Marta Łysek - NA UWIĘZI

177 Pages • 94,382 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:52

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


ROZDZIAŁ 1 Marszałek Sejmu był pełen najgorszych przeczuć. Nic dziwnego. Blondyn na mównicy nabierał rozpędu. — Nie możemy dysponować czyimś życiem. Człowieczeństwo nie na tym polega. Nie możemy wybierać między wygodą społeczeństwa a życiem jego dzieci! — perorował. Jeżeli nic go nie powstrzyma, będzie tak mówił kolejne pół godziny. A tego nie zniesie nikt — no, może oprócz zapatrzonych w niego dziennikarek. Sam przed sobą marszałek musiał przyznać, że jest na co popatrzeć: krakowski poseł miał niewiele ponad trzydziestkę, zero brzucha, metr osiemdziesiąt, doskonałe maniery i łobuzerski uśmieszek czający się w kąciku ust. Na ten uśmieszek leciała damska część Sejmu bez względu na orientację polityczną, a dziennikarki Sawicki owijał sobie wokół palca już przy pierwszej kawie. Być może prywatnie był mniej konserwatywny, ale z mównicy zamiast przemówień wygłaszał kazania. — Nie wolno nam, powtarzam, nie wolno zgodzić się na zabijanie nienarodzonych! — grzmiał, na oko sobie a muzom, Sawicki. — Pan jest z Krakowa czy z Torunia, panie pośle? — Wysoki damski głos przerwał mu w pół słowa. Przez salę przeszedł szmer — przytomni budzili śpiących. Zapowiadała się draka: posłanka partii LiN lubowała się w skandalizujących wypowiedziach i nosiła bardzo krótkie spódniczki. Miała też naprawdę bogatego męża, podobno bardziej zainteresowanego pieniędzmi niż łóżkiem, i mogła przebierać w sejmowych kochankach jak w koszu przejrzałych gruszek. W nudniejsze dni szef klubu LiN przyjmował zakłady: komu uda się zaprosić na kawę Sylwię Golczyńską? Nieliczni wygrani cieszyli się szacunkiem kolegów do chwili, w której przyznawali, że od kawy się zaczęło — i na niej skończyło. A teraz Sylwusia, jak mówili o niej koledzy z klubu, dawała w kość konserwatyście Sawickiemu. — Wydaje mi się, że widziałam już gdzieś pańskie przemówienie. W pewnej gazecie. A jej nazwa zaczynała się na literkę N. I była dwuczłonowa. Zanim marszałek zdążył zainterweniować, posłanka zatrzasnęła w torebce lusterko i szminkę, którymi bawiła się przez ostatni kwadrans, i ruszyła do drzwi, odprowadzana spojrzeniami męskiej części Sejmu, chwiejąc się odrobinkę na absurdalnie wysokich szpilkach. Taksówka już na nią czekała. *** — Poznałam nową dziewczynę — powiedziała Irmina, obracając w palcach filiżankę zielonej herbaty. Krótkie rude włosy zaczesała do góry, odsłaniając czoło. Owinięta błękitnym szalem, wyglądała raczej na romantyczną marzycielkę niż na twardą i zdecydowaną założycielkę Fundacji Les, która nigdy nie zgadzała się na wywiady z dziennikarzami płci męskiej, twierdząc, że faceci zawsze wszystko spieprzą. Sylwia z przyjemnością piła podwójne espresso. Za nie właśnie lubiła „W Biegu Café" i tam zazwyczaj spotykała się z przyjaciółką. Obie miały tu względnie blisko. — No, opowiadaj! Jaka ona jest? Kiedy się poznałyście? — dopytywała posłanka. Irmina wzięła głęboki wdech. — Jest piękna. Ma długie czarne włosy, piękne piersi, niski głos i jest niesamowicie seksowna. Nie mogłam przestać na nią patrzeć. To było na naszej firmowej imprezie. Przyszła z przyjaciółką. Ale nie są razem. A nawet gdyby były, jest o co walczyć. — Irmina z entuzjazmem zabrała się do czekoladowej babeczki, którą kelner postawił przed nią na stoliku. — Mówisz jak facet — zaśmiała się Sylwia, która na spotkania z Irminą nigdy nie wkładała bluzki z dekoltem i wciąż jeszcze czuła się nieswojo, kiedy przypominała sobie, jak kiedyś przez cały wieczór przyjaciółka gapiła się na jej zbyt wyeksponowane piersi. — Przestań. Nie powiedziałam, że chcę się z nią przespać! — A ja mam na oku kogoś, z kim bym chciała… — spróbowała zakończyć temat Sylwia. Podziałało. Irmina poprawiła się na wysokim barowym stołku.

— No, no… I kto tym razem? O ile dobrze pamiętam, poprzedni był z Sojuszu Obrońców Ojczyzny i wyglądał jak Rambo, dopóki nie zdjął koszulki. — Nie, tym razem to konserwatywny prawicowiec z zacięciem ideologicznym. Wszystkie laski na sali oblizują się, kiedy wchodzi na mównicę. Niezłe ciacho. Kawaler, z dobrego domu, rodem z Krakowa, kobiety w drzwiach przepuszcza… — Cudowny dupek? — Może nawet prawiczek. Uwielbiam mu udowadniać, że się myli. Raz się nawet zarumienił, jak powiedziałam jakiś sprośny żarcik, wyobrażasz sobie? Zachichotały obie. — Spotykasz się z nim? — W drodze do kibla w Sejmie. I ostatnio raz jechałam z nim windą. Ale nic się nie działo. Może dlatego, że razem z nami jechał też tłum spoconych sojuszników. Urwała i wyjęła z torebki wibrujący telefon. Zerknęła na wyświetlacz. — Przepraszam cię, dzwoni mój ulubiony redaktor Nachalski — szepnęła konspiracyjnie i przyłożyła aparat do ucha. — Cześć, Michałku, czego ode mnie potrzebujesz? — Słuchała chwilę w skupieniu, po czym rzuciła lekko: — W czwartek? Nie ma sprawy, jestem twoja. — Kolejny wywiad z sejmową skandalistką? — zapytała Irmina z ustami pełnymi babeczki. — Lepiej. Zaproszenie do programu publicystycznego. Na debatę o ustawie aborcyjnej. W porze największej oglądalności. *** Echo mnożyło ich kroki, kiedy wąską klatką schodową wspinali się do niewielkiego mieszkania Adama. Marcin wyprzedzał przyjaciela o kilka stopni. Z Sawickim trudno było konkurować: dwadzieścia lat młodszy, nie miewał zadyszki nawet po sprincie na siódme piętro, a tym bardziej na piąte. I tak Adaś dobrze się trzymał jak na swoje pięćdziesiąt trzy. Marcin przypuszczał, że to skutek ascetycznego trybu życia: Adam żył bardziej jak zakonnik, nie jak robiący doktorat kapłan. — Naprawdę przesadziłem? — zapytał poseł, zatrzymując się przed drzwiami. Choć się starał, z jego głosu przebijało coś w rodzaju rozczarowania. — Powiem ci, jak usiądziemy — wydyszał Adam, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Chwilę później Marcin siedział już w wygodnym skórzanym fotelu, a w kuchni posykiwał ekspres do kawy — prezent od młodego posła i jego rodziców na pięćdziesiąte urodziny. Spokojny zazwyczaj Adam prawie na nich wtedy nakrzyczał — że za drogi, że nie dla niego życie w luksusie. Ale przyjął prezent, żeby nie robić Sawickim przykrości, a teraz, o dziwo, z przyjemnością z niego korzystał. Oprócz pralki i mikrofalówki było to jedno z niewielu udogodnień w tym ascetycznym mieszkaniu. Od podłogi do sufitu ciągnęły się półki zapchane książkami. Stół, łóżko, mała szafa, nocna lampka — nawet dywanu nie miał. Dwa skórzane fotele kupił za namową Marcina, pogodziwszy się w końcu z tym, że to nie luksus, ale wymóg gościnności. Wszedł teraz do pokoju z dwiema filiżankami kawy. Postawił je na stole, szybkim ruchem zdjął koloratkę i położył na okładce Słuchacza Słowa Rahnera. — Nie było źle. To, co mówiłeś, ma sens. Ale musisz popracować nad przekazem. Nad formą. Od mówienia kazań jestem ja. Jeśli będziesz nudził z mównicy, twój pomysł umrze, kiedy będziesz z niej schodził. Marcin pociągnął pierwszy łyk kawy. Była idealna. — Co robię nie tak? — zapytał. — Próbujesz na siłę przemówić ludziom do sumień. Jesteś patetyczny, a za tym nikt nie przepada. Mówisz banały. To moje zdanie, Marcinku. — Adaś, ale jak ja mam mówić inaczej o tym, że nie można zabijać dzieci? Mam przedstawić raport, przeczytać im statystyki, suche dane? To nic nie da. Kiedy mówię prawdę, nikt nie chce słuchać. — I tu się mylisz. Ludzie chcą słuchać prawdy. Ale ty chcesz dotrzeć do tłumów, a nie do

jednostek. A prawda w mediach dobrze się nie sprzeda. Nie ma w tym, co mówisz, nic kontrowersyjnego, nic innego, nic nowego. Oni wszyscy już to słyszeli — Sejm, dziennikarze, widzowie. Jeśli zależy ci na tłumach, musisz prawdę ładnie opakować. Interesująco. — Nie wiem, czy zależy mi na tłumach. Poza tym zawsze mi mówiłeś, że prawda broni się sama — odparował Marcin. Adam w milczeniu upił kolejny łyk kawy. — Jednak za mało posłodziłem — mruknął. — Przyniósłbyś staruszkowi cukier? Marcin poderwał się z fotela i po chwili wrócił z pełną cukierniczką. — Skąd to wziąłeś? — ostro zapytał ksiądz. — Jak zwykle, z szafki nad zlewem — odpowiedział zdziwiony poseł. — Przecież nie prosiłem, żebyś przyniósł cukierniczkę. W szafce jest przecież cukier, w słoiku po majonezie. Marcin ze śmiechem opadł na fotel. — Dobrze, Adaś. Pomóż mi znaleźć odpowiednią cukierniczkę. *** Rozmowy w Szoku słynęły z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Tytuł programu wziął się od pierwszego miejsca, w którym był prowadzony: pubu „Shock Zone". Później pomysł spodobał się górze i Rozmowy dostały czas w studiu — na żywo. Od kilku lat były nazywane „społecznym barometrem". Prowadzący Michał Nachalski po mistrzowsku dobierał rozmówców, którzy w założeniu mieli dyskutować na istotne tematy, ale i tak kończyło się na tym, że skakali sobie do oczu. Rzecz jasna, nie przeszkadzało im to iść po programie na piwo. Tym razem Nachalski był z siebie naprawdę zadowolony. Sawicki, inteligent z Krakowa, starał się logicznie przedstawić swoje stanowisko. Tyle że nie był to najlepszy sposób, kiedy się mówiło do kobiety, która miała chyba dwucentymetrowe czerwone paznokcie i spódniczkę ledwo zakrywającą to, co powinna zakrywać. Jak to określił realizator: jak z szalika. I to wyjątkowo wąskiego. „Właściwie Sawicki jest przegrany" — pomyślał redaktor, gdy młody poseł próbował jeszcze dyskutować z Sylwusią. Daremnie. Spódniczka wyraźnie sprawiała, że tracił rezon. — Nie można zapewniać sobie wygody kosztem czyjegoś życia. Trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi, w tym wypadku za swoje życie seksualne — mówił. — A pan bierze odpowiedzialność za swoje życie seksualne? — chciała wiedzieć posłanka, ale nie udało jej się speszyć przeciwnika. — To — odpowiedział — akurat nie ma nic do rzeczy. — I tu się pan myli. — Golczyńska wyraźnie się ożywiła. — Właśnie, że ma. Tylko pan, jako mężczyzna, tego nie rozumie. Mężczyźni muszą mieć ustalone zasady ogólne. Potem dopasowują do nich rzeczywistość. A jeśli nie da się dopasować, wciskają na siłę w gotowy szablon. — Wycelowała w niego palec wskazujący. — Tak jest z kobietami zgwałconymi. — Mówiłem już o kobietach zgwałconych: nie są winne. I tak samo nie są winne dzieci! — Marcin nie dawał za wygraną. — Ależ ja mówię o czymś zupełnie innym! O kobietach, które nienawidzą gwałciciela i nie chcą urodzić jego dziecka. Nie chcą, żeby żyło z piętnem, nie chcą, żeby żyło znienawidzone przez własną matkę. I takie kobiety usuwają początkowy zlepek komórek, kiedy jeszcze nie jest za późno. Kiedy nie można mówić, że w brzuchu mają dziecko. — Sylwusia gestykulowała zawzięcie, a jej paznokcie migały w blasku reflektorów jak małe światełka ostrzegawcze. Operatorowi kamery skierowanej na posła wydało się, że Sawicki na moment stracił oddech. Szybko go jednak odzyskał. — Pani wybaczy, ale trudno mi dyskutować z kimś, kto najwyraźniej opuścił kilka istotnych lekcji biologii. Dziecko, czyli człowiek, ma swój własny kod genetyczny. Od początku, czyli od poczęcia aż do śmierci, człowiek ma jeden i ten sam zapis kodu. Nic się w nim nie zmienia, od kiedy połączą się komórki rozrodcze, co następuje zaraz po zapłodnieniu. Człowiek jest człowiekiem od poczęcia, pani

poseł. Nasze prawo też to przecież zauważa. Aborcja i eutanazja nie różnią się wiele — to zabójstwo, tylko w pierwszym wypadku ofiara jest całkowicie bezbronna. — Pan chyba słucha Radia Maryja i czyta „Nasz Dziennik". — Pani chyba nie słucha i nie czyta niczego. — Marcin nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zresztą, Golczyńska trafiła w dziesiątkę. Czytał. Czytał również „Najwyższy Czas!" i „Gazetę Polską". Czytał też „Wyborczą", a czasami nawet „Fakty i Mity". Lubił być dobrze poinformowany. — Widzę, że wyczerpały się panu argumenty, panie pośle. Sawicki milczał przez chwilę. Nachalski pogratulował sobie w duchu. Dyskusja zaczęła przypominać kulę śniegu puszczoną z górki: wystarczy dobrze uformować początek i lekko popchnąć. I o to chodziło. Nie dość, że goście odwalali za niego całą robotę, to jeszcze — zgodnie z jego założeniem i wbrew oczekiwaniom publiczności — inteligent przegrywa z kobietą, która do Sejmu trafiła wprost z wybiegu dla modelek. Wszyscy, którzy znali Sylwię lepiej, wiedzieli, że miejsce w parlamencie to prezent ślubny od teścia. Golczyński senior pochodził ze starej czerwonej gwardii i był głęboko rozczarowany swoim jedynym synem, który z oficjalną polityką nie chciał mieć nic wspólnego. „Musi być zadowolony z synowej" — pomyślał redaktor. — Wyczerpały mi się argumenty logiczne, którymi nie udało mi się do pani trafić. Dlatego przyniosłem obrazki — powiedział spokojnie Sawicki, sięgając do szczupłej teczki, do tej pory leżącej przed nim na szklanym stole. W reżyserce umieszczonej nad telewizyjnym studiem, z którego na żywo emitowany był program, zawrzało. Ekipa miała wprawę i intuicyjnie wyczuwała nadciągającą burzę. — Maciuś, daj mi posła na dwójce. Zrób zbliżenie na to, co wyjmuje z teczki. — Realizator wiedział, że nie ma chwili do stracenia. — Jezu — jęknęła stojąca obok niego praktykantka. Powiększone zdjęcie, które trzymał w rękach poseł, pojawiło się na telebimie, by zgromadzona w studiu publiczność mogła je zobaczyć. — Nasza cywilizacja staje się cywilizacją obrazkową. Słowa nie przemawiają do nas tak jak obraz. Dlatego, pani Sylwio, przyniosłem kilka zdjęć. Sylwia patrzyła na telebim z obrzydzeniem na twarzy. — Opowiem państwu, co widać na obrazku — ciągnął Sawicki. — To ludzka dłoń. Dłoń abortera, który właśnie dokonał zabiegu usunięcia zlepku komórek, jak to pani, pani Sylwio, wcześniej nazwała. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, w tej krwawej masie zobaczymy maleńką nóżkę. I rączkę. I pozostałości główki. — To obrzydliwe — rzuciła Sylwia, czując nagle, że przegrywa. — Michał, zbliżenie na jej twarz, szybko. Wyrównaj. Biorę. — W reżyserce realizator prawie krzyczał do mikrofonu. Praktykantka wybiegła na korytarz. — Panie pośle, to nie jest zdjęcie, które należy pokazywać publicznie. — Nachalski wiedział, że nie uda mu się uratować sytuacji. I że oglądalność pobije tę sprzed roku, kiedy dwaj utajeni geje ze świata kultury wyszli z ukrycia i zaręczyli się na wizji. Cóż, najwyraźniej nie docenił przeciwnika. Sawicki wykorzystywał ostatnie kluczowe minuty programu. Ciekawe, kto mu to podpowiedział. — Proszę, niech pan mi jeszcze przez moment nie przerywa — walczył o swoje Sawicki. — W naszym kraju chlubimy się przywilejem wolności słowa. To zdjęcie mówi za mnie. A reakcja pani poseł i pana redaktora, i państwa, którzy teraz to oglądają, uświadamia mi, że mówi naprawdę wiele. Zgadzam się — to jest obrzydliwe. Tak jak obrzydliwe były zbrodnie dokonywane przez hitlerowców, którzy mordowali niewinne kobiety i dzieci. Zbrodnia jest rzeczą obrzydliwą. A projekt ustawy, który przygotowało pani ugrupowanie, właśnie taką obrzydliwość zamierza uczynić zgodną z prawem i ogólnie dostępną. Sylwia otwarła usta, by odeprzeć atak, ale sekundnik wielkiego zegara w reżyserce przesuwał się nieubłaganie. — Trzy, dwa, jeden, schodzimy — zarządził realizator. Widzowie siedzący przed telewizorami jeszcze nie wiedzieli, że czeka ich długa seria reklam

piwa i środków przeciwbólowych, a po nich — mdły film sensacyjny sprzed pięciu lat. Realizator zaczerpnął powietrza jak człowiek, który za długo przebywał pod wodą, wstał z krzesła i wychylił się, by przez oszkloną ścianę popatrzeć, czy Golczyńska poda rękę Sawickiemu. Nie podała. *** Sylwia była wściekła. Łapała już za klamkę sprowadzonej osobiście przez ugrzecznionego Nachalskiego taksówki, kiedy ktoś chwycił ją za ramię. — Proszę mnie nie dotykać — powiedziała, nie odwracając się. Była pewna, że na jej ramieniu spoczywa jedyna dłoń, której nie uścisnęła po programie. Sawicki zabrał rękę, nachylił się do taksówkarza i podał mu banknot stuzłotowy. — Ta pani nigdzie nie jedzie — powiedział. Taksówkarz nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji. — Miłego wieczoru państwu życzę — rzucił i, łapiąc banknot, odjechał z piskiem opon. A nuż rozwścieczona ślicznotka zmieni zdanie. Wożenie takich nie należało do przyjemności. Często robił kursy spod telewizji — wśród dziennikarzy miał opinię dyskretnego. Po wszystkich monologach swoich wysoko postawionych pasażerów czuł głębokie obrzydzenie do mediów i polityki. — Czego pan ode mnie chce? — zapytała Sylwia. Sawickiemu wydawało się, że zaraz zacznie prychać jak rozzłoszczona kotka. — Sylwio, niech pani się na mnie nie gniewa. Odłóżmy na bok politykę, jesteśmy po pracy. Znam świetne miejsce, w którym podają najlepsze w Warszawie pierogi z kapustą i grzybami. „Skąd on wie o pierogach?" — przemknęło Sylwii przez głowę. Z miłością do pierożków kryła się, jak mogła. Zanim została modelką, mogła je jeść o każdej porze dnia i nocy, później musiała z nich zrezygnować, żeby trzymać linię i nie wylecieć z pracy. Potem wyszła za mąż za człowieka na szczycie i nie wypadało wcinać pierogów, kiedy inni konsumowali filet z soli albo polędwiczki w sosie truflowym. W tyle głowy zawyła jej malutka syrena alarmowa. „On cię podrywa, kretynko! Najlepsze ciacho w całym Sejmie poleciało na ciebie!" Uspokoiła się od razu. Wchodził na jej teren. Jeszcze mu pokaże. — Skąd wiesz, że lubię pierogi? — zapytała. Marcin, który z całych sił starał się nie patrzeć na jej nogi, zauważył przejście na ty i zobaczył przed sobą szansę. — Wiem nie tylko to — odparł. Zaintrygować. Tajemnice działają na kobiety jak magnes. Uśmiechnął się i machnął na przejeżdżającą taksówkę. *** — Gdzie się podziałaś po programie? Zaszyłaś się gdzieś, żeby przecierpieć porażkę? — zapytała Irmina, wygrzebując z papierowej torebki kolejny orzeszek. Jej bezpośredniość była denerwująca. Sylwia przeklinała w duchu pomysły przyjaciółki. Karmienie wiewiórek w parku Łazienkowskim przy lodowatym wietrze i w ohydnej listopadowej mżawce naprawdę nie należało do przyjemności. „Raczej do wymyślnych tortur" — pomyślała, kuląc się w cienkim płaszczyku. Nie powiedziała jednak ani słowa; są rzeczy, z którymi się nie walczy, trzeba po prostu przeczekać, a to była właśnie jedna z nich. Przychodziły tu we dwie po każdej nieudanej randce Irminy. Czyli — średnio dwa razy w miesiącu. W zimie było najgorzej. — Musiałaś być nieźle wkurzona, skoro nawet nie odbierałaś telefonu — ciągnęła Irmina opatulona w szkarłatny wełniany szal. Uparcie rzucała orzeszki na trawnik, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnej nierozsądnej wiewiórki chcącej umrzeć na zapalenie płuc. Sylwia przyglądała się jej bez entuzjazmu. Szczegółowe omawianie cudzych problemów, by zagłuszyć bolesne randkowe wspomnienia, też należało do rytuału.

— Byłam zajęta. Jadłam pierogi — wyjaśniła. — Z kim? — Z Sawickim. — Z TYM Sawickim? Tym samym, który kwadrans wcześniej zbił wszystkie twoje argumenty i spuścił cię po brzytwie na wizji w porze największej oglądalności? — Z tym samym — spokojnie przyznała posłanka. — Nie poznaję cię. — Irmina wrzuciła pustą torebkę do kosza i ruszyła w stronę łazienkowskiej kawiarenki. — Chodźmy. Opowiesz mi, jak uległaś urokowi twojego sejmowego ciasteczka. Kilka minut później obrażona na cały świat kelnerka, wyglądająca jak relikt nie tak dawno minionej epoki, z rozmachem postawiła przed nimi dwie filiżanki brązowawego płynu. Irmina z rezygnacją zamieszała łyżeczką w swojej filiżance. — To nie wygląda na cappuccino. Sylwia ostrożnie powąchała płyn, rozejrzała się dookoła i sprawnym ruchem wylała zawartość filiżanki do stojącej w pobliżu doniczki z wielką palmą. — Ciacho okazało się orzechem, i to trudnym do zgryzienia — rzuciła w przestrzeń, przyglądając się, jak dwoje angielskich turystów próbuje wytłumaczyć kelnerce, że nie zamawiali omletu, tylko sernik. Irmina spojrzała na nią badawczo. — Zabrał mnie do małej przyjemnej pierogarni. Jedzenie było super. Pogadaliśmy, wiesz, zupełnie niezobowiązująco. A potem wezwał dla mnie taksówkę, podał kierowcy mój prywatny adres, pocałował mnie w rękę i znikł. — Nie zabrał cię do siebie? — Nie. — Nie zaproponował, że cię odprowadzi? — Nie. — Naprawdę z nim nie spałaś? Sylwia westchnęła. — Naprawdę. — Podsumujmy. Wiedział o pierogach. Znał twój prywatny adres. Gapił się na ciebie w studiu z zachwytem, nawet jak się wydawało, że przegrywa dyskusję. Zabrał cię na kolację, i to w dość jednoznaczny sposób… I dalej nic?... On musi być gejem. I to była randka przykrywka, bo prawicowcy zjedliby go na przekąskę, gdyby się tylko dowiedzieli. — Nie jest gejem — powiedziała wojowniczo Sylwia. — Nie wiesz tego. — Nie jest. Pewne rzeczy się czuje. Ja czuję. Poleciał na mnie. Turyści, zrezygnowani, zabrali się do konsumpcji zimnych omletów. Nie były smaczne, sądząc z ich min. Sylwia westchnęła i popatrzyła na zniecierpliwioną przyjaciółkę. — Jak twoja randka? — odbiła piłeczkę, łamiąc zasady. Nie mówiło się o nieudanych randkach Irminy, dopóki ona sama nie zaczynała o tym opowiadać. — Jak zwykle. Ona jest jednak hetero. Była z lekka przerażona, kiedy zaproponowałam jej… Nieważne. Nie zmieniaj tematu. Ty na niego lecisz.

ROZDZIAŁ 2 Marcin lubił deszcz. Kojarzył mu się z dzieciństwem i kroplami bębniącymi w dach kamienicy przy Poselskiej. To był ukochany kalambur jego ojca: poseł z Poselskiej. I kiedy towarzystwo śmiało się grzecznie, dodawał: „a gdybyśmy tak mieszkali na Kanoniczej…". Wciąż miał mały żal do syna, że nie został księdzem. — Co podać, proszę pana? — Z wyrazu twarzy francuskojęzycznego kelnera wyczytał, że pytanie zostało zadane przynajmniej trzeci raz. — Kawę. Kelner spojrzał na niego przeciągle. To nie było miejsce, do którego przychodziło się wypić kawę i gapić na strumyki deszczu płynące po szybie. To była restauracja „Comme Chez Soi", miała pięć gwiazdek i czterocyfrowe ceny, a żeby udobruchać kelnera, trzeba było zamówić przynajmniej filet z soli i sałatkę z krabów na przystawkę. Marcin nie znosił frutti di mare. Oraz konwersacji po francusku z kelnerami. — Czekam na przyjaciela — powiedział. — Będziemy razem jeść obiad. Kelner uniósł brwi. — Co może mi pan polecić? Słyszałem, że można tu zjeść fantastyczne… — Mule z frytkami? — wszedł mu w słowo kelner i odrobinę się rozpogodził. — Tak, zdecydowanie są godne polecenia. Ale, jeśli pan woli, mamy też stek — przeszedł na angielski, co mogło oznaczać dwie rzeczy: że ocenił wprawnym okiem ubranie Marcina i uznał go za Anglika albo że miał dość słuchania, jak domniemany Anglik kaleczy francuskie zwroty grzecznościowe. Mark jak zwykle się spóźniał. Było to zdumiewające, jeśli wzięło się pod uwagę, że Marcus John Templeton III był dobrze wychowanym synem angielskiego lorda, a gdyby tego było mało, skończył Oksford. Co prawda, od kiedy dostał świetnie płatną posadę w unijnej stolicy, zaczął nosić skarpetki i przestał zamawiać piwo do sałatki z krabów. „Chociaż akurat tu chyba nikogo by to nie zdziwiło" — pomyślał Marcin, który znał belgijską miłość do piwa. Popijał doskonałą kawę, czekając na przyjaciela. Wspominał ostatnie spotkanie, na którym Marcus rzucił mimochodem, że towarzyskie spóźnienia to jego jedyna przestrzeń wolności. „I coś w tym jednak jest" — przyznał znowu Sawicki, tym razem sam przed sobą. Marcus nie był kolejnym politycznym znajomym, ustawowym kumplem, parlamentarnym kawoszem. Poznali się na żeglarskiej wyprawie dookoła świata, którą ojciec zafundował Marcinowi na zakończenie studiów. Należał mu się taki odpoczynek: skończył kierunek, którego nazwy reszta studentów AGH nie potrafiła nawet powtórzyć. Mówili po prostu: „zarządzanie gazem". W trakcie trzytygodniowej wyprawy Marcus i Marcin zdążyli się pobić, a potem zaprzyjaźnić na śmierć i życie w portowej spelunie podczas kolejnej bójki, tym razem z miejscowymi piratami. Spotykali się od tamtej pory dwa razy do roku, raz u Marcusa, raz u Marcina, by przez trzy dni zwiedzać najgorsze knajpy i podejrzane puby. Kończyli jednak „bartrip", jak kiedyś nazwali swoją włóczęgę, w naprawdę eleganckiej restauracji. Cieszyli się jak dzieci z odkrytego przez Marcina znaczenia słówka „bar" — używanego na określenie miliona amerykańskich dolarów. Nazywali ten ostatni wieczór „comebacknight" i udawali młodych milionerów, zostawiając hojne napiwki kłaniającym im się w pas ugrzecznionym kelnerom. Dopił resztki zimnej kawy, przypominając sobie poprzednie „bartripy". Brukseli nie zwiedzał w ten sposób jeszcze nigdy. Zagapił się na krople na szybie zmieniające kolor w rytm migających neonów. Ktoś klepnął go po łopatkach. I po chwili znalazł się w niedźwiedzim uścisku przyjaciela. *** Sylwia nie przepadała za Brukselą. A raczej — za parlamentarnymi wycieczkami, jak je nazywali koledzy z LiN. Przemówienia bez treści, bankiety, które miały służyć zacieśnianiu więzi między politykami

Europy, a służyły raczej promocji ekskluzywnych alkoholi i europejskiemu życiu erotycznemu — wszystko to śmiertelnie ją nudziło. Po dwóch latach w Sejmie wiedziała już, że jest wysyłana na zagraniczne fronty z dwóch powodów: nie przeszkadzała jej skąpa dieta, a ona sama stanowiła element dekoracyjny. Nie dziwiła się temu: krążyły plotki, że jej własny mąż zainwestował w związek z modelką, by móc łatwiej prowadzić trudne negocjacje biznesowe. Sama czasami dorzucała do tych plotek coś pikantniejszego, kiedy zbytnio się zużyły. Lubiła, kiedy o niej szeptano. Jeszcze w samolocie Sylwia przejrzała swój referat. „Swój" nie było chyba najlepszym określeniem; układali go spece od PR, a potem konsultowali z zarządem. A ona była tylko aktorką odgrywającą perfekcyjnie przygotowaną rolę. Tym razem do asysty przydzielono jej Bronka i Mariusza. Obaj w jej wieku, byli w ugrupowaniu nowym nabytkiem i z zachwytem nosili na oficjalnych przyjęciach klubowe krawaty w biało-niebieskie paski. Teraz też mieli je na sobie i wystawiali na próbę cierpliwość blond stewardesy, próbując ją poderwać na głodne kawałki o Sejmie. Może i byli wysocy, uśmiechnięci, przystojni, mieli — o dziwo — dobrze skrojone garnitury, ale w ich oczach Sylwia dostrzegała pustkę. Widziała ją już wcześniej — w oczach koleżanek z wybiegu. Pustka charakteryzowała ludzi głupich. Sylwia uważała, że ludzie naprawdę inteligentni zajmują się biznesem. Ludzie mądrzy interesują się bowiem zarabianiem pieniędzy, a ludzie głupi — ich wydawaniem. Inteligentny, na przykład, był jej mąż, którego nie widziała od miesiąca. Widywali się, gdy jej potrzebował. Dzwonił wtedy z Paryża czy Londynu, gdzie załatwiał swoje sprawy — Sylwia nigdy o te sprawy nie pytała. Nie musiała załatwiać nic; mogła wyjść z Sejmu z torebką, wsiąść do taksówki, która już czekała, pojechać na lotnisko, żeby stewardesa z honorami wprowadziła ją do samolotu. Lubiła nawet ten specyficzny wyraz, który pojawiał się na twarzach obsługi, kiedy zdawali sobie sprawę z tego, że to naprawdę żona jednego z najbogatszych Polaków. Cóż z tego, że trzecia. Ważne, że aktualna. Andrzej dbał nawet o jej garderobę: na miejscu czekała na nią idealnie skrojona suknia, odpowiednia do okazji, szyta przez paryską lub nowojorską krawcową, której Sylwia nie musiała nawet spotykać. Po kolacji mąż obdarzał ją jakąś drogocenną błyskotką. Traktował ją jak księżniczkę; na początku nawet myślała, że jest w niej zakochany. Teraz czasami sypiali ze sobą, chociaż zdarzało im się to coraz rzadziej. Nigdy go nie pytała, czy ją zdradza; było jej to doskonale obojętne. To była niepisana część ślubnej intercyzy. Ślub był, rzecz jasna, cywilny — żadnych białych sukienek, żadnego rzucania bukietami. Jeden z najlepszych prawników przygotował intercyzę, w prezencie ślubnym od teścia dostała własne mieszkanie, gratis — mandat poselski, i już. W biznesie nie ma miejsca na uczucia. Z westchnieniem przypomniała sobie ostatnią wizytę w Brukseli. Na lotnisko, pod same schodki, przyjechał po nią elegancki biały mercedes. Wersja kobieca: w barku było malibu, sheridan’s, passoã, ozdobna butelka grand marnier i jej ulubiony czekoladowo-miętowy baileys, a zamiast eleganckiego stołu pod laptopa — równie elegancka toaletka. A teraz musi jechać metrem. Metrem! Metro zdecydowanie nie było ulubionym środkiem transportu Sylwii. Wolałaby na wieczorny bankiet pojechać taksówką, ale chłopcy wytłumaczyli jej, że zapłacą jak za zboże. Nie chciało jej się z nimi dyskutować, tłumaczyć, że tyle samo zazwyczaj wydaje na obiad albo na fryzjera. Nie chciała też jechać bez nich, żeby potem nie musieć ich szukać, więc ustąpiła. Dopiero kiedy w obcisłym wełnianym płaszczyku narzuconym na króciutką małą czarną zjechała schodami w czeluść metra, przez chwilę żałowała. Włożyła swoje ukochane szpilki, w których miała dobrze ponad metr osiemdziesiąt, i wszyscy gapili się na jej nogi. Nawyk zawodowy kazał jej spoglądać prosto w oczy nie licznym, którzy odważyli się na to wcześniej. Chłopcy mieli sporą frajdę, eskortując ją przez tłum na peronie. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się takiego tłumu; liczyła na szybki przejazd w pustawym wagonie. Niezbyt przyjemnie zrobiło się już przy wsiadaniu: belgijscy dżentelmeni przepuścili ją w drzwiach, wykorzystując okazję do obejrzenia sobie jej nóg. Chłopcom nie poszło tak łatwo. Skończyło się na tym, że stali po dwóch stronach wejścia, oddzieleni od siebie grupką Arabów. „Pieprzone metro" — myślała Sylwia, czując prawie, jak szpilki wbijają się w podłogę wagonu. W myślach liczyła przystanki: kiedy drzwi otworzyły się po raz siódmy i w metrze wreszcie trochę się

poluzowało, poczuła, że ktoś łapie ją za tyłek. W pierwszym odruchu krzyknęła głośno, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Odwróciła się. Zmierzyła wzrokiem obleśnie wyglądającego grubego Araba ze złotym sygnetem na palcu. Wzięła, na ile to było możliwe, zamach i — trzasnęła go w twarz. Nauczy się nie zadzierać z Polkami. Arab był chyba kimś ważnym. Złapał się za twarz, krzycząc coś łamanym niderlandzkim, a Sylwia poczuła na ramionach ciężkie łapy dwóch ciemno ubranych mężczyzn z grupki, która oddzieliła ją wcześniej od chłopaków. Teraz też widok zasłaniało im dwóch potężnych Amerykanów — sądząc po tuszy, żuciu gumy i niechlujnym ubiorze. „Nie jest dobrze" — przemknęło Sylwii przez głowę. Jeden z przyjemniaczków odezwał się do niej łamaną francuszczyzną: — Chyba nie wiesz, kim jest pan Walid, kobieto. Otworzyła usta, żeby powiedzieć mu coś do słuchu o molestowaniu, ale ciężkie ręce szybko znikły z jej ramion. Kiedy odwróciła się, żeby spojrzeć napastnikowi w oczy, zobaczyła Marcina. Zamrugała szybko. Popatrzyła jeszcze raz. Facet był do niego naprawdę podobny. Niesamowite. Rozmawiał teraz w jakimś dziwnym języku z Arabami. Zmyli się jak niepyszni, kiedy tylko otworzyły się drzwi. Pasażerowie udawali, że nic się nie stało. Sylwia zwróciła się ku swojemu wybawcy, szybko układając w głowie długie, ładne zdanie po francusku. Popatrzyła na faceta jeszcze raz. — Widzę, że znowu spotykamy się w warunkach bojowych — powiedział płynną polszczyzną. *** Charles, kelner obsługujący salę numer dwa, zawahał się. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, jedząc obiad w „Comme Chez Soi", przychodził ponownie na kolację. Wielu wolało zjeść zapiekanki, dołożyć trochę i kupić używanego forda fiestę. Anglik, który jadł tu już dzisiaj obiad z przyjacielem, wzbudził sympatię Charles’a dopiero wtedy, gdy przyszło do zostawiania napiwku. Zaczął się wtedy zastanawiać, kim, u licha, jest ten człowiek. I dlaczego nie przychodzi częściej. A teraz siedział przy tym samym stoliku z piękną kobietą. Przepiękną — stwierdził kelner, zastanawiając się, skąd ona pochodzi. Szczupła, wysoka, ubrana trochę zbyt wieczorowo, z długimi włosami związanymi w luźny kok. Miała idealne nogi. Zreflektował się. Przecież nie może gapić się na klientkę. — Dobry wieczór, czy mogę państwu zaproponować coś na kolację? — zapytał po francusku, zgodnie z zasadami, które ustalił szef. — Z przyjemnością posłucham pana propozycji — odpowiedziała kobieta. Mówiła płynnie po francusku. Anglik spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Nie wiedziałem, że mówisz po francusku — powiedział po polsku. — Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz — odparła, nie przestając się uśmiechać. Zamówiła frutti di mare. Marcin westchnął w duchu i poprosił to samo. Stara zasada mówi: chcesz wzbudzić zaufanie — pij to, co twój rozmówca. Nie był pewien, czy zasada dotyczyła jedzenia, ale postanowił zaryzykować. — Co tutaj robisz? — zapytała, gdy kelner postawił przed nimi wino i przystawki, tłumacząc się niezręcznie, że to na koszt firmy. — O to samo miałem cię zapytać. — Spojrzał jej w oczy. — Przyjechałam wygłosić referat w Parlamencie Europejskim. — Jak poszło? — Świetnie. — Masz wysoką samoocenę. — A ty zastanawiających znajomych. — To nie byli moi znajomi. — Założył ręce na piersiach w obronnym geście. — Co takiego im powiedziałeś, że uciekli stamtąd z podkulonymi ogonami?

— Że jesteś objęta ochroną w programie dla świadków i że kłopoty, które sobie szykują, są większe, niż mogą sobie wyobrazić. — Doprawdy? I to ich zniechęciło? — Dodałem jeszcze coś od siebie. — Uśmiechnął się porozumiewawczo. I nagle coś się stało, jakby przeskoczyła między nimi jakaś iskra. Oboje spuścili wzrok. Chwila się przedłużała. Przerwał ją ugrzeczniony kelner, stawiając na stole owoce morza. Sylwia zmierzyła przeciągłym spojrzeniem ośmiorniczki na swoim talerzu. Nie przepadała za frutti di mare, ale w tej akurat restauracji nie wypadało zamawiać nic innego. Zerknęła na Marcina. Akurat na nią patrzył. — Dlaczego… — zaczęli równocześnie i równocześnie przerwali. — Dokończ — ustąpił Marcin. — Nie, ty zacząłeś pierwszy. — Ale ty jesteś kobietą. Proszę, dokończ. Spojrzał na nią tak, że przeszedł ją dreszcz. Znała dobrze to spojrzenie: nie było nachalnym wzrokowym obmacywaniem, nie było propozycją. Informowało, że ona jest zdobyczą, a drapieżnik zamierza ją zjeść i nie będzie trudził się pytaniem o zdanie. Zazwyczaj ignorowała takie zaczepki, ale on miał coś w oczach. To coś. — Dlaczego… — Przez to spojrzenie całkiem zgubiła wątek. Niemożliwe. To się jej nie zdarzało. — Dlaczego tak na mnie patrzysz? — Pytanie wymknęło jej się niechcący, aż zasłoniła sobie ręką usta jak mała dziewczynka. Marcin przyglądał się uważnie swoim krewetkom. Z satysfakcją zauważyła, że się zmieszał. — To znaczy jak? — zapytał. Już, już miała odpowiedzieć. — Przepraszam bardzo was — odezwał się ktoś nad ich głowami. Wątły blondyn z kozią bródką w wieku wczesnoemerytalnym przypatrywał się im uważnie. W ręce ściskał jakiś papier. — Usłyszał, że wy po polski dyskutują. I pytać chciałem, czy na liście się podpisać. Oboje potrzebowali kilku sekund, by oprzytomnieć. — Kim pan jest? — zapytała Sylwia. — Jaka lista? — w tym samym momencie zadał pytanie Marcin. — Bo jest to skompilowane. Ja tu mam lista. Na tym się podpisujecie? Na horyzoncie zamajaczył czujny kelner, ale Marcin gestem dał mu do zrozumienia, że kontroluje sytuację. — Niech pan na chwilę z nami usiądzie i wyjaśni — powiedziała Sylwia. — Nie, ja nie siadać. Tu mam lista. Wy jesteście Polaki? — Tak. Proszę pokazać ten papier — powiedział Marcin. Czytał go przez chwilę, a potem oddał mężczyźnie. — Ja nie będę tego podpisywał — stwierdził. Facet skrzywił się i zwrócił do Sylwii: — Bellissima podpisze? — zapytał. — To jest list w obronie polskiego reżysera. Z poparciem, żeby zwolnili go z więzienia — wytłumaczył Marcin, zanim Sylwia zdążyła przeczytać nagłówek. — I ty nie podpisujesz? — zdziwiła się Sylwia. — Nie. Blondyn niecierpliwie stukał kantem dłoni w blat stołu. Na palcu miał złoty sygnet. — Dlaczego nie chcesz tego podpisać? Przecież on nic złego nie zrobił, może odpowiadać z wolnej stopy. Nie muszą go trzymać w więzieniu. Marcin spojrzał na nią ze zdumieniem. — Podpisuję — ogłosiła Sylwia. Facecik wyszarpnął z kieszeni długopis. Sylwia wypełniła odpowiednie kratki.

— Romeczek dziękować jest — z zadowoleniem powiedział gość i wyszedł z sali. Sylwia spojrzała na Marcina. — Może kiedyś ja też będę w takiej sytuacji i będę potrzebowała pomocy. Jakiegoś podpisu. Tak jak on. I może on wtedy też podpisze jakiś mój list. — Zamierzasz molestować seksualnie nieletnich? — A kto tu mówi o molestowaniu? Sawicki pogrzebał widelcem w talerzu i dyskretnie odsunął na bok krewetkę. „Taka śliczna, a taka głupia" — przemknęło mu przez myśl. — Nie wiesz, o co jest oskarżony Polański? Zresztą, nieważne. Pytałaś o coś, zanim ten dziwak nam przerwał. Sylwia nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w ośmiorniczki na swoim talerzu. — On nie był dziwakiem. Ludziom trzeba pomagać. Muszę iść. — Wstała od stolika, zanim zdążył zareagować. — Ale… przecież dopiero zaczęliśmy jeść — zaprotestował, czując, że wypada nieprzekonująco. — Ja już skończyłam — ucięła Sylwia, zakładając płaszcz trzymany przez kelnera. „Od kiedy to kelnerzy podają płaszcze gościom?" — pomyślał Marcin, a potem spojrzał na nogi Sylwii i na Charles’a, który miał minę jak kocur wsadzający łapę do dzbanka ze śmietanką. — Chcesz wracać sama? — poderwał się; sztućce z brzękiem spadły na podłogę. Na sali zapadła cisza, wszyscy znacząco spojrzeli na Sawickiego. Uznał, że będzie się tym przejmował później. Zmierzyła go tylko chłodnym spojrzeniem. — Merci, monsieur — powiedziała do kelnera i wyszła, ścigana ukradkowymi spojrzeniami bogatych Europejczyków, którzy pluli sobie w brodę, że przyszli dzisiaj z żonami. Sawicki w ponurym nastroju wrócił do swoich krewetek. Nie było sensu za nią biec. Mógłby tylko oberwać jak tamten Arab w metrze. „Zawróciła mi w głowie" — pomyślał i rozbawiła go staroświeckość tego stwierdzenia. Tak mówił pewnie ojciec o mamie. Starał się przypomnieć sobie, jak myślał o Dorocie, zanim zostawiła go dla Kuby — kolegi ze studiów, który nie miał samochodu i nie mógł zabierać jej do kina co weekend, za to układał dla niej piosenki kabaretowe. Śmiała się z nich do łez. Spotkał kiedyś Kubę na ulicy. Mieli już dwoje dzieci, a trzecie było w drodze. A on dalej był sam. Skinął na kelnera. Koniec tego. Trzeba wracać do domu. Za półtorej godziny miał samolot do Warszawy. Rano ekspresem pojedzie do Krakowa. Jak co tydzień. W sam raz, żeby jeszcze zdążyć na „dwunastkę" do dominikanów. Kelner patrzył za nim ze zdumieniem. Zamówić dwie porcje frutti di mare za sumę, którą Charles przeznaczał na tygodniowe utrzymanie siebie i kota, żeby pogrzebać w nich widelcem i wyjść? „Co te kobiety wyprawiają z facetami" — pomyślał, po czym ze zdumieniem odkrył, że pod talerzem dziwny Anglik zostawił kolejny solidny napiwek. *** Ekspres z Warszawy do Krakowa zatrzymał się z piskiem i zgrzytaniem. Marcin wysiadł, przepuszczając przed sobą starszą panią. Krakowski dworzec nie zmieniał się nic a nic; zawsze ten sam charakterystyczny zapach, zawsze wiatr hulający po peronach. Kilku żebraków, morze spieszących się ludzi, różnojęzyczny tłum. W tunelu „Magda" — bukiniści i straganiki ze słodkimi bułkami, czapkami, majtkami i preclami. Nie brał taksówki; przeciął plac przed Galerią Krakowską, najbrzydszym chyba budynkiem w rankingu architektonicznych paskudztw w Krakowie. Konkurował z nim „szkieletor", do którego wszyscy już zdążyli się przyzwyczaić, i nowy budynek opery — trzykrotnie przekraczający budżet początkowy zestaw klocków z wielkimi oknami tam, gdzie zabrakło już pieniędzy na czerwone ściany. W przejściu podziemnym kupił różę dla mamy, dla siebie nabył Książeczkę o człowieku Ingardena i wynurzył się na Plantach. Przeszedł pod Teatrem Słowackiego i Szpitalną, mniej zatłoczoną niż oblegana Floriańska, doszedł do kościoła Mariackiego. Potem przebił się przez Rynek pełen gapiów

z różnych stron świata, obwieszonych elektronicznym sprzętem wszelkiej maści. Przeczekał przechodzącą wycieczkę Japończyków. W czapkach z daszkiem i z cyfrowymi gupikami prawie przyrośniętymi do rąk przypominali mu czasy studenckie i kawały, które robili z paczką z AGH. Kiedyś stanęli przy pierwszym lepszym kamieniu na Plantach i zaczęli pokazywać go palcami, robić zdjęcia i opowiadać jakąś niestworzoną historię. Kiedy tylko odeszli, do kamienia podbiegła skośnooka wycieczka i z jeszcze większym zapałem uwieczniła zupełnie niewinny kamyczek na setkach zdjęć. Uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie. Szedł teraz Bracką i zaglądał w okna mijanych knajpek w poszukiwaniu znajomych. Jakoś po studiach wszyscy się rozjechali, paczka się rozpadła, nawet krakusów trudno było spotkać ot tak, jak dawniej, bez umawiania się. Przeciął franciszkańskie podwórko, z którego wywędrowały już na szczęście paskudne rzeźby aniołów, wyglądające jak odpady produkcyjne z fabryki rynien przemysłowych. Ciekawe, co wymyślą w tym roku. Spojrzał w okna kurii. Papieskie, jak zwykle, było udekorowane, żeby dzieciaki przymuszone do wycieczki szkolnej śladami Jana Pawła II nie zrobiły zdjęcia niewłaściwemu oknu. Z przyjemnością pomyślał o kucharkach, które pewnie szykowały już elegancki obiad. Co prawda do czternastej zostało jeszcze trochę czasu, ale ksiądz kardynał lubił imponować swoim gościom. Tym razem oprócz Sawickich na obiedzie miał być marszałek, jeszcze nie do końca w dobrym stanie po wypadku na nartach. I, oczywiście, sekretarz. Ksiądz Bożydar Kot był dobrym znajomym Marcina. Inteligentny, dobrze wykształcony, z poczuciem humoru, potrafił rozmawiać nawet o polityce. Poznali się przy okazji akcji charytatywnej, w której uczestniczyli Sawiccy, a kardynał inaugurował jakiś koncert. Spiesząc się do kardynała, sekretarz upuścił talerz z przekąskami wprost na kolana Marcina. Przekąskami do dołu, oczywiście. Uratowało to Marcina od śmierci z nudów, a Kot też był zadowolony, że ma z kim porozmawiać. I już był pod drzwiami. Wbiegł po schodach i nie zdążył nawet wyjąć klucza: mama miała wyostrzony zmysł słuchu i już stała w drzwiach. Zza niej wyglądał ojciec. Jak zwykle ucieszyli się na jego widok, ale czasu nie było wiele, więc po uściskach matki i żartobliwych wymówkach ojca, że coś mu długo zeszło z przyjazdem, ruszyli spiesznie na Stolarską, do dominikanów. Tęsknił za bazyliką Świętej Trójcy, za jej chłodnym wnętrzem — bogatym, ale nie nazbyt absorbującym, za panującą tu ciszą pozwalającą się skupić i trwać w skupieniu tyle, ile było człowiekowi potrzeba. Tęsknił za piękną liturgią traktowaną z szacunkiem zarówno przez zakonników, jak i przez wiernych. Za rzeczowymi, krótkimi, nigdy nieprzegadanymi homiliami, które traktowały o Bogu i człowieku, a nie mnóstwie innych nużących spraw. *** Kilka minut po drugiej zjawili się w kurii, trochę spóźnieni, jak nakazuje krakowska tradycja. Kardynał osobiście witał Sawickich w drzwiach salonu. Jak za każdym razem między panią Sawicką a gospodarzem wywiązała się przyjacielska sprzeczka: kto kogo powinien całować w rękę. Helena, zwana przez znajomych piękną Heleną, utrzymywała, że to ona powinna całować kardynalski pierścień. Kardynał zaprzeczał, twierdząc, że występuje incognito. Była to ich tradycyjna gra towarzyska. Sawicki senior przypatrywał się temu z pobłażaniem, a na koniec brał żonę pod rękę i prowadził do stołu, dając kardynałowi możliwość zamienienia z Marcinem kilku słów w cztery oczy. — Jak nasze sprawy, synu? — pytał kardynał, a Marcin niezmiennie odpowiadał: — Jest dobrze i będzie jeszcze lepiej, ekscelencjo. — Widziałem twoje ostatnie wystąpienie. Masz rację — mówił wtedy kardynał. Był to jedyny zmienny element w stałym schemacie ich przedobiedniej wymiany zdań. Czasami stwierdzał: „Czytałem wywiad z tobą. Dobrze powiedziałeś" albo „Darek oglądał cię w telewizji i mówił, że świetnie sobie radzisz". — Dziękuję — odpowiadał Marcin. — Pamiętaj, ile zawdzięczasz swoim rodzicom — pouczał go stary kapłan, zbliżając się do stołu. Marcin na samym początku tej znajomości zastanawiał się, czy jest to zdanie przeznaczone dla jego uszu, czy raczej dla uszu jego rodziców. Teraz, po ładnych kilku latach, nie musiał się zastanawiać. Wiedział. Rodzice rozmawiali z marszałkiem. Usiadł obok sekretarza.

— Słyszałem, że zaangażowałeś się w kampanię przeciwko aborcji? — zagadnął go ksiądz. — Tak. W Warszawie działa Fundacja Za, oni pomagają Łukaszowi Szczygłowi pokazywać tę jego wystawę w różnych miastach. Zacząłem z nimi współpracę. — Przypuszczam, że połowa mediów wytoczyła ci wojnę i niedługo skończą się zaproszenia do telewizji. — Też tak myślałem, ale zdziwisz się: dostałem etykietkę kontrowersyjnego konserwatysty, ładnie brzmi, prawda? Jestem rozchwytywany i tylko czekam, aż zaproszą mnie do rozmowy z Janyszyn. — Daj znać wcześniej, nie chciałbym przegapić — poprosił Kot i uśmiechnął się do siostry zakonnej, która postawiła przed nim francuski krem z zielonego groszku. — Powiedz mi jeszcze, co to za afera z tym waszym senatorem? — Echo z Warszawki dotarło aż tu? — Mówi się w całej Polsce, a w takich wypadkach Krakówek uwielbia zabierać głos — odparował Bożydar. — Wszystko, co piszą, to nieprawda — Marcin nieznacznie podniósł głos. — Facet był szantażowany. Rozmawiałem z nim; znamy się dość dobrze. Nigdy by czegoś takiego nie zrobił. — Nie masz racji, synku. — Czasami Marcin nie znosił kobiecej podzielności uwagi. — Jeśli twierdzisz, że możesz za kogoś ręczyć, jesteś jeszcze za młody na politykę. — Mamo, przecież prosiłem! Widząc nadciągającą burzę, kardynał stanął na wysokości zadania. — Kochani, słyszałem świetny kawał z mojej, jak to się teraz mówi, branży. Dlaczego na mszę chodzą prawie same kobiety? Wszyscy zamilkli w uprzejmym oczekiwaniu na puentę. Kardynał nabrał tchu. — Bo to jedyna okazja, żeby zobaczyć, jak mężczyzna zmywa po sobie! — obwieścił triumfalnie i pierwszy się roześmiał. — Grają teraz świetny spektakl: Szczęśliwe dni Becketta z Komorowską i Ferencym — powiedział marszałek, kiedy ucichł śmiech. — To koniecznie trzeba zobaczyć. Komorowska daje z siebie wszystko. Grali to u nas na Scenie Kameralnej. Wyobraźcie sobie, kiedy się dowiedziała, że tam jest sześć rzędów, prawie wpadła w histerię. Ona zazwyczaj gra dla dwóch, z czego jeden stanowią jej znajomi. Kiedyś bilety na jej przedstawienie wykupili sami lekarze. Weterynarii. I obsługa nie chciała jej powiedzieć, dla kogo będzie grać, bo bali się, że nie wyjdzie na scenę! Na stole pojawiła się kaczka z jabłkami. Kardynał postawił dziś na kuchnię francuską. To dawało nadzieję na wyśmienity deser. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Nie zdarzało się, żeby ktoś kłócił się przy obiedzie u metropolity krakowskiego. *** — Workowicz nie jest pozbawiony zasad moralnych, mamo — powiedział młody poseł, kiedy szli powoli Plantami w kierunku domu. — Ty wiesz lepiej, synku — odparła i mocniej przytuliła się do męża. Drobna i filigranowa, w czasach młodości bywała przez niego noszona na rękach; nawet teraz dość często się to zdarzało. Sawicki senior był barczystym, potężnie zbudowanym szatynem. Nosił czarną, dobrze przystrzyżoną brodę, a siwiejące skronie tylko dodawały mu tego, co Helena nazywała urokiem osobistym, a jej przyjaciółki — seksapilem. Marcin westchnął w duchu. Oboje mieli ciągoty artystyczne, oceniali ludzi po oczach — to matka — albo po uścisku dłoni — to ojciec. Ignorowali opinię publiczną tak dalece, jak to było możliwe, a w modzie sami wytyczali nowe trendy. Przeważnie nie mylili się w swoich ocenach, ale ich syn uważał, że w przypadku Workowicza nie mają racji. Janusz Workowicz był prawicowym senatorem z podziemną przeszłością. Niedługo po tym, jak młody poseł zawitał do Warszawy, Workowicz stał się dla niego politycznym wzorem. Świetnie wychowany, dla wszystkich uprzejmy, cierpliwie odpowiadający na najgłupsze nawet pytania

dziennikarzy, uznawał prawdę za wartą najwyższego poświęcenia. Wzorowy ojciec bliźniaczek Oli i Uli — zrezygnował z prestiżowego przyjęcia u prezydenta, bo obiecał córkom, że wieczór po maturze spędzi tylko z nimi. Marcin dostał się pod jego opiekuńcze skrzydła, kiedy trafił do Unii Prawości. Uważał go za swojego mentora. Idealizował go, chociaż sam się przed sobą do tego nie przyznawał. Matka, zdumiona uwielbieniem, jakim darzył senatora jej sceptycznie nastawiony do autorytetów syn, podchodziła do niego z powątpiewaniem. Uważała, że nie ma ludzi doskonałych, a im bardziej doskonały ktoś się wydawał, tym bardziej był dla niej podejrzany. Oczywiście wśród osób publicznych. Marcin wyjątkowo nie chciał jej słuchać — jedna z niewielu kłótni między nim a matką dotyczyła właśnie Workowicza. Powiedział jej wtedy, że owszem, może i jest światowej sławy skrzypaczką, ale od polityki w tym domu jest on. Zamilkła urażona, a jej obawy rosły. Nie interesowała się podziałami politycznymi; uważała, że są względne i łatwo mogą się zmienić. Widziała wiele takich zmian w okresie, w którym ceną za wyjazd na zagraniczne stypendium na jednej z europejskich uczelni muzycznych było podpisanie oświadczenia o współpracy. Niektórzy naprawdę współpracowali. Kraków wciąż leczył się z tych ran, mimo że minęło już dwadzieścia lat. I ciągle otwierały się nowe, jeszcze bardziej ropiejące. Ojciec obejrzał się przez ramię. — Synu, nie myśl o tym dzisiaj. Jest niedziela, jesteś w domu. Pracę zostaw w pracy. Powiedz lepiej, co słychać u Adama. *** Telefon rozświergotał się słowiczym trelem. Sylwia, przytomniejąc, przypomniała sobie, że taki dzwonek ustawili jej Bronek z Mariuszem. Chyba za karę, bo byli dość urażeni tym, że nie dotarła wraz z nimi na bankiet. Twierdzili, że jej szukali, ale tak do końca im nie wierzyła. Na taki bankiet młode partyjne wilczki bardzo rzadko miały wstęp; w kraju właściwie nigdy im się to nie udawało. Najeść się kawioru i innych paskudztw, napić alkoholu z wyższej półki, pogapić na piękne kobiety towarzyszące ważnym mężczyznom i pomarzyć, że i oni będą kiedyś dyskretnie pokazywani jako ludzie wielcy — taki mieli bankietowy plan. Nie chciało jej się odbierać. Zegar mówił, że dochodzi dziesiąta, a świergotanie dodawało uroku szaremu dniowi. Przewróciła się na drugi bok i pomyślała, że mimo wszystko lubi niedziele. Niedziela zazwyczaj kojarzyła jej się z kacem, dochodzeniem do siebie przed poniedziałkiem, nudą i rodzinnymi obiadkami — choć tych ostatnich na szczęście nie było w jej życiu zbyt wiele. Ale plusem niedzieli było to, że mogła wylegiwać się w łóżku, chodzić do południa w piżamie i nie przejmować się tym, że ktoś może nagle zacząć jej potrzebować. Zastanowiła się jeszcze nad naiwnością chłopaków. Byli młodzi i nastawieni na karierę, ale nie mieli za dużo do powiedzenia w żadnej sprawie. W zasadzie mówili tylko to, co usłyszeli w telewizji, bo do czytania prasy najwyraźniej się nie zniżali. No chyba że w Internecie. Co gorsza, przedstawiali te nielogiczne wywody jako swoje przemyślane zdanie, budząc ciche śmiechy klubowej starszyzny. Sylwia nie była naiwna już od dawna. Naiwna modelka to modelka wykorzystywana przez wszystkich do wszystkiego, a tego Sylwia nigdy nie mogła ścierpieć. Straciła kilka kontraktów, sporo złudzeń i nauczyła się zimnej kalkulacji. Dlatego wyszła za Andrzeja: uważała to za kolejny korzystny kontrakt. Emocje potrafiła zazwyczaj pozostawić na boku. I tak też zamierzała rozegrać Sawickiego. Bez emocji. Niech się trochę pougania, niech poczuje, że musi ją zdobyć. Jak się postara, będzie jeszcze fajniej. A ona mu będzie delikatnie pomagać, żeby się przypadkiem nie rozmyślił. Wyobraziła sobie, jak satysfakcjonująco może się skończyć ta znajomość. W dyskusji był niezły — musiała to przyznać. I była ciekawa, czy równie dobry jest w łóżku. *** Ewa wyłączyła dyktafon. — Dzięki, panie pośle. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty — powiedziała, wyciągając do niego

rękę. Miała mocny, prawie męski uścisk dłoni. Marcin bardzo to lubił. Męczyły go damskie rączki przypominające w dotyku zdechłego śledzia. Z Ewą było inaczej — byli partnerami. Rzecz jasna na tyle, na ile polityk i dziennikarka mogą nimi być. Znali się od dwóch lat, czyli od początku kariery parlamentarnej Sawickiego. Najpierw myślał, że Ewa na niego leci. Tak twierdzili jego klubowi koledzy. Uważali, że kobieta, która nie opuszcza ani jednego przemówienia Marcina, jest na bieżąco ze wszystkimi jego działaniami i przeprowadza z nim dwugodzinne wywiady przynajmniej raz w miesiącu, wybrała taki sposób, żeby zwrócić jego uwagę. Przez pierwszy rok Marcin tak właśnie na nią patrzył — do momentu, w którym przyszła na kolejny wywiad, promieniejąc i błyskając obrączką. Miał nawet przez chwilę do siebie żal, że nie zawalczył o Ewusię — jak mówił o niej, kiedy jej nie było. Przyzwyczaił się do jej obecności na wystąpieniach, wyjazdach, konferencjach prasowych i kiedy zbliżała się jego kolej, zerkał dyskretnie w kierunku miejsca, gdzie zazwyczaj siedziała, by upewnić się, że jest. Kiedy poważnie się rozchorowała i przez miesiąc nie uczestniczyła w życiu Wiejskiej, czuł, że czegoś mu brakuje. Jego ugrupowanie walczyło wtedy o prawa ojców dyskryminowanych przez sądy rodzinne. Marcin był pomysłodawcą projektu i kimś w rodzaju jego rzecznika prasowego. Zamiast Ewy przyszła robić wywiad młodziutka praktykantka. Kiedy Sawicki przeczytał później zapis rozmowy, uznał, że wysłali ją na pierwszy wywiad w życiu i że trafiło na niego, bo słynął z rzadkiej w stolicy uprzejmości. Praktykantka zjawiła się na szpilkach, w mini, myliła obrońcę z prokuratorem, chichotała po każdej wypowiedzi Marcina i nie potrafiła obsługiwać dyktafonu. Kiedy tydzień później w Sejmie znowu zjawiła się Ewa, Marcin z radości pomylił kartki z tekstem przemówienia, sprawiając tym dziką frajdę lewicy. Siedzieli teraz w spokojnej kawiarence i — jak zwykle po skończonym wywiadzie — pili café latte. — Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć — powiedziała poważnie Ewa. — Takich rzeczy jest całe mnóstwo — spróbował zażartować, ale nie podchwyciła tego. — To nic śmiesznego — ciągnęła. — Jest kilka osób, którym bardzo zależy na tym, byś znikł ze sceny. — To nie nowość. — Nie do końca. Zależy im bardziej niż zwykle. Naraziłeś się obroną praw ojców. Teraz narażasz się kampanią przeciw aborcji. Zrobiłeś się naprawdę niewygodny, bo opinia publiczna zaczyna dostrzegać, że masz rację. Twoje argumenty są trafne, przekonują ludzi. Jesteś jednym z niewielu, którzy potrafią w polityce służyć prawdzie. Marcin był zdumiony. Ewa nie miała w zwyczaju prawić mu komplementów. Skoro od nich zaczęła, cios, który za chwilę otrzyma, będzie potężny. Takie były reguły gry. — Nic na mnie nie mają. Jestem czysty. Nie ćpam, nie piję, nie korzystam z damskich usług ani tym bardziej z męskich, nie biorę do kieszeni, nie mam nic wspólnego z mafią żadnej narodowości, nie biorę pożyczek, jeżdżę pociągiem. Co mogą mi zrobić? — Skompromitować cię. — Jak? Spreparują dowody? Nie uda im się. Od tego mamy sądy. Ewa pokręciła głową. Był naiwny jak dziecko. — Sylwia — powiedziała. Marcin popatrzył na nią uważnie. Jego twarz nie wyrażała nic. Opanował to do perfekcji. — Co „Sylwia"? — Nie udawaj przede mną. Nie jestem głupią blondynką. Też widzę, co się dzieje. — Co się dzieje? — Wpadła ci w oko… a ty jej. — To chyba nic złego, że podoba mi się piękna kobieta. To samo możesz powiedzieć o wszystkich posłach z wyjątkiem tych, którzy wolą panów. Wszystkim Sylwia wpadła w oko. — Ale nie wszyscy wpadli jej w oko. Mówi się, że ostatnio Sylwia poluje. Na ciebie. Ona nie jest z twojej stajni, Marcin. Ona gra w innej drużynie. Niebezpieczniejszej, niż ci się wydaje. Ma

pieniądze. Ma wprawę w uwodzeniu. I jest mężatką. — Nadal nie wiem, o czym mówisz. Ewa pochyliła się do niego przez stół. Popatrzyła mu badawczo w oczy. Gdyby nie trening wizerunkowy, zmieszałaby go przenikliwość jej spojrzenia. — Marcin. Nie wiem, jakie są twoje prywatne sprawy. Nie chcę wiedzieć, chyba że ty zechcesz o tym mówić. Nie musisz udawać. Chcę ci tylko powiedzieć, że jest w mojej branży facet, który dla kasy zrobi wszystko. I właśnie dostał na ciebie zlecenie. Nie od twoich przeciwników z Sejmu, oczywiście, oni są za mali. I nie od naczelnego. Od służb. Mówię to tak bardzo nieoficjalnie, jak się da. Nie mam dowodów. To tylko podejrzenia, ale one się potwierdzają. Mówi się, że to on wrobił Workowicza na zlecenie Pawłowskiego. Stara sprawa, ciągnie się od procesu księdza Jerzego. I ten facet ma cię skompromitować. Poseł prawicy uwodzi żonę milionera. To się świetnie sprzeda. — Jak się nazywa? — zapytał. — Fischer. — Dzięki. Będę o tym pamiętał. Ewa wstała od stolika. — Do następnego — powiedziała, zarzuciła płaszcz i zniknęła w drzwiach. Marcin dopił ostatni łyk latte, która teraz była już raczej frappé. Pierwszy raz okłamał Ewę. I w dodatku zdawał sobie sprawę, że ona o tym wie. *** Kanicki był mistrzem w swoim zawodzie. W początkach kariery pracował w pierwszym polskim tabloidzie, później robił podpisy pod obrazki w kilku świerszczykach i szczycił się współpracą z szefem pewnego antykościelnego pisma. Kiedy na rynku pojawił się inny tabloid zagranicznego pochodzenia, Kanicki znalazł się w swoim żywiole. Bez skrupułów, bez zahamowań. Był ulubieńcem służb. Krył się z tym, twierdząc, że ma wspaniałych informatorów, ale i tak nikt nie miał wątpliwości, że jest tubą — i to najgorszą z możliwych, bo z inwencją własną. Zazwyczaj zajmował się co krwawszymi morderstwami i obyczajówką. Uwielbiał rozdmuchiwać lokalne skandale; wyciągał smaczne historie zdrad małżeńskich, gwałtów, porzuconych dzieci, księży uwodzących parafianki. Jednak nie tylko tym zasłużył sobie na przyjemne przezwisko Kanibal. Był nieoceniony, kiedy chodziło o wywoływanie polityczno-obyczajowych skandali. Jego aparycja odpowiadała trybowi życia: tłusty, z resztką rzadkich włosów wypranych z koloru, z przekrwioną twarzą starego pijaka, ze sprośnym uśmiechem przyklejonym do ust. Krążyły o nim legendy; był straszakiem na niegrzecznych polityków. Na hasło „Kanibal" zamykało się wiele ust, a równie wiele szeroko się otwierało. Ci, którzy go nie znali, twierdzili, że Kanickiemu dorabia się legendę i że musi mieć jakieś dobre cechy. Kiedy go poznawali, zmieniali zdanie szybciej, niż można powiedzieć „Proszę sól". Skandale polityczne lubił najbardziej, na nich też najwięcej zarabiał. Wymagały starannego przygotowania gruntu. Kanicki zaczynał je od dokumentacji. Działał sam — nie ufał nikomu. Kiedy dostawał cel, czytał wszystko, co na jego temat napisano. I przez cały czas tak właśnie nazywał swoją ofiarę: cel. Żadnych nazwisk. Żadnych wyciekających informacji, które mogłyby zaalarmować cel. Przygotowania musiały się rozgrywać w tajemnicy. Kiedy przeczytał już wszystko, miał zazwyczaj gotową listę nazwisk. Dzielił te nazwiska na trzy kategorie: „wrogowie", „potrzebujący" i „cele poboczne". We „wrogach" wpisywał wrogów swojego celu. Przeciwników politycznych, ludzi, którym kiedyś nadepnął na odcisk, pomieszał szyki, odkrył ich prawdziwe oblicze. W „potrzebujących" umieszczał kobiety, które w obecności cierpliwego słuchacza, odpowiednio do tego zachęcane, mogły wyjawić wszystko, oraz mężczyzn, którzy za odpowiednią opłatą lub przekonani jakimś do tej pory pozostającym w ukryciu wstydliwym epizodem ze swojego życia, byli w stanie opowiedzieć to, co nigdy się nie wydarzyło. Oczywiście Kanicki dobrze chronił swoje źródła informacji. „Cele poboczne" stanowili prywatni przeciwnicy Kanibala, których można było nadziać na widły razem ze zleconym celem. W jego redakcji mówiono, że jest dziennikarzem śledczym. W innych — że specjalnie dla niego

powinni przywrócić karę śmierci. Ta opinia rozpowszechniła się wśród dziennikarzy po tym, jak szkalowana przez niego kobieta popełniła samobójstwo, w liście pożegnalnym jako przyczynę wskazawszy Kanickiego. Sam Kanicki był dumny ze swojej pracy. Uważał, że nikt tak jak on nie potrafi utopić niebezpiecznego przeciwnika w bagnie domysłów, pomówień i plotek. Miał się za znawcę natury ludzkiej i bez skrupułów wykorzystywał wszystko, co mogło mu pomóc w realizacji planu. W tym przekonaniu utwierdzał go fakt, że ostatnimi czasy kilka liczących się osób chciało zatrudnić go jako niezależnego konsultanta. Odmawiał, domyślając się, że to próby chronienia tyłków tych wszystkich bardzo ważnych kretynów. Miał też — a jakże! — swoją dewizę. Po namyśle umieścił ją nawet na wizytówce. Brzmiała prosto: „Wyzwania rozwijają", ale była bardzo pojemna. I zazwyczaj dobrze odbierana przez nowych klientów. Chociaż zlecenia miał zazwyczaj od starych dobrych znajomych. Tyle że poziom trudności rósł. Nic dziwnego, w dobie Internetu zwiększały się wymagania czytelników. Nie wystarczał już zwykły skok w bok, jakieś spreparowane zdjęcie. Teraz trzeba było przygotować porządny materiał. Cieszyło go to, bo naprawdę — tak jak głosiła jego wizytówka — czuł, że się rozwija. Mógł brać coraz trudniejsze sprawy. Ostatnio dostał takie zlecenie. Zrobił research — i nic. Taki porządny człowiek. I to dopiero dawało pole do popisu. Wywindować jak najwyżej, stawiać za wzór, hołubić i głaskać, a potem z hukiem spuścić na dno. I wszystko za jego, Kanickiego, sprawą. Czuł się wtedy jak władca marionetek albo ktoś taki. Ech, naprawdę lubił swoją robotę.

ROZDZIAŁ 3 Kiedy pod koniec listopada Workowicz zaprosił Marcina na „małą prywatkę", młody poseł był wniebowzięty. Potraktował to zaproszenie niemal jak prezent od Świętego Mikołaja. Krył ten zachwyt, jak mógł, przed kolegami z klubu, którzy o Workowiczu mieli trochę gorsze zdanie, a i tak przy Sawickim starali się nie mówić zbyt wiele. Nigdy dotąd nie spotykał się z senatorem prywatnie. Owszem, byli kilka razy na kawie, zdarzało im się spędzić godzinę czy dwie na rozmowach o życiu i polityce, ale zaproszenie do domu… Marcin miał poczucie, jakby przeszedł na kolejny poziom. Bardzo był ciekaw, jakim człowiekiem jest Workowicz na gruncie prywatnym. Uważał go za autorytet i wciąż pamiętał, jak kilka razy senator ratował go mądrymi radami przed głupią wpadką, kiedy Sawicki zaczynał swoją sejmową przygodę. Tydzień przed przyjęciem miał już wyprasowaną koszulę. Wyobrażał sobie, jak będzie wyglądać impreza: kameralne wnętrza, estetyczny wystrój, cichy jazz płynący z głośników, gwar rozmów, elegancko ubrani ludzie z wyższych sfer, przechadzający się z kieliszkami i rozmawiający w niewielkich grupkach. A potem nadszedł wreszcie grudzień, mróz ściął ostatnie zielone liście i ubrał szyby w paprocie ze szronu. Kilka zaproszeń na debaty akademickie skutecznie pochłonęło uwagę młodego posła i ani się obejrzał — była sobota. TA sobota. Kupił dobry trunek dla gospodarza, rozważał kwiaty dla gospodyni, ale w końcu się nie zdecydował. Starannie się ogolił, wygładził żelazkiem kilka zmarszczek, których nabawiła się wisząca w szafie koszula, spędził czterdzieści minut, wybierając odpowiedni krawat, po czym wsiadł w taksówkę i pojechał. Senator przywitał go w drzwiach. Już w progu słychać było miły towarzyski gwar. Wszedł, uścisnął dłoń, rozejrzał się za gospodynią. Workowicz wyjaśnił, że musiała wyjechać. Wręczył mu butelkę. Jakiś podstarzały blondyn o wyglądzie bawidamka, którego Marcin skądś znał, zarechotał na ten widok, dorzucając coś o wożeniu drzewa do lasu. Gospodarz przegonił gościa ruchem ręki i zapewnił Marcina, że to bardzo miłe. A potem zaprosił go gestem na salony i gdzieś zniknął. I się zaczęło. Był już po dobrych kilku głębszych, może nawet kilkunastu — sam już nie wiedział. Po pierwszym kwadransie zabrał ze stołu butelkę finlandii i nie rozstawał się z nią ani na moment, wędrując po trzypoziomowym mieszkaniu. By odróżniać się od reszty, pił z kieliszka: pozwalało mu to zachować godność — przynajmniej tak to sobie tłumaczył. Nie był w takim stanie od pierwszego roku studiów, kiedy założył się, że wypije szklankę spirytusu na czczo. Nie wiedział, że zakład wygrał jako jedyny pewien Rosjanin, który przyjechał na AGH na wymianę. Reszta miała po prostu zostać upokorzona. W ten sposób koledzy z akademika witali nowych. Marcin, choć z Krakowa, uparł się, że nie będzie podczas studiów mieszkał w domu. Jednak po pierwszych świętach, spędzonych bez współlokatora i jego ciągle zmieniających się dziewczyn — z którymi sypiał, nie przejmując się niczyją obecnością — do akademika już nie wrócił. Koledzy z roku uznali go za tchórza, ale koleżanki lubiły bywać w jego domu. Zwłaszcza Dorota. Czyjaś ciężka dłoń na ramieniu wyrwała go ze wspomnień. Odwrócił się szybko, prawie tracąc równowagę. — Widzę, że nie próżnujesz, synek. — Workowicz popatrzył na niego i na finlandię, którą ściskał w ręce. — Wiesz, co dobre. Swój jesteś, polski gust masz. My tu wszyscy jesteśmy proste chłopy. Wziął Marcina pod rękę i prowadził przez salon jak przez zoo. — Nie wiem, kogo się tu spodziewałeś, ale my tu jesteśmy tolerancyjni. Czy prawica, czy lewica, jedna wódka, jedna chcica. — Zaśmiał się rubasznie, a Marcin przez opary alkoholu unoszące się jak mgła w jego głowie nie myślał już nic. Dał się tylko prowadzić jak bezwolne cielę. — Tu to są sami, mówię ci, synek, sami ludzie sukcesu. Mają pieniążki. Masz pieniążki, masz wszystko. Właśnie, ty sam jesteś? Wiesz, do mnie przychodzi się samemu, to już taka tradycja. O, ten tam, na przykład, to pan wiceminister. Pojutrze zostanie ministrem. — Otyły mężczyzna z bujną

czupryną pozdrowił ich, podnosząc butelkę do góry. — Biedny jest, nieśmiały, stary kawaler, więc zawsze mu zapraszamy jakąś miłą dziewczynkę, żeby się nie nudził. Ty też możesz sobie wybrać, dziewczyny przyjadą niedługo. A jakie ładne, zobaczysz. Chłopców też będzie paru, jakbyś chciał. — Zamachał rękami. — A jakbyś chciał coś bardziej e-mo-cjo-nu-ją-cego — z trudem udało mu się wymówić ten skomplikowany wyraz — to tam, w pokoju na górze są dziewczynki puderniczki. To mój pomysł — dziewczynki z cukrem pudrem, wiesz. Wszystko ci pokażą, pomogą, zajmą się tobą. A jak wpadniesz im w oko, to też mają kilka specjalnych numerów. Młodzi teraz chyba tak wolą, co? Te nerwy, ten stres, wódeczka już nie wystarcza… O, a ten to najbogatszy człowiek w tym całym interesie naszym, namawiamy go, żeby przyprowadził swoją żonę, wiesz, słodką Sylwusię, ale nigdy nie chce. Mówi, że żoną i akcjami dzielić się nie będzie. A ona to właściwie sąsiadka, ma mieszkanie ulicę dalej. Przepraszam cię, Andrzejek czegoś chce ode mnie… — Poklepał go po plecach i ruszył ku Golczyńskiemu, który, rozparty w fotelu, palił cygaro i wyglądał najprzytomniej ze wszystkich. Sylwia. Imię zawibrowało mu w głowie. Podniósł butelkę do ust, ale była pusta; rzucił ją, nie patrząc, i trafił w stojącą w rogu sofę. Wzbudziło to głośny protest jakiejś parki. Nie miał już siły patrzeć, czyja spocona i tłusta twarz wyłoniła się spod eleganckiej kapy. Intuicyjnie czuł, że zna ją z pierwszych stron gazet. Wszyscy tu byli z kobietkami, w większości „zamówionymi" przez Workowicza. Inne przyszły jako ekskluzywne dziewczyny do towarzystwa: wyglądały na studentki, które odpowiedziały na ogłoszenie zaczynające się na wiele literek a, obiecujące w kilku słowach wielkie pieniądze za piękno i wdzięk. Kilka z nich zbiło się w niespokojną grupkę przy oknie: znały się, więc nie było to pierwsze ogłoszenie w ich życiu. Ich chwilowi właściciele pozbywali się nadmiaru czystej w ekskluzywnym kiblu albo wciągali kreskę ze szklanego stołu w salonie. A one stały, niepewne, czy wyjść i stracić pieniądze oraz renomę, którą niewątpliwie musiały mieć, skoro zaproszono je tutaj, czy zostać i stracić, chociaż nie wiadomo jeszcze co, ale coś na pewno. Widział je jak przez mgłę, ale i tak dostrzegł, że niewiele mają do stracenia. Poczuł damskie dłonie na pośladkach i ochrypły od dymu kobiecy głos wymruczał mu do ucha pikantną propozycję. Odwrócił się: była wysoka, szczupła, z długimi włosami, odziana w kusą spódniczkę i błyszczący stanik ledwie zakrywający jędrne piersi. Spojrzał jej w oczy, przyszło mu to z trudem: był kompletnie pijany. Ona była chyba bardziej pijana od niego, ale nawet nie zachwiała się w swoich groteskowo wysokich szpilkach, kiedy odepchnął jej dłonie. Przypominała mu Sylwię — wszystkie dziewczyny dzisiaj przypominały mu Sylwię — i zastanawiał się, czy ona też odpowiedziała na jakieś ogłoszenie i znalazła bogatego męża, który potrzebował ślicznej dziewczynki. Przypomniał sobie spojrzenie Golczyńskiego rzucone mu znad szklanki z brandy. Minął dziewczynę i otworzył pierwsze drzwi, na które trafił. Były to drzwi wyjściowe. Nie namyślając się długo, ruszył przed siebie i o mało nie spadł ze schodów. Zataczając się i chwytając złoconych poręczy, zszedł z trudem. Czerwony chodnik tłumił jego kroki. Wypadł w końcu na otwartą przestrzeń, biegł chwilę, aż dopadł ozdobnego, kutego ogrodzenia i zwymiotował wszystko, co zdążył zjeść, a zwłaszcza wypić na tym wspaniałym przyjęciu. Ogarnął go pijacki żal do świata, rozczarowanie spotęgowane przez promile. Chciało mu się wyć, krzyczeć, tłuc ceramiczne wazy ustawione wzdłuż dróżki prowadzącej do furtki, ale wódka pogłębiała tylko jego brak spontaniczności. Mroźne grudniowe powietrze otrzeźwiło go na tyle, że kątem oka dostrzegł coś jakby błysk flesza. Odwrócił się, ale nikogo nie było. Przypomniało mu się ostrzeżenie Ewy, którego nie traktował poważnie, ale teraz z chwili na chwilę wydawało mu się coraz bardziej realne. Chwiejnym krokiem doszedł do furtki. Kiedy wychodził na ulicę, czuł, że razem z furtką zamyka się za nim kolejny etap życia. Nie oglądał się za siebie: nie wraca się do zgliszczy tlących się jeszcze ideałów. Goniły go okrzyki i piski — głosy mieszały się w niezrozumiały bełkot. Chciał zadzwonić po taksówkę, ale nie potrafił znaleźć numeru w telefonie, więc ruszył w lewo. Starał się wyznaczyć sobie niewidzialną linię na środku chodnika i iść prosto, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Ogarniał go coraz bardziej paniczny lęk, że za chwilę zza któregoś płotu wyłoni się jakiś tabloidowy paparazzi i jutro pijany poseł wyląduje na pierwszej stronie. Przeszedł z trudem kilkadziesiąt metrów i przy małym osiedlowym skrzyżowaniu zatoczył się na słup. Zabolało. Wziął głęboki wdech i rozejrzał się dookoła.

Nad osiedlem dla bogaczy panowała mroźna cisza. Brała w posiadanie samochody marznące przy krawężnikach lub ukryte przed niepowołanym wzrokiem w podziemnych, nielicznych nieogrzewanych garażach. Zniechęcała ludzi do wystawiania choćby koniuszka nosa z ciepłych gniazdek, które uwili sobie za pieniądze zbite na polskiej odmianie kokosów. Chociaż było niewiele po północy, w oknach nie paliły się światła. Bogaci warszawiacy nie bawili się przecież we własnych mieszkaniach pełnych drogich sprzętów. Puścił słup i spojrzał w górę: nie było widać gwiazd, łuna bijąca od miasta oblewała chmury chorobliwym pomarańczowym blaskiem. Co to za miejsce, w którym nie ma nocy — pomyślał i jego umysł zaczął nagle snuć fantastyczną pijacką przypowieść o mieście, w którym nie gasną światła. Przypowieść została zatrzymana w połowie, bo opuścił wzrok i zobaczył, że słup, który trzyma w objęciach, to znak pokazujący kierunki i nazwy ulic. W uszach rozbrzmiał mu głos znajomego, który załatwił mu adres Sylwii. Jej ulica. Odczytał to jako znak. Znaki oznaczają i wskazują — myślał, czując, że odkrywa rzeczy naprawdę ważne, jak zazwyczaj bywa w stanie wskazującym. Poszedł za znakiem. Blok numer osiem wyglądał jak nowoczesna kamienica: niski, z różnymi wykuszami, frezami, a nawet — z małą wieżyczką. Odszukał bramę prowadzącą do mieszkania numer dwa. Policzył, że powinno być z prawej strony. Obszedł więc budynek: w oknie balkonowym, które uznał za właściwe, paliło się światło, przebijając przez pomarańczowe story. Nie namyślał się długo — chwycił spod nóg garść drobnego żwiru, przeczekał zawroty głowy i rzucił. Kamyczki zastukały w szybę jak nagły grad. Światło zgasło, a on stał wpatrzony w okno. Story poruszyły się, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie — jej spojrzenie: wydawało mu się, że daje mu zachęcające znaki ręką. Ruszył więc do bramy i wybrał dwójkę na domofonie. Ktoś podniósł słuchawkę, a Marcina ogarnął lęk, że nieźle się ośmieszył, że robi jakieś niewyobrażalne głupstwo, ale zepchnął ten lęk na peryferie świadomości. Chciał wymazać z pamięci obrazy orgii, której był naiwnym uczestnikiem; krążyły mu po głowie jak nietoperze, widział twarze, słyszał głosy. Domofon zabzyczał — drzwi były otwarte. Popchnął je. Uchyliły się bezszelestnie i wszedł. W środku, na korytarzu, panował mrok. Stał przez chwilę, próbując utrzymać równowagę i zorientować się w przestrzeni. Po chwili cienka smuga światła przecięła schody i narysowała prostą jasną kreskę przez mrok — wprost do jego stóp. Ruszył za nią, niepewnie stawiając kroki, chwytając się poręczy. Czuł, że to musi być ona — na końcu tej smugi światła, piękna, smukła, długowłosa, prawdziwsza od obrazów w jego głowie. Otworzył szerzej drzwi: stała tam ubrana w kusy szlafroczek, z długimi włosami opadającymi na ramiona, w oczach miała lęk, co tylko dodawało jej wdzięku. Stał naprzeciw niej, czując się nie jak trzydziestolatek, poseł, mężczyzna, ale jak szczeniak. Poczuł, jak jest pijany, że śmierdzi dymem i potem, zobaczył, że ma pomięte ubranie, poplamione spodnie, brudne ręce. Patrzyła na niego uważnie: wydawało mu się, że widzi nie tylko to, co się z nim dzieje teraz, ale wszystko, co krąży w jego głowie, jak w skrócie wiadomości: pijanych polityków obściskujących skąpo ubrane dziewczyny do towarzystwa, młodych biznesmenów przy szklanym stole. Patrzyła, a on miał ochotę powiedzieć wszystko, wyrzucić z siebie całe rozgoryczenie, cały żal do siebie i własnej naiwności, okropną, niepotrzebną prawdę. — Chodź — powiedziała w końcu. Zamknął za sobą drzwi. Podeszła do niego i objęła go ramionami; wtulił się w jej piersi, bełkocząc coś o Workowiczu i narkotykach. Głaskała go po głowie, po plecach, a kiedy spojrzał wreszcie w jej twarz, poczuł na swoich ustach jej usta, pełne i słodkie. *** Polował na tygrysa. Drapieżnik czaił się w zaroślach, a on — uzbrojony tylko w prymitywną dzidę — skradał się do niego przez tropikalny las. Kiedy był już tuż-tuż i czuł ostry zapach zdenerwowanego zwierzęcia, czerwony ptak z długim ogonem przysiadł przed nim na gałęzi. Otworzył dziobek, zatrzepotał skrzydłami i zaczął śpiewać Skrzypka na dachu. Odgłosy dżungli cichły i zanikały, a zielony las stawał się bledszy i bledszy, aż w końcu zamienił się w biały sufit.

Marcin oprzytomniał i zrozumiał, że dzwoni jego telefon. Zanim jednak go znalazł, dźwięk umilkł. Chwycił go, żeby stwierdzić, że dzwonił numer prywatny. Cholera by to wzięła, jak on teraz oddzwoni? Spojrzał na zegarek. Południe. Zaraz. Rozejrzał się dookoła. Gdzie on, u licha, jest? Nie poznawał niczego, a jakby tego było mało, widział wszystko jak przez mgłę. Był w małym salonie; spał na kanapie, przykryty kocem, w samych slipach. Usłyszał za sobą jakiś dźwięk i odwrócił się gwałtownie: poczuł, jak głowę rozsadza mu ból. Sprawcą hałasu była sroka, która przysiadła na poręczy balkonu. Odetchnął i własny oddech powiedział mu, co było przyczyną zaniku pamięci. Gdzie on się doprowadził do takiego stanu? I co to za mieszkanie, Jezu, nie może przecież nie pamiętać! Rozglądał się po pokoju, próbując znaleźć coś znajomego, cokolwiek, co przekonałoby jego kapryśną pamięć do funkcjonowania, jak należy. Jego ubrania leżały na fotelu, porządnie ułożone. Wzbudziło to w nim niepokój. Popatrzył na krawat, fioletowy w drobne kropki. Błysk pamięci — wybierał ten krawat… chyba wczoraj, wychodząc na… przyjęcie. Oporna pamięć zaczynała współpracować. Przyjęcie u Workowicza, zawiedzione nadzieje, rozwiane złudzenia — myśli zaczęły galopować, tłukąc kopytami o czaszkę i potęgując efekty kaca. Czuł się jak bohater tragiczny. A przynajmniej — tragicznie. Wstał, dodając do plejady gwiazd przed oczami jeszcze kilka: podszedł do fotela, schylił się po spodnie, a kiedy podniósł głowę, zobaczył na wprost siebie... Sylwię. Zamarł. Przez głowę przekoziołkowało mu kilka niecenzuralnych słów. A więc tu się znalazł. Stała bez ruchu, patrząc na niego z uśmiechem. Była ubrana w krótką czarną sukienkę z dekoltem, a za nią widniały ośnieżone szczyty Tatr. Umysł zaprotestował. „Oszukujesz — powiedział. — Tu nie ma Tatr". Wzrok wyostrzył się pod wpływem adrenaliny, opary mgły się rozwiały. Patrzył na zdjęcie. Naturalnej wielkości, świetnie wykonane. Poczuł ulgę, ale na krótko. Jeśli to jej mieszkanie, to gdzie ona jest? I jak się tu znalazł? „Nie pamiętam, jak się tu znalazłem". Pamięć, uradowana jak psiak, który złapał własny ogon, natychmiast podsunęła dalszy ciąg cytatu. Widział to niedawno w „Teatrze Telewizji". Sztuka jakiejś angielskiej pisarki miała tytuł Nocną porą i dialogi zapadające w pamięć. „Nie pamiętam, jak się tu znalazłem". „Nie pamiętasz, że się kochaliśmy?" „Nie robiliśmy tego!" No dobrze. Czemu akurat TO mu się przypomina? Wolał sobie nie odpowiadać. Wróciło do niego wspomnienie dotyku jej ust. Postanowił znikać stąd jak najprędzej. W gardle piekło go niemiłosiernie, więc wszedł do małej łazienki i napił się wody prosto z kranu. Spojrzał w lustrze na swoją twarz: nieogolony, z przekrwionymi oczami, z wzorem z obicia kanapy odciśniętym na czole wyglądał żałośnie. Coś stuknęło w głębi mieszkania i Marcina ogarnęło przerażenie. Przecież ona ma męża. A co, jeśli w mieszkaniu jest teraz Andrzej? On na pewno nie ma kaca po wczorajszej imprezie. „To niemożliwe — powiedział sobie. — Już by mnie widział na tej kanapie". A jeśli zaraz przyjdzie? Co wtedy? Będzie uciekał przez balkon jak kochanek? Spojrzy mu w twarz i oznajmi: „Owszem, spałem na pańskiej kanapie, ale raczej nie z pańską żoną, a przynajmniej nic takiego nie pamiętam, bo byłem zbyt pijany"? A facet uściśnie mu rękę i powie: „Niech pan się nie martwi, był pan w takim stanie, że nie chcieliśmy z żoną ryzykować i wysyłać pana do domu taksówką, więc położyliśmy pana na kanapie. Może kawy?". Potrząsnął głową, odkrywając przy tym zupełnie nowe konstelacje małych czerwonych gwiazdek.

A jeśli z nią spał? „To i tak niczego nie pamiętasz. Żałuj, chłopie" — odezwał mu się w mózgu cichy głosik. „Won" — rozkazał mu i wyszedł z łazienki. Nie ma już nic do stracenia. W kuchni też nie było nikogo. Znalazł za to na stole kartkę: „Zrób sobie kawy albo częstuj się, czym chcesz. Wyszłam na spotkanie, nie mogłam cię dobudzić. Do zobaczenia" — i całus. Ten całus zaniepokoił go najbardziej. Głupi dwukropek i gwiazdka, a takie stresujące. Co ona miała na myśli? Może zazwyczaj tak się żegna? Nalał sobie kawy z ekspresu. Wypije i zniknie. Nagle tknęła go niepokojąca myśl: JAK wyjdzie? Poszedł z filiżanką do przedpokoju. Zamek na zatrzask. Odetchnął z ulgą. Zerknął w lustro w przedpokoju. Wyglądał niewiele lepiej: zmięty blondyn po ostrej bibie. Już miał się odwrócić, kiedy dostrzegł na komodzie pod lustrem czerwoną kartkę, na której litery układały się w słowa: „Rola agresywnego samca w dziejach". Podniósł kartkę i ją rozłożył. Zaproszenie na spęd feministek. Tytuły referatów ubawiłyby go, gdyby nie ten cholerny ból głowy. A zatem, jakby tego wszystkiego było mało, Sylwia jest feministką. Pięknie. I do tego ma ten spęd pod bokiem — kilkanaście numerów dalej. Spotkanie otwarte, ale i tak na sali będzie garstka wojujących i kilka niezorientowanych — takich, co to chodzą na wszystkie spotkania jak leci, żeby pod pozorem zadawania pytań opowiadać historię swojego życia, długą i nudną. A gdyby tak podejść tam i tylko na nią zerknąć, powiedzmy, od drzwi? I zaraz wyjść. „Jesteś idiotą — powiedział sobie. — Zjedzą cię żywcem, jeśli ośmielisz się pojawić na spotkaniu feministek". Złapał płaszcz, włożył buty, sprawdził, czy nie zostawił po sobie zbyt widocznych śladów, i zatrzasnął za sobą drzwi. Przed blokiem stał przez chwilę, niezdecydowany, mając uczucie, że zza każdej firanki ktoś mu się wnikliwe przygląda, po czym ruszył w stronę numeru 32 zapamiętanego z zaproszenia. Tylko zerknie. Grudniowe powietrze otrzeźwiło go. Konie w głowie przestały galopować. Ruszył nieodśnieżonym chodnikiem, ślizgając się na podeszwach eleganckich butów. *** Sylwia nie lubiła niedzielnych spotkań organizowanych przez Irminę i jej koleżanki z organizacji. Chadzała na nie regularnie tylko ze względu na przyjaciółkę; uważała, że Irmina potrzebuje wsparcia psychicznego. Starała się nie rzucać za bardzo w oczy, by nikt nie wpadł na pomysł szukania u niej wsparcia finansowego. Zresztą, nawet gdyby prosiły, nie miała zamiaru wkładać pieniędzy w organizację, w której nie ma mężczyzn. Geje się nie liczyli. Definicja mężczyzny była prosta: człowiek, który ogląda się za nogami Sylwii. Stanowili nieodłączny element jej życia, spełniali funkcje towarzyskie oraz, w nielicznych — niestety — przypadkach, dekoracyjne. Wolała wydawać pieniądze w dobrych restauracjach, niż finansować kawę na spotkaniach walczących feministek. Kiedyś nawet o to zapytała; okazało się, że fundusz feministyczny jest dość spory, a pochodzi od koncernów farmaceutycznych. Irmina stanowczo zabroniła jej mówić o tym komukolwiek, zwłaszcza prasie. Sylwia cieszyła się w duchu, że jej mąż jest człowiekiem bogatym i nie musi żyć na koszt producentów leków na prostatę i wzdęcia, chociaż i tak wiadomo było, że nie o to chodzi. Drażniły ją te wszystkie baby, obcięte na krótko, ufarbowane na rudo, jedna w drugą. Różniły się tylko odcieniem, a i tak sala wyglądała jak klonowy park jesienią. I te odrosty. Do tego kobiety te były przeważnie grube i brzydkie. Kiedy Irmina zabrała ją na spotkanie pierwszy raz, Sylwia myślała, że wszystkie kobiety będą takie jak ona: szczupłe, ładne, młode, zdecydowanie wyrażające swoje poglądy. Była zdziwiona i rozczarowana, kiedy zobaczyła salę pełną nawiedzonych wiedźm. Tak, wyglądały jak wiedźmy: ubrane w luźne, powiewające za nimi czarne swetry, obszerne spódnice mające w założeniu kryć kształty, a działające odwrotnie, o czym panie chyba nie miały pojęcia. Okutane wielkimi szalami

w jaskrawych kolorach przypominały stado miejskich wieśniaczek. Ku zdumieniu Sylwii niektóre były fankami ojca dyrektora i zgodnie twierdziły, że jest on feministą, bo ksiądz w żadnym wypadku nie może być mężczyzną. Ksiądz to ksiądz. Żaden mężczyzna nie założyłby przecież kiecki. Posłanka szczerze doceniała ich mistrzostwo argumentowania. Po kilku pierwszych spotkaniach Sylwia zaproponowała, że poprowadzi warsztaty o ubieraniu się. Uważała, że fundacja feministyczna, oprócz walki o aborcję, która dotyczy kobiet do — powiedzmy — czterdziestki, powinna też zająć się problemami tych po pięćdziesiątce, a za ich główny problem uważała właśnie zupełny brak umiejętności dobierania twarzowych ciuchów. Szefowa feministek, jako jedna z nielicznych dobrze się ubierająca, odrzuciła propozycję, kiedy razem z Irminą przedstawiły jej ten pomysł. Tłumaczyła, że nie ma co przesadzać starych drzew, poza tym dziewczynom — jak mówiła o wiedźmach — mogłoby być przykro, bo ona sama, Wiola Starzycka, widzi, że pracują nad swoim stylem. No ale żeby to zobaczyć, trzeba być na więcej niż kilku spotkaniach. Była modelka wyszła z tej rozmowy z przekonaniem, że Starzycka po prostu nie chce stracić brzydkiego tła, na którym wygląda korzystnie, oraz że zazdrości jej, Sylwii, urody, pieniędzy i znajomości. Nie było w tym nic dziwnego, dlatego więcej nie proponowała już żadnych warsztatów i tylko czasem dawała się skusić na aborcyjne kopniaki w społeczną świadomość — jak o jej medialnych wypowiedziach mówiła Irmina. Poza obroną prawa do brzucha oraz kilkoma próbami quasi-edukacji seksualnej, bezpłatnych porad prawnych i równych pensji dla kobiet i mężczyzn na tych samych stanowiskach, Sylwia myślała o feministycznych pomysłach jak o niezłej głupocie i czymś w rodzaju samobójczego strzału. Jako kobieta była przecież z natury uprzywilejowana: uwielbiała, kiedy mężczyźni całowali ją w rękę, przepuszczali w drzwiach, pomagali wysiąść z samochodu, otulali własnym płaszczem w wietrzny dzień, a czasami nawet przenosili na rękach przez śnieg i kałuże. Nie mieściło jej się w głowie, jak można, będąc kobietą, z własnej woli chcieć pracować w kopalni. To był najzwyczajniej w świecie odruch obronny wiedźm, których nikt nie całował w rękę, więc zawczasu krzyczały, że nie chcą, żeby poczuć się lepiej. Dzisiejsze spotkanie zapowiadało się jak zwykle. No, może oprócz występu Zdzisławy. Usiadły z Irminą w pierwszym rzędzie, żeby nic nie stracić. Zdzisława Trzaska, zwana przez koleżanki Dzidzią, była fenomenem dostarczającym znudzonej życiem posłance sporo rozrywki. Nazywała siebie „żeńską feministyczną lochą" i trzeba przyznać, że była w tym bardzo przekonująca, zwłaszcza ze względu na twarz. Nic dziwnego: w zamierzchłych przedfeministycznych czasach Zdzisław Trzaska był bokserem wagi ciężkiej, a po którymś ciosie w głowę stwierdził — ku zdumieniu swoich licznych fanów, a zwłaszcza trenera — że jest kobietą. Z zarobionych na walkach pieniędzy zafundował sobie operację i już jako Dzidzia włączył się w walczące szeregi feministyczne. Popisowym numerem Dzidzi był referat zatytułowany Rola agresywnego samca w dziejach, w którym prelegentka mogła jednocześnie wypowiadać się z obu punktów widzenia. Lewicujący ogólnopolski dziennik poświęcił ostatnio jej i jej kochankowi reportaż zatytułowany Moja dziewczyna była bokserem. Tekst został z aplauzem przyjęty przez środowisko, zwłaszcza że kochanek Dzidzi był gejem. Poza tym Sylwia uważała, że z faceta nie da się do końca zrobić baby, i kiedy Dzidzia otwarcie gapiła się na jej nogi, nie czuła takiego dyskomfortu jak przy Irminie zaglądającej jej w dekolt. Zdzisława stała na mównicy w swoim nieśmiertelnym szalu w panterkę. Wyglądała przeuroczo: starannie ułożone blond loki, bokserski nos wyprostowany na tyle, na ile to było możliwe, różowa bluzeczka z wielkim dekoltem i długie tipsy pod kolor. Stukała tymi tipsami o drewniany blat, podkreślając co ważniejsze zdania referatu. O dziwo, miała świetny makijaż: korzystała podobno z usług fenomenalnej kosmetyczki dorabiającej sobie jako charakteryzatorka filmowa. — Nie możemy pozwolić na to, żeby dyskryminowali nas zwolennicy patriarchatu. Pierwotną formą społeczeństwa był matriarchat — to kobieta matka rządziła plemieniem, a rolą mężczyzn było zapewnianie pożywienia, ochrony i potomstwa. Nie pozwólcie, żeby mężczyźni dawali wam odczuć, że was dyskryminują. Nie dajcie się poniżać. Nie pozwólcie im przepuszczać się w drzwiach, ustępować miejsca: niech nie pokazują nam, że uważają nas za słabsze i gorsze! Wiem, co mówię, sama kiedyś tak

patrzyłam na kobiety, ale teraz jestem inna: buzują we mnie nasze, kobiece hormony. Przestał mnie niszczyć testosteron. Stałam się jedną z was! „Propagandowo to ona jest niezła, ale czy żadna z nich nie czyta książek?" Sylwia była pewna, że teorie Dzidzi można obalić w trzy minuty, gdyby tylko komuś się zechciało. Sztuczka polegała na tym, że nie było chętnych do obalania — jej referaty budziły aplauz. — Wszystkich trzeba byłoby wykastrować — szepnęła jadowicie wiedźma za jej plecami, nachylając się do innej, w zielonym berecie na rudych, oczywiście, kłakach. — Mówię ci, kochana, a najpierw to tego Jaśka od nas z bloku, co to jest naprawdę męską szowistyczną świnią. Tak. Były momenty, w których Sylwia naprawdę współczuła założycielkom grupy Megiera. NAPRAWDĘ się tak nazywały, czym budziły jej szczere zdumienie: każdy rozsądny PR-owiec prędzej skoczyłby z mostu, niż pozwolił na wybranie takiej nazwy. Kiedy trzeci z kolei pytany spec im to zakomunikował, uznały, że to jeszcze jedna męska próba dyskryminacji kobiet i znalazły PR-owca płci jedynej tutaj możliwej, zwanego „pi-arzycą". Miały upodobanie do słowotwórstwa i definiowania pojęć na nowo. Megiera była przez nie definiowana jako kobieta niezależna, wolna od uprzedzeń, mądra i — oczywiście — rządząca mężczyznami. — A przed Jaśkiem to jeszcze, kochana, wykastrować mojego mężulka! — I mojego! — Niech mu testosteron w głowie nie miesza! Będzie mi rządził, znalazł się szowista jeden! Z tym rządzeniem mężczyznami akurat miały rację, tylko metody, które wybierały, były złe. Wiadomo przecież, że mężczyźni rządzą światem, a mężczyznami — kobiety. Kobieta jako szyja kręcąca głową — to jest to. Tylko nie można ukręcić tej szyi, krzycząc przez megafon o równouprawnieniu, bo w gorsecie ortopedycznym człowiek sztywnieje jeszcze bardziej. Sylwia wolała własne metody rządzenia: dyskretne, oparte na połączeniu spojrzenia małej dziewczynki, zachcianek dorosłej kobiety i umiejętności używania tego, w co hojnie wyposażyła ją natura, wspomagana, rzecz jasna, ciężką pracą i kosmetykami z najwyższych półek. Na starszych bez pudła działał wdzięk małej dziewczynki: pamiętała, jak rozpieszczał ją jej ojciec, w przerwach między piciem oczywiście. Na młodszych — zależało od egzemplarza, tu trzeba było poobserwować dłużej. Robiąc karierę jako modelka, nauczyła się też, jak dostać to, czego chce, od geja. Kiedyś nawet założyła się z koleżanką z wybiegu, że uwiedzie ich stylistę, i do tej pory bawiło ją wspomnienie przerażenia w jego oczach, kiedy obudził się u niej rano i odkrył, że jest w łóżku z kobietą, i to w dodatku po bardzo udanej nocy. Błagał potem Sylwię, żeby nikomu nic nie mówiła, bo zepsuje mu opinię, po czym w niedługim czasie zmienił firmę i znikł jej z oczu. No naprawdę, w przyrodzie za mało ostatnio agresywnych samców. A za dużo słodkich chłopców pod pantoflami megier. *** — A TY co tu robisz? Krzyk dochodzący od drzwi przerwał Dzidzi ostatnie zdania prelekcji. Przy wejściu do sali utworzyło się kółko, z daleka przypominające kłębowisko żmij albo rój os: syczały jedna przez drugą. Najwyraźniej na salę wszedł przez pomyłkę jakiś nieszczęśnik. Przecież portier, wyjątkowo cierpliwy gość, miał surowo przykazane, żeby nie wpuszczać nikogo poza jednym jedynym fotografem, który miał tutaj taryfę ulgową. Sylwia przypuszczała, że to bardziej dla bezpieczeństwa tego, kto wchodził, niż ochrony zgromadzonych kobiet. Widziała kiedyś, jak jedna z megier zbiła parasolką faceta, który ustąpił jej miejsca w tramwaju. No, to ma facet problem. Dzidzia, widząc z góry, co się dzieje, zeszła z podwyższenia i przebijała się przez tłum jak czołg. A może raczej: czołgica. Jej tubalny „głosik" górował nad piskami bab. Rozsunęła je z łatwością i chwyciła pod ramię jakiegoś zmiętego blondyna. — To mój kumpel! — zakrzyknęła gromko Dzidzia. — Referatu przyszedł posłuchać, tak jak mi

obiecał. Siostry, puśćcie go, on tu przyszedł do mnie, jak to miło z twojej strony, że też ci się chciało taki kawał jechać, no chodź, chodź… Sylwia założyłaby się w tym momencie o wszystko, że w Dzidzi zagrał stary nawyk — męska solidarność. Widocznie nie zależał od testosteronu. Kobiety ucichły, wróciły na swoje miejsca i odsłoniły nieszczęśnika wleczonego teraz pod rękę przez Dzidzię do pierwszego rzędu. Litości! Zrobiło jej się gorąco, potem zimno i znowu gorąco. Aż się zdziwiła swoją reakcją. Siedząca koło niej Irmina zauważyła, że coś się z nią dzieje. — Dobrze się czujesz? — zapytała troskliwie. — To jest Marcin — powiedziała Sylwia grobowym tonem. — Sawicki? — Właśnie on. — Nie poznałabym go, jakoś dziwnie wygląda. Ale skąd on zna Dzidzię? Przecież on jest z drugiej strony… Marcin rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Przestał się opierać, kiedy zrozumiał, że potężna blondyna o bezsprzecznie męskiej urodzie nie chce mu zaszkodzić, ale raczej uratować przed rozszarpaniem na strzępy. Czuł irracjonalny lęk, kiedy patrzył na paznokcie siedzących w rzędach kobiet. Żeby to były paznokcie! Pazury, szpony — w sam raz do wykłuwania oczu. Galopująca wyobraźnia podsunęła mu jeszcze kilka pomysłów. Potrząsnął głową, sprawdzając przy okazji, czy kac jest na swoim miejscu. Był. Różowa zawlokła go do pierwszego rzędu i posadziła koło siebie. Po chwili rozejrzał się dyskretnie. Jest. Tętno mu przyspieszyło. Siedziała tam, obok jakiejś rudej — zresztą one chyba wszystkie tu były rude. Z wyjątkiem różowej — no i Sylwii. Jej piękno błyszczało jeszcze bardziej w oprawie otaczających ją brzydkich kobiet. Gapił się na nią, aż któraś piękność z tyłu zaczęła półgłosem komentować jego bezczelne, „szowistyczne" spojrzenia. Zaczynał się kolejny wykład. Chuda, oczywiście ruda ślicznotka o końskiej szczęce, w jaskraworóżowej bluzce i jaskrawozielonym szalu syczała coś o tym, że mężczyźni przemocą każą kobietom siedzieć w domu i rodzić dzieci. Oczy bolały od patrzenia, a wzrok i tak uciekał mu w lewo. Próbował sobie przypomnieć chociaż jedną koleżankę z dzieckiem. Zastanawiał się też, kiedy ta z tyłu trzepnie go w ucho — czuł się jak w szkole, tylko że tam nauczycielka od niemieckiego była jedna, a tu — cała sala. No, to masz, co chciałeś — powiedział sobie w duchu. Sylwia spojrzała na niego w końcu, a jej oczy mówiły: nie znamy się, TU się nie znamy. A więc nawet na mnie nie patrz. Był skazany na różową. — Dzidzia jestem — szepnęła konspiracyjnie i zmiażdżyła mu dłoń w uścisku. *** Zdjęcia przesuwały się przez ekran jedno za drugim, przypominając kiepski film amatorski. Bohaterowie byli niemi, mówiły za to ich wyraz twarzy, gesty, spojrzenia. Robert patrzył na nich, uwięzionych w jego kadrach, i śmiał się w duchu. Piętnaście lat pracy w zawodzie nauczyło go odczytywania ukrytego znaczenia z mowy ciała. Nie musiał nawet słuchać, kiedy obstawiał kolejny zjazd, spotkanie czy konferencję, obwieszony sprzętem, pozornie bardziej zaangażowany w zmienianie obiektywów niż w bieg wydarzeń rozgrywających się przed jego aparatem. Nie musiał słuchać, bo widział. To był specjalny rodzaj widzenia: potrafił, obserwując człowieka, przewidzieć, co zrobi w ciągu następnych kilku sekund. Zachowanie uważał za proces: ciągły, przyczynowo-skutkowy. Bodziec musiał wywoływać reakcję. A jego zadaniem było tę reakcję upolować i przynieść triumfalnie do redakcji.

Kiedy naczelny potrzebował zdjęcia na pierwszą stronę, wysyłał w teren Roberta. Młodsi pracownicy redakcji nie znali nawet jego nazwiska. Funkcjonował po prostu jako Robert. Przedstawiał się tylko imieniem. Być może dlatego krążyły o nim legendy: na przykład taka, że są tacy, co za niektóre zdjęcia z jego archiwum zapłaciliby majątek, a pokazani na nich — jeszcze więcej. Robert ani nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał. Zdjęcia migały na ekranie komputera jak w kalejdoskopie: ta szybkość mu nie przeszkadzała, potrafił wyłowić z nich to, co chciał. Oszczędzał w ten sposób czas — a dzięki temu zyskiwał pieniądze. Korzystna wymiana. Rzadko kiedy ktoś inny miał okazję przeglądać zdjęcia Roberta. Bez niego było to niemożliwe, z nim — trudno było nadążyć za obrazkami. Facet w marynarce, stojący tuż za Robertem, też miał ten problem. Po niecałym kwadransie wyglądał, jakby miał początki choroby lokomocyjnej, ale się trzymał. Robert docenił przeciwnika i nieco zwolnił. — To! — krzyknął nagle gość za jego plecami. Zatrzymał. Zdjęcie przedstawiało salę pełną rudych kobiet. Niektóre były ubrane na różowo. Robert uwielbiał, jak je nazywał, „chamskie kontrasty". Różowa bluzka i blond loki jednej z kobiet oraz zielony beret na rudych włosach innej robiły imponujące wrażenie. Kolejne zdjęcie przedstawiało zmęczonego mężczyznę w wymiętym garniturze, jedynego chyba przedstawiciela swojej płci na całej sali. — To jest konferencja feministek — powiedział do faceta, który z ulgą wpatrywał się w zdjęcie, które się NIE porusza. — Możesz przewijać dalej? Powoli? — zapytał mężczyzna. Niespodziewany gość się nie przedstawił. Powiedział tylko, od kogo przychodzi. To wystarczyło. Oczywiście, Robert wiedział, z kim rozmawia. Po piętnastu latach fotografowania znał wszystkie twarze Warszawy. Nie żeby chciał. Musiał. Ale ze względów grzecznościowych nie dawał tego po sobie poznać, kiedy przedstawiano mu kolejnego człowieka ze szczytu. Ten tu nie był ze szczytu, raczej z miejsca, skąd pochodziły wiatry wiejące na tym szczycie. Przewijał zdjęcia zgodnie z prośbą, całą sekwencję z facetem na spotkaniu feministek. — Chcę to mieć — powiedział tamten. Robert wymienił cenę. Gościa zatkało. „Pewnie pierwszy raz wysłali go z taką misją" — pomyślał Robert i zapytał: — Chodzi o zdjęcia na wyłączność? — Oczywiście — żachnął się mężczyzna. Milczenie fotoreportera dało mu widocznie do myślenia. Zastanawiał się chwilę. — Dobra, biorę — powiedział w końcu. — Gotówka — rzucił Robert. Gość wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę, odliczył żądaną sumę i wręczył Robertowi. — Dostanę jakieś… potwierdzenie? Robert szczerze się roześmiał. — Pokwitowanie? — Nie, zapewnienie, że nikt nie zobaczy tych zdjęć, dopóki my się na to nie zdecydujemy. Robert wstał. Był od swojego rozmówcy wyższy prawie o głowę. — Czy pan sobie ze mnie kpi? — zapytał, a zabrzmiało to jak warknięcie. Ugrzecznione, ale jednak warknięcie. Może i w szerszych kręgach był znany jako Robert, ale ci, którzy załatwiali z nim interesy, mówili o nim Wilk. — Zawarliśmy dżentelmeńską umowę, a pan żąda potwierdzenia? Czy w ten sposób chce mi pan zasugerować, że z moją uczciwością mogłoby być coś nie tak? Facet mentalnie podkulił ogon. Jego szefowi musiało zależeć na zdjęciach. Robert świetnie zdawał sobie z tego sprawę. — Ależ nie, nie. Bardzo panu dziękuję za przysługę, może pan liczyć na naszą wdzięczność. Uścisnął mu dłoń, zabrał płytkę i zwiał.

Robert zamknął za nim drzwi, rozsiadł się przed komputerem i uważnie, tym razem powoli, przejrzał sprzedaną przed chwilą sekwencję zdjęć. Po kwadransie wiedział wszystko. Spojrzenia. Układ ciała, dłoni. Relacje narysowane na jego zdjęciach niewidocznymi liniami. Historie ludzi ze zdjęć, ich znajomości, poglądy, zamiary. W redakcji naśmiewano się z niego, że czyta kolorową prasę kobiecą. Podejrzewano go, że jest pedałem. Nie przeszkadzało mu to. Pedałem nie był, a te gazety zawierały więcej informacji niż wszystkie inne — oczywiście dla kogoś, kto tak jak on widział, a nie tylko gapił się na roznegliżowane zdjęcia gwiazd. Więc to planują. Czy ktoś powinien o tym wiedzieć? Wziął do ręki telefon, bawił się nim przez chwilę. Był zdania, że wszyscy powinni mieć równe szanse w wyścigu. W głębi duszy uważał się za uczciwego człowieka. Wybrał numer. — Ewa? Mam propozycję nie do odrzucenia. Spotkaj się ze mną za godzinę. Jak to musisz? Wyślij praktykanta. Do zobaczenia. Tak. Tam, gdzie zwykle. *** — Tu chodzi o szacunek dla drugiego mężczyzny. Marcin ostrożnie zamknął za sobą skrzypiące drzwi. Ukląkł w ostatniej ławce. Kościół był pustawy: z przodu siedziała garstka chłopaków w wieku licealnym. Adam zajął miejsce pomiędzy nimi, na ławeczce postawionej na stopniach ołtarza. Nie miał mikrofonu, a jego słowa odbijały się echem od białych ścian. Wnętrze było skromne: wojna wymiotła stąd wszystko. Proboszcz postanowił tego nie zmieniać, wywalczył to nawet z konserwatorem zabytków. Zostawił ascetycznie białe ściany i w głównym ołtarzu nadwęglony krzyż. To było dobre miejsce do rozmowy z Bogiem. — Mężczyźni powinni szanować się nawzajem. Po to właśnie jest próba czystości. Zauważcie: próba. Jest trudna, ale warto ją przejść. Wielu z was mówiło mi, że nie chciałoby za żonę „używanego towaru". To nie jest najlepsze określenie kobiety, ale posłużę się nim. Nie denerwuje was, jak kupujecie paczkę chipsów, a wszystkie w środku są pokruszone, bo ktoś przed wami szukał w nich pieniędzy? Ależ jesteście wkurzeni! Macie wrażenie, że ktoś was oszukał, zrobił was w konia. A przecież to tylko paczka chipsów. Kiedyś patrzyłem, kto tak łamie te chipsy. To dzieci. Boją się zaryzykować i dlatego chcą sprawdzić, co jest w środku. Prawdziwy mężczyzna nie boi się ryzyka. Ryzyko to nie szybka jazda samochodem, chodzenie w nocy po Pradze. To głupota, nie ryzyko. Lęk przed ryzykiem nas hamuje. Że się nie uda. Że stracimy. Że wyjdziemy na idiotów. Że stracimy szacunek w oczach innych mężczyzn. Chłopcy słuchali go w absolutnej ciszy. Marcin zawsze był tym zdumiony — kiedy odkrywał, jak młodzi potrafią słuchać. Gdyby Adam był młodym, przystojnym księdzem, takim człowiekiem sukcesu, nie dziwiłoby go to. Ale miał ponad pięćdziesiąt lat. Nigdy nie był przystojny, a teraz jeszcze łysiał i na twarzy pojawiły mu się zmarszczki. Po ostatniej operacji kulał lekko, co nie dodawało mu uroku. Ale miał w środku to coś. Mama nazywała to „piękną duszą". — Zobaczcie, znowu wróciliśmy do szacunku. I mam dla was dwie ważne wiadomości. Po pierwsze, z szacunku do innych mężczyzn nie możecie używać kobiet jak towaru. Łatwo jest się z kimś przespać: ale nie można tego cofnąć, nie można zmienić. To się stało. I nie mówię teraz o tym, że dziewczyna zaszła w ciążę. Jak się czuje mąż, którego żona spała przed nim z innymi mężczyznami? Pomyślcie o waszych dziewczynach. Dostajecie szału, kiedy mylą wasze imię z imieniem swojego byłego. A imię to niewiele w porównaniu z więzią, jaka się wytwarza między mężczyzną a kobietą w akcie miłości. Mówisz, że to będzie twoja żona? A skąd wiesz, co będzie jutro? Czy coś się nie stanie, nie pokłócicie się, nie rozstaniecie? Małżeństwa się rozstają, a co dopiero pary, które są ze sobą kilka miesięcy, rok. Szanując dziewczynę, z którą chodzisz, szanujesz innego mężczyznę, który może będzie jej mężem. Jesteś jej body guardem. A twój przyjaciel może się okazać bodyguardem twojej przyszłej

żony. Przerwał na chwilę. Cisza dźwięczała w uszach. Żaden ze słuchaczy nawet się nie poruszył. — Po drugie — podjął ksiądz — jeśli chcesz zachować szacunek w oczach innych mężczyzn, nie zachowuj się jak dziecko. Dziecko musi mieć to, co chce. Dziecko boi się ryzyka. Mężczyzna tak nie postępuje. A małżeństwo to nie sprawa losowa: raz w paczce są pieniądze, a innym razem nie ma. To sakrament, co oznacza, że sam Bóg zapewnia cię, że to wygrana. Daje ci wszystkie możliwe narzędzia, żebyś mógł wygrać. On mówi: „Synu. Nie bądź tchórzem. Zaryzykuj. Ja sam będę ci pomagał. Ja, Wszechmogący. Dla Mnie nie ma nic niemożliwego". Skończył, a chłopcy dalej siedzieli bez ruchu. Może się modlili. Adam wstał, pobłogosławił ich w milczeniu i wyszedł przez prezbiterium. „Pewnie to kolejna pogadanka dla katolickiego liceum" — pomyślał Sawicki i ruszył cicho w stronę zakrystii. Kiedy wszedł, Adam klęczał przed ikoną Trójcy Świętej. Marcin stanął przy drzwiach, czekając, aż przyjaciel skończy się modlić. Zaraz za nim wszedł jeden z chłopaków. Ogolony na łyso, w czarnym fleku, zmierzył Marcina długim spojrzeniem. Kiedy Adam wstał, łysy podszedł do niego. — Proszę księdza, ja mam taką sprawę. — Wal śmiało, Piotrze. Chłopak nazwany Piotrem aż się wyprostował. — Tylko to jest sprawa prywatna. — Spojrzał wymownie na Marcina. Adam też na niego spojrzał. W oczach miał porozumiewawczy błysk. Marcin zrozumiał i wyszedł. Przysiadł przed ołtarzem, na krześle przeznaczonym dla ministranta. Chłopak w środku tłumaczył coś przyciszonym głosem. Adam spokojnie mu odpowiadał. Ciekawe. „Pewnie ma problem z masturbacją". — A co, jeśli to ona chce się ze mną przespać? Co ja mam wtedy zrobić? — Chłopak podniósł głos. „No, no. Interesujące". — Spokojnie jej wytłumacz, dlaczego nie. — Ale ona nie chce słuchać! Śmieje się ze mnie. Nie wierzy mi. U kumpli tracę szacunek. — Jeżeli się śmieje, nie rozumie cię. A nie możesz być z kobietą, która cię nie rozumie, która ci nie wierzy. A u kumpli nie stracisz szacunku. Raczej zyskasz. Będą udawali, że tak jest, zwłaszcza jeśli sami nie potrafią ryzykować. Pamiętasz, co mówiłem? Ściszyli głosy, a po chwili łysy wypadł z zakrystii. Wyjrzał za nim Adam. — Przypomniało ci się o staruszku, co? W samą porę. Kupiłem wczoraj świetną kawę. Chodź. Pogasili światła, Adam zamknął kościół i dzwoniąc pękiem wielkich kluczy, szedł w stronę swojego zajeżdżonego fiata. — To byli chłopcy z jakiejś katolickiej szkoły? — zapytał Marcin i kiedy zobaczył wyraz twarzy Adama, poczuł naiwność swojego pytania. Adam się roześmiał. — Nie. To byli chłopcy z zawodówki. Niektórzy z nich wyszli z poprawczaka. Teraz chcą skończyć szkołę. Ciężko im idzie. Ale to dobre chłopaki. Ten Piotr, który do mnie przyszedł, miał więcej dziewczyn niż ja palców u rąk, a pewnie i nóg też. I słowa „miał" używam w sensie dosłownym. A teraz się nawraca. Otworzył drzwiczki samochodu. — Wsiadaj, bo zimno. *** — No, co u ciebie? — rzucił Adam, zapadając się z westchnieniem w skórzany fotel. Był wdzięczny Sawickiemu, że zmusił go do kupienia wygodnych „leniwców" — kiedy się siadło, nie chciało się wstawać. A był coraz starszy i coraz bardziej bolał go kręgosłup po godzinach przesiedzianych na niewygodnych szkolnych krzesłach i w zimnych konfesjonałach. Nie narzekał: poza

drobnymi dolegliwościami czuł się świetnie. Ale marzył o spokojniejszym trybie życia. Jego szef nie chciał o tym słyszeć. Kiedy Adam poprosił o pozwolenie na zrobienie habilitacji — nie żeby miał chore ambicje, po prostu chciał zagłębić się w temat bliski mu od czasów seminarium — dostał zgodę, pod warunkiem że nie odejdzie ze szkoły. I pisał habilitację już dwunasty rok. Pewnie myśleli, że się zniechęci. Był jednym z niewielu takich przypadków: wiedział, że nawet jeśli przygotuje rozprawę, i tak nie będzie mógł jej obronić — nie był przecież nauczycielem akademickim. Udawał jednak, że o tym nie wie, a jego szef, ksiądz Uszko, nie chciał najwidoczniej wyprowadzać go z błędu. Chociaż minęło już tyle czasu, że naprawdę wiele razy miał ku temu okazję. Przez habilitację wylądował w Warszawie. Nie przepadał za stolicą. Życie tam było brzydsze niż w Krakowie. Dzieci w szkole bardziej bezczelne, nauczyciele bardziej nieporadni, rodzice mniej zaangażowani w tworzenie rodziny, porozwodzeni, goniący za pieniędzmi, karierą. Może czasy się zmieniły — myślał sobie, ale kiedy odwiedzał Kraków, widział, że tu, w domu, wszystko jest jeszcze jak trzeba. Na szczęście niedługo czas się zbierać. Jeszcze pół roku i nie będzie go tu, w tym ascetycznym mieszkanku, które za zgodą kurii wynajął na rok, a potem przedłużał umowy, mając za każdym razem nadzieję, że to już ostatni raz. Spojrzał na przyjaciela. Marcin, zamyślony, postukiwał cichutko łyżeczką o brzeg kubka z kawą. — Co u ciebie, Marcinku? — powtórzył pytanie. Sawicki podniósł głowę, spojrzał na Adama. W tym wzroku było coś niepewnego. Być może tylko zmęczenie. — Nie najgorzej. Jest szansa, że nasz projekt ustawy zostanie przeforsowany, dogadamy się z kilkoma mniejszymi rybkami i razem zjemy wieloryba. — Pytam, co u ciebie, nie w Sejmie. O ustawach mogę sobie poczytać w gazecie, a o tobie nie. — I całe szczęście — żachnął się młody poseł. — To dla ciebie źle być w gazecie? — To zależy. Gdyby na przykład… — Tak? — Nie, nic. Adam nachylił się do Marcina, kładąc mu rękę na ramieniu. — Przecież widzę, że coś się dzieje. Możesz mi powiedzieć. — Szkoda gadać. — Marcin patrzył teraz na czubki swoich butów. — Podobno szykuje się jakiś sejmowy romans — Adam pogroził mu palcem. „Niesamowite. Skąd on wie takie rzeczy?" — pomyślał Marcin, ale milczał uparcie. Nie miał ochoty rozmawiać o Sylwii. Cisza się przedłużała: ksiądz zastanawiał się chwilę. — Jak się udała impreza u Workowicza? „Jak on to robi, na litość boską?! Może księża dostają coś takiego w pakiecie ze święceniami?" — Było całkiem sympatycznie — odpowiedział. — Workowicz to porządny facet, więc nie mogło być inaczej — rzucił ksiądz, uważnie przyglądając się Marcinowi. Drgnęły mu mięśnie twarzy. Ale wciąż patrzył w dół. — Wiesz, kiedyś bardzo chciałem go poznać. Ja byłem młodym księdzem, on stawiał pierwsze kroki w polityce. Mówił dobre, potrzebne rzeczy. Nie bał się mówić tego, co myśli. A ty, Marcin — Adam poczuł, że szarżuje — jesteś do niego podobny. Reakcja była gwałtowniejsza, niż przypuszczał. Marcin poderwał się z miejsca, zrzucając kubek, który rozprysł się w kawałki. Kawa rozlała się na podłogę. Nawet nie przeprosił. — Nic nie wiesz. Nic. On nie jest porządny. Nie jest dobry. Nie ma wartości. Jest świnią, szują. Jak wszyscy. Jak oni wszyscy. Wszyscy byli pijani. Oprócz tych, którzy nie pili, bo ćpali. A dziewczyny, jakie tam były! Takich nie widuje się normalnie na ulicy. Za drogie są, żeby tam stać. Urwał zdyszany. Adam patrzył na niego spokojnie.

— NIE JESTEM DO NIEGO PODOBNY! — ryknął Marcin, waląc pięścią w stół. Wyglądał teraz, jakby uszło z niego powietrze. Czerwień na policzkach bladła, a on usiadł ciężko w fotelu i ukrył twarz w dłoniach. — Byłem pijany. Kompletnie pijany. Spiłem się, bo nie mogłem na to patrzeć, rozumiesz? Nie mogłem. Nie. Jezu, to był mój ideał, ja w niego wierzyłem, chciałem być taki jak on, a on jest świnią. Zdradza żonę, a publicznie udaje fantastycznego męża. Sprowadza sobie panienki, a potem pie…przy o prostytucji i próbach pomocy. Adam milczał. Jak to się stało, że Marcin został posłem? Nie potrafił nawet porządnie zakląć. Wciąż było w nim zbyt dużo chłopca — małego chłopca, rozżalonego, kiedy wymarzone cukierki nie smakowały tak, jak sobie wyobrażał. — Adam! Dlaczego nic nie mówisz? — Czekam, aż skończysz. — Powiedziałem już wszystko. — Przyjaciel patrzył na niego niepewnie. Intuicja podpowiadała Adamowi, że jest inaczej. Na Marcina najlepiej działało milczenie: kiedy siedzieli w ciszy, zaczynał się otwierać, opowiadać. A Adam był mistrzem słuchania. — Nie chcę już o tym myśleć — wyszeptał Sawicki. Ksiądz wstał bez słowa, przyniósł z kuchni ścierkę i zaczął sprzątać resztki po rozlanej kawie. *** Irmina jednym ruchem chusteczki pozbyła się cienia z lewej powieki. To samo zrobiła z prawą, po czym wzięła głęboki wdech, nałożyła puder jeszcze raz i sięgnęła po kasetkę z cieniami. Nie znosiła się malować — i nie znosiła wychodzić z domu bez makijażu. Marzyła o tym, żeby być jak Sylwia: ona zawsze miała na sobie perfekcyjny makijaż i nigdy nie wyglądała, jakby go miała. Był dyskretny i świetnie dobrany, podkreślał jej urodę, tuszował mankamenty i na pewno nie był dla niej powodem frustracji. Kiedyś, przed kolejną randką Irmina w odruchu rozpaczy poprosiła przyjaciółkę o pomoc. Sylwia przyjechała do niej z walizką, której nie powstydziłaby się zawodowa wizażystka, a po chwili się okazało, że rzeczywiście pożyczyła sprzęt od jednej z dawnych koleżanek. Ile za to zapłaciła, Irmina wolała się tylko domyślać, ale znając niechęć wizażystek do dzielenia się zgromadzonymi zasobami, nie mogło to być mało. Potem znalazła najlepiej oświetlone miejsce w całym domu, wymieniła żarówkę w lampie na inną, którą przywiozła ze sobą — i nagle Irmina poczuła się prawie naga, bo zobaczyła wszystkie niedoskonałości swojej cery. Sylwia natomiast się tym nie przejęła i zdradziła jej cztery sekrety udanego makijażu. Co prawda Irmina była pewna, że wielokrotnie czytała o nich w magazynach i portalach poświęconych urodzie, ale tym razem, o dziwo, zadziałały. Sylwia instruowała przyjaciółkę, pokazując równocześnie, jak co zrobić najlepiej, a kiedy skończyła, Irmina nie mogła przestać się zachwycać swoją twarzą. A później, ile razy próbowała to powtórzyć, nie wychodziło. Zazwyczaj więc ograniczała się do tuszu i pudru, czasem szminki. Ale nie na taką okazję. Dziś musi wyglądać ekstra. Bardziej ekstra niż na randce, chociaż to właściwie była randka. Tyle że z potencjalnym sponsorem. Nie Irminy, Boże broń. Jej dziecka: Fundacji Les. Fundacja była jej całym życiem. Zarywała przez nią noce, dokładała z własnej kieszeni, kiedy kasa świeciła pustkami, co na szczęście zdarzało się rzadko. Promowała w mediach, chuchała i dmuchała. Inna rzecz, że dzięki fundacji Irmina była osobą publiczną, a to czasami przekładało się na pieniądze. Tym razem też mogło przełożyć się na pieniądze, i to całkiem niezłe. Kobieta, która zadzwoniła do niej po ostatniej organizowanej przez fundację debacie o równej miłości, zaznaczyła, że jest do zrobienia duża rzecz, ale na wszystko znajdą się pieniądze. Irminie trochę się nie spodobało, że miały być od mężczyzny, ale rozmówczyni od razu ją uspokoiła. Jej — jak to ujęła — klient popiera ruch homoseksualistów, gdyż sam do tego szacownego grona należy. Nie pozostało więc nic innego jak

umówić się na spotkanie. Skupiła się, spojrzała w lustro. Jakie wrażenie chce zrobić na tym facecie? Pięknej? Mądrej? Odpowiedniej do wydania jego kasy? Westchnęła i zaczęła jeszcze raz, wyobrażając sobie siebie wchodzącą do drogiej restauracji, w której mieli zjeść kolację. Musnęła powieki złotem, poprawiła czerwienią, wykończyła czekoladowym brązem. Spojrzała na siebie uważnie. Niesamowite. Udało się. Nie był to makijaż perfekcyjny, ale na pewno była na dobrej drodze. Mrugnęła do siebie w lustrze, pociągnęła wargi szminką i poczuła, że jest gotowa. Ciekawe, jaki jest ten facet. Poszukała informacji o nim w Internecie, by jak najlepiej przygotować się do spotkania. Branża kosmetyczna i farmaceutyczna, znane marki, duże dochody. Idealnie. A może następnym razem — jeśli wszystko się uda i będą współpracować — zrobić wyjątek i zaprosić darczyńcę na spotkanie megier? Uprzedzając je, rzecz jasna, kim jest. Dla pieniędzy miały szacunek. Cóż, pieniądze nie mają przecież płci. No i darczyńca gej powinien je do siebie przekonać. Co innego ten biedny Sawicki, który wyglądał, jakby pił przez tydzień i dotknięcie mogło go przewrócić. Dobrze, że Dzidzia zadziałała tak szybko, inaczej pewnie rozdarłyby go na strzępy. Swoją drogą, on naprawdę chyba leci na panią Golczyńską, skoro odważył się przyjść na ich spotkanie… Ciekawe. Musi jak najszybciej umówić się z Sylwią na pogaduchy i wyciągnąć od niej wszystko. Uwielbiała te jej historie o łamaniu serc i kręgosłupów.

ROZDZIAŁ 4 Wigilia u państwa Golczyńskich nie różniła się wiele od innych kolacji spożywanych w tym domu. Tyle tylko że przypadała na dwudziestego czwartego grudnia, a w rogu pokoju stała niewielka choinka. Było to ustępstwo, na które poszedł Andrzej. Sylwia była przywiązana do tradycji. I nie przeszkadzało jej wcale to, że jej tradycja pochodzi raczej z amerykańskich komedii romantycznych niż z polskich świąt. Gdyby któraś z polskich gospodyń, nie daj Boże wierząca, zobaczyła wigilijny stół Golczyńskich, załamałaby ręce. Sylwia nie lubiła ryb, a za karpiem nie przepadał nikt z ich trojga — ani jej teść, ani jej mąż. Był za to kawior, a do niego — szampan. Andrzej mówił, że to zamiast wódki i śledzia. Grzybowa była, były też pierogi — jedyne danie, które Sylwia wykonywała sama: usmażone w głębokim tłuszczu rumieniły się apetycznie na sporym półmisku. Nie miały wiele wspólnego z tradycyjnymi uszkami, ale w zasadzie to było bez znaczenia. Żadnych kompotów przypominających rozgotowaną breję, żadnych makiełek ani kutii, kapusta z grzybami odpadała w przedbiegach — nikt z nich nie zamierzał mieć kłopotów z żołądkiem. Była za to kaczka pieczona z jabłkami, do niej dobre wino, a na deser — tort szwarcwaldzki. Z małego odtwarzacza płynęły ciche dźwięki — ulubione melodie Sylwii: I’m Dreaming of a White Christmas i cała reszta zagranicznych przebojów okołoświątecznych w wykonaniu orkiestry symfonicznej. Partie solowe na skrzypcach wzruszały Sylwię za każdym razem. Nienawidziła polskich kolęd. Kojarzyły jej się z biedą, z pijanym ojcem, który kazał jej śpiewać Lulajże, Jezuniu i bił ją, kiedy tylko zdarzało jej się zafałszować, z matką, która za nędzne grosze urządzała równie nędzną wieczerzę wigilijną. Zjadali w milczeniu, przerywanym tylko narzekaniem ojca, a potem obie ubierały się w kożuchy, zostawiały ojca chrapiącego na wersalce i szły na pasterkę, podczas której proboszcz krzyczał z ambony o pijaństwie i puszczaniu się dziewcząt ze wsi. Wieś była tak mała, że niektórych rzeczy nie dało się ukryć. Jedynym wyjściem było wyjechać. I to właśnie zrobiła Sylwia, kiedy tylko skończyła osiemnaście lat. Znalazła pracę w Warszawie, pomieszkiwała najpierw w akademikach, potem wygrała casting i zaczęła pracować jako modelka: zarabiała tyle, że mogła spokojnie wynająć mieszkanie. Pojechała wtedy do swojej wsi po matkę, ale zamiast do mieszkania przywiozła ją do szpitala — matka miała ostatnie stadium raka. Ostatni raz pojechała do rodzinnej wsi, by pogrzebać matkę, zgodnie z jej życzeniem, koło babki. Oznajmiła ojcu, że wyrzeka się go na zawsze, wróciła do Warszawy, zmieniła nazwisko i poświęciła się wybiegowi. Siedem lat później, kiedy była już znana w europejskim światku mody i erotyki, podczas zamkniętego pokazu ekstrawaganckiej bielizny zobaczył ją Andrzej. Pobrali się, oboje ze świadomością, że dokonują korzystnej transakcji. Mąż, starszy od modelki dobre dwadzieścia lat, imponował jej opanowaniem i tym specjalnym biznesowym zmysłem, który każe wykupić wszystkie akcje upadającego przedsiębiorstwa, by wkrótce sprzedać je ze stukrotnym zyskiem. Uczyła się od niego. W ramach tej nauki sfinansował jej założenie fundacji charytatywnej, nazwanej Ruszaj Śmiało, która pomagała młodym dziewczynom znaleźć swój pomysł na biznes i miejsce w gospodarczej rzeczywistości. Andrzej uważał, że to dobre dla jego wizerunku. Sylwia lubiła myśleć o sobie, że robi coś dobrego, a nie tylko pięknie wygląda. Andrzej doceniał jej urodę. Był koneserem. Gwoli ścisłości, Sylwia była jego trzecią żoną. Poprzednie były przed trzydziestką, gdy się pobierali, i dobijały do czterdziestki, gdy je zostawiał, dobrze uposażone, zgodnie z intercyzą. Sylwia wiedziała o tym; liczyła na to, że gdy ona dobije do czterdziestki, on będzie miał ponad sześćdziesiąt i nie będzie chciało mu się szukać kolejnej żony. Przyczyna takiego postępowania bogatego biznesmena była prosta: kobiety bardzo przydawały się w biznesie. Wiele negocjacji wygrał, zabierając na kolację swoją żonę, ubraną tak, by rozproszyć uwagę przeciwnika. Używał jej wdzięków jak karty atutowej. Nie lubiła tego, ale robiła dobrą minę do złej gry — małżeństwo z Andrzejem było bardzo opłacalną inwestycją. Poza tym był przystojny: szpakowaty, w dobrej formie fizycznej, nie roztył się jak inni jego koledzy. Miał uwodzicielski uśmiech, który nie pokrywał się z rzeczywistością — co Sylwia odkryła przy pierwszej łóżkowej okazji. Nie uwodził. Brał to, co — jak uważał — należało do niego — tak jak domy, fabryki, stadniny, hotele,

restauracje, prywatny helikopter i jezioro na Mazurach kupione na własność i ogrodzone wysokim płotem. Ale poza tym traktował ją jak księżniczkę. Nałożył jej na talerz pieczeni, nalał wina. Uśmiechnął się obiecująco, jak do małej córeczki, która nie może się doczekać prezentów. — Mam dla ciebie coś, co ci się spodoba — powiedział. — O, to tak, jak ja dla ciebie — odparła. Szukała przez miesiąc spinek do mankietów: zdecydowała się w końcu zamówić platynowe, uformowane w kształt jachtów. Te jachciki były kopią prawdziwego jachtu, oczka w głowie jej męża; jubiler dostał zdjęcie i pewną kwotę w charakterze zaliczki, co sprawiło, że były gotowe w tydzień. Przy zamówieniu napomknęła o tym, kto je dostanie. Efekt był zdumiewający, podobnie jak cena końcowa. Zapłaciła bez mrugnięcia okiem, gotówką, nie żądając paragonu. Jubiler wolał oszczędzić sobie trudu płacenia podatku od sumy stanowiącej równowartość połowy dwuletniego citroena C4 z małym przebiegiem. Lubił francuskie samochody. Lubił też piękne, majętne kobiety. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Przez chwilę jedli w milczeniu. — Pamiętasz Sawickiego? — zapytał w końcu Andrzej, odkładając sztućce. — Tak — odpowiedzieli jednocześnie Sylwia i jej teść. Popatrzyli na siebie zdziwieni. — Ty go nie możesz pamiętać, moje dziecko — powiedział teść. — Przecież on jest w Unii Prawości. — Sylwia spojrzała na niego z wahaniem. — Nie, nie chodzi mi o syna. — Andrzej machnął lekceważąco ręką. — Myślałem o jego ojcu. Stanisław dostał teraz katedrę na uniwersytecie. — Jagiellońskim? — Nie, nowym. Pedagogicznym. Na dawnym WSP. Teść uniósł brwi. Był postawnym siedemdziesięciolatkiem, lekko przygarbionym, noszącym nieśmiertelne szare garnitury — wspomnienie z lat największej aktywności w jedynej słusznej partii. — Sawicki wziął katedrę na WSP? — powtórzył powoli. Sylwia nie wiedziała, w czym problem, i wyraziła głośno swoje myśli. Spojrzeli na nią z rozbawieniem. Ach, jak ona tego nie znosiła. To z powodu tych spojrzeń — a może dzięki nim? — przebrnęła przez najsłynniejszych filozofów, szczegółowe historie najnowszych państw świata, kilka teorii ekonomicznych, była na bieżąco z literaturą i orientowała się w aktualnej sytuacji politycznej. Robiła to, bo nie znosiła tego politowania w męskim wzroku, a poza tym wychodziła na erudytkę przy biznesowych rozmowach Andrzeja. To akurat było przyjemne i nie wymagało wysiłku: wystarczyło słuchać, czym to też chce jej zaimponować kolejny partner jej męża, i zadać jedno, dwa bardziej szczegółowe pytania, na przykład: „Nie sądzi pan, że wygrana pięknej Julii skończy się impasem politycznym?". Wtedy facet musiał oczywiście pokazywać, jaki to on nie jest zorientowany, ile to on nie wie, gdzie nie był i czego nie widział. Najzabawniejsze było, jak gubili wątek, kiedy wpatrywała się w nich z uwagą. Znała tę zasadę — potrafiła wychwycić jeden krótki moment w rozmowie, niewiele dłuższy od odkaszlnięcia czy chwili zastanowienia; rozmówca patrzył wtedy wprost na nią, ale jakby jej nie widział, i powtarzał rozpoczęte zdanie jeszcze raz, głośniej. Kiedyś poszła va banque. Było to podczas przyjęcia, na którym pojawił się wyjątkowo atrakcyjny kontrahent Andrzeja z Kenii. Wysoki, przystojny, w nienagannie skrojonym garniturze, zwracał uwagę wszystkich kobiet na sali. Wciągnęła go w rozmowę, a kiedy wzrok na moment mu się zaszklił, zapytała go cicho: — I jak, podobam się panu nago? Zmieszał się i udał, że nie rozumie, chociaż podobnie jak on mówiła po angielsku, jakby urodziła się w Canterbury. Na teściu i mężu jej sztuczki nie robiły wrażenia. Mąż miał ją, kiedy zechciał, teść traktował ją jak wnuczkę, której nie mógł się doprosić od syna. Nie nabierali się na jej pytania, a jej niewiedza nieodmiennie ich bawiła; mimo usilnych prób dokształcania się była zawsze kilka kroków w tyle. — Sawicki wziął katedrę na WSP — powtórzył teść. — Przecież WSP zawsze było nasze. — Czasy się zmieniają, Sawiccy widać też — orzekł jego syn.

— A młody Sawicki jakoś ostatnio nie pokrzykuje w Sejmie. — Pewnie szykuje wielkie bum na nowy rok i kiedy wszyscy będą jeszcze myśleli o jedzeniu, on — cyk i już! — zrobi głosowanie i wprowadzi tę swoją ustawkę. — I tak nie dojdzie do wprowadzenia jej w życie — odezwała się Sylwia. — Zadbaliśmy o to. — No tak, Andrzeju, zapomnieliśmy, że siedzi tu z nami nasza młoda posłanka — powiedział teść z miną starego niedźwiedzia z łapą zanurzoną w beczce miodu. Mandat poselski Sylwii, prezent od nowego taty, był dla niego rekompensatą za niechęć syna do aktywnego uczestniczenia w rządzeniu państwem. Wypominał mu to ciągle, na co Andrzej odpowiadał, że w obecnych czasach już nie rządzi partia, tylko ten, kto im stawia, a on stawiał często. Stary towarzysz, od kiedy Sylwia zaczęła pojawiać się na obradach, nie opuszczał ani jednej transmisji i przy każdym kolejnym spotkaniu ze skandalizującą posłanką chwalił jej osiągnięcia i ganił błędy. Zamierzał właśnie dosiąść swojego ulubionego konika. — Ale ta debata u Nachalskiego o skrobance — nie potrafił się przestawić na słowo „aborcja", co nieodmiennie irytowało Sylwię — to nie poszła ci zbyt dobrze, wiesz? Musisz się lepiej przygotowywać. Sawicki jest inteligentny, trzeba mu to przyznać, ale nie takich się sprowadzało do parteru… — Tato, tylko nie zaczynaj znowu o polityce. Są święta — powiedział płaczliwie Andrzej. — No to zbieraj się, synuś, bo nie zdążysz na pasterkę — zripostował Golczyński senior i obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. *** — Kiedy ją przywieziesz, synku? Marcin wydłubujący ości z pieczonego karpia i jednocześnie próbujący rozmawiać z wujem Maurycym, pochłaniającym pierożki z kapustą i grzybami, odpowiedział machinalnie: — Ale kogo, mamo? Był przyzwyczajony do tego pytania. Zadawała je podczas każdego rodzinnego spotkania, a on za każdym razem odpowiadał tak samo. — Jak to „kogo"? Swoją przyszłą żonę — powiedział ojciec. Marcin oderwał się od karpia. Jeśli ojciec zadawał to pytanie, należało się mieć na baczności. Oznaczało to bowiem, że utworzyli z mamą koalicję. Razem byli niebezpieczni. Oparł srebrne widelce o brzegi talerza, nie zwracając uwagi na grymas ciotki Antoniny. Słyszał w myślach jej komentarze: „I zaczął odkładać sztućce podczas jedzenia! Co się z nim porobiło w tej… Warszawie!". — Tato. Jak znajdę tę właściwą, poznacie ją pierwsi, przecież tak obiecywałem. — Tak, Marcinku, ale masz już trzydzieści trzy lata i może należałoby… — Poszukać żony? A skąd wiesz, że nie szukam? Może nie ma takiej, która byłaby dla mnie? — Zaskoczyła go jego własna reakcja. Zazwyczaj obracał sprawę w żart. Ale tym razem ich troska go dotknęła. Może dlatego, że ostatnio właśnie o tym myślał, a wnioski nie były optymistyczne. Mama, delikatna jak zawsze, od razu się wycofała. — Wiem, synku. — Położyła mu rękę na ramieniu. „Martwię się o ciebie — mówiło jej spojrzenie. — Dzieci naszych przyjaciół dawno są po ślubie, a ja też chciałabym być babcią". — Nie martw się, będziesz babcią. — Uśmiechnął się, widząc jej zmieszanie. Obaj z ojcem czytali z niej jak z otwartej książki. — Nie masz chyba na myśli dziecka przed, przed… — Ciotce Antoninie pewne rzeczy nie przechodziły przez gardło. „Może dlatego jest starą panną" — pomyślał mściwie i znowu się zdziwił własnymi myślami. — A może ty po prostu jesteś, no, tym, wiesz… — Wuj Maurycy też pochodził z arystokratycznej rodziny. Wprost — czy nikt tu nie potrafi mówić wprost?

— Wszystko ze mną w porządku — powiedział, zdejmując serwetkę z kolan. — Tylko mam taką pracę, która zabiera bardzo dużo czasu. Wstał od stołu i wyszedł z salonu. Ciotka Antonina posłała stosownie oburzone spojrzenie wujowi Maurycemu, co wuj skwitował wzruszeniem ramion. Wiedział to, nawet nie musiał się oglądać. Wszedł do pracowni — przestronnego pokoju z pianinem mamy i sztalugami ojca. Światło przeświecało przez cienkie, zielone zasłony jak przez liście lipy na szczycie wzniesienia w górskiej wsi, w której spędzał wakacje jako mały chłopiec. Popatrzył z rozczuleniem na pianino lśniące srebrnym napisem „C. Bechstein". Pamiętał, jak mama uczyła go grać, a on uciekał do taty, żeby zaglądać mu przez ramię, kiedy szkicował pewną kreską dziwne ludzkie sylwetki i mechanizmy rodem z Bajek robotów. Pracownia tchnęła spokojem. Ulubiony fotel ojca stał obok niewielkiego stolika ze stosem książek — miał zwyczaj czytać przynajmniej trzy książki jednocześnie. Mała sofa mamy, na której układała się wygodnie z nowymi nutami, kiedy zaczynała pracę nad kolejnym przebojem. Oburzała się, kiedy mówili „przebój", wolała określenie „kompozycja" albo „utwór", ale do ich języka pasował „przebój" i w końcu się z tym pogodziła. W domu była zazwyczaj uległa i bezkonfliktowa, w świecie za to znana jako sławna polska skrzypaczka — wymagająca od siebie i innych. Usiadł w fotelu ojca i zamknął oczy. Spokój. Wieczór nastrajał go sentymentalnie, zwłaszcza ten wigilijny. Był pełen ukrytych znaczeń. Marcin lubił myśleć o sobie, że jest typem nowoczesnego filozofa, który odnajduje w rzeczywistości jej niewidoczne dla przeciętnego oka i umysłu cechy. Sprowadzało się to często do odczytywania nic nie znaczących faktów jako splotu wydarzeń, mającego w ostatecznej rozgrywce wpływ na decyzje młodego posła. Adam wypominał mu naiwność, ale Marcin zupełnie się tym nie przejmował. Odetchnął głęboko: pachniało tu perfumami mamy — Chanel No. 19, które ojciec wciąż przywoził jej z Paryża, chociaż dawno już można je było dostać w Sephorze. Perfumy mamy kojarzyły mu się zawsze z obłoczkiem zielonej pary wodnej. W powietrzu unosił się też zapach trudny do określenia, na granicy wyczuwalności, bardziej przemawiający do wyobraźni niż do zmysłów; tak znajomy, że prawie niezauważalny. Zapach domu. Wyobraźnia podsunęła mu na myśl inny zapach: ciężki, słodki. Zapach perfum Sylwii. Kojarzył mu się z różową chmurką papierosowego dymu; ten różowy był absurdalny, ale kiedy po raz pierwszy ją dostrzegł, miała różowe paznokcie i paliła cieniutkiego irisa. Mijali się już wcześniej na sejmowych korytarzach, ale nigdy nie miał dość odwagi — co tłumaczył sobie brakiem czasu — by do niej podejść. Wtedy jednak stała sama, bez wianuszka podstarzałych partyjnych adoratorów, a kiedy pustym korytarzem przechodził koło niej, uśmiechnęła się tak, że bezwiednie zwolnił. Przełożyła papierosa do lewej ręki i wyciągnęła dłoń na powitanie. — Jeszcze się nie poznaliśmy — powiedziała. — Jestem Sylwia. — Sawicki, Marcin Sawicki — powiedział i ucałował jej rękę. I wtedy poczuł ten zapach: ciężkie perfumy, tytoniowy dym i jeszcze coś, czego nie potrafił zidentyfikować, a co sprawiło, że tętno przyspieszyło mu jak koń ze stępa przechodzący w galop. Wybuchnęła śmiechem. — Prawie jak Bond? — zapytała po chwili. — Prawie — nie dał się zbić z tropu. — W czym tkwi różnica? — zapytała i zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. — Tak jej pani nie zobaczy — rzucił. Pochlebiał sobie, że mimo wszystko w damsko-męskie klocki jest całkiem niezły. Uśmiechnęła się nieco drapieżnie, po czym energicznie zdusiła tlącego się irisa w potężnej stalowej popielnicy. — Na mnie już czas — rzuciła i oddaliła się, nie czekając na jego reakcję. Dywan tłumił jej kroki. W czarnych szpilkach i wąskich spodniach wyglądała jak kocica. Gapił się na jej rozkołysane biodra, aż zniknęła za zakrętem korytarza. A potem naczelna sejmowa skandalistka — jak z upodobaniem nazywały ją media — zaczęła interesować się jego przemówieniami. Zawsze znajdowała jakąś zabawną i złośliwą odpowiedź na jego misternie układane frazy, a jej komentarze budziły wesołość całego Sejmu. Marcina — dla ścisłości —

też, ale tego, rzecz jasna, nie mógł po sobie pokazać. Kiedy wreszcie odważył się zapytać o nią kolegę z klubu i dowiedział się, że to trzecia żona jednego z najbogatszych Polaków, zaczął sobie wmawiać, że flirt to rodzaj towarzyskiej zabawy, która do niczego nie prowadzi, a tylko umila czas. I w końcu — wylądował u niej pewnej nocy. I cholera wie, co robił. Złośliwy głosik w głowie podpowiadał mu, że w stanie, w którym się znajdował, raczej nie był zdolny do niczego. Sam przed sobą jednak udawał, że alkoholowa impotencja nie grozi mu nawet po wypiciu litra spirytusu na czczo. Z salonu dobiegły go pierwsze dźwięki ulubionej kolędy mamy. Oj, maluśki — zawodziły rzewnie skrzypce. Ocknął się z rozmarzenia i ruszył do salonu, łapiąc po drodze drewniany flet. Zawsze popiskiwał na nim kolędy skrzypcom do wtóru i czuł się jak pastuszek biegnący do betlejemskiej groty. *** — Pasterze — powiedział dobitnie Adam i przesunął wzrokiem po wiernych zgromadzonych w starym i ciemnym kościele Świętego Marka rozświetlonym teraz bożonarodzeniowymi dekoracjami. Kiedy wracał na święta, zatrzymywał się zawsze u sióstr jadwiżanek. Nie chciały od niego nic za noclegi i obiady, prosiły tylko o homilię. Dla Adama był to zaszczyt: mówił o tym, co poruszyło go tak, że poświęcił cztery lata i ponad trzysta stron na zbadanie trzech krótkich fragmentów Ewangelii synoptycznych. Ci, którzy go dzisiaj słuchali, wiedzieli, co to Ewangelie synoptyczne, i wiedzieli też, że jest ekspertem od opisów narodzenia Jezusa Chrystusa. Każda z jego corocznych homilii była starannie dopracowana i odsłaniała nowy aspekt dobrze znanego fragmentu. — Pasterze — powtórzył i skinął głową w kierunku szopki w bocznym ołtarzu, której nie mógł zobaczyć, stojąc w prezbiterium. — Spójrzcie na szopkę, którą siostry tak pięknie przygotowały. Zobaczycie tam młodych, ślicznych chłopców i pięknych mężczyzn w kolorowych szatach, z wypielęgnowanymi ręką współczesnego rzeźbiarza brodami. Oto pastuszkowie. W niczym nie przypominają tamtych pasterzy — zaakcentował to słowo — sprzed dwóch tysięcy lat, którzy pierwsi przybyli zobaczyć dziecko zapowiedziane im przez anioła. Odczekał chwilę: krótkie chwile ciszy pobudzały wyobraźnię. — Jacy byli tamci pasterze? Maryja, szesnastoletnie dziewczątko, mogła czuć się zaniepokojona, widząc gromadę mężczyzn biegnących w stronę ich schronienia. Pasterzem nie zostawał byle kto. Pasterzem był ten, kto nie bał się na własną odpowiedzialność zabrać cudzego stada owiec na odległe pastwiska. Spał pod gołym niebem i to była najprzyjemniejsza część jego pracy. Jego zadaniem było strzec owiec. A niebezpieczeństw czaiło się wiele. Pasterz potrafił walczyć z niedźwiedziem. Potrafił stawić czoło watasze wilków. Skąd wzięło się to dziwne dla nas określenie, którym nazywa się później Chrystus — „brama owiec"? To proste: pasterz zaganiał owce do przygotowanej prowizorycznej zagrody, która nie miała bramy. On kładł się w tym miejscu, by nie pozwolić owcom wyjść, a wilkom wejść. On był żywą bramą. Słuchali go uważnie: krakowskie arystokratki w odświętnych futrach, skromnie ubrane siostrzyczki, które zajęły stalle wzdłuż głównej nawy, i przede wszystkim mężczyźni: niektórzy młodzi, ale w większości starsi, w płaszczach, z kapeluszami w rękach, bo kapelusze nie były dla nich jeszcze oznaką ekstrawagancji, lecz wymogiem elegancji. Słuchali, a Adam czuł, że — w przeciwieństwie do zwykłego niedzielnego tłumu niewierzących praktykujących — rozumieją, co do nich mówi. To było kojące uczucie. — Jest też druga strona medalu: nasi pasterze, oprócz tego, że byli prawdziwymi, odważnymi i odpowiedzialny mi mężczyznami, często nie mieli kryształowych sumień i czystych kartotek. Pasterzem zostawał ten, kto chciał uciec z dala od społeczności, kto miał powód, by się ukrywać, by uciekać przed sprawiedliwością. Pasterzem zostawał ten, kto nie był na tyle zdolny, by zostać kimś z inteligencji. Można powiedzieć — do nowo narodzonego Boga-Człowieka przybiegła banda prostaków. Trzeba tylko pamiętać, że przybiegli, bo uwierzyli w to, co powiedział im anioł. Nie machnęli

ręką. Nie powiedzieli: „anioły i jakieś tam objawienia są dla kobiet, nie będziemy latali jak głupi, żeby oglądać cudze dziecko, my tu mamy odpowiedzialną pracę; jak owce poginą, nie wypłacimy się do końca życia". Nie, moi drodzy. Pasterze potrafili ocenić, jak ważna jest ta dziwna wiadomość. Nie bali się zostawić owiec pod opieką Boga, czyli w głębi duszy musieli mu bardzo ufać. Przerwał na chwilę, wziął głęboki oddech. Był zdania, że kazanie musi być krótkie, by wybrzmiało w umysłach i sercach tych, którzy słuchają. — Bracia. Nie bądźcie jak pastuszkowie, ci śliczni chłopcy przedstawiani w szopkach, grający na piszczałkach i flecikach. „I znowu ktoś mi pewnie wytknie, że piętnuję homoseksualizm" — pomyślał Adam w przebłysku autoironii, ale zaraz skupił się na kazaniu. — Bądźcie na wzór pasterzy, ale z czystą kartoteką: odważni, potrafiący trafnie oceniać wiadomości, ufający Bogu. Grajcie na rogach, nie na flecikach. Siostry, bierzcie przykład z Maryi. Nie bójcie się pasterzy. Amen. Marcin, siedzący w głębi kościoła, poruszył się. Wyobraził sobie siebie grającego na rogu do wtóru skrzypiec. Rozbawił go ten obrazek. Uszczypnął się w udo, by się nie roześmiać, i wrócił myślami do kościoła. — Módlmy się za żony zdradzające swoich mężów, aby potrafiły dostrzec w nich pasterzy, nie pastuszków — przeczytała wysokim anielskim głosem niska i pulchna jadwiżanka. Zabolało. Spojrzał w stronę konfesjonału, w którym zachęcająco mrugało małe światełko. Właściwie czemu nie teraz. Czas zrobić porządek z pewnymi sprawami. *** Pierwsza noworoczna sesja Sejmu ciągnęła się jak flaki z olejem. Nikomu nie chciało się ruszać po długim urlopie, ale wszyscy wiedzieli, że muszą, więc sala pełna była znudzonych, ziewających już nawet nie ukradkiem posłów, marzących o tym, by wyrwać się z nieprzewietrzonego pomieszczenia i wrócić jeszcze na kilka dni w góry, na wieś albo gdziekolwiek, byle z dala od sejmowych kolegów. Ci, którzy starali się wymknąć niepostrzeżenie, trafiali w korytarzach na grupy dziennikarzy przypominające wygłodniałe watahy wilków ścigających uciekające newsy jak sarny zapadające się w śnieg. Rozchwytywany był zwłaszcza pierwszy czarnoskóry poseł w historii polskiego parlamentu. Sawicki zamierzał się wymknąć po grzecznościowej godzince. Do perfekcji opanował wychodzenie po angielsku. Miał dobre miejsce — na samym brzegu, przy przejściu, blisko wyjścia. Chwycił teczkę i szybko ruszył do drzwi. Kiedy był już jedną nogą na korytarzu, usłyszał za sobą szybkie kroki. Stukające szpilki pozbawiły go wątpliwości. Nie musiał się nawet oglądać. — Spieszy się pan, panie pośle? — usłyszał aksamitny głos. Jej głos. Przeszedł jeszcze kilka kroków, by zniknąć z oczu kolegom na sali, i odwrócił się. Stała w miejscu, smukła, wysoka, otulona płaszczem ciemnych włosów, w krótkiej, podkreślającej jej idealne kształty sukience. Różowej sukience. Piękna i zajęta. Uśmiechnęła się tak, że zaparło mu dech. — O-odrobinę się spieszę — wyjąkał, czując się jak szczeniak. Jak zwykle — przemknęło mu przez głowę. — To znaczy, że nie wypijemy dzisiaj razem kawy? — Buzia w ciup, ale oczy śmieją się do niego. Cholera. Co ona w sobie ma? Na żadną inną kobietę tak nie reagował! Wszystkie rozsądne postanowienia noworoczne — żadnych romansów z mężatkami, żadnych flirtów z posłankami lewicy — zeszły chwilowo na drugi plan. Zamrugała długimi rzęsami. Jedwabistymi i… „Przestań, idioto! Sam się nakręcasz". Przesłała mu teatralny całus. — Wiesz, gdzie mnie szukać — powiedziała, zniżając głos, po czym mrugnęła do niego nonszalancko i odwróciła się na pięcie. A raczej — na palcach. I znikła w drzwiach. Marcin wypuścił wstrzymywany dotąd oddech i ucieszył się, że nie nadarzyli się akurat żadni dziennikarze.

Odwrócił się, by labiryntem korytarzy wyjść wreszcie z tego okrąglaka, i zamarł. Kilka kroków dalej stała para — na szczęście prasowi, bez kamer i mikrofonów. Przyglądali mu się grzecznie. — Romantycznie, panie pośle — odezwał się facet. Marcin zdziwił się, jak można być reporterem z taką tuszą. Kobieta była szczuplejsza; nie powiedziała nic, przyjrzała mu się tylko uważnie. Uspokoił się w myślach: nic się nie stało, nawet nie podeszli do siebie, rozmawiali z daleka, a mówili przecież cicho… Zresztą, gdyby tamci chcieli coś mieć, zrobiliby zdjęcia. Pewnie polują na kogo innego. Uśmiechnął się, mijając ich, i zbiegł po schodach. Na dole kłębił się mały tłumek, ale zbyt późno to zauważył i znalazł się w oku niewielkiego cyklonu. Grupka dziennikarzy otaczała jakąś blondynkę, której Sawicki nie kojarzył z Sejmu, ale skądś znał jej sylwetkę. — Panowie, przepuście mnie — powiedziała blondynka grubawym głosem i wtedy Marcin doznał olśnienia. Dzidzia! Feministka, były bokser, o rany! Nie tu, nie dzisiaj. Zauważy mnie jak nic — pomyślał, ale mimo to spróbował się przemknąć obok. Nie udało się. — Marcinek! — zakrzyknęła gromkim głosem Dzidzia, wyławiając bez pudła jego twarz z mozaiki innych twarzy. Wyrwała się dziennikarzom i już za moment toporna rączka zakończona tym razem jadowicie zielonymi tipsami złapała go za ramię. Po chwili Dzidzia, uwieszona u łokcia Marcina, pytała go z nadzieją w oczach: — Zabierzesz mnie na kawkę? Mamy sobie tyle do opowiedzenia! Dziennikarze, oczywiście, nie próżnowali. Flesze błyskały, co starsi robili notatki. „Oni to mają wyczucie chwili, cholera" — pomyślał i w sekundzie podjął decyzję. — Idziemy — rzucił do Dzidzi i pociągnął ją za sobą, byle dalej od stada, do postoju taksówek. Wsiedli do pierwszej lepszej, o mało nie przytrzaskując mikrofonu wtykanego do środka przez nachalnego dziennikarza, który sympatyzował z lewicą i koniecznie chciał wiedzieć, czy posłowi prawicy nie przeszkadza towarzystwo feministki i osoby transseksualnej. Taksówkarz zmierzył ich znaczącym spojrzeniem, ale powstrzymał się od komentarza, widząc stówkę w wyciągającej się do niego ręce. Marcin rzucił adres spokojnej knajpki, w której miał spore szanse nie spotkać nikogo znajomego, i oparł się z ulgą o skórzane siedzenie mercedesa. — I co u ciebie słychać, Dzidziu? — zapytał kurtuazyjnie i zaraz tego pożałował. Dzidzia miała gadane jak mało kto. *** Kelnerka podała dwie filiżanki kawy. Kawa była kawą tylko z nazwy: przypominała bardziej smołę. Z wyglądu, a jeszcze bardziej — z zapachu. Marcin wlał do niej śmietankę, posłodził, pomieszał i kawa zaczęła przypominać błoto. Dzidzia zamieszała swoją: kawowe fusy podniosły się w filiżance. Siorbnęła z wyraźną przyjemnością. Marcin nie był tak odważny. — Dobra kawa, nie? — rzuciła Dzidzia z ledwo zauważalnym błyskiem w oku. Skrzywił się. — A, bo ty jesteś taki krakowski chłopczyk. I normalnej kawy nie wypijesz, tylko pewnie z ekspresu, co? — ciągnęła, odsłaniając w uśmiechu komplet równiutkich, śnieżnobiałych zębów. Podejrzanie równiutkich i podejrzanie śnieżnobiałych. — Nie jest chyba ze mną tak źle — powiedział, po czym przypomniał sobie scenę w taksówce, kiedy to podał kierowcy adres przytulnej herbaciarni, ale Dzidzia w trzydzieści sekund sprawiła, że zmienił kurs i zawiózł ich gdzieś na Pragę. To nie była miła kawiarenka, a jej najwyraźniej stali bywalcy przywitali Dzidzię z honorami należnymi damie i nieco zbyt intensywnie przyglądali się wypucowanym butom i szytemu na miarę garniturowi Marcina.

— Dziewczynę masz? — zapytała nagle gromko, a uszy całej sali dyskretnie przestawiły się na odbiór. — Może mam, a co? — odpowiedział ostrożnie. Sytuacja zaczynała go bawić w pewien szyderczy sposób. — E, morze to jest szerokie i głębokie. Nie masz, zgadza się? A jesteś niczego sobie, forsy ci nie brakuje, stołek masz, to co jest? Marcin milczał. — Pedałem jesteś, Marcinek? — Zgłupiałaś? — Machnął ręką, potrącając filiżankę z kawą, która wylała się na stolik przykryty ceratą — mętna, brunatna maź. Westchnął z ulgą. Kelnerka przybiegła ze szmatą i spojrzała na niego spode łba. — Poproszę czarną herbatę — powiedział, żeby ją udobruchać. — Ale ty mi na takiego nie wyglądasz. Wiesz, tam u nas, w klubie, tam, gdzie się poznaliśmy, to mamy takich. Chłopaczki takie, chude to, z grzywką w oczach, testosteronu mają mniej niż ja… A śliczni, a grzeczni, takie słodziaki z nich, zero faceta. Geje, normalnie geje. To my ich zapraszamy na te nasze spotkania. Urwała i pociągnęła kolejny łyk. — To co ty tam robiłeś, jak nie jesteś gej? — Przyszedłem… posłuchać, bo widziałem zaproszenie i tam był podany tytuł wykładu, coś o roli agresywnego samca, to mi się wydało ciekawe. — Mój wykład cię zaciekawił — rozczuliła się Dzidzia i położyła rączkę na dłoni Marcina w czułym geście. — Siódmy raz go wygłaszałam i dalej się podoba. Szczególnie ten kawałek o… — Zdzisia? — przerwał jej niski męski głos. — Co ty tu robisz z tym… panem? Potężny, zwalisty facet z pożółkłym od tytoniu wąsem pochylał się nad blond pięknością. Ucałował jej dłoń, po czym odsunął sobie krzesło i usiadł ciężko, chwiejąc niebezpiecznie całym stolikiem. — To mój znajomy, Marcin. Zdolny chłopak, wiesz, Misiu, swój. — Dzidzia zalotnie zamrugała sztucznymi rzęsami, obciągając sweterek w różową panterkę. — Zawodowo sobie rozmawiamy, omawiamy mój referat, ten, przy którymi mi tak pomagałeś. „Kto to, do licha, że ona się tak do niego wdzięczy?" — pomyślał Marcin i wyciągnął rękę do zwalistego. — Sawicki, miło mi. Zwalisty zmiażdżył jego dłoń w uścisku. — Niedźwiedź — przedstawił się, po czym dodał: — Pan z Sejmu, prawda? — Skąd… — Bo my się z Dzidzią interesujemy, nawet obrady Sejmu oglądamy. Dzidzia uśmiechnęła się słodko, co zdecydowanie pogarszało odbiór. Uśmiech przywodził na myśl szczerzącego zęby psa. „I tak jest nieźle" — pomyślał Sawicki, przypominając sobie historię, którą usłyszał po feministycznym spotkaniu, na którym Zdzisława wyciągnęła go z pazurów uczestniczek. Emerytowany bokser wagi ciężkiej po zmianie płci i kilku drobnych operacjach plastycznych, zwłaszcza nosa oraz szczęki, zyskał nowe oblicze. Zaskakująco estetyczne. Co prawda szczegóły, które zdradzał, nie były tak estetyczne, wręcz przeciwnie. Ale był jej wdzięczny, bo żadna z rudych z sali nie odważyła się zaprotestować, kiedy tuż po zakończeniu części oficjalnej Dzidzia wywlokła go na zewnątrz, wsadziła do taksówki i zawiozła do knajpy, w której uraczyła go różnymi opowieściami ze swojego życia — jak się okazało — w zamian za obiad. Nie dało się z niej natomiast nic wyciągnąć na temat Sylwii, zresztą Sawicki nie nalegał, bo nie chciał, by się zorientowała. Poza tym, że był wdzięczny, był też zły: Sylwia spojrzała na niego przelotnie ze dwa razy, a potem zagarnęła ją dla siebie najładniejsza ruda na sali i zaciągnęła do stolika z kanapkami. I nie udało mu się z tą tygrysicą porozmawiać. Choć może to i lepiej. — I może pan by zechciał? — zapytał zwalisty. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.

— Bardzo pana przepraszam — powiedział Sawicki możliwie uprzejmie, bo powoli tracił w tej spelunie poczucie bezpieczeństwa. — Czy mógłby pan powtórzyć pytanie? Obawiam się, że się nieco rozkojarzyłem. Niedźwiedź uśmiechnął się i mrugnął do Marcina znacząco. — Nic dziwnego, w towarzystwie takiej kobiety — mruknął, obejmując Dzidzię ramieniem. Trzepnęła go po łapie i zabrał ją czym prędzej. Marcin poczuł, że ogarniają go opary absurdu. Ten gość zalecał się do byłego boksera. W blond peruce. Z tipsami, z obciętym… — Chodzi mi o spotkanie, tylko spotkanie i dyskusję, prawda. Jest pan dobry w dyskutowaniu, widziałem, prawda, jak pan załatwił Golczyńską. No i właśnie taka byłaby pana rola, prawda, ja już o wszystko zadbam, przygotuję, zaproszę odpowiednich gości, aby nie musiał się pan wysilać, prawda, kwestie sobie ustalimy przed programem, jeśli pan sobie życzy, oczywiście program na żywo, prawda, taka debata będzie miała świetną oglądalność, oczywiście oferujemy stosowne wynagrodzenie, prawda, więc o nic się pan nie musi martwić, tylko przyjść, prawda… — Nie dosłyszałem tylko gdzie — wszedł mu w słowo Marcin, pochłonięty liczeniem słowa „prawda". Siedem. — A, prawda, miejsce… Osiem, powiedział głosik w głowie Marcina. — No, to będzie nasza redakcja, prawda. Dziewięć. — To znaczy? Facet lekko się speszył. — A, to znaczy, myślałem, że pan rozpoznaje… Ale widać, prawda… Dziesięć. — Hiperstacja — powiedziała Dzidzia, wydłubując łyżeczką resztki mułu z dna filiżanki. — Właśnie, prawda — powiedział zwalisty i Sawicki o mały włos nie powiedział na głos: „Jedenaście". — A kiedy? Kiedy miałaby się odbyć ta debata? Hiperstacja. Nisko upadłem, nie ma co. To byłby hit wszech czasów, poseł Unii Prawości w Hiperstacji. A ci inni dyskutanci to miałby być kto? — Za dwa, trzy dni, jak tylko będzie pan gotowy — odpowiedział facet, wykonując ukłon w stronę Marcina, co wyglądało, jakby niedźwiedź pochylił łeb, węsząc zwierzynę. Ciekawe, czy on naprawdę nazywa się Niedźwiedź… — A z kim miałbym rozmawiać? Niedźwiedź pochylił się konspiracyjnie w jego stronę i rzucił przyciszonym głosem kilka nazwisk. — Oni są nasi, no wie pan, zawsze służą pomocą, jeśli chodzi o głosy ekspertów. No i dużo nie kosztują — dodał szczerze, najwyraźniej powstrzymując się od zatarcia rąk. — Prawdziwi eksperci. Bezinteresowni. — Huknął gardłowym śmiechem i zerwał się nagle, jednocześnie wykonując ukłon w stronę damy, która jego awanse przyjmowała z chłodem. — Gniewa się na mnie moja królowa? — mruknął do niej, mrugnąwszy jednym okiem. „Powinienem się od niego uczyć" — pomyślał ponuro Marcin i o mało się nie roześmiał. Królowa odrzuciła blond loki, odsłaniając płaskie bokserskie uszko, i zielonym szponkiem podrapała go pod brodą. — Bądź grzeczny, misiu — powiedziała. Miś złapał jej dłoń i złożył na niej mlaszczący pocałunek. „Co ja tu robię, na litość boską?!" — zapytał sam siebie w duchu młody poseł. Miś puścił dłoń swojej wybranki i gruby paluch skierował prosto w nos Marcina. — Pan się zastanowi, ja zadzwonię i ustalimy. Prawda. Dwanaście — zachichotał głosik. ***

„Pod Papugami" była podobno herbaciarnią i mniej niż poprzednia przypominała spelunkę. Sawicki ucieszył się, że zdecydowała się właśnie na nią. W końcu. Po wyjściu Niedźwiedzia, czy jak mu tam naprawdę było, Dzidzia poderwała się wdzięcznie od stolika i schwyciwszy Marcina pod łokieć, co przypominało doświadczenia z imadłem z podstawówki, wyprowadziła go do taksówki. Trzy razy zmieniała zdanie, wysiadając pod kolejnymi herbaciarniami, których nazw Marcin nigdy nie słyszał. Przypuszczał, że szyldy są przykręcane tylko na dzień, na wypadek gdyby zabłąkali się tu jacyś turyści. Scenariusz się powtarzał: wysiadali, Zdzisława, stukając obcasami, wlokła Marcina do środka, siadała przy stoliku i uważnie studiowała menu, po czym, kręcąc nosem, wychodziła, by złapać kolejną taksówkę. „Pod Papugami" była trzecia z kolei. Nie trzymali tu papug, co przyniosło Sawickiemu niewielką ulgę. Zdążył nastawić się na najgorsze: klatki nad głowami i papugi celujące w gości. Syndrom galopującej wyobraźni. Nic dziwnego w takim towarzystwie. — Nie gniewasz się, że tak cię ciągam po mieście? — zapytała Dzidzia, pstrykając na kelnera. Podszedł z miną męczennika. — Państwo życzą? „Wszystkiego najlepszego" — pomyślał Marcin, ale się powstrzymał. — Wszystkiego najlepszego — powiedziała Dzidzia i zachichotała. Marcin spojrzał na nią zdumiony. Kelner udał, że nie słyszy. — Państwo chcieli zamówić? — Dwa koniaki i jakieś ciasteczko. — Dwa ciasteczka — poprawił Sawicki. Czuł, że przyda mu się coś słodkiego. Brak cukru we krwi był powodem wielu różnych głupstw, a nie zamierzał popełnić dzisiaj kolejnego. — No, nie jesteś zły? — zapytała znowu, kiedy kelner odszedł, mamrocząc pod nosem: „Dwa ciasteczka, dwa ciasteczka". — Czemu miałbym być? — odpowiedział pytaniem na pytanie Marcin, któremu złość przeszła w okolicach drugiej paraherbaciarni i od tej pory poczucie absurdu potęgowało narastającą głupawkę. — Bo mógłbyś spędzać czas z kim innym, nie z taką starą landarą jak ja. — Mógłbym. Ale nie spędzam. — A z kim mógłbyś? — Sam nie wiem — wykręcił się. — A chciałbyś? — Może i chciałbym. — A ona by chciała? — Jaka ona? — No, ta, co mógłbyś z nią spędzać czas. „Rany! Ona była bokserem czy dziennikarzem?" — To znaczy kto? Pochyliła się do niego przez stolik. — Sylwia, Marcinku, Sylwia. Ja to wiem, ja to widziałam już na początku, jak przyszedłeś. Który facet przyszedłby słuchać takich bzdur? Facet jest agresywnym samcem, więc po co ma słuchać o tym, co robi, skoro to robi? A jak zobaczyłeś Sylwusię, to ci się zrobiły takie maślane ślepia… — Jakie? — Maślane, synuś, maślane. My, kobiety, mamy intuicję. Faceci tego nie mają. Jak byłam facetem, też nie miałam, a teraz mam. Obudziłam się po operacji, cyk! — i moja pierwsza myśl była taka: jak ten lekarz leci na tę pielęgniarkę! Intuicja, nic innego, mówię ci, jak to pomaga w życiu! Więc pomyślałam: jak ona jest stara, brzydka i ma dupę jak szafa, to może ja też mam szansę — a co mi szkodzi spróbować… — I spróbowałaś? — zapytał Marcin, czując się jak w Latającym cyrku Monty Pythona, i to w roli głównej. — No, taaaa… ale on mnie nie chciał. Tak od razu, znaczy. Powiedział, że teraz to ja jestem jego

pacjentką, więc nie może, ale potem czemu nie, bo sam mi robił te cacuszka między nogami i chętnie by skorzystał, bo uważa, że zrobił świetną robotę. „Rany. Co ja tu robię?" — Ale nie mówmy o mnie, nie mówmy o mnie — zreflektowała się Dzidzia. — O tobie chcieliśmy mówić. — Chcieliśmy? — No, ja chciałam oficjalnie, a ty tak bardziej skrycie. — Ja skrycie? — Nie powtarzaj po mnie, bo mnie to wyprowadza z równowagi. Przecież masz z Sylwią romans. — Romans? — powtórzył i rozejrzał się za kelnerem, a raczej za koniakiem. — Nie powtarzaj! — warknęła, aż się wyprostował. — Gdzie ten koniak? — zapytał szybko. — No, to jest smutne, mężczyźni nie potrafią mówić o swoich sercowych kłopotach bez procentów… Parę głębszych i dopiero zaczynają otwierać serce… Jak byłam facetem, też tak miałam. A teraz z przyjaciółką na kawkę i gadamy, gadamy! Aż się nagadamy, wszystkich facetów obgadamy, intuicje porównamy i ustalimy tryb postępowania. — Tryb postępowania? — Coś z tobą nie w porządku? Takie powtarzanie to podobno jest chorobliwe. — Cho… — zaczął Marcin, ale szybko się zreflektował. — Tryb postępowania. No wiesz, są takie trzy. Olewka, kuszenie, uwodzenie. Olewka — jak kandydat jest zupełnie do dupy. Wtedy go zniechęcasz, leziesz mu pod oczy z innym jakimś, zachowujesz się jak blondynka, pozwalasz się zaprosić na kolację, zamawiasz najdroższe danie, a potem zjadasz dwa kawałki i mówisz, że musisz iść, żeby ta jego forsa na jego oczach się zmarnowała… I on sam daje sobie spokój. „Cóż, rola samicy w dziejach" — pomyślał Sawicki, powstrzymując się, by nie powiedzieć: spokój. — Kuszenie to jak jest niezły, ale nie wiesz na pewno, czy na ciebie leci. No to leziesz mu w oczy, ale sama, w odpowiednich pozach. I nie nachalnie, tylko tak jak gdyby niechcący, ale tak naprawdę to chcący. Gapisz się, żeby popatrzył, ale jak popatrzy, szybko odwracasz wzrok, tak żeby zauważył. Zakładasz bluzkę z dekoltem i zasłaniasz go ręką. Zapominasz, jak się otwiera drzwi do taksówki i parasol. Wpadasz na niego, w późniejszej fazie można zrobić stary numer z kawą… No, oblać — wyjaśniła, widząc głupią minę Marcina. — Aha — powiedział lekko nieprzytomnie, bo przypomniały mu się liczne kobiety zerkające, zasłaniające, schylające się. Ale żadna nie oblała go kawą. — No, a trzeci etap, słuchaj uważnie, to jest uwodzenie. I to jest najtrudniejsze, bo kandydat musi być wart świeczki i ośmielony już taki trochę. No i to trzeba tak zrobić, żeby go poderwać, a udawać, że to on podrywa, bo facet ma świadomość zdobywcy. No, na to się pracuje trochę, to wymaga czasu. Jak za szybko, to ucieknie. Jak za wolno, to się zniechęci. Najważniejsze, by nie wyczuł. Spotykasz się, to patrzysz mu w oczy, tak zalotnie, o! — pokazała Dzidzia, robiąc zalotnego zeza. — I składasz mu różne propozycje, nie żeby od razu do łóżka, chyba że się uda, ale za wcześnie to nie można, bo zużyje i porzuci. Ale jakieś kino, kawa, ręka na ręce, przytul, bo zimno. No i trzeba się przygotować merytorycznie: jak jest inżynierem, to trochę poczytać i zapytać go o banał, żeby się poczuł genialny. Jak pisze, to się pozachwycać jego pisaniem. Byle nie przesadzić. I tak dalej, no. — Ale, Dzidziu, po co mi to mówisz? — Sawicki czuł, że tonie w morzu wynurzeń. Ba, morzu. Oceanie. — No bo to chodzi o Sylwię, nie załapałeś? — Z czym chodzi? — Nie z czym, tylko z kim chodzi. Albo by chciała. Z tobą. Chodzić. — Zdzisława postukiwała tipsem w stolik do rytmu swoich słów. — Gdzie ten kelner, do cholery, jaja mu pourywam, kobieta chce się napić kulturalnie koniaczku, co za chamstwo! — warknęła, podnosząc głos. Za odległym barem coś

się nerwowo poruszyło. — No. Na czym to ja… A, Sylwia na ciebie leci. A ty na nią. Ale ona się źle do tego zabiera, źle, mówimy jej z Irminą, że tego się tak nie robi, a ona swoje. No i my się naradziłyśmy z Irmą we dwie, że ja ci powiem, bo co masz się zniechęcić, jaka ona fajna babka jest, tylko wszystko by szybko chciała. Ona mówi, że ty jesteś najlepsze ciacho w Sejmie. Więc się nie zniechęcaj, tylko powoli, powoli, a dostaniesz. Moja intuicja tak mówi, więc to jest pewna informacja. — Skończyła i wyprostowała się dumnie. Marcin wziął głęboki wdech i w tym samym momencie zapiszczał jego telefon. — Odbiorę — rzucił z ulgą. — Cześć — powiedział do aparatu i nagle zrobił przerażoną minę. — Tak. Tak. Już. Mogę zaraz — powiedział i zerwał się pospiesznie od stolika. — Dzidziu, mamy kryzysową sytuację, muszę lecieć, przepraszam, za koniak ja zapłacę, wypij za mnie. Pa — rzucił na blat pięćdziesiątkę i pomknął do wyjścia. Machnął na przejeżdżającą taksówkę i wsiadł do niej z westchnieniem ulgi. Całe szczęście, że potrafił jedną ręką nastawić budzik. Co to za potworna baba! „Ale ciacho ci pochlebiło" — powiedział w myślach sam do siebie. „Sylwia na mnie leci". I dobrze. Zobaczy, że nie jest tak łatwo. I że nie może mieć każdego. W końcu jest mężatką, nawet jeśli to dla niej nic nie znaczy. A dla niego — owszem. Więc pani Golczyńska będzie sobie wyzywająco rozchylać usta, a on nawet nie zwróci uwagi. Wyobraźnia zareagowała na hasło „rozchylać usta" i zerwała się do galopu. Rozchylone usta… rozchylony dekolt… rozchylone nogi. Nogi Sylwii, piękne, szczupłe, długie… — To dokąd? — zapytał zniecierpliwiony taksówkarz. — Na Wiejską — rzucił Marcin i taksówkarz natychmiast zrobił się uprzejmy. — Pan do pracy? Poseł? No, to ważna praca, potrzebna… a jak już o tym mówimy, powiem panu, jaki mam pomysł na ustawę, może to pana jakoś za-tego, no, zainspirowuje… Ruszył i w tym momencie Marcin przestał słuchać. Wyobrażał sobie, jak Sylwia błaga go o spotkanie, a on twardo odmawia. „Przekonaj mnie, że warto" — mówi do niej, a ona wtedy… — No, i nie jest to genialny pomysł?! — gromko zakrzyknął taksówkarz, płosząc przyjemne obrazki z poselskiej wyobraźni. — Tak, tak — odpowiedział nieuważnie. Dobrze, że spotkał Dzidzię. Są inne kobiety na świecie. Na przykład, na przykład — szukał nerwowo w myślach — na przykład Agnieszka. Właśnie. Co u Agnieszki? *** Sylwia siedziała w sejmowej kafejce i zagryzała zimną kawę niedobrym ciastkiem. Kafejka najwyraźniej jeszcze nie doszła do siebie po przerwie świątecznej. Siedziała i siedziała, i nic. Znaczy, chciało się do niej przysiąść mnóstwo przedstawicieli płci męskiej szukających jakiejkolwiek rozrywki, bo pierwsze posiedzenie mogłoby uśpić najaktywniejszego nawet akwizytora. Ale nie dała się, dbając o wrażenie nieprzystępnej i zimnej. Mechanicznie mieszała łyżeczką w smutnej resztce brązowawego płynu i zastanawiała się, co to wszystko, u licha, ma znaczyć. Przyszedł do niej w nocy. Przyszedł na spotkanie megier — dobrze, że wpadła na to, by zostawić na wierzchu to zaproszenie. I co? I nic. Dzidzia zagarnęła go dla siebie, chociaż to akurat Sylwii nie przeszkadzało, bo nie był to dobry moment na romantyczne spotkania ani tym bardziej na mało romantyczne wyjaśnienia. Postanowiła więc nic nie wyjaśniać. Stan niepewności — to była dobra karta, i to w jej ręce. Ale teraz powinien przecież ją znaleźć. Chyba że był aż takim przyzwoitym chłoptasiem, a do

tego tchórzem, i bał się konfrontacji. Odrzuciła tę opcję. Kto jak kto, ale Sawicki na tchórza nie wyglądał. Więc czemu go tu nie było, co? Energicznie wstała i poszła do baru zamówić koniak. Spod lady. *** To będzie dobry dzień. — To będzie dobry dzień — powtórzył, starając się wypaść przekonująco. Jego odbicie wyglądało, jakby uwierzyło w ten banał. Po to są właśnie banały: łatwo się w nie wierzy. Postanowił się nie golić. Chciał wpaść dziś po południu na trening, bo zaniedbywał to od czasu ostatniego egzaminu — a ogolony facet jakoś nie pasuje do karategi. Starał się ukryć sam przed sobą, że ma nadzieję, iż na treningu spotka Agnieszkę. Z trzydniowym zarostem wyglądał całkiem nieźle. Nie był, co prawda, brunetem, ale i tak nie miał na co narzekać. Spojrzał na zegarek stojący koło lustra łazienkowego. Wstał nieprzyzwoicie późno, jak powiedziałaby mama; zdążył tylko wziąć poranny prysznic — i już dochodziła dwunasta. Jeśli chciał punktualnie dotrzeć na lunch o wpół do drugiej, musiał się spieszyć. Dopiął koszulę, zamarudził chwilę przy szufladzie z krawatami, włożył marynarkę, wsunął buty i narzucił płaszcz. Chwycił brązową skórzaną teczkę z wygrawerowanymi inicjałami M.S. — prezent od ojca na trzydzieste urodziny — wepchnął do niej zwiniętą karategę i zjechał windą na parter. Taksówka już czekała. I tak będzie nią jechał z godzinę — śnieżne błoto na ulicach spowolniło ruch i wszystkie środki komunikacji wlokły się lub stały w korkach, powodując kolejne przypływy agresji uwięzionych w środku pasażerów. Warszawa była stanowczo za duża. Żeby dojechać z jednego końca na drugi, potrzebowałby dwóch i pół godziny. Na szczęście nie miał aż tak daleko. Gdyby to był Kraków, mógłby na lunch udać się piechotą. Inna rzecz, że nie szedłby na „lunch", tylko na obiad albo na kawę. *** Spotkanie z przedstawicielem pewnego prawicowego ugrupowania przeciwnego aborcji nie trwało długo. Wymienili uprzejmości, wizytówki oraz oczekiwania i rozstali się w miłym poczuciu spełnionego nudnego obowiązku. Kolejne czterdzieści minut w taksówce Marcin spędził z zamkniętymi oczami, przypominając sobie ciosy, kopnięcia i japońskie komendy. Dawno nie był na treningu. Wybrał sobie mały klub osiedlowy, w którym spotykali się chłopcy — oraz kilka dziewczyn — niemający nic wspólnego z polityką. Dzięki temu unikał głupich pytań. Tu nikt nie kojarzył jego twarzy z sejmową mównicą. Sensei przywitał go uściskiem dłoni. — Dawno cię nie było, Marcin. Jak tam? — zapytał. Jako jedyny stąd wiedział, że ma w grupie posła. — Dobrze — odpowiedział Sawicki, wiążąc wokół bioder zielony pas. — A u ciebie? Trener zamyślił się na chwilę. — W kwietniu mam operację. — To jeszcze cztery miesiące — zauważył Marcin. — Właśnie. Myślałem, że szybciej się uda. Kolano zaczyna naprawdę boleć. No, ale nie ma co narzekać. Czas zaczynać. — Wyszedł z szatni do dojo, lekko kulejąc. — Us, sensei! — przywitał go chór głosów. Na sali było kilkanaście osób: nikt nie schodził stopniem poniżej zielonego pasa. Najwyżej był sensei z trzecim dan; jeszcze czterech chłopaków i dwie dziewczyny miało czarne pasy. Marcin ze swoim czwartym kyū był w ogonie ekipy. Agnieszka też dzisiaj przyszła: długie blond włosy związała ciasno na karku, odsłaniając delikatne kości policzkowe. Wysoka, szczupła, wręcz filigranowa, pod karategą miała zamiast T-shirtu obcisły podkoszulek z dużym dekoltem. Zagapił się na nią, kiedy dzielili się na dwie drużyny, by zagrać na rozgrzewkę w kosza. Trafiła do przeciwnej. Zerknął jeszcze raz w jej

kierunku. Udała, że nie patrzy. Grali w specyficzną odmianę koszykówki z tylko jedną zasadą: wrzucić piłkę do kosza. I nikt nie miał nikomu za złe, jeśli wraz z piłką wrzuciło się gracza. Mecz przebiegał żywiołowo, bo choć prawie wszyscy się znali i lubili, chętnie popisywali się swoją siłą i umiejętnościami. Kiedy Agnieszka szykowała się do ostatniego, rozstrzygającego rzutu, pod biegł do niej i objął ją od tyłu ramionami, uniemożliwiając jakikolwiek ruch rękoma. Sensei z uśmiechem odgwizdał koniec meczu. Marcin puścił blondynkę, która natychmiast zrewanżowała mu się kopniakiem w brzuch. Nie była jednak dość szybka i złapał ją za stopę. W pierwszym odruchu połaskotał ją. Wyrwała nogę. — Nie pozwalaj sobie! — zawołała i pobiegła na drugą stronę sali. Kiedy po intensywnej grze przeszli do ćwiczeń w parach, był już zlany potem. Dawno nie ćwiczył i pięćdziesiąt pompek, które robili wygrani, zmusiło jego mięśnie do wysiłku. Z satysfakcją patrzył, jak przegrani — a zwłaszcza Agnieszka — robią sto. Była dobra, ale przy osiemdziesiątej straciła ochotę na wygłupy. Kiedy sensei dał znak, by dobrać się w pary, spojrzał w jej kierunku. Dawniej, gdy trenował jeszcze regularnie, jego partnerem był Robert — wtedy również zielony pas. Teraz Robert miał już pierwszy dan, a poza tym akurat go nie było i sensei gestem wskazał mu szczupłą, na oko siedemnastoletnią brunetkę. Sawicki zerknął jeszcze raz na Agnieszkę, która ostentacyjnie nie zwracała na niego uwagi, wymieniając techniczne ciosy z koleżanką. Brunetkę Marcin ocenił na pięćdziesiąt kilo. Sam ważył dziewięćdziesiąt. Liczył na wycisk od kumpla albo na przepychankę z Agnieszką, a teraz będzie musiał uważać na delikatną dziewczynkę. — Us — powiedziała, stając naprzeciwko niego i wykonując gest pozdrowienia. — Us — odpowiedział z takim samym gestem i dodał: — Marcin. — Agata — uśmiechnęła się. — Ile ważysz? — zapytał głupio. Zrozumiała jego spojrzenie właściwie. — Bez obaw — odparła. — Sześćdziesiąt. Osiemnaście lat, metr siedemdziesiąt. I nie dostałam brązowego pasa na gwiazdkę. Zmieszał się. — Zacznijmy — zaproponowała. Mieli w parach przećwiczyć kopnięcia na trzy strefy. — Ty pierwsza — powiedział i stracił dech od kopnięcia w brzuch. Spojrzał na nią zaskoczony, ale z uznaniem. Agata podskakiwała bojowo z szerokim uśmiechem. — Trzymaj gardę — rzuciła. — Trzymam — odpowiedział i w tym samym momencie poczuł na policzku delikatne dotknięcie jej stopy. Zdumiał się — nie dość, że kopnęła błyskawicznie, przeszła bez trudu przez jego obronę, to jeszcze zatrzymała kopnięcie tuż przy jego twarzy, robiąc szpagat na stojąco. — Niezła jesteś — powiedział. Cofnęła nogę i odrzuciła głowę do tyłu w zwycięskim geście. — Broń się! — zawołała. Postanowił więcej jej nie oszczędzać. Ale i tak przez kolejne kilka serii ćwiczeń mocno dała mu w kość. Kiedy trener zapowiedział trzy rundy walki, w Sawickim zagrała ambicja. Walka była ostra. W trzeciej rundzie nikt oprócz nich już nie walczył. Wszyscy zgromadzili się dookoła i przyglądali się zaciętej wymianie ciosów. Agata była naprawdę dobra — Marcinowi nie udało się dosięgnąć jej ani razu. Była dużo lżejsza i zwinniejsza od niego; czuł się jak niedźwiedź, który ospale ogania się przed ukąszeniami wiewiórki, tyle że ta konkretna wiewiórka kąsała dosyć dotkliwie. Miał nadzieję, że sensei zada grupie kolejną porcję ćwiczeń i jego porażka pozostanie niezauważona. Ale nie — trener stał w kole razem z innymi, ciekaw wyniku. — Trzydzieści sekund — powiedział w końcu. Marcin, zmęczony, mimo woli zachwiał się lekko przy kolejnym uniku. Ten moment wystarczył Agacie. Mocny low kick, skierowany na jego słabsze, lewe udo prawie rzucił go na kolana. Stęknął głucho, ale kulejąc, walczył dalej. Próbował pięścią dosięgnąć splotu słonecznego Agaty, ale był zbyt wolny. — Yame! — krzyknął trener, zadowolony z przebiegu walki.

Z boku dobiegł go głośny śmiech; nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że to Agnieszka. Marzył o niej przez pierwsze miesiące przygody z karate; smukła, gibka jak kotka; kiedy przyszedł, była cztery stopnie wyżej od niego i kiedyś, korzystając z prawa starszeństwa, kazała mu zrobić sto pompek za próbę klepnięcia jej w pośladki. Zrobił sto, na kościach, zgodnie z zasadami, po czym wstał z zakrwawionymi dłońmi. Zyskał tym sobie szacunek wszystkich mężczyzn na sali. Ale nie poderwał Agnieszki. Obiecała mu, że pójdzie z nim na kawę, jeśli będzie z nią równy stopniem. I teraz właśnie był. A jeśli go wzrok nie mylił, ona też zerkała na niego częściej niż zwykle. Grupa ustawiała się do seiza, więc doszedł, kulejąc, na swoje miejsce w trzecim szeregu, obok Agnieszki. Z obolałą nogą trudno mu było usiąść w pozycji medytacyjnej; po przepisowych pokłonach wstał z trudem i ruszył do szatni. Miał nadzieję, że uda mu się po treningu złapać ją przed salą i zaprosić na kawę, ale koledzy nie dali mu wyjść od razu. Kiedy wreszcie znalazł się przy drzwiach, dziewczyn już nie było — z wyjątkiem jego przeciwniczki. W zielonej kurtce, glanach i różowej czapce uszatce wyglądała jak dziewczynka. — Nie gniewasz się? — zapytała, kiedy ją mijał. Przystanął. — Nie. Jesteś lepsza. — Dla faceta to chyba obciach przegrać z kobietą, nie? — Pocieszaj mnie dalej — mruknął, udając załamanego. — Nie walczyłeś tak źle… Podniósł głowę. — A co, jeśli to ja dałem ci wygrać? Roześmiała się. — Nie dałeś. Za rzadko ćwiczysz — powiedziała. Ruszyli razem w kierunku wyjścia. Marcin starał się nie kuleć zbyt widocznie. I tak zauważyła. — Kup sobie Arcalen i masuj siniaka. Inaczej będziesz kulał w pracy. — Przy moim trybie pracy to nie będzie przeszkadzać — powiedział. — Pod warunkiem że nie będziesz musiał dokuleć na mównicę. Spojrzał na nią zdziwiony. — Skąd wiesz? — Widziałam debatę w telewizji. O aborcji — odpowiedziała, zaskakując go jeszcze bardziej. — Nie jesteś za młoda na takie tematy? Prychnęła z pogardą. — Z mojej klasy dwie laski mają już dzieci, a ty mnie pytasz, czy nie jestem za młoda? Ja się od dwóch lat tym interesuję, dużo czytałam, bo pisałam taką pracę na konkurs. Coś w rodzaju reportażu. Podobały mi się twoje argumenty, wiesz? Te z debaty. A ta druga pani, co z tobą rozmawiała, to klasyczna blondynka. Nie wiem, jak ona może być taka głupia. Jak się nie zna, to niech nie bierze udziału w debacie. Niech pogada sobie w programie o malowaniu paznokci. Jak mnie to wkurza, taka beznadzieja umysłowa… ale czekaj, ty się pewnie spieszysz. — Nie, nie — powiedział Sawicki. — Fajnie się z tobą rozmawia. Może dasz się zaprosić na herbatę? — zapytał i nagle poczuł się głupio. „Jesteś od niej dwa razy starszy, kretynie, a jak pomyśli, że chcesz ją poderwać?" — skarcił się w myślach. Spojrzała na niego badawczo. Nie doszukała się widocznie złych intencji, bo powiedziała w końcu: — No dobra, ale pół godziny maks. Zawsze tyle czekam po treningu, bo mój chłopak po mnie przyjeżdża. Możesz mi potowarzyszyć. Mam tu oswojony bar. — Wskazała głową pub na rogu. — Co prawda barman może umrzeć ze śmiechu, jak go poprosisz o herbatę, ale jest cola. Wszedł pierwszy, dla bezpieczeństwa małej. Drzwi skrzypnęły ostrzegawczo. Dwóch typków, których lepiej nie spotkać gdzieś na Pradze, jak się ściemni, siedziało w kącie przy solidnych kuflach piwa. Wyglądali na takich, którym nawet czarna dwudziestkadwójka, a co dopiero czarny pas, nie przeszkodziłaby wbić noża w brzuch. Zmierzyli go ukośnymi spojrzeniami, ale kiedy zza jego pleców

wyszła Agata, jak na komendę zaprezentowali swoje braki w uzębieniu. — Siemanko, maleństwo! — rzucił ten większy, ogolony na łyso. „Będzie draka" — pomyślał Marcin i poczuł, jak spinają mu się mięśnie karku. — Cześć, Jasiu! — ku jego zdumieniu zawołała wesoło Agata. — Dzisiaj nie pogadamy, ale rezerwuję sobie was na za tydzień! Sawicki opadł na krzesło przy barze. — No, co tak patrzysz? — zapytała smarkula, zdejmując różową czapkę. — Mówiłam, że oswoiłam ten bar. — Co chcesz, mała? — rzucił barman z uśmiechem. Miał z dwa metry wzdłuż i wszerz, czarne, krótkie dredy, tatuaż na policzku i kolczyki tam, gdzie nikt by się ich nie spodziewał. Przyjrzał się uważnie Marcinowi. — A twoją twarz znam — stwierdził w końcu. Agata przewróciła oczami — Maks, ty wszystkich znasz. Nie pamiętasz? To Marcin. Może ze mną kiedyś wpadł — łgała jak z nut. — Dasz mi jakiś dobry sok? Barman, mimo swoich gabarytów, odwrócił się w wąskiej przestrzeni jak baletnica i zniknął za małymi drzwiami. — Jakby się zorientował, gdzie pracujesz, toby cię tu zjedli — wyjaśniła Agata, konspiracyjnie zniżając głos. — Pogadajmy jeszcze o tej debacie. Wiesz, rzadko spotykam kogoś, kto potrafi krytycznie się… no. Szczerze powiedzieć, co myśli. — Innymi słowy, chcesz zaliczyć jeszcze jednego kopniaka, tym razem mentalnie — stwierdziła. Bezwiednie potarł obolałe udo. — Coś w tym rodzaju. — Szczerość do bólu to moja specjalność — zaśmiała się. — Nie wątpię — mruknął. „Czemu ona nie jest starsza?" — zadźwięczało mu w głowie. Kobiety w jego wieku były przewidywalne, nudne i — jak mówił jeden z jego znajomych — rozmemłane. I to było bardzo dobre określenie. — …nie ma sensu. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — Twój facet to szczęściarz — powiedział i przeklął sam siebie za głupotę. — A, to dlatego tak dziwnie na mnie patrzyłeś? — Dziwnie? — No, nie musisz się tak najeżać. Masz kogoś? „Wolałbym z nią walczyć na ciosy, nie na słowa". — Nie. — Ta ignorantka w tym programie o aborcji na ciebie leciała. — Mężatka. — A, to odpada. A Agnieszka? „Cholera. Jak ona to robi? To jest ta słynna kobieca intuicja?" — Jaka Agnieszka? — Nie udawaj. Nasza, z karate. Od kiedy dołączyłeś do klubu, maluje się na treningi, a teraz, jak przychodzisz czasami, to ze trzy razy wychodzi niby to do kibla, ale tak naprawdę pudruje sobie nos. — Naprawdę? — Dam ci jej numer. Zapisz sobie. — Ale ja nie mam o czym… — umilkł. Dostatecznie się dziś skompromitował, i to w czyich oczach? Osiemnastolatki. — Za miesiąc są zawody. Aga jedzie i wie wszystko. Wypytaj ją o szczegóły. — Wzruszyła ramionami. — Wszystkie dziewczyny w twoim wieku są takie?

— Nie, ja jestem wyjątkowo miła i uprzejma. I skromna — dorzuciła, dopijając sok. — Wiesz już, co chcesz robić w życiu? — zapytał. — Zdać maturę. — Nie chciałabyś zostać dziennikarką? Spojrzała na niego z niesmakiem. — Nie lubię dręczyć ludzi i zmuszać ich do mówienia. Ganianie z mikrofonem. Też mi coś! Życie na pewno ma dla mnie lepsze propozycje. O, widzę Jacka. Zaraz będzie na mnie trąbić. No, to lecę. — Złapała czapkę, torbę — i już jej nie było. Pomachała mu tylko od drzwi. — Zdolna jest nasza mała — powiedział barman. *** Telefon zadzwonił i Sylwia poderwała się od toaletki, zrzucając na podłogę puderniczkę. Puder — była tego pewna — pokruszył się w kawałki, a telefon przestał dzwonić, kiedy wygrzebała go wreszcie z torebki. Zasada mówiąca, że do kobiety dzwoni się dwa razy: raz, by znalazła telefon w torebce, drugi, by odebrała, sprawdzała się w jej wypadku w dziewięćdziesięciu procentach. Spojrzała na wyświetlacz, ale numer, który się pokazał, nic jej nie powiedział. Zastanawiała się przez chwilę, odrzucając różne opcje. Andrzej nie dzwoniłby z nieznanego numeru — po co? Artur z klubu poselskiego, który koniecznie chciał, żeby pojechała na jakiś sejmowy wypad w góry pod przykrywką wizyty w Tatrzańskim Parku Narodowym, poczuł się ostatnio — nareszcie! — urażony jej złośliwym komentarzem na temat związku mokasynów i męskości — czy raczej jego braku. Jakiś dziennikarz, który wyłudził od kogoś jej prywatny numer i teraz będzie ją dręczył, dopóki nie zdecyduje się na nowy? „Albo ktoś po prostu się pomylił" — pomyślała, podnosząc puderniczkę z podłogi i zaglądając do środka. Puder w kamieniu zamienił się, oczywiście, w puder w kawałkach. Niech to szlag. „Po co ktoś dzwoni, skoro nie zamierza rozmawiać?" — pomyślała, po czym uświadomiła sobie, że to ona nie zdążyła odebrać. Zresztą, nie powinien się ten wydzwaniacz dziwić; pora była nieprzyzwoita. Kto wpadł na pomysł, by dzwonić do niej przed dziesiątą rano? Oczywiście nie znaczyło to, że Sylwia spała do dziesiątej. Wręcz przeciwnie: wstawała wcześnie, zimą gimnastykowała się w domu, a kiedy robiło się cieplej albo po prostu miała ochotę — biegała. Po ćwiczeniach brała kąpiel — nie lubiła szybkich pryszniców. Kąpiel miała w sobie coś uwodzicielskiego: niebieskozielona woda kusiła kolorem i bąbelkami wydobywającymi się z dna wanny — prezentu od męża. Była szklana, miała jacuzzi i inne bajery i podgrzewała wodę, utrzymując ją w idealnej temperaturze trzydziestu ośmiu stopni. Starannie dobrane olejki do kąpieli uwalniały swoje upiększająco-relaksujące składniki, a Sylwia wylegiwała się w wannie, przyglądając się, jak pod wpływem ciepła różowieją wystawione ponad powierzchnię wody palce u nóg. Właśnie w wannie eksmodelka marzyła i układała najbardziej szalone, uwodzicielskie plany: wymyśliła kiedyś całą intrygę, której skutkiem miał być efektowny numerek z jednym z najprzystojniejszych warszawskich pisarzy. Sylwia wzdychała do niego przez chwilę, ale z misternego planu nic nie wyszło — żona pisarza pilnowała swojej własności jak brytan. — Facetami trzeba się dzielić — powiedziała stanowczo do swojego odbicia w lustrze i energicznie przypudrowała sobie nos. Zerknęła podejrzliwie na telefon, ale milczał, więc płynnym ruchem zaczęła nakładać na powieki różowy cień. Gdyby była blondynką, różowy nie byłby najlepszy — ale brunetkom w różu ładnie. Wykonanie perfekcyjnego makijażu zajmowało jej godzinę. Lubiła starannie wcierać w twarz podkład, nakładać róż na policzki, wydłużać i pogrubiać rzęsy czarnym jak smoła tuszem, na którego buteleczkę kasjerka w Tesco musiałaby zarabiać z tydzień. Ćwiczenia, pachnąca kąpiel i makijaż zajmowały jej cały ranek. W ten sposób radziła sobie z nadmiarem wolnego czasu. Bo Sylwia się nudziła; nudziła się śmiertelnie, a sposobem na nudę, oprócz porannych zabiegów, był podryw. Andrzej nie przejmował się tym zupełnie. Na początku było jej to na rękę; później wściekała się, że nie jest o nią zazdrosny. Potem pozbyła się złudzeń, a wraz z nimi — oporów i wyrzutów sumienia. Polowanie sprawiało jej frajdę. Wybierała ofiarę, przygotowywała się starannie, a że była łakomym

kąskiem, mało kto odrzucał jej kuszącą propozycję. Irmina była o to zazdrosna: ona nie miała takiego powodzenia. Sylwia zawsze wtedy radziła przyjaciółce, żeby przerzuciła się na mężczyzn, bo ich naiwność nie zna granic. Telefon zaczął znowu brzęczeć — ten sam nieznany numer — i Sylwia przez chwilę siedziała bez ruchu. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna osoba — a ściślej — jeszcze jeden potencjalny zabijacz nudy. Potencjalnych dzieliła na tych, którzy nadawali się na raz do łóżka, i tych, którzy się w niej zakochiwali. Ci drudzy byli o wiele bardziej uciążliwi, kiedy chciała się ich pozbyć, ale łamanie serc wydawało jej się całkiem zabawne. Poza tym zawsze znajdowali pocieszenie w ramionach innej: posłowie — klubowej koleżanki, dziennikarze — gorliwej praktykantki, młodzi pracownicy naukowi — w objęciach asystentek, a prawnicy po prostu rzucali się w wir pracy. Można by rzec, że jako swatka miała spore osiągnięcia. Uśmiechnęła się do lustra. Sawicki, musiała to przyznać, należał do drugiej, uczuciowej kategorii, lecz na pocieszenie rzuciłby się pewnie w opiekuńcze ramiona własnej matki. Ale gra była warta świeczki. Nawet jeśli nie przyszedł jej szukać w sejmowej kawiarni. Istniało ryzyko, że nie toleruje seksu przed ślubem, ale Sylwia uważała, że jest to świetna wymówka i nic więcej. A wymówkę da się odkryć jednym odpowiednim ruchem dłoni. Telefon przestał piszczeć. Właściwie nie chciało jej się go odbierać. Miała zamiar spotkać się z Irminą, potem pobuszować po Złotych Tarasach i zjeść obiad z szefem wydawnictwa, który bardzo chciał wypuścić na rynek kalendarz ze zdjęciami Sylwii. „Oczywiście, przyzwoitymi" — dodał, kiedy przez telefon wyjaśniał, w czym rzecz, a ona przez chwilę poczuła się zawiedziona. Miała nadzieję, że w końcu seksowną sejmową skandalistką — jak lubiła o sobie myśleć — zainteresuje się przynajmniej „Playboy". Kalendarz, choćby i przyzwoity, byłby kolejnym stopniem w wędrówce do rozkładówki. Odrzuciła na plecy długie włosy i spojrzała na telefon. Jak ktoś ma interes, zadzwoni jeszcze raz. Pocztę głosową uważała za zbędną i kłopotliwą. *** Kilka kilometrów dalej, w swoim warszawskim mieszkaniu Marcin Sawicki z żalem spojrzał na trzymany w ręce telefon. Nie odbierała. Czyli — pewnie jest zajęta. Udawał sam przed sobą, że chodzi mu o harmonogram walk na zawodach, który na pewno miała — nie wyobrażał sobie, żeby Agnieszka nie wiedziała o zawodach wszystkiego. Zresztą, tak mówiła Agata. Agnieszka była ładną blondynką i miała świetne nogi, lepsze nawet niż Golczyńska. Nie, nie Golczyńska. Sylwia. „Sylwusia" — pomyślał i żachnął się. Postanowienie to postanowienie. Do tej pory nie miał kłopotów z silną wolą. A więc — żadnych mężatek. Partia nie potrzebuje skandalu obyczajowego. Nie teraz. Agnieszka jest w sam raz. Odłożył telefon i wrócił do śniadania. Dopijał kawę, kiedy rozbrzmiały pierwsze takty Skrzypka na dachu. Poderwał się: może to Agnieszka oddzwania? Szybko ułożył sobie w głowie scenariusz rozmowy: ona nie zna jego numeru, nie będzie wiedziała, do kogo dzwoni. Trzeba jej się miło przypomnieć. Przejrzał w myślach kalendarz. Środę po południu ma wolną, dzień roboczy, więc nie wygląda randkowo — byłoby dobrze. Potem w czwartek spotkają się na treningu i może umówi się z nią na sobotę… — Słucham — powiedział do telefonu rozmarzonym głosem. — Sawicki? Tu Niedźwiedź, prawda. Co z naszym programem? Bo ja jestem gotów w każdej chwili — zagrzmiało w słuchawce. „Skąd on, do cholery, ma mój prywatny numer?" — pomyślał Marcin, ale odpowiedział, starając się, żeby zabrzmiało to uprzejmie: — Witam. Wybaczy pan, ale nie zdążyłem jeszcze nawet zajrzeć w kalendarz — kłamał, bo zdążył zaplanować cały przyszły tydzień łącznie z wyjazdem do domu, ale nie znalazł miejsca na dyskusję w Hiperstacji. Nie zastanowił się też, jak się z niej wykręcić. — No, to niech pan szybko zagląda, prawda, bo czas goni, czas goni! Zanim Sawicki zdążył zapytać, dokąd goni, a przede wszystkim — kogo, Niedźwiedź rzucił do słuchawki:

— Niech się pan zastanawia i najdalej w przyszłym tygodniu robimy. Wyślę panu mailem listę gości, wybierze pan sobie z tego cztery osoby i potem to przedyskutujemy. No, prawda. Do usłyszenia, pozdrawiam. — Skąd pan ma… — zaczął Sawicki, ale nie zdążył skończyć. Telefon zapiszczał, sygnalizując koniec połączenia. „Teraz to ja mogę pogadać sobie do ściany" — stwierdził i tknięty nagłą myślą, zapisał w pamięci telefonu numer Niedźwiedzia. Ustawił mu od razu dzwonek, wahając się pomiędzy W grocie Króla Gór Griega a dzwonkiem Nokii nazwanym Nocturnal. Wybrał ten drugi. „Co to za facet?" Włączył laptopa i wrzucił w wyszukiwarkę hasło „niedźwiedź". Szybko zrozumiał, że to nie jest dobra droga: wyszukiwarka wyrzuciła mu milion trzydzieści trzy tysiące stron zawierających słowo „niedźwiedź" w różnych kontekstach. Dodał do niedźwiedzia słowo „Hiperstacja". Od razu lepiej — tylko trzysta wyników. Kliknął w pierwszy u góry i trafił na informację wideo o niedźwiedziu, który uciekł z cyrku. Z ciekawości ją obejrzał; powiało amatorszczyzną. Wrócił do strony z wynikami i kliknął w drugi link. Tym razem turyści zabili niedźwiadka, a jakaś blond piękność z ilorazem inteligencji na oko nie wyższym niż 70 pytała zapłakaną staruszkę, jak się czuje z tym, że niedźwiadek, którego dokarmiała, zginął tak tragicznie. Tu się poddał; wrócił znowu do wyników i czytał uważnie fragmenty stron, które podała mu wyszukiwarka. Dopiero na czwartej stronie linków pojawiło się coś bardziej interesującego. Lid mówił o zmianach na warszawskim rynku telewizyjnym, a potem następowało zdanie: „Jak powiedział pan Niedźwiedź, od przyszłego roku…". Tu zdanie się urywało, pokazywała się mała kłódeczka i informacja, że pozostałe dziewięćdziesiąt procent treści można zobaczyć po wykupieniu dostępu. Marcin złapał za telefon i wstukał podaną treść oraz numer widniejący przy cenach udostępniania archiwum, po czym sieć poinformowała go, że nie ma uprawnień. Zirytował się — znowu jakiś głupi błąd. Spróbował jeszcze raz, z podobnym rezultatem. Może gdzie indziej będzie ten tekst — pomyślał i wrócił do szperania. Na piętnastej stronie odkrył, że można wyświetlać po pięćdziesiąt, a nie po dziesięć wyników, i kliknął w pięćdziesiąt, po czym program przerzucił go do pierwszej strony. Z trzydziestu dwóch zrobiło się ich sześć, więc kliknął znowu na chybił trafił w piątą i znalazł odnośnik do jakiegoś bloga. Wszedł i przeczytał krótki tekst mieszający Hiperstację z błotem, po czym w komentarzach znalazł jedno interesujące zdanie: „niedzwedz sam sobie wie co hcce robic i ma zaplecze ze starych kolgow bo oni mu teraz chronia d***". Zerknął na zegarek. Spędził w Internecie prawie godzinę po to, by nic nie znaleźć. Zamknął laptopa. Nie znosił marnowania czasu. Umył filiżankę po kawie. Zajrzał do lodówki, wyjął parówkę i zjadł ją na zimno, obdzierając stopniowo z celofanu przed każdym kęsem i wyobrażając sobie minę ciotki Antoniny. W końcu złapał nokię i wybrał numer Ewy. — Cześć — jej głos zabrzmiał radośnie, aż za bardzo jak na tę porę dnia. — Ewuniu, masz chwilkę? Jest problem i potrzebuję twojej pomocy — powiedział, wiedząc, że nic tak nie motywuje kobiet do pracy, jak facet potrzebujący ich pomocy. No, może nie na wszystkie kobiety to działało. Ale na Ewę — tak. — Dla ciebie wszystko — roześmiała się. — W czym problem, Marcinku? — Powiedz mi, kto to jest Niedźwiedź? — Niedźwiedź? — spoważniała na chwilę. — To taki duży facet, my go nazywamy menedżerem Hiperstacji. Oficjalnie już go tam nie ma, kiedyś był kimś w rodzaju rzecznika prasowego, potem za różne takie mało przyjemne sprawy musieli go wylać, ale nieoficjalnie został i teraz jest naganiaczem. — Naganiaczem? — Marcin poczuł niepokój. — Tak. Zaprasza gości do programu publicystycznego. — I co w tym złego? — Nic. Daj wcześniej znać, zrobię wyjątek i obejrzę ten cyrk. — Ale skąd… — Skąd wiem, że cię zapraszał? Marcin, nie mam piętnastu lat. Skoro pytasz, to cię zaprosił.

Inaczej nie wiedziałbyś, że istnieje. A wystąpisz, bo jemu nikt nie odmawia. — To znaczy, że ktoś już u niego był? — Był, był. — Śmiała się wdzięcznie. — Obejrzyj sobie na ich stronie, wrzucają tam odcinki. Najlepszy był pewien dyżurny gej — zaprosili mu do dyskusji chłopaczków z NPR. — A czemu ty się tak śmiejesz? — zapytał podejrzliwie. — Tym razem nie z ciebie. Tym razem, po prostu — zrobiła pauzę, jakby brała głęboki wdech — będę miała dziecko. — Gratulacje — wybąkał zaskoczony. Dziecko? Po tak świetnym początku kariery? Kiedy jest się w trakcie usianej sukcesami drogi na szczyt? Dzieci stanowiły dla niego zupełną abstrakcję. Ostatnim maluchem, którego widział, był synek Kuby… i Doroty. — Dzięki, Ewuniu. Pomogłaś mi, jak zwykle. — Szykuj się na rewanż — powiedziała poważnie. — Jaki? — Jak zwykle, wywiad. Ale jeszcze w tym tygodniu. — Skąd ten pośpiech? — To nie pośpiech, dawno nie rozmawialiśmy. — Czuł, że nie jest z nim do końca szczera. — Muszę kończyć. Praca czeka. Daj znać, kiedy możesz. Pa! — Pa — powtórzył i się rozłączył. Czyli wszystko jasne. Teraz musiał tylko wymyślić, jak spuścić Niedźwiedzia po brzytwie. *** Irmina nie była zachwycona. — Nie udało ci się zaprosić go na kawę? Tobie się nie udało? Nie wierzę. — To uwierz — rzuciła Sylwia znad dietetycznej pizzy. — Może źle się do tego zabrałaś? — Ja? — spojrzała z niedowierzaniem była modelka. — Tak, ty. Może źle go oceniłaś. Może to taki z gatunku „nie lubię, jak kobieta wychodzi z inicjatywą"? — E, nie wyglądał. Ślini się na mój widok, a czasami nawet rumieni. — Po prostu go zawstydzasz — zawyrokowała Irmina, owijając się szczelniej swoim karmazynowym szalem. Siedziały w niedużej pizzerii, której właściciele oszczędzali na ogrzewaniu w nadziei, że zmarznięty klient zje więcej. Mieli w tym trochę racji. Irmina zamawiała już trzecią kawę z cynamonem. — Zawstydzam? — Sylwia zastanawiała się chwilę. — Może i tak. Ale to bardzo zabawne. Poza tym wtedy, kiedy do mnie przyszedł w nocy, nie wyglądał na zawstydzonego. — Ale był pijany, a to wszystko zmienia. — Oj, tak — westchnęła Sylwia. Dobrze wiedziała, jak zmienia. Niestety. — Może poignoruj go trochę — zaproponowała Irmina. — Wiesz, podręcz go — nie pisz, nie dzwoń, nie rzucaj się w oczy w Sejmie… — Kiedy rzucanie się w oczy w Sejmie to moja ulubiona rozrywka! — zaprotestowała Sylwia, prychając szczypiorkiem, którym, nie wiedzieć czemu, pizza była obficie posypana. Irmina strzepnęła szczypiorek z szala. — Poza tym — ciągnęła Sylwia, przełknąwszy kawałek — ja do niego nie piszę i nie dzwonię. Uśmiecham się, jak przechodzi korytarzem, i czasami proponuję towarzyską kawkę. Myślisz, że zorientował się, że chcę go poderwać? — zapytała, oblizując się. — Ty zawsze wyglądasz, jakbyś chciała poderwać wszystko — roześmiała się przyjaciółka. — Może po prostu musisz udawać małe zagubione kurczątko. On chyba jest raczej taki opiekuńczy. Niech zobaczy, że się martwisz, i się przejmie. Jak się zdenerwowałaś po programie, to sam zabrał cię na kolację. Sylwia z powątpiewaniem postukała paznokciami w blat stolika, ale po chwili oko jej błysnęło.

— Może nie taki zły ten twój pomysł. I jak niewinnie wygląda… Zostawię mu inicjatywę, może pocałuję go na pożegnanie w policzek… i mogłabym wreszcie gdzieś założyć tę nową szarą kieckę! Ale czym ja mam się dołować, co? — No to wymyślmy jakiś problem — może dyskryminację kobiet w Sejmie? — Ty tylko o jednym — parsknęła Sylwia. Irmina odsunęła się na bezpieczną odległość. — Nic, tylko interesy i ideologia. Poza tym, jak to sobie wyobrażasz? On pyta: co się stało? A ja ze łzami: kobiety w Sejmie są dyskryminowane? No bez jaj, ja po prostu mam ochotę na faceta, nie na ideologiczne dysputy. — I to ja tylko o jednym?! — krzyknęła Irmina, powodując deszcz szczypiorku, bo Sylwia, machając rękami, trąciła talerz i resztka pizzy wyleciała powietrze, wyrzucona jak z katapulty. — No to wymyśl coś innego — zakomenderowała Irmina, kiedy przestały się szaleńczo śmiać, a obrażony kelner posprzątał podłogę i stolik. — Ale i tak mi się wydaje, że jak powiesz, że jesteś dyskryminowana, rzuci się rycersko bronić uciśnionej. Zobaczysz.

ROZDZIAŁ 5 Na biurku był potworny bałagan. Właściwie bałagan to łagodne określenie. Tak naprawdę na sporym drewnianym blacie panował straszliwy syf. Każda nowa sprzątaczka załamywała dłonie, kiedy stawała w progu pokoju, a później skwapliwie stosowała się do zalecenia właściciela trzydziestu brudnych szklanek. Nie wchodzić. Nie sprzątać. Pensji nikt za to nie obcinał, więc omijały syf z daleka. Bałagan był dla właściciela biurka specyficznym kalendarzem. Jeśli jakiś tekst lub projekt leżał zagrzebany pod kilkoma warstwami gazet, łatwo można było ustalić, kiedy powstał, bo data wręcz rzucała się w oczy. Upływ czasu pokazywały też szklanki po kawie — te bardziej zapleśniałe miały minimum miesiąc, pełne popielniczki, które wyglądały jak nietypowa kolekcja: ustawione na brzegu, wyjątkowo — w równym rzędzie, były wskaźnikiem zanieczyszczenia. Kiedy zapełniała się ostatnia potężna metalowa popielnica zdolna wytrzymać najazd trzydziestu zagorzałych palaczy, dla których paczka dziennie to tylko śniadanie — był najwyższy czas na porządki. No, nie. Nie najwyższy czas. Może… najwyższa pora albo odpowiedni moment. Redaktor naczelny „Jadu" z „Najwyższym Czasem" nie chciał mieć nic wspólnego. Oprócz procesów. Sprzątanie odbywało się co dwa, trzy miesiące, a biurko było najczystszym miejscem w całym pokoju. Największe zainteresowanie gości budziła tablica korkowa zasłaniająca całą ścianę, zapełniona w dwóch trzecich zdjęciami. Przedstawiały znane osoby w nieznanych sytuacjach, najczęściej intymnych lub zupełnie nielicujących z powagą piastowanego stanowiska. Część z nich była perfekcyjnie zmontowana w programie do obróbki zdjęć, ale nigdy nie było wiadomo, które są prawdziwe, a które — podrasowane. Wiadomo było tylko, że fotoreporterzy — zwani poza redakcją fotohienami — otrzymywali wynagrodzenie wyższe niż dyrektorzy regionalnych oddziałów TVP. Pozostali pracownicy — zarabiali dziesięć razy mniej. Nikt nie protestował. Fischer zarządzał swoją redakcją żelazną ręką i trzeba przyznać, że robił to naprawdę dobrze. Jego podwładni najbardziej cenili go za to, że nie siedział za biurkiem, ale sam, można powiedzieć — własnoręcznie — robił materiały. Tak jak każdy z nich. Tak jak każdy praktykant, który pukał do drzwi, chociaż, ma się rozumieć, o niebo lepiej. Czy raczej: o wiele lepiej. Rozparty w fotelu kopcił śmierdzącego papierosa zanurzony w siwym dymie. Nigdy nie dał się namówić na żadną dobrą markę tytoniu. Twierdził, że skręcanie papierosów przypomina mu rzeczy, o których chce pamiętać. Telefon w kieszeni marynarki zawibrował. — Halo — powiedział niskim, ciężkim głosem. Przez krótką chwilę słuchał uważnie. — No to masz czy nie masz? — mówił powoli, jakby studnia głosu zmuszała go do przeczekiwania echa. — No to jak masz, to po co dzwonisz? Milczał przez chwilę z pogardliwym uśmiechem na ustach, po czym rozłączył się bez słowa. — Głupcy — mruknął i wybrał numer. Grube paluchy ze zdumiewającą łatwością trafiały w niewielkie wypukłości klawiatury. — Cześć, to ja — odezwał się do kogoś, kto odebrał telefon po pierwszym dzwonku. Nie czekając, mówił dalej: — Trzeba z nim zrobić wywiad i puścić zajawkę na pierwszą stronę. Tak, na pierwszą stronę. Jaka reszta? Macie tam chyba męski kącik? No. O czym? O pierdołach — zaśmiał się nieprzyjemnie. — O takich tam, wiesz: rodzinie, dzieciach, skrobankach, zdradach… niech powie, co myśli. Żadnych trudnych pytań, ma mówić swobodnie. Rozłączył się. Schował telefon do kieszeni i wstał. Czas się zająć własnymi sprawami. Niedogaszony pet dymił z wielkiej popielnicy. *** — Cholerne korki. Cholerna Warszawa, cholerna pogoda — mruczał pod nosem Marcin,

uważając, że przeklina. Siedział w taksówce, która próbowała ominąć roboty na drodze, rozpryskując na wszystkie strony błoto pośniegowe. Deszcz lał. Faceci w pomarańczowych kurtkach pracowali jak zwykle — jeden walił młotem, reszta stała i patrzyła lub zachęcała go okrzykami. — Ożeż, kurwa, roboty pierdolone, ciule nie mogą postawić tablicy z informacją? Nie mogą, kurwa, dać znać? — warczał taksówkarz. Był zdziwiony, że jego klient nie klnie. Przyzwyczaił się już do „języka parlamentu" — oczywiście, parlamentu po godzinach. Często robił kursy na Wiejską i wiele razy miał okazję posłuchać, jak posłowie wyrażają swoje zniecierpliwienie. Potem reflektowali się i przepraszali, wciskali kit, że to nerwy puszczają. A ten jakoś tak cicho siedzi, mimo że jest spóźniony już piętnaście minut. „Kurwa mać". Zerknął na gościa w lusterku. „Co on taki delikatny? Może pedał?" „Jestem już spóźniony kwadrans" — myślał Marcin. Gdyby nie pogoda, wysiadłby i szedł na piechotę, doszedłby szybciej, niż jedzie ta taksówka. A dzisiaj mają dyskutować nad nowym fragmentem przy projekcie ustawy. Co za kretyn zlecił prace drogowe w styczniu? — Kurwa mać — mruknął pod nosem, kiedy pomarańczowa kamizelka zatrzymała taksówkę — „na chwilę, bo chłopaki muszą przenieść". Akurat wtedy taksówkarz spojrzał na niego w lusterku i Sawickiemu zrobiło się głupio. — Przepraszam — powiedział głośno. — To z nerwów. — Nie przejmuj się pan, nerwy wszystkim puszczają — odpowiedział kierowca i pomyślał z ulgą: „jednak normalny". Pięć minut później Sawicki wyskoczył w paskudny deszcz, do którego teraz doszedł jeszcze śnieg. Prawie przebiegł drogę z taksówki do drzwi, w biegu otwierając parasol i rozchlapując po drodze kałuże. Portier spojrzał na niego z politowaniem, ale nie powiedział nic. Spotkanie jeszcze się na dobre nie zaczęło. — O, Marcin. Czekaliśmy na ciebie — powiedział Sebastian, szef klubu. — Nie chcieliśmy zaczynać, bo to przecież twój temat. Sawicki wymamrotał coś o korkach i pogodzie, powiesił mokry płaszcz na wieszaku i usiadł. Zadyszki nie miał — treningi karate robiły swoje. — No, to do pracy, panowie — powiedział Sebastian i wziął do ręki gruby plik wydruków. — Jeszcze zanim zaczniemy, chciałbym, żebyś poprowadził konferencję prasową w przyszłym tygodniu. Dziennikarze chcą wiedzieć, jak idzie projekt. Ustalimy termin po spotkaniu. A teraz wróćmy do tematu. Ostatnia propozycja była taka, by dodatkowo karać lekarzy dokonujących aborcji, wahaliśmy się, czy nie postulować odebrania im prawa do wykonywania zawodu. Marcin, oddaję ci głos. Sawicki wstał, zaglądając w swój plik papierów pokreślony kolorowymi flamastrami, pełen strzałek, znaków zapytania i wykrzykników. — Życie ludzkie jest najcenniejsze ze wszystkiego, co posiada człowiek, dlatego należy mu się najwyższa ochrona — zaczął. Kilku kolegów zapadło się głębiej w fotelach. Jeden z nich napisał na kartce: „Czy on się nie minął z powołaniem?" i ukradkiem pokazał ją siedzącym obok. Roześmiali się bezgłośnie. Sawicki dopiero się rozpędzał. Zdążą się jeszcze zdrzemnąć. *** „Konferencja prasowa — myślał Marcin, idąc do baru na kawę. — No, no. Sebastian chyba zaczął mnie doceniać. Będę musiał się dobrze przygotować. Ależ będzie pracowity ten przyszły tydzień…" Westchnął z satysfakcją i uchylił drzwi. Dopiero kiedy zamówił kawę, zobaczył w kącie Sylwię. Siedziała tyłem do sali, lekko przygarbiona nad stolikiem, jakby się czymś martwiła. W pierwszym odruchu chciał do niej podejść, ale zrezygnował. Siadł w takim miejscu, skąd ją dobrze widział. Ubrana była jakoś tak smutno, jak nie ona — szara sukienka, szara torebka. Nawet tipsów nie miała, a przynajmniej nie były takie kolorowe. Może coś się stało?

„Nawet jeśli się stało, to nie twoja sprawa". Podniósł filiżankę do ust. Kawa smakowała gorzej niż zazwyczaj. W końcu wstał. *** Sylwia dopiła resztkę kawy. Zimnej. Drugiej już. Ile można czekać? — Zima daje się we znaki naszemu sejmowemu kwiatkowi? — usłyszała nagle zza pleców. Bingo! Odwróciła się. Sawicki stał za nią, z filiżanką kawy w jednej ręce, a teczką w drugiej. — Można się przysiąść? — zapytał uprzejmie. — Bardzo chętnie, zapraszam — odpowiedziała, starając się ukryć satysfakcję. Irmina miała rację. Wystarczyło siedzieć i wyglądać jak siedem nieszczęść. I proszę. Od razu się złapał. — I co z naszym kwiatkiem? — zapytał, patrząc na nią porozumiewawczo. „Pyta, co u ciebie, blondynko" — powiedziała sobie Sylwia, odrzucając na plecy ciemny warkocz. Skąd on bierze takie hasła? „Kwiatki trzeba podlewać" — miała na końcu języka, ale uznała, że to nie jest dobry tekst na dziś. — Nawet kwiatki miewają problemy — powiedziała enigmatycznie, myśląc jednocześnie, że jeśli rozmowa dalej potoczy się w tak idiotycznym kierunku, to wstanie i sobie pójdzie. Na szczęście nie próbował jej pocieszać. Rozmowa zupełnie się nie kleiła. W zasadzie był to jego monolog. Mówił coś o projekcie ustawy, o jakiejś konferencji prasowej — czy on żyje tylko pracą? Ale patrzył na nią jak głodny wilk na owieczkę. — Robisz coś jeszcze poza pracą? — zapytała w końcu, znudzona biernym udziałem w rozmowie („Słuchaj i się uśmiechaj, nie musisz robić nic więcej, zapomnij o podtekstach, daj mu się wygadać, i będzie twój" — brzęczały jej w głowie ostatnie wskazówki Irminy). Zastanawiał się chwilę. — Tak. Uprawiam sport, spotykam się ze znajomymi, normalnie — dodał. — Wiem, te wasze partyjne bale — roześmiała się. Sawicki przypomniał sobie przyjęcie u Workowicza i zamilkł. Chwila ciszy się przeciągała. Na szczęście zadzwonił jego telefon. Przeprosił ją gestem, spojrzał na wyświetlacz i z widoczną ulgą odebrał. — Ewunia? Jasne, dla ciebie zawsze. Gdzie? A nie może być tam, gdzie zwykle? Aha, dla niepalących. Rozumiem, jasne. Będę na pewno. Schował telefon i spojrzał na Sylwię. — Przepraszam, ale muszę iść. Dzięki za miłą pogawędkę. Ucałował jej wyciągniętą dłoń, złapał teczkę i wyszedł. Ewunia? Kto to jest, do jasnej cholery? I jak on ją potraktował? Postanowiła, że poważnie porozmawia z Irminą. Może jej techniki działają na kobiety. Ale specjalistką od facetów jest ona — Sylwia. I nie zamierza więcej słuchać niczyich rad. A Sawicki jeszcze pożałuje. *** Ewa wyglądała prześlicznie. Oczywiście, nic jeszcze nie było widać — mówiła, że brzuch zacznie się rzucać w oczy najwcześniej za jakieś cztery miesiące. Ale świadomość tego, że będzie miała dziecko, działała na nią zupełnie jak eliksir odmładzający. Wręcz tryskała energią. Przepytała go tym razem z postępów przy projekcie ustawy. Na koniec dodała: — To pewnie nasza ostatnia rozmowa. Zdziwił się, a ona zaczęła tłumaczyć: — Wiesz, teraz mam trochę co innego na głowie — roześmiała się radośnie, pokazując białe

zęby. — Nie chcę się całkiem wycofać, ale na razie znikam z Sejmu. — Ale co ty będziesz robić? — zapytał Marcin, czując narastający dyskomfort; kto teraz będzie robił z nim wywiady? No i co z tak świetnie rozpoczętą karierą? — Och, nie przejmuj się mną! Przecież ja nie umieram. — Spojrzała mu prosto w oczy z kpiną i pogroziła palcem. — Będę pisać reportaż z ciąży do magazynu dla młodych mam, całkiem nieźle chcą mi zapłacić, pod warunkiem że podpiszę umowę na rok — i że będę pisać jeden odcinek na tydzień. Dostałam też inną propozycję — oczy jej zabłysły — będę pisać książkę. — O czym? — O tym, co robiłam do tej pory. Taki miszmasz, trochę obserwacji, trochę złośliwostek, trochę wywiadów. I za to zapłacą mi naprawdę dobrze. — Cieszę się, że tak ci się układa — powiedział nie całkiem szczerze. — A ty dbaj o siebie — rzekła poważnie i miał wrażenie, że zaraz zacznie mu przypominać o noszeniu ciepłych majtek. Skrzywił się. — Przecież o siebie dbam. Śpię, jem, nie pracuję za dużo — zakpił. — Wiesz, że nie o to mi chodzi. Uważaj na siebie, Marcin. Ja na razie nie będę mogła ci pomóc. — W czym? Pochyliła się do niego. — Nie udawaj, że nie wiesz. Że nie widzisz, co się dzieje. Nie wierzę, żebyś był tak naiwny. — Załóżmy, że jestem naiwny. I co? Co się dzieje? No, powiedz mi. Śmiało. Nie jestem tchórzem. — Jesteś naiwny. Naprawdę tego nie widzisz? — westchnęła. — Media zaczynają się tobą interesować. Z osiem osób w ciągu ostatnich pięciu dni prosiło mnie o twój prywatny numer. Uśmiechnął się zadowolony. — Dostrzegli mnie, więc się interesują. Jestem odpowiedzialny za projekt ustawy. A on jest ostatnio w centrum zainteresowania. Więc nic w tym dziwnego, że ja też zaczynam być… — zawahał się — interesujący dla mediów. — Marcin! — No co? — zapytał, założywszy ręce na piersi w obronnym geście. — To nie o ustawę chodzi. Nie wiem, o co, ale intuicja mówi mi, że o coś zupełnie innego. — Od kiedy zostawiła mnie dziewczyna, nie dowierzam kobiecej intuicji. — Miałam na myśli dziennikarską intuicję, nie kobiecą. — W takim razie przepraszam. Patrzyli na siebie przez chwilę — Marcin naburmuszony, Ewa rozczarowana. — Nie chciałam, żeby tak wyglądała nasza ostatnia rozmowa — przerwała w końcu ciszę, pochylając się do niego przez stolik. — Ja też nie chcę. Ale nie widzę nic złego w tym, że dziennikarze się mną interesują. W końcu jestem politykiem, a media interesują się polityką. To normalne. Więc chyba nie mam się czego obawiać. Ewa tylko westchnęła. — Dobrze. Powiem ci, ale jeśli komukolwiek się wygadasz, moja kariera będzie skończona, i nie tylko moja zresztą. Niezbyt mili panowie szykują się na ciebie. Oni w zasadzie mogą wszystko. To, że ci się wydaje, że jesteś bez skazy, nie ma tu nic do rzeczy. Więc postaraj się w najbliższym czasie nie popełnić żadnego błędu. W życiu, nie w ustawie. I odpuść sobie Golczyńską. — Przecież to mężatka — oburzył się Marcin, ale oboje wiedzieli, że oburzenie było udawane. — Skoro tak mówisz — Ewa popatrzyła na niego przeciągle. — Pamiętaj tylko, że ja cię ostrzegałam. A jak coś się stanie, nic nie będę mogła dla ciebie zrobić. Za mała jestem. — I tak już dużo dla mnie zrobiłaś — powiedział, zdając sobie sprawę, jak patetycznie to brzmi. Uśmiechnęła się z przekąsem i wstała od stolika, więc poderwał się i on. — Dzisiaj ja zapłacę, dobrze? — zapytał z przyzwyczajenia; i tak nigdy się nie zgadzała. Przez dwa lata nie udało mu się postawić jej choćby szklanki wody. Schowała dyktafon do torebki i spojrzała na niego z namysłem.

— Dobrze — powiedziała w końcu. Wyciągnęła rękę, ale zamiast uścisnąć ją jak zazwyczaj, podniósł delikatną dłoń do ust. Pachniała czymś różanym. — Dzięki za wszystko, Ewuniu. Twój mąż to szczęściarz. Roześmiała się. — To ja dziękuję. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty przez te dwa lata, panie pośle — powiedziała jak zwykle na koniec wywiadu, ale usłyszał w jej głosie nutkę smutku. A może mu się wydawało. Narzuciła płaszcz, opatuliła szyję puszystym szalikiem, a potem skierowała się ku drzwiom, stukając obcasami. — Powodzenia — rzuciła jeszcze przez ramię. Pomachał jej i usiadł z powrotem. „Niezbyt mili panowie. Ciekawe. Bardzo ciekawe" — pomyślał, dopijając resztkę kawy. *** Kiedy telefon zaczął smętnie odgrywać ponury nokturn, Marcin wziął głęboki wdech. W końcu miał być podobno pierwszym politykiem, który odmówi Niedźwiedziowi. Że odmówi, był już pewien. Obejrzał sobie wszystkie odcinki programu Wszystko i nic, które były dostępne w Internecie, i stwierdził, że szlajanie się po rynsztokach mogłoby naprawdę zepsuć mu opinię. Poza tym nie zaliczał się jeszcze do grona frustratów, których inne telewizje nie chciały już u siebie widzieć. Dowiedział się też różnych ciekawych szczegółów. Na przykład tego, że publiczność nie mieściła się w ciasnym studiu, więc sala dla widowni była organizowana w sąsiednim budynku, gdzie umieszczono wielki telebim. Oraz że stałą praktyką było opłacanie kilku osób, które po ucharakteryzowaniu grały rolę potrzebnych akurat gości. Wyczytał na jakimś forum, że faworytką prowadzącego była pewna studentka psychologii, która za zagranie wyznaczonej roli mogła podobno przeżyć w stolicy kolejne trzy tygodnie. Kiedyś ktoś zauważył dziwne podobieństwo wśród gości kontrowersyjnych programów i zrobiła się niezła chryja, ale szybko przycichła, bo opinia publiczna zajęła się sprawą wykreowanej przez media „Agaty" — i Hiperstacji uszło płazem. Mimo napomnienia wystosowanego przez Radę Etyki Mediów redaktorzy programu Wszystko i nic, który pokazywał raczej to drugie, nie zrezygnowali z opłacania studiów starannie wyselekcjonowanym gościom specjalnym. Mogli sobie na to pozwolić; stacja prowadziła kreatywną księgowość. Sięgnął po telefon, który wciąż dzwonił. — No, panie Sawicki, to na kiedy możemy się umówić? — bez zbędnych wstępów rzucił do słuchawki nieoficjalny menedżer stacji. — Na nigdy — powiedział Marcin twardo. Po drugiej stronie zapadło milczenie. Po krótkiej chwili Niedźwiedź się pozbierał. — Pan chce, prawda, zaprzepaścić taką szansę? Przecież mówiłem, że wszystko pod pana ustawimy, wyjdzie pan od nas jak gwiazda. A sprawdzał pan, jaką my mamy oglądalność? Przecież to czysty zysk, prawda. To kiedy? — Dziękuję, ale nie jestem zainteresowany — postarał się, by zabrzmiało to uprzejmie. Niedźwiedź rozłączył się bez słowa. „Myślisz, że w ten sposób przeszedłeś do historii?" — zapytał głosik z tyłu głowy. Marcin po raz nie wiadomo który postanowił po prostu go zignorować. *** Kelner przyniósł kolejne dwie flaszki. Właściwie nie był kelnerem. Pełnił funkcję opiekuna jednej z luksusowych podwarszawskich willi. Był ochroniarzem, ogrodnikiem, hydraulikiem, stolarzem oraz wszystkim innym, kiedy zachodziła taka potrzeba. Około trzydziestki, wysoki, barczysty, umiał trzymać język za zębami. Ta ostatnia cecha sprawiała, że zarabiał o wiele więcej, niż zarabialiby ochroniarz, ogrodnik, hydraulik, stolarz i kelner na etacie razem wzięci.

Wódka została zauważona i doceniona. Jego pracodawca cenił sobie samodzielne myślenie. Teraz rozlał do szklanek obie butelki; ledwo starczyło, bo towarzystwo piło na bratnią modłę stupięćdziesiątkami. Goście mieli w pogardzie małe kieliszki, a szef szanował swoich gości. Albo przynajmniej zachowywał stosowne pozory. Opiekun ukłonił się nieznacznie i po cichu wyszedł. Jego szef przebiegł wzrokiem po zebranych w obszernym salonie. Rozwaleni na kanapach i fotelach obitych śmietankową skórą gadali o niczym. Chyba byli już wszyscy — to znaczy wszyscy, którzy znaczyli coś w branży. Dwóch emerytowanych generałów, jeden podpułkownik poprzednich służb — z tej ekipy, która zdecydowała się na wcześniejszą emeryturę. Kilku młodszych, którzy zadziwiająco szybko się zasymilowali i teraz pełnili przydatne funkcje w WSI, ABW, a jeden chyba w CBA — kto by to tam rozróżniał. Dwóch starych esbeków. Byli zapobiegliwi: do tej pory mieli pochowane po szafach różne teczki, które wystarczyłyby do obalenia kilku kolejnych niezależnie utworzonych rządów i przydawały się od czasu do czasu. Taka prywatna lustracja gasiła zapały polityków, którzy nagle poczuli się bezkarni i zaczynali przeszkadzać w interesach. A w interesach nie należało przeszkadzać. Ustawili wszystko dobrze przy transformacji i od dwudziestu lat żyli z konsekwencji kilku podjętych wtedy decyzji. Co zresztą było widać na pierwszy rzut oka: wszyscy byli tłuści. Wszyscy — oprócz jednego żylastego generała, który dbał o kondycję na rozkaz swojej pięknej i młodej kochanki; w utrzymaniu jej przy swoim boku pomagało mu pokaźne konto w odpowiednim kraju. No i oprócz Andrzeja. Andrzej przekroczył pięćdziesiątkę i miał się świetnie. Zawsze był dobrze zbudowany, wysportowany; z wiekiem przybywało mu tylko doświadczenia — i siwych włosów. Miał na tyle godności, by ich nie farbować; panienki i tak na niego leciały. Najlepszym przykładem była kolejna młoda żona — była modelka. Zawsze potrafił się ustawić. Nękany w czasach studenckich przez SB, zgodził się z nimi współpracować. Po pół roku intensywnej współpracy, kiedy miał już mieszkanie umeblowane antykami, jednym ruchem załatwił kolegę, który wydawał podziemny magazyn i wcześniej odbił mu dziewczynę, innego donosiciela, który spieprzył mu misternie przygotowany, dolarowy interes, i prowadzącego go oficera, który miał nieszczęście robić biznes na lewo. Skąd miał informacje — nie wiedział nikt. Od tamtej pory był nietykalny. Nawet służby wolały trzymać się od niego z daleka i pozwalały mu na własne interesy, do których nikt się nie wtrącał. Po transformacji pozostał biznesmenem. Środowisko przypisywało mu wszystkie afery, w których ślady prowadziły donikąd, o wiele więcej, niż zrobił naprawdę; mówiło się o zabójstwie generała, o FOZZ-ie, a nawet o akcji „Żelazo", choć sam zainteresowany miał pewnie wtedy z dziesięć lat. Andrzej ani nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał, trzymał się w cieniu, a media zdawały się nie zauważać jego istnienia do czasu procesu, który im wytoczył i który wygrał, narażając wydawcę na dwudziestomilionowe odszkodowanie plus koszty procesu. A jego prawnik był naprawdę drogi. Prawda była prosta: Andrzej angażował się tam, gdzie czuł biznes. Nie miała dla niego znaczenia opcja polityczna ani żadna inna, z wyjątkiem tego, że nie lubił pederastów. O tym jednak wiedziało bardzo szczupłe grono. Gospodarz uśmiechnął się do siebie. Nie był to sympatyczny uśmiech. Należał do tego grona i wiedział o czymś, czym można byłoby szantażować Andrzeja do końca życia. Zdawał sobie jednak sprawę, że byłby to raczej koniec życia szantażysty, a nie szantażowanego, oraz że byłby krótki i bolesny, więc nawet nie próbował. Obaj byli przecież dżentelmenami. Wiedział też, że może liczyć na współpracę Andrzeja w niektórych przedsięwzięciach. I to mu wystarczało. Uśmiechnął się znowu i podniósł szklankę. — Zdrowie, panowie! — powstrzymał się, by nie powiedzieć „towarzysze". Te nawyki. — Zdrowie! — odpowiedzieli, a siedzący najbliżej generał, odzyskując dech, zapytał: — Po co właściwie nas tu sprowadziłeś, Fischer? Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem. Tylko Andrzej patrzył w okno, sącząc swoją brandy. Jemu jednemu nie trzeba było tego tłumaczyć. Wiedział. Zawsze wiedział. Wiedza to władza — to była jedna z jego zasad. Innych zasad Fischer wolał nie znać. Na wszelki wypadek. Wyprostował się w fotelu.

— Sawicki — powiedział. Spojrzeli na niego skonsternowani. — A co z nim? — zapytał wreszcie któryś podpułkownik. — No właśnie nic, a coś by się przydało — zarechotał Fischer, aż zatrząsł mu się brzuch. — Nic nie mamy? — zapytał łysy generał, który na nieoficjalnych spotkaniach kazał do siebie mówić per Witecki. Wszyscy spojrzeli na młodych. — Nic — powiedział Tylżak, który siedział teraz na szerokim stołku w ABW. Albo gdzieś tam. — Nic — powtórzył Bednarek, który miał wgląd do teczek IPN-u oraz do tych, o których IPN nie miał pojęcia. Wyprostował się i dodał tonem wyjaśnienia: — Za młody, żeby mieć teczkę. Studia skończył w dziewięćdziesiątym dziewiątym, potem był dwa lata na stażu w Kanadzie, wrócił w dwa tysiące pierwszym, dostał pracę w PGNiG, w dwa tysiące czwartym stwierdził, że władza jest jednak gdzie indziej, i zapisał się do Unii Prawości. W swoich pierwszych wyborach wszedł do Sejmu i jest teraz panem superposłem. — A w czym on nam przeszkadza? — zapytał siwy generał. — Przygotowuje projekt ustawy antyaborcyjnej. W przeciwieństwie do innych jego projekt ma ręce i nogi. — Ile na tym zarabiamy? — pytał dalej generał. — Pięćdziesiąt milionów rocznie — padła odpowiedź spod okna, zanim ktokolwiek inny zdążył otworzyć usta. — Ile możemy stracić? — zapytał Fischer. Andrzej oderwał wzrok od srebrnych świerków, robiących z powodzeniem za żywopłot, i przesunął wzrokiem po zgromadzonych. — Więcej niż połowę — powiedział spokojnie. Wśród zebranych zawrzało. — Jakieś pomysły, panowie? — rzucił Fischer, jakby to było kolegium, a on mówił do swoich dziennikarzy. — Wypadek? — odezwał się ten z WSI. — Nie te czasy — rzucił ten z ABW. — Teraz jest w modzie kompromitacja — powiedział gospodarz, mrużąc oczy. — Ale trzeba by zbierać materiały, to trwa — zastanawiał się Tylżak. — Część już jest — rzucił Fischer, a wszyscy spojrzeli na niego z uwagą. Miał atut w ręku i świetnie o tym wiedział. — Mnie się on nie podoba od dłuższego czasu. Co nieco już mam, ale mam też swoją cenę. — Ile? — zapytał łysy generał. Fischer wymienił sumę. Zebrani skrzywili się jak jeden mąż. — Dużo — rzucił podpułkownik. Andrzej wstał, odstawił szklankę na stolik. — Wybaczcie, panowie, ale to nie moje sprawy i chciałbym, żeby takimi pozostały. Poza tym, panie Fischer, odnoszę wrażenie, że szuka pan popytu na to, czego panu zbywa. Zapadła cisza. Teraz Fischer wstał. — Doskonale pan wie, że nie. — Andrzej nigdy nie przeszedł z nim na ty i Fischer wolał się nie domyślać dlaczego. — Ustawa jest realnym zagrożeniem. Zamówiłem badania ankietowe oraz raporty z nastrojów w naszym cyrku. — No, no! — rzucił jeden z podpułkowników, który czerpał korzyści z mandatu poselskiego. — Niech pan nie zaprzecza. — Fischer skrzywił się ironicznie i ciągnął dalej, patrząc na Andrzeja w wyzwaniem w oczach. — Ustawa jest tak dobra, jak jeszcze nigdy nie była, i pan o tym wie. — Ale przecież można się dogadać w sprawie głosowania — naciskał podpułkownik. — Nie, jeśli to spowodowałoby spadek w sondażach. Niech mi pan wierzy — rzucił kpiąco

Fischer i kontynuował: — Mam trochę zdjęć. I bardzo mi zależy na tym, by współpracował pan z nami w tej sprawie — powiedział z naciskiem do Andrzeja. — Jakich zdjęć? — zapytał łysy generał, a Fischer spojrzał na niego przeciągle. — Oczywiście, że Sawickiego. Kompromitujących. Ale jeszcze nie dość. I do tego właśnie potrzebny mi jest pan. — Skinął głową w kierunku Golczyńskiego. — A dokładniej — pańska żona. *** — Nie możesz się dawać tak traktować — powiedziała Irmina, topiąc tlącą się resztkę goździkowego djaruma w ostatnim łyku zimnej kawy. Mentolowy iris czekał w kolejce. — Jak traktować? — Sylwia spojrzała z niesmakiem na filiżankę przyjaciółki. Bardzo rzadko spotykały się gdzie indziej niż w knajpie. Raz były u Irminy, czasami w kinie albo na basenie. Sylwia wiele razy miała ochotę zaprosić przyjaciółkę na babskie pogaduchy, wspólne gotowanie albo noc z doktorem House’em, ale za każdym razem powstrzymywała ją myśl o tym, jak Irmina może potraktować jej zaproszenie. — Ty mnie w ogóle nie słuchasz — powiedziała Irmina z pretensją w głosie. — Co mówiłaś? — Że mnie w ogóle… — Tak, a przedtem? — Sylwia machnęła ręką, jakby odganiała natrętnego owada. — Przedtem, że powinnaś… Torebka Sylwii — malutkie czerwone cacko wysadzane sztucznymi rubinami — zawibrowała. Otworzyła ją szybko i wyjęła dzwoniący telefon. Irmina zamilkła, urażona. — Andrzej — powiedziała ze zdziwieniem. — To odbierz — odparła z przekąsem przyjaciółka. Sylwia wcisnęła zieloną słuchawkę. — Teraz? — zapytała w końcu, po dłużej chwili milczenia, i dodała zaraz: — Aha. To na razie — i zwróciła się do Irminy: — Mój mąż chce się ze mną pilnie spotkać dzisiaj w nocy. — Brzmi obiecująco — prychnęła przyjaciółka. — Chyba nie chodzi mu o seks — zamyśliła się posłanka, wkładając do ust tips przedłużający paznokieć kciuka i wyjmując go natychmiast z wyrazem niesmaku na twarzy. — Fuj. — Seks jest fuj? — Irmina, gapiąca się w dekolt ładnej blondynki dwa stoliki dalej, otrzymała od niej wzrokową reprymendę i spojrzała z rozpędu na przyjaciółkę. — Od kiedy? — Od nigdy. Fuj, bo lakier nie jest truskawkowy. — Jaki lakier, na Jowisza? Obie westchnęły głęboko. — Dobra — zaczęły równocześnie. — Dokończ. — Nie, ty dokończ. — Nie, ty byłaś pierwsza. Sylwia dała za wygraną. — Nie mogę się tu skupić — poskarżyła się. — Czuję, że cały czas ktoś się na mnie gapi. — Bo się gapi — powiedziała głośno Irmina i w tym samym momencie przynajmniej trzech mężczyzn siedzących samotnie przy trzech różnych stolikach z taką samą filiżanką kawy i na oko taką samą gazetą nagle bardzo zainteresowało się jakimś artykułem. — A czy… — Sylwia się zawahała — miałabyś może ochotę pomóc mi w porządkach? Irmina spojrzała na nią z niedowierzaniem, ale Sylwia ciągnęła dalej. — Muszę posprzątać szafę, pozbyć się części ubrań, no wiesz. Samej jest trudno, a ja nie mam nikogo, kto… No i może któreś by ci się… — Nie ma sprawy — rzuciła szybko Irmina, przypominając sobie, co zazwyczaj nosi Sylwia i że ją na to na pewno nie stać. Sylwia podniosła się z ulgą na twarzy.

— Dzięki. Załatwię taksówkę. Podeszła do baru, kołysząc uwodzicielsko biodrami. Przystojny kelner wyprostował się jak struna i złapał za telefon. I wtedy ktoś klepnął Sylwię w krągłe pośladki. Krzyknęła i odwróciła się, oburzona, z ręką uniesioną do ciosu — nikt nie będzie jej łapał za tyłek! Z otchłani pamięci przypłynęło wspomnienie z brukselskiego metra i broniący jej czci oraz tyłka Marcin. — No, Sylwunia, kochaniutka, na mnie się zamierzasz? Czemu do klubu nie przychodzisz, co? Dłoń zatrzymała się w pół drogi, a rondo zielonego kapelusza ugodziło ją w nos, kiedy Dzidzia rzuciła jej się na powitanie na szyję. Sylwia aż stęknęła, po czym zostawiła trochę szminki na gładkim policzku byłego boksera. Pomyślała przy tym, że ta laserowa depilacja całkiem nieźle działa. — Cześć, Dzidziu — usłyszała za sobą głos Irminy, i Dzidzia odwróciła się na pięcie, by na powitanie złapać Irminę za pierś. Osobliwy sposób witania się z lesbijką — pomyślała, ale przyjaciółka najwyraźniej była zachwycona. — To co, napijemy się kawki? — Ale my właśnie wychodzimy — zaśmiała się Sylwia. — No, to ja idę z wami! Widziałam się ostatnio z twoim Marcinkiem, myślałam, że coś mi poopowiadasz, a ja tobie… — Jedziemy do mnie — zakomenderowała posłanka. — Urządzimy sobie babski wieczór. — Taksówka czeka, proszę pani — odezwał się kelner, sprawiając wrażenie, jakby chciał się ukłonić w pas, ale przeszkadzała mu lada. Sylwia wyciągnęła z torebeczki małą portmonetkę, a z niej stuzłotowy banknot. — Dziękuję, panie… Michale — uśmiechnęła się do chłopaka, zerkając na nazwisko na kieszonce koszuli. Zarumienił się jak panienka. — Ale… reszta — wybełkotał, ale Sylwii już nie było. Stał jeszcze chwilę za kontuarem i gapił się na jej nogi, po czym chuchnął na banknot i schował go do portfela, obok wyciętego z gazety zdjęcia roznegliżowanej modelki z długimi czerwonymi tipsami i lśniącymi brązowymi włosami, które oprócz czarnych szpilek stanowiły cały jej strój. Westchnął i spojrzał jeszcze raz ku drzwiom, gdzie już dawno nie było nikogo. W powietrzu został jeszcze nikły zapach perfum. Jej perfum. — Kawę jeszcze można prosić? — odezwał się tęgi facet odziany w znoszoną marynarkę. Bił od niego zapach potu i tytoniu. Perfumy nie wytrzymały konkurencji. — Można — odpowiedział nieuprzejmie kelner Michał i spojrzał na niego jak na profana. *** — Fantastyczne — powiedziała Dzidzia, przeglądając się w wielkim lustrze. Miała na sobie czerwoną aksamitną marynarkę, jedną ze stosu ubrań wyrzuconych na puszysty dywan w garderobie Sylwii. Marynarka była dla niej za wąska w ramionach, nie dopinała się w pasie i miała za krótkie rękawy. — Dobrze leży? — zapytała z nadzieją. — Niedobrze — odpowiedziała Irmina siedząca w fotelu z niezapalonym papierosem w dłoni. — Jesteś bez serca. — Dzidzia z trudem ściągnęła ciuszek, rzuciła go na metalowy wieszak na kółkach i wyciągnęła ze stosu jadowicie zieloną mini. — O, to mój kolor — ucieszyła się. Sylwia westchnęła. Siedziała na dywanie, oparta plecami o drzwi szafy, i popijała sherry z kieliszka w kształcie złotej rybki. — Pasku… — zreflektowała się — pasku do niej tam nie ma? Spojrzały na nią ze zdziwieniem. — Paska — poprawiła ją Irmina z naganą w głosie. — Jak tam sobie chcesz — zgodziła się Sylwia z ulgą. — A tak właściwie to ty jesteś z tym Marcinkiem czy nie? — chciała nagle wiedzieć blond piękność, z żalem patrząc na spódniczkę, w którą mimo najszczerszych chęci nie udało jej się wbić. Sylwia zmierzyła ją morderczym spojrzeniem.

— No, co ty tak na mnie patrzysz? — Jak? — zapytała niewinnie właścicielka spódniczki. — Tak jakoś… jak Aleks, zanim mnie znokautował. To była walka! Mówię wam! — zamachała rękami, potrącając manekin odziany w zwiewną jedwabną haleczkę, z blond peruką na łysej głowie bez twarzy. Przewrócił się z hukiem. — Dzidzia! — krzyknęły ostrzegawczo obie przyjaciółki. — No już, czekajcie. — Dzidzia zebrała kobiece popiersie z podłogi i jednym klepnięciem nałożyła mu perukę. Wyszło nieco krzywo. — I co z tym Marcinem? — zapytała jeszcze raz. Sylwia milczała. — On ją olewa — powiedziała w powietrze Irmina. — Co znaczy: olewa? — zdenerwowała się Zdzisława. — Nie po to mu udzielam lekcji… W jednej chwili spojrzały na nią obie: Irmina z dziką ciekawością, Sylwia z czymś niebezpiecznie migoczącym w oczach. — …boksu — skończyła z wahaniem Dzidzia. — Czego na mnie patrzysz jak tygrys? — Kto, ja? — powiedziały równocześnie, po czym Sylwia jednym haustem opróżniła swój kieliszek i rzuciła: — No, powiedz coś więcej o tych lekcjach. — No wiecie, bo ja coś tam jeszcze pamiętam — zaczęła niepewnie Dzidzia — z boksowania się, to jest pamięć fizyczna, wiecie, więc przypominanie sobie łatwo przychodzi. Jak z jazdą na rowerze… Spojrzenie Sylwii dało jej do myślenia, więc dopowiedziała: — No, ale to są nieistotne szczegóły. W każdym razie spotkaliśmy się raz czy dwa… — Czyli ile? — No, góra trzy… — A ostatnio kiedy? — Przedwczoraj. — Dzidzia, a ile ty właściwie masz lat? — No wiesz? — Dzidzia rzuciła fioletowe boa z piór obok czerwonej marynarki. Razem z zieloną spódniczką tworzyły przeraźliwą kombinację. — Kobiety się o wiek… — Nie mówię, że wiek, ale przypuszczam, że pół wieku — rzuciła Sylwia. — No, no! Do pół wieku mi jeszcze sporo brakuje! — A sporo to ile? — ciągnęła bezlitośnie gospodyni. — No… sześć. — Aha — powiedziała Sylwia z satysfakcją. — Nie zmieniaj tematu! I co z Marcinem? — nie wytrzymała Irmina. Sylwia spojrzała na nią bez sympatii. Dzidzia za to nagle zainteresowała się swoimi paznokciami. — I to było na siłowni, no i rozmawialiśmy o różnych rzeczach, w przerwach, rzecz jasna, no i o tobie też się zgadało… — Co się o mnie zgadało, tak konkretnie? — zapytała Sylwia, wyrywając Irminie z ręki papierosa i ruchem magika wyciągając spod dywanu zapalniczkę. — Weź tam pstryknij ten zielony guzik przy lustrze — rzuciła. Dzidzia posłusznie pstryknęła. Zaszumiał pochłaniacz dymu. — To ja nie… — zaczęła Irmina, patrząc na Sylwię z pretensją, ale ona zaciągnęła się papierosem, machając niecierpliwie ręką. — Czekaj, potem. Teraz niech Dzidzia skończy. — No i mówiliśmy sobie, że oboje cię znamy… — ciągnęła ostrożnie Dzidzia. — I że wpadłaś mu w oko… i że chciałby się z tobą umówić, ale nie wie jak — dokończyła szybko. — Mogę też zapalić? — Nie — rzuciła Sylwia — najpierw dokończ. — Ale to koniec! — zaprotestowała płaczliwie Zdzisława.

— Oj, chyba nie… — Posłanka przyjrzała się jej badawczo. — Co mu poradziłaś? — Że ja? — Że ty — powtórzyła nieżyczliwie Sylwia. — Noo… żeby zaprosił cię gdzieś… na herbatkę. — Odetchnęła z ulgą. — To ja teraz mogę sobie zapalić? Gospodyni skinęła przyzwalająco głową, a Dzidzia uśmiechnęła się prosząco do Irminy, która wyjęła z torebki paczkę irisów. — No i to tyle — podsumowała Dzidzia, próbując wyjąć cienkiego papierosa długimi zielonymi tipsami. Irmina, zniecierpliwiona, wyciągnęła po jednym jej i sobie i wyjęła Sylwii z ręki zapalniczkę. Sylwia nie zwróciła na to uwagi. Przyglądała się uważnie tipsom Dzidzi. — Ładne, nie? — zapytała właścicielka szponów. — W twoim kolorze… — powiedziała powoli Sylwia. — A na długo ci starczają? — Ze dwa tygodnie dają radę — zatrzepotała rzęsami Dzidzia. — A te długo masz? — A co jest dziś? Środa? No to od soboty. Teraz również Irmina przyjrzała się uważnie Dzidzi. — A w rękawicach ci nie przeszkadzają? — dopytywała Sylwia. — Nie, z tipsami się nie boksuję, bo palce bolą. „To nie było trudne" — pomyślała Sylwia, a na głos powiedziała: — A przedwczoraj? — Przedwczoraj nie było trenin... Zapadła niezręczna cisza. Irmina wypuściła dym z papierosa i beznamiętnie obserwowała werbalną walkę na pięści. — Spałaś z nim? — wycedziła w końcu Sylwia przez zaciśnięte zęby. Dzidzia milczała. — No, no, ty się chyba zakochałaś — podsumowała ją Irmina z wiele mówiącym uśmieszkiem. — Po pierwsze, ja się nie zakochuję! — krzyknęła Sylwia. — A po drugie, nie istnieją faceci, których nie da się poderwać! — Oprócz Marcina? — zapytała domyślnie Dzidzia. — Ale przecież on na ciebie leci… — Leci? — Sylwia poderwała się z podłogi, a Irminie przypomniał się nagle film przyrodniczy o tygrysach. — To czemu mnie upokarza? Czemu ze mną nie rozmawia? Czemu, do cholery, umawia się przy mnie z jakąś… Ewunią! — Waliła do rytmu pięścią w drzwi szafy, aż spadł z niej mały wazonik i z efektownym brzękiem stłukł się na podłodze. — Ja mu tego nie daruję! Jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś na mnie nie poleciał! Ile ja mam za nim chodzić, żeby on się wreszcie ze mną przespał?! — O, ho, ho, faktycznie się zakochałaś — ucieszyła się Dzidzia. — To dobrze. Bo ja jestem urodzoną swatką. O nic się nie martw, ja się wszystkim zajmę, umówię was tak, że zobaczysz. W końcu byłam facetem, więc dobrze znam męską psychikę. Powiedzieć ci, jak to działa? Sylwia zamarła w pół gestu, zupełnie jakby grała jedną z Furii w teatrze żywych obrazów. — Wiesz — ciągnął niezrażony były facet — wystarczy, jak będziesz nosić mini, uśmiechać się do niego na korytarzach, dasz się zaprosić na kawkę, na kolację, a potem już samo pójdzie… — Żeż kurwa mać — powiedziała Sylwia głośno i wyraźnie. *** — Jak to: nie idziesz? — zapytał Michał. Ze wszystkich klubowych kolegów Marcin lubił go najbardziej. Chociaż nie; lubił — to nie było dobre słowo. Nie przeszkadzali sobie nawzajem i czasami zdarzało im się wymienić kilka uwag w kawiarni, podczas obrad albo w toalecie. Teraz właśnie myli ręce w sejmowych toaletach, które były ulubionym miejscem zwiedzania wycieczkowiczów. I dyskutowali o balu dziennikarza.

— Jak to: nie idziesz? — powtórzył Michał, strzepnął energicznie ręce, pozostawiając na lustrze kropelki wody, i włożył je pod suszarkę. Zabuczała głośno, a on mówił dalej: — Przecież tam będą wszyscy. Poznasz kilku naprawdę liczących się dziennikarzy, będzie też paru facetów z energetyki grających w najwyższej lidze… — Już ci mówiłem, Michał, że mnie to nie kręci. Nie lubię warszawskiego salonu. Michał schował wysuszone ręce do kieszeni i spojrzał na Marcina z ukosa. — Człowieku, czy ty w ogóle masz przyjaciół? „Co mu odbiło?" — pomyślał Sawicki, a głośno powiedział: — Jasne, ale nie wiem, do czego zmierzasz. — A mnie się wydaje, że nie. Że jesteś tu sam jak palec. Z nikim się nie spotykasz, nie można z tobą porozmawiać o niczym innym, tylko o tej twojej ustawie. Byłeś kiedyś z kimś stąd na piwie? Sawicki założył ręce na piersiach. — Dalej nie rozumiem, w czym rzecz. — Nie możesz być takim samotnym graczem! Stary, teraz szef na ciebie stawia, ale potem? Nie widzisz, że narobiłeś sobie wrogów tymi swoimi radykalnymi stwierdzeniami w telewizji? Zobaczysz, jak tylko się skończy, rzucą się na ciebie. I cię zeżrą. Bo jesteś sam. Dlatego dobrze ci radzę — idź na bal, zrób sobie zdjęcia z różnymi ważnymi tyłkami, napij się wódki z paroma naczelnymi, poderwij jakąś młodą dziennikarkę. To ci dobrze zrobi. „Znalazł się bezczelny — pomyślał Marcin. — To, że jestem tu najmłodszy, znaczy chyba, że wszyscy muszą mnie pouczać". — Hej, ale czemu… — Bo wiem — nie dał mu dokończyć Michał. — Bo byłem najpierw trochę dziennikarzem, potem siedziałem w PR, wiem, jak to się robi. A ty masz potencjał, mógłbyś zajść daleko. Tylko musisz trochę znormalnieć. Ludzie nie lubią pracoholików. Budzą wyrzuty sumienia, wiesz? — Złapał swoją teczkę i ruszył do drzwi. — Bez urazy. Nie chcę ci dokopać. Podoba mi się twój styl. Ale, na litość boską, popracuj nad relacjami! Sorry za te porady psychologa amatora, ale nikt inny by ci tego nie powiedział. — Czemu? — wyjąkał Marcin. Było mu już wszystko jedno, co usłyszy. — Bo jak ci się zaczyna robić osobiste uwagi, masz minę, jakbyś chciał dać komuś w zęby. Wierz mi, nikt nie chce ryzykować. Wyszedł, a drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Sawicki spojrzał w oczy swojemu odbiciu i zobaczył przystojnego faceta z pierwszymi zmarszczkami i śladem frustracji w spojrzeniu. — Cholera — powiedział i uderzył pięścią w marmurowy blat. Zabolało. Więc chyba jednak lepiej będzie pójść. „A może zabrać ze sobą Agnieszkę?" Postanowił ją o to zapytać dziś wieczorem. *** Właściwie to nie wiedział, skąd się wzięło powiedzenie, że mężczyźni wolą blondynki. Bo on, na przykład, nie wolał. Sawicki utwierdzał się w tym przekonaniu z każdą chwilą. Blondynka siedząca naprzeciwko niego, zasłonięta w połowie kawiarnianym stolikiem, była śliczna. Śliczna, słodka i najwyraźniej głupiutka. Gadała i gadała, wciąż o niczym. Najciekawiej było, kiedy opowiadała o treningach, obozach, wysiłku fizycznym, egzaminach na wyższe kyū i o sensei. Potem temat jej się skończył i zaczęła pleść, co jej ślina na język przyniesie. A Marcin uprzejmie nie przeszkadzał. Miał tylko coraz większą ochotę zapalić, z czystej przekory, bo siedzieli w knajpie dla niepalących (karatecy nie mogą sobie pozwalać na zatruwanie płuc). Dopijał swoją zieloną herbatę (argument, że kawa i czarna herbata źle robią na refleks, rozłożył go na łopatki). I słuchał potoku słów wypływającego z ust Agnieszki. I myślał o tym, jaka ładna i inteligenta wydawała się na treningach.

I że ma piękną sylwetkę, kształtne to i jędrne owo, długie lśniące włosy, zmysłowe usta. I że jest naprawdę, ale to naprawdę głupiutka. Cieszył się, że zaproszenie na bal dziennikarza zostawił sobie na sam koniec, jako kolejny krok w ich znajomości. Teraz było zdecydowanie nieaktualne. Rzucił jakiś ironiczny dowcip, ale wzięła go na poważnie i zaczęła przekonywać go do swoich racji, bo, oczywiście, miała inne zdanie. Mógłby ją śmiało zakwalifikować do grupy kobiet tłumaczących dowcipy. Zdecydowanie wolał brunetki. „Zwłaszcza jedną brunetkę o ciętym języczku" — podpowiedział głosik z tyłu głowy. Zastanowił się więc nad tym, czy jak ktoś słyszy głosik w głowie, jest psychicznie zdrowy. I doszedł do wniosku, że tak. A ona wciąż mówiła, mówiła i mówiła… Zerknął dyskretnie na jej zegarek — jak go uczył specjalista od negocjacji — i stwierdził, że siedzą tu już półtorej godziny. Postanowił zaryzykować i wolnym ruchem położył dłoń na jej ręce. Zamilkła i zarumieniła się, troszeczkę, ale jednak. — Czy ty… — zaczęła, ale położył wskazujący palec drugiej ręki na jej ustach. — Ćśśś — powiedział, myśląc jednocześnie, że pewna brunetka ugryzłaby go w ten palec, gdyby tylko spróbował. A ta — nic. Wyobraził sobie, jak potem opowiada przyjaciółkom o magii chwili. „Magia chwili. Też coś. Chyba magia chwili ciszy" — pomyślał i nie mógł powstrzymać śmiechu. Agnieszka patrzyła na niego przez chwilę i zamiast zacząć się śmiać z nim, zrobiła obrażoną minkę. — Nie śmiej się ze mnie — powiedziała. — Nie śmiałem się z ciebie — wyjaśnił, poważniejąc. — Jak to nie? Zaprosiłeś mnie na… — zawahała się — na randkę, a teraz siedzisz tu, milczysz, gapisz się gdzieś w przestrzeń za moimi plecami, nie zwracasz uwagi na to, co mówię. Nie przeczę, gadam już straszne głupoty, ale czekałam na moment, w którym zaprotestujesz albo mi przerwiesz. A ty — nic. Albo jesteś głupi, albo bezczelny. W każdym razie jest mi przykro — oświadczyła. Skrzyżował ręce na piersi. Agnieszka wstała, odrzucając energicznym ruchem piękne włosy na plecy. — Cóż. Najwidoczniej nic nie jest nam pisane. Przepraszam, że zajęłam ci czas. — Wydęła usta i wyciągnęła dłoń. — Cześć. Poczuł się niezręcznie, jak magik, którego dzieci przyłapały na oszukiwaniu. Zerwał się i chciał pocałować wyciągniętą dłoń, ale wyrwała mu ją szybko. — Pocałunki zostaw sobie dla niej. — Dla kogo?! — zawołał za nią, bo odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia, narzucając w drodze płaszcz i zawiązując szalik. — Dla tej, o której myślałeś cały wieczór! — krzyknęła z daleka, a wszyscy goście spojrzeli na niego podejrzliwie. Westchnął i wziął rachunek, który zapobiegliwy kelner przyniósł prawie natychmiast. *** Jedwabne, wiązane w pasie szlafroczki mają to do siebie, że ich poły łatwo się rozchylają. Tak właśnie stało się ze szlafroczkiem Sylwii półleżącej na kanapie w salonie swojego mieszkania. Odsłaniał seksowną, koronkową bieliznę. Sylwia drzemała z półprzymkniętymi oczami, a z głośników cicho płynął uwodzicielski głos Leonarda Cohena. Poza tym nie działo się nic. W końcu odpłynęła w senną przestrzeń pełną szeptów, altanek obrośniętych bluszczem, ptaków rodem z baśni Leśmiana, ukrytych w zieleni, ciepłych pocałunków i kojących uśmiechów. Siedziała

w altance, przez której zielone ściany prześwitywały promienie słońca, w przyjemnym oczekiwaniu na coś, chociaż sama nie wiedziała na co. Nagle na altankę padł ciemny, długi cień, a Sylwia w jednej chwili obudziła się z westchnieniem. W drzwiach stał jej mąż i przyglądał się jej z uśmiechem na twarzy. To był uśmiech właściciela podziwiającego dzieło sztuki w swojej domowej galerii. Wiedziała to i zdawała sobie sprawę, że nigdy nie będzie inaczej. Uśmiechnęła się do niego zmysłowo, mając nadzieję, że przypomni sobie, że ma piękną i młodą żonę. Był pociągający; szpakowaty, z szerokimi ramionami, z uśmieszkiem kryjącym się w kąciku ust. Ale jego mina świadczyła o tym, że nie ma ochoty na zabawy. Usiadła i wyciągnęła do niego ramiona. — Przytul mnie — poprosiła jak mała dziewczynka. Usiadł obok niej i jednym ruchem, bez wysiłku, posadził ją sobie na kolanach. Gładził ją po długich, rozpuszczonych włosach, po ramionach, po udach. — Jesteś piękna — wyszeptał. Przytuliła się do niego. Pozwolił na to, ale po chwili odsunął ją od siebie. — Nie po to przyszedłem. Nie zdołała ukryć rozczarowania. Tym razem było szczere. — Nie jestem już najmłodszy, księżniczko. Ty jeszcze możesz sporo, ale ja się wypaliłem. W zasadzie nie potrzebuję już niczego. — Jego spojrzenie miało w sobie coś przekonującego. Było aż nazbyt szczere i uczciwe. Takie… biznesowe. — Pomyślałem sobie, że gdybyś miała kogoś, no wiesz, młodszego… „O nie" — pomyślała Sylwia, a głośno zapytała: — Chcesz się ze mną rozwieść? Roześmiał się, chyba szczerze. — Nie, nie. Co ja bym zrobił bez mojej księżniczki? Pomyślałem tylko, że mogłabyś znaleźć sobie kogoś, kto sprawiałby ci więcej — zawahał się — przyjemności, niż mogę sprawić ja. Sylwia milczała. Patrzył na nią nieruchomymi oczami, z lekkim uśmiechem przyklejonym do warg. — To by ci dobrze zrobiło, zauważyłem, że ostatnio się nudzisz, a romanse ożywiają… Więc masz moje pozwolenie na romans. — Z kim? — zapytała ostrożnie. — No, skoro już zaczęłaś, nie ma potrzeby, byś szukała kogoś innego. — Zaczęłam? — poczuła niepokój. Miała wrażenie, że znowu rozmawia ze swoim ojcem i że pod maską łagodności kryje się furia. Cicha furia zdradzonego mężczyzny. — Z Sawickim — odpowiedział. Milczała. — Tak naprawdę — ciągnął, patrząc tym razem na swoje ręce — chciałbym poczuć, jak to jest być zdradzonym. Żadna moja żona do tej pory mnie nie zdradziła, za bardzo się bały. A ja tego potrzebuję. Oczywiście, przyda mi się to w interesach. — A co potem? — zapytała cicho. Gdzieś musiała być pułapka. Ale gdzie? — Potem? Potem nic. Koniec romansu, zdradzony mąż odbiera żonę kochankowi, odzyskuje honor i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Sylwia zastanawiała się dłuższą chwilę, gryząc tips u prawego kciuka. Coś tu naprawdę było nie w porządku. — O co chodzi, Andrzej? — zapytała w końcu. — O to, co ci powiedziałem. — Jego głos dalej brzmiał łagodnie, ale w oczach błysnęły niebezpieczne iskierki. — A nie mogę mieć romansu z Arturem z klubu? — Nie. — Dlaczego?

— Bo ja chcę, żebyś miała romans z Sawickim. — Mam go uwieść? — Tak. — A co, jeśli nie potrafię? — Potrafisz — powiedział, zdejmując ją z kolan jak kota i wstając. — Potrafisz, i świetnie o tym wiesz. — A co — zawahała się — jeśli nie chcę? Przeszedł kilka kroków wzdłuż kanapy, potem zawrócił, i jeszcze raz. W końcu spojrzał na nią i powiedział twardo: — Jesteś moją żoną. Powinnaś być posłuszna. Każę ci uwieść Sawickiego. Umiesz to zrobić. Musisz zechcieć. — A co, jeśli nie zechcę? — Masz konto w banku — mówił powoli, z namysłem, ale Sylwia wiedziała, że to tylko aktorska sztuczka — masz organizację charytatywną, masz wszystko, czego zapragniesz. Możesz tu zostać z tym wszystkim. Możesz wrócić do… domu. Wstała, oczy zwęziły jej się w szparki, zza których migały niebezpieczne błyski. — Tu jest mój dom — powiedziała cicho. Andrzej wzruszył ramionami i powiedział lekko, prawie ze śmiechem: — No więc właśnie. Właśnie wybrałaś. — Przyjrzał się jej uważnie i dodał: — I nie próbuj na mnie swoich sztuczek, tygrysico. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom — O co tu chodzi, Andrzej? — zapytała cicho, a jej mąż zatrzymał się w pół kroku. — Przeszkadza mi. Chcę go czymś zająć na jakiś czas. I nastaw się na sesję zdjęciową. Stała z rękami opartymi na biodrach, szlafrok zsunął się, ukazując kształtne ramię, włosy w nieładzie zwiastowały burzę. — A co ze mną? — zapytała, czując, że przegrywa. Wyrzucił ręce w górę teatralnym gestem. — Młoda, piękna żona bogatego, starego nudziarza zainteresowanego tylko pieniędzmi wdaje się w niewinny flirt z kolegą z pracy. Coś w tym dziwnego, księżniczko? — Jego głos zabrzmiał groźnie. Wzięła szybki głęboki wdech i popatrzyła na męża zaniepokojona. — Chcesz mnie… ukarać? Przecież sam mówiłeś, że ci nie przeszkadza… — Nie chodzi mi o ciebie — rzucił. Podeszła do niego blisko i spojrzała mu prosto w oczy. — A o kogo? — Jej głos był drwiący i zimny. — Sawicki to płotka, piesek na smyczy. Chcesz wiedzieć, ile razy cię zdradziłam i z kim? Mogę ci to opowiedzieć, jeśli potrzebujesz. Mogę ci to opowiedzieć ze szczegółami, mogę udzielić wywiadu, nawet kilku wywiadów. Będą chętni. — Podniosła głos, słychać w nim było drżące nutki. — Nie boję się ciebie! Nie możesz mi nic zrobić… — Urwała nagle. Andrzej bez ostrzeżenia wzniósł rękę jak do ciosu. Stary odruch kazał się jej skulić. Andrzej roześmiał się szyderczo. — Chcesz wrócić do domu? Do tatusia? — Szantażujesz mnie?! — krzyknęła, prostując się i odrzucając do tyłu ciemne włosy. Złapał ją mocno za ramiona, aż syknęła z bólu, i przyciągnął do siebie. — Milcz — powiedział cicho, a ona spojrzała mu w oczy i nie zobaczyła tam nic oprócz iskierek gniewu. — Chcę, żebyś zrobiła dla mnie Sawickiego. I zrobisz to. Puścił ją, a ona osunęła się na kanapę. — Dobrej nocy, księżniczko — Uśmiechnął się czarująco i wyszedł. Słyszała jeszcze jego kroki na schodach, a potem zrobiło się zupełnie cicho. — Nie zrobię — powiedziała Sylwia do pustych ścian.

ROZDZIAŁ 6 Irmina nie lubiła wczesnych pobudek. Zaliczała do nich wszystkie przed dziesiątą rano. A ten właśnie czwartek zapowiadał się zdecydowanie źle, gorzej nawet niż poniedziałek. Najpierw zadzwoniła komórka leżąca na parapecie, daleko od łóżka. Zignorowała ją, przeklinając w duchu pomysł ustawienia dzwonka na najgłośniejszy tryb i naciągając na głowę poduszkę. Komórka zadzwoniła jeszcze raz i trzeci, a potem natręt chyba zrozumiał, że jest zdecydowanie za wcześnie, i zrezygnował. Irmina odetchnęła z ulgą i ułożyła się wygodnie na plecach. Już-już zapadała w senną otchłań, pełną miękkich, różowych poduszek i, nie wiadomo dlaczego, mruczących kotów, kiedy jeden kot zaczął ni z tego, ni z owego dzwonić. Stacjonarny. Szlag by trafił dupka, który ma ten numer i nie poznał podstawowych zasad savoirvivre’u! W pamięci zaczęło jej mgliście majaczyć jakieś spotkanie w południe, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć, z kim ma się spotkać. Miała tylko nadzieję, że była na tyle rozsądna, by to gdzieś zapisać, oraz że ten ktoś dzwoni, żeby odwołać spotkanie. Przy czternastym dzwonku zwlokła się z łóżka, poczuła jednak, że ma kaca, zakręciło jej się w głowie, usiadła z powrotem i telefon zamilkł. Czekała jeszcze chwilę, aż znowu zacznie — ale temu tam po drugiej stronie widocznie się odechciało. I bardzo dobrze. Jednym ruchem przykryła się kołdrą i minutę później spała w objęciach zielonego tygrysa, z głową na piersi potężnego zwierzęcia. Serce biło mu równomiernie: puk, puk. Nagle zaczęło przyspieszać, tygrys zrobił się nerwowy i zamiast grzecznie spać, otworzył oczy i zaczął dźwięcznie warczeć. Irmina wiedziała, że skądś zna ten dźwięk. Zasłona snu robiła się coraz cieńsza i cieńsza, aż w końcu otworzyła oczy i usłyszała dzwonek. Tym razem — do drzwi. Niech to szlag! W dodatku intruz na dzwonku nie poprzestawał, wyglądało na to, że jedną pięścią naciska guzik, a drugą wali w drzwi. A co pomyślą sobie sąsiedzi! Zerwała się i nie zwracając uwagi na protesty głowy i nóg, złapała z fotela szlafrok i ruszyła do drzwi bojowym krokiem. Rude włosy sterczały jej na wszystkie strony, ślady wczorajszego makijażu nadały jej wygląd maltretowanej żony. Jednym ruchem zdjęła łańcuch i otworzyła drzwi na oścież. — Co ty do… — Mięsiste przekleństwo utknęło jej w gardle, kiedy intruz, robiący właśnie zamach, by znowu uderzyć w drzwi, wpadł na nią całym ciężarem ciała, o mało nie zbijając jej z nóg. — Czego nie otwierasz? — Sylwia? Przyjaciółka bezceremonialnie wepchnęła ją do mieszkania i zamknęła drzwi. — Ta z góry wygląda na schody. Nie lubię jej. Irmina stała z rękami założonymi na piersiach i próbowała wyglądać groźnie. — Co, do cholery… — Mój kochany mąż wymyślił sobie nową zabawę — warknęła Sylwia, zdejmując z nogi kozaczek na dziesięciocentymetrowej szpilce i rzucając go z rozmachem w kąt. — Mam na jego pstryknięcie zacząć się puszczać. — Drugi but wylądował niedaleko prawej stopy Irminy, która przezornie odsunęła się wcześniej do tyłu. — Spokojnie — dodała, przechodząc koło gospodyni i kierując się w stronę kuchni. Postawiła z hukiem na stole przepastną torbę i wyjęła z niej butelkę kefiru, słoik kiszonych ogórków, paczkę irisów i drugą lucky strike’ów, trzystugramową tabliczkę czekolady i red bulla. Irmina stanęła w drzwiach i przyglądała się temu w milczeniu. Na widok ogórków i fajek nieco się ożywiła. — Czyli o co chodzi? — zapytała i zabrzmiało to mniej nieżyczliwie, niż chciała. — O to, co mówię. — Sylwia szurnęła torebką pod krzesło, usiadła na nim z rozmachem,

pstryknęła i zasyczała puszką red bulla, po czym włożyła do ust lucky strike’a. Irmina po chwili wahania siadła po przeciwnej stronie stołu, sięgnęła po widelec, po czym zaanektowała słoik z ogórkami. — Mój genialny mąż — warczała Sylwia, wymachując papierosem i rozsypując popiół na podłogę, stół i własne kolana — polecił mi, żebym pobawiła się w uwodzicielkę! Irmina zastygła z ogórkiem w ustach. — Ho f hym heho? Checiech ho hubisz. — To, że ja nie chcę. Irmina zreflektowała się i ugryzła ogórek, przeżuła go pospiesznie i przełknęła. — Ale kogo kazał ci uwieść? — Sawickiego! — ryknęła Sylwia, waląc puszką w stół i rozchlapując zawartość na siebie i Irminę. — Uważaj z tym rozmachem, co? — powiedziała Irmina z urazą, ścierając napój z oka razem z resztką tuszu. — Ty, on działa jak tonik — ucieszyła się. Eksmodelka zerwała się z miejsca jak użądlona. — Możesz przestać pieprzyć i zacząć myśleć ze mną? — Ale ja nie rozumiem. Przecież ty chcesz uwieść Sawickiego. To co ci zależy? Przecież to żadna różnica, nawet lepiej, bo masz błogosławieństwo męża. To się rzadko zdarza, uwierz. Sylwia zaciągnęła się zachłannie papierosem. — Nienawidzę, jak ktoś mi każe zrobić coś, co chcę zrobić sama — wymamrotała przez zaciśnięte zęby. — To odbiera całą satysfakcję. I jak on może mnie zmuszać do czegoś takiego! Przecież to jest karalne! — Rozwiedź się z nim, jak ci przestał pasować. — Z tym też jest problem. — Teraz podobno wystarczy jedna rozprawa. — Powiedział… — Sylwia się zawahała — powiedział, że wtedy koniec z kasą. Irmina spojrzała na nią z namysłem. — A ciebie tylko to boli? Nie masz innych źródeł dochodu? Sylwia spojrzała na swoje paznokcie. — Nie — powiedziała cicho. — A fundacja? — Nie jest dochodowa, ja na niej nie zarabiam. „A mogłabyś" — pomyślała Irmina, ale zachowała to dla siebie. I pytała dalej: — Konto oszczędnościowe? Fundusz emerytalny? Nieruchomości? — Nie. — A mieszkanie? A dieta poselska? Przyjaciółka ożywiła się na chwilę. — No tak, dietę mam. I mieszkanie jest moje. Ale… — Jakie ale? — No, ta dieta nie jest za wysoka. — To znaczy jaka? — zapytała Irmina, czując się niepewnie, bo do tej pory na takie tematy nie rozmawiały. Sylwia podała kwotę. Irmina popatrzyła na nią z niedowierzaniem. — TA SUMA nie wydaje ci się wysoka? Pokręciła głową i sięgnęła po kolejny ogórek, ale w słoiku nic już nie znalazła. Zaklęła pod nosem. — Czyli masz za co żyć. Więc po co ci mąż, skoro nie spełnia twoich oczekiwań? — Machnęła niecierpliwie ręką, nie dając posłance dojść do głosu. — Nie spełnia, bo gdyby spełniał, to nie musiałabyś interesować się Sawickim. No to do widzenia! Poradzisz sobie bez niego. Możesz, o, na przykład,

założyć… choćby szkołę dla modelek. Albo co tam chcesz. I kasa będzie. Więc lepiej zastanów się nad powodem. — Jakim powodem? — Rozwodu, blondynko! — zawołała Irmina. — A jak się już rozwiedziesz, Sawicki nie będzie miał żadnych szans. *** Marcin nie cierpiał oficjalnych imprez. Mimo że dobrze czuł się w garniturze. Zresztą ten, który włożył dzisiaj, leżał na nim jak druga skóra. Ale nawet zalotne spojrzenia kobiet nie poprawiały mu nastroju. Nie znosił tych wszystkich towarzyskich umizgów, gładkich pochlebstw, nieszczerych komplementów, utartych frazesów. Miał wrażenie, że ślizga się na posadzce pełnej jaszczurek. Rubaszni politycy, czerwoni od koniaku i przekonań. Tłuste paluchy odciskały się na kieliszkach zwracanych ugrzecznionym kelnerom. Marcin prawie widział, jak ocierają ślinę, zerkając na młode dziennikarki, które zasłużyły sobie na ten społeczny awans. Sądząc po ich strojach, traktowały imprezę tak, jak dawniej panny na wydaniu traktowały swój pierwszy bal. Tyle że nie było z nimi matek przyzwoitek. Większość jednak stanowili faceci w średnim wieku, nieliczni z żonami pod ramię, inni z ich nowszymi modelami kurczowo ściskającymi ich za rękę. Stali czwórkami, wymieniając uwagi — z daleka wyglądało to na poważną wymianę zdań, ale przechodząc koło jednej z grupek z prominentnym fabrykantem w centrum uwagi, słyszał, jak z poważnymi minami plotkują o zegarku posła P. Przyspieszył kroku i dotarł do upatrzonego kąta z niewygodnym barowym krzesełkiem. Tkwiło pomiędzy stołem z zakąskami a sztuczną palmą i wyglądało tak absurdalnie, że Marcin natychmiast postanowił na nim usiąść. Obserwowanie światowego towarzystwa nie sprawiało mu frajdy. Zapatrzył się na grupkę na oko młodych dziennikarzy — rozpoznał jednego z nich: uhonorowany za odważny materiał o mafii kolejowej młody dziennikarz śledczy trzymał w ręce butelkę wyborowej i nalewał chyba już czwartą kolejkę pochylonym nad kieliszkami kolegom. Wzniósł toast — Marcin usłyszał tylko, jak cała grupka krzyczy „na pohybel!", ale zanim zastanowił się komu, widok zasłonił mu wylewający się z dekoltu biust. Szybko przeniósł spojrzenie na twarz właścicielki. Włosy blond, zaplecione w ciasne loki, wyraz twarzy jak u królika, i to wcale nie królika „Playboya", spojrzenie zdradzające, że koniak, fundowany przez jednego z obecnych na balu polityków i zarazem właściciela gorzelni, jest za mocny na kobiecą głowę. — …Sawicki? Otrzeźwiał na dźwięk swojego nazwiska, które piękność wypowiedziała ostrożnie, jakby głaskała cudzego groźnie wyglądającego kocura. Przypomniał sobie o zasadach dobrego wychowania i poderwał się ze stołka, o mały włos nie zrzucając na gruby dywan półmiska kanapek z paskudnym kawiorem. — Przepraszam, pani o coś pytała. Nie słyszałem — powiedział możliwie jak najuprzejmiej. Dziewczę zarumieniło się i zachichotało, zakrywając usta dłonią. — Pytałam tylko, czy to naprawdę pan — powtórzyło. Marcin westchnął w duchu. — Tak. Marcin Sawicki — przedstawił się oficjalnie, wyciągając dłoń do blond piękności. Naprawdę wolał brunetki. Podała mu rękę. Ucałował ją po dżentelmeńsku. — Maria Leszczyk — wymamrotała zachwycona i spojrzała na niego rozmarzonymi oczami. „Koniak" — pomyślał Marcin. Jemu też leciutko szumiało w głowie. — Ja w ogóle to wiele o panu słyszałam. Mówią, że jest pan najlepiej wychowanym polskim posłem, i właśnie się przekonałam, że faktycznie. — Spojrzała na swoją dłoń. — A, bo ja jestem dziennikarką. Ale co to za praca, siedzę w redakcji metr na dwa i piszę jakieś pierdoły o kosmetykach. — Urwała nagle i spojrzała na niego badawczo. — Tak? — starał się okazać uprzejme zainteresowanie. — Wiadomo, jak jest w portalach internetowych. Nie ma na nic kasy. Wie pan, ile ja dostaję za jeden tekst? No wie pan? Niech pan zgadnie! Trzydzieści złotych! A co ja sobie kupię za trzydzieści

złotych? Tonik? — załamała dłonie w wystudiowanym geście. Marcin poczuł się jak widz w teatrze jednego aktora, na sztuce granej częściej i dłużej niż Metro. — Panu to pewnie dobrze — zaczęła znowu blondynka i nagle się zreflektowała. — Ale po co ja to wszystko opowiadam… Jest okej, naprawdę okej — powiedziała szybko, machając do szczupłej brunetki, która zmierzała w ich kierunku energicznym krokiem. — Tu jesteś, Mario — powiedziała brunetka. Była wysoka, miała zielone oczy, długie, proste włosy opadały jej łagodnie na ramiona. Miała mocny makijaż i wyzywające spojrzenie. Oraz wyzywający dekolt. — Szukam cię od dobrej chwili. Proszę, idź natychmiast do Michała i nagrajcie ten materiał, o który was prosiłam. Już. Blondynka przygarbiła się i pomachała do Marcina. — Już idę, pani redaktor — powiedziała posłusznie i znikła, falując obfitymi biodrami. Pani redaktor odwróciła się do Marcina. Twarz jej złagodniała. — Pan Sawicki, jak przypuszczam? — zapytała, jakby był doktorem Livingstone’em w sercu dżungli. Wyciągnęła rękę w sposób, który sugerował: nie próbuj mnie całować, bo oberwiesz. Marcin uścisnął jej dłoń. — Michalina-Sadecka-portal-Moja-Uroda — powiedziała, zlepiając wyrazy w wizytówkowy tasiemiec. Spojrzał jej w oczy. Było w nich coś interesującego: coś, co trzymało na dystans i jednocześnie zachęcało, żeby podejść bliżej. Gdzieś już widział takie spojrzenie. U Sylwii. „Psiakrew" — pomyślał, a głośno powiedział: — Czym zajmuje się pani portal? Udała, że pytanie nie jest głupie. — Zajmujemy się szeroko pojętą kobiecą urodą. — Czy pani pracuje jako modelka? — Nie wiedział, skąd mu się biorą tak beznadziejne pytania. Może to koniak. A może nagła chęć udowodnienia sobie, że inna brunetka zupełnie nic dla niego nie znaczy. Michalina chyba potraktowała to pytanie jako wstęp do flirtu. Uśmiechnęła się uwodzicielsko, pokazując piękne zęby. — Kiedyś pracowałam — przyznała ze śmiechem — ale miałam dość. I założyłam własną firmę. — Zdecydowanym gestem chwyciła go pod ramię. — Widzę, że czuje się pan tu równie źle, jak i ja. Jest pan tu pierwszy raz? Przyznał, że tak. Podobał mu się jej delikatny uścisk na ramieniu. Przesunęła rękę na jego biceps — dobrze, że ostatnio ćwiczył — i uśmiechnęła się nieco drapieżnie. — Chodźmy pozwiedzać to zoo. Będę pana przewodnikiem. Zresztą, proszę mi mówić po prostu: Michalina. Nie miał wyjścia. — W takim razie… jestem Marcin. Ruszyła do przodu, pociągając go lekko za sobą. — Sporo o tobie słyszałam, Marcinie. Czy to prawda, że wygrałeś w konkursie na najprzystojniejszego posła? „Ostro zaczyna" — pomyślał Sawicki. I, nie wiedzieć czemu, zaczęło mu się to podobać. Złapał z tacy przechodzącego kelnera dwa kieliszki. — Za naszą znajomość, Michalino — powiedział, podając jej lampkę koniaku. — Znajomi mówią na mnie Misia — odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. *** A niech to szlag! Sylwia odstawiła szklankę po drinku (whisky z colą, z przewagą tej pierwszej) na tacę przechodzącego kelnera. I zręcznym ruchem złapała kolejny kieliszek z herbacianym płynem.

W zasadzie miała ochotę na wszystko naraz. Na przykład na to, by pokazać Andrzejowi, że nie jest jego dziewczynką na posyłki. I że z jej uczuciami też musi się liczyć. W końcu jest tą jego pieprzoną żoną. Chociaż w sumie to nawet niepieprzoną. I do tego nie chciało mu się ruszyć, żeby przyjść z nią na ten chrzaniony bal. Jedyną chętną była Dzidzia, ale Sylwia postarała się o tej propozycji jak najszybciej zapomnieć. Co prawda przemknęło jej przez głowę, że Dzidzia byłaby dla niej świetnym tłem — przecież chodziła na te bale głównie po to, by móc pokazać się w kolejnej nowej kreacji. Tym razem postawiła na klasykę i prostotę — mała czarna z wielkim dekoltem na plecach, złoty łańcuszek pod łopatkami sugerujący, że jednak ma na sobie stanik, klasyczne aksamitne szpilki. Włosy spięła w niedbały kok, pozwalając, by pojedyncze pasemka luźno opadały na twarz i ramiona. Nie jak te wszystkie paskudne panny, którym się wydaje, że im kolorowiej, tym lepiej. Żadnych różowych sukni balowych do ziemi, żadnych zielonych boa, żadnych błękitnych księżniczek. O, nie! Czerń jest najseksowniejsza. Upiła solidny łyk z kieliszka. Brandy. Brr. Ulubiony trunek Andrzeja. Co on sobie w ogóle myśli? Że może ją szantażować? Że ona się przestraszy? Ma ją za naiwną idiotkę, która sobie w życiu nie poradzi? Prychnęła pogardliwie, a przechodząca obok naczelna poczytnego kobiecego czasopisma spojrzała na nią podejrzliwie, po czym ciaśniej owinęła się fioletowym boa ze sztucznych piór. Sylwia odprowadziła ją wzrokiem do stołu z przekąskami. Zdecydowanie ta baba nie powinna już nic jeść, bo inaczej jej sukienka modna pięć sezonów temu pęknie w szwach. „Nie stać jej, by kupić sobie nową? Chociaż gazety ostatnio cienko przędą" — przypomniała sobie i postanowiła, że gazety nigdy zakładać nie będzie. Szkoda zachodu, a ile się trzeba nachodzić za reklamami… Ale może za to rzeczywiście szkołę dla modelek — albo jeszcze lepiej agencję fotomodelek. Nie żeby to był jakiś bardzo dochodowy interes, ale zawsze jakieś pieniądze. Byłaby samodzielna. Kontakty w branży jeszcze przecież ma. A Andrzej może sobie grozić, czym chce. Jeszcze zobaczy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że kieliszek jest pusty. Poczuła przy tym, że ktoś się jej przygląda. Jakiś facet, trochę nijaki, ubrany na czarno. Aha — z aparatem. Pewnie kolejny nieszczęsny fotograf, co to pod pozorem ciężkiej pracy fotografuje co lepsze tyłki, a czasami nawet ich właścicielki. Od razu zresztą odwrócił wzrok, jakby nie był nią zainteresowany albo jakby kogoś pilnował. Jak myśliwy na polowaniu. Ale na kogo poluje? Spojrzała tam, gdzie on — i zobaczyła. No, zaiste scena godowa. Sawicki w nienagannym garniturze pochylał się ku wysokiej brunetce. Sylwia musiała w głębi duszy przyznać, że brunetka potrafiła podkreślić swoje atuty — postawiła na klasyczny krój i czekoladowy brąz. A cycki prawie jej wyskakują z dekoltu. I Sawicki gapi się w ten dekolt, jak gdyby w życiu cycków nie widział. A ona, oczywiście, zachwycona. Łasi się jak kotka w rui. Gdyby miała ogon, to odstawiałaby go na bok, by nie było wątpliwości, czego chce. „Co to w ogóle za laska?" Spojrzała na fotografa i stanowczym krokiem podeszła do niego. Lekko się speszył. — Jak pani chce zdjęcia, które zrobiłem, to tu jest moja wizytówka — zaczął, szperając w kieszeni marynarki — nawet się możemy umówić, że mi je pani autoryzuje… — Sam sobie autoryzujesz — powiedziała Sylwia autorytatywnie i spojrzała na gościa, aż zamilkł i spoglądał tylko na wymiętą wizytówkę. — Teraz mi lepiej powiedz, co to za panna — zażądała. — Jaka panna? — udał głupiego. — No, że ona panną dawno nie jest, to pewne. Tamta brunetka w brązowym — wskazała brodą. — Redaktor naczelna portalu Moja Uroda — wyrecytował.

— I na nią masz zlecenie? — Nie — zająknął się — na Sa… — Sawickiego? A co ty do niego masz? — Ja nic, ja tylko dostaję zlecenie i robię zdjęcia. Czemu mnie pani tak przepytuje, co? — Spojrzał na nią uważnie. — Nie twój interes. Prawie nie zwrócił uwagi na jej słowa, bo zaczął pospiesznie pstrykać. Spojrzała w kierunku Sawickiego i tej cizi — właśnie zarzuciła panu posłowi ręce na szyję, jakby zamierzała zjeść go żywcem jak modliszka. Tyle że przed stosunkiem. Sylwia rozejrzała się dookoła i na stoliku tuż obok zobaczyła pozostawioną samopas filiżankę z czymś uwieńczonym rozpływającą się bitą śmietaną. Bez wahania złapała ją i ruszyła w kierunku cizi i tego kretyna. Fotograf musiał mieć niezły ubaw, kiedy popukała ją w ramię, a gdy ślicznotka się obejrzała, wylała jej zawartość filiżanki za dekolt. Najwyraźniej była to gorąca czekolada, teraz już zimna, gęsta i lepka. Cizia wrzasnęła oburzona i poleciała w kierunku łazienki, żeby zminimalizować szkody. A Sylwia rzuciła Marcinowi tylko jedno wiele mówiące spojrzenie, odwróciła się na pięcie i ruszyła jak burza w kierunku wyjścia, nie dbając o płaszcz pozostawiony w szatni. Coś chyba za nią wołał, ale nie zwracała na to uwagi, brandy i adrenalina szumiały jej w głowie, jej uszy rejestrowały strzępki rozmów o niczym. — …i przeleciał ją w limuzynie prezydenta! — usłyszała jeszcze, już w drzwiach. Taksówki stały grzecznie w rządku, nie czekając na wezwanie: wiadomo, że samochodem nikt stąd dziś wracał nie będzie — poza tymi, którzy mają własnego szofera. Wsiadła do pierwszej z brzegu, trzęsąc się z zimna. — Zapomniała pani płaszczyka — zatroszczył się kierowca, siwy i nawet sympatyczny. — Nie pana interes — odburknęła i podała adres. — Nie mój, zgadza się — odpowiedział, zerkając w lusterko, i dodał: — Przypomina mi pani moją córeczkę, też taka roztrzepana i też tak ładna, jak pani. — Niech się pan… — zatrzymała się w pół słowa, bo kierowca był jakiś taki inny, nie jak ci, co albo chcieli od niej nie wiadomo jakiego napiwku, albo lepiej — napiwku w naturze. Patrzył przyjaźnie, jak dobry wujek, którego Sylwia nigdy zresztą nie miała. Zrobiło jej się żal samej siebie — głosik w głowie mówił, że to efekt brandy, ale i tak zaczęła się rozczulać nad sobą. Jak nigdy. — Pana córka to ma dobrze z takim fajnym tatą — usłyszała swój głos i mocno się zdziwiła. Znowu zerknął na nią w lusterku. — A pani lubi swojego tatę? — zapytał. — Tata nie żyje. Mama też nie. A mąż mnie nie kocha — rzuciła i zaraz tego pożałowała. — Nie macie dzieci? — Nie możemy mieć. — Przepraszam, że tak pytam — zaczął się usprawiedliwiać kierowca. — Tylko pani jakaś taka smutna, że aż pa trzeć szkoda. Jak moja Małgonia chodzi taka smutna, to znaczy, że trzeba z nią porozmawiać tak od serca. I jakoś tak pomyślałem… — Nie szkodzi, naprawdę nie szkodzi — powiedziała Sylwia i ze zdumieniem stwierdziła, że płacze. I zaraz już byli pod jej domem, więc płacząc, wyjęła z torebki stówę i skropioną łzami podała taksówkarzowi. Rzucił się, by wydawać resztę, ale po prostu wysiadła i prawie pobiegła do domu. Coś jeszcze za nią wołał, ale nie słuchała. Łzy płynęły jej po twarzy, rzeźbiąc rowki w perfekcyjnym makijażu i znacząc policzki czarnymi smugami. Macając na oślep, włożyła klucze do zamka i zatrzasnęła za sobą drzwi. A potem oparła się o nie plecami i jak mała dziewczynka zaczęła trzeć oczy pięściami, zostawiając na kostkach palców rozmazany tusz i cienie do powiek. Wiedziała, że to niedorzeczne, co robi, i że niepotrzebnie się rozkleja, że to wszystko przez alkohol — ale czuła, że nikt, ale to nikt jej nie kocha.

*** Telefon zadzwonił o dziesiątej dwie. Oznaczało to, że dzwoniący ma pilną sprawę oraz resztki przyzwoitości. Oraz że jest dziennikarzem. — Sawicki, słucham — rzucił do słuchawki. Chwycił kubek z kawą i dumny ze swojej dedukcji ruszył w stronę biurka. Młoda dziennikarka z gazetki akademickiej, której nazwa nic mu nie mówiła, chciała zrobić z nim wywiad, a także zaprosić go na spotkanie. — Jakie to spotkanie? — zapytał podejrzliwie, mając w pamięci Niedźwiedzia. — Nasz klub na uczelni chce zorganizować taką małą debatę antyaborcyjną — tłumaczyła pospiesznie, jakby się bała, że się rozłączy — pan, taka pani, organizatorka akcji Życie górą, jeden katolicki pan redaktor i pan Szczygieł. Prowadziłby nasz profesor. — A co może być ciekawego w debacie, w której wszyscy się zgadzają? — zapytał z głupia frant. Nie dała się zbić z tropu. — Nie chodzi o kłótnię, ale o podsumowanie momentu, w którym jesteśmy, pokazanie walki, która się toczy. Studenci chcą wiedzieć, co się dzieje, w co można się włączyć… — A dlaczego pani nie poprowadzi tej debaty? „Nie ma co, funduję jej dzień trudnych pytań" — pomyślał. — Bo nie mogę — zaczęła, ale zaraz przerwała. — Proszę się nie gniewać, ale nie będę panu tłumaczyć. Tak czy inaczej, będę na sali, moim zadaniem jest opieka nad gośćmi. A może — zawahała się — znalazłby pan dla mnie trochę czasu jutro? Na wywiad? Bo ja to robię na zaliczenie — dodała niepewnie — i muszę oddać… — O siedemnastej, może być? — wtrącił się i pomyślał, że Warszawa robi swoje: zaczął się zachowywać niezbyt grzecznie. Dogadali miejsce — spokojną kafejkę niedaleko mieszkania Marcina, po czym przerwał jej wylewne podziękowania i się rozłączył. Wpisał termin debaty do pustawego kalendarza. Całkiem dobrze to wyjdzie: spokojnie i rozsądnie, w doborowym gronie porozmawiają o ważnych sprawach. Bez kłótni, bez czepiania się słówek, bez przerywania sobie… Dopił kawę i włączył laptopa. Trzeba zobaczyć, co tam się w ogóle na tym UKSW dzieje. W Krakowie mieli zwyczaj nazywać go „Uniwersytetem Koło Samej Warszawy" i oprócz zabawnych historyjek Adama, który miał tam przymusowe wykłady, nie wiedział o uczelni zbyt wiele. Przy okazji sprawdził maila — i w jednej z wiadomości zobaczył nazwisko Sylwii. Poczuł uderzenie gorąca, ale to tylko Facebook poinformował go, że za trzy dni będzie miała urodziny. Za trzy dni. „Akurat w dniu debaty, psiakrew". Przeglądał bezmyślnie kolejne newslettery, aż w końcu zdał sobie sprawę, że wyobraźnia planuje za niego urodzinowy wieczór. Dobra restauracja, obiad z lampką wina, potem może mały spacer, odwiózłby ją do domu… „Idiota — skarcił sam siebie w myślach. — Już zapomniałeś? Żadnych romansów z mężatkami". Dzwonek telefonu wyrwał go z rozmyślań. Sięgnął po telefon. Mama. — Dzień dobry, rodzicielko. — Cześć, synku. A co ty, chory jesteś, że masz taki dziwny głos? — Jaki dziwny głos? — zapytał niepewnie. — Jakbyś coś przeskrobał albo miał gorączkę — odpowiedziała błyskawicznie. — Nie, nic nie przeskrobałem ani nie mam gorączki. — Zaśmiał się, ale nie bardzo mu to wyszło. — To kiedy ją nam przedstawisz? — Mamo! Ile razy prosiłem… — A może ja ci przeszkadzam? — zastanawiała się z wyraźną przyjemnością. Oczami duszy widzi pewnie stadko wnuków. Skrzywił się do swego odbicia w szybie. — …jak bardzo byśmy chcieli. — Co byście chcieli? — Wnuka, wnuka! — z oddali zakrzyknął ojciec. Zawsze rozmawiali z nim w ten sposób: mama przy słuchawce, tata — wtrącając z daleka swoje trzy grosze. — Ale, mamo… — żachnął się. — A po co właściwie dzwonisz? — A, czyli jednak ci przeszkadzam. Chciałam tylko zapytać o imieniny wujka Maurycego. Wiesz

przecież, że wujek zawsze tak na te imieniny czeka… Planujemy kameralne przyjęcie, my, ciocia, kilku przyjaciół… — Marcin zbyt dobrze ją znał, by w to uwierzyć. Będzie jak zwykle: półmiski przekąsek domowej roboty kupionych u pani Heni, torcik od Bliklego, salon pełen ekscentryków… Westchnął. Usłyszała to, oczywiście. — Ależ, synku, to byłoby nieuprzejme nie być na imieninach wuja. — A dziewczynę możesz zabrać ze sobą, chętnie ją poznamy — usłyszał ojca. — Mamo. Imieniny wuja są w połowie marca. To jeszcze… — zaczął, ale mu przerwała. — Tak, wiem, dobrze ponad miesiąc, ale ty jesteś ostatnio taki zajęty… Postaraj się być, dobrze? A może w niedzielę przyjedziesz na obiad? Już się stęskniliśmy. — Mamo, już ci mówiłem… — A tak, wiem, przeszkadzam ci. No, to miej się dobrze i nie choruj, synku. Zanim odłożyła słuchawkę, zdążył usłyszeć ojca. — To co to było? Śniadanie z kolacją? *** — I co zrobiła? — chciała wiedzieć Irmina, wpatrując się w Sylwię wielkimi oczami. — A, zaczęła coś tam krzyczeć. No wiesz: ty taka owaka, jak śmiałaś, moja suknia, ble, ble, ble. — Ale jest pociągająca, co? Powiedz, że jest. Czemu ja z tobą nie poszłam? — Bo nie miałam wejściówki — skłamała Sylwia. Wejściówek mogła mieć, ile chciała, w końcu jednym z organizatorów był Michał Nachalski. Po prostu chciała iść sama. W nadziei że Sawicki jednak się zdecyduje. W towarzystwie Irminy pewne rzeczy stawały się trudniejsze. — Sadecka… Ona też była modelką, nie? Ale teraz bardziej mi się podoba, taka przy kości. Widziałam ją na rozkładówce. Nawet miałam ochotę przypiąć ją sobie na ścianie, ale Kamila mogłaby być zazdrosna. — Dalej jesteś z Kamilą? — zapytała Sylwia z nadzieją, że odwróci uwagę przyjaciółki. Nie udało się. — Jestem, nie jestem — właściwie to tak do końca nie wiadomo. Robimy razem taki projekt dla fundacji. — A ona jest homo- czy hetero-? — chciała wiedzieć posłanka. — Chyba bi- — zaśmiała się Irmina. — Ale tak naprawdę to nie wiem. W każdym razie jest słodka. Ma takie niewinne spojrzenie; jak sarenka. Takie duże, ciemne, wystraszone oczy jak, jak… — Jamnik — podpowiedziała Sylwia bezlitośnie. — Jak jamnik — zgodziła się Irmina i zaraz popatrzyła na przyjaciółkę z oburzeniem. — Jaki jamnik? Co ty mi tu insynuujesz? Co to za przepytywanie w ogóle jest? Kamila jak Kamila, a ty mi lepiej dokończ, co z tą czekoladą. — Nic. Pokrzyczała, pokrzyczała, powiedziałam jej, co myślę, i poszłam. — A twój słodki chłopak? — On nie jest mój — wycedziła Sylwia. — Ale jest słodki? — Słodki też nie. — Nie patrz tak na mnie. Co on zrobił? — Nic nie zrobił. Patrzył. — Żałosny jest czasami, wiesz? — A czy ja ci mówię, że Kamila jest żałosna? — zdenerwowała się Sylwia. — A! A! I o to chodziło. Ty dalej na niego lecisz. — Irmina oskarżycielsko wycelowała palec w koleżankę. — Tylko się nie chcesz przyznać. Popatrzyła na Sylwię uważnie. — To co, w końcu się zdecydowałaś? Robisz to dla Andrzeja? Czy dla siebie? Co z rozwodem? Mam ci szukać tego adwokata? Posłanka obejrzała uważnie swoje wypielęgnowane paznokcie.

— Na razie nie szukaj. Myślałam nad tym… i zmieniłam zdanie. „Jednak kasa" — pomyślała sobie Irmina, i było w tym trochę zazdrości. *** — To, proszę państwa, jest rzecz najważniejsza — perorował zażywny jegomość, którego nazwisko Marcin kiedyś znał. Jeden z tych słowików, które za dobrą cenę zaśpiewają wszystko. Ten tu śpiewał akurat o dzieciach poczętych w wyniku gwałtu. — Nie można tu nic zmieniać, nic grzebać. Mamy kompromis, a kompromis to rzecz święta… — Ach, to pan jednak jest wierzący? — wszedł mu w słowo dziennikarz prowadzący program, jak to miał w zwyczaju. Publiczność złapała żart i zaczęła klaskać. — Nie, na Boga, nie — odpowiedział grubasek, a Sawickiemu przypomniało się jego nazwisko: Jedliński. Mieczysław Jedliński. Dyżurny ekspert od rozliczania wszystkich ze wszystkiego, dosadnie i — jak słyszał — za duże pieniądze. — Bo gdybym to ja był dzieckiem zrobionym przez gwałciciela, wolałbym nie żyć! — zakrzyknął ekspert, budząc entuzjazm pozostałych gości programu. — Taki wstyd! A jakby mnie w przedszkolu zapytali: kim jest twój tata? No? I co ja wtedy mówię? Co mówię? — najwyraźniej zachwycał się własnym głosem. Marcin wyłączył telewizor. I to właśnie jest polska debata. Żenada. Zwyczajna żenada. Z nimi nie ma jak rozmawiać. Nie da się, po prostu się nie da. Stultitia morbus est animi*. Usiadł przy biurku i włączył komputer. Zajrzał do skrzynki mailowej, na kilka wiadomości odpisał, potem wszedł na Facebooka. Obejrzał zdjęcia z Nepalu wrzucone przez kolegę ze studiów. A potem odruchowo wpisał w wyszukiwarkę „Sylwia Golczyńska". Była. I miała profil dostępny dla wszystkich. A w nim — zdjęcia. Pod palmami, w białym kapeluszu. Nad basenem w błyszczącym bikini. Jakaś sesja w lesie, wśród paproci, w obcisłej zielonej sukience. Album ze stylizacjami: Sylwia — Czerwony Kapturek, na szpilkach i z koszykiem jabłek; Sylwia — tygrysica, z pomalowaną twarzą, leżąca na olbrzymiej kanapie, Sylwia na łące, boso, w białej sukience — prawie jak Zosia; Sylwia w stroju do jazdy konnej, oparta niedbale o płot podwarszawskiej stadniny koni. Na jachcie, na motocyklu, wśród drzew, trzymająca za uszy królika, na nartach — wszędzie smukła, zgrabna, piękna. Na ostatnim zdjęciu były sfotografowane same oczy. Wielkie, piękne, hipnotyzujące. Wpatrzył się w nie, wyobrażając sobie, że to Sylwia siedzi po drugiej stronie biurka i zaraz weźmie go za rękę, a potem usiądzie na kolanach i zacznie go całować, a potem… — Niech to szlag! Zamknął z trzaskiem komputer. Zamiast puszczania cugli fantazji, trzeba się przygotować do spotkania. „Przecież ona jest mężatką". „Psiakrew". *** Sala była prawie pełna. Rzecz niebywała jak na fakultatywne spotkanie w godzinach popołudniowych. I najwyraźniej na niewygodnych krzesełkach nie zasiadali znajomi dyskutantów, co było równie dziwne. W dodatku koszyk, do którego można było wrzucać kartki z pytaniami, sukcesywnie się zapełniał. A pozostali goście byli mili i konkretni, rzeczowo i bez zbędnych emocji przedstawiali swoje pomysły i opowiadali o doświadczeniach. Przyzwyczajony do bezproduktywnej debaty sejmowej Marcin był zaskoczony. Tym bardziej że idee, krążące pomiędzy rozmawiającymi, zaczynały przyjmować realny kształt. Spotkanie, w teorii poświęcone gościom działającym aktywnie w obronie życia od poczęcia, przekształciło się w burzę mózgów. Hasło rzucił szpakowaty profesor Godlewski prowadzący dyskusję.

Niewysoki, z brzuszkiem, w marynarce wytartej na łokciach, robił wrażenie oderwanego od rzeczywistości — dopóki nie spojrzało mu się w oczy. — A teraz zastanówmy się, co każdy z nas może zrobić, żeby przeciwdziałać aborcji — rzucił i zaraz pojawiły się odpowiedzi. Redaktor Przepiórkowski, zażywny brunet energicznie wymachujący rękami przy każdej wypowiedzi, obiecał na stronie internetowej swojego czasopisma utworzyć specjalną zakładkę i publikować tam teksty dotyczące zagadnień „życia i śmierci" — jak to określił. Agnieszka Chochoł, administratorka strony poświęconej protestom przeciwko aborcji, zaproponowała wspólną akcję nagłaśniającą sprawę. Autor wystawy antyaborcyjnej Łukasz Szczygieł wyszedł z pomysłem stworzenia bloga śledzącego na bieżąco poczynania polityków — i spojrzał z ukosa na Marcina, który poczuł się wywołany do tablicy. — Wiadomo, politycy to samo zło — zażartował, ale publiczność najwyraźniej wzięła to poważnie, bo nikt się nie roześmiał. I zapadła niezręczna cisza. — Czy ktoś z państwa chciałby przerwać niezręczną ciszę? — równie udanie zażartował Godlewski. Marcin poczuł się urażony. Rozbawiło go to uczucie. Chwycił za mikrofon. — I tak to, niestety, wygląda — powiedział, przyglądając się twarzom osób dzielnie próbujących wygodnie usiąść na niewygodnych krzesłach — politycy to samo zło, ale kiedy trzeba zabrać głos, wszyscy milkną. I wtedy pojawiamy się my, głos społeczeństwa. — No, nie przesadzaj pan! — krzyknął ktoś z końca sali. — Ale to nie znaczy, że obywatele nie mają nic do powiedzenia. Można przecież złożyć obywatelski projekt ustawy. Ja mogę pomóc go napisać, ale podpisy musicie zebrać wy — spojrzał badawczo na słuchaczy. Oklaski. Spotkanie dobiegło końca. Gdy profesor dziękował, żegnał i ogólnie czynił honory, Marcin przyglądał się jeszcze publiczności. Szukał Adama — miał nadzieję, że uda im się porozmawiać; ale nigdzie nie mógł dojrzeć twarzy przyjaciela. Bez zdziwienia stwierdził, że na sali więcej było kobiet. Nie sądził, że to ze względu na temat: po prostu takie mamy czasy, że mężczyznom nie chce się angażować. Skoro kobiety i tak odwalą za nich robotę… Wzrok wychwycił znajomą twarz i po chwili w głowie Marcina zapaliła się czerwona lampka. „Sylwia? Niemożliwe. Co miałaby tu robić?" Żegnał się z dyskutantami, wciąż dyskretnie zerkając ku rogowi sali w nadziei, że zobaczy młodą posłankę. Ale znikła — albo po prostu mu się wydawało. Ktoś klepnął go w ramię. — Cześć, Marcinku — powiedział Adam. Odwrócił się, by uściskać przyjaciela — i wtedy ją zobaczył. Stała niedaleko, w drzwiach, które obejmowały ją jak skromna rama cenny obraz. Skarcił się w myślach za to porównanie: cenne obrazy nie chadzają zazwyczaj w żółtych rajstopach i króciutkich spodenkach, ledwo zasłaniających pośladki. Nadzwyczaj zgrabne pośladki. Nie zakładają też obcisłych, malinowych marynarek ani nie wydymają znacząco ust, demonstracyjnie patrząc w inną stronę. — Co się dzieje? — zapytał Adam, który był dobrym obserwatorem i potrafił łączyć ze sobą fakty, dzięki czemu zawsze wiedział odrobinę więcej niż pozostali. — Nie, nic — Marcin z lekka się spłoszył. Spojrzał na księdza, a gdy po chwili odważył się ukradkiem zerknąć w stronę drzwi jeszcze raz, rama framugi była pusta. Adam spojrzał za nim i chyba, mimo gwaru, wychwycił odległy stukot obcasów. — Powinniśmy porozmawiać, co? — rzucił. *** W drodze do kawiarni Marcin nie odzywał się zbyt wiele. Adam opowiadał mu o swoich

wykładach, a właściwie — o studentach. O tym, że im się chce, że nie boją się wypowiadać, angażować, działać. Pytać. Myśleć. — Nie szerz mi tu propagandy — mruknął poseł i zaraz tego pożałował. Spokojny zazwyczaj Adam aż przystanął w pół kroku. — Propagandy? — powtórzył, jakby rozżalony. — Przychodzisz na uniwersytet, rozmawiasz z młodymi ludźmi o aborcji, zachęcasz ich do działania i nie chcesz nawet o nich posłuchać? Nie chcesz wiedzieć więcej? To po co tam poszedłeś, co? — Adaś, przepraszam, nie chciałem cię urazić. Tak jakoś mi się powiedziało, wiesz, zamyśliłem się — Marcin czuł się skrępowany nieoczekiwanym przystankiem. — Chodźmy, po co tak tu stoimy? Ksiądz jednak nie zwracał na niego uwagi. — Zamyśliłeś się? A o czym myślałeś, jeśli wolno spytać? Teraz dopiero Marcin się zdziwił. Takiego tonu w głosie przyjaciela jeszcze chyba nie słyszał. Jedno przynajmniej się udało: ruszyli z miejsca. Wieczorem w zimnym lesie, na źle oświetlonym poboczu nie stoi się komfortowo. A do tramwaju mieli jeszcze spory kawałek. — No, o tym, jak by tu teraz ugryźć… — Marcin sam nie wiedział, o czym myślał. A raczej — wiedział, ale za nic nie chciał się przyznać. Już słyszał pierwsze pomruki nadciągającej burzy. Wystarczyło pomyśleć o żółtych rajstopach. A gdyby o tym powiedział — o, toby się pewnie zaczęło. — Za dobrze cię znam, Marcinku — rzucił Adam, kiedy na horyzoncie zamajaczyła główna droga. — Myślałeś o Sylwii, wiem. I wiem, że to się źle dla ciebie skończy. — Żeby się mogło skończyć, musi się zacząć, wiesz? — odciął się krakowiak. — Że niby się nie zaczęło? — Przyjaciel popatrzył na niego uważnie. Teraz Marcin przystanął. — Przecież to jest moje życie! Wewnętrzne! Uczuciowe! Prywatne! I nic się nie zaczęło! Nie wiem nawet, czy… — Czy? „Zagalopowałem się" — pomyślał młody poseł. Teraz koniec. — Czy z nią spałem. Ciszę przerwał dzwonek tramwaju. Ktoś pchał się jak głupi prosto pod koła piątki. — Biegniemy! — krzyknął Adam i Marcin ucieszył się, że to oznacza koniec tematu. I tak to wyglądało — do momentu, w którym ładna kelnerka nie przyniosła im zamówienia: szarlotki, kawy i soku jabłkowego. — Twoje życie, mówisz — rzucił w przestrzeń ksiądz, przesuwając palcem pod koloratką. Marcinowi zrobiło się głupio. — No tak, masz rację. Twoje życie. Przepraszam. — Przyjaciel spojrzał mu w oczy. — Przyzwyczaiłem się, że dzielisz się ze mną swoim życiem. Ale jeśli już tak nie chcesz, nie ma sprawy. — Zamieszał kawę. Marcin spojrzał na niego spod oka. Adam wydał mu się nagle stary i zmęczony. I nieżyciowy. Bo co on może wiedzieć o miłości, kobietach, o tym… wszystkim? Jest księdzem, i już. Księdzem. Celibat. Pismo Święte. Teologia. Grube książki pełne trudnych słów. Wino, owszem, ale mszalne! — Wiesz, ale ja chciałbym ci coś opowiedzieć — ciągnął Adam. — Zanim poszedłem do seminarium, była taka Michalina. Odważne imię jak na tamte czasy. Misia na nią mówiliśmy. Mówiłem — poprawił się. — I tak była, nie była, no — podobała mi się. A ja jej nie. Miała jakiegoś tam kolegę, przystojniejszego, zaradnego. I już. Potem zostałem klerykiem. Następnie diakonem i księdzem. I któregoś pięknego dnia w kancelarii parafialnej kolejnej mojej parafii pojawiła się Michalina. Jeszcze piękniejsza niż wtedy, kiedy byłem sam, wolny… Teraz byłem już zajęty. I ona, jak się okazało, też. Ale mąż przestał jej się podobać. I przy szła pytać, czy da się jakoś załatwić unieważnienie małżeństwa, no wiesz. Powiedziałem jej, że jeśli nie zaszedł żaden z kanonicznych przypadków, to nie ma takiej możliwości. A poza tym oni mieli dzieci. I poleciłem jej rekolekcje. Zaczęła przychodzić co tydzień — a to pytać o przygotowania, a to do spowiedzi, a to załatwiać jakieś inne sprawy. Trwało to z pół roku, aż w końcu sam nie byłem pewien, co to właściwie ma być. Robiło się coraz cieplej, maj, potem

czerwiec, sukienki Misi były coraz… ładniejsze. I było coraz gorzej. Misia pojawiała się u mnie co drugi dzień, bo wyjazd na rekolekcje się zbliżał. Raz przyszła z mężem: fajny, sympatyczny facet. I pojechali na te rekolekcje. A jak wrócili, byli znowu dobrym, zgranym małżeństwem. — Bardzo piękna przypowieść, proszę księdza — rzucił Marcin. Adam zignorował tę złośliwość i ciągnął dalej: — Żałowałem potem, że sprawy nie potoczyły się inaczej. Wydawało mi się, że dalej kocham Misię, że ona jednak była dla mnie, że zaprzepaściłem szansę, którą Bóg dał mi drugi raz… że powinienem porzucić kapłaństwo, a ona — męża. Właśnie wtedy miałem kryzys powołania. Chciałem się z nią po prostu przespać, doświadczyć tego, co nie było mi dane. — Zaraz się rozpłaczę — powiedział Marcin, czując dziką satysfakcję. Przejrzał Adama, jego katechetyczne sztuczki. Jest już dużym chłopcem, odpornym na takie rzeczy. Nie będzie mu Adaś mydlił oczu jakimiś smętnymi historiami z liceum. I może wreszcie przestanie go pouczać. Spojrzał na przyjaciela: ksiądz siedział sztywno nad niedojedzoną szarlotką. Odwrócił w końcu głowę i popatrzył na młodego posła. A ze spojrzenia biło rozczarowanie. — Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii — wyznał cicho i z goryczą. Wstał szybko, złapał płaszcz i wyszedł, zanim Marcin zdążył podnieść się z krzesła. Zresztą, już sunęła do niego kelnerka, więc dał jej po prostu pięćdziesiąt złotych, złapał kurtkę i wybiegł za Adamem, ale nigdzie go nie zobaczył. — I co, zostawiła pana? — wymamrotał jakiś pijak, zataczając się wprost na niego. — Się pan nie przejmuj: kocha, to wróci. Nie kocha, to chociaż w łóżku se pan poużywałeś, nie? — Popatrzył zamglonym wzrokiem na Marcina i dodał rozczarowany: — Nawet w łóżku nie? To ty pedał jesteś, chłopaczku? — Czknął i ruszył slalomem przed siebie. A Marcin stał i zastanawiał się, co on, u diabła, właściwie zrobił. *** — Proponowany przez klub LiN projekt ustawy pozwalającej na aborcję jest sprzeczny z interesem państwa! Statystyki podawane przez proaborcyjne, tak zwane feministyczne organizacje, a dotyczące podziemia aborcyjnego, są albo wyssane z palca, albo oznaczają, że co roku ginie ta część polskiego społeczeństwa, która zapewniłaby nam przyrost naturalny, a w konsekwencji wzrost PKB! Naród wymiera, coraz więcej jest emerytów, na których nie ma kto pracować, jak z tego miejsca ktoś co chwilę powtarza. Trzeba nam nad tym wszystkim pomyśleć, proszę państwa! — Dziękujemy, panie pośle. Marcin, zadowolony z siebie, zszedł z sejmowej mównicy. Może nawet kogoś przekonał — i ten ktoś zmienił zdanie, choć i tak będzie się musiał poddać dyscyplinie partyjnej. Zamarzyło mu się, że część koalicji zmienia front i projekt ustawy aborcyjnej przepada w głosowaniu już za pierwszym razem. A potem, gdy przychodzi do jego ustawy… W gwarze rozmów dotarł na swoje miejsce, zabrał teczkę i ruszył do wyjścia — miał ochotę na porządnego schabowego. Nigdy nie był miłośnikiem schabowych, ale wizja wielkiego kotleta opanowała jego wyobraźnię. Rozglądał się dyskretnie za Sylwią; od pewnego czasu nie przerywała mu już wystąpień złośliwymi uwagami, siedziała dziwnie cicho i przyglądała mu się z daleka. Czuł się z tym trochę nieswojo — wolał wiedzieć, co też ona sobie myśli. Na korytarzach też trzymała się z daleka — chociaż miał wrażenie, że pozostaje w zasięgu wzroku. Jej krótkie spódniczki drażniły jego zmysły i postanowił, że jeśli tylko uda mu się gdzieś na nią wpaść, zabiera ją na kawę. I koniec. O, jest. Z drugiej strony sali. Zatrzymał się na chwilę, ale od razu został uprzejmie, acz stanowczo klepnięty w plecy, a donośny głos zadudnił mu do ucha: — Rusz się pan, panie Sawicki, my tu wszyscy głodni jesteśmy! Przeprosił, zerknął znowu — już gdzieś zniknęła. Wyszedł wreszcie na korytarz. Tłum przerzedził się nieco, jakaś wycieczka szkolna przyglądała się z wypiekami na twarzy prawdziwym posłom w prawdziwym Sejmie. Jakie to wszystko duże! —

mówiły spojrzenia dzieciaków. Po korytarzu kręcili się też dziennikarze, jak psy na polowaniu. Kogo wystawią dziś do strzału — okaże się w wieczornym wydaniu wiadomości. Przycisnął się do ściany, żeby przepuścić goniącą kogoś ekipę telewizyjną — na końcu biegła zdyszana blondyneczka na szpilkach z rozłożoną blendą pod pachą. Kamerzysta był daleko z przodu, wlókł się za nim jakiś niepodłączony kabel. Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. Blondynka praktykantka zatrzymała się zziajana tuż obok Sawickiego. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Zobaczył w zielonych oczach błysk uznania. — To pan jest przeciwko aborcji, prawda? — wydyszała. Skinął głową. „Ładna". — Chciałam tylko panu powiedzieć, że ja pana podziwiam; tak walczyć o dzieciaczki i w ogóle… No, piękna inicjatywa, naprawdę. — Dziękuję — poprawił marynarkę i chciał ruszać, ale złapała go za rękaw. — A może pan zechciałby udzielić mi wywiadu? Bo ja muszę na zaliczenie zrobić wywiad, nie telewizyjny, prasowy… To by nie trwało długo, naprawdę. — Popatrzyła na niego żałośnie jak nadepnięty znienacka jamnik. Mimo szpilek była niziutka, któraś ciotka miała na to dobre określenie: metr pięćdziesiąt w kapeluszu. — Porozmawialibyśmy o aborcji, o pana inicjatywach różnych, ja nie będę bardzo dociekliwa, dam panu mówić, bo ja ten wywiad muszę oddać do jutra, ale może… — Kalina! — piskliwy głos wybił się ponad gwar korytarza. Blondyneczka podskoczyła. — Gdzie ty jesteś?! — wołał śmieszny facecik w eleganckiej marynarce i dżinsach. — Co ci mówiłem? Jeszcze raz się zgubisz i więcej cię nie zabiorę na żadne zdjęcia! Czy ty nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? Parł przez tłum jak miniaturowy Mojżesz, a ludzie jakby się przed nim rozstępowali. Blondynka miała łzy w oczach. Popatrzyła na Sawickiego z rozpaczą i nadzieją zarazem. — Pomoże mi pan? — wyszeptała. — Jasne, że pani pomogę. Może pójdziemy na kawę? — obudził się w nim dżentelmen. I nagle poczuł, że ktoś wali go po łopatkach. — Sawicki! — usłyszał ryk, odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak gruby i spocony poseł LiN próbuje klepnąć go jeszcze raz. — Ty pieprzony bawidamku! To ja już wiem, po co ty tę ustawę tak atakujesz! Panienki na to lecą! — Zbliżył się jeszcze bardziej i Marcin poczuł, że Kostyra pił chyba przez ostatnie dwie doby. Ale na nogach się trzymał — stare nawyki z innych czasów. Blondyneczka nerwowo odskoczyła, a jej dziennikarski opiekun wyczuł, że coś się święci. — Mietek! — wrzasnął i Sawicki zobaczył biegnącego operatora. — Szybko do mnie! Kostyra zobaczył, że szykuje się akcja, i postanowił pokazać telewidzom, kto tu rządzi. — Wy wszyscy, smarkacze pieprzeni, nie macie o niczym pojęcia! Do Sejmu tylko dla kasy się pchacie! A to ciężka praca jest! Człowiek się tyle napracuje przy pisaniu ustaw, by wszystko było jak należy, a tu przyjdzie taki pętak i będzie niszczył! „Noż cholera by go wzięła, stary dupek!" — CO powiedziałeś? — ryknął poseł LiN i Marcin ze zgrozą zdał sobie sprawę, że chyba te dwa ostatnie słowa wypowiedział na głos. Kostyra robił się coraz bardziej czerwony, jakby to była najgorsza w jego życiu obelga; kątem oka Sawicki zauważył, że operator cały czas nagrywa, dziennikarz zjadliwie się uśmiecha, a blondyneczka patrzy na niego z wyraźnym podziwem. W odpowiedzi na ten podziw zagrała w nim krew. Nie będzie go stary dureń obrażał. — Ty pętaku! Ty gówniarzu! Co ty sobie myślisz, że wszystkie rozumy zjadłeś? Ustawę będzie niszczył, ciężką pracę naszą! — ryczał tymczasem Kostyra, a Marcin założyłby się o własne mieszkanie, że do prac nad ustawą stary pijak małego palca nie przyłożył. — Ty krakusiku wyfiokowany! — Kostyra, świadom obecności kamery, starał się wypowiadać wizyjnie. Bo po co szopkę robić, jak mają potem nie puścić. — Milcz pan, panie Kostyra, bo pan nawet nie wiesz, o co idzie — rzucił Sawicki przez zaciśnięte zęby.

— Ja nie wiem! Ja nie wiem! — darł się grubas. — O skrobanki chodzi! O kobiety chodzi! Ty sobie na ustawę panienki podrywasz! Ekspert się, ku… rde, znalazł! Wiesz, ile ja skrobanek sponsorowałem? — Tu Kostyra nagle zamilkł. — Kurwa — mruknął, spojrzał na telewizyjną publikę i niespodziewanie ruszył na Sawickiego jak byk. Nie było gdzie odskoczyć: ściana za plecami nie ułatwiała zadania, więc Sawicki przyjął szarżę potężnego cielska i aż jęknął, kiedy tłusty brzuch przyparł go do muru. Spojrzał Kostyrze w oczy, po czym wykonał drobny ruch ręką i jeszcze drobniejszy nogą — i poseł z krzykiem odskoczył. Obejrzał się na kamerę, po czym szepnął do Marcina: — Pożałujesz! I majestatycznie ruszył korytarzem, próbując blond praktykantkę złapać za tyłek, a operatorowi wyrwać kabel z kamery. Dziennikarzyna z żalem spojrzał za odchodzącym. — Cięcie — rzucił do Mietka, a do blondynki: — Kalina, idziemy. Kalina odrzuciła włosy na plecy i popatrzyła na niego wyzywająco. — Sam mówiłeś, że ci się więcej nie przydam. A teraz mam wywiad, więc żegnam cię, na razie! — Złapała Sawickiego pod ramię i ruszyła przed siebie. Osłupiały Marcin nie zaprotestował, a dziennikarz najwyraźniej zaniemówił. Minęli zataczającego się lekko Kostyrę. Refleksu nie stracił tylko operator. A kiedy Marcin z Kaliną zniknęli im z oczu, dziennikarz podszedł do posła LiN, który nagle przestał się zataczać, i coś mu po cichu powiedział. Uścisnęli sobie ręce. Korytarz opustoszał. *** Woda była za zimna. Sylwia pstryknęła czerwony guzik na panelu sterującym wanny. Cud techniki zaczął cicho buczeć, a kąpiel nabierała milszej temperatury. Sięgnęła po szklankę z koktajlem owocowym: kiwi, pomarańcza, gruszka, grejpfrut. Idealne na początek dnia. Upiła łyk i zanurzyła się po szyję w pachnącej pianie. A może Sawicki naprawdę był zapatrzonym w siebie egoistą, który dla kobiety sam z siebie nic nie zrobi? Jak ona go nie zaciągnie do łóżka, to mu się palcem nie chce ruszyć? Powinien przecież zrobić cokolwiek. Widziała, jak na nią patrzy. Widziała, że jej chce. Jakiejś dziwnej samokontroli ich uczą w tej UP? Może mają w regulaminie partii, że nie można spać z wrogiem? Ale przecież mogą oficjalnie być wrogami, a w łóżku czasem się spotykać potajemnie. To miałoby nawet swój urok. Jak Romeo i Julia. A przecież dała mu chyba do myślenia, robiąc krzywdę sukience tej grubej redaktorki. Co prawda nie była z tego zadowolona — zazwyczaj nie pozwalała sobie na takie akcje. Nie dość, że zachowała się, jakby była zazdrosna — cóż, skoro właśnie była! — to jeszcze zrobiła sobie złą reklamę. Już na drugi dzień po balu szefowa fundacji Ruszaj Śmiało (Sylwia rozsądnie uznała, że woli tylko doglądać całości, a nie zarządzać i użerać się z administracją, więc szefową wybrała sobie spośród polecanych kandydatek) zadzwoniła do niej i poinformowała, że portal Moja Uroda zerwał z nimi współpracę. Cóż, właściwie to chyba portal miał więcej profitów ze współpracy z fundacją, ale widać naczelna poczuła się bardzo urażona. Sylwia z satysfakcją wpisała ją w myślach na listę wrogów. I wara jej od Sawickiego. Ciche stuknięcie przerwało jej rozmyślania. Nie zaniepokoiła się — Andrzej miał swoje klucze. Na wszelki wypadek oparła stopy na krawędzi wanny i poczuła się trochę jak w akwarium. Może się skusi, mimo wszystko. Przydałoby się, bo czuła się ostatnio jak w celibacie. — Andrzej? — zawołała półgłosem. Drzwi łazienki się uchyliły. Wszedł do środka — niewyspany, z podkrążonymi oczami i trzydniowym zarostem. Był przystojny, do cholery. W ręce trzymał szklankę brandy. — Cześć, księżniczko — rzucił, przyjrzał się z uśmiechem obrazowi Sylwia w szklanej wannie i przysiadł na brzegu. — Dobra robota.

— Jaka robota? — chciała wiedzieć Sylwia, węsząc w powietrzu niemiłą niespodziankę. — Słyszałem o tej akcji na balu dziennikarza. Sadecka podobno obraziła się śmiertelnie. Świetnie to wygląda. Cieszę się, że wzięłaś poważnie moje słowa — dodał Andrzej, przyglądając się jej uważnie. „Ona? Poważnie? Czyli pomyślał, że to część gry na jego zlecenie? O nie, panie mężu, tak dobrze nie będzie". Co prawda przestała na razie myśleć o rozwodzie — szykował się przecież nowy sezon modowy, a fundacja miała niedługo wyposażyć dwie nowe firmy swoich stypendystek, ale romans na życzenie nie wiadomo kogo — o nie! Andrzej był mistrzem w odczytywaniu ludzkich uczuć. Schylił się nad Sylwią i odkręcił wodę. — Co robisz? — zapytała oburzona, bo z kranu na jej rozgrzane nogi popłynął zimny strumień. Spokojnie ustawił temperaturę i wyjaśnił cicho: — Zagłuszacz. — Co? — patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Była piękna. Nawet poczuł coś w rodzaju chęci na seks. Ale nie teraz. Teraz są ważniejsze sprawy. — Zagłuszacz — powtórzył. — Jestem podsłuchiwana? — Albo ja. Albo oboje. Posłuchaj mnie — patrzył na nią surowo — to nie jest jakaś tam zachcianka. To jest gra na samej górze, jak się okazuje. Pewni ludzie chcą Sawickiego. I przekonali mnie, nie pytaj jak, żebym posłużył się tobą. Jasne, że w grę wchodzą pieniądze, ale może też wchodzić twoje życie. Oni nie mają skrupułów, a ja nie mam tym razem takich możliwości jak dotąd. Więc pilnuj się. Jak chcesz, załatwię ci kogoś do ochrony. I, na litość boską, zajmij się tym Sawickim i skutecznie, i szybko. Schowała dłonie w pianie. — Straszysz mnie? Zanurzył swoje ręce w wodzie. Poczuła dreszcz na plecach. Ale tylko ścisnął jej dłonie. Mocno, boleśnie. — Nie straszę cię. Mógłbym ci tego nie mówić, ale mówię. Doceń to. Lubię cię, księżniczko. I wiem, że najlepiej dla ciebie będzie, jak okażesz się posłuszna. Kupię ci potem, co tylko chcesz, tylko zrób to. Wyjął ręce. Miał mokre rękawy. Zmarszczki na czole. Wyglądał groźnie i pociągająco. „Mógłby mi powiedzieć coś więcej" — pomyślała Sylwia i wstała. — Zostaniesz na chwilę, prawda? Popatrzył na nią z podziwem, ale trzymał ręce przy sobie. — Jesteś piękna, księżniczko. — Jestem twoją żoną. Roześmiał się ironicznie. — Więc spełnij prośbę męża i zajmij się naszym kolegą. Wyciągnął rękę. Sylwia wstrzymała oddech. Może jednak? Może tym razem się uda? W łóżku zawsze można od mężczyzny wyciągnąć więcej, niżby chciał. Minął jej uda i złapał kurek. Woda przestała płynąć. Uśmiechnęła się, kryjąc rozczarowanie. Podał jej ręcznik, gdy wychodziła z wanny, i ruszył do drzwi. — W salonie leży prezent dla ciebie — rzucił na do widzenia. Stała przed lustrem i wycierała się energicznie. Czyli zmienił strategię. Teraz już nie rozkazuje. Teraz straszy i kusi. Cholerny drań. * Stultitia morbus est animi (łac.) — głupota jest chorobą umysłu.

ROZDZIAŁ 7 Fischer odłożył gazetę na wielki stos grożący osunięciem i popatrzył na swoje palce. Obejrzał sobie właśnie zdjęcia zrobione przez najzdolniejszego w branży fotografa. Zdjęcia były z balu dziennikarza, widniała na nich Golczyńska wylewająca brązowy płyn za dekolt Sadeckiej, a wielki tytuł głosił: „Przypadek czy zazdrość?". Wszystko szło zgodnie z planem. Nawet lepiej. Widocznie Golczyński postanowił jednak współpracować. Cóż — na jego miejscu Fischer też by współpracował. Może i biznesmen wiedział wszystko o wszystkich i miał to na piśmie, ale z biegiem czasu miał też coraz więcej do stracenia. Wziął do ręki telefon i wybrał numer Kanibala. Kanicki zgłosił się już po pierwszym sygnale. I tak ma być. — Gotowe?! — huknął Fischer w słuchawkę. — Tak jest — służbiście odpowiedział dziennikarz. I po co się wysila, w wojsku nawet nie był. — To chcę to mieć na już. I, Kanicki… — Słucham? — Chcę mieć wszystkie wycinki u siebie. Wszystkie wywiady, wszystkie zdjęcia, co do jednego. Akcja się zaczyna, więc niczego nie przegap. I załatw te nagrania z UKSW. Rozłączył się. Trzeba Kanickiemu dać premię, bo ostatnio coś za dużo pętaków próbuje go podkupić. I lepiej, żeby wziął, bo szkoda by było faceta. Pukanie do drzwi wytrąciło go z zamyślenia. W progu stanął barczysty mężczyzna, który braki w urodzie próbował nadrobić ubiorem. Zamszowa marynarka nie do końca jednak sprostała temu zadaniu. Wstał z krzesła, wiedząc, jak wrażliwy na drobne sprawy jest jego gość. — Fischer. Kopę lat — rzucił ten ostatni, ściskając trochę zbyt mocno dłoń redaktora. — Ficek. Miło, że pan wpadłeś. Napije się pan czegoś? Whisky? Ficek skinął głową, uważnie zlustrował potworny bałagan panujący w pokoju i skrzywił się nieznacznie. Uważał bałagan za rzecz karygodną, a bałaganiarzy za niepewnych i nie robił z nimi interesów. Tym razem jednak musiał zrobić wyjątek. Usiadł ostrożnie w wielkim fotelu. Gospodarz podał mu szklankę i sam również usiadł. — Czego pan ode mnie oczekuje? — Ach, widzę, że obaj lubimy konkrety — wdzięczył się gruby redaktor. — Przejdźmy do sedna. Potrzebuję wywiadów. I tego wszystkiego, co pan robisz. — Z kim i gdzie? — zapytał Ficek, choć doskonale wiedział, jaka będzie odpowiedź. — Z kim, zapewne już pan wiesz. A gdzie? Wszędzie. Zwłaszcza w pismach kobiecych. No i telewizja przede wszystkim. Ficek kiwnął głową. Słuszna taktyka. — Jakaś dodatkowa motywacja? — Nie sądzę, by była potrzebna — chrapliwie roześmiał się redaktor. — Ile będzie kosztowała ta przyjemność? Ficek podał kwotę. — No, muszę przyznać, że nieźle się pan cenisz — odparł redaktor po chwili milczenia. — Przecież to i tak nie pańskie fundusze. — Zgadza się. Więc umowa stoi. Wychylając się z foteli, podali sobie dłonie. — Jeszcze termin — rzucił Ficek, przełknąwszy spory łyk trunku. Palił w gardle, jak trzeba. Miał gust ten Fischer, to trzeba było mu przyznać. — E, nie spieszy się. Dwa tygodnie wystarczą. — To może kosztować więcej — zastrzegł Ficek. — Jak już pan zauważyłeś, to nie moje fundusze. „A to tylko mały ułamek stawki, o jaką idzie" — dodał w myślach.

Opróżnili szklanki w milczeniu. Obaj nie należeli do ludzi, którzy tracą energię niepotrzebnie. *** Marcin poprawił krawat. Ten gest przypominał mu ojca. Mama zawsze zmuszała go do zakładania krawata na większe uroczystości — dobrane według jej klucza. Ojciec najchętniej zakładałby krawat tylko na Wielkanoc. I chociaż przykład idzie z góry, tym razem górą była matka — Marcin w krawatach czuł się przystojny i elegancki. Lubił je porównywać do damskiej biżuterii. Ojciec za to przekazał mu inny niż wiązanie krawata rytuał — polerowanie butów. Buty musiały lśnić jak lustro, jak w wojsku, w którym zresztą żaden z nich nie był. Na dziś Marcin wybrał węzeł numer piętnaście: elegancki, ale zwracający uwagę. Krawat też przyciągał wzrok: jedwabny, śliwkowy w jasnofioletowe połyskujące gwiazdki. Kosztował majątek, ale był naprawdę… potrzebny. Zerknął jeszcze raz w lustro. W porządku. Uśmiechnął się szeroko, ściągnął usta, wywalił język na brodę i oblizał się kilka razy. Ziewnął szeroko raz, potem drugi, po czym parsknął jak koń. Parsknięcie rozbawiło rubensowskich kształtów brunetkę, która od dłuższej chwili przypatrywała się posłowi. Spojrzał na nią, gotów się tłumaczyć, ale najwyraźniej wiedziała, co to emisja głosu. — Jeśli skończył pan ćwiczenia, zapraszam. Mam na imię Katarzyna i zajmuję się przygotowywaniem gości. Przypudruję pana nieco i będzie pan mógł wchodzić — powiedziała i machnęła ręką w stronę głębokiego fotela. Siadł i z przyjemnością zapadł się w miękką skórę. Charakteryzatorka zarzuciła mu na ramiona fryzjerski fartuch i przyjrzała się uważnie jego twarzy. — Proszę się nie gniewać, ale widzę kilka niedoskonałości. Kamera je na pewno wychwyci i będą rozpraszać widzów — rzuciła, po czym zasmarowała kilka czerwonych punktów na brodzie i skroni cielistym mazidłem pachnącym czymś w rodzaju Pani Walewskiej. Później chwyciła gruby pędzel, zanurzyła go w pojemniku z pudrem i przejechała Marcinowi po twarzy, przyjemnie łaskocząc; sypki puder utworzył między posłem a lustrem małe obłoczki. Kichnął. — Dziewczyna się przy panu nie pudruje, że tak pan kicha? — zagadnęła Katarzyna, puszczając do niego łobuzersko oko. Nie odpowiedział, kichnął za to jeszcze raz. — A wie pan, że kiedyś się tak zdarzyło, że jeden z posłów, nazwiska nie zdradzę, ale łysinę ma naprawdę jak kolano, ominął mnie w drodze do programu, bo szkoda mu było czasu. Tuż przed rozpoczęciem któryś operator zauważył, że od pana…, nieważne kogo, bije blask jak od latarni, więc dał znać technicznemu. A gość, zamiast po mnie biec, poszedł w kąt, wsadził łapy w kurz, potem przejechał posłowi po głowie i heja! Zaczynamy. Fakt — nie błyszczał, ale potem konsekwentnie odmawiał przyjścia — chyba dobre pół roku trwało, zanim zjawił się znowu. Ale wtedy przyszedł najpierw do mnie. Czy ja pana nie zanudzam? — Ależ skąd — odpowiedział uprzejmie Marcin, który wyłączył się po pierwszym zdaniu i zastanawiał się, jaką strategię obierze jego przeciwnik. — Pan dzisiaj będzie rozmawiał o skrobankach, nie? — zapytała Katarzyna, oglądając się za siebie. — No to ja panu powiem, że ja pana popieram, jestem im przeciwna. Naprawdę. Tylko — dodała, ściszając głos — jakbym to tu głośno powiedziała, to pewnie bym wyleciała z pracy. Nawet mnie obowiązuje linia programowa — szepnęła i dodała głośno: — To życzę panu powodzenia w dyskusji! Zdjęła fartuch i przyjrzała się uważnie krawatowi Marcina. — Bardzo ładny węzeł — orzekła i wskazała wejście do studia. — Dziękuję — powiedział Marcin i zastanawiał się, czy ucałować jej dłoń, ale zabrzmiał sygnał i ruszył spiesznie we wskazanym kierunku. Kiedy dostał zaproszenie do programu Królicki Live!, nie musiał niczego sprawdzać ani się zastanawiać. To nie była jakaś szemrana stacja i program o niczym. Królicki, choć zdecydowanie różnił się poglądami od opozycji, potrafił przyciągnąć widzów i wszyscy wiedzieli, że jego program jest opiniotwórczy. Temat, który wybierał na piątkowy wieczór, wałkowały potem wszystkie gazety,

począwszy od tygodników opinii, a na tabloidach skończywszy. A teraz Marcin ma szansę zmienić myślenie miliona Polaków. „Tylko tego nie spieprz, stary" — powiedział sobie i poczuł, że chyba jednak trochę się denerwuje. Uśmiechnął się do dziewczyny w drzwiach i wszedł do studia. Widownia była pełna. Ciekawe, czy ktokolwiek z nich popiera jego projekt, jego sposób myślenia. I czy prowadzący wykorzysta tych, którzy myślą przeciwnie. Tomasz Królicki siedział już z drugim gościem programu, Tadeuszem Pirzyckim („Pirzycki wszystko rozpirzy" — krążyło po Sejmie hasło). Pirzycki chciał być nieobliczalny, ale wychodziło mu to średnio. Jego próby szokowania sceny politycznej przynosiły efekty wyłącznie dzięki intensywnym wysiłkom wspierających go nieoficjalnie mediów. Zwykli, ciężko pracujący ludzie nie mieli ochoty podnosić sobie ciśnienia wybrykami faceta, który za ich rosnące podatki rozdawał na ulicy prezerwatywy i gumowe penisy. Filmowany przez wszystkie stacje, a jakże. Podszedł do nich, jak się okazało, świntuszących w najlepsze (dziś przy programie pracowała urodziwa praktykantka z nogami do samej szyi i ogromnym dekoltem). Uścisnął rękę Pirzyckiemu — coś jak zimna zdechła ryba. Królicki za to chyba chciał zmiażdżyć mu dłoń, ale lata treningów pozwoliły Marcinowi pokazać, co to miażdżący uścisk, i Królicki z krzywym uśmiechem prawie że wyrwał mu rękę. Zaraz potem złapał się za ucho, wskazał im fotele i zarządził: — Wchodzimy za trzydzieści sekund! Rozbłysły reflektory i Marcin przestał widzieć widownię. Cholera. Czy oni zawsze muszą stosować takie niskie chwyty? — Dziesięć, dziewięć — mamrotał Królicki, stojąc teraz na wprost kamery. Iiii… — Dobry wieczór państwu! Witam w jubileuszowym, pięćsetnym wydaniu programu Królicki Live!. Dziś moimi gośćmi są dwaj posłowie z przeciwnych ugrupowań: pan Marcin Sawicki z Unii Prawości i pan Tadeusz Pirzycki, lider Partii Wyzwolenia Polski! Brawo! W burzy oklasków Królicki siadł między swoimi gośćmi. Gdy umilkły, Marcin się spiął. Pierwsze pytanie służyło skompromitowaniu przeciwnika, to była ulubiona taktyka gospodarza programu. A wrogiem dzisiaj bez dwóch zdań był Sawicki. — Dziś nasi goście będą rozmawiać o aborcji — rzucił skrótowo Królicki i pochylił się w stronę Marcina. — Jak pan widzi, panie Marcinie, na widowni mamy dziś więcej kobiet niż mężczyzn, co dowodzi, że aborcja dotyczy raczej kobiet. Jak to się stało, że pan, mężczyzna, zajął się taką babską sprawą? „Tu cię boli" — pomyślał Marcin i uśmiechnął się szeroko. — Niestety, panie Tomaszu, nie widzę tej przewagi na widowni — tu osłonił oczy ręką jak marynarz wypatrujący lądu — nie pozwalają mi na to światła, ale znam pański dobry gust i wierzę panu na słowo. Królicki zmrużył oczy. Cóż, wet za wet. Wiadomo było nie od dziś, że pan redaktor nie stroni od młodych praktykantek. — Ale chciałbym odpowiedzieć na pana pytanie — ciągnął Marcin. — Zanim jednak to zrobię, proszę przyjąć życzenia z okazji jubileuszu! — Sięgnął do teczki i wydobył małą buteleczkę. Pirzycki sapnął groźnie. — Myślałem, że w Krakowie daje się kwiaty, nie alkohol, bo są tańsze. Szmer śmiechu na widowni. — Kwiaty też wziąłem, na wszelki wypadek, chociaż my w Krakowie uważamy, że kwiaty są dla kobiet, taka babska sprawa… Ale skoro pan nalega… — I ruchem magika Sawicki wyjął z teczki nieco pomięty czerwony goździk. Sala ryknęła śmiechem. „Jeden do zera" — pomyślał Marcin, patrząc Królickiemu głęboko w oczy. Warto było poświęcić na przygotowanie dziesięć wieczorów. — Panowie, a może skończymy z tym cyrkiem? — zapytał Pirzycki, udając święte oburzenie. — Przyszedłem tu dyskutować o sprawach poważnych! Prawa kobiet to jest bardzo poważna sprawa, panie

Marcinie, czyżby pan o tym nie wiedział? — Co zatem w tej kwestii ma do zaoferowania pańska partia, panie Tadeuszu? — wciął się Królicki, który goździk włożył sobie w butonierkę. Ma refleks, trzeba mu przyznać. — Po pierwsze, postulujemy odpowiedzialność. Odpowiedź na pytanie, kiedy zaczyna się życie, jest bardzo trudna. Zgadza się pan, panie pośle? A człowiek odpowiedzialny unika dylematów, w których niełatwo znaleźć pewność. A więc powstaje konieczność stosowania antykoncepcji i zapewnienia jej dostępności dla obywateli. To nasz drugi postulat: pełna dostępność środków antykoncepcyjnych i postkoitalnych. To najlepszy sposób uniknięcia dylematu, w którym tygodniu zaczyna się życie. — Czyli dla pana problem aborcji nie istnieje — podsumował Sawicki. — Oczywiście, że istnieje! Osobiście nie mogę patrzeć na te wszystkie nastolatki, które mają złamane życie, bo babcia i ksiądz kazali im urodzić dziecko! Każdy ma prawo zarządzać swoim życiem według uznania, każdy ma prawo planować swoją przyszłość, swoją rodzinę… Kobiety trzeba przekonywać, że są tabletki, że jak tabletki nie zadziałają, to można usunąć ciążę, że seks może być bezpieczny! — Rozumiem, że właśnie o bezpieczny seks panu chodziło, kiedy rozdawał pan feministkom gumowe penisy? — Ależ, panie pośle! — oburzył się Królicki. — Przypominam, że mówimy dziś o projekcie ustawy antyaborcyjnej, którym się pan opiekuje! — Właśnie — przytaknął Pirzycki — a ona jest skrajnie niesprawiedliwa, bo nie respektuje praw kobiet! To nie do pomyślenia w kraju, który chce być europejski, ale boi się pozbyć Kościoła z przestrzeni publicznej, chociaż religia jest niczym więcej jak tylko sprawą prywatną! — A o Wielkiej Brytanii pan słyszał? — zapytał Marcin zaczepnie. — Świetnie, że sam pan przywołał ten przykład — zripostował Pirzycki, prostując się jakby z ulgą. — Właśnie, Wielka Brytania! Ich prawo powinno być dla nas wzorem! Oni nie bali się przekazać decyzji o prokreacji w ręce kobiet! Nie bali się edukować seksualnie młodzieży! Nie to co w Polsce, w której rządzi… — …partia, z którą wszedł pan w koalicję — nie mógł się powstrzymać Sawicki, choć doskonale wiedział, co nastąpi. — Niech mi pan nie przerywa! Ja panu nie przerywałem! Koalicja była konieczna, ale to, że Sojusz Obywatelski jest u władzy, nie znaczy, że w Polsce rządzi! W Polsce, proszę pana, rządzi lęk przed Kościołem! Nie jak w Wielkiej Brytanii! — A czy wie pan, jak po uwolnieniu aborcji i antykoncepcji w Anglii zmienił się procent ciężarnych nastolatek? — Zmalał, proszę pana! Widocznie zmalał! — A, i tu się pan myli! — Sawicki sięgnął do teczki i wyjął z niej zadrukowaną kartkę papieru. — Na wszelki wypadek przygotowałem statystyki w postaci prostego wykresu. Otóż wśród dziewcząt do dwudziestego roku życia, a było ich prawie czterdzieści tysięcy, prawie pięćset dokonało jej trzeci raz. Ponad pięć tysięcy — drugi raz. Trzy z nich — przypominam, dziewiętnastolatki! — zrobiły to po raz siódmy… — I bardzo dobrze! To właśnie jest wolność! — zakrzyknął Pirzycki, ale widownia jakby zamarła. — I jest pan zdania, że w Polsce należy postąpić tak samo? — Oczywiście! — I fakt, że Wielka Brytania wydaje milion funtów tygodniowo na refundowane aborcje, panu nie przeszkadza? A ile my wydamy? Bardzo często skutkiem takiej „wolności" jest bezpłodność, więc kobiety decydują się na zapłodnienie in vitro, co też nas kosztuje… Pana partia proponuje refundowaną, ogólnodostępną aborcję oraz procedurę in vitro! — Tak, i jesteśmy z tego dumni. To jest miara naszego postępu cywilizacyjnego! — udało się wstrzelić Pirzyckiemu. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Marcin go przebił. — A czy nas, Polaków, stać na takie rozwiązania? Blisko czterdzieści procent par w Polsce

bezskutecznie stara się o dziecko! To jakieś trzy miliony par, a zabieg kosztuje około jedenastu tysięcy złotych. Przemnóżmy to: otrzymujemy porażającą kwotę trzydziestu trzech miliardów złotych! To jest około dwunastu procent budżetu państwa! Skąd chce pan wziąć te pieniądze, panie pośle, skoro postuluje pan takie rozwiązanie? Nie licząc już tych refundowanych aborcji? Podnieść podatki? Pirzycki jakby się zacukał. „Kasa. Kasa to zawsze jest argument ostateczny" — pomyślał Marcin, wiedząc, że w ten sposób przechylił szalę zwycięstwa na swoją stronę. Widzowie przed telewizorami najprawdopodobniej chwycili się właśnie za kieszenie. Trzeba dobić przeciwnika. — A skoro już mowa o pieniądzach, to czy wie pan, ile w sumie kosztowało Wielką Brytanię zalegalizowanie aborcji, licząc od wprowadzenia tego kiepskiego pomysłu? Pirzycki wykrzywił się dziwnie, a Królicki rzucił do kamery: — O tym, drodzy państwo, porozmawiamy po przerwie! Reflektory przygasły. Marcin przyjrzał się widowni. Rzeczywiście większość stanowiły kobiety. A w ciemnej charakteryzatorni Katarzyna, wpatrzona w ekran telewizora, szepnęła sama do siebie pod adresem redaktora prowadzącego: — Dupek! I postanowiła, że jak tylko się uda, rzuci tę cholerną pracę. Może nawet malować dzieci na kinderbalach. Trudno. Pięć lat w tej telewizji to najwyraźniej wystarczająco długo. *** Biurko było wielkie. I porządnie sprzątnięte. Siedzący przy nim ubrany w zamszową marynarkę mężczyzna nie lubił bałaganu. Zarządzał zbyt wielkimi pieniędzmi, żeby móc sobie pozwolić na nieporządek. Główne miejsce na biurku zajmował laptop. Obok niego leżały trzy telefony komórkowe. Jeden miał obudowę czerwoną, drugi niebieską, trzeci — zieloną. Wbrew pozorom nie była to fanaberia właściciela, ale posunięcie biznesowe: czerwony — dla lewicy, niebieski — dla prawicy, zielony — dla kapitału. Wtajemniczeni pracownicy czasem się dziwili: partie były jak chorągiewka na wietrze, trudno było przewidzieć, kto i kiedy zmieni stajnię — ale przydział do koloru był bardziej… źródłowy. A to się przecież nigdy nie zmienia. Obok laptopa leżała kartka formatu A3. Widniało na niej coś w rodzaju planu reklamowego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szczegółowo rozrysowany, z datami i tytułami. Był nawet mały, ale precyzyjny wykres. Dziwić mogła tylko jedna rzecz: tendencja wzrostowa w dwóch trzecich gwałtownie się załamywała. Mężczyzna dopisał do planu kilka punktów, po czym chwycił za telefon. Niebieski. — Ficek — przedstawił się krótko, poczekał dłuższą chwilę. — Nie, o tym niech pani sama zdecyduje, ma pani już spore doświadczenie. Teraz jest ważniejsza sprawa: niech ktoś z redakcji zrobi na jutro wywiad z Sawickim. Tak, z Sawickim. Oglądała pani wczoraj? Świetnie. Nie obcinać go, niech się wypowie swobodnie. Tę… Jolę czy Wiolę niech pani pośle. To wszystko. — Rozłączył się bez pożegnania. Czas był cenny. Cenniejszy niejednokrotnie niż pieniądze. Odbył jeszcze cztery podobne rozmowy, po czym wziął do ręki telefon czerwony. — Jarek, potrzebuję tekstu biograficznego. Ty tam masz u siebie takiego gościa, co każdemu potrafi dokopać. No, to jego weź. Płacę potrójną stawkę. Nie, nie moja biografia! Tak, wyślę ci mailem. Jutro ma być, zgadza się? I chcę to zobaczyć. Odłożył telefon i obudził laptopa. Otworzył pocztę i wpisał w okienko krótki tekst: Poseł Marcin Sawicki był gościem programu Tomasza Królickiego. Jest zaangażowany w projekt ustawy antyaborcyjnej. Min. 15f, 5p/f, maks. 20 osób. Czas trwania: tydzień. Stawka zwykła. Mail zwrotny konieczny. Zasada pierwszeństwa". Wybrał grupę adresatów: „forum". Kliknął „wyślij". Po dwóch minutach miał już siedem odpowiedzi. Jak to się jednak opłaca — mieć stado trolli. Zawsze trochę się obawiał, że ktoś go nakryje, jak będzie wysyłał takie rzeczy mailem, ale osoby

postronne — w tym służby wszelakie, uporczywie przeszukujące jego pocztę, raczej się nie domyślą. A gdyby nawet — domysł to jeszcze nie dowód. Prawicowymi forami się nie interesował: oni sami potrafią się nakręcać, że hej. Wstał od biurka i podszedł do okna. Tłum płynący ulicą szemrał i szeptał, przebijał się przez ten gwar czasem klakson, czasem rowerowy dzwonek. Tłum. Jak łatwo zarządzać tłumem, kiedy się ma do tego odpowiednie narzędzia. *** — Wyrobił się nasz Marcinek — powiedziała Helena Sawicka, przeglądając kolejny z tygodników. Siedzieli z mężem przy stole — starym, zniszczonym, jej ukochanym. Pili herbatę i przeglądali prasę. Kiedy jeszcze Marcin mieszkał w domu, śmiał się z ich sobotniego zwyczaju. Twierdził, że gazety kłamią, a ich — jak to nazywał — gazetowy poranek jest zwykłym marnotrawstwem czasu. Sam siadał wtedy zazwyczaj na fotelu pod oknem i zagłębiał się w lekturze Feynmana albo innego Hellera. — Nauczył się, że prasa ma swoją wartość — odpowiedział jej mąż, wracając do lektury kolejnego wywiadu ze swoim synem. — I teraz chyba nawet ją przecenia — dodał po chwili, marszcząc brwi. — Przecenia? Nie zauważyłam. — Mówi to, co myśli, bez ogródek, wprost. I boję się, że sobie tym zaszkodzi. — Sawicki senior miał wyraźnie zatroskane spojrzenie. — Ale przecież mówi prawdę. — Prawdę, i to niewygodną. A to może być świetna broń w rękach wroga: przedstawią go jako prawicowego oszołoma i cała praca na nic — kontynuował swoje ponure rozważania ojciec Marcina. Żona położyła drobną rękę na jego szerokiej dłoni. — Poradzi sobie — szepnęła. — Pamiętasz, jak sobie poradził z włamywaczem? A na studiach, kiedy bezprawnie mieli mu zabrać stypendium? A kiedy walczył o te dotacje dla najbiedniejszych studentów? Zawsze miał pod górkę i zawsze sobie radził. Dzielny chłopiec. Ojciec dzielnego chłopca wciąż marszczył brwi. — Ale teraz gra w innej lidze. A im wyższa liga, tym większe pieniądze. I tym mniej uczciwe zawody. Teraz matce też udzielił się jego niepokój. — Mówiłeś mu to? — Wiele razy. — Żeby tylko znalazł sobie dobrą żonę… Antonina mówiła mi ostatnio, że jej przyjaciółka chce wreszcie wyswatać swoją córkę. Może coś by z tego wyszło? — Nie przesadzaj, kochanie. Założę się, że Marcin ogania się od chętnych — Sawicki senior wyprężył pierś, wspominając swoje młode lata. — Czy nas ktoś swatał? — Nie, ale my to co innego — odparowała żona. — Tak ci się tylko wydaje, kochanie. Tak ci się tylko wydaje — powiedział nieuważnie jej mąż, przewracając kartki jedynego sensownego miesięcznika dla kobiet w poszukiwaniu wywiadu z synem. Po chwili podsunął gazetę żonie. — O, tutaj. Popatrz na to zdjęcie. Przecież to wygląda jak oferta matrymonialna. „Jestem samotny. Ale tego wymaga ode mnie praca. Co nie znaczy, że nie zmieniłbym chętnie tego stanu rzeczy" — przeczytał na głos. Obydwoje westchnęli. Sawicki dolał herbaty do filiżanek. — Porozmawiam z nim na imieninach Maurycego, obiecuję. *** — Troszczę się o kobiety — Sylwia przepychała się przez tłum, mamrocząc pod nosem. Ludzie patrzyli na nią z zainteresowaniem: wysoka, ładna, świetnie ubrana — i gada do siebie. Taka

ekscentryczna. Gdyby nie było po niej widać pieniędzy, powiedzieliby pewnie, że wariatka. Ale Sylwii daleko było do wariatki. Była wściekła. Wściekła. Natrafiła właśnie w swoim ulubionym czasopiśmie na wywiad ze ślicznym krakusikiem. Te jego deklaracje, te ochy i achy dziennikarki przeprowadzającej wywiad — no po prostu można skonać. Ciekawe, czy skorzystała od razu i po wywiadzie zaproponowała mu coś na osłodę samotności. W końcu chętnie zmieniłby ten stan rzeczy. Ale, oczywiście, nie z Sylwią. Grrr. Jakiś niski facecik uskoczył jej zabawnie z drogi i uświadomiła sobie, że zawarczała jednak na głos. Bywa. Zatrzymała się w końcu na czerwonym świetle. Ktoś ją potrącił i o mały włos nie wpadła na jezdnię pod rozpędzony samochód. Poczuła silny uścisk na łokciu i jakiś męski głos rzucił jej do ucha: — Niech pani uważa, na litość boską! Odwróciła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy. Wyzywająco. — Potrafię o siebie zadbać sama, proszę pana. Uśmiechnął się, ale łokcia nie puścił. — Może w takim razie ruszymy do przodu? — zapytał i rzeczywiście — paliło się zielone. Ruszyła przed siebie, ale facet był uparty. — A może w podziękowaniu za uratowanie życia wybierze się pani ze mną na kawę? — Może jutro. — Nalegam. — Łokieć znów znalazł się w uścisku przypominającym imadło. Przystanęli po drugiej stronie ulicy. — Czy puści mnie pan wreszcie? — Czy pójdzie pani ze mną? — Nie jestem zainteresowana. Spojrzał na nią kpiąco. — To w zasadzie sprawa służbowa. Obejrzała go sobie od stóp do głów. Włożyła szpilki, ale był od niej wyższy. Dobrze zbudowany, dobrze ubrany, miał kpiący wyraz twarzy. Przyjrzała się uważniej i odkryła, że takie wrażenie sprawiał nienaturalnie opadający kącik ust. — I jak, podobam się pani? — zapytał ironicznie. — Jaka to sprawa? — Nie pozwoliła mu wyprowadzić się z równowagi. Za stara była na takie gierki. — Siądźmy gdzieś. To nie jest sprawa do omawiania na ulicy. Dała za wygraną i pozwoliła się poprowadzić do jakiejś małej cukierenki z jednym stolikiem w środku. Za ladą nie było nikogo. — A teraz niech pani słucha uważnie: proszę zostawić Sawickiego w spokoju. Nie chcemy na razie żadnej afery, rozumiemy się? Żadnych medialnych sztuczek, żadnych spraw wyciąganych przez tabloidy. Krótko mówiąc, żadnych romansów. Proszę sobie wybrać kogo innego. Czy to jasne? Sylwia się zjeżyła. Następny, który próbuje jej mówić, co ma robić i z kim. — A jak nie posłucham? — Wypadki się zdarzają — rzucił mimochodem i dodał głośniej: — Polecam pączki, mają świetne. — Wyszedł, a Sylwia zorientowała się, że nawet nie wie, od kogo to był posłaniec. — Co podać? — zapytała zarumieniona sprzedawczyni w czepku i fartuszku. — Pączka. Albo nie. Dziesięć pączków — podjęła decyzję posłanka i wyjęła telefon. — Irmina? Zmiana planów. Spotkajmy się u mnie. Wiem, ale kupiłam ci coś na pocieszenie. Zapłaciła i wyszła na ulicę. Wolna taksówka pojawiła się prawie od razu. O co w tym wszystkim chodzi, do jasnej anielki? Mężczyzna z kpiącym kącikiem ust stał w cieniu bramy i obserwował Sylwię wsiadającą

z paczką do taksówki. On też wyjął telefon. — Zrobione — powiedział krótko. — Nie, nie pytała. Tak lepiej. Po drugiej stronie niewidzialnego kabla pewien gruby redaktor nieprzyjemnej gazety zatarł ręce. *** — Naprawdę dobra robota — powiedział Sebastian. Szef klubu miał wyczucie: wszedł do biura w momencie, w którym Marcin z nożyczkami w ręce zamierzał się na kolejną gazetę. Obok niego leżała pękata teczka i stos pociętych gazet. Sawicki podniósł głowę, lekko skrępowany. Zazwyczaj nie lubił, gdy ktoś go przyłapywał na pławieniu się we własnym sukcesie. Sebastian usiadł ciężko na wolnym krześle i ciągnął: — Nie czytałem jeszcze wszystkich, ale widziałem cię u Królickiego. Jak ci się udaje sprowadzić do parteru tych wszystkich idiotów? Podobało mi się zwłaszcza, jak zażyłeś tego Pirzyckiego: kasa. To jest dla nich najważniejsze: kasa. Za nic mają wartości. Westchnął nieco teatralnie i od niechcenia wziął do ręki teczkę z wycinkami. — Zleciłem swojej asystentce, by zrobiła dla ciebie wycinki, ale widzę, że wolisz sam. Nic dziwnego, też bym wolał, jakbym miał czas. Ostatnio było sporo roboty, ale sam przecież wiesz. — Przekładał kolejne kartki: „Troszczę się o kobiety", „Będę bronił naszych dzieci", „Rząd chce naszych pieniędzy, dzieci tylko podnoszą koszt", „Nie stać nas na społeczeństwo z probówki" — krzyczały tytuły z pierwszych stron. Sebastian zamknął teczkę. — Nie wiem, jak to zrobiłeś, że lewacy chcą z tobą rozmawiać, ale tak trzymać. Może kogoś przekonasz. Na razie mam dla ciebie propozycję: ktoś z naszego klubu musi pojechać w ramach komisji od tych lasów państwowych do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Jakieś spotkanie tam ma być, konferencja czy coś. Marcin odłożył nożyczki. — Sebastian, ale ja się nie znam na lasach — zaoponował. Szef popatrzył na niego dziwnie. — Ech, ty jednak jesteś naiwnym idealistą. Może dlatego tyle ci się udało… Tu nie trzeba nic wiedzieć. To jest jakby wyjazd rekreacyjny. Pojedziesz sobie na konferencję, posłuchasz, po parku cię przewiozą, potem sobie zostaniesz parę dni na nartach, odpoczniesz. W Zakopanem śnieg podobno piękny jeszcze leży. Ochłoniesz, odpoczniesz, a jak wrócisz, zrobimy jeszcze większy hałas wokół twojej ustawy… — To jest nasza ustawa — przerwał mu Sawicki. — …naszej ustawy, może się uda jeszcze kogoś ściągnąć do koalicji albo chociaż zwykłych ludzi przekonać. I bedzie piknie. — Czyli mam jechać na wycieczkę w nagrodę? — Tak, właśnie tak — ucieszył się Sebastian. Ten facet naprawdę potrzebował odpoczynku — chyba że zawsze taki był. Dwa lata w Sejmie, haruje jak dziki, do końca kadencji zajedzie się jak nic. — A kiedy ten wyjazd? — Pojutrze. — Pojutrze? — A co, nie pasuje ci? — Miałem wywiady umówione… — To się umów w Zakopanem i problem z głowy. — Ale to są koszty, a te dziennikarki… — „Nie myśl o dziennikarkach. Redakcja chce wywiad — redakcja zapłaci. To oni mają tobie zrobić dobrze, nie ty im". Szef klubu wstał i poklepał Marcina po plecach. — À propos, o kasę też się nie martw. Mamy w tym roku budżet na premie. — Roześmiał się trochę nieszczerze. — Pakuj się! — zawołał jeszcze i zatrzasnął za sobą drzwi. „Zakopane. Zimą. Narty. Właściwie czemu nie? Trzeba trochę odpocząć od mediów. Od pracy.

Od dusznej sejmowej atmosfery". „Od Sylwii" — dodał cichy głosik z tyłu głowy. Telefon zawibrował na stole. SMS. „Abonent dostępny" — głosił komunikat sieciowy. Wybrał numer i czekał, aż w telefonie zapiszczało. Adam od czasu ich ostatniej rozmowy nie odbierał telefonu. Marcin po przemyśleniu sytuacji uznał, że przyjaciel słusznie się obraził. Ale ileż można dzwonić? Przejdzie mu w końcu. Ledwo odłożył telefon, aparat zawibrował znowu. Numer nieznany — wyświetliło się na ekranie. Zdążył odebrać — i ten ktoś już się rozłączył. Trudno. Ma interes — zadzwoni znowu. *** Sawicki był w połowie pakowania walizki, kiedy zadzwonił jego telefon. Numer nic mu nie mówił — ostatnio to była norma. Pewnie kolejny wywiad się szykuje. — Tak, słucham — powiedział uprzejmie. — Marcin, no wreszcie! Adam z tej strony. Wyobraź sobie, ukradli mi telefon i nie mogłem odzyskać… No, w każdym razie… Może dasz się zaprosić na kawę, co? Młody poseł uśmiechnął się pod nosem. Czyli obraza nie była aż tak wielka, skoro Adam już się odezwał. — Chętnie. Kiedy? — Może być nawet zaraz. — Dobrze, skończę pakowanie i przyjadę. — Pakowanie? — W nagrodę za pracę dostałem wyjazd służbowy — wyjaśnił zwięźle. — Świetnie! To ci się należało. No, to czekam. Przyjeżdżaj! — Przyjaciel się rozłączył. Marcin wrzucił jeszcze do walizki ciepły wełniany sweter, spodnie narciarskie, zapasową parę rękawic i swoją ulubioną wodę kolońską — Cedar Wood. Nie znał nikogo innego, kto by jej używał, i sprawiało mu to satysfakcję. Zadzwonił po taksówkę i narzucił płaszcz. Po chwili jechał już przez zakorkowane miasto — o ile można to było nazwać jazdą. Wlókł się raczej. Radio w taksówce grało zdecydowanie za głośno. — W związku z nieprawidłowościami związanymi z budową czwartego odcinka autostrady A6 został odwołany wiceminister transportu — powiedział spiker bez emocji. — Co to się, panie, wyprawia w tej polityce — rzucił przez ramię taksówkarz, na oko przed trzydziestką. — W normalnym kraju odwołaliby ministra, a nie jakiegoś wiceministra. Ale minister to pewnie kolega, więc jak trzeba kogoś poświęcić… Żeby tak tych z Sejmu się dało odwołać, panie, toby wreszcie był porządek. Teraz sobie za nasze pieniądze świetnie żyją, diety, dodatki, bilety, ech! Okręgi jednomandatowe, to byłoby coś! I żeby wyborcy co miesiąc gościa z pracy rozliczali i mogli odwołać… Ale u nas to nigdy do tego nie dojdzie. Za dobrze im wszystkim tam na górze, koryto ciągle pełne i ani myślą się od niego oderwać. — Spojrzał w lusterko i chyba na widok miny Marcina nabrał wątpliwości, bo zapytał szybko: — A pan to gdzie pracuje, jeśli można spytać? — Jestem inżynierem, najkrócej mówiąc, od gazu. — No, bo jak spojrzałem na pana minę, to już myślałem, że pan też polityk… O, jesteśmy już. Nawet równo wyszło — ucieszył się, spojrzawszy na licznik. Marcin podał mu banknot i szybko wysiadł z taksówki. Właściwie nie wiedział, dlaczego skłamał. Może po prostu nie miał ochoty na dyskusję… „I tak by nie było dyskusji, bo dojeżdżaliście" — powiedział mu cichy głosik. Zignorował go. Drzwi na dole były otwarte, więc wbiegł po schodach. Zapukał do drzwi przyjaciela. W oddali usłyszał powolne kroki i po dłuższej chwili drzwi się otwarły. Marcin zrobił krok naprzód, a potem spojrzał na Adama. I zatrzymał się zdumiony w pół kroku. Adam wyglądał okropnie. Podbite oko, ręka na temblaku. Wokół żeber też chyba opatrunek, bo domowa flanelowa koszula

dziwnie się wybrzuszała. — No, wchodź, wchodź! — przynaglił go ksiądz i Marcin w końcu wszedł. Zamknął drzwi i wydusił z siebie: — Co się stało? Adam machnął ręką i ruszył w głąb mieszkania. Kulał. — A, mówiłem ci, ukradli mi telefon. — Bez walki się nie poddałeś — zażartował głupio Marcin. — Właściwie to najpierw mnie pobili, a telefon zabrali na koniec, chyba żebym nie mógł zadzwonić na pogotowie — rzucił przez ramię Adam i usiadł ciężko w fotelu. Syknął z bólu i wskazał Marcinowi ekspres. — Obsłużysz się sam? Ja mam jeszcze trochę niesprawne ręce. Sawicki spojrzał ze współczuciem na przyjaciela. A on myślał, że Adam się obraził. Jeszcze trochę w Warszawie i zapomni, jak się zachowują normalni ludzie. Nalał sobie i Adamowi po filiżance i postawił na stoliku. — Adaś, co się właściwie stało? — Chyba się komuś moje kazania nie spodobały. Albo wykłady, nie wiem. Albo… no, w każdym razie coś się komuś nie spodobało. Bili, żeby bolało, nie żeby zabić, więc pewnie to miało być ostrzeżenie. — Mówili coś? — E, same inwektywy — rzucił Adam, patrząc w podłogę. Nie zamierzał się przyznawać Marcinowi, że wiadomość była krótka i zwięzła: niech twój przyjaciel poseł zostawi ustawę w spokoju. — No, ale skończmy o mnie, do wesela się zagoi. Powiedz lepiej, jak się masz z tymi wszystkimi mediami na karku? Marcin z satysfakcją upił kolejny łyk kawy. Co prawda ilość kofeiny, którą przyjął ostatnio, przekroczyła normę — nawet jeśli normą było sześć filiżanek kawy dziennie w czasie sesji. Ostatnia sesja była jednak bardzo, bardzo dawno temu, a to był naprawdę wyczerpujący tydzień. Udzielił chyba z ośmiu, a może i dziesięciu wywiadów. — Wszyscy chcą ze mną rozmawiać, Adaś — powiedział. — Ty wiesz, jaka to jest szansa? Mogę teraz tyle ludziom przekazać. Dałem nawet wywiad do dwóch tabloidów. — Szansa i zagrożenie — mruknął ksiądz. — Od razu zagrożenie! To dobra rzecz. I teraz wszystko można znaleźć w sieci, więc te wywiady nie zginą, będą krążyć, pojawiać się tu i tam — rozmarzył się Sawicki. — Zagrożenie, zagrożenie. Jak zawsze. Dziś jesteś królem, jutro wrogiem, pojutrze niewolnikiem. Nie widzisz, co się u nas dzieje? Jak funkcjonują media? Dziś jesteś bohaterem, jutro będziesz nikim, gorzej, średniowiecznym zacofańcem. Im wyżej wejdziesz, tym dłużej będziesz spadał, a upadek będzie bolesny. Młody poseł nieco się najeżył. — Czyli mam nie udzielać wywiadów? — Udzielać. Ale nie liczyć na natychmiastową poprawę stanu rzeczy — powiedział Adam poważnie. — A teraz sięgnij do tej szafki po prawej — zakomenderował. Marcin sięgnął i wyjął paczkę czekoladowych ciastek. — Moje ulubione — uśmiechnął się. — Świętujmy zwycięstwo, choćby było jednodniowe — powiedział z uśmiechem ksiądz, po czym pochylił się do przodu, by wziąć ciastko, i skrzywił się z bólu. — Kraczesz — zripostował młody poseł, ale na ciastka rzucił się jak wygłodniały lew. Chwilę siedzieli w milczeniu, sącząc kawę. — A wiesz, że na forach też dyskutują o wczorajszym programie? Ale dziwni są ci ludzie. Twierdzą, że zostałem zupełnie zmiażdżony, że moje argumenty były wyssane z palca. I że Kraków zawsze był zaściankowy. — Tym się nie przejmuj. — Adam nie bez trudu porwał ostatnie ocalałe ciasteczko. Potem sięgnął

do stojaka z gazetami i wyjął kilka. Rozłożył je na stole. Tytuły na pierwszych stronach aż krzyczały: „Będę bronił naszych dzieci", „Rząd chce naszych pieniędzy, dzieci tylko podnoszą koszt", „Nie stać nas na społeczeństwo z probówki". Marcin uśmiechnął się, ale zanim zdążył otworzyć usta, zadzwonił jego telefon. — Kot — szepnął do Adama, po czym odebrał i powiedział do telefonu: — Warszawa wita Kraków! Chwila milczenia przeciągała się, aż w końcu zarumieniony poseł rzucił: — Bardzo, bardzo dziękuję, zwłaszcza za modlitwę! — i zakończył rozmowę. — Arcybiskupowi bardzo się podobało — oznajmił zadowolonym tonem. — To dobrze, ale wiesz, że arcybiskup jest co do aborcji przekonany. A tu chodzi o tych nieprzekonanych przecież. Poza tym, Marcinku… Jakie są realne szanse na przyjęcie twojego projektu? Sawicki spojrzał na niego zdziwiony. — Jak to: jakie?! Przecież nie pracowałbym nad czymś, co nie ma żadnych szans! — A jakie szanse ma realnie? Kto go poprze? Kto nie siedzi w kieszeni farmaceutów? Kto chce zachować poselski fotel za wszelką cenę? Który szef partii nie patrzy w sondaże? Kto się nie podda dyscyplinie partyjnej? — Ale w kwestiach sumienia… — zaczął młody poseł. Adam tylko się uśmiechnął, widząc jego minę. — Nie, nie mówię, żebyś się poddał. Walcz! Ale musisz mieć świadomość, że to jest wojna, media to nie poligon, to już prawdziwy front. Każde twoje potknięcie będzie użyte przeciwko tobie. Wszystko, co powiesz. Jutro przeinaczy to któryś dziennikarz, pojutrze wszyscy będą wiedzieli, że to ty tak powiedziałeś. Wszystko, co zrobisz. Wszystko, co kamery zarejestrują, dziennikarze usłyszą, reporterzy sfotografują. Nic lepszego, niż zdyskredytować faceta, publikując jego kompromitujące zdjęcia! — Adaś, Adaś! A skąd niby mieliby mieć te zdjęcia? — A Photoshop to pies? A paparazzi to niewinne dzieciątka? — Czy ty mnie straszysz? — Nie, ja cię tylko ostrzegam: uważaj. Uważaj na wilki, man! — próbował zażartować Adam i zaczął opowiadać o jednym ze swoich uczniów, który zawsze chciał zbudować szybowiec. I nie poruszył tematu, który leżał Marcinowi na wątrobie. Przynajmniej nie wprost. Sawicki słuchał jednym uchem. Myślami był już w Zakopanem.

ROZDZIAŁ 8 Obcisłe narciarskie spodnie. Czarna mini. Kurtka z futrzanym kołnierzem. Gruba tunika w szwedzkie wzory i puszyste, kremowe rajstopy. Czerwony szaliczek. Ilość ubrań rosła, ale i tak najwięcej miejsca w walizce najładniejszej posłanki LiN — a może i posłanki w ogóle — zajmowała kosmetyczka. Kremy, pudry, cienie i tusze. Korektor, który kosztował pół minimalnej pensji. Perfumy, lakiery, odżywki — Sylwia musiała mieć ze sobą wszystko. Zwłaszcza w górach — bo tam nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Ucieszyła się z tej propozycji. W zasadzie lasy niewiele ją obchodziły — owszem, kiedyś pewien fotograf zrobił jej w lesie świetne zdjęcia, ale osobiście wolała parki, w których alejki były równe, nie było tyle gałęzi drących rajstopy i błota brudzącego buty ani gryzących i zostawiających nieestetyczne plamy na skórze owadów. W górach natomiast lubiła luksusowe pensjonaty, najlepiej ze SPA i własnym wyciągiem narciarskim. Żadne tam spanie w schroniskach, tułanie się po szlakach z plecakiem, moknięcie w deszczu i babranie się w śniegu. Była modelka lubiła po prostu miejsca, na których tle dobrze się wygląda, a nie takie, które wymagały ofiary z pięknego wyglądu. Ale wyjazd do Tatrzańskiego Parku Narodowego, gdzie będą ją traktować jak VIP-a, wozić, pokazywać i dbać o dobre samopoczucie, to co innego. Poza tym hotel, w którym mieli mieszkać, miał SPA. Decyzja była prosta. Może tylko ta wspólna jazda autobusem była trochę szkolna, jak wycieczki, w których zresztą Sylwii nie było dane uczestniczyć wiele razy. Ale cóż. Gdyby jechała na własną rękę, musiałaby się męczyć z walizką, a jej partyjni mięśniacy, również wydelegowani przez szefa jako eksperci od lasów, na pewno z przyjemnością trochę się z jej bagażami pomęczą. Da się w nagrodę zaprosić na kawę — i wszystko będzie pięknie. Telefon, porzucony pod stosem ubrań, które odpadły w zawodach, zadzwonił nagle. Kiedy wreszcie go odkopała, umilkł. Oczywiście. Numer prywatny. Odłożyła go, tym razem na wierzch, i na szczęście zadzwonił znowu. — Mam dla pani informacje — powiedział męski głos, zanim zdążyła powiedzieć „proszę". — Nie na telefon. Niech się pani ze mną spotka za kwadrans w taksówce. — W taksówce? — Sama pani zobaczy. Zielony mercedes. Zeszła na dół w sam raz, by zobaczyć jaskrawozielonego, stareńkiego mercedesa zatrzymującego się tuż pod domem. Nie bez obaw wsiadła do środka, usiłując zapamiętać rejestrację. Kierowca ruszył bez słowa, a Sylwia zastanawiała się, kto dołączy do niej po drodze. Po kilku minutach wjechali w korek. Posłanka rozglądała się z tylnego siedzenia za jakimś ryzykującym pieszym idącym wzdłuż samochodów. Daremnie. Minęło kolejnych pięć minut. — Niezła pani jest. Nie powiedziała pani jeszcze ani słowa, od kiedy pani wsiadła — zagaił kierowca. — Czekam na kogoś — powiedziała nieuważnie Sylwia, dalej się rozglądając. — Niepotrzebnie. Dopiero teraz przyjrzała się uważniej taksówkarzowi. Broda, ciemne okulary. Jak w tanim filmie kryminalnym. No jasne. — Czyli pan to pan? — Świetnie to pani ujęła. — Facet pokazał rząd białych zębów. — I co pan dla mnie ma? — Dostałem przelew, więc coś tam mam. Czekała na jakąś szarą kopertę, płytę, wydruki. Domniemany taksówkarz się nie ruszył. Samochód za nimi zaczął trąbić, więc przejechali wolno dwa metry.

— Ten niesymetryczny gość, o którego pani pytała, jest na usługach szaraków. — Szaraków? — No, nie wie pani, kto to? Ci, co rządzą sobie zza pleców. Szare eminencje. — Czyli? — Konkretniej nie mogę. W zasadzie mógłbym, ale pani to tylko zaszkodzi. — Zaszkodzi? — Tak właśnie. — Uśmiechnął się do niej w lusterku, ale w tym uśmiechu było coś niebezpiecznego. — A jak się nazywa? — To zależy kiedy. Stosownie do okoliczności nosi kilka różnych nazwisk, z których żadne nie jest prawdziwe i żadne nic pani nie powie. Więcej pani powie, że jest też związany z pewnym naczelnym. — Jakim naczelnym? — Grubym i paskudnym — zarechotał facet, aż mu się zatrzęsła broda. Korek się przerzedził, więc ruszyli powoli do przodu. — I to też ma mi wystarczyć? — Niech sobie pani poogląda naczelnych, na pewno pani zgadnie, o kogo chodzi. Sytuacja zaczynała być nie do wytrzymania. — Czy ja panu płacę za informacje, czy za zagadki? — zapytała ostro, pochylając się gwałtownie do przodu. — Ech, co za branża. Nawet pożartować sobie nie można — westchnął brodaty teatralnie. — Fischer się nazywa, paniusiu, Fischer. Spojrzał w lusterko i zobaczył piękną brunetkę transformującą się w tygrysa. Tipsy miała długie. Lepiej uważać. — Ale jak ma pani wolną stówkę, znalazłem przypadkiem jeszcze jedną informację — powiedział pojednawczym tonem. — Równie przydatną? — Może nawet bardziej. — To mam. — Bez urazy, ale chciałbym zobaczyć. Bez słowa wyjęła z portmonetki sto złotych i rzuciła na przednie siedzenie. — Do Tatrzańskiego Parku Narodowego wybiera się pewien paparazzi, który pracuje dla pewnego grubego redaktora. Oficjalnie będzie próbował fotografować Adama Małysza, który podobno ma się tam pokazać incognito, o ile on w ogóle ma jakieś incognito. — A nieoficjalnie? — Nieoficjalnie to właśnie ta informacja dla pani. Westchnęła. Zagadki, zagadki. Chociaż rozwiązanie tej poszło jej akurat bardzo dobrze. — Dzięki — rzuciła do brodacza. — Nie ma za co. — Podrzuci mnie pan — rozejrzała się. No tak. Byli pod jej domem. — A skąd… — Adres? Przecież dzwoniła pani z komórki. GPS to naprawdę świetna sprawa. A znajomości w telefonii — jeszcze lepsza — roześmiał się i dodał: — Szukanie tej rejestracji nic pani nie da, zaraz jadę do garażu po nowe tablice. Westchnęła i wysiadła. A więc dwie niespodzianki mniej. Dobre i to. Szykuje się pracowity weekend. *** Komisja do spraw Lasów Państwowych przypominała raczej rozwrzeszczaną wycieczkę szkolną, która nie może się doczekać odjazdu, by wyjąć wszystkie przemycone na pokład autokaru nielegalne substancje. Ciekawe, swoją drogą, czemu nie mogli spotkać się na miejscu, a każdy dojechałby na własną

rękę i zgodnie z własnymi wymaganiami. Może chodziło o zrównanie posłów wszystkich partii, ale Marcin w to wątpił. Kiedy pojawił się na parkingu z walizką, autobus był już zapełniony w jednej trzeciej. Wypatrzył sobie przyjemne miejsce na końcu autokaru i przecisnął się tam wąskim przejściem. Wyjął odtwarzacz MP3, włożył do uszu słuchawki i zamknął oczy. Trzy kawałki później ktoś popukał go w ramię. Spojrzał w górę i zobaczył blondynkę w szarej garsonce. Miała w sobie coś z myszy. Wyjął słuchawkę z ucha. — Można? — zapytała. Miała miły głos. — Proszę — powiedział, po czym włożył słuchawkę z powrotem i zamknął oczy. Przez muzykę słyszał jeszcze, że coś do niego mówi, ale postanowił to zignorować. Po dłuższej chwili zapadł w miłą drzemkę. Wyrwał go z niej przeraźliwy pisk dobywający się z autokarowych głośników. Czy te mikrofony zawsze muszą sprzęgać? — A teraz, drodzy państwo, sprawdzimy, czy nikogo nam nie brakuje — powiedział do mikrofonu damski głos. I kobieta zaczęła wymieniać kolejne osoby, nie zadając sobie trudu, by imię przeczytać przed nazwiskiem. Pewnie nawet nie wiedziała, że tak wypada. Do „S" było jeszcze sporo czasu. Przymknął oczy. Dowiedział się jeszcze, że blondynka koło niego nazywa się Albertowicz Anna. Szkoda, że nie czytają przynależności partyjnej. Pewnie gdyby intensywniej brał udział w parlamentarnym życiu towarzyskim, znałby już wszystkich. Ale nie brał. Nie śmieszyły go sprośne żarty, nie cieszyło picie na umór lub branie na umór, w zależności od pokolenia. Może dlatego wciąż nosił w sobie jakieś idealne, nierealne wizje polskich mężów stanu. Przed oczami stanął mu Workowicz. Odgonił szybko wspomnienie, które usilnie próbował wyrzucić z pamięci. I Sylwię. — Golczyńska Sylwia — zawtórowała jego myślom pani-głos-z-mikrofonu i zaraz pytająco powtórzyła: — Czy pani Sylwia jest z nami? Ku swojemu zdumieniu Marcin poczuł, jakby żołądek skolonizowało mu stado motyli. I teraz usiłowało się wydostać. Zrobiło mu się gorąco. „Nie zachowuj się jak chłopczyk w podstawówce" — skarcił sam siebie, ale autobusowowycieczkowa atmosfera najwyraźniej udzieliła mu się w pełni. — …prawie zawsze — usłyszał, jak mówi do niego blond sąsiadka. — Przepraszam, nie dosłyszałem — zwrócił się uprzejmie w jej stronę, by przez chwilę myśleć o czym innym, nie o Sylwii, z którą spędzi następną dobę. — Mówiłam, że Sylwia Golczyńska zazwyczaj się spóźnia. To chyba jest obliczone na efekt: jak się spóźnia, to wszyscy mogą ją podziwiać — powiedziała. — Wiem, bo jesteśmy z jednego klubu — dodała w odpowiedzi na pytające spojrzenie Sawickiego i zaraz potem zapewniła: — Proszę się nie obawiać, nie mam zamiaru z panem rozmawiać o polityce, siadłam tu, bo nie lubię moich hałaśliwych kolegów. Można powiedzieć, że się trochę przed nimi schowałam. — Uśmiechnęła się, pokazując niezbyt ładne zęby. — Czyli Sylwia Golczyńska spóźnia się dla efektu — powiedział nie wiadomo po co Marcin. Spojrzała na niego z ożywieniem. — Tak, właśnie to powiedziałam. O, sam pan zobaczy, jak to działa. — Wskazała ręką na okno. I rzeczywiście — na parkingu zmaterializowała się wiotka sylwetka posłanki LiN. Była w sukience wyglądającej spod rozpiętego futerka, na szpilkach, i ciągnęła za sobą wielką walizę. Nie było jej dane ciągnąć długo — z autokaru wysypało się trzech krzepkich klubowych kolegów, którzy natychmiast przechwycili walizkę oraz Sylwię. — Mogli ją jeszcze zanieść na rękach — mruknęła sąsiadka. Spojrzał na nią uważnie. — Tak, nie lubię jej — przyznała z westchnieniem. — Robi wokół siebie tyle szumu, że nie starcza czasu na pracę. Faceci, zamiast myśleć rozsądnie, robią wszystko, by się jej przypodobać, zdobyć

punkty. Wszystko z nadzieją na łóżko, oczywiście. Nic z tego nie wychodzi, ale nie potrafią sobie odpuścić. — Spojrzała na Sawickiego. — Pewnie pan myśli, że jestem zazdrosna; w końcu można śmiało powiedzieć, że mam urodę radiową. — Roześmiała się ironicznie. — Ale denerwuje mnie, że kobieta, która w zasadzie ma przeciętną urodę, przy użyciu polepszaczy różnej maści jest w stanie postawić na nogi pół Sejmu. Gdyby ją pan zobaczył bez makijażu, z włosami związanymi w koński ogon, w trampkach i dresie, wiedziałby pan, o czym mowa — zakończyła wreszcie. — Pewnie ma pani rację — powiedział uprzejmie. — Ale pan się ze mną nie zgadza, co? Nic dziwnego, jest pan facetem — podsumowała go blondynka i wyjęła z torebki gazetę. — Nie, nie sugeruję, że nie chcę z panem rozmawiać, po prostu od tygodnia nie miałam czasu przeczytać jednego tekstu stąd, a bardzo mnie interesuje — wyjaśniła i zagłębiła się w lekturze. Marcin zerknął na okładkę. Wywiad z nim w środku. Cóż. Sylwia najwidoczniej ulokowała się już w autokarze, może nawet na kolanach jednego z uczynnych kolegów. Marcin nie zamierzał sprawdzać. Włączył znowu empe trójkę i zatonął w smętnych dźwiękach produkowanych przez zespół Beirut. Nawet się zdrzemnął, uśpiony przez muzykę i kołysanie, ale ze snu pełnego czyichś szeptów i patrzących na niego uwodzicielsko ciemnych oczu wyrwało go potrząsanie za ramię. „Zaraz wstaję" — chciał mruknąć, ale otworzył oczy i przypomniał sobie szybko, że nie drzemie we własnym fotelu. Budziła go Albertowicz Anna. W ręce trzymała gazetę otwartą na wywiadzie z Marcinem. Aha. Westchnął i psychicznie przyszykował się do walki. — Przepraszam, że pana budzę, ale i tak zaraz dojeżdżamy, a jedna rzecz nie daje mi spokoju. — Słucham — powiedział, starając się, by zabrzmiało uprzejmie. — Powiedział pan w tym wywiadzie, że kościelny tryb życia jest bardziej ekonomiczny od lewicowego. Mówiąc szczerze, nie rozumiem. „Oho, więc jednak mała bitwa" — pomyślał Sawicki i poczuł przypływ energii. — Po pierwsze, nie kościelny, ale katolicki, i to jest różnica, proszę mi wierzyć. Ale teraz nie będę jej tłumaczył, to wyjdzie z kontekstu. Patrzyła na niego uważnie. — Sprawa wygląda tak — ciągnął — że mamy dwie odmienne koncepcje ludzkiego życia. Jedna zakłada, że dziecko już we wczesnych latach szkolnych jest oswajane z zagadnieniami z dziedziny ludzkiej seksualności, co prowadzi do pewnego spowszednienia spraw do tej pory uważanych przez dzieci za tajemnicze. Co można po prostu określić zdaniem „skąd się biorą dzieci". A skoro już wiemy skąd, następuje moment inicjacji w życie egoistyczne — spojrzał z wahaniem na blondynkę. Słuchała jeszcze, więc poczuł, że nie jest źle. — Dlaczego egoistyczne, zaraz wyjaśnię. Więc nasze dziecko dowiaduje się, że aby powstało kolejne dziecko, potrzebna jest komórka jajowa i plemnik, że zazwyczaj spotykają się w brzuchu — mówiąc najoględniej — kobiety, że to się nazywa ciąża i tak dalej. Krótko mówiąc — że konsekwencją współżycia jest nowe życie. Ale dowiadują się też, że można tej konsekwencji uniknąć, pozbawiając plemniki szansy na kontakt z komórką jajową albo pozbawiając powstałą zygotę szansy na zagnieżdżenie się w macicy. — Biologię może pan sobie darować, jestem lekarzem — powiedziała sąsiadka. — To świetnie. Więc dziecko dowiaduje się, że można współżyć bez konsekwencji w postaci dziecka. A jeśli nawet pojawi się dziecko, można je usunąć. Że można zmieniać partnerów według upodobania. Wystarczy pamiętać o antykoncepcji. Zgadza się? — Zgadza. — Tylko że antykoncepcja jest zawodna, o czym nie piszą producenci, piszą natomiast zawiedzione jej nieskutecznością kobiety na forach internetowych. A skoro nie chcemy dziecka, nic prostszego, niż je usunąć. Jedno i drugie często prowadzi do bezpłodności, więc kiedy kobieta w końcu

chce mieć dziecko, musi się uciekać do technicznych sztuczek, na przykład in vitro. Prawda? A że mężczyźni, z powodu antykoncepcji właśnie, dorastają coraz później, nie ma godnych życiowych partnerów, więc samotne kobiety decydują się na dziecko. — Nie do końca się z panem zgadzam, ale proszę mówić dalej. — Natomiast w katolickim modelu dziecko od początku dowiaduje się, że seks to rzecz dla dorosłych, a konkretnie dla małżonków, że poza przyjemnością jest też przestrzenią, w której powstaje nowe życie. Że ze współżyciem czeka się do ślubu. A po ślubie, w stałym związku, jakim jest małżeństwo, dziecko jest dobrze widziane, nie jest niepotrzebnym balastem, nie jest rzeczą do usunięcia. Zazwyczaj nie ma potrzeby uciekania się do in vitro. — Z tym zupełnie się nie zgadzam, ale proszę dalej. — Podsumujmy sobie teraz koszty. Dziecko liberalne zaczyna generować koszty już wtedy, kiedy szkoła musi zatrudnić nauczycieli do edukacji seksualnej. — No, proszę nie przesadzać! Przecież w obowiązku szkoły… — rozjuszyła się posłanka, ale Sawicki przerwał jej szybko. — Proszę mi dać dokończyć. Później do kosztów dochodzą: antykoncepcja, leczenie chorób związanych z posiadaniem dużej ilości partnerów, potem koszty aborcji, kiedy dziecko jest niechciane, potem koszty in vitro, a nawet leczenia, na przykład raka szyjki macicy, który najczęściej występuje u kobiet zmieniających często partnerów, co udowodniono. Jaką część z tych kosztów poniesie społeczeństwo, kiedy antykoncepcja będzie refundowana, podobnie aborcja i in vitro? Kto na tym zarobi? — To jest ingerencja w wolność obywateli dotyczącą podejmowania decyzji o własnym życiu! — zakrzyknęła Albertowicz, ale konik Sawickiego już galopował. — Otóż wcale nie, bo ja, na przykład, nie mam ochoty płacić coraz wyższego podatku dochodowego, by moja sąsiadka mogła usuwać kolejne niechciane dzieci. Jak nie umie odpowiedzialnie korzystać z życia, niech sama za to płaci. Ale wróćmy do bilansu: w modelu katolickim nie ma kosztów antykoncepcji, aborcji, in vitro. O ile mniej kosztuje państwo rodzina katolicka! — Tak, ale zazwyczaj rodziny katolickie są wielodzietne i państwo daje im zasiłek — błyskotliwie zauważyła lekarka. — Podobnie jak samotnym matkom, których jest coraz więcej. — I nic nie mówił pan o kosztach wychowania dziecka. Ubranka, wózki, mleko; to kosztuje! — Tak, ale każdy płaci z własnej kieszeni, odprowadzając w dodatku podatek VAT. Czyli to dla państwa czysty zysk — triumfował Sawicki. — Antykoncepcja i aborcja też jest pokrywana z własnej kieszeni! — Niekoniecznie. A najwięcej zarabiają na niej koncerny farmaceutyczne. — Ale tam też pracują ludzie, którzy zarabiają — zaperzyła się blondynka. Sawicki po prostu szczerze się roześmiał. — Bez urazy, ale to o mnie mówią, że jestem naiwny. A pani jest lekarką. Powinna pani doskonale wiedzieć, jak to działa… Albertowicz milczała urażona. — Tak więc chyba jasno udowodniłem, że katolicki model wychowania jest bardziej ekonomiczny niż liberalny. — Wykorzystał jej milczenie z miłym poczuciem zwycięstwa. Ktoś z tyłu roześmiał się głośno. — Dziwne, że nie zostałeś księdzem, Sawicki — powiedział chudy brunet w okularach, wychylając się zza siedzenia. — Nawet prywatnie głosisz kazania. No, no. — Proszę państwa, wysiadamy — powiedziała mikrofonowa kobieta. — Możemy o tym jeszcze porozmawiać w parku — powiedziała łaskawie Anna Albertowicz i skierowała się do wyjścia. — Może pomóc pani z walizką?! — zawołał za nią. — Dziękuję, nie trzeba — odpowiedziała, nawet się nie odwracając. Ech. Sama chciała wyjaśnień, a później się obraża, że ktoś ma inne zdanie.

Wziął swoje rzeczy i ruszył do tylnych drzwi autobusu. Kiedy schylał się do bagażnika po swoją walizkę, ktoś położył rękę na jego ramieniu. Odwrócił się zaraz. Polepszacze czy nie, Sylwia była po prostu piękna. Aż zaparło mu dech. — Nie wiedziałam, że też tu będziesz — powiedziała, uśmiechając się kocio. — No… ja… tak — udało mu się wykrztusić. — A skoro już się spotykamy przy walizkach, czy mógłbyś mi pomóc? — zapytała, robiąc minkę małej dziewczynki, i pokazała mu palcem walizę potwora, w której na upartego mogłaby się zmieścić zwinięta jak kot. Westchnął teatralnie. — Widzę, że sama sobie nie poradzisz — zripostował i złapał walizę. Od razu przyjemnie się zdziwił — była lżejsza, niż na to wyglądała. I miała kółka. A na jej wierzchu można było położyć jego niedużą walizkę, co rozwiązało problem równej długości rąk. — Panie przodem — powiedział, a kiedy ruszyła przed nim, nie mógł się powstrzymać, by nie obejrzeć sobie poruszającej się płynnie kształtnej pupy. Żeby nie zwariować, zagadnął: — Duża ta twoja walizka. Co tam masz, jeśli wolno spytać? Wyjazd jest, zdaje się, dwudniowy? — Same potrzebne rzeczy — roześmiała się, równając się z nim. — No wiesz, suszarka, waciki, buty i już pół walizki zajęte. Być może nawet mówiła prawdę, ale nie dbał o to. Było pięknie, słońce świeciło, śnieg się skrzył, powietrze pachniało świeżo i zachęcająco. Sylwia uśmiechała się do niego. Czegóż chcieć więcej. *** — Są — powiedział do siebie nijaki facet w nijakim wieku, nijako odziany. Jedynie wielka, czarna, nijaka torba trochę bardziej rzucała się w oczy. Ale najbardziej w oczy rzucały się oczy — czujne, skupione, obserwujące uważnie otoczenie. Za chwilę jednak zniknęły za ciemnymi nijakimi okularami i tylko nieliczni rozpoznaliby w mężczyźnie Roberta, zwanego Wilkiem. Teraz wilk był na polowaniu, nie mógł więc zwracać na siebie uwagi. Szef się nie zdziwił, kiedy Robert przyszedł do niego z propozycją. To się czasem zdarzało. Szef nie pytał też, skąd Robert wie. Zapytał tylko ile, skrzywił się, zadzwonił gdzieś, zaproponował dwadzieścia procent mniej, zawrócił Roberta od drzwi i zgodził się na pierwszą kwotę. I o to chodziło. Robert był na miejscu od dwóch dni. Przy okazji zrobił też ładne zdjęcia dwóch panów polityków, którzy mieli gorący romans ukrywany przed światem, choć należeli do partii głośno popierających homoseksualizm. Ponieważ panowie byli czujni, Robert wziął ze sobą stałą przykrywkę: znajomą z małym synkiem. Synek był zachwycony górami i wujkiem, znajoma — górami i kasą, a Robert, poza zdjęciami, miał nikłą namiastkę życia rodzinnego. Cóż, musi wystarczyć. Dwójka, którą miał teraz na celowniku, nie była aż tak czujna. On jeszcze nie znalazł się w gronie skrzywdzonych przez media i nie wiedział, jak należy uważać. Ona, mimo że była kiedyś modelką, nie doświadczyła życia celebrytki wiecznie ściganej przez sforę spragnionych sensacji paparazzich. Była w tym wielka zasługa jej męża, który na czas kupował zdjęcia na wyłączność, fundował naczelnym, a czasami całym redakcjom weekendy w SPA, a kiedy żądania były zbyt wysokie, dzielił się chyba jakąś wiedzą tajemną, bo sprawy cichły błyskawicznie. Raz nawet jakiś pośrednik Golczyńskiego kupił od Roberta piękne, pikantne zdjęcia Sylwii romansującej z pewnym prominentem — młodym i przystojnym. Naczelny nawet nie zapytał, co się stało z długo wyczekiwanymi zdjęciami na pierwszą stronę, ale sekrety naczelnego Robert akurat znał i przypuszczał, że znał je również Andrzej Golczyński i odpowiednio wykorzystał. Bywa i tak. Robert miał dziwne przeczucie, że tym razem jednak zdjęcia romansującej Sylwii Golczyńskiej znajdą się na czołówkach. A on zarobi. I to jak. Na razie trzeba się jednak skupić na robocie. Założył dwusetkę wyczyszczoną dziś rano jak karabin przed walką. „O, i proszę, opłacało się czekać. Opłacało się też opłacać informatorów. Facet

wlecze tę walizę, ale trzeba przyznać, że dobrze mu idzie, chociaż bydlę wygląda na ciężkie, a panna idzie koło niego i szczebiocze. Chociaż nie, ona nie szczebiocze. Raczej pomrukuje. Kocica. Tyłek ma niezły, trzeba jej przyznać. Resztę zresztą też. Czemu ona jeszcze nie trafiła na rozkładówkę do «Playboya»? Pewnie mąż nie chciał się nią dzielić". Weszli do hotelu. „Trzeba się zwijać". Robert miał pokój na wprost — a nuż nie zasłonią okien? Jego człowiek załatwił im pokoje — były tuż obok siebie i miały wewnętrzne drzwi. Ciekawe, czy zaprotestują. Nie przypuszczał, żeby tak się stało. *** Cała wycieczka zebrała się w recepcji. Pani-głos-z-mikrofonu okazała się korpulentną, krótko ściętą brunetką w średnim wieku i do pary średnio ładną. Rozdała im klucze, czytając ponownie listę. Zapowiedziała następne punkty programu: szybki lunch, potem podróż autobusem do parku. Powrót, obiad, a wieczorem — mała konferencja ze strażnikami przyrody. Następnie do wyboru: picie w barze, picie na mieście, kino, SPA, własne rozrywki albo łóżko — według upodobań. Odebrał klucz i zdjął swoją walizkę z Sylwinej. — Który masz numer? — zapytała. — Trzysta piętnaście. — O, a ja trzysta szesnaście! — Świetny żart. — Nie, popatrz sam — podetknęła mu klucz pod oczy. — No, to chodźmy — zakomenderował i ruszył w stronę windy. Nie poszła wcale za nim, tylko odwróciła się do znajomych z klubu i pomachała. Podeszli zaraz — trzech facetów, dwie kobiety, w tym znajoma Marcina z autobusu. Winda przyjechała, a on nie miał zamiaru czekać na Sylwię. Jak by to wyglądało? Wjechał więc na górę, odnalazł 315, wstawił do środka swoją walizkę oraz walizkę Sylwii — jak będzie chciała, to przyjdzie — i postanowił wziąć szybki prysznic. Rozłożył walizkę na łóżku i wyjął z niej sztruksowe spodnie i zamszową marynarkę. Nie zamierzał kompromitować się w garniturze. Po krótkim namyśle zamienił marynarkę na gruby wełniany sweter ze szwedzkim wzorem i ruszył do łazienki. Była prosta i ładna. Zrzucił ubrania, przewiesił je porządnie przez oparcie krzesła i wskoczył pod prysznic. Gorąca woda popłynęła od razu w chłodne powietrze i obłok pary przysłonił mu widzenie. Lejąc wodę na twarz, wyciągnął rękę na chybił trafił i złapał pojemnik z hotelowym mydłem. Pachniało zimowo i ziołowo. Namydlił się porządnie, a zapach nabrał słodkich nut. Zastanawiając się, czy to może nie jest damskie mydło, i czując, jak spływa z niego zmęczenie podróżą, stał pod płynącą wodą dobrych parę minut, po czym złapał ręcznik przewieszony przez górę kabiny prysznicowej, wytarł twarz, trochę plecy i owijając ręcznik wokół bioder, wyszedł boso na podgrzewane kafelki. I zamarł. Na krześle, opierając się o jego ubrania, siedziała Sylwia. Boso, w kusej sukience. Przełknął ślinę, mając nadzieję, że nie było tego bardzo słychać, po czym zaniepokoiło go coś innego. Mrugnął, żeby się upewnić, czy mu się nie wydaje, ale skąd — siedziała i uśmiechała się. — Fajny stąd widok — powiedziała w końcu. Nie odpowiedział — po prostu przeszedł koło niej i wyszedł do pokoju. Byle szybciej, byle nie myśleć o wspólnym prysznicu. Zapach jej perfum pofrunął za nim. Marcin wziął głęboki wdech, po czym spokojnie rzucił ręcznik na łóżko i zaczął się ubierać. Dopiero kiedy wbił się w spodnie, odważył się spojrzeć za siebie. Sylwia siedziała teraz na fotelu w pokoju. — Przyszłam po walizkę, ale nie otwierałeś, więc poprosiłam sprzątaczkę, żeby mi otworzyła, bo mąż się kąpie, a ja zostawiłam kartę w środku. I wpuściła mnie bez kłopotu. Nie odpowiedział. Włożył podkoszulek i zapinał guziki błękitnej koszuli. — Dobrze ci w niebieskim — powiedziała — ale lepiej było bez…

— Czy mam ci zanieść walizkę do pokoju? — przerwał i spojrzał na nią. Błąd. Czy to te cholerne góry tak działają? Świeże powietrze? Nic. Jutro już jej tu nie będzie, a on spokojnie pojeździ sobie na nartach. Chwycił sweter i włożył głowę do środka. Kiedy wyjrzał z powrotem, Sylwia stała tuż przy nim. — Podobasz mi się nago — wyszeptała mu do ucha, a on poczuł przyjemny dreszcz. — Nie trzeba, ma kółka, poradzę sobie ten kawałek — powiedziała głośno, ale nie odsunęła się od niego. A w młodym pośle walczyły ze sobą sprzeczne uczucia: żeby ją złapać za kark jak kociaka i wyrzucić na wycieraczkę, ale jeszcze bardziej — rzucić na łóżko i zedrzeć z niej tę obcisłą sukienkę oraz resztę szmatek. Chyba to wyczuła, bo się odsunęła i ruszyła do drzwi. — Idziesz na lunch? — zapytała jeszcze. Kiwnął głową, a ona złapała walizkę i już jej nie było. Wszedł do łazienki i spojrzał sobie głęboko w oczy. — Mężatka. Mężatka — powtórzył półgłosem i poczuł, że wszystkie jego postanowienia zaraz wezmą w łeb. — Pamiętaj, ona chce cię poderwać dla sportu — spróbował jeszcze, ale nic to nie dało. W powietrzu unosił się jeszcze leciutki zapach jej perfum. Włączył klimatyzację i włożył buty. Prawdę mówiąc, chwilowo nie miał nic przeciwko temu, żeby dać się poderwać Sylwii Golczyńskiej i sprawdzić, jakie to uczucie być z nią w łóżku. „Poddałeś się" — powiedział głosik. Tym razem się z nim zgodził. *** Niezły jest — pomyślała Sylwia, kiedy przebrana w strój do zwiedzania parku schodziła na lunch. Sama nie była pewna, czy ma na myśli walory fizyczne, czy ten zacięty upór. Leci na nią jak ćma do światła, gdyby się bardziej postarała, zamiast lunchu zjadłby ją w tym wielkim, hotelowym łóżku. Co i tak nastąpi. Sylwia odkryła bowiem właśnie, że ich pokoje mają wewnętrzne drzwi. Cóż z tego, że zamknięte. Na pewno ktoś z obsługi wie, gdzie są klucze, a jak nie wie, szybko sobie przypomni. Sylwia na wyjazdy zawsze zabierała ze sobą gotówkę. Sweter Marcina ją zainspirował, do myślenia dało też psychologiczne prawo mówiące, że podobieństwa przyciągają uwagę. Być może chodziło tylko o powtarzanie gestów, ale Sylwia testowała wariant z ubraniami w praktyce tyle razy, że była pewna. Kremowa tunika w szwedzkie wzory, kozaki z futerkiem — w sam raz. Oto, do czego przydaje się duża walizka. W sali była już większość wycieczki. Wypiła kawę, zjadła parę ciastek, lunch zbliżał się do końca, a Sawickiego ani śladu. Może się teraz wstydzi i będzie jej unikał. Może przegięła z tym wchodzeniem do łazienki, ale cóż zrobić — okazja czyni podglądacza. „A było na co popatrzeć, mmm. Czemu on nie ma kobiety?" „Może zakochał się w niej, Sylwii, i dlatego nie ma nikogo" — podpowiedział malutki kawałek jej umysłu wciąż wierzący w romantyczne przypadki. Uciszyła go. Naiwności pozbyła się dawno temu. W końcu przyszła źle ubrana pani przewodniczka i zaprosiła ich do autokaru. Wyjęła listę i zaczęła sprawdzać obecność, jak w szkole. — Sawicki Marcin — powiedziała w końcu i odpowiedziała jej cisza. Powtórzyła jego nazwisko jeszcze raz, bezradnie rozglądając się po autobusie, kiedy pochylił się do niej kierowca i coś powiedział. Przeczytała więc listę do końca, drzwi się zamknęły i pojechali, z poirytowaną Sylwią otoczoną gromadką wielbicieli w środku. Za oknami robiło się coraz piękniej i piękniej i nawet niepodatni na uroki przyrody umilkli na chwilę, kiedy przejechali szlaban i jako wóz uprzywilejowany zagłębili się w las. Po kwadransie byli już na miejscu — wysypali się z autobusu jak gromadka podekscytowanych dzieciaków. Weszli na chwilę do schroniska, gdzie siedział jakiś ubrany na czarno facet, para strażników i… Sawicki gawędzący z nimi w najlepsze. Strażnicy na ich widok się poderwali, po czym nastąpił krótki wykład historyczny wygłaszany

z zapałem przez młodą dziewczynę uczesaną w dwa warkocze. Później o przyrodzie opowiedział równie krótko jej kolega z małym, śmiesznym wąsikiem i mogli ruszać w śnieg. Sylwia wyszła przed schronisko, czując na sobie czyjeś spojrzenie. Nie odwróciła się. Sto metrów dalej poczuła, że ktoś łapie ją za łokieć. — Bez czapki zmarzniesz — powiedział Marcin i podał jej swoją. Wielką, zabawną i włochatą. — Nie, dzięki, mam kaptur — powiedziała. Od razu zrobił tę męską minę zbitego psa, więc uśmiechnęła się do niego i wyjaśniła: — Moje włosy nie znoszą czapek. Niszczą się i plączą, więc jestem skazana na kaptury. Przyjął wyjaśnienie. Szli koło siebie w milczeniu, oddaleni od rozgadanej grupy, oczarowani pięknem lasu i gór. — Cieszę się, że tu przyjechałam — szepnęła w końcu, czując się onieśmielona majestatem gór, i dodała: — Jest pięknie. Spojrzał na nią, jakby chciał sprawdzić, czy kpi. Ale nie kpiła. Naprawdę była przejęta. — Ja też — szepnął. Spojrzała na niego obiecująco i nagle znikąd przyfrunęła wielka śnieżka i pacnęła Marcina prosto w nos. — Heeeeeeeeeej!!! — darł się jeden z posłów LiN, który od rana zamiast kawy pił czystą. — Oddaj Sylwię, Sawicki, albo będę strzelać dalej! W Marcinie obudził się duch walki, schylił się, złapał trochę śniegu i pięknie uformowana kulka trafiła posła w czoło. — Tylko spróbuj! — wrzasnął, sam się sobie dziwiąc. W piersiach czuł czystą radość. Nie pamiętał, kiedy ostatnio mu się to zdarzyło. Dołączyło do nich jeszcze kilku posłów, krzycząc, śmiejąc się, rzucając śniegiem, przewracając się w zaspy i nieporadnie się z nich gramoląc. Kobiety ze strażniczką na czele utworzyły damski front, mniej liczny, bardziej pożądany i — ku zdumieniu facetów — celniej rzucający. Ubrany na czarno Robert, siedzący sobie wygodnie w jednym z domków kryjówek służących do obserwacji zwierząt, roześmiał się. I też nie wiedział dlaczego. *** Kolacja była wystawna, a po niej szefowa hotelu zaprosiła ich na wieczorek towarzyski. Ohydna nazwa, za to realizacja okazała się godna pięciu gwiazdek. Sylwia, rzucając od czasu do czasu powłóczyste spojrzenia w kierunku Marcina, bawiła się na oko świetnie w gronie coraz bardziej pijanych kolegów, którzy próbowali ją namówić na striptiz. Tylko kilka osób, pewnie wcześniej umówionych, opuściło salę. Po angielsku wyszedł również Sawicki, któremu senatorska impreza wciąż odbijała się czkawką. Postanowił więc pokrążyć po Zakopanem i iść spać. A rano, zanim wyjadą, ruszy na stok. I nie będzie się musiał żegnać z panią Golczyńską, która najwyraźniej straciła nim zainteresowanie, kiedy trzej klubowi koledzy nieśli ją na rękach całą drogę powrotną, gdy po śnieżnej bitwie okazało się, że ma kompletnie przemoczone buty. Wszedł do pokoju i, nie zapalając światła, usiadł przed kominkiem. Prawdziwym. W trakcie kolacji ktoś ze służby hotelowej musiał dorzucić parę bukowych bierwion, bo ogień migotał przyjemnie, a drewno żarzyło się czerwono. Piękna rzecz taki kominek. Musi sobie taki sprawić, kiedy będzie miał już dom. O ile będzie miał. Zagapił się i zamyślił, jak od wieków bywa z człowiekiem, który patrzy w ogień. Myślał o rzeczywistej przyszłości projektu ustawy. Czy ktoś wejdzie z nimi w koalicję? Chyba nie. Jedyna nadzieja w tym, że wywoła jakąś dyskusję społeczną, że obywatele zaczną działać. Podobno dzieciaki z uniwersytetu coś już wymyśliły, piszą projekt, będą zbierać podpisy. Może te wywiady coś dały. Żeby tak jeszcze udało się stworzyć cykl programów edukacyjnych dla szkół, do puszczania na lekcjach biologii… Byłoby świetne. Zamiast tych nieszczęsnych edukatorów seksualnych, którzy pieprzą trzy po trzy, jakby seks sprowadzał się do zakładania prezerwatyw i łykania tabletek. Za dużo tu grup interesu, za dużo pieniędzy do stracenia, rządząca koalicja nie da się skusić na taką ustawę. Siedzą im

w kieszeniach, trudno, by robili coś przeciwko. Gdyby to było jeszcze za poprzedniego rządu, pewnie poszłoby łatwiej. Ale teraz… Może rzucić to wszystko w cholerę? Znajdzie sobie dobrą pracę, postawi dom w górach, z kominkiem, i będzie siedział i gapił się w ogień, z psem u stóp. Zarobi tyle, aby starczyło na resztę życia, i będzie podróżował latem, zimą zaś siedział w domu, czytał i może pisał. „I sam tak będziesz siedział?" — zapytał głosik. Zignorował go. Podniósł wzrok i zobaczył, jak uchylają się drzwi prowadzące do pokoju obok — dziwne, że dostał taki pokój, jakby apartament połączony z drugim. Może już nie mieli innych, w końcu zajęli chyba cały hotel. — Dziękuję, niczego nie potrzebuję — powiedział do kobiety, która zamajaczyła w drzwiach. Ale ona nie zwróciła na niego uwagi: podeszła prosto do niego i usiadła mu na kolanach. Sylwia. — Szukałam cię — szepnęła z wyrzutem. Milczał. Tylko serce biło mu tak głośno, że chyba zagłuszało wszystko. Zarzuciła mu ręce na szyję. „Koniec" — pomyślał i objął ją w pasie. Miała na sobie cienki jedwabny szlafrok. Przesunął dłońmi wzdłuż pleców, aż do pośladków. Pod szlafrokiem nie miała nic. — A teraz cię znalazłam — powiedziała jeszcze, a potem nic już nie mogła mówić, bo zamknął jej usta swoimi ustami i sam nie wiedział, kiedy wreszcie rzucił ją na łóżko. Westchnęła tylko, kiedy zdarł z niej szlafrok. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo jej pragnął. *** Słomiany strach na wróble trzaskał sucho rękami i nogami. Było gorąco. Strach podchodził bliżej i bliżej, aż w końcu jego oddech owionął mu twarz. Pachniał słodko, jakby perfumami. Marcin otworzył oczy. Było ciemno, słaby blask z kominka rozlewał się pomarańczową poświatą po pokoju. Fosforyzujące wskazówki zegara wskazywały trzecią w nocy. Był w łóżku, a na jego piersi spała Sylwia, z włosami w nieładzie, z odkrytymi piersiami. Piękniejsza, niż sobie wyobrażał. Przypomniał sobie wszystko i westchnął. Poruszyła się lekko, uchyliła powieki i zamruczała jak kot. A potem wtuliła się w niego całym ciałem, naciągnęła kołdrę na plecy i zamknęła oczy. — Jedziesz rano? — zapytał szeptem, nie licząc na odpowiedź. — Zostaję — szepnęła. A wtedy on też zamknął oczy. I zasnął. I do rana nic mu się już nie śniło. *** Nie zapalili światła. Czyli walizki, śnieżki i kolacja będą na razie musiały wystarczyć. Dobrze, że uchwycił te znaczące momenty. Nie zapalili światła. Szkoda. Sam by sobie chętnie popatrzył. Może jutro. Zszedł z posterunku, ostrożnie odłożył aparat i rzucił się w ubraniu na łóżko. *** Kończyli obiad, zerkając na siebie znad talerzy. „Je jak ptaszek" — pomyślał Marcin, który po porządnym poranku na stoku zmiótł schabowego wielkości talerza i nie pogardziłby drugim. Sylwia poprzestała na porcji pierogów po góralsku, w których podobno był oscypek, a reszty składników kelner

nie chciał za nic zdradzić. Powtarzał tylko: — Będzie pani zadowolona! — I zerkał na Sylwię spod ciemnej czupryny. Sylwia odstawiła pusty talerz. — Naprawdę były rewelacyjne — powiedziała z uśmiechem. — Mój schabowy też niczego sobie. — To co, napijemy się jeszcze herbaty? Zamówili, a za chwilę kelner przyniósł do stolika dzbanek aromatycznego płynu i dwie filiżanki. Na spodeczkach leżały korzenne ciasteczka w kształcie serduszek. Sylwia się uśmiechnęła. Marcin lekko się speszył. — Po obiedzie zawsze mam ochotę na… — zaczęła, ale wszedł jej w słowo. — Sjestę? — Nie! Spacer, mieszczuchu! — Ja spędziłem cały ranek na stoku! — Powinnam to chyba nadrobić — roześmiała się. — Jeździsz na nartach? — Jeżdżę — powstrzymała się, by nie powiedzieć: „z mężem". — Jeżdżę, ale wolę łyżwy — skończyła szybko. — Łyżwy? Lodowisko jest niedaleko. — Zamieniłbyś sjestę na łyżwy? — Jak mnie ładnie poprosisz… Spojrzała mu w prosto oczy, pierwszy raz, od kiedy zaczęli jeść. — Proszę — powiedziała zmysłowo i nie pozostało mu nic innego jak się zgodzić. — Ale muszę się przebrać — dodał. — To dobrze, bo ja też. *** Przebrał się szybko: włożył wygodniejsze, czarne spodnie i ciemny sweter z grubej wełny. Złapał błękitny szalik, sportową kurtkę i zbiegł po schodach na dół. Czekał na nią dłuższą chwilę w hallu. W końcu zeszła: miała na sobie czarne obcisłe getry, króciutką spódniczkę sięgającą zgrabnych pośladków, obcisłą ciemnopopielatą bluzę i czerwony szaliczek. Kiedy go zobaczyła, roześmiała się w głos. — No nie! Wyglądasz tak jak ja! — Z małymi różnicami — powiedział, zerkając na jej nogi. Rzuciła w niego rękawiczką. Złapał ją w locie. — Punkt dla ciebie. Idziemy — zakomenderowała i ruszyli ku drzwiom. *** Lodowisko było puste: facecik opatulony w pomarańczową kamizelkę, usadowiony za sterami nowoczesnej maszyny do wygładzania lodu, kończył sprzątać taflę po stadku dzieciaków. Lód parował, maszyna zostawiała po sobie mokry ślad, który zamarzał w kilka chwil. Właściwa pora obiadowa dopiero się zaczynała, więc ubrane grubo mamy ściągały rozbrykane potomstwo z okolic tafli — obiad w cenie pokoju był wydawany w ściśle określonych godzinach i oszczędność kazała się do nich stosować. Do zmroku pozostała ponad godzina. Facet w wypożyczalni łyżew spojrzał na nich z uśmiechem. — Za chwilę można będzie wejść. Hokejówki czy figurówki? — zapytał — Figurówki — odpowiedzieli jednym głosem i spojrzeli na siebie zdziwieni. — Ale z państwa zgodna para — powiedział facet, a Marcin nabrał tchu, by zaprotestować, ale nie zdążył. — Wbrew pozorom to się często zdarza. Niech pan nie chwali, bo pan zapeszy. — Sylwia

uśmiechnęła się do gościa, który podał jej chyba najładniejszą parę łyżew. Marcin dostał czarne, skórzane. Jak dla zawodowca. Usiedli na drewnianych ławkach. — Dobrze jeździsz? — zapytała. — Nic specjalnego. Dawno nie miałem okazji wybrać się na lodowisko — odpowiedział Marcin, który przez pięć lat studiów należał do drużyny hokejowej. — A ty? — Ja też niespecjalnie — odrzekła Sylwia, która z nudów zgłosiła się do programu Gwiazdy tańczą na lodzie i przeszła całkiem solidny kurs, łącznie z piruetami, aż w końcu Andrzej się o tym dowiedział i poprosił, by nie robiła mu obciachu. — Chyba mam coś nie tak z lewym butem. Tak jak się spodziewała, Marcin dżentelmeńsko rzucił się na pomoc. Ukląkł przed nią i sprawdzał wiązanie. — Masz chyba za mocno przyciągnięte sznurowadła… poczekaj — mówił, po czym jedną ręką złapał ją za łydkę, a drugą luzował wiązania. „Równie dobrze mógłby mnie złapać za kostkę" — pomyślała Sylwia i policzyła sobie w myślach jeden punkt. — Lepiej? — podniósł głowę, wciąż klęcząc, a ona energicznie przytaknęła. — O wiele lepiej. Dziękuję. Raz-dwa zawiązał swoje łyżwy i wyszli na taflę. Była gładziutka. „Idealnie" — pomyślał Marcin. Za nimi pojawiło się kilku amatorów szybkiej jazdy; mieli na nogach hokejówki i żal w oczach — bo facet przy biletach zabronił im wnieść kije. Zrobili pierwsze kółko. Później drugie. Z głośników popłynęła muzyka — rytmiczny przebój w sam raz na rozgrzewkę. Marcin puścił Sylwię przed sobą — było na co popatrzeć. Szaliczek powiewał za nią, gdy prawie frunęła nad lodem. Spróbował ją doścignąć, ale uciekła, nagłym zwrotem kierując się przez środek lodu, aż do bandy. Zahamowała z gracją. — Niespecjalnie? — powiedział z wyrzutem, hamując koło niej. Płynnym ruchem odbiła się od bandy. — Poczekaj, coś ci pokażę! — krzyknęła już z daleka, więc przystanął, by zobaczyć, jak rozpędza się na pustej przestrzeni środka tafli i wykręca piruet, za który sędziowie na mistrzostwach w jeździe figurowej daliby jej maksimum punktów. Podjechała do niego, zdyszana, zaróżowiona. — I jak? — uśmiechnęła się łobuzersko. Z głośnika popłynęły pierwsze takty Mambo No. 5. Chwilę się wahał, aż w końcu skłonił się lekko. — Zatańczysz? Ujęła jego wyciągniętą dłoń. — Z przyjemnością. Zrobili jedno kółko, trzymając się za rękę, oswajając się ze sobą. Hokeiści w drugim końcu ćwiczyli ostre skręty, spod łyżew sypały się lodowe iskry. Wyjechali na środek — i się zaczęło. Zatańczyli pierwszy kawałek, wymyślając na poczekaniu kroki. Sylwia przy jednym z gwałtownych skrętów zachwiała się — i po chwili oboje leżeli na lodzie, nie mogąc się podnieść ze śmiechu. Zmierzchało, otaczał ich niebieski zmrok. Łańcuch lampek wokół lodowiska rozbłysł ciepłym światłem. Hokeiści zeszli z tafli, pozostawiając po sobie głębokie rysy w lodzie. Facet z obsługi wyczuł chwilę i z głośników popłynął stary kawałek U2. „Jak w jakimś pieprzonym romansidle" — pomyślał Marcin, po czym dał się uwieść chwili. Płynęli przez taflę jak dwa motyle — zgrani, czujni na każdą zmianę. — „With or without you" — zawodził Bono, ze sztuczną głośnikową chrypką. „Właściwie czemu nie" — pomyślał Marcin. Chwycił Sylwię, podnosząc ją w górę na wyciągniętych rękach. Spodziewał się większego ciężaru. Nie protestowała — pozwoliła się nieść.

Marcin poczuł, że ramiona protestują, ale nie dał tego po sobie poznać. — Już! — krzyknęła z góry, a on, zamiast postawić ją na lodzie, dowiózł do furtki w bandzie, którą facet od łyżew otworzył przed nimi jak przed zwycięską parą zjeżdżającą z lodu wśród owacji zachwyconej publiczności. — Merci, madame — powiedział Marcin, stawiając ją na gumowym podłożu. — Państwo jeżdżą zawodowo? — zapytał facet z szacunkiem, kiedy oddawali łyżwy. — Nie, dla przyjemności — odpowiedział Sawicki, a Sylwia przytaknęła, kiwając energicznie głową. — A teraz zabieram cię na grzańca — oświadczył autorytatywnie Marcin. Sylwia na znak zgody pocałowała go w policzek. Miała nadzieję, że fotograf uchwycił ten moment. *** Siedzieli na tarasie i patrzyli na migające w niebieskawym zmroku światełka. Herbata z prądem parowała z kubków ustawionych na drewnianej ławie. Był mróz, na oknach błyszczały białe paprocie. Marcin otoczył Sylwię ramieniem i przygarnął do siebie. — To był piękny czas — mruknął, wtulając twarz w jej puszyste włosy. Pachniały zaskakująco: mrozem i świeżymi owocami. Przytuliła się do niego z westchnieniem. — Szkoda, że jutro wracamy. — Szkoda. Żadne z nich nie miało ochoty zastanowić się, co będzie potem. Po powrocie. W Warszawie, w Sejmie. Czy będą się spotykać. I jak, jeśli w ogóle. — Pocałuj mnie — szepnęła Sylwia i Marcin z ochotą usłuchał, choć zabrzmiało to jak dialog z kiepskiej telenoweli. Miała miękkie i słodkie usta. — Kłujesz — wymamrotała w końcu. No tak, nie golił się od przyjazdu. Chodził w grubym wełnianym swetrze i prawie już zapominał, co to krawat. Roześmiał się i pocałował ją jeszcze raz. Piękne dwa dni. I cały czas wydawało mu się, że nigdy się nie skończą. A kiedy wrócą… O ile prościej by było, gdyby nie miała męża. Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia i zdecydował, że będzie się tym martwił jutro. Kiedy wróci. Kiedy włączy telefon, do tej pory wyłączony i schowany na dnie walizki. Poderwała się nagle i usiadła mu na kolanach, a kubki z herbatą niebezpiecznie się zakołysały. — Pupa mi zmarzła — wyjaśniła jak mała dziewczynka. To najbardziej na niego działało. Słodki kociak. Westchnęła i pomyślała, że wszystko poszło tak, jak miało pójść. Czasami nawet słyszała gdzieś migawkę — albo tylko jej się wydawało. W łóżku było cudownie. Czas wracać — jak żołnierz z misji. Zdobyła, co chciała. Teraz kolej na następne punkty na liście. Wyobraziła sobie powrót, samotne wieczory w mieszkaniu, warszawski brud i hałas, i poczuła, że jest źle. Że to nie było tylko zadanie do spełnienia. Że chyba — ależ się bała nawet o tym pomyśleć — chyba stało się coś więcej. Żeby odgonić te myśli, poderwała się, rozprostowała i sięgnęła po herbatę. Była w sam raz. Wypiła ją duszkiem. Rozgrzało ją przyjemnie od środka. — Przejdźmy się jeszcze — zaproponowała i wyciągnęła do niego rękę. Zeszli na dół, na ośnieżoną ulicę. Zakopane — prawie po sezonie, w środku tygodnia — było ciche i przytulne jak małe miasteczko. Nikt ich nie znał, a może znał, ale nic go to nie obchodziło. Byli tylko ze sobą — i dla siebie. *** Wiola wiedziała, że to test. W końcu cały staż w redakcji „Jadu" był jednym wielkim testem. Dobrze płatnym, ale pozostawiającym ślady w psychice. Tego była pewna, podobnie jak jej narzeczony. Po dwóch miesiącach powiedział, że weźmie nadgodziny, żeby mogła skończyć wcześniej. Ale uparła

się i wytrzymała jeszcze miesiąc. Co z tego, że w tabloidzie. Tabloidyzacja prasy postępuje, wszyscy to wiedzą. Niedługo nie będzie już żadnej różnicy. No, może poza zdjęciami. Tygodniki się jeszcze broniły, ale kto teraz dostanie pracę w jakimś tygodniku? Trzeba mieć nazwisko, plecy, układy, znajomości i nie wiadomo co jeszcze. No i doświadczenie zawodowe — przynajmniej dwa lata, bo inaczej w ogóle o pracy w zawodzie można zapomnieć. Tak mówili na spotkaniu stowarzyszenia starzy wyjadacze, starsi od niej o dwa pokolenia. Z młodych w stowarzyszeniu była jej koleżanka z roku i dwóch kolegów. Nikt inny nie był zainteresowany płaceniem składek i obowiązkowymi spotkaniami, choćby nawet raz na rok. — No więc jak, pani Wiolu — naczelny starał się być uprzejmy — ostatnie zadanie i okaże się, czy pani zostaje, tak? — Tak — powiedziała, patrząc na swój notes. — Dobrze, świetnie. Dostanie pani jutro, najwyżej pojutrze zdjęcia. Trzeba do nich napisać historię. Taką romantyczną, wie pani. Spotkali się, zakochali, wyjechali, przespali. Tylko niech pani do nikogo nie dzwoni i o nic nie pyta, na wywiady i pytania będzie czas później. Na razie mamy samą czyściutką historię. — Czyją? — odważyła się zapytać. — A, nie wiem, czy będzie pani kojarzyć, ale przejdzie się pani do archiwum i dostanie wycinki. Taka sejmowa historia, Sylwia Golczyńska i Marcin Sawicki. — Ale ona ma męża! — Tym lepiej, nie sądzi pani? — uśmiechnął się ironicznie. — Zakazany romans lepiej się sprzeda. No, chyba czas na panią — przegonił ją delikatnie, bo już sekretarka uchyliła drzwi. — Niech pani czeka na zdjęcia, pisze, a potem się spotkamy i podpiszemy umowę. Wyszła pełna mieszanych uczuć. Przed końcem pracy zajrzała do archiwum, a kiedy wieczorem przejrzała zdjęcia i skończyła czytać ostatni wycinek, wiedziała, że coś tu jest nie w porządku. — Posłuchaj, Tomek — powiedziała do narzeczonego, który cierpliwie czekał, aż skończy i wyjdą na nocny maraton filmowy. — Poseł Unii Prawości z Krakowa, szalejący przy ustawie antyaborcyjnej, czysty jak łza, uwodzi czerwoną posłankę z LiN, żonę jednego z najbogatszych Polaków, Sylwię Golczyńską. Gorący romans rozwija się w Zakopanem, a wszystko dokładnie dokumentuje fotograf. — No, historia, jakich wiele — rzucił nieuważnie. — A jakie będą konsekwencje? — zapytała. — Dziecko? — roześmiał się, ale potem spoważniał. — Ty tak serio? — Serio. Co byś pomyślał o dziennikarzu, który robi z tego sensację na pierwszą stronę? — No, nie wiem, po co pchać się z butami w czyjeś życie... Wzięła głęboki oddech. — Mam to napisać i przyjmą mnie do pracy. Spojrzał na nią zaskoczony. — Nie żartujesz? — Nie żartuję. — Rzuć to w cholerę — powiedział ostro. — Nie chcesz chyba, by twoje nazwisko kojarzono z pisaniem o romansach. Zniszczysz im życie i nigdy nie wyjdziesz poza takie brednie. Wstał. — Zbieraj się, maleńka. Jutro pójdziesz ładnie podziękować za staż. I nic się nie martw o pracę. Znajdzie się. — Sama się nie znajdzie — mruknęła, w gruncie rzeczy zadowolona, że podjął decyzję za nią. Podał jej kurtkę i torebkę, zjechali windą na dół i wyszli w warszawski pseudomrok. *** Redakcja „Jadu" otrzymała od pewnych trzymających się w cieniu panów pakiet stosownych zdjęć. Nie była jedyna — dostała je w zasadzie większość gazet zajmujących się tanią sensacją oraz wiele plotkarskich portali. Wszystkie dostały zdjęcia za darmo, wszystkie wzięły, obiecując dotrzymanie

wyznaczonego terminu. Niektórzy naczelni wymienili między sobą informację, dobrze wiedząc, ile można zarobić na zakazanym romansie, który masowo zaatakuje wszystkie gazety i gazetki. Przesłanie było jasne: skoro jest wszędzie, to coś ważnego. I można było na tym ciągnąć cały tydzień. *** Powrót nie był romantyczny. Wsiedli po południu do zatłoczonego autobusu, który ze stękaniem i piszczeniem dowiózł ich poprzez korki i roboty drogowe do stolicy. Sylwia wysiadła nieco wcześniej, Marcin dopiero na Głównym. Pożegnali się pospiesznie; gdy wysiadała, nawet nie pomógł jej z walizką, bo wyjął ją pilot odpowiedzialny za bagażnik, a zaraz potem Sylwię i jej bagaż przejął czekający już taksówkarz. Pomachała jeszcze Marcinowi i zniknęła we wnętrzu mercedesa. Na Marcina taksówka nie czekała, więc wyszedł na parking, rozglądając się za normalną taryfą. Pusto. Dziwna rzecz o tej porze, ale może wszyscy akurat wracają z pracy. Po chwili na horyzoncie pojawił się polonez z taksówkarskim kogutem, najwyraźniej wolny. Wsiadł. — O, pan chyba też z gór wraca, co? — zagadnął taksówkarz, kiedy stanęli na światłach i obejrzał sobie Marcina w lusterku. — Tak, z gór. A po czym pan poznał? — starał się być miły, choć nie miał teraz ochoty z nikim rozmawiać. — Po opaleniźnie, rzecz jasna. Okulary ma pan na twarzy — zaśmiał się taksówkarz i nagle posmutniał. — A góry piękne, co? — Piękne — przytaknął poseł. — Bo ja z gór jestem — powiedział kierowca — ale teraz ciągle pieniądze potrzebne, wolnego nie mogę wziąć, bo szef nie pozwala. Tak długo już w górach nie byłem… Zapaliło się zielone, więc umilkł i skupił się na drodze. Zerkał tylko na Marcina w lusterku. W oczach miał smutek. Gdy prawie podjeżdżali już pod dom, powiedział jeszcze: — Panu to dobrze. I jeszcze urlop w środku tygodnia… Marcin pokiwał głową, zapłacił i wysiadł. Pod drzwiami na dole ktoś stał. Żaden z sąsiadów — ocenił Marcin. Kiedy podszedł bliżej, zorientował się, że to dziewczyna. — Pan Sawicki, prawda? — zapytała, kiedy wyjął klucz (a nuż jeszcze zapamięta kod do domofonu i złudzenie bezpieczeństwa pryśnie). — A czemu pani pyta? — Bo… ja… — zaczęła się plątać — ja chciałam tylko powiedzieć, że… bo jutro… — Jak chce się pani umówić na wywiad, proszę to zrobić właśnie jutro, dobrze? Jestem zmęczony, pół dnia spędziłem w podróży i mam ostatni wolny wieczór. — Nie słuchając dłużej, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. „Wyłączyłem telefon i mam za swoje. Nawet adres zdobyli, psiakrew" — pomyślał. W mieszkaniu pachniało kurzem i jabłkami. Ten zapach przypominał Marcinowi wakacje, które spędził kiedyś na wsi, w większości na fantastycznym strychu pełnym kufrów z niesamowitymi rzeczami. Pachniało tam właśnie jabłkami i kurzem — jabłka stały w wielkich skrzyniach i tylko kusiły, by uszczuplić zapasy na zimę. Zaraz. Ale skoro jabłka stały w skrzyniach, to nie mogło być lato — uświadomił sobie, ale pamięć nie dała z siebie nic więcej. Nie lubił tego, więc postanowił zadzwonić do mamy. Ona będzie pamiętać. Wyjął telefon i włączył go. Aparat natychmiast zaczął wibrować i nie przestawał przez kilka minut. „Masz 29 wiadomości głosowych i 34 nieodebrane wiadomości" — poinformował go w końcu. No, to ładnie go szukali. Minutę później telefon zaczął dzwonić. Numer nieznany. Nie odebrał. Postanowił wykorzystać urlop do końca i znowu wyłączył telefon. Zagadka jabłek może poczekać. Weźmie prysznic (sam!), może zamówi jakieś jedzenie na wynos, poczyta coś lekkiego. Albo po prostu poleży sobie na kanapie. I pomyśli.

Cóż. Prawda była prosta: kiedy tylko zamykał oczy, widział Sylwię. I chciał, żeby to trwało jak najdłużej. *** Obudził go domofon. Zasnął na kanapie, przykryty tylko kocem. I całą noc śniła mu się pewna ponętna brunetka. Przeklął tego kogoś, kto wyrwał go ze snu. Może po prostu uda, że go nie ma, i nie odbierze? Domofon nie przestawał dzwonić, więc w końcu zwlókł się z kanapy i warknął do słuchawki: — Słucham! — Poczta — powiedział damski głos. No tak, zapewne nikogo innego o tej porze nie ma. Nie nastawił budzika, pewnie jest południe. Fantastycznie jak na pierwszy dzień po urlopie. Wrócił na kanapę, zdecydowany dośnić sen do końca. Przy okazji spojrzał na zegar. Jednak nie południe — siódma rano. Budzik wewnętrzny tak łatwo nie rezygnuje. Za oknem dopiero jaśniało. Zagapił się na brudny śnieg. Zaraz. Przecież tu są sami listonosze. Chłopie, robisz się podejrzliwy na stare lata. Pewnie listonosz na urlopie, też pojechał na narty. O ile w ogóle go stać. Kładł się z powrotem, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi. Czyli jednak poczta? Przed dziewiątą? Niemożliwe. Ostrożnie podszedł do drzwi i zerknął dyskretnie przez judasza. A potem otworzył drzwi na oścież. W progu stała bohaterka jego snów. Miała na sobie strój do biegania, zarumienione policzki i niepewne spojrzenie. Pochylił się, żeby ją pocałować. Pozwoliła, ale zaraz potem nerwowo rozejrzała się po korytarzu. — Mogę? Zrobił krok w tył, a ona szybko weszła i zamknęła starannie drzwi. Uśmiechnął się do niej promiennie. Czyli w Zakopanem się nie skończyło. Czyli są szanse na jakiś ciąg dalszy. Skoro ona sama przychodzi do niego rano. — Kawy? — zapytał. — Chętnie — odpowiedziała, zrzucając buty w przedpokoju. Zdjęła też czerwony windstopper. Miała na sobie czarną obcisłą bluzę i jeszcze bardziej obcisłe getry. Wyglądała apetycznie. Wyobraźnia podsunęła mu szybkie sceny na kanapie, ale okiełznał ją błyskawicznie i ruszył nastawiać ekspres. — Siadaj — machnął gościnnie ręką, a ona wybrała kanapę, jakby czuła, że tam właśnie przed chwilą o niej marzył. Złożyła porządnie koc i podwinęła nogi pod siebie. — Nie mam nic do tej kawy, tylko herbatniki — sumitował się z kuchni gospodarz, ale odpowiedziała mu cisza. Kiedy wszedł z kawą, Sylwia siedziała na kanapie i gapiła się na swoje paznokcie, jakby widziała je pierwszy raz w życiu. „Nie jest dobrze" — podpowiedziała mu męska intuicja, choć się o nią nie podejrzewał. Pewnie przyszła powiedzieć, że to koniec. Siadł koło niej i podał jej filiżankę. Wzięła kawę i ostrożnie upiła łyk. — Pyszna — powiedziała. Zaraz potem wstała z kanapy, by wyjrzeć przez okno. — Ładny masz widok. — Zwyczajny — odrzekł, zastanawiając się, o co chodzi. Napięcie kumulowało się w powietrzu. Stała jeszcze chwilę, zerkając przez firanki, po czym zdecydowanym ruchem odwróciła się do niego. Było w niej coś dziewczęcego i bezbronnego, nie przypominała dziś tygrysicy. — Marcin… — zaczęła niepewnie.

„Z każdą chwilą gorzej" — pomyślał, ale powiedział: — Tak? — Chciałam ci tylko powiedzieć, że wiesz, że… bo ja zawsze… — Usiadła, ale tym razem w fotelu. — Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło, by… — Znowu umilkła. Sawicki też milczał. Zapadła niezręczna cisza. Zamiast podejść i ją przytulić, wziął do ręki telefon i machinalnie wpisał kod PIN. Telefon zaświecił, zapiszczał i lawina SMS-ów zwaliła się do skrzynki odbiorczej. Odłożył go na stolik i zerknął na Sylwię. Była spięta. I piękna. Spojrzała mu prosto w oczy, po raz pierwszy, od kiedy weszła. Zobaczył w nich lęk. I coś jeszcze. Coś bardzo obiecującego. — Marcin — powiedziała w końcu zdecydowanie — chcę ci coś powiedzieć, i zależy mi, byś o tym pamiętał, cokolwiek się będzie działo. Obiecasz mi? — Obiecuję — powiedział, czując, że coś jest nie tak. Westchnęła. Wstała i podeszła do niego. Usiadła mu na kolanach i zmierzwiła mu włosy. — Chcę ci wyjawić prawdę — powiedziała cicho. Milczał, czekając na ciąg dalszy. Telefon na stole zawibrował. — Wiesz, jesteś chyba najprzystojniejszym facetem w Sejmie. A przynajmniej takim niezdobytym, i to ci dodaje uroku. Byłeś chodzącym wyzwaniem, a do tego jeszcze z innej partii, zupełnie inne poglądy, w zasadzie wszystko nas różni. Telefon się nie poddawał. — Powody zresztą były różne, ale… nieważne. Miałam wiele romansów, od kiedy wyszłam za mąż — skrzywiła się lekko — i ty na pewno to wiesz. Wszyscy wiedzą. Nie nudziłam się. Ale z tobą to było coś wyjątkowego. Jest. Chciałabym, by tak zostało… „…ale to niemożliwe — dokończył w myślach. — Było miło, ale się skończyło". — Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała. Zobaczyła, jak zerka na telefon, i objęła go za szyję. Wtuliła się w niego całym ciałem. Poczuł jej miłe ciepło i ponętne kształty. Czy to ma być wstęp do pożegnalnego seksu? Nie miał nic przeciwko temu. Przybliżyła twarz do jego twarzy. — Cokolwiek się stanie, pamiętaj — szepnęła — to nie był zwyczajny romans. Ja… — przełknęła ślinę — ja nie umiem tego tak po prostu powiedzieć, nie od razu! — Zerwała się i teraz patrzyła na niego z góry. Wstał i ją objął. — Czego nie umiesz powiedzieć? — zapytał cicho. — Że… że ja się chyba w tobie… zakochałam — wyszeptała i spojrzała na niego żałośnie. „Ja w tobie też" — chciał powiedzieć, ale milczał. Stali przytuleni. Słońce zaglądało przez firanki, a przez głowę Marcina myśli galopowały jak konie na Służewcu. Przecież miała ślub cywilny, zawsze może się rozwieść — ale czy będzie chciała? Nie ma takiej fortuny jak Andrzej, co on może jej dać? Ale jeśli się zakochała… Czy ona w ogóle chce z nim być? Odważył się i zapytał: — Naprawdę chciałabyś ze mną być? Zabrzmiało to szczeniacko i poczuł się dziwnie, ale ona tylko pokiwała głową i przytuliła się jeszcze mocniej. — Nie wiem tylko, czy ty będziesz chciał — usłyszał ciche westchnienie. Odsunął ją na odległość ramion i popatrzył jej w oczy. Wyglądała jak mały zagubiony kotek. Więc znowu ją przytulił. Telefon na stole wariował i niebezpiecznie zbliżał się do krawędzi. — Dlaczego miałbym nie chcieć? — wymamrotał w jej piękne, pachnące włosy.

Popatrzyła na niego, a potem pocałowała go w usta. Miała ciepłe, miękkie wargi. A pocałunek skończył się zdecydowanie za szybko. — Muszę lecieć — powiedziała. — Zostań jeszcze — poprosił. — Zjemy chociaż śniadanie. Więc pocałowała go jeszcze raz. — Czy to było śniadanie? — zapytała zalotnie. Uśmiechnął się szeroko — i w tym momencie telefon spadł ze stołu. — No dobra, dobra, zobaczę chociaż, kto to. — Schylił się po niego. Adam. — Odbiorę, dobrze? — odwrócił się do niej, ale Sylwia już była w przedpokoju i wiązała buty. — No, wreszcie — usłyszał w słuchawce zaniepokojony głos przyjaciela. — Marcinku, czy wszystko w porządku? — Tak, a czemu miałoby nie być? Jestem wypoczęty, po urlopie, w pełni sił. — Zaśmiał się. Z przedpokoju Sylwia machała do niego jego szalikiem, pytając na migi, czy może pożyczyć. Pokiwał jej głową. — A jakieś gazety dzisiaj widziałeś? — zapytał ostrożnie ksiądz. — Nie, jeszcze nawet nie zajrzałem do Internetu. A co, znowu coś kombinują z ustawą? Pewnie po to miałem ten urlop, cholera — wrócił do rzeczywistości Sawicki. — No, Adaś, nie kryj się tak, co tam jest? Pewnie lobby farmaceutyczne poszalało w Sejmie, kiedy mnie nie było, i teraz mamy efekty? — Nie, Marcinku, nic z tych rzeczy — powiedział przyjaciel, a młody poseł usłyszał w jego głosie wahanie. Z przedpokoju machała do niego Sylwia, pokazując, że na nią pora. Znowu była spięta. Przesłał jej całusa i dał znak, że zadzwoni. Pokiwała głową i zniknęła. — No, Adasiu? — ponaglił przyjaciela, bo cisza w słuchawce się przeciągała. — Podobno świetnie się bawiłeś na urlopie — zaczął ostrożnie. — Tak, narty to fantastyczna rzecz, cieszyłem się jak dziecko ze śniegu — powiedział Marcin, czując się głupio. Nie kłamał, ale prawdy też przecież nie mówił. — Wiem — powiedział ksiądz. — Widziałem zdjęcia. „Zdjęcia?" — Jakie zdjęcia? — Twoje. Z Sylwią Golczyńską. „O Jezu". Usiadł na kanapie. — Gdzie te zdjęcia, Adaś? — W gazecie. A właściwie we wszystkich gazetach. Tych plotkarskich. Cisza. — Jadę do ciebie — powiedział ksiądz i rozłączył się bez pożegnania. A więc to tak. A więc przyszła zrobić kolejny teatrzyk. I jak umiejętnie. Jak przekonująco. Musi się dowiedzieć czegoś więcej. Złapał telefon i wybrał numer Ewy. — Uprzedzałam — odezwała się na powitanie. — Ewuniu, błagam, o co tu chodzi? — Uprzedzałam — powtórzyła smutno dziennikarka. — Ostrzegałam, byś się pilnował, bo się szykuje nagonka. — Ale… — Wiesz, jest kilka sposobów na przeciwnika. Nie mogli odeprzeć twoich argumentów, bo są logiczne. Mówi się na to „miodowa pułapka". Historia pokazuje, że mało kto się oprze. — I co ja… — Co masz teraz zrobić? Nic. Nie udzielaj wywiadów, choćby cię kusiło. Nic nigdzie nie

publikuj. Siedź cicho i czekaj, aż się przewali. Jak zaczniesz odpowiadać, rozdmuchają to do granic możliwości. Nie daj się sprowokować. Najlepiej przeprowadź się gdzieś na trochę, bo słyszałam, że twój adres jest już powszechnie znany. — Ewuniu, a może ty… — zaczął żałośnie, ale ucięła od razu. — Ja tu nic nie mogę. To jest rozgrywka na szczycie, poza moim zasięgiem. Mój naczelny też jest poza zasięgiem. — Urwała i za chwilę dodała cicho: — Mówi się, że smutni panowie to nagrali na jakieś bardzo odgórne zamówienie. Ale nie wiem czyje. Nie mogę ci pomóc, ale trzymam kciuki. Zawsze możesz zadzwonić, jakby co. Muszę kończyć. — Rozłączyła się. „Zakochałam się" — powtórzył sobie szyderczo i opadł na kanapę. „Miodowa pułapka". Dał się schwytać pierwszorzędnie, popisowo. Ciekawe, co ona z tego ma. Zamknął oczy i próbował opanować poczucie absurdu, które go ogarnęło. Może to wszystko mu się tylko śni? Postanowił włączyć komputer i przekonać się, jak wygląda ten pożar. „Sawicki podrywa mężatkę" — głosił najprzyjemniejszy z tytułów. Przeglądał szybko plotkarskie portale internetowe. Któryś nawet porównywał jego majątek z majątkiem Golczyńskiego i okazało się, że Marcina nie stać na najtańszy samochód milionera. Inna gazeta opublikowała fotoreportaż z gór — na nartach, na łyżwach, jak się całują przy obiedzie, a ostatnie zdjęcie zatytułowane „Noc też pewnie była udana" — jak wchodzą po schodach na górę hotelu pensjonatu. Jakiś dociekliwy dziennikarz odkrył nawet, że zajmowali łączone (łączone!) pokoje. Cycata panienka z ostatnich stron poczytnej gazety proponowała Marcinowi swoje usługi, a „Jad" ustami dyżurnego komentatora politycznego wyrażał radość, że niewyżyty poseł zajął się wreszcie „pieprzeniem" i może przestanie „pieprzyć na mównicy". Z trzaskiem zamknął laptopa i poczuł, że musi natychmiast wyjść. Wyjrzał przez okno — i zdębiał. Przed domem kłębił się tłum. Z aparatami, mikrofonami. Nawet jakaś kamera gdzieś mignęła. „Nie daj się sprowokować" — przypomniał sobie słowa Ewy. No dobrze, na razie nie wyjdzie z domu. Przeszukał barek i znalazł nietkniętą szkocką. Kiedy dzwonek do drzwi zaczął dzwonić, nawet nie ruszył się z kanapy. W końcu w drzwiach zachrobotał klucz. Chciał się podnieść, ale nie mógł. W zasadzie było mu już wszystko jedno. Przechylił butelkę i wlał resztkę do szklanki. Ktoś nad nim stanął. Podniósł wzrok, ale zakręciło mu się w głowie. — Marcin! — Nmgłem wsa… — wybełkotał, ale Adam nie zwrócił na to uwagi. Obejrzał tylko uważnie butelkę. — Tylko piłeś? — upewnił się. Sawicki z trudem pokiwał głową. Adam wyjął swój telefon, wybrał numer, czekał chwilę, po czym zaraportował: — Poza tym, że wypił litr szkockiej, nic mu chyba nie jest. Na czczo. Przerwał i słuchał przez kilka minut. — Zajmę się nim, Helenko, obiecuję — powiedział w końcu Adam i schował telefon do kieszeni. — No i co ty, chłopie, narobiłeś? — mruknął, patrząc na chrapiącego Marcina zwisającego bezwładnie z kanapy. *** Na stole stał bukiet róż. Właściwie to prawie się na nim nie mieścił. Róże były kremowozielone, nie żadne tam czerwone, i przypominały główki sałaty. Głównie rozmiarem. Obok bukietu stało sobie dyskretnie niewielkie pudełko. Sylwia zatrzymała się w drzwiach łazienki i poprawiła na sobie kusy szlafroczek. Najbardziej miała ochotę włożyć na siebie coś za dużego i włochatego, czym można się owinąć i udawać, że wszystko jest miłe, miękkie i w porządku. Ale w jej szafie nie było nic takiego.

Powąchała róże — o dziwo, pachniały. Chociaż jej kosmetyki bez trudu tłumiły ich delikatną woń. Z kuchni wyłonił się Andrzej. W rękach trzymał dwa kieliszki: pienił się w nich szampan, a w nim pływały truskawki. No, prawie jak w filmach o Bondzie. Podszedł bez słowa i podał jej jeden kieliszek, potem wolną ręką objął ją w talii. — Za moją wspaniałą żonę — powiedział. Uśmiechnęła się niepewnie i upiła łyk szampana. Na szczęście był prawdziwy i nie przypominał musujących świństw, którymi przez pół życia raczyła się z okazji sylwestra. Te „szampanskoje" i inne takie. Słodkie i kaloryczne. Szampan był przyjemnie wytrawny i miło szumiał w głowie. Zwłaszcza gdy się na śniadanie zjadło mały jogurt, a było to kilka godzin temu. Andrzej delikatnie poprowadził ją ku kanapie. Usiedli. — Mówię poważnie — zaczął, widząc jej minę. — Świetnie wywiązałaś się z tego, o co cię prosiłem. — Pochylił się do niej i dodał szeptem: — Uratowałaś moją reputację, mój biznes. Spojrzała na niego ze zdziwieniem, a potem upiła z kieliszka kolejny łyk. — A co, jak dalej będą od ciebie czegoś chcieli? — zapytała na pozór spokojnie. Wyprostował się. — Umowa była, że raz. A jak będą chcieć czegoś jeszcze, sami zaczną mieć kłopoty. Ostrzegałem ich, a ten ruch — Sylwia aż się skrzywiła — był gestem dobrej woli. Więcej takich gestów nie będzie. — A co z moją… reputacją? — zapytała, patrząc na swoje kolana. — Masz do wyboru: albo grać uwiedzioną, w co pewnie nikt nie uwierzy, albo dziwić się, o co chodzi, jak to robiłaś dotychczas. Powszechnie wiadomo, że jestem impotentem, więc moja śliczna młoda żona musi sobie znajdować kogoś do towarzystwa. — Roześmiał się i nawet zabrzmiało to szczerze. Odstawiła swój kieliszek na stół, na wolnym skrawku obok róż. — Ale, ale! — wykrzyknął teatralnie, po czym poderwał się z kanapy, jakby miał dwadzieścia lat. — Byłbym zapomniał… — Sięgnął ręką po pudełko. — Mam coś dla ciebie, taki drobiazg. Otworzył pudełko i wyciągnął je w stronę żony. Sylwii aż zaparło dech. W pudełku, na skromnym czarnym aksamicie pyszniła się i lśniła brylantowa kolia. Nieduża, zgrabna, nowoczesna, można by rzec. A przede wszystkim — piękna. Wyciągnęła rękę i dotknęła jej delikatnie, jakby się obawiała, że po dotknięciu zniknie. — Przymierzysz? — zapytał, a ona powiedziała szybko: — Przecież nie jestem odpowiednio ubrana! Poczekaj chwilę! Pobiegła do garderoby i wyjęła z niej małą czarną z dekoltem, który po prostu musiał pasować. No i szpilki. Nie zakłada się małej czarnej bez szpilek. Kiedy wróciła, Andrzej delikatnie wyjął lśniące cudo z pudełka i zapiął jej na szyi. Odwróciła się do niego jak dziewczynka pokazująca się w wymarzonej sukience. — Jesteś piękna — powiedział. Oko mu błysnęło i wiedziała, że mówi to szczerze. „Sprzedałaś się, ale cena była niezła" — powiedział gdzieś z tyłu głowy cichy głosik. „Milcz" — rzuciła do niego i aby go do końca zagłuszyć, zrobiła krok do przodu. — A ty przystojny — zamruczała i przytuliła się do Andrzeja. Nie wyswobodził się z jej uścisku. A potem dolał do kieliszków szampana i Sylwia nawet nie wiedziała, kiedy wylądowali w łóżku. Jej szerokim, wygodnym łóżku, z jedwabną pościelą. Zdziwiło ją, że był inny niż zwykle: czuły, delikatny. Niezły, po prostu niezły. I zabolało ją zupełnie świeże wspomnienie innych ramion, innych ust, innych czułości szeptanych pod jej adresem. To chyba serce przestało jej słuchać. Kiedy wychodził, odwrócił się jeszcze. — O siódmej ktoś po ciebie podjedzie. Myślę, że należy nam się mała kolacja. Posłała mu całusa i roześmiała się, przypominając sobie ostatnią „małą kolację". W najlepszym i najdroższym miejscu w Warszawie, które serwowało same ekskluzywne dania, Andrzej przekonał

szefa kuchni, by specjalnie dla Sylwii zrobił pierogi. Były boskie, a kosztowały więcej niż pięciodaniowy obiad — popis kuchni molekularnej, zamówiony przez jej męża. Kiedy auto Andrzeja zniknęło na małym horyzoncie jej uliczki, włączyła laptopa i weszła na jedną z plotkarskich stron. A potem obejrzała sobie zdjęcia: ich zdjęcia, Sylwii i Marcina, zakochanych, szczęśliwych, swobodnych. I wreszcie się rozpłakała, a łzy kapały na wodoodporną klawiaturę i rzeźbiły rowki w jej perfekcyjnym makijażu. A Sylwia płakała i płakała. Od dawna jej się to nie przydarzyło. Jak nie ona. Płakała i nie mogła przestać. Czuła, po prostu czuła, że tym razem wydarzyło się zbyt wiele. Nawet dla niej. W końcu otarła oczy przedramieniem, zostawiając na nim ciemne i jasne smugi, wyjadła truskawki z kieliszka, znalazła w kuchni jeszcze jeden szampan i napiła się go wprost z butelki, po czym pijana i nieszczęśliwa postanowiła iść spać. Co z tego, że niedawno minęło południe.

ROZDZIAŁ 9 Miesiąc minął zdumiewająco szybko. Marcin pojawiał się w Sejmie regularnie, ale zawsze trochę spóźniony — i zawsze wychodził kilka minut przed czasem, nie bacząc na docinki. Spodziewał się zresztą gorszych rzeczy, ale — ku jego wielkiemu zdziwieniu — Sejm podzielił się na trzy grupy. W pierwszej byli ci, którzy szczerze zazdrościli mu zdobycia „niezdobytej kocicy". Drugą stanowili ci, którzy go żałowali i uważali, że został uwiedziony i porzucony — w tej grupie była większość kobiet. Niektóre próbowały nawet grać role pocieszycielek, ale jak dotąd udawało mu się skutecznie przed nimi uciekać. Trzecia grupa udawała, że plotki i romanse jej nie interesują. Nikt z parlamentarzystów, przynajmniej publicznie, go nie potępiał. Nikt nie zarzucił mu, że romansował z mężatką. Jedynie senator Workowicz, spotykając go na korytarzu, szepnął mu do ucha, że podziwia jego odwagę. Sawicki zignorował go, ale gdzieś w środku — zabolało. Nie było ostracyzmu, którego najbardziej się obawiał, mimo że był chyba największym tutaj outsiderem. Większość uważała, że Sylwia sama wybiera sobie facetów i od raz powziętego zamiaru nic jej nie jest w stanie odwieść. I już. Sama Sylwia starała się zachowywać normalnie, choć zdarzało jej się ostatnio opuszczać obrady, jak kiedyś usłyszał — ze względu na stan zdrowia. Ale kiedy już się pojawiała, wyglądała kwitnąco. Za to przestała go prowokować. Trochę mu tego brakowało, ale czuł też ulgę, że nie musi z nią rozmawiać. Wciąż był na nią wściekły — i może nawet to on udawał, że jej nie zauważa. Jak w podstawówce — powiedział mu głosik. Dziennikarze powoli dali sobie spokój. Przestali do niego wydzwaniać w dzień i w nocy, zasypywać skrzynkę mailami, próbować złapać na sejmowych korytarzach. Idąc za radą Ewy, Adama i nawet rodziców, na wszystkie pytanie odpowiadał: „bez komentarza". Chodziły nawet słuchy, że niektóre co złośliwsze dziennikarki próbowały tak skonstruować pytanie, by jego odpowiedź brzmiała sensownie. Ale ostatecznie nikt mu takiego nie zadał. Milczała również Sylwia, choć przecież mogłaby skorzystać z okazji i wypromować się jak nigdy — ot, kolejna nowa celebrytka znana nawet nie z tego, że jest znana, ale z tego, że ma romans. Marcin ustawił sobie w wyszukiwarce filtr z powiadomieniem, wykupił miesięczny abonament w jednej z firm zajmujących się monitoringiem mediów i każdego dnia z drżeniem czekał na wywiad, wypowiedź, cokolwiek. Wiedział, że wtedy on też będzie musiał zacząć mówić; widział w tym nawet szansę na oczyszczenie się. Ale nic takiego nie następowało. Po pierwszym tygodniu, w którym rzucali się na niego wszyscy, zaczęły się sypać zaproszenia. Do radia, do telewizji, do nagrań dla portali internetowych. Odezwały się chyba wszystkie możliwe media. Nawet „Playboy" zaproponował mu sesję zdjęciową z kilkoma ładnymi brunet kami, której tytuł roboczy brzmiał: „Nasze dziewczyny sprawdzą, jak naprawdę wygląda Sawicki". Nawet go to rozbawiło, ale na krótko. Za to internauci nie byli tak delikatni. Pod zdjęciami zamieszczonymi na stronie pewnego tabloidu liczba komentarzy rosła i rosła. Być może moderatorzy dostali jakieś odgórne polecenia, a może po prostu wszyscy uważali tak samo — grunt, że każdy komentarz mieszał go z błotem albo z czymś gorszym, solidaryzując się z „uwiedzioną i wykorzystaną". Sypały się wyzwiska, paskudne porównania, wulgarność epitetów przerosła wszystko, co Sawicki widział dotąd w Internecie — choć trzeba przyznać, że komentarzami internautów nie interesował się zazwyczaj tak bardzo. „Prawicowa szmata" była chyba najbardziej sympatycznym określeniem. Gdyby na podstawie tych komentarzy sąd miał wydać wyrok, Sawicki dostałby pewnie ze trzysta lat. Zastanawiał się, skąd ta nienawiść. I czy nikt, ale to nikt nie wie, jak było naprawdę. Któregoś wieczoru zawziął się i przeczytał wszystkie tysiąc dwieście czterdzieści trzy wypowiedzi. Na osłodę zapijał je Jasiem Wędrowniczkiem. Butelka skończyła się przy tysiąc sto piętnastym. Po dwóch tygodniach sprawa nieco przycichła, przyćmiona przez inne obyczajowe skandaliki,

ale widocznie komuś zależało na podsycaniu dogasającego ognia, bo po chwili ciszy ukazała się kolejna seria artykułów. Jakiś wielce dociekliwy dziennikarz, który pewnie w głębi duszy uważał się za śledczego, dotarł nawet do Doroty, którą pytał o związek z Marcinem. Dorota przytomnie zatrzasnęła gościowi drzwi przed nosem, co skrupulatnie opisał. Jakiś psycholog dyżurny analizował jego zachowania, jakaś feministka rzucała oskarżeniami o szowinizm. A internauci nie ustawali w wysiłkach. Rodzice, ku zdumieniu Marcina, stali za nim murem. Po pierwszym i ostatnim kazaniu, jakie palnął mu ojciec, wszyscy starali się go wspierać. Odniósł też wrażenie, że dalsza rodzina poczuła się dzięki romansowi uspokojona co do jego orientacji. A to przyniosło jeden pozytywny skutek: skończyły się docinki o starych kawalerach. I o ślub też już nikt nie miał odwagi pytać. Po miesiącu czytania coraz większych bzdur dał się w końcu zaprosić do jednego jedynego programu publicystycznego — Rozmów w Szoku, zupełnie nieświadom burzy, jaką wywołał tym wśród dziennikarzy wszelkiej maści i orientacji. Researcherka, która zapraszała go średnio co trzy dni, zaniemówiła z wrażenia. Chwilę później wszystkim rozdzwoniły się telefony. Stacja, w której zgodził się wystąpić, szukała u innych zaprzyjaźnionych stacji ekspertów, przeciwników, chamów i gburów, próbując ich nawet podkupić u konkurencji. Michał Nachalski zawzięcie pracował nad przebiegiem dyskusji, ćwicząc z asystentem wszystkie możliwe odpowiedzi Sawickiego i docelowo błyskotliwe wdeptywanie go w ziemię. Zgodził się nawet na zmianę formuły — zamiast dwóch gości, zaprosił pięciu. Próbował zaprosić Sylwię, ale kategorycznie odmówiła, tłumacząc się bardzo złym samopoczuciem. Nachalski zapisał dokładnie jej wypowiedź — ot tak, na wszelki wypadek. Eksperci, przeciwnicy, chamy i gbury zawiązali doraźny klub, spotykając się w celu ustalenia spójnej strategii. Sawicki natomiast uznał, że publiczne kajanie się może mu pomóc, choć wszyscy, którzy o tym słyszeli, z całych sił go od tego odwodzili. — Ty się, Marcin, nawet nie wygłupiaj. Zeżrą cię żywcem. Jak się chcesz kajać, to bloga sobie załóż i tam pisz, co ci w duszy gra. Nie u tego idioty w programie — powiedziała mu Ewa. — Kajać się możesz, ale w konfesjonale, nie przed kamerami. Nie rób z rzeczy intymnych spektaklu. I pomyśl o niej: czy nie zrobisz jej krzywdy takim wystąpieniem — radził Adam. Marcin wtedy nie wytrzymał i warknął na przyjaciela: — To ona mi zrobiła krzywdę, to ona udawała zakochaną, a tak naprawdę zwyczajnie mnie wystawiła! To był chyba pierwszy i ostatni raz, kiedy dał głośno wyraz swoim uczuciom. Starał się być wściekły. Powtarzał sobie litanię jej win, ale wieczorem, tuż przed zaśnięciem, kiedy leżał sam i próbował zaprosić do siebie sen, pojawiała się pod powiekami jej twarz — roześmiana, śliczna. Przekonywał sam siebie, że to była tylko gra, tylko poza, ale umysł zaraz podpowiadał: „To dlaczego przyszła wtedy do ciebie rano i powiedziała, że się zakochała? Czy to też był element jakiegoś planu? A może mówiła szczerze?". Kłócił się wtedy sam ze sobą i w końcu zasypiał, nie pamiętając rano żadnych snów, i budził się znowu wściekły na Sylwię za to, co mu zrobiła. A termin programu nieuchronnie się zbliżał. Im było bliżej, tym bardziej Marcin czuł, że źle zrobił, zgadzając się na udział. Ale nie miał wyjścia — a raczej nie chciał go mieć. Nie stchórzy przecież przed nimi. Aż w końcu nadszedł ten dzień. Sądny dzień. *** Sylwia nie czuła się najlepiej. Bolał ją kręgosłup. Robiło jej się niedobrze. Zastanawiała się, czy to czasem nie objawy anoreksji, ale jadła przecież normalnie. Na wszelki wypadek wybrała się do lekarza, który wysłał ją do ortopedy. Zanim zdążyła się doczekać wizyty, mdłości nasiliły się i w trybie pilnym, korzystając ze znajomości Andrzeja, poszła do gastrologa. Gastrolog okazał się miłą kobietą po czterdziestce, ciepłą

i matczyną. Kiedy Sylwia opowiedziała o swoich objawach i obawach — że może to wrzody żołądka ze stresu — pani doktor roześmiała się i powiedziała, że owszem, zrobią badania, ale najpierw Sylwia musi zrobić test ciążowy. Tak na wszelki wypadek. Oburzona Sylwia zaczęła wyjaśniać, że to niemożliwe, ale pani doktor przerwała jej w pół słowa i powiedziała, że objawy są podobne, a badania, na które zamierza ją wysłać, mogą się okazać groźne dla dziecka, dlatego chce się upewnić, że nikomu nie zrobi krzywdy. Sylwia posłusznie zapisała się więc na kolejną wizytę za tydzień i wyszła z gabinetu pełna sprzecznych uczuć. Ona w ciąży? Niemożliwe. Badania wykazały kiedyś, że jest bezpłodna. Lekarz powiedział, że na dziecko nie ma szans. Zaczął coś o in vitro, ale Sylwia przerwała mu od razu, mając w pamięci opowieść znajomej o upokarzających scenach towarzyszących zapłodnieniu („jak krowę, normalnie jak krowę" — opowiadała zdenerwowana, twierdząc, że nawet lekarz wyglądał jej na weterynarza). Nie może to nie. Postanowiła jednak dla świętego spokoju zrobić test. Z krwi, zgodnie z życzeniem pani doktor; nie tam żadne blaknące dwie kreski. Dziewczyna z laboratorium obiecała, że zadzwoni do niej, jak tylko będzie miała wyniki, i przekaże jej wiadomość przez telefon. Była młoda i miała mały brzuszek, dumnie wyeksponowany, więc pewnie ciążowy. Zmęczona, głodna i zmarznięta Sylwia wróciła wreszcie do domu i zaraz po wejściu odkręciła w łazience kran. Kiedy woda nalewała się do wanny, przygotowała wielki talerz kanapek, zużywając trzydniowy zapas chleba. Cóż, nie jadła przecież obiadu. Do tego zrobiła sobie odpowiednich rozmiarów kubek kakao i zanurzyła się w jedwabistej pianie. Po czterdziestu minutach i kilku sesjach biczów wodnych poczuła się odrobinę zrelaksowana. Kręgosłup bolał jakby mniej, brzuch też umilkł, zajęty kanapkami. „A jeśli ten kręgosłup się odzywa, bo wykończyły go szpilki?" Nie wyobrażała sobie życia bez butów na obcasach. Wyszła z wanny zawinięta w miękki ręcznik i rzuciła się na kanapę. Teraz pogapi się w telewizor, a potem po prostu pójdzie spać. Przykryła sobie nogi kocem i zapatrzyła w wyczyny tancerzy na lodzie. Zawsze chciała tańczyć na lodzie. Ale rodzice nie mieli pieniędzy ani na łyżwy, ani na szkółkę. Wspomnienia wylazły jak jaszczurki. Szybko przełączyła kanał. Telewizyjna szkółka narciarska. Stok wydał jej się znajomy… Zabolało. W dzień dobrze się maskowała, grając niezdobytą kocicę, która bierze to, na co ma ochotę, nie pytając o zgodę. Ale wieczory były gorsze. Pragnęła z kimś porozmawiać. Ale nie z Irminą. A poza nią — nie miała z kim. Zagapiła się na program o pielęgnacji ogrodów. Dawniej pokazywali takie rarytasy bladym świtem — dla rolników zrywających się z łóżka nad ranem. A ten, proszę, chyba dla mieszczuchów, bo wieczorem. Program był całkiem zabawny, kiedy wyłączyło się dźwięk. Ubrana w strój roboczy prowadząca miotała się między krzakami, wymachując rękami, a czasem przycinając jakąś gałązkę sekatorem niewiele większym od obcinacza do paznokci. Cisza działała usypiająco i Sylwia chyba nawet przysnęła na chwilę, gapiąc się na równiutkie trawniki, najpewniej tuż przed programem rozwinięte z rolki. Przyśnił jej się ogród — jej własny, zaciszny, przytulny, z wygodnym fotelem. Ptaki ćwierkały. Jeden podleciał i usiadł na oparciu fotela; był maleńki, miał żółty brzuszek i niebieską czapeczkę. Postanowiła sprawdzić w Internecie co to za gatunek. Kiedy zadzwonił telefon, aż poderwała się z kanapy. — Słucham — powiedziała nieprzytomnie do słuchawki. — Dobry wieczór, przepraszam, że tak późno, ale właśnie dostałam pani wyniki. Dzwonię z laboratorium diagnostycznego Krokus — dodała kobieta po drugiej stronie tonem wyjaśnienia —

i pomyślałam, że pewnie wolałaby pani wiedzieć od razu… — zrobiła przerwę na oddech, ale Sylwii nie udało się wstrzelić. — Proszę przyjąć moje gratulacje, jest pani w ciąży — oznajmiła laborantka, po czym pożegnała się uprzejmie i rozłączyła. Oszołomiona Sylwia osunęła się na kanapę. „W ciąży? Nie…" Jutro pewnie zadzwoni i przeprosi ją, że pomyliła jej wyniki z kimś innym. Diagnoza, za którą Andrzej zapłacił kolosalne pieniądze u najlepszego niemieckiego specjalisty, była jasna i zwięzła. I nie zostawiała żadnych głupich nadziei. Przyczyn mogło być wiele, ale efekt — jeden. „Przykro mi" — dodał specjalista, podsumowując wyniki długotrwałych i dość upokarzających badań, ale Sylwia wiedziała, że to tylko słowa. Że wcale nie jest mu przykro, Ani że nie jest przykro Andrzejowi. Tylko jej, Sylwii, było przykro. Tym bardziej że jedyną osobą, która mogłaby jej współczuć, była mama. A mama nie żyła. Co za idiotka z tej laborantki. Postanowiła powiedzieć jej to od razu. Złapała telefon i wybrała zapisany w przychodzących numer. — Krokus, słucham — powiedziała jakaś kobieta zmęczonym głosem. — Przed chwilą dzwoniła do mnie pani w sprawie testu ciążowego — zaczęła Sylwia, nawet się nie przedstawiając. — Nie, proszę pani, ja pracuję w centrali. Dzwonił do pani pewnie ktoś z laboratorium. O tej porze już tam raczej nikogo nie ma, ale jeśli pani chce, mogę spróbować panią połączyć. — Poproszę — rzuciła Golczyńska. Dwa sygnały, pięć, osiem. Już miała się rozłączyć, kiedy ktoś podniósł słuchawkę. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała ten sam zmęczony głos: — Tam już nikogo nie ma, proszę pani. Proszę zadzwonić rano, dobrze? Dobranoc. — I kobieta się rozłączyła. „Trudno. Rano czy wieczorem, jakie to właściwie ma znaczenie". Oparła się o poduszkę, na której leżał pilot. Telewizor pstryknął i na ekranie pojawiło się studio telewizyjne. A w nim — Marcin Sawicki. „No, jeszcze tego brakowało". Odruchowo chciała przełączyć, ale postanowiła chwilę popatrzeć. Była ciekawa, jak Nachalski chce to rozegrać. Przez moment żałowała, że nie zgodziła się na udział w programie, ale zaraz dała sobie spokój. I co by się tam mogło stać? Jakaś zawstydzająca wymiana zdań? Totalna obojętność? Wystarczająco bolało ją zachowanie Marcina w Sejmie. Udawał, że jej nie zauważa. Nie odbierał od niej telefonów. Czuła, że wtedy, po powrocie, po prostu jej nie uwierzył. Wszystko stało się za szybko. I ona była temu winna, nikt inny. Zastanawiała się, jakie jeszcze miała wyjście z tej sytuacji. Pewnie jakieś było: mogła z nim na przykład uciec do Nowej Zelandii — zakpiła sama z siebie. Cóż. Nie przypuszczała, że będzie właśnie tak. Że pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna się zakocha. Szlag by to trafił. Dlaczego nie mogło skończyć się jak zwykle? Krótka piłka, przyjemny koniec, żadnych żalów i pretensji, obrażania się i całej tej szopki? Zazwyczaj potem prasa nie publikuje zdjęć. „A ty go po prostu sprzedałaś. Jak Judasz" — powiedział złośliwie głosik w jej głowie. Włączyła dźwięk, żeby go zagłuszyć. — A gdyby się okazało, oczywiście hipotetycznie, że pana partnerka zaszła w ciążę mimo zabezpieczenia, co by pan zrobił? — Kupił łóżeczko — odparował bez namysłu młody poseł. „Jeszcze lepiej. Co za kretyn z tego Nachalskiego. O czym on w ogóle zrobił ten cały program?"

Złapała za pilota, żeby wyłączyć ten cały pieprzony telewizor. — No dobrze, a teraz skomplikujmy trochę sytuację — odezwała się skrzekliwie jakaś gruba baba, źle ubrana i źle obcięta, za to podpisana jako doktor psychologii oraz gender. „No ciekawe, głupia cipo, czy można bardziej skomplikować sytuację, o której ty pewnie wszystko wiesz". — Niech pan sobie wyobrazi, że pana partnerka jest mężatką. Prowadzi szczęśliwe życie ze swoim mężem. I nagle okazuje się, że jest w ciąży z panem. Jej mąż jest trwale bezpłodny, więc nie mają dzieci i nie da się ukryć, że dziecko nie jest jego. Kobieta ryzykuje tak wiele… tak wiele — rozpędzała się pani psycholog. „Powinna zostać dramaturgiem" — oceniła złośliwie Sylwia, ale w głębi duszy czuła, że może się tu wydarzyć coś istotnego. Nachalski miał nosa. Sawicki słuchał uważnie, lekko się chyba zarumienił, sztywno wyprostowany na niewygodnym krześle. — No i jak mąż się dowie, to będzie chciał rozwodu i żona pozostanie bez środków do życia. Czy nie uważa pan, że lepiej jest nie mieć dziecka, niż pójść z nim na ulicę? — Gdybym ja był ojcem tego dziecka — zaczął z wahaniem Marcin — nie dałbym jego matce wylądować na ulicy. Stworzyłbym z nią dom. — Ach, doprawdy — zadziwiła się pani psycholog. — A gdyby ona nie chciała? — Gdyby nie chciała czego? — Pana — odpowiedziała po prostu. — Wtedy nie byłaby ze mną w ciąży — odparował, a gospodarz programu zamachał rękami, rzucił żenujący dowcip o męskiej pewności siebie i zarządził przerwę. „Dom". „Ależ pan poseł potrafi się znaleźć, no, doprawdy. I jaki dowcipny się zrobił, że ho, ho. Trochę seksu i — proszę, jaka poprawa". Cisnęła pilotem w ścianę, o mały włos nie trafiając w telewizor. Zaklęła i poderwała się z kanapy, a żołądek ostro zaprotestował. Jutro dostanie wyniki na papierze, powie nadgorliwej laborantce, która się pomyliła, coś do słuchu i każe jej przeprosić kobietę, która pewnie czeka na dziecko. Masując brzuch, powlokła się do sypialni. Zmęczony organizm wyłączył się w kilka minut i po chwili Sylwia już spała. Śnił jej się Marcin, który powtarzał uparcie: „Stwórz ze mną dom. Stwórz ze mną dom!". *** Marcin sam już właściwie nie wiedział, jak wypadł. Dobrze, źle, tak sobie? Nikt nie zadał mu tego jednego bezpośredniego pytania. Wszyscy bawili się w aluzje, owijali w bawełnę. O granicę otarł się jeden z ekspertów od nie wiadomo czego, który zapytał, czy etyka katolicka nie potępia nieślubnych dzieci, skoro są owocem cudzołóstwa, i czy nie jest to krok w kierunku aborcji. Marcinowi nie dane było nic wytłumaczyć, bo gospodarz zarządził przerwę, a po przewie ekspert milczał już jak grób i okazji do odpowiedzi nie było. Może i dobrze, z głupotą się przecież nie dyskutuje. Jeszcze w taksówce pozbył się krawata, a kiedy dotarł do mieszkania, rzucił się w ubraniu na łóżko. Udało mu się jeszcze zdjąć buty i zasnął. Tym razem nic mu się nie śniło. Dopiero rano obudził go telefon. Numer, który się wyświetlił, sugerował zagraniczną sieć komórkową. Po chwili wahania odebrał więc i — nie pożałował. — Stary, kopę lat — Marcus przywitał się po polsku, czyli zgodnie z obietnicą nie zarzucił nauki języka. Stary, dobry Marcus. — Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że dzwonisz — odpowiedział Marcin, przytomniejąc. — Ucieszysz się jeszcze bardziej, bo jestem w Warszawie i nie zamierzam odpuścić ci spotkania — zaryczał do słuchawki przyjaciel. — Choćby i zaraz. — Zaraz nie mogę, bo mam jeszcze coś do zrobienia, ale do obiadu będę się męczył z tymi

idiotami, a po południu zamierzam od nich odpocząć. Więc rezerwuję cię od obiadu do jutra. Pół roku nie minęło, więc ja stawiam — dorzucił. — Zrzucimy się po połowie — odparował Marcin. — Gdzie chcesz zjeść ten obiad? — Słyszałem o świetnym barze mlecznym, nazywa się chyba Sheraton. Czternasta ci pasuje? — Jak najbardziej! — No to see you! Rozłączył się, a Marcin poczuł, że właśnie tego mu potrzeba. Kogoś z zewnątrz, ale bliskiego, kogoś, kto nie kisi się w tym całym smrodku. I może na chwilę uwolni się od niej. Wczoraj w taksówce zastanawiał się, czy oglądała ten program, ale nakazał sobie surowo przestać o niej myśleć. Bo owszem, myślał o Sylwii. Oczywiście, że myślał. Im bardziej myślał, tym bardziej był na nią zły, a im bardziej był zły, tym mniejsza szansa, że będzie o niej marzył. Im szybciej zapomni, tym lepiej dla niego. Przeszedł szybko przez łazienkę — przez te emocje związane z programem prawie wyleciało mu z głowy, że dziś czeka go kolejna klubowa dyskusja nad ustawą. Jego ustawą. Wypił szybką kawę, kupił drożdżówkę w cukierni i — dla odmiany — zamiast taksówką, postanowił przejechać się komunikacją miejską. Wsiadł do nadjeżdżającego autobusu, grzecznie ustąpił miejsca starszej pani, rozpychającej się łokciami, postawił teczkę między nogami i zaczął jeść drożdżówkę, patrząc przez okno. Im mniej było bułeczki, tym silniejsze miał odczucie, że ktoś się na niego nachalnie gapi. W końcu spojrzał. Co najmniej kilka kobiet odwróciło nagle wzrok. Poczuł się odrobinkę usatysfakcjonowany. Pewnie im się spodobał — czyli nie jest z nim tak źle. Dyskretnie im się przyjrzał. Chuda brunetka, na oko po czterdziestce, zadbana, ale bez przesady, ubrana zwyczajnie, ale z klasą. Gruba brunetka, przesadnie umalowana, z długimi pazurami. Ruda studentka pokazująca chyba całe swoje długaśne nogi odziane w minispodenki. Całkiem, całkiem te nogi. I chyba nawet puściła do niego oko. A potem zauważył coś jeszcze. Pierwsza brunetka trzymała gazetę na kolanach, druga brunetka — zwiniętą w ręce, a rudej wystawała z kieszeni płaszczyka. To była darmowa gazeta rozdawana na przystankach. A na okładce było zdjęcie — jego zdjęcie. Z wczorajszego programu. I tytuł. „Czy poseł Sawicki zostanie ojcem?" O rany. O, naiwności. Autobus się zatrzymał, więc wysiadł, nie patrząc, jaki to przystanek. Od zabiedzonej kobiety rozdającej gazety wziął jeden egzemplarz, po czym zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Z ulgą rozsiadł się na wygodnym siedzeniu. — Na Wiejską — rzucił. — A widzę, widzę — odparł taksówkarz, przyglądając mu się bacznie w lusterku. — Program wczoraj oglądałem. Pan Sawicki, nie? Marcin już chciał odpowiedzieć, że nie, albo najlepiej kazać się facetowi zamknąć, albo nawet wysiąść, ale tym razem nie chciał się spóźnić, a tak właściwie był ciekawy, cóż takiego powie mu taksówkarz. Wiadomo — taksówkarze prawie jak psychologowie. — Tak — odpowiedział lakonicznie. — A, wiedziałem! Taką twarz się poznaje, wie pan. Znaczy — uczciwą. Wczoraj z żoną oglądaliśmy, a ja mam mądrą żonę, wie pan. Może nie najpiękniejszą, ale jaką dobrą… — rozmarzył się, ale zaraz wrócił do tematu. — No i moja żona, proszę pana, to uważa, że z pana jest uczciwy facet. Niczego się pan nie wypiera, a jeszcze odpowiedzialność na siebie bierze i tak poważnie do tego podchodzi. Ja tam, panie, za prawicą nie jestem, ale uważam, że człowiek uczciwy to się wszędzie może zdarzyć. A pan tak uczciwie do sprawy podchodzi.

— Do jakiej sprawy? — dopytał rozweselony nieco Marcin. — Do dziecka, panie. Do dziecka. — Ale pan wie, że nie ma żadnego dziecka? — Jak to nie ma? — zdumiał się taksówkarz. — To czego oni pana przez cały program pytali o dziecko, którego nie ma, co? — Ano właśnie — mruknął poseł. — Ale głupi ci dziennikarze są, panie, głupsi, niż myślałem — zdenerwował się taksówkarz i zatrąbił na pieszego pchającego się pod koła na czerwonym w panicznym pościgu za autobusem. Zerknął w lusterko i zapytał jeszcze: — Ale jakby dziecko było, toby pan przyjął, nie? Marcin przytaknął skwapliwie, a uspokojony taksówkarz po chwili wysadził go pod Sejmem. — Nic się nie należy — machnął ręką — taksometru nie włączałem, bo żonie o panu opowiem, a ona głowę by mi zmyła, że pieniądze wziąłem, taka już ona jest. Pan się nie martwi, zaraz na kimś sobie odbiję — rzucił jeszcze, a po chwili Sawicki zobaczył, jak do taksówki wsiada największa chyba szuja w całym Sejmie. „Oj, odbije sobie, jak nic" — rzucił sam do siebie i popędził na zebranie. W korytarzu obił się o kilku dziennikarzy, ale nikt nic od niego nie chciał. Aż się z tym dziwnie poczuł. Jeszcze dziwniej poczuł się, kiedy wpadł do sali i zapadła niedobra cisza. Zaraz potem gwar powrócił, ale wrażenie pozostało. Mówili o nim, i to chyba nie za dobrze. Nie sądził jednak, że będzie aż tak źle. Kiedy rozłożył papiery i chciał oficjalnie rozpocząć zebranie, przerwał mu Sebastian — szef klubu. — Wiesz, Marcin, właśnie dyskutowaliśmy tu o pewnych sprawach, jak wszedłeś, a konkretnie to o twojej sprawie. No i wszyscy uważamy, że zrobiłeś dla ustawy bardzo wiele, naprawdę wiele… I to jest nie do przecenienia, ale, no cóż, nie będę owijał w bawełnę: uważamy, my tu wszyscy, że taką ustawę, tak ważną dla społeczeństwa, powinien pilotować ktoś nienaganny. Dlatego właśnie ciebie wybraliśmy i dlatego teraz będziesz musiał… no, ustąpić. Sawicki zbaraniał. Na chwilę zaparło mu dech w piersiach, po czym dotarło do niego, co usłyszał. — Czy dokonałem aborcji, o której nie wiem? — zapytał z głupia frant. Zebrani zaszumieli. — Bez nerwów, Marcin — powiedział Sebastian — wszyscy przecież wiemy, co się stało. I nie wiadomo, jak się ta sytuacja zakończy, więc lepiej, żebyś… no wiesz. — Znaczy, co się stało?! Jaka sytuacja?! Jak się zakończy?! — Teraz chyba krzyczał, ale nie zwracał na to uwagi. — Że przespałem się z Sylwią Golczyńską?! Niby ja jeden? Może chcecie mi wmówić, że jest ze mną w ciąży i ze wstrętu do mnie usunie dziecko, które się poczęło, a ja będę winny aborcji, więc nie mogę występować jako jej przeciwnik? Tak? O to wam chodzi?! Wszyscy milczeli — niektórzy oburzeni, a może zniesmaczeni, kręcili tylko głowami. W końcu odezwała się jedna z koleżanek. — Marcin, my nie chcemy słuchać o twoich intymnych sprawach. Zostaw je dla siebie, proszę. Podjęliśmy decyzję i musisz to uszanować. — Intymnych? Wałkuje je, zdaje się, cała Polska, i wszyscy wiedzą lepiej ode mnie, co się stało! Decyzję?! A na jakiej podstawie?! Pytaliście mnie?! Pytaliście Sylwię?! Czy może obejrzeliście ten nieszczęsny program?! Z ich twarzy wyczytał odpowiedź. Chyba tylko jedno miał do dodania. Ale się powstrzymał. Za dużo pracy włożył w ten projekt. — No to powiedzcie mi, jaką rolę teraz dla mnie przewidzieliście — powiedział cicho, ale groźnie. — Będziesz pracował nad projektem ustawy o ogródkach działkowych — bez namysłu odpowiedział Sebastian.

Teraz dopiero poczuł, że jest naprawdę zły. Dla uspokojenia wziął głęboki wdech — niewiele pomogło. — I czekaliście cały miesiąc, żeby mi o tym powiedzieć? — Marcin, musisz zrozumieć… — Nic nie muszę. Chodziło o to, żebym go dokończył, tak? Żeby oszczędzić wam roboty? I to jest uczciwe, tak? — popatrzył na nich gniewnie. — Dobrze. W takim razie kasuję swój projekt. Napisałem go w większości sam, więc mam do niego prawo. Zostawiam wam pole do popisu, a projekt zabieram ze sobą. Strzał był celny. Nauczony przykrym doświadczeniem w poprzednim miejscu pracy, Marcin ani razu nie wysłał nikomu całości projektu drogą elektroniczną. Mieli, owszem, poszczególne fragmenty, ale nie całość — o całości jeszcze nie dyskutowali, więc drukował im po kawałku odpowiednie ustępy, a zmiany wprowadzał u siebie. Owszem, dałoby się to pewnie odtworzyć, ale bez szans, by zdążyć w terminie. Bez niego nie dadzą sobie rady — ot co! Cisza się przedłużała. — Panie Sawicki, czy pan próbuje nas szantażować? — zapytał w końcu szef cicho i groźnie. I wtedy zdarzyła się rzecz najmniej spodziewana. Piotr, jeden z sensowniejszych ludzi w klubie, wstał. — Szefie — powiedział, wiedząc, że formuła „panie przewodniczący" od razu ustawi go na z góry straconej pozycji, choć nieoficjalnie byli przecież po imieniu. — Marcin jest w te klocki najlepszy. Bez niego sobie nie poradzimy. Projekt napisał w zasadzie sam. To… — zawahał się — nieuczciwe odsuwać go od takiej sprawy z błahego powodu. — Przeczekał oburzone westchnienia i kontynuował: — Nie udawajcie, że jesteście święci. Nikt z was, panowie, nie był nigdy u Workowicza na imprezie? Zresztą każdy ma własne sumienie, jeśli sumienie pozwala wam wyrzucić Sawickiego z jego własnego projektu, ja nie chcę w tym uczestniczyć. Jestem przeciw. Usiadł. Marcin też, bo ze zdziwieniem zauważył, że stoi. Po chwili dostał od Piotra SMS: „Jakby co, wylecimy razem". Spojrzał na gościa z wdzięcznością. Nie każdy by się na to zdobył. Teraz wszyscy zaczęli szeptać między sobą. „Jak jakaś karykaturalna ława przysięgłych" — pomyślał Sawicki, ale czekał spokojnie na werdykt. Wyobraził sobie, jak opowie to wszystko Marcusowi, i zrobiło mu się trochę lepiej. W końcu Sebastian wstał. — No dobrze, w takim razie zarządzam głosowanie. Kto jest za tym, by Marcin Sawicki prowadził prace nad ustawą chroniącą życie od poczęcia, niech podniesie… — Głosowanie powinno być tajne — powiedziała cicho jedna z koleżanek. Nie na tyle cicho jednak, żeby nie było jej słychać. — Racja! Racja! — odezwało się kilka głosów. „No jasne. Po co sobie robić wroga jawnie, skoro można tajnie i potem się wyprzeć" — pomyślał z goryczą Marcin. — W takim razie głosowanie będzie tajne. Proszę trzy osoby do liczenia głosów — zarządził szef i Sawicki przestał słuchać. Zaczął się zastanawiać, co dobrego zjedzą na obiad i gdzie pójdą potem. Co słychać u przyjaciela, czy też miewa dość użerania się w Brukseli. A może wreszcie kogoś znalazł? Kiedyś sobie obiecali, że kawalerami będą do rozsądnej granicy, ale jak na razie granica była jeszcze daleko. Przypomniał sobie bójkę, od której zaczęła się ich przyjaźń. — …ponad dwoma trzecimi głosów — oznajmiła blondynka zatrudniona przy liczeniu głosów i łypnęła nieprzyjaźnie na Marcina. Cóż. Miło, że chociaż jedna trzecia była przeciw. Sięgał już po teczkę — nie ma co tu siedzieć, skoro to już nie jego sprawa — gdy nagle usłyszał: — Gratulacje. Prosimy zatem o rozpoczęcie zebrania w sprawie ostatnich poprawek do pańskiej

ustawy. — Sebastian robił dobrą minę do złej gry. Ale nie był zadowolony. Marcin się tego nie spodziewał. Lekko go zatkało. — Dziękuję — wykrztusił w końcu. — A teraz może zabierzmy się wreszcie do pracy. Odpowiedział mu szelest kartek. *** Andrzej rzucił na szklany stolik jeden z plotkarskich tygodników otwarty gdzieś w środku. Rzucił go z impetem, więc przewrócił jedną z wielu szklanek. Na szczęście pustą, i wielkie zdjęcie na dwie strony wciąż było doskonale widoczne. — Co to, kurwa, ma być? — powiedział przez zaciśnięte zęby. Ci, którzy go nie znali, byliby pewni, że do furii mu bardzo daleko. Ci, którzy mieli tę przyjemność, uciekaliby już gdzie pieprz rośnie. Pułkownik poruszył się w fotelu, dając wreszcie znak życia. — Co ma być, Andrzejku, rozpoznawalność. Wszyscy na tym cierpimy, na tych cholernych paparazzich. Widocznie spodobało im się pociągnąć temat — powiedział spokojnie. — Oni nie ciągną takiego tematu bez zlecenia — równie spokojnie odpowiedział Andrzej. — Może tym razem ciągnęli. Powinieneś zapytać Fischera, nie mnie, on… — zaczął gospodarz, ale biznesmen nie dał mu dokończyć. Mała żyłka pulsowała mu na skroni. — Jego już pytałem. I wiesz co? Może się zdarzyć, że będą mieć o wiele więcej zleceń. Z wejściówkami… Wiesz, jak jest, nie wszystko jest otwarte dla publiczności, ale jak się ma wejściówki, szkoda zmarnować. Na przykład na pewien bal charytatywny. No i dziennikarstwo śledcze zawsze jest w modzie, wiesz, jak oni lubią wyciągać stare, niedokończone sprawy, te wszystkie teczki, życiorysy, koligacje… Kto się oprze tematowi na pierwszą stronę? I to jeszcze dobrze przygotowanemu? — ciągnął lekkim tonem. — Nie mógłbyś tego zrobić. To nie ta kategoria — powiedział gospodarz, ale tym razem już mniej pewnie. — Nie ta kategoria? Może dla ciebie to inna kategoria, ale dla mnie podobna. Ja bardzo ciężko pracuję nad swoim wizerunkiem. A przez dwadzieścia lat naprawdę dużo rzeczy się nazbierało, wiesz, te słynne kwity, których nikt nigdy nie widział… Teraz gospodarz najwyraźniej zaniepokoił się naprawdę. — Jakie, znaczy? — zapytał. — Te, których szukacie i u nikogo nie możecie znaleźć. Wiesz, pieniądz to siła większa niż strach. Wy zastraszaliście, biliście, szantażowaliście. Ja dobrze płaciłem za kwity i za milczenie; zresztą milczenie było w interesie obu stron. Naprawdę dobrze płaciłem. Nigdy nie przebiliście mojej oferty, chociaż wiem, że próbowaliście — zaśmiał się sucho. — I czego chcesz? — Chcę, żeby ludzie zapomnieli o tym natychmiast — wskazał na gazetę. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Andrzeja i Sylwii — objętych w restauracji przy kieliszku wina. Tytuł wielkimi literami głosił: „Mąż wybacza żonie zdradę — naprawdę czy na pokaz?". — Ale wiesz, że tak się nie da, to już poszło — zaczął pułkownik, ale nie skończył, widząc wyraz twarzy Golczyńskiego. — Przykryjcie to czymś. Którymś hakiem na kogoś. Zróbcie aferę sami, bo jak nie, to ja ją zrobię. Mogę też zamknąć ten szmatławiec, choć przynosi całkiem przyzwoite dochody. Nie sprzedam, tylko zlikwiduję, i wy też na tym stracicie. Pułkownik podszedł w milczeniu do stolika, nalał sobie potrójną whisky i napił się porządnie ze szklanki. — Ale dlaczego tak ci na tym zależy? — zapytał w końcu. — Bo nie lubię, kiedy ktoś miesza się w moje prywatne sprawy. Moje życie to moje życie i nikt nie będzie na nim zarabiał. Wyszedł, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.

Gospodarz odstawił szklankę i złapał za telefon. — Odwołajcie, kurwa, wszystko — rzucił nerwowo do słuchawki. — Jak ten facet zacznie swoje gierki, to wszyscy pójdziemy na dno. I skasujcie, co macie. Natychmiast. Natychmiast! Zrozumiano? — rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Pierwszy raz w swojej długiej karierze poczuł lęk. Ten człowiek był groźny — zbyt groźny, żeby go likwidować. Trzeba się było z nim liczyć. *** Skasować zdjęcia? Niemożliwe. Robert za bardzo cenił swoją pracę. Wiadomo, że wilki polują samotnie, ale nigdy nie oddają zdobyczy. Może je po prostu ukryć między innymi zdjęciami, w swoim olbrzymim archiwum. Ale nie usunąć. Ich zdobycie kosztowało go wiele trudu, a zawsze może się zdarzyć, że ktoś będzie ich potrzebował. I wtedy cena będzie piękna. Bo te wszystkie pieski na smyczy, trzęsące przed nimi tyłkami, na pewno pozbyły się już ostatnich RAW-ów. Starym dobrym sposobem zamaskował fotografie na dysku. Znajomy haker podpowiedział mu kiedyś, jak to zrobić, żeby nie znalazł ich laik. Zmienić datę. Dokonać pewnych odwracalnych maskujących zmian. Rozrzucić w innych folderach według schematu. Zadowolony z siebie wyłączył sprzęt i wyszedł na polowanie. A potem może nawet jakieś piwo. Przeczuwał, że to będzie naprawdę dobra inwestycja. Jeśli będą szukać — i tak nie znajdą. Nie bał się, że go spalą — kiedyś już znaleźli się tacy, co próbowali. Idioci. Kto archiwizuje zdjęcia bez zrobienia kilku kopii? Ależ byli wściekli, kiedy na drugi dzień w sieci znalazło się wszystko. Wszyściuteńko. Odpowiednio podpisane. I od tej pory nikt już więcej z nim nie zadzierał. Ten facet natomiast rozumiał reguły gry. Proponował uczciwą kwotę za schowanie zdjęć na zawsze. Nie prosił o kasowanie. Wiedział, ile zdjęcia znaczą dla fotografa. Proponował dżentelmeńską umowę. Gdzieś w tle unosiły się niezwerbalizowane informacje o tym, co może się stać, jeśli zdjęcia jednak kiedyś się pojawią. A dżentelmeńska umowa to przecież dżentelmeńska umowa. Takich umów się dotrzymuje. I to nie kwestia pieniędzy, tylko wizerunku. „A czasem życia" — podpowiedział mu wewnętrzny głos. Nie skomentował. *** — Martwię się o naszą Sylwunię — powiedziała Dzidzia, zaplatając wdzięcznie wielkie łapska. Lakier miała tym razem krwistoczerwony — cała zresztą była w purpurach, żółciach i pomarańczach. Irmina uznała, że musiał ją zainspirować ogień w kominku. Nie lubiła Dzidzi, ale liczyła się z nią, bo z Dzidzią liczyli się inni, i to bardzo ułatwiało działanie Fundacji Les. I dlatego od czasu do czasu musiała wypić z nią przyjacielską kawkę. — Bo wiesz, ja zdaję sobie sprawę, że ona jest twarda, ale każdemu by dokopało takie wyciąganie spraw intymnych, nie? Pamiętam, jak za mną chodzili, bo chcieli mi zrobić zdjęcia zaraz po operacji, ale nie wiedzieli co i gdzie. Podsłuch w telefonie miałam podobno i skrzynkę mailową regularnie sprawdzali — ale dałam radę. No ale żeby mi ktoś zdjęcia z łóżka prawie publikował, to jest naprawdę… no, nie fair. To jest zwyczajnie jak ustawiony mecz. Na chama. Irmina wzruszyła ramionami. — A jak to wszystko było ustawione? — zapytała. — Jak ustawione, co ustawione? Że się nasz Marcinek tak sprzedał? — zdenerwowała się Dzidzia. — Sylwia raczej. I to nie sprzedała, ale została zmuszona — dodała lakonicznie Irmina, nie zamierzając wtajemniczać Dzidzi w prywatne sprawy Sylwii. Może zresztą zrobiła to trochę z zemsty. Sylwia w końcu nie poszła za jej radą, o żadnym rozwodzie nie myślała, i chyba dobrze na tym wyszła,

sądząc ze zdjęć, jakie jej zrobili z mężem fotoreporterzy. Pewnie potrzebuje rozgłosu, bo od dawna siedzi cicho jak myszka, znudziło jej się wygodne życie i szaleje. Takiego zdania była Irmina, ale kryła się z tym, bo wciąż uważała się za lojalną przyjaciółkę. — No to nie sprzedała, tylko zmuszona! To zupełnie co innego! Wiem, bo pamiętam, jak było z walkami… To całe ustawianie, zmuszanie, jak nie kijem, to pietruszką… W każdym razie uważam, że musimy ją odwiedzić i wesprzeć, bo ona tam sama biedna siedzi i się pewnie zamartwia. A najlepiej to teraz. — A jak jej nie będzie? — zapytała głupio naczelna feministka. — To jej poszukamy — zarządziła Dzidzia i zdecydowanie wstała, strącając przy tym filiżankę po kawie z rachitycznego stoliczka. Zresztą w tej knajpce Dzidzia wyglądała jak słoń w składzie porcelany — powinni tu chyba zakazać wstępu osobom powyżej sześćdziesięciu kilo. Nadbiegł kelner uczesany na boczek i zaczął sprzątać szkło. Dzidzia się sumitowała i przepraszała, a Irmina wykorzystała ten czas, by dyskretnie spojrzeć w lusterko, przypudrować nos i udrapować na sobie szal w kolorze butelkowej zieleni. — Już się nie pudruj, tylko chodźmy — rzuciła Dzidzia, chyba zazdrosna o jej świetny wygląd. Bo wyglądała ostatnio naprawdę dobrze — dieta przyniosła efekty, a udany romans z pewną gorącą bibliotekarką się rozwijał. No i musiała przyznać, że na tle Dzidzi każda kobieta dostawała do wyglądu plus trzy. — To może chociaż do niej zadzwońmy — zaproponowała Irmina, ale eksbokser w damskiej postaci zbył ją machnięciem łapska. Kelner aż zadygotał na swoim stanowisku za barem. — Nie dzwoń, bo i tak nie odbierze, ostatnio nie odbiera. Idziemy i już. Może się uda. No i kupimy jej coś mocniejszego na pocieszenie. *** Tym razem zebranie zakończyło się wcześnie. Przyciężkawa atmosfera nie pozwoliła Sawickiemu rozwinąć skrzydeł, więc odbębnił, co było trzeba, dla zachowania pozorów i się zmył. Marcus dał znać — z lekkim przekąsem — że mu się wszystko opóźnia przez korki, więc proponuje szesnastą. Marcin postanowił pojechać do mieszkania, wziąć długi, gorący prysznic — a może nawet zanurkować w wannie — i sprawdzić maila. Mimo że w Sejmie obeszli się z nim łagodnie, a prasa zaczynała o nim zapominać, była mniej przyjemna część tej przygody. Dostawał ostatnio — chyba w ramach reakcji na komentarze — setki maili oskarżających go, piętnujących, wymyślających mu od szowinistów, a to i tak było najłagodniejsze określenie. Jedna z autorek listu, chyba zażarta feministka, sugerowała, że powinno się go wykastrować. Nawet się ubawił. Teraz pewnie skrzynka znowu pękała w szwach, chociaż ustawił odpowiednie filtry i więcej niż trzy wiadomości o takim samym temacie trafiały prosto do śmieci. A że internetowi nękacze nie byli zbyt wyrafinowani i po prostu przeklejali przygotowaną przez kogoś treść, byle tylko zapchać skrzynkę, przynajmniej tu mu się udało. Inni nie byli tak bezmyślni. Zmęczony wrogością nieznajomych mu osób podejrzewał, że ktoś podał jego maila na jakimś forum feministycznym. Prysznic naprawdę dobrze mu zrobił. W samych slipach wyciągnął się na kanapie i otworzył laptopa. Na samej górze listy znalazł alert z wyszukiwarki ustawionej na nazwisko Sylwii. Link prowadził do artykułu zatytułowanego „Mąż wybacza żonie zdradę — naprawdę czy na pokaz?". „No, to mamy puentę" — pomyślał gorzko i kliknął w link. „404. Page not found" — odpowiedziała sieć. Spróbował jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. A potem wrzucił ten tytuł w wyszukiwarkę: jedną, drugą, trzecią. Wszystkie wyrzucały po kilkanaście wyników i każdy prowadził donikąd. Przy dwudziestym błędzie Marcin zaczął się zastanawiać. Sięgnął po telefon z zamiarem zapytania Ewy, kto jest właścicielem tabloidu, w którym tekst się ukazał, ale po namyśle go odłożył. I tak był pewien, że zna odpowiedź.

Dał sobie spokój z szukaniem i przejrzał resztę skrzynki. Trochę reklam, trochę inwektyw, parę informacji ważnych dla ustawy, jakieś zaproszenie do debaty. Zatrzymał się dopiero przy wiadomości od kogoś, kto wyświetlał się jako „Damaszek". Tytuł brzmiał intrygująco: „Popieram, nie potępiam. Dobrze Pan działa". Zajrzał do środka, by ze zdziwieniem znaleźć bardzo miły, rzeczowy list, krótkie podsumowanie swoich dokonań na polu obrony życia i zapewnienie, że mimo medialnej nagonki dla autora listu wciąż jest wiarygodnym człowiekiem. „Życie prywatne to bowiem sprawa prywatna" — pisał ów ktoś. Nie podpisał się, niestety, nawet imieniem, tylko tym nickiem: Damaszek. Odpisał więc równie uprzejmie, ucieszony, że ktoś pamięta o jego poselskiej działalności, a nie tylko o łóżkowych igraszkach z posłanką wrogiego klubu. Czyli słusznie dzisiaj postąpił, walcząc o dalszą pracę przy projekcie. Zadygotał i zdał sobie sprawę, że zamiast kwadransa minęło czterdzieści pięć minut. Ubrał się szybko, by nie spóźnić się na spotkanie z przyjacielem. W końcu nie najgorszy dzisiaj ten dzień. Marcus, taksówkarz, a właściwie jego żona, a teraz ten mail — pierwszy od dawna życzliwy mu głos z Internetu. Postanowił później poszukać tego Damaszka. Żołądek przypomniał mu, że idzie na obiad i że powinien się pospieszyć. *** Ginekolog uśmiechnął się do Sylwii krzepiąco. Był stary, siwy, pomarszczony i sympatyczny, a kiedy wpisywał w kartę jej dane, okropnie trzęsły mu się ręce. Był też jedynym specjalistą na dyżurze, więc Sylwia nie narzekała. — Z doświadczenia mogę pani powiedzieć, że jest dzidziuś, ale potwierdzimy to jeszcze na USG — powiedział, zdejmując gumowe rękawiczki i zakładając świeże. Sylwia poczuła się, jakby dostała obuchem w głowę. Zanim dotarło do niej, o co chodzi, ekran zamontowany na ścianie w nogach kozetki rozbłysł i pokazały się na nim szaroczarne plamy. A potem lekarz pstryknął któryś guzik i w całym gabinecie rozległo się dudnienie — jakby przez tunel jechał pociąg pospieszny. — O, a to właśnie słyszy pani serce dzidziusia, jak dzielnie pracuje — oznajmił zadowolony z siebie ginekolog i zaczął pokazywać główkę. Jedną wśród wielu plam. Sylwia leżała bez ruchu i próbowała dojść do siebie oraz sformułować jakieś pytanie. — Jak to: serce? — wykrztusiła w końcu. — A tak, serduszko bije od dwudziestego pierwszego dnia, takie dzielne są nasze maleństwa — powiedział ginekolog i Sylwia pożałowała, że nie ma tu nowoczesnego specjalisty, który nie mówiłby „maleństwo" ani „dzidziuś", tylko zwyczajnie: „płód". I nie zdrabniałby, do cholery! Lekarz tymczasem ciągnął dalej listę zachwytów nad ludzkim istnieniem, które znalazło sobie schronienie w jej łonie. „Na litość boską, ile on ma lat?" — pomyślała Sylwia, ubierając się szybko. — O, a tu ma pani zdjęcia, teraz może pani pokazać pierwszą fotografię szczęśliwemu tatusiowi — rzucił jeszcze stary lekarz, a widząc minę Sylwii, zamilkł. Sięgnął za to do biurka i wyjął cienką broszurkę, potem drugą i trzecią. — A tu mam dla pani materiały do poczytania — takie różne proste wskazówki, trochę biologii. Pani jest oczytana, to widać, ale zawsze jest potem gdzie sięgnąć. Wstał, by ją odprowadzić do drzwi. „Pewnie świeżo upieczonym matkom należy się szacunek" — pomyślała złośliwie posłanka i nagle wszystko do niej dotarło. Z całą mocą. Poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. A potem szlochała w gabinecie, a stary ginekolog podawał jej papierowy ręcznik. I słuchał o tym, że zawsze chciała mieć dziecko. I że nigdy nie mogła. I że jej mąż nie chce. I że jej… przyjaciel pewnie by chciał, ale się na nią pogniewał. I co ona ma teraz zrobić? Płakała, mówiła i wstydziła się coraz bardziej. Ona, panująca nad sobą zawsze i wszędzie, teraz nagle rozkleja się przy jakimś staruszku. Postanowiła nigdy więcej do niego nie przychodzić. I wtedy,

ku jej zdumieniu, lekarz po prostu ją uścisnął. Serdecznie. — Nie martw się, dziewczyno. Jak na ciebie patrzę, to jakbym widział swoją wnuczkę. Ona też się tak rozkleiła, jak się dowiedziała, że będzie mamą. To normalne. Hormony wariują, zmiana jest ogromna, życie staje na głowie. Ale nie martw się, rozmawiaj z mamą, z przyjaciółkami — zasępił się, kiedy zobaczył jej reakcję. — A jak nie będziesz miała z kim porozmawiać, zadzwoń do mnie. Jak do dziadka — powiedział serdecznie, ale niepewnie. A potem na małej karteczce zapisał jej numer telefonu. Stacjonarny. — Komórki nie mam — wyjaśnił. Wytarła nos, poprawiła w lusterku makijaż. I tak nic jej nie pomoże, wyglądała jak burak. — Nie bój się, dziewczyno. Może nie będzie łatwo, ale będzie pięknie — powiedział jej na pożegnanie. „Pięknie" — myślała, kiedy już taksówka wiozła ją do domu. Za oknem migały neony, świeciły lampy, raziły wielkie telebimy — nigdy niegasnąca Warszawa. Bez gwiazd. „Pięknie. Czy w moim życiu kiedykolwiek było pięknie?" I bała się sama przed sobą przyznać, że chyba jednak nie. *** To był dobry wieczór. Dobry kawalerski wieczór zakropiony odpowiednią ilością właściwego trunku, okraszony dobrymi wspomnieniami z czasów, kiedy życie bywało niebezpieczne. O ile kiedykolwiek takie bywało. Ale dziś obaj czuli się jak starzy kowboje, którzy z niejednego chleba piec jedli, jak to zgrabnie ujął Marcus. Ten sam Marcus, zatwardziały kawaler i poszukiwacz przygód, którego dopadła nagle i niespodziewanie miłość. Miłość miała cztery lata mniej, burzę kasztanowych włosów (Marcin śmiało powiedziałby, że są po prostu rude, ale kasztanowe brzmiały romantyczniej), uroczy nosek, dobry charakter i iskry humoru w oczach. Tyle zdążył zobaczyć na krótkim filmiku, który przyjaciel nagrał kiedyś ukradkiem. Marcia — bo tak miała na imię — była odpowiednią kandydatką nawet zdaniem ojca Marcusa, pardon, lorda Marcusa Johna Templetona II. Była to bowiem lady Marcia, i to nie z byle jakiego rodu. Rodami Marcin mało się przejmował i nie zaprzątał sobie głowy próbami zrozumienia tego zawiłego zagadnienia. Była piękna, mądra i dobra, a do tego jeszcze najwyraźniej zakochana w jego przyjacielu. I to — o dziwo — z wzajemnością. Ponarzekali na idiotów, którzy zdarzają się wszędzie, a zwłaszcza w administracji; Marcin opowiedział Marcusowi o próbie odebrania mu projektu, ale nie wywołał tym jego zdziwienia. Widocznie procedura była taka sama również na szczeblu europejskim. Miał też ochotę opowiedzieć wszystko o Sylwii, wreszcie się komuś zwierzyć, komuś, kto nie czytał polskich gazet i nie oglądał polskich mediów. Ale ciągle zwlekał, a przyjaciel nie naciskał. Po dobrym obiedzie i jeszcze lepszym deserze, szklance niezłego trunku i cygarze włóczyli się po wieczornej Warszawie, szukając godnego miejsca na zakończenie spotkania. Ale nic im się nie podobało. W końcu postanowili dostać się na taras widokowy Pałacu Kultury. I tam, kiedy Marcin czuł się jak władca świata, zerkając na rozświetloną Warszawę, na łunę nad miastem i na paciorki samochodowych reflektorów nanizane na nitki dróg, Marcus zadał wreszcie to pytanie. — A ty? Masz ukochaną? — To skomplikowane — zacytował w odpowiedzi popularny portal społecznościowy. Marcus roześmiał się, ale drążył dalej. — Wiesz, ostatnio zobaczyłem coś w Internecie i ciągle nie daje mi to spokoju. Jakieś twoje zdjęcia z piękną brunetką… — I ty, Brutusie… — jęknął Marcin, ale ucieszył się, że jednak komuś to wszystko opowie. I opowiedział. Jak go próbowała poderwać ta śliczna mężatka, jak się bronił, jak miał wyrzuty sumienia, jak w końcu uległ, bo było tak pięknie — i jak go po prostu zdradziła. I o gazetach, o dzisiejszych nieprzyjemnościach w jego własnym klubie, o mailach, o wszystkim.

— A ty ją kochasz? — zapytał wtedy Marcus ze zrozumieniem i Sawicki nie miał już siły kłamać. Poczuł, że jakaś tama postawiona w jego sercu się zerwała i opowieść jak rzeka zaczęła płynąć i płynąć. I nie mogła przestać. Przyjaciel słuchał i nie przerywał, a na koniec odwrócił się taktownie i dał Marcinowi chwilę na znalezienie chusteczki i zrobienie porządku z rozmazanymi nagle światłami miasta. A potem zeszli na dół i pojechali do mieszkania Marcina. Marcus przed snem koniecznie chciał jeszcze pokazać inne zdjęcia Marcii, więc oglądali i oglądali, a potem trzeba było napisać maila do kasztanowłosej, więc gospodarz usiadł sobie z gazetą na kanapie i zanim Marcus wreszcie ruszył do łazienki, zdążył przeczytać cały tygodnik o fanta stycznym tytule „Sama Prawda". Zdobył go dziś w dwunastym napotkanym po drodze kiosku, choć w poprzednich jedenastu dowiedział się, że nakład został wycofany tuż po przywiezieniu przez dystrybutora. Dwunasta kioskarka, widząc jego zbolałą minę, mrugnęła do niego i wyjęła spod lady ten właśnie wycofany numer, tłumacząc, że jest od tej gazety uzależniona, więc od razu jeden egzemplarz odkłada dla siebie, ale ostatecznie może mu gazetę odstąpić, bo już przeczytała. Nie chciała nawet pieniędzy, co Marcina niepomiernie zaskoczyło. Z tygodnika dowiedział się, co należy jeść, żeby nie przytyć (nic), jak powinny się ubierać kobiety po pięćdziesiątce (brzydko), ilu kochanków miała pewna gwiazda polskiej sceny teatralnej (przynajmniej siedmiu) oraz jak wyglądała randka Sylwii z mężem (bardzo wystawna kolacja w najdroższej restauracji), i że Sylwia miała na sobie brylantową kolię. Cóż. Widocznie sobie na tę kolię zasłużyła. Zły, że w ogóle szukał tej gazety, rzucił ją w kąt i zerknął jeszcze do skrzynki mailowej. Wśród czterdziestu pięciu niemiłych wiadomości odkrył odpowiedź od Damaszka. Mail był nieco dłuższy. Chyba tajemniczy korespondent — bo tym razem też się podpisał pseudonimem — miał po prostu ochotę do kogoś napisać. Zadawał Marcinowi kilka sensownych pytań o początek ludzkiego życia. Pytania były inspirujące, więc poseł ani się obejrzał, gdy objętość odpowiedzi przekroczyła przyzwoitą stronę. Przy okazji postanowił wykorzystać swój list przy poprawkach do projektu ustawy. Szkoda, że nie spotyka się takich ludzi na tych wszystkich panelach dyskusyjnych i spotkaniach, na które Sawicki wciąż bywał zapraszany. Może Damaszek nie jest typem człowieka, którego bawi chodzenie na cudze wykłady. Może sam gdzieś wykłada? Przed oczami pojawił mu się obraz mężczyzny po pięćdziesiątce, lekko siwiejącego, który zajmuje się jakąś dziedziną humanistyki i szuka ciekawych, inspirujących ludzi, by mieć z kim rozmawiać na różne tematy. — Ależ sobie słodzę — powiedział do ekranu laptopa i zamknął komputer. — Nie powinieneś za dużo słodzić — rzucił Marcus zza jego pleców i z hukiem zwalił się na kanapę. — Nie wiem, czemu mnie tak straszyłeś tą kanapą, całkiem wygodna. Sawicki wprowadził go w tajniki kłótni małżeńskich i spania na kanapie, czym do reszty rozbawił przyjaciela, potem krótko zabawił w łazience i padł na własne łóżko. Na dobranoc usłyszał jeszcze pochrapywanie Marcusa i po chwili sam też zasnął snem sprawiedliwego. *** — Myślę, że dobrze mu zrobi, jak kogoś pozna — powiedział Adam, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu. — Ale, Adasiu, czy ty myślisz, że on się da namówić? — Helena Sawicka popatrzyła na przyjaciela z powątpiewaniem. — Może jest — zawahała się — jeszcze za wcześnie? — Nigdy nie jest za wcześnie — huknął tubalnie pan domu, wyłaniając się z korytarza z tacą w rękach. Na tacy królował dzbanek z kawą: unikatowy okaz w kształcie kuli. Do tego piękne filiżanki, nie żadne tam kubki z Ikei. Mleko w dzbanuszku, rogaliki z różą — na pewno domowej roboty. Adam zawsze w takich momentach czuł, jak bardzo tęskni za Krakowem. Za ludźmi, którzy potrafili celebrować całkiem proste rzeczy, którym nazwa Coffeeheaven nie mówiła nic. Kawa z papierowego kubka była tu oznaką zdziczenia obyczajów, a nie symbolem nowej cywilizacji. No i nie

wypadało pić jej w biegu. Sawiccy potrafili zresztą nadać sens najprostszym czynnościom: było w tym coś z klasztornego ducha, z tej łatwości wykonywania tego i tylko tego, co ma sens, bez miotania się w szarej codzienności. Tak bardzo brakowało mu tego w Warszawie, gdzie kawa nie była okazją do przyjacielskiego spotkania i rozważań o sprawach niecodziennych, ale sposobem na umilenie spotkania biznesowego. I jeszcze te warszawskie kawiarnie, na ogół pozbawione charakteru, urządzane tak samo w Krakowie, Łodzi, Poznaniu czy Gdańsku — tak że człowiek nie miał pewności, w którym mieście wyjdzie na ulicę. Ocknął się z tych ponurych rozmyślań i zobaczył, że gospodarze patrzą na niego z uśmiechem. Jak długo tak milczał? Minutę, dwie, pięć? Nikt nie wyrywał go z zamyślenia. Nikt nie rzucił ze śmiechem: „Co się tak zawiesiłeś? Niewyspany?". Szanowali wspólny czas, którego mieli dla siebie tak niewiele, a którego milczenie było nieodłączną częścią. Uśmiechnął się w odpowiedzi i wrócił do przerwanego wątku. — Najlepiej kogoś spoza Warszawy — powiedział. — Ale jak to zrobić, gdzie? Dać w jego imieniu ogłoszenie w gazecie? — myślał na głos Sawicki senior. — Teraz się już tak nie robi, Stasiu, jest Internet — powiedziała Helena. — Może wysłać go na jakiś wyjazd grupowy? — Już na jednym był — zripostował jej mąż. — Może na rekolekcje? Tam zazwyczaj są dziewczyny, które wiedzą, o co chodzi — rzucił pomysł Adam. — Może… — zaczęli wszyscy równocześnie i jednocześnie przerwali. — A ja myślę, że mam rozwiązanie — powiedziała stanowczo Helena. — Moja przyjaciółka ma córkę. Nie musiała już nic dodawać. Obaj dobrze ją rozumieli. — Problem tylko w tym, że jest z Gdańska. — No, to naprawdę może być problem — powiedział Stanisław. — Ale zastanawia się nad trzymiesięcznym stażem w Krakowie, bo chce się rozwijać zawodowo, no i, wiecie, takie tam. Zaproponowałam, żeby przez ten czas zatrzymała się u nas. Po co ma płacić za mieszkanie, skoro może oszczędzić? A Krysia, mama Alicji, zgodziła się ze mną w stu procentach, więc zaczęłyśmy już — zawahała się — wprowadzać plan w życie. — I ja nic o tym nie wiem? — Sawicki spojrzał na żonę, udając oburzonego. — Wczoraj to ustaliłyśmy, kochany. Jej mąż tylko mruknął jak niedźwiedź i dolał wszystkim kawy. — To może być całkiem dobry pomysł — powiedział Adam. — A ładna jest ta Alicja? — Ładna, zgrabna, z poczuciem humoru, inteligenta… — Spiskująca matka uśmiechnęła się promiennie. — Czy to nie jest ta dziewczyna, która w zeszłym roku… — zaczął Stanisław, ale żona nie dała mu dokończyć. — Właśnie ta. — To jest świetny pomysł! — wykrzyknął gospodarz i Helena aż przyjrzała mu się uważnie. — Tylko nie mówmy nic Marcinowi — przypomniał Adam, a rodzice Marcina pokiwali tylko głowami. *** Dzień był cięższy niż zazwyczaj. Chmury wisiały nisko, zwiastując deszcz, ale nic się nie działo. Nawet po zapaleniu wszystkich lamp brakowało światła. Ludzie spali albo próbowali brać udział w dyskusji, ale wychodziły z tego piramidalne bzdury, aż w końcu ktoś zaproponował, żeby zamknąć tę budę i iść do domu, co przyczyniło się do niewielkiego ożywienia wśród tych, którzy jeszcze nie drzemali. Kawa nie działała, niezależnie od mocy i ilości. Marcin wypił nawet jakiś paskudny płyn, podobno energetyzujący, biorąc przykład z kilku kolegów na odwyku kofeinowym, ale i to nie

zadziałało, a tylko pogorszyło jego samopoczucie. Dla zabicia czasu przyglądał się kobietom dookoła. Chyba żadna nie spała, ale przypuszczał, że mają ze sobą ciekawą lekturę, na co mężczyźni najwyraźniej nie wpadli. Przysypiali nawet dziennikarze. „Ciekawe, jak to jest być dziennikarzem". Wyobraził sobie, że jest autorem zjadliwych felietonów pisanych w rubryce Z sejmowej ławy czy może nawet Obora na Wiejskiej. A gdyby tak posłanki uszeregować według typów? Wyobraźnia zaskoczyła i przez chwilę zapomniał o senności i duchocie. O, na przykład pani ze skrajnej lewicy, której imienia i nazwiska nie był w stanie zapamiętać, prezentowała typ szarej myszy. Być może szara sukienka wyglądałaby na niej poważnie i wytwornie, gdyby nie to, że kobieta uległa trendowi oversize i chyba nieco przesadziła z rozmiarem. Dekolt rozchodził się nieładnie przy szyi, a porozciągany popielaty sweterek budził litość. Do tego zaniedbana fryzura, brak makijażu i okulary w potężnych oprawkach. Brrr. Typ następny: wiecznie młoda. O, proszę. Jest, i to z jego własnego klubu. W dżinsowym wdzianku udającym garsonkę, z ogromnymi drewnianymi koralami na szyi i równie ogromniastymi kolczykami. W spódnicy za kolano, która, zdaje się, żałośnie skracała nogi. Typ trzeci: agresywna feministka. No, może niekoniecznie ta przedstawicielka partii rządzącej była feministką, za to pasowała jak ulał: ruda, cycata, bojowo nastawiona, odziana w agresywne kolory. Sukienka w czerwono-żółtą kratę. Szkoda słów — choć po chwili musiał przyznać, że to przyjemna odmiana po tej całej szarzyźnie. Dalej nie chciało mu się ciągnąć zabawy, więc dał spokój, czując się jeszcze gorzej niż przedtem. Ktoś w oddali mamrotał coś z mównicy, świadom, że nikt go nie słucha. Oparł głowę na rękach. Ciekawe, czy te kobiety są równie zwyczajnymi matkami i żonami? Kto tu w ogóle ma udane życie uczuciowe? Rodzinne? Był jeden poseł z piątką dzieci, który na każdym kroku o nich opowiadał, inny pokazywał wszystkim najnowsze zdjęcia wnuków. A ci w jego wieku? Czy tylko on, dzisiaj, czuł się takim nieudacznikiem? Znowu przyszła mu na myśl Sylwia — piękna, roześmiana. Zdradliwa i podstępna. „Prowadząca znowu udane życie małżeńskie" — dodał i ponownie poczuł złość. Złość. Rozczarowanie. Tak, to dobre uczucia, bo gwarantują, że przez jakiś czas będzie mniej bolało, a potem przejdzie. I już. *** Kiedy wreszcie wychodził z Sejmu w szare i pochmurne popołudnie, w powietrzu unosiła się przenikająca do szpiku kości wilgoć. Zatrząsł się, a potem szybkim krokiem ruszył w stronę postoju taksówek. Nie zdążył tam jednak dojść. Drogę niemalże zajechał mu połyskujący granatowo peugeot. Z samochodu wysiadł kierowca w uniformie i otwierając przed nim tylne drzwi, powiedział: — Dzień dobry panu, dzisiaj mam przyjemność pana wieźć. Zaskoczony Marcin wsiadł prawie bez namysłu, a peugeot majestatycznie odjechał. Siedzenia miały tapicerkę w kolorze śmietankowym i delikatnie pachniało ni to pomarańczami, ni to aloesem. Zapach ożywiał zmęczony umysł. — Dokąd mnie pan wiezie? — zapytał po dłuższej chwili. — Na spotkanie — odparł tajemniczo kierowca. — A z kim to spotkanie? — Z moim pracodawcą. Młody poseł poczuł się jak w filmie sensacyjnym. Może za chwilę ktoś zaproponuje mu pracę w wywiadzie lub coś równie fantastycznego? Albo jakiś przestępca będzie go próbował przekupić? Może lobby farmaceutyczne przygotowało willę z basenem jako skromne zadośćuczynienie za porzucenie prac nad projektem ustawy? Ubawił się w duchu i nawet nie zauważył, jak z willowej uliczki skręcili w podjazd. Nie za dobrze zresztą wiedział, gdzie jest. Brama otworzyła się bezszelestnie i po chwili kierowca parkował już przed gankiem okazałego domu. Pięknego, bez dwóch zdań. Ktokolwiek go projektował, na pewno mógł szczycić się swoim dobrym gustem. Niewymuszona elegancja, klasyczna prostota okraszona kilkoma innowacjami. Westchnął w duchu.

Kierowca otworzył mu drzwi i ukłonił się uprzejmie. Nie pozostało nic innego jak wejść. Zadzwonił dzwonkiem, prawdziwym metalowym dzwonkiem zawieszonym na kółku przy drzwiach. Dzwonek zadźwięczał srebrzyście i po chwili drzwi otworzyła młoda pokojówka. A przynajmniej wyglądała na pokojówkę; w żadnym razie na pomoc domową. — Proszę do salonu — powiedziała i wzięła od niego płaszcz. Pożałował, że nie ma kapelusza. Poprowadziła go w głąb domu, do salonu połączonego z oranżerią. Drewniana podłoga z porządnych desek, wygodne fotele z takiej samej chyba skóry jak w peugeocie, gąszcz palm i paproci, na środku — drzewko pomarańczowe. Mały drewniany stolik. Prosto, egzotycznie i pięknie. Z jednego z foteli podniósł się szpakowaty mężczyzna. Jeszcze zanim się odwrócił, Marcin wiedział. Przypomniał mu się sen, w którym Andrzej Golczyński częstuje go kawą. Przeczucie mówiło mu, że tym razem nie będzie tak miło. Biznesmen tymczasem szerokim gestem zaprosił go na jeden z foteli. Nie podał mu ręki, co Marcina odrobinę zdenerwowało. — Proszę się nie czuć urażonym, że nie podaję panu ręki, ale podczas ostatniego pobytu w tropikach zaraziłem się jakimś paskudztwem i nie chciałbym przekazać go dalej, póki się do końca nie wyleczę — odezwał się gospodarz, bacznie obserwując reakcję gościa. Marcin tylko skinął głową. Uznał, że im mniej będzie mówił, tym lepiej dla niego. Może lew salonowy nie pożre go od razu. A miałby powody, oj. — Pewnie się pan zastanawia, dlaczego pana zaprosiłem… Ale proszę wybaczyć, pan pewnie jest spragniony. Czego się pan napije? Mam wszystko. „Nie wątpię" — pomyślał Marcin, a głośno powiedział: — Najchętniej dobrej czarnej herbaty. — Fantastycznie, ja też mam na nią ochotę — uśmiechnął się gospodarz, a w uśmiechu coś się czaiło; coś z rekina i tygrysa jednocześnie. — Ale przejdźmy do rzeczy. Mam coś, co powinno pana ucieszyć. Ruchem magika wyjął skądś kopertę i podał gościowi. Sawicki otworzył ją i zdębiał. W środku były zdjęcia z upojnej zakopiańskiej nocy. Jego myśli wykonały krótki galop. Udało mu się naraz pomyśleć: „jest źle", „ciekawe, jaka cena" oraz nawet „chyba nie jest ze mną tak źle". Nie powiedział natomiast nic. Andrzej przyglądał się spokojnie, jak chowa zdjęcia do środka i odkłada kopertę na stolik. — Nie chciałby pan ich mieć? — zapytał w końcu. — Nie stać mnie — odpowiedział obcesowo Marcin. Biznesmen się roześmiał. Zza palm wychynęła pokojówka i postawiła przed nimi czajniczki z herbatą, która pachniała najlepiej ze wszystkich, jakich Sawicki miał okazję w życiu próbować. — Napijmy się herbaty — zaproponował gospodarz i nalał Marcinowi oraz sobie po filiżance. Przez chwilę w milczeniu delektowali się parzącym usta płynem. — Wracając do tego… reportażu, chciałbym panu zrobić z niego prezent. — Prezent? — powtórzył oszołomiony z lekka poseł. — Tak, prezent. Jak pan wie, w mojej branży prezenty są istotną częścią robienia interesów. — A jaki… — …interes chcę z panem zrobić? Cieszę się, że od razu przeszedł pan do rzeczy. Marcin, który chciał zapytać o coś zupełnie innego, ostrożnie zamilkł. — Otóż nie lubię, jak ktoś się wtrąca do mojego prywatnego życia. Zwłaszcza jak tym kimś są media. Co prawda posiadam porządny pakiet, więc mógłbym ukrócić ich działania dość drastycznie i radykalnie, ale jednak przynoszą mi dochód wart ich pozostawienia. Wolałem więc załatwić sprawę w inny sposób. — To znaczy? — mało inteligentnie zapytał Marcin, który dalej nic nie rozumiał.

— To znaczy, panie pośle, mniej więcej tyle — rekin biznesu upił łyk herbaty — że nie chcę, by sprawa pańskiego romansu z moją żoną pojawiała się kolejny raz w mediach. W związku z tym podjąłem odpowiednie kroki, by temu zapobiec. Między innymi zakupiłem materiały, które pan właśnie obejrzał. Chciałbym, żeby trafiły w pana ręce jako — nazwijmy to — pamiątka. Prezent. „Oho, Sawicki, miej się na baczności. Zdradzony mąż obdarowuje cię pikantnymi zdjęciami rozwodowymi z tobą w roli głównej. Coś tu śmierdzi" — powiedział sobie w duchu poseł. — Pewnie to dla pana brzmi bardzo dziwnie, ale, proszę mi wierzyć, nie kieruję się w interesach emocjami, ale rozsądkiem. I mój rozsądek oraz doświadczenie mówią mi, że tak właśnie należy postąpić. Ja zyskuję spokój, a i pan, niejako gratis, również zyskuje spokój. — A co z pańską żoną? — odważył się zapytać, choć wiedział, że to pewnie błąd. — Racja. Już ją przeprosiłem. — Więc ja także… — Nie, nie musi mnie pan przepraszać. Jesteście młodzi, musicie się wyszaleć. Rozumiem. — Pokiwał głową jak stuletni starzec. — Nie mam żalu. A teraz pan wybaczy, ale wkrótce mam kolejne spotkanie, do którego muszę się przygotować. — Wstał, więc podniósł się i Marcin. Pokojówka podała mu płaszcz i odprowadziła do drzwi. Peugeot już czekał. — A może woli pan taksówkę? — rozległ się za jego plecami głos gospodarza i Marcin poczuł się, jakby podpisał cyrograf. — Nie, dziękuję — odpowiedział uprzejmie i podniósł rękę w geście pożegnania. Sam już nie wiedział, czy jest bardziej zdziwiony, czy upokorzony. Na wszelki wypadek uszczypnął się mocno w nadgarstek i upewnił się, że nie śni. Wciąż zdumiony wszedł do mieszkania, rzucił kopertę na stół, napił się wody z kranu, pokręcił przez chwilę i odruchowo usiadł do komputera. Zdradzony mąż daje mu w prezencie dowód zdrady. Niebywałe. To nie pasowało do niczego, co Marcin znał, i nie wiedział, co ma o tym myśleć. A im dłużej myślał, tym bardziej nie wiedział. Równowagę przywrócił mu dopiero kolejny mail od Damaszka. Tym razem korespondencyjny przyjaciel, jak zaczął o nim myśleć Sawicki, poruszał w nim kwestie etyczne związane z aborcją, które tak zaabsorbowały Marcina, że odpowiedź zajęła mu całe popołudnie. Szukał nawet w literaturze odpowiednich fragmentów i dopiero chwilę po tym, jak kliknął „wyślij", żołądek zdołał przebić się z sygnałem „zaraz umrzesz z głodu". Zamówił pizzę przez telefon, zabijając czas oczekiwania — i głód — bardzo starożytną paczką paluszków cebulowych. Koperta ze zdjęciami leżała obok laptopa, a on wciąż nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Więc asekurancko postanowił je spalić i już o nich nie myśleć. *** A potem zrobiło się szaro, nudno i zwyczajnie. Przestał dostawać maile z żalami i pogróżkami. Znowu zaczęto go zapraszać na debaty akademickie, panele dyskusyjne i spotkania z młodzieżą. Nawet klub jakby zapomniał o jego wyskoku, a życie toczyło się przewidywalnie. Wrócił do treningów. Co tydzień odwiedzał rodziców. W Sejmie nie patrzył na Sylwię, a wrażenie, że ona patrzy na niego, tylko umacniało go w przekonaniu, że dobrze robi. Do zdjęć od Andrzeja Golczyńskiego nie zaglądał, ale mimo postanowienia ich nie spalił. Sam przed sobą bał się przyznać, że trochę mu żal. Pracował intensywnie nad projektem. Spotykał się z mądrymi ludźmi, rozmawiał z ekspertami. Coraz częściej także próbował rozmawiać z przeciwnikami, żeby poznać ich prawdziwe przekonania. I coraz bardziej sam się przekonywał, że ideologia proaborcyjna jest niespójna — czynnikiem spajającym były chyba tylko pieniądze. Czytał o psychologii embrionu, o której opowiedział mu jeden z krakowskich bioetyków. Kupił większość książek pisanych przez kobiety, które aborcji dokonały — albo stanowczo jej się sprzeciwiły. Na własną rękę szukał informacji o podobno nieistniejącym syndromie postaborcyjnym, i to u mężczyzn.

Czasem się zastanawiał, jak by to było, gdyby sam był ojcem. Ale wiedział, o, jak dobrze wiedział, że do tego mu jeszcze daleko. Bardzo daleko. Żadnej kandydatki na żonę i matkę w pobliżu bowiem nie było, a te, które się pojawiały, znikały równie szybko. Zobaczył się też wreszcie z Ewą, która opowiedziała mu o ciąży, zachwycie nad dzieckiem w brzuchu i przerażeniu radykalną zmianą, jaka nieodwracalnie nastąpi. Pisał do tajemniczego Damaszka — i otrzymywał odpowiedzi, co cieszyło go coraz bardziej. Przynajmniej trzy wieczory w tygodniu poświęcał na korespondencję i czuł, że Damaszkowi ta wymiana myśli też się podoba. Polubił już jego styl — niewymuszony, lekki: potrafił od analizy statystyk tak zwanego podziemia aborcyjnego przechodzić do opisów smaku dobrej kawy. Coraz częściej nie zgadzali się w niektórych kwestiach, ale wtedy tym intensywniejsza stawała się wymiana zdań. Spotykał się też regularnie z Adamem, by dyskutować o tym, co już wiedział, i sprawdzić, co mówi o tym teologia. Czuł, że powinien wynagrodzić przyjacielowi okres, w którym nie miał dla niego czasu. Sam też potrzebował rozmów oderwanych od szarej codzienności.

ROZDZIAŁ 10 Kawiarenka była nowa i przytulna. Tylko nazywała się niespecjalnie: „Arytmia" — choć może dla bardzo zawziętych miłośników kawy taka zwalająca z nóg nazwa oznaczała świetną jakość. Wodę z pewnością mieli bardzo smaczną. — Wszystko się uda, zobaczysz — powiedziała Sylwia, obejmując Irminę ramieniem. Tak jej jakoś samo wyszło. Zresztą ostatnio wiele rzeczy wychodziło jej zupełnie inaczej, niż się spodziewała. Irmina też chyba była zdziwiona, ale nie pokazała tego po sobie. Upiła łyk smolistej kawy. — Fajnie, że mnie pocieszasz, ale boję się, że coś nie wypali. W końcu Kongres Feministyczny to jest pierwsza taka inicjatywa, nikt tego wcześniej nie robił, więc nie wiadomo, jakie błędy popełnimy. Niby mamy doświadczenie, ale może niewystarczające… Skąd mam wiedzieć, ile przekąsek zamówić? Ile ludzie zjedzą? — Zamów tyle, na ile budżet ci pozwala, ale za dużo też nie, bo się zmarnuje — poradziła jej Sylwia. — No dobrze, a sale? Te wykładowe. Nie są za małe? Nie chciałabym, żeby świeciły pustkami. Jak nikt nie przyjdzie, napędzę wolontariuszy, bo jak to potem będzie wyglądało na zdjęciach? Ale co, jak przyjdzie więcej osób? Co wtedy? Upiła łyk kawy z filiżanki i popatrzyła na przyjaciółkę i jej szklankę z wodą. — Naprawdę na tej diecie nie możesz pić kawy? — Ani kawy, ani alkoholu, ani herbaty — stanowczo odpowiedziała Sylwia, która dzielnie starała się ukryć poranne nudności, ale sam zapach kawy powodował nieprzyjemne ruchy żołądka. Nie przyznała się Irminie, że jest w ciąży. Zresztą w drugim miesiącu naprawdę da się to ukryć. Nie powiedziała jeszcze nawet Andrzejowi. Właściwie nikt nie wiedział — poza lekarzem. — Dziwna jakaś ta dieta. A po co ci ona w ogóle? — Po raz setny Irmina z zazdrością przyjrzała się szczupłej sylwetce przyjaciółki. Jej wciąż brakowało do wymarzonych wymiarów, choć pocieszała się, że coraz mniej. — Już ci mówiłam, oczyszczająca. Szefowa Fundacji Les machnęła ręką i wróciła do dręczącego ją zagadnienia. Wyjęła z torebki pokaźnych rozmiarów zeszyt i zaczęła przeglądać notatki, szkice i plany sytuacyjne. — Zerknij tu — powiedziała w końcu. — Cztery wykłady w ciągu dnia i jeszcze inne punkty programu. Czy to nie jest za dużo? Możesz to przeanalizować? „Nie, ale mogę narysować ci wiewiórkę" — miała ochotę odpowiedzieć Sylwia, ale się powstrzymała. Coraz bardziej męczyły ją te wszystkie ludzkie próby stworzenia czegoś, co i tak miało nikłe szanse powodzenia. Taki Kongres Feministyczny. Po co? Po to, by wszystkie stare znajome spotkały się jeszcze raz, za pieniądze sponsorów pomieszkały w drogim hotelu i zajadały się ciastkami na koszt organizatorów? Po to, by media miały o czym pisać, bo Fundacja Les znikła jakoś ostatnio z medialnych doniesień? Irmina podkreślała wciąż edukacyjną funkcję imprezy, warsztaty dla młodych dziewcząt (co brzmiało prawie jak z Ani z Zielonego Wzgórza) i spotkania z autorytetami. Co dobrego wyniknie z warsztatów dla „młodych dziewcząt"? Obecnie „młode dziewczęta" nie potrzebowały pewnie nawet lekcji zakładania prezerwatywy na ogórka, bo potrafiły na właściwy organ naciągnąć ją sprawniej niż prowadząca. I te wszystkie szumnie zwane wykłady o rzeczach najistotniejszych. Co to jest antykoncepcja, same sobie wyczytają w Internecie. Pokolenie naiwnych się skończyło — takiego zdania była Sylwia. Wyrobiła je sobie, gdy organizowała parę lat temu warsztaty dla początkujących modelek. Ułożyła je, pomijając kilka istotnych punktów, by nie mieć do czynienia z rozwścieczonymi rodzicami oglądającymi roznegliżowane zdjęcia swoich niepełnoletnich córek, a córki same chciały się rozbierać przed przystojnym, skądinąd, fotografem. A o seksie wiedziały chyba więcej niż ona i fotograf razem wzięci. „Irmina należy po prostu do innego pokolenia, tak jak ja" — pomyślała sobie w końcu i wróciła do słuchania przyjaciółki. — …i wydaje mi się, że to powinno wystarczyć.

— Pewnie masz rację — odpowiedziała ogólnikowo Sylwia. — Ty chyba mnie w ogóle nie słuchasz. — Urażona przyjrzała się posłance uważnie. — No, może faktycznie przez chwilę się rozkojarzyłam — przyznała była modelka. — Ale wiesz, chyba już dosyć o tych programach, wykładach i krzesłach. Ja wiem, że jesteś dyrektorem tego kongresu, pardon, dyrektorką — ugryzła się w język — ale przecież masz cały sztab ludzi, którzy pracują nad tym, żeby było jak najlepiej. Odpocznij trochę. Będą cię pokazywać w telewizji, musisz wyglądać pięknie. Ku jej zdumieniu Irmina zamknęła zeszyt i oparła się ciężko o stół. — Masz rację. Cholerną rację. Ja się tu zamartwiam, a wszystko wyjdzie, jak ma wyjść. Pogadajmy o czymś innym. — Zawahała się. — Ale mogę ci jeszcze przeczytać tytuły wykładów? Sama już nie wiem, czy dobrze je dobrałam… — Jasne, czytaj — odpowiedziała Sylwia, rozglądając się dyskretnie po knajpce. Była mała, przytulna, zupełnie nowa i przez to jeszcze nieoblegana. Sylwia cały czas miała wrażenie, że ktoś się jej przygląda. Dziwne uczucie. — Więc w piątek są zaplanowane trzy: Wagina w kulturze i naturze, Fizyczne i psychiczne prawa kobiet i jeszcze Cztery pory miłości, czyli o związkach kobiet z kobietami. Ten ostatni jest mój — dorzuciła nieśmiało. — Na pewno przyjdę — obiecała jej Sylwia, nie przestając się dyskretnie rozglądać. — Potem sobota, tu jest dużo: Emancypacja kobiet w dobie kryzysu, Prawa reprodukcyjne w krajach Unii Europejskiej, Rola agresywnego samca w dziejach — wiesz, to Dzidzi, tak dla smaczku, i Zniewolone przez Kościół — to jest dopiero perełka. O tym, jak się zamyka kobiety w domu, przy garach, z dziećmi i nie daje im się rozwijać. Aha, i jeszcze wieczorem taki warsztat Lesbijska miłość w praktyce — nikt się nie będzie, oczywiście, kochał na pokaz, ale jedna pani seksuolog opowie o technikach i takie tam. — To rzeczywiście dużo — mruknęła Sylwia. I gdzie ten podglądacz? Knajpka była podzielona na boksy, było też trochę stolików na otwartej przestrzeni. Kilka wnęk w ścianie, zbudowanych chyba specjalnie, trochę zasłon. Rządziła tu Ikea, ale efekt był przyjemny: każdy mógł znaleźć przytulny kącik i schować się przed światem. Przy stolikach na widoku nikt, poza nimi, nie siedział. Za barem stała młoda kelnereczka, pewnie dorabiająca sobie studentka. Szczupła, czarnowłosa, z ładnym makijażem. Idealna kelnerka. I to był jedyny trop. Robiła właśnie jakiś skomplikowany drink. Albo tylko ćwiczy, albo zaraz gdzieś podejdzie. Tylko gdzie? Skupiła się znowu na Irminie, która siedziała z pochmurną miną. — Opowiedziałabym ci o niedzieli, ale najwyraźniej cię to wszystko nie interesuje. — Och, wiesz, że ja nie przepadam za oficjalnymi imprezami — rzuciła lekko Sylwia. — Wołałabym posłuchać o tej twojej nowej przyjaciółce. — O Malinie? Mmm, jest smaczna — pozwoliła sobie na dowcip Irmina. — Na razie nam dobrze, spotykamy się wieczorami, wiesz, kolacje ze śniadaniem, maratony filmowe… Nie wiem, jak długo to potrwa, ale fajnie jest z nią w łóżku. — Najwyraźniej się rozmarzyła. Sylwia wzrokiem kota czatującego na mysz przyglądała się kelnerce. Dziewczyna skończyła wreszcie drinka i ruszyła z tacą, z gracją lawirując pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami. Dotarła w końcu do boksu w samym rogu knajpy. Sylwia zaklęła w duchu. Nie było widać, kto tam siedzi. Stanowczym ruchem ręki przywołała dziewczynę i powiedziała: — Proszę jeszcze do tamtego stolika zanieść whisky z lodem. Na mój koszt. — Do tamtego pana? — zapytało naiwnie dziewczę. — Tak, i proszę mu powiedzieć, że to ode mnie. — Już się robi. Popruła do baru. „Może dostaje procent od sprzedaży?" — zastanowiła się Sylwia, widząc, jak w tempie ekspresowym wkłada kostki lodu, nalewa alkoholu i rusza z misją. Nasłuchiwała, ale zdołała wychwycić tylko wysoki ton głosu kelnerki i niski męski pomruk. Żadnych słów.

Zresztą tu nie chodziło o słowa. Kelnerka wróciła do baru. Sylwia poczuła nagle, że jest bardzo, ale to bardzo głodna. Bez namysłu wstała i ruszyła do baru. Irmina została przy stoliku z otwartymi ustami. — Nie macie przypadkiem jakichś kanapek? — zapytała nieco zaskoczoną kelnerkę. — Mamy, właśnie robię — odpowiedziała szybko brunetka. Przez otwarte drzwi było widać blat na zapleczu, a na nim stos świeżych bułeczek, plastry szynki, sera, pomidora i liście sałaty. I chyba nawet było jajko. Sylwia prawie się oblizała. — A mogłaby mi pani zrobić szybko dwie? Ze wszystkim? — A nie wolałaby pani takich standardowych? — zapytała z nadzieją dziewczyna. — Bo będę mieć kłopot z cennikiem. — Nie wolałabym — rzuciła stanowczo Sylwia — i proszę to policzyć według uznania, nawet jako cztery. — I jeszcze jedną proszę zrobić dla mnie — powiedział ktoś tuż nad jej uchem. Odwróciła bez pośpiechu głowę. I aż ją zatkało, ale błyskawicznie wróciła do siebie. Oby ten facet nie był specjalistą od mikroruchów twarzy. Najwyraźniej wilk opuścił swoją kryjówkę. Naprawdę tak wyglądał — jak wilk. Miał posępny wyraz twarzy, włosy nieokreślonego koloru, przenikliwe spojrzenie i dobre metr dziewięćdziesiąt. A może więcej — grunt, że był wyższy od Sylwii na szpilkach. — Na mój koszt? — zapytała zaczepnie. Roześmiał się. — Ale z pani tygrysica. — Pan za to wygląda jak wilk na polowaniu. — Może tak właśnie jest. — Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Na wszelki wypadek odwróciła się do niego przodem. — Urządził sobie pan safari? — Nie, dziś nie mam ze sobą strzelby na tygrysy. — W takim razie zapraszam do mojego stolika. — Ruszyła przodem, nie oglądając się. „No, naprawdę, tyłek ma niezły". Szedł za nią i patrzył sobie bez oporów. Reszta też była niczego sobie. No i na żywo wyglądała nawet lepiej niż przez obiektyw. Robert nigdy się nie zadawał ze „zleceniami". Nie miał takiej potrzeby, zazwyczaj nawet nie miał możliwości. Bogate doświadczenie mówiło mu, że to się może źle skończyć. Postanowił je przez chwilę ignorować. W końcu to ona go zaczepiła. Może miała ochotę na kolejny podryw? Może pojednanie z mężem, które zrobiło taki szum w biznesie, naprawdę było ustawione? Fikcja czy nie, dobrze na tym wyszedł i nie zamierzał się przejmować grami innych ludzi, dopóki sam mógł grać w swoją. Tuż za nim szła kelnerka z kanapkami. Uprzedził ją i sam sobie przystawił krzesło. Ruda laska spojrzała na niego spode łba — o ile pamiętał, była lesbijką, więc na niej raczej wrażenia nie zrobi. Złośliwie pomyślał, że mógłby ją pocałować w rękę, ot tak, podrażnić się trochę. Po krótkim namyśle jednak zrezygnował. — Robert — przedstawił się. Znowu to spojrzenie. — Irmina — odpowiedziała, wyciągając rękę. „Może jednak? Nie, lepiej nie. Po co?" Uścisnął jej dłoń. Sylwia patrzyła na to w milczeniu zadowolonej kotki. — Jest pan znajomym Sylwii? — zagadnęła, bo cisza się przedłużała. — Można tak powiedzieć — odparł. Sylwia nie mówiła nic, bo wgryzła się w wielką kanapkę. Chyba naprawdę dziewczątko za barem

zrobiło ją ze wszystkim. Aż się zdziwił, że zmieściła jej się w ustach. Na wierzchu bułki zostało trochę czerwonej szminki. Pożałował, że nie może zrobić zdjęcia. — A czym pan się zajmuje? — chwytała się brzytwy Irmina. Nie ma nic gorszego niż tonąca konwersacja. — Sztuką. — Sztuką? Skinął tylko głową. — Aha — powiedziała mało inteligentnie. Sylwia patrzyła na nich, pożerając kanapkę. — I kanapkę możesz na diecie, a kawy nie? — zapytała z pretensją Irmina. — Chheh hohe? — zapytała z pełnymi ustami Sylwia. — Nie, tylko się zastanawiam, co to za dieta. — Ohyhhająha. — A kanapka z szynką i jajkiem ma właściwości oczyszczające? Sylwia przełknęła kęs, popiła wodą i powiedziała już normalnie: — Są produkty, których nie powinno się jeść, i już. Akurat to, co tu jest, mogę. — A ile trwa ta dieta? — To zależy od efektów. — Znowu rzuciła się na bułkę. — Na apetyt chyba pani nie narzeka — powiedział ubawiony. Przełknęła. — Pan, zdaje się, również. A może ona jakimś cudem go rozpoznała? I stąd te aluzje? Albo jest po prostu zaprawiona w takich salonowych gierkach. Nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy nie wstać i nie odejść. Napiła się znowu, turkusowe paznokcie zadźwięczały o szklankę. To mógłby być piękny portret: ciemne, długie włosy, niedbale upięte, dyskretny makijaż, tygrysie spojrzenie, luźna, miękko układająca się kremowa bluzka. A za nią trochę zieleni i zasłony w kolorze błękitu paryskiego. No i ta pięknie kontrastująca, mocna czerwona szminka. Ruda znowu spojrzała na niego mało sympatycznie. „Niechęć do mężczyzn w ogóle czy w czymś im przerwał?" Ale przecież Sylwia sama go zaprosiła. Czyli zrobiła to bez zgody przyjaciółki. Wiadomo, kto tu rządzi. Spojrzał w kierunku boksu, w którym zostawił swoją torbę ze sprzętem. Niepokoiło go, że został tak daleko. Nie znosił zostawiać aparatu dalej niż metr od siebie. Ale przecież poprosił kelnerkę, żeby pilnowała jego rzeczy. Gdy tak patrzył w tamtą stronę, uderzyło go, że z tego miejsca Sylwia nie mogła go zobaczyć. „To skąd wiedziała, że tam jestem?" Kelnerka przyniosła zamówienie, ale przecież przyszedł przed nimi. I na pewno go nie widziały. Że niby strzeliła i trafiła w dziesiątkę? Z nudów? Przyszedł tu rano, bo rano nikt tu nie przychodził, i pewnie taki stan się utrzyma przez jakieś dwa, trzy tygodnie, a potem facebookowa promocja „Arytmii" zadziała i przybiegną wszystkie warszawskie modnisie. I trzeba będzie poszukać innego miejsca. — A tak właściwie to skąd się znacie? — zapytała nieco obcesowo Irmina. „Dobre pytanie. Ciekawe, co powie tygrysica". — Właściwie to się nie znamy, ale od kiedy tu usiadłyśmy, miałam wrażenie, że ktoś mi się przygląda, a pan był jedynym gościem oprócz nas, więc postanowiłam zapytać, o co chodzi — przyznała po prostu. „Aha. Więc takie buty. Tylko że ja jej się nie przyglądałem, nawet jej nie widziałem ze swojego boksu, zajęty własnymi myślami. Czyli musiał tu być ktoś jeszcze". Nauczył się już ufać kobiecej intuicji. I dobrze na tym wychodził. Czy mimo akcji Amnezja — jak na własny użytek nazwał ostatnią serię wydarzeń — ktoś polował

na Sylwię Golczyńską? Nie znał takiego ryzykanta. Ciekawe. *** Ojciec czekał na niego na peronie. Nigdy tego nie robił, a to, że był śnieżny i błotnisty marcowy poranek, też tego nie wyjaśniało. „Może coś się stało mamie" — pomyślał zaniepokojony Marcin, ale zaraz uznał, że wtedy ojciec byłby raczej w szpitalu czy gdzie tam trzeba. A do niego zadzwoniłby przecież od razu. No i nie dość, że czekał na peronie, to miał minę Kota z Cheshire. Uściskali się, odsunąwszy się nieco od spieszącego się tłumu, który wyległ na peron. „Ciekawe, czy kiedykolwiek wyremontują ten dworzec. No, ale tu przynajmniej, w przeciwieństwie do Centralnego, dało się oddychać". Stali chwilę, wymieniając podróżno-dworcowo-miejskie uwagi, aż na peronie się przerzedziło. Marcin ruszył do wyjścia, ale ojciec go zatrzymał. — Na co czekamy? — Raczej na kogo — powiedział z uśmiechem. Więc Sawicki junior już nie pytał, tylko czekał cierpliwie. I doczekał się. Z kolejnego pociągu, który wtoczył się z gwizdem i świstem na peron, wyskoczyła śliczna niewysoka brunetka na obcasach. Świetnie ubrana, dobrze uczesana, uśmiechnięta. Konduktor podał jej małą walizkę, a ona rozejrzała się i ruszyła w ich kierunku. Ku zdumieniu Marcina na powitanie uściskała serdecznie jego ojca. — Dobrze pana widzieć, panie Stanisławie! — zawołała. Ojciec uśmiechnął się pod wąsem i oznajmił: — A to jest mój syn, Marcin. — Bardzo mi miło panią poznać. — Marcin pochylił się do jej dłoni i z satysfakcją zauważył, że przyjęła to zwyczajnie. — Proszę mi mówić po imieniu. Alicja. — Uścisnęli sobie dłonie. — Marcin. Chwycił jej walizkę i ruszyli w kierunku tunelu. — Muszę przyznać, że mało kto teraz całuje kobiety w rękę, a ja to naprawdę lubię — roześmiała się. — Dobrze pan wychował syna, panie Stanisławie! Ojciec podziękował za komplement skinieniem głowy i powiedział: — Alicja dostała się na trzymiesięczny staż w Krakowie, a że ma tutaj kawałek drogi, zaproponowaliśmy jej, by zatrzymała się u nas. — Tak, to fantastyczne, bo mieszkania w Krakowie są takie drogie… A ja mogę zmywać i robić zakupy. Zresztą nie jestem kłopotliwa, bo przyzwyczaiłam się do życia w pojedynkę i nie potrzebuję wiele — dopowiedziała przyszła stażystka. Czerwona lampka zapaliła się w głowie młodego posła. „Czyżby autoreklama?" Spojrzał podejrzliwie na ojca, ale ten patrzył akurat na podjeżdżający autobus. „O nie, nie, nie. Niech tylko nie próbują mnie swatać w taki sposób!" *** Ale jednak próbowali. Trzy dni w domu rodzinnym z Alicją pod jednym dachem okazały się małym maratonem. Rodzice oczekiwali, że Marcin oprowadzi ją po Krakowie, a i sama Alicja chyba czegoś się spodziewała. Więc zwiedzili kilka muzeów, trochę więcej wystaw, jeszcze więcej knajp i wracali późną nocą. Staruszkowie pozwolili sobie nawet na kilka bardzo zawoalowanych aluzji, jak to oni. Mama na przykład: „Teraz będziesz miał o jeden powód więcej, żeby się częściej pojawiać w domu". A ojciec zaczął znowu opowiadać historię o tym, jak poznali się z mamą, owszem — bardzo romantyczną, ale

Marcinowi wydała się trochę nie na miejscu. A kiedy wybierał się już na dworzec, by wsiąść w pociąg powrotny do stolicy, Alicja postanowiła go odprowadzić. — I tak nie mam nic lepszego do roboty — powiedziała. Więc poszli, trochę za blisko siebie, bo zaczęło padać i musieli się zmieścić pod jedną małą parasolką. Czuł, że ta bliskość jest jej na rękę — za to jego krępowała coraz bardziej. Nie był jeszcze gotowy na kolejne przygody. Rana była świeża. „A może właśnie klin klinem?" A może to Alicja miała być dla niego, a on dla niej? W końcu dobrze się dogadywali, rozumieli bez słów, choć znali się tak krótko. I nawet zainteresowania mieli podobne, co na początku zawsze dobrze rokuje, a dopiero po ślubie okazuje się w większości wypadków niewypałem. Kiedy więc Alicja na pożegnanie pocałowała go w policzek, postanowił zagrać w tę grę. — Gdybyś miała ochotę zwiedzić Warszawę, przyjeżdżaj — powiedział i to jej się najwyraźniej spodobało. — Och, nie wiem, czy będę miała czas… Udał zasmuconego. — Dla mnie nie znajdziesz jednego weekendu? Nie zapominaj, jestem synem pana Stanisława — dorzucił, przypominając sobie nagle, że flirtowanie to całkiem fajna rzecz. Udała, że się zastanawia. — No dobrze, może uda mi się wykroić jeden weekend — zgodziła się w końcu. Uśmiechnął się do niej z okna, konduktor zagwizdał, pociąg jęknął, stęknął i ruszył, a ona końcami palców przesłała mu całusa na pożegnanie. „Alicja. Hm". Przez całą drogę próbował sobie to wyobrazić i niedługo przed Centralnym doszedł do wniosku, że może ma to sens. *** Książeczki od lekarza staruszka okazały się ciekawe. Ciekawsze, niż Sylwia przypuszczała. Przypominały odrobinkę podręcznik do biologii, ale cóż — temat był biologiczny, więc nie ma się co dziwić. Zajrzała do nich, bo zaintrygowało ją to bijące serduszko. Od dwudziestego pierwszego dnia — to niemożliwe. Może od dwudziestego pierwszego tygodnia? Ale nie była przecież w dwudziestym pierwszym tygodniu, a słyszała serduszko. I wyjątkowo nie podejrzewała, że to jakaś ściema. Najciekawsza wydała jej się broszura omawiająca tydzień po tygodniu rozwój płodu. Co prawda obejmowała tylko pierwszy trymestr, ale od czego jest Internet? Siedziała w nim tak długo, aż ogarnęło ją zmęczenie. O mało nie zasnęła na klawiaturze. A była dopiero siedemnasta. Zastanawiała się, czy tak powinno być, i jak dalej będzie wyglądało jej życie, jeśli zacznie przesypiać większą część doby. No bo kto normalny wstaje o ósmej, z trudem, i o piątej po południu kładzie się spać? Pocieszała się, że tak nie będzie cały czas, że kiedyś przejdzie — ale kiedy, sama przed sobą bała się doprecyzować. Nie do końca do niej docierało, że jest w ciąży. Że będzie miała dziecko, gorzej: że już je ma, małego pływającego w jej brzuchu motyla, i że to dziecko się urodzi i ona będzie matką. Matką! Może z czasem się oswoi. Na razie była przerażona i starała się o tym nie myśleć. Za dużo nie myśleć. W ogóle nie myśleć. O dziecku i o ojcu dziecka też. *** Telefon zadzwonił — miła jazzowa melodyjka oderwała Marcina od pracy. To był ten drugi telefon, który zamówił w czasie dziennikarskiej nagonki, ale zanim aparat dotarł, było po sprawie. Idąc

jednak za radą Ewy, zostawił go i podał numer tylko rodzinie i bliskim znajomym, co dawało szansę na normalny odpoczynek z wyłączonym telefonem służbowym. Rozwiązanie było fantastyczne i Sawicki pluł sobie w brodę, że nie dał się do drugiego numeru przekonać wcześniej. I teraz właśnie ten telefon dzwonił, zwiastując, że próbuje się z nim skontaktować ktoś mu przyjazny. Zdziwiło go tylko, że numer, który się wyświetlił, nie figurował w jego książce telefonicznej. Zdziwiło, a także nieco zdenerwowało, bo wszystkim surowo przykazał, żeby tego numeru nie podawali. — Słucham — powiedział w końcu po naciśnięciu zielonej słuchawki. — Marcin? Tu Alicja. „Alicja?" Jej przecież podawał służbowy numer. Ciekawe. — Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że dzwonię na ten numer. W najbliższy weekend przyjeżdżam do Warszawy i zastanawiałam się, czy może nie masz ochoty wybrać się na kawę. No i nie mogłam się dodzwonić na ten numer, który mi podałeś, więc twoja mama podsunęła mi ten drugi. „Mama. Aha. Czyli atak zmasowany". — Będzie mi bardzo miło — powiedział uprzejmie, ale nagle poczuł, że naprawdę będzie mu miło przejść się spacerkiem po mieście z ładną dziewczyną. Robiło się coraz cieplej i to pewnie wiosna zaczynała wysyłać pierwsze sygnały. Przyjemna odmiana. — To jak zrobimy? Może zadzwonię, jak przyjadę, dobrze? — Dobrze — odparł, myśląc, że pewnie chciałaby, by odebrać ją z dworca. Na co dzień mieszkała w Gdańsku, ale najwyraźniej miała go dość, za to w stolicy była raz czy dwa — a przynajmniej tak mu opowiadała. — To może wyjdę po ciebie, jeśli będę wolny? Ucieszyła się chyba bardziej, niż powinna. — Będzie mi bardzo miło — odbiła piłeczkę. — W takim razie widzimy się w sobotę — odpowiedział i szybko się pożegnał. Pracował wciąż nad pewnym trudnym fragmentem ustawy — choć wszyscy uznali, że jest wystarczająco dobry — i próbował przeforsować w niej swoje racje, nie odnosząc się do etyki chrześcijańskiej, ale do prawa naturalnego. Obawiał się jednak, że większości prawo naturalne kojarzy się niekoniecznie z tym, co on ma na myśli. Cóż. Nie można zbyt wiele wymagać od wybrańców narodu, prawda? W sobotę. Jeszcze tylko cztery dni. Jeszcze raz przyznał sam przed sobą, że to będzie miła odmiana — spędzić weekend z kobietą. Nie na pracy nad ustawą, nie na samotnym spacerze, nie w pociągu, a potem u rodziców. Ciekawe, co z niedzielą? Zazwyczaj na niedzielnym śniadaniu spotykał się z Adamem — obaj lubili poranne msze, więc Marcin przyjeżdżał do przyjaciela na odprawiane przez niego nabożeństwo i zostawał na długim śniadaniu, które czasami płynnie przechodziło w obiad. Gotowali wtedy, co im przyszło do głowy, i świetnie się bawili. Sawicki pomyślał kiedyś ze smutkiem, że kapłan ma jakiś szczególny dar bycia młodym duchem. On sam czuł się coraz starszy. Wrócił do ustawy, ale nie mógł się na niej skupić. Zastanawiał się, dokąd może zabrać Alicję. Żeby było miło, ale niezobowiązująco. Przytulnie, ale bez tłumów. Restauracje odpadają. Któraś z koleżanek mówiła coś ostatnio o jakiejś nowej kawiarni — jak ona się nazywała? „Awersja"? „Amnezja"? Wszedł szybko na Facebooka i w profilu koleżanki znalazł informację, że ostatnio polubiła „Arytmię". „O właśnie". Obejrzał jeszcze na wszelki wypadek stronę internetową. Zdjęcia wnętrza były bardzo obiecujące, co mogło oznaczać, że kawiarnia naprawdę jest przyjemnie urządzona albo że wzięli dobrego fotografa — z tych, co to łazienkę metr na pół metra, w której się człowiek obija kolanami o ściany przy sikaniu, potrafią pokazać przestronną jak, nie przymierzając, sejmową. Wybrał się raz do takiego pensjonatu, do apartamentu z łazienką, a na miejscu okazało się, że był to raczej pensjonacik z apartamencikiem i łazieneczką. Tłumaczyło to okazyjną cenę, ale i tak był rozczarowany — i zadowolony, że pojechał sam. Może nie od rzeczy byłoby się wybrać do tej „Arytmii" wcześniej.

Zapisał sobie adres i wrócił do ustawy, postanawiając na razie nie myśleć o Alicji i sobocie. Ale, ku swemu zdziwieniu, i tak myślał. *** Czas do soboty minął mu szybko, bo pracowicie. Spotkał się z jednym z etycznych profesorów etyki, który przy okazji tematów okołoaborcyjnych opowiedział mu szczegóły procedury in vitro, informując, że w jednym z państw, które sztuczne zapłodnienie przyjęły z otwartymi rękami, aborcji zagnieżdżonego embrionu pochodzącego z in vitro dokonuje się średnio co dwa tygodnie. Zasugerował też, by do ustawy włączyć również i tę problematykę. Marcin nawet się nad tym zastanawiał, ale uznał, że za dużo naraz to też niedobrze, i zapisał propozycję w pamięci jako swój kolejny projekt. Coś trzeba będzie robić, jak skończy z antyaborcyjną. Choć niekoniecznie w Sejmie. Odwiedził Adama, który — zdziwiony i ucieszony, że młody poseł znalazł czas w środku tygodnia — dał się zaprosić na obiad. Opowiadał mu też historie ze szkoły, w której ostatnio miał zastępstwo za ciężko chorego katechetę — między innymi o dziewczynce, która nie miała jeszcze osiemnastu lat, a już trzy razy brała pigułki wczesnoporonne, bo na lekcjach edukacji seksualnej dowiedziała się od pani, że tabletki nie robią nic złego, tylko przywracają miesiączkę, która po współżyciu zwyczajnie może się trochę opóźniać, i że to dla zdrowia, bo przecież żadna kobieta nie chce mieć kłopotów z męczącym nieregularnym cyklem. Adam był zdania, że nauczycielka sama musiała wierzyć w to, co mówiła, Marcin uznał, że dobrze jej zapłacili za takie kłamstwa. — I potem, Marcinku, przychodzę ja i chcę wykorzystać ten czas na zastępstwie na trudne tematy. Ten katecheta zresztą mnie o to prosił, mówił, że jemu jest bardzo trudno, bo młodzież w ogóle go nie szanuje i drwi z poważnych spraw. Więc postanowiłem użyć broni ciężkiego kalibru. Wziąłem ksero ulotki tabletki wczesnoporonnej, wiesz, to, na którym jest tylko nazwa, a potem skutki uboczne, rozdałem klasie i kazałem wymyślić, na co to lekarstwo. Klasa jak zwykle, zaczęła się licytować: białaczki, raki, ktoś nawet wymyślił przewlekłą niewydolność żylną — pewnie babcia była na to chora, a jakiś chłopaczek — sepsę. I na to wszystko wstaje mi dziewczyna i mówi: Ej, nie słuchajcie księdza, bo on wam ściemę wali, to nie jest nic groźnego, ja to brałam na miesiączkę. I konsternacja — klasy, moja, a na końcu jej też, bo chyba te skutki uboczne ją przestraszyły. Zapytałem, skąd miała lekarstwo i czy na pewno to. Powiedziała, że tak, bo nazwa się zgadza, i że dostała od pani kilka tabletek, a na nich była tylko nazwa — pani jej powiedziała, jak brać. Więc wyjąłem całą ulotkę i poprosiłem, żeby przeczytała klasie na głos. Nie dała rady, gdzieś w połowie wybiegła z płaczem. — I co zrobiłeś? — zapytał Sawicki, beznamiętnie wkładając do ust ostatni przyrumieniony kawałek ziemniaczka. — No a co miałem zrobić? Znalazłem dziewczynę, porozmawiałem z nią, wyspowiadałem ją nawet, bo chciała. A potem szukałem tej kobiety od lekcji wychowania seksualnego, ale akurat jej nie było, więc ta rozmowa jeszcze przede mną. — Ksiądz przerwał, upił łyk wina i dodał: — Widzę, że na tobie to nie robi wrażenia. Marcin spojrzał na niego spokojnie. — Czy mi się wydaje, ojcze, czy słyszę przyganę w twoim głosie? Oj, Adaś. Robi wrażenie, robi. Tylko cały czas czytam o takich historiach, mój mail pęka w szwach od listów kobiet, którym wmówiono, że aborcja to zwykły zabieg, a dziecko to zlepek komórek, i one święcie w to wierzą. Rzadziej zdarzają się takie, co już nie wierzą i nie wiedzą, co teraz ze sobą zrobić. A ja nie emocjonuję się tym tak bardzo, bo chyba już nie jestem w stanie. Adam uśmiechnął się ze zrozumieniem i zaczął mu opowiadać o ostatnich rekolekcjach dla młodzieży w podwarszawskim kościółku. Poza tymi rozrywkami Marcin po prostu siedział i pisał. Nawet jeśli projekt był na ukończeniu, chciał być przygotowany jeszcze lepiej. Całymi dniami siedział nad fachowymi publikacjami — z psychologii, biologii, ginekologii czy nawet embriologii — i robił notatki, przekształcając je powoli w kompendium wiedzy dla sceptyków lekceważących po wagę zagadnienia. I miał tych notatek coraz więcej. Kiedyś zabrał je ze sobą do domu i mama zapytała, czy zamierza napisać o tym książkę. Przez

chwilę nawet się zastanawiał, ale uznał to za stratę czasu. Ale teraz, gdy widział puchnącą teczkę z materiałami, pokusa ich wydania okazywała coraz silniejsza. Przejrzał je więc jeszcze raz — i już była sobota rano. *** Alicja zastanawiała się, czy ten weekend będzie udany. Właściwie nie miała sprecyzowanych planów. Wspomniała tylko przyjaciółce, że wpadnie do stolicy, i dowiedziała się, że bez kłopotu może u niej przenocować. A jak znajdzie czas, to pójdą gdzieś na pogaduchy. I już. Przyjaciółka była w zasadzie tylko pretekstem. A celem głównym był Sawicki junior. Alicja do tej pory nie miała szczęścia do mężczyzn. W zasadzie nie była nawet pewna, czy można by ich nazwać mężczyznami. Kryzys męskości, o którym tyle trąbili psychologowie, socjologowie oraz poważniejsza prasa kobieca (tej mniej poważnej się brzydziła), przybierał chyba na sile. Dookoła byli sami chłoptasie postępujący według jednego schematu: dobrze się bawić i kiedyś dorosnąć, ale na pewno nie przed trzydziestką. A najlepiej nie przed czterdziestką. Sądząc z przykładu pewnego podstarzałego medialnego nastolatka, był to świetny sposób na robienie z siebie idioty, ale cóż począć. Alicja, której uroda budziła uznanie płci przeciwnej, pierwszego chłopaka miała dopiero na studiach, a i to przez kilka tygodni, do pierwszej imprezy, na której ów chłopak spił się do nieprzytomności, a ona musiała holować go do akademika. Do swojego pokoju w wynajętym mieszkaniu nie zamierzała bowiem już nigdy go zapraszać. Kolejny amator jej wdzięków okazał się oczadzonym przez telewizje śniadaniowe, reality show i marihuanę przygłupem. Następny — dla odmiany — nudziarzem, który, choć studiował astronomię, nie potrafił o niej nic ciekawego powiedzieć. Później przez długi czas nie odważyła się umówić z żadnym z próbujących tej sztuki dokonać kolegów, kolegów kolegów oraz przypadkowo napotkanych w kawiarni czy barze facetów. Wszyscy od razu wyglądali dla niej podejrzanie i zaczynała się poważnie obawiać, że zafunduje matce tę wątpliwą przyjemność, jaką byłby narzeczony starszy od niej o dwadzieścia lat. Wśród braci studenckiej zyskała sobie miano zimnej i niedostępnej, a przez jakiś czas próbowała się z nią nawet zaprzyjaźnić Agnieszka z roku wyżej, filigranowa blondynka, która koniec końców okazała się lesbijką. Na szczęście dla obu skończył się rok akademicki, Agnieszka wróciła po magisterce w swoje rodzinne strony, na drugi koniec Polski, a Alicja odetchnęła z ulgą i niedowierzaniem. Na ostatnim roku zaryzykowała znowu — tym razem cholewki smalił do niej młody prawnik, który okazał się tak skąpy, że ani razu nie zapłacił za jej kawę, gdy umawiał się z nią do kawiarni. Na szczęście nie było tego aż tak wiele, ale Alicja skończyła studia z wyróżnieniem i przekonaniem, że ma do facetów zwyczajnego pecha. Sawicki natomiast wydał jej się nieco inny. Po pierwsze — zachowywał przyjemny dystans. Po drugie — był posłem i traktował to — zdaje się — poważnie, sądząc z opowieści jego rodziców. Po trzecie — nie był chłoptasiem. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, a Alicja, wyglądając przez okno na szare i ponure jeszcze łąki i pola, nad którymi wisiały nisko szaropopielate chmury, układała sobie w głowie możliwe scenariusze spotkania z Marcinem. Z doświadczenia wiedziała bowiem, że każda sytuacja, którą się wcześniej zanalizuje i zwizualizuje w kilku wariantach, bardzo pomaga później w opanowaniu stresu i uzyskaniu tego, czego się chce. Doświadczenia tego nabyła w swojej korporacji, w której pracowała dopiero od roku, a już nieraz solidnie dostała w kość. Za oknem pojawił się las i przejrzała się w dawno niemytej szybie pociągu interREGIO. „Nie jest źle" — pomyślała. Złapała przy okazji spojrzenie bruneta, który, wciśnięty w przeciwny kąt przedziału, najwyraźniej tylko markował drzemkę. Wyjęła laptopa i postanowiła odrobić pracę domową. Odpaliła Google i wpisała: „Marcin Sawicki". Polityką nigdy się nie interesowała, ale nie chciała wyjść na totalną ignorantkę. Będzie chociaż wiedziała, o co go dopytać. Google podpowiedział najczęściej wyszukiwane frazy: „Marcin Sawicki poseł", „Marcin Sawicki blog", „Marcin Sawicki Sylwia Golczyńska", „Marcin Sawicki zdjęcia", „Marcin Sawicki romans". „Hm. Ciekawe".

Wybrała podpowiedź z romansem. I dowiedziała się, że ostatnimi czasy Sawicki zafundował sobie przygodę z posłanką z drugiej strony sceny politycznej, z którego na dłuższą metę nic nie wyszło. Tabloidy to rozdmuchały — wiadomo. Posłanka wyglądała jak drapieżna kocica. Alicja nigdy nie lubiła takiego stylu. Ona sama nie była wyzywająca, o nie. Klasyka, prostota, dobre materiały, dyskretna biżuteria. Szarości, czerwień, czerń. To właśnie była ona. Żadnych tipsów, żadnych różów. Kliknęła jeszcze w „Zobacz nasz fotoreportaż" i odkryła robione z ukrycia zdjęcia z tegoż romansu. Nie różniły się niczym od zdjęć celebrytów, które publikowały plotkarskie magazyny czytane namiętnie przez jej trzy ciotki. No, ale to trochę komplikowało sprawy. — Ładne kwiatki — powiedziała półgłosem sama do siebie. Brunet poruszył się, ziewnął, przeciągnął, zamlaskał i wstał. Miał chyba ze dwa metry wzrostu, do tego jeszcze cały był ubrany na czarno. Wyszedł z przedziału, a po dłuższej chwili wrócił do niego z ciastkami. „Stać go na Warsa, ho, ho". Oczywiście ją poczęstował. Och, to też przerabiała milion razy. Ale z nudów — w perspektywie kolejnych dwóch godzin w zupełnej ciszy — wolała już podryw na ciastka niż nic. Zapytał, czy do Warszawy. Potwierdziła. Ponarzekali na niewygodę przedziału klasy drugiej, uznając zgodnie, że Damianowi — jak się przedstawił dwumetrowiec — jest nieco mniej wygodnie niż Alicji, która była wzrostu Marilyn Monroe. Opowiedzieli sobie swoje najgorsze historie pociągowe (on o tym, jak stał na korytarzu w nocy przez dwanaście godzin i nawet nie było jak się ruszyć, ona o tym, jak jechała w trzydziestostopniowym mrozie nieogrzewanym pociągiem, który zepsuł się w połowie trasy). Uśmiali się oboje, bo oboje mieli dar opowiadania anegdot tak, by były zabawne. Już pomyślała, że jest miły i normalny, że mają podobne poczucie humoru, że nawet z twarzą u nie go w porządku, kiedy zapiszczał jego telefon. Damian, zamiast odebrać, włożył rękę do kieszeni i bez patrzenia się rozłączył. Jej umysł stworzył od razu kilka alternatywnych wyjaśnień (pokłócił się z dziewczyną, odcina się od świata, chce z nią spokojnie rozmawiać), ale na wyjaśnienie nie musiała długo czekać. Wstał i sięgnął po plecak. Myślałaby nawet, że to jego stacja, gdyby nie wspomniał, że też wysiada na Centralnym. A on wyjął z plecaka jakąś książkę w czarnej, zapinanej na zamek oprawie i powiedział: — Przepraszam cię chwilę, ale teraz czas na tercję. Spojrzała na niego zdziwiona, a on po prostu usiadł, otworzył książkę, poprzerzucał kolorowe wstążeczki i zaczął się modlić. Speszona spojrzała w okno. Chwila trwała chyba z kwadrans. Damian uśmiechał się, jakby czytał list od ukochanej — choć nie była pewna, czy to właściwe porównanie. No cóż. Jak już miły, to ksiądz. Skończył wreszcie, schował książkę i jak gdyby nigdy nic wrócił do przerwanej rozmowy. — Czyli jesteś księdzem? — przerwała mu dość bezceremonialnie opowieść o fotograficznej wyprawie w Tatry. Roześmiał się szczerze. — Nie, nie jestem. Chyba sobie zrobię koszulkę z napisem „Nie jestem księdzem" i będę ją zakładał w pociągu. — No to czemu się modlisz? Teraz dopiero go rozbawiła. Nie mógł się przestać śmiać, aż poczuła się urażona. W końcu się opanował. — Modlę się, bo jestem katolikiem. A przy okazji skończyłem teologię. — Czyli nie jesteś takim normalnym katolikiem — rzuciła bez zastanowienia. — A jaki to jest normalny katolik? — Taki, co się nie modli w pociągu — odparowała. — A ty jesteś katoliczką? — zapytał. — Tak, ale, jak widzisz, nie muszę się z tym afiszować. — Poczułaś się urażona, bo się śmiałem, prawda? — zapytał i aż ją zatkało, bo dokładnie to czuła i wydawało jej się, że jak zwykle pozostaje nieodgadniona. — Przepraszam, przypomniała mi się po

prostu inna historia. Ale mniejsza z tym. Nie afiszujesz się, czyli co robisz? — Z czym? — Z wiarą. W ogóle jej nie uzewnętrzniasz? — No… nie. — Nie podobało się jej, że pyta o takie sprawy. — A chodzisz na msze? — Nie, bo mnie denerwują te wszystkie długaśne kazania i żebranie o pieniądze. — Aha — powiedział i zabrzmiało to znacząco. Poczuła się oskarżana nie wiadomo o co. — No i co z tego? — spytała zaczepnie. — Nic. Szkoda. Nieważne. — Popatrzył w okno i poderwał się nagle. — No zobacz, zaraz wysiadamy! Złapał plecak i rozejrzał się za jej bagażem, ale miała ze sobą tylko torebkę. Może dużą, ale jednak torebkę. Narzucił na siebie kurtkę i owinął niedbale szalik wokół szyi. Szalik był długi, cienki, w zielono-niebiesko-pomarańczowe paski i dziwnie kontrastował z czernią jego ubrania. — Nie pasuje, co? — podchwycił jej spojrzenie. — Bardzo go lubię. Narzeczona mi zrobiła — dodał dumnie. Alicja nie była zdziwiona, ale nic nie powiedziała, bo pociąg już hamował z piskiem na śmierdzącym i zatłoczonym Dworcu Centralnym. Zobaczyła jeszcze, jak Damian porywa w powietrze wysoką, szczupłą blondynkę z warkoczem i całuje ją namiętnie, a potem usłyszała za sobą: — Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca. „Uch, ależ on przystojny ten Sawicki, no". *** „Efektowna, bez dwóch zdań". Czarne kozaki na obcasie, obcisłe spodnie, czerwony płaszcz. Trochę za duża torebka, ale teraz takie najwidoczniej są modne. Rozpuszczone włosy, dyskretny makijaż. Klasyczna uroda. No i nie była za wysoka, dla odmiany. Przywitali się przyjaźnie, rozważyli możliwe scenariusze i zgodnie ruszyli do „Arytmii". A w zasadzie wsiedli po prostu do taksówki, bo nie chciał ciągnąć jej przez szarą i zimową jeszcze Warszawę. Dojechali całkiem szybko, wysiedli, znaleźli przytulne miejsce w jednym z boksów („Ale miło, nie musisz siedzieć na widoku!") i zamówili kawę. Barmanka ostrzegła, że otworzyła przed chwilą i z kawą to trochę może potrwać, ale na osłodę przyniosła im talerzyk ciasteczek. Rozmawiało im się miło. Alicja była inteligentna i miała swoje zdanie, którego potrafiła bronić. A że w niektórych sprawach się różnili, chwilami robiło się gorąco. Weszli w końcu na temat aborcji i ze zdumieniem stwierdził, że prezentuje przeciwne stanowisko. Słuchał więc, popijał kawę i nie ujawniał się. Dziwne, że mama jej nie powiedziała, nad czym pracuje. Uznał, że to może lepiej. Minęła dobra godzina i w „Arytmii" zaczynał się już swojski gwar rozmów, dzwonienia łyżeczek, syczenia ekspresu do kawy. Alicja była właśnie w trakcie rozliczania się z nieistniejącym według niej syndromem postaborcyjnym, gdy poczuł, że kawa zadziałała i musi na chwilę wyjść. Przeprosił i zaczął się przeciskać do toalety. Przyglądał się od niechcenia ludziom przy stolikach. I nagle odkrył, że pod oknem, z rudą Irminą i blond Dzidzią siedzi Sylwia. „Cholera by to wzięła!" Pospiesznie dotarł do drzwi ciasnej łazienki i znikł im z widoku. Dzidzia siedziała przodem do sali, a jej nic chyba nie umknie. Oby nie przyszło jej do głowy się witać i, co gorsza, przysiadać. Wystraszy mu dziewczynę na amen. Umył ręce, spuścił wodę i zerknął w lustro. Właściwie nie wiedział, czemu się zdenerwował. Jeśli ktoś tu miał powody do zdenerwowania, to była Sylwia. Puściła go kantem z mediami i tyle. Więc nie powinna się dziwić, że ją ignoruje. „Poza tym ma męża, zdaje się". Wziął głęboki wdech i wyszedł z toalety.

Dzidzia spojrzała akurat w jego stronę, ale umknął wzrokiem i przecisnął się do swojego boksu. Alicja od niechcenia przeglądała kartę. — Masz ochotę na coś jeszcze? — zapytał, pewien, że chodzi o test. — Właściwie tak, ale nie wiem na co. Pochylił się razem z nią nad menu. — Nie jestem tu zbyt często, więc nie wiem, co ci doradzić — powiedział, czytając po kolei wszystkie pozycje. — A może gorące rogaliki z różą i filiżanką czekolady? Brzmi całkiem nieźle. — A ty? Weźmiesz coś? Nie chciałabym jeść sama. — Uśmiechnęła się. „Aha. Czyli podwójne sprawdzanie. Ależ proszę". — Zdążyłem zgłodnieć, więc chętnie ci potowarzyszę, ale mnie kusi ta kanapka z szynką. Widziałem je na barze i wyglądały bardzo apetycznie. — A mnie proponujesz rogaliki? — Roześmiała się. — No wiesz, jakoś bardziej mi do ciebie pasowały. — Też się roześmiał. — No to niech będą rogaliki! Ale czekoladę zamieniłabym na dobrą herbatę. — Świetnie — powiedział i wychylił się, by przywołać kelnerkę. I najwyraźniej wybrał zły moment. Wszystkie trzy patrzyły właśnie w jego kierunku. „Grrr!" Dzidzia machnęła łapskiem, więc odmachał, po czym zawołał przechodzącą dziewczynę w firmowym fartuszku. Sprawnie zapisała zamówienie i zniknęła. Uśmiechnęli się do siebie. Zapadła miła cisza, ale nie trwała długo. — Marcinku, kopę lat! — huknął ktoś basem tuż nad jego uchem. Nie musiał się odwracać. Alicja za to wpatrzyła się w eksboksera i eksmężczyznę z niedowierzaniem. — Dzidzia! Co za miła niespodzianka — powiedział tonem uprzejmego zaskoczenia. — Jaka ta Warszawa jednak mała, prawda? Poznaj Alicję. Alicjo, to jest Dzidzia, były bokser, obecnie działaczka ruchu feministycznego. Dzidzia podała łapsko Alicji, prawie miażdżąc jej delikatną dłoń. — Zdzisława — mruknęła. — Alicja — powiedziała Alicja. — Ale, Marcinku, nie przesadzaj no ty z tym ruchem feministycznym… Ja tylko czasem do nich zaglądam i ożywiam towarzystwo, wiesz przecież. Mogę się dosiąść? — Nie czekając na pozwolenie, klapnęła potężnym siedziskiem na rachityczne krzesełko. Krzesełko zatrzeszczało rozpaczliwie, ale Zdzisława, nic sobie z tego nie robiąc, poprawiła się jeszcze, jakby na dowód, że waży mniej, niż się wydaje. — Mam z tobą do pogadania — rzuciła konspiracyjnie — ale widzę, że jesteś zajęty. — Tak — odpowiedział Marcin, który widział, jak obie panie prawie pożerają się wzrokiem i mimo wszystko zaczynał się świetnie bawić. — Jestem zajęty. — Ale na stałe tak czy przejściowo? — chciała wiedzieć Dzidzia. — Kawowo — odparł wymijająco. — Aha — Dzidzi wyraźnie ulżyło. — Bo wiesz, jest taka sprawa, że mógłbyś wreszcie… — Ale ja o tym pamiętam, moja droga — przerwał jej Marcin, pewien, co teraz nastąpi, i jeszcze bardziej pewien, że nie ma na to ochoty w towarzystwie Alicji. — Naprawdę pamiętam, tylko teraz mam koszmarnie dużo pracy nad ustawą, wiesz, finiszujemy i wszystko musi być na błysk. Ale jak tylko skończę, zaraz się zdzwonimy i cię zabiorę. — Ale dokąd? — wyjąkała Dzidzia i zamknęła wreszcie otwarte szeroko usta. — No do Sejmu, na wycieczkę, nie pamiętasz, że się umawialiśmy? Ja cię naprawdę bardzo przepraszam, że to tak długo trwa. Ale obiecałem, a ja dotrzymuję słowa, wiesz. Więc poczekaj jeszcze cierpliwie dwa, trzy tygodnie, pogoda się zmieni i będzie jeszcze przyjemniej — nie dał jej dojść do siebie Marcin i ciągnął dalej: — A teraz pozwolisz, że się pożegnamy, bo mamy z Alicją pilne sprawy do omówienia, może i jest sobota, ale posłem się jest, niestety, również w weekendy… Wstał i to samo zrobiła skonfundowana nieco Dzidzia.

— Bardzo miło było cię zobaczyć, naprawdę — powiedział jeszcze, całując ją w rękę. Nic już nie powiedziała i wyszła z boksu. — Całujesz transwestytę w rękę? — zapytała Alicja z odrazą, a w jej oczach malowały się dwa wielkie znaki zapytania. — Ech, wiem, też mi z tym nie jest fajnie, ale to jedyny sposób, by się jej pozbyć. No wiesz. Inaczej ma sto tysięcy historii do opowiedzenia, a raczej dziesięć historii, które opowiada po dziesięć tysięcy razy. Ogólnie jest nieco uciążliwa, jak się chce spokojnie porozmawiać. Alicja spojrzała na niego uważnie. — Nie przypuszczałam, że poseł konserwatywnej partii ma takich znajomych. — I jak ci się to podoba? — zaszarżował. — Jestem nieco zaskoczona — przyznała otwarcie. Podobało mu się, że mówi szczerze, co myśli, że czasami jest nawet nieco obcesowa. Po gładkich słówkach polityków, aluzjach innych kobiet („Sylwia!" — krzyknął głosik w głowie) i atakach dziennikarzy poczuł, że jej sposób bycia pozwala mu odpocząć. Powiedział to na głos. Ucieszyła się. Jak na komendę zza chmur wyjrzało słońce. — To co, może pójdziemy na spacer? — powiedziała zachęcająco. „Aj!" Miał nadzieję, że uda im się przeczekać, aż trzy wiedźmy wyjdą z „Arytmii" i wtedy wymkną się niezauważeni. Ale Alicja miała chyba dużą ochotę się ruszyć, a on nie chciał psuć jej humoru. Podobała mu się coraz bardziej. Wychylił się, by zawołać kelnerkę i ostrożnie sprawdzić, czy jeszcze tu są. Były. No cóż. W końcu to nie on tutaj powinien czuć się winny. To on został oszukany. Zapłacił, podał Alicji płaszcz, zarzucił swój i ruszyli do wyjścia. Zlustrował jeszcze raz, kątem oka, ich stolik. Sylwii nie było. Pewnie już poszła, a może wyszła do toalety. Zresztą, nie jego sprawa. Otworzył przed Alicją drzwi i — na mgnienie oka skamieniał. Do środka wchodziła właśnie Sylwia. Błyskawicznie zebrał się w sobie i udał, że jej nie poznaje. Ale jego umysł mówił co innego. Że wygląda jeszcze piękniej, że nowa fryzura z grzywką podkreśla jej piękne oczy, że może to nie była jej wina… Aby go uciszyć, przywołał w sobie cały zapas złości, jaki w nim został, i spojrzał jej prosto w oczy. I zobaczył w nich łzy. Minęła ich szybko, bez słowa, bez gestu świadczącego o tym, że się znają. Alicja wyszła na zewnątrz, więc pospieszył za nią i ruszyli szarą ulicą. — Wybacz, że pytam, ale czy to była jakaś twoja znajoma? Tak dziwnie na mnie spojrzała — zagadnęła go po kilku metrach. — Nie, nie znam jej. To znaczy znam, z Sejmu, jest w LiN i zawsze próbuje zbić moje argumenty, choć nie ma czym — odpowiedział spokojnie. Albo tak mu się tylko wydawało. — Aha. — Nie ciągnęła tematu, za co był jej wdzięczny. — To dokąd pójdziemy? — Znam miejsce, które powinno ci się spodobać — powiedział tajemniczo. Machnął na przejeżdżającą taksówkę. Już trzecią udało mu się zatrzymać. — Biały Kamień 4 — powiedział do taksówkarza. — O, zabiera pan panią do… — zaczął taksówkarz, ale Sawicki nie dał mu dokończyć. — Tak, to niespodzianka — powiedział szybko. — Aha — uśmiechnął się taksiarz w lusterku. — No to milczę jak grób, ale na pewno się pani spodoba. Alicja odwzajemniła jego uśmiech i — ruszyli.

*** — Zobaczyłaś ducha? Irmina miała dziś wyjątkowo zły humor. Dwie wykładowczynie odwołały swój przyjazd na kongres, tłumacząc się jakimiś błahymi — w jej mniemaniu — sprawami. No bo że komuś zachorowało dziecko? Przecież można je zostawić z babcią, ciocią, opiekunką albo kim tam się da, zwłaszcza jak się obiecało obecność wieki temu. — No, co taka blada jesteś? — dorzuciła jeszcze. Sylwia nie odpowiedziała, za to usiadła, a właściwie osunęła się na krzesło. — Ty naprawdę jesteś blada. — Dzidzia z troską załamała dłonie. Wyszło nieco groteskowo. — Źle się czuję — powiedziała drapieżna kocica cicho. — Spotkałaś Marcinka? — zapytała domyślnie. Sylwia spróbowała spiorunować ją wzrokiem, ale na to też najwyraźniej była za słaba. Kiepsko. — Kogo? — dopytała Irmina, która bujała w kongresowych obłokach, a może już nawet w chmurach piekielnego dymu, i zupełnie nie zwracała uwagi na swoje otoczenie. — No, wiesz, Sawickiego — wyjaśniła Zdzisława. — Chyba wrócę zaraz do domu i się położę — oznajmiła Sylwia i spróbowała wstać. Przed oczami widziała małe gwiazdki, których było coraz więcej i więcej, aż w końcu wszystko stało się bardzo, bardzo jasne. Do kompletu coraz słabiej słyszała otaczające dźwięki. Otuliła ją miła cisza zakłócana tylko głośnym biciem serca i jakimś szumem. Czuła też, że uginają jej się nogi, co nie było miłe, za to światło całkiem jej się podobało. Dzidzia poderwała się i chwyciła ją za łokcie. W ostatniej chwili. A potem posadziła z powrotem i wcisnęła jej głowę między kolana. Kilka osób przy sąsiednich stolikach przyglądało się temu z zainteresowaniem. — Nie widzieliście nigdy, jak się cuci mdlejących? — warknęła na nich i dorzuciła: — Irka, przynieś szybko wody albo czegoś. — Herbata nie może być? — zapytała znudzonym głosem Irmina. Nie znosiła zdrabniania swojego imienia, a już na pewno nie w ten sposób, nie znosiła też nie być w centrum zainteresowania, kiedy tego potrzebowała, i miała dość grania drugich skrzypiec. Być może spadł jej poziom magnezu i ogólnie dopadł przedkongresowy stres, ale miała to gdzieś. Czuła, co czuła, i nikt jej nie zabroni o tym opowiadać. I już. — Szybko! — ryknął jak rozjuszony nosorożec były bokser i jeszcze na koniec sapnął przez nos. W tym momencie Zdzisława nie wyglądała za pięknie. Ale cóż. Skuteczność nie zawsze idzie w parze z wyglądem jak z Photoshopa. Ryk zadziałał i Irmina niemal w podskokach pomknęła do baru. Wróciła po chwili z dzbankiem najwyraźniej kranówy. — I co teraz? — zapytała głupio, patrząc na przyjaciółkę wciąż siedzącą ze zwieszoną głową. — Teraz lejemy — oznajmiła Dzidzia i bezceremonialnie wylała Sylwii na głowę dzbanek wody. Kelnerka za barem wstrzymała okrzyk, a pozostali — oddech. Sylwia za to parsknęła, prychnęła i otrzepała się jak pies, mocząc to, co było jeszcze w okolicy suche. — Dziękuję ci uprzejmie — powiedziała z urazą. — Mogę zapomnieć o fryzurze. — Za to nie masz rozbitego nosa — wyjaśniła jej Dzidzia. — Nie czekam na podziękowania, bo chyba jeszcze nie doszłaś do siebie. Odstawimy cię do domu. *** Taksówkarz miał rację. Alicja była po prostu zachwycona. — Trochę lata w środku zimy — szepnęła oczarowana gdy zostawili płaszcze w szatni i zanurzyli się w zielonym wnętrzu palmiarni.

Marcin tylko się uśmiechnął. „Ależ on ma pociągający uśmiech" — pomyślała Ala. Nie pierwszy dzisiaj raz. Sama przed sobą musiała przyznać, że trochę ją zaniepokoiła kobieta spotkana w drzwiach kawiarni. Była to najprawdopodobniej owa Sylwia Golczyńska, kocica, z którą tak niedawno krakowski poseł miał płomienny — jeśli wierzyć tabloidom — romans. Miała wrażenie, że to nie koniec sprawy dla fotoreportera — ale cóż, nie powinna się przecież wtrącać. Sama nie znosiła, gdy ktoś wtrącał się w jej prywatne sprawy, mówiła o sobie tylko to, co chciała powiedzieć, nie miała konta na żadnym portalu społecznościowym i była z tego dumna. Uważała, że kto chce się z nią spotkać, i tak ją znajdzie, a upublicznianie informacji na swój temat jest zupełnie pozbawione sensu w czasach Internetu, w którym wszystko zostaje na wieki. Koledzy żartowali z niej, cytując najnowsze raporty, z których wynikało, że brak konta na Facebooku jest źle widziany przez niektórych pracodawców, ale nie wierzyła, by firma mogła z tak błahego powodu pozbyć się pracownika, którego wypatrzyła i niejako zarezerwowała sobie, zanim jeszcze ukończył studia, i zapłaciła mu w dodatku za kilka specjalistycznych kursów. Urodzeni do zarządzania nie zdarzają się najwidoczniej tak często, jak się wydaje studentom oblegającym ten kierunek. Siedzieli teraz w przyjemnej ciszy i podziwiali tropikalne rośliny, wdychając ciężkie i wilgotne powietrze. — Dobrze mi się z tobą milczy — powiedział w końcu cicho Marcin. Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi. A potem poszli na obiad i do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie przy okazji pozachwycali się książkami. Później zajrzeli jeszcze do sklepu z kapeluszami, w którym świetnie się bawili: Alicja — przymierzając kapelusze, Marcin — oglądając ją w różnych wcieleniach. I wreszcie zrobił się wieczór. — Pewnie jesteś zmęczona — powiedział w końcu. — Mówiłaś, że zatrzymasz się u przyjaciółki, tak? — Tak — odpowiedziała nieco rozczarowana, mając nadzieję, że tego nie zauważy. — Odwiozę cię — powiedział. Wsiedli więc w kolejną taksówkę i pojechali pod podany przez Alicję adres. Uparł się, że odprowadzi ją pod same drzwi, by na pewno nic jej się nie stało. — Poczekam, aż wejdziesz, i sobie pójdę — obiecał. Ale Alicja miała inne plany. Wcisnęła przycisk domofonu. Nic. Zadzwoniła ponownie. To samo. Wyjęła w końcu telefon. — Jest niedostępna — powiedziała ze zdziwieniem i lekkim niepokojem. — Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Sawicki wyraźnie się zmartwił. — To co robimy? — zapytał. Zauważyła i doceniła liczbę mnogą. — Spróbuję jeszcze raz. Spróbowała. Nic. — Trudno — powiedziała — chociaż nic z tego nie rozumiem. Znasz jakieś sensowne i nie za drogie miejsce, gdzie można spędzić noc? — zapytała w końcu. Spojrzał na zegarek. — Wiesz co, mam inny pomysł. Nie ma jeszcze siódmej. Może pojedziemy do mnie i poczekasz godzinkę, dwie — w tym czasie pewnie twoja przyjaciółka wróci. A jak nie wróci, poszukamy dla ciebie noclegu. Zgodziła się chętnie, tym bardziej że zaczął wiać nieprzyjemny wiatr i zrobiło się naprawdę zimno. Zadygotała. — Chodźmy, bo zamarzniemy — rzuciła. A on zdjął swój szalik i zawinął jej wokół szyi. To było miłe. Nawet bardzo. Szalik był wełniany, trochę gryzł, przyjemnie grzał i pachniał

mężczyzną. Przez krótką chwilę czuła się głupio. Bo przecież Marcin nie wiedział, że dzwoniła do sąsiedniego mieszkania, które — jak opowiadała jej przyjaciółka — od roku stało puste, i na jej nieaktualny numer. Ale czego się nie robi, by sprawdzić, z jakim mężczyzną ma się do czynienia. Zwłaszcza gdy trzydziestka zbliża się wielkimi krokami. *** Sylwia leżała na kanapie i zastanawiała się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Najpierw Marcin z jakąś urodziwą panną — co prawda niskiego wzrostu, ale podobno mężczyźni wolą niższe kobiety, bo czują się przy nich atrakcyjniejsi. Potem o mały włos nie zemdlała, a kiedy Irmina z Dzidzią doholowały ją do domu, zupełnie się rozkleiła. I opowiedziała im całą bolesną historię — albo raczej dopowiedziała im tę część, której nie znały. Może bez zbędnych szczegółów, ale z zaangażowaniem i mocną puentą. — Jak to — jesteś w ciąży? — zawołała Irmina. — No to normalne. Jak się współżyje, to jest ciąża — wyjaśniła jej Dzidzia i dodała markotnie: — A ja to nigdy nie będę mieć dzieci… — Adoptujesz sobie — rzuciła jej Irmina i ciągnęła wątek. — Przecież masz orzeczenie o bezpłodności! — No mam — przyznała Sylwia i wytarła nos. — To co, nagle coś się poprzestawiało u ciebie? — Co się stało, to się odstanie — z namaszczeniem zacytowała Zdzisława. — Chyba nie odstanie — poprawiła ją odruchowo Irmina. — Ale u Sylwii się odstało, nie? — Odstać to się może kwaśne mleko — zdenerwowała się Sylwia. — U mnie po prostu chyba układ zadziałał. — I tak sobie nie działał przez lata, a teraz nagle zadziałał? Niemożliwe. A nie zabezpieczyłaś się? — naciskała Irmina. — A po co ma się zabezpieczać, jak jest bezpłodna? — zdziwiła się Dzidzia i dodała z satysfakcją: — Jak to jednak dobrze, że ja nie mam takich problemów. — Ja też nie mam — rzuciła przez zaciśnięte zęby Irmina. „Czy ten twór medyczny mógłby się wreszcie zamknąć choć na chwilę, gdy ona próbuje analizować sytuację?" Twór jednak nie miał takiego zamiaru. — No i co teraz zrobisz? Powiesz mu, że jest ojcem? — Komu? Sawickiemu? Przecież on nie chce ze mną rozmawiać! — zawołała posłanka i zalała się łzami. — A ty pewna jesteś, że to ciąża? — ciągnęła swoje przesłuchanie Dzidzia. — Na pewno jest w ciąży, nie widzisz, co się z nią dzieje? — warknęła Irmina. — Płacze — odpowiedział niepewnie twór. „O, bogowie, miejcie dla mnie litość" — wzniosła w duchu modły Irmina i nawet ją to rozbawiło. — Płacze, mdleje, mdli ją, jest głodna co chwilę i je dziwne rzeczy, a od kawy i herbaty ją odrzuca. To ty myślisz, że co to jest? — Dieta. Przecież sama słyszałam, że dieta! — broniła się Dzidzia przed mentalnymi ciosami w szczękę. — Może jakbyś nie była facetem, tobyś to rozumiała — palnęła Irmina bez zastanowienia i zaraz tego pożałowała. Zdzisława zrobiła się czerwona. Nawet nie ze złości, ale z urazy. — Aha, czyli tak właśnie o mnie myślisz? Facet z makijażem? Z obciętym wackiem? Po tobie bym się tego nie spodziewała. Te wszystkie gadki szmatki w fundacji to taka propaganda, tak? A w głębi duszy mną gardzisz, bo nie było mi dane urodzić się kobietą. — Wpadła w ton tragiczny i spojrzała na

swoje wielkie łapska. — Ty myślisz, że to takie łatwe? Ciebie nikt w łóżku nie podgląda, a po mnie od razu widać… — Dzidzia, ja cię bardzo przepraszam, mam tyle stresu, że zdarza mi się palnąć coś głupio, nie gniewaj się — sumitowała się Irmina, myśląc w duchu, że chyba pierwszy raz ktoś starej torbie powiedział wprost, co o niej myśli. — Wiesz, jak mi to na ulicy mówią, to się nie przejmuję, ale ciebie miałam za przyjaciółkę — tragizowała Dzidzia, której najwidoczniej się to spodobało. Sylwia patrzyła bez słowa to na jedną, to na drugą, po czym beknęła głośno i zwymiotowała na dywan, co skutecznie zakończyło czcze spory sztandarowych przedstawicielek środowiska LGBT. Rzuciły się ratować przyjaciółkę (Dzidzia) oraz dywan (Irmina) i na chwilę zapomniały o kłótni. Kiedy przebrana i w jakim takim porządku Sylwia siadła wreszcie na kanapie z talerzem kanapek w dłoni i stopami na gołej podłodze, a Dzidzia została posłana po słoik ogórków, Irmina spojrzała na nią poważnie. — I co ty teraz zamierzasz zrobić? — Zjeść kanapki — odpowiedziała Sylwia, której przestało na razie być słabo. — A z ciążą? — doprecyzowała cierpliwie. — A co mam z nią zrobić? — Usunąć — stanowczo powiedziała przyjaciółka. Sylwia patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. — To jest prosty zabieg, znam specjalistę, który to zrobi od ręki i bez skutków ubocznych. Nie zamierzasz się chyba tak męczyć przez dziewięć miesięcy? Przyszła matka przełknęła kęs kanapki i powiedziała twardo: — Zamierzam się męczyć przez najbliższe osiemnaście lat. — Przecież ty cały czas byłaś za aborcją — wyjąkała zdumiona przyjaciółka. — Za tym, żeby to kobieta decydowała — doprecyzowała posłanka. — I ja właśnie decyduję. — Ale… przecież medycyna poszła do przodu, czemu masz z tego nie skorzystać? Przecież twoje życie stanie na głowie, wszystko się zmieni, nie będziesz mieć na nic czasu, zamiast ciuchów będziesz kupować pieluchy… Nie mówiąc o tym, co się z twoim ciałem stanie po porodzie! — Wierzysz w to? — zapytała Sylwia i zabrzmiało to bardzo, ale to bardzo ironicznie. — A rozmawiałaś już z Andrzejem? — chwyciła się ostatniej deski ratunku Irmina. — Nie, ale nie sądzę, żeby miał coś przeciwko. Nie zamierzam go angażować w opiekę nad moim dzieckiem. — A Sawicki? W oczach Sylwii pojawił się stary znajomy błysk — jakby ktoś otworzył nóż sprężynowy. Irminie wydało się nawet, że usłyszała charakterystyczny brzęk. Chociaż nie, noże sprężynowe zazwyczaj otwierają się bezszelestnie… Odwróciła się. — Wróciłam — powiedziała stojąca za nią Dzidzia. W jednej ręce miała słoik ogórków, w drugiej — torbę z zakupami i brzęczącą resztę. — Wydałam wszystko — powiedziała i wyciągnęła przed siebie zakupy jak usprawiedliwienie — ale jak ty jesteś w takim stanie, to musisz się dobrze odżywiać. Nawet falvit ci kupiłam — pochwaliła się. — I mogę zrobić obiad, pysznego kurczaczka w sosie czosnkowym. Albo nie, w pomidorowym — dodała szybko, bo Sylwia zbladła na samo wspomnienie czosnku. A potem, o dziwo, obie — Irmina i Zdzisława — zabrały się do spełniania tej obietnicy, surowo nakazując Sylwii odpoczywać. Sylwia wzięła więc laptopa na kolana, przykryła się kocem i posurfowała przed siebie z mocnym postanowieniem, że w końcu odpowie na wszystkie zaległe maile. Godzinę później dostała obiad do łóżka — i błyskawicznie zmiotła wszystko z talerza, po czym poprosiła o dokładkę — aż cztery piersi wypięły się z dumy. Następnie oznajmiła, że chyba zaraz zaśnie, po czym zrealizowała groźbę, więc obie panie pospiesznie ulotniły się z jej mieszkania. Obudził ją telefon. Osiemnasta. No doprawdy, środek nocy. Kto może do niej dzwonić o tej porze?

— Słucham? — powiedziała zaspanym głosem. — Sylwia? Mam nadzieję, że w niczym ci nie przeszkodziłem, he, he — powiedział Marian, kolega partyjny, jeden z tych bardziej obleśnych. — Słuchaj, kochanie, sprawę mam. Dostałem zaproszenie do programu, wiesz, żeby walczyć z tym projektem ustawy o aborcji. Ale mi się termin rypnął no i, wiesz, nie mogę. I szef powiedział, wiesz, że mam cię błagać na kolanach. — To błagaj, wiesz — rzuciła, wiedząc, że i tak nie będzie mogła odmówić. Nie wyczuł ironii. — Błagam, błagam — powiedział niecierpliwie. — A o której jest ten program? — Wcześnie, o dziewiętnastej. Cholera. Zaśnie przed kamerami jak nic. Ale będzie ubaw. — I nie mogę odmówić, prawda? — To, prawdę mówiąc, byłoby nierozsądne. Nawet z twoją pozycją — odpowiedział szczerze kolega, co pozwoliło jej nabrać podejrzeń, że pije dziś na umór. — A kiedy to ma być? — Spokojnie, za miesiąc. „Uff". — Podeślij mi mailem wszystko, co masz — powiedziała ponuro. — Okej, okej, wszystko dla ciebie, kotku — zaśmiał się radośnie w słuchawkę. „Jasne. On ma problem z głowy". Sylwia jakoś ostatnio nie przepadała za publicznymi wystąpieniami. Rozłączył się i wtedy się zorientowała, że nie zapytała, co to za program ani kto go prowadzi. Niedobrze. Chociaż z drugiej strony raczej nie była to żadna katolicka telewizja, więc właściwie wszystko jej jedno. Poza tym został jeszcze miesiąc. „Ciekawe, że tak wcześnie się umawiali na program — zazwyczaj wszystko było zostawione na ostatnią chwilę. Widocznie coś się wtedy będzie działo. Ale co? No i dziwne, że Marian już teraz wiedział, że jest zajęty. Interesujące". Plus tej wiadomości był jeden: zdołała jeszcze wziąć prysznic, zjeść pół bochenka chleba z piętnastoma dekagramami szynki i zasnąć wygodnie w łóżku. Nie przyszło jej do głowy, że własna partia zastosowała wobec niej mały podstęp, żeby zaktywizować swoją najatrakcyjniejszą posłankę. *** Zasłonił okna, zapalił kilka małych lampek i przyniósł z sypialni puszysty, kremowy koc. Od razu zrobiło się przytulniej. Alicji mieszkanie chyba się spodobało, bo uśmiechnęła się na widok jego poczynań. — Miło tu u ciebie — powiedziała i z satysfakcją opadła na miękką kanapę. — Będzie jeszcze milej, jak zrobię kolację, bo założę się, że jesteś przynajmniej tak głodna, jak ja. — Może ci pomogę? — Nie, chciałbym ci zrobić małą niespodziankę. Tym sposobem zamknął jej usta i zapewnił sobie chwilę spokoju w kuchni. Nie żeby towarzystwo Alicji go denerwowało. Wręcz przeciwnie, czuł się świetnie, odpoczywał przy niej — i zaczynał się zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Jak na dziewczynę, którą widział dwa razy w życiu, zbyt chętnie dała się zaprosić na wieczór do mieszkania, co było dla niego zaskoczeniem, bo na taką nie wyglądała. Ale z drugiej strony znała jego rodziców, więc może jako ich syn miał u niej duży kredyt zaufania. Nie miała obaw, bo jego mieszkanie było kontynuacją rodzinnego domu czy coś w tym rodzaju. Dręczyło go jakieś przeczucie, że coś tu nie do końca pasuje, ale nie mógł sobie uświadomić, co by to mogło być, więc dał spokój i zajął się zapiekankami. Zapiekanki — brzmiało to banalnie i w zasadzie nie wymagało dużo roboty, ale było efektem dużej liczby eksperymentów. Udanych.

Zaczął od masła. — Mam nadzieję, że lubisz czosnek! — krzyknął jeszcze dla pewności i usłyszał w odpowiedzi, że jedyne, czego nie lubi, to melon, więc może eksperymentować do woli. Melona nie było dzisiaj w planie, więc zakasał rękawy i na podstawie francuskiego przepisu sporządził masło ziołowo-czosnkowe. Zioła, co prawda, były suszone; cóż, nie można mieć wszystkiego. Potem pokroił bułkę paryską w cienkie kromeczki i posmarował je masłem z obu stron. Wrzucił na chwilę do piekarnika, a w zasadzie na elektryczny rożen. Zapach ziół i czosnku popłynął w dal, a Alicja, przeglądająca właśnie któryś z ostatnich numerów dominikańskiego miesięcznika, poczuła, że jej ślinianki zaczynają pracować. — Długo jeszcze?! — zawołała w stronę kuchni. — Nie tak długo, jak ci się wydaje! — odpowiedział zajęty wyjmowaniem pomidorów ze słoika. Nie lubił pomidorów w zimie i dziwił się wszystkim, którzy je lubili, więc korzystał z patentu własnej matki — pomidorów konserwowanych w oleju, z bazylią. Wyjął szybko z piekarnika porcelitowy talerz z bułeczką i na każdej kromce położył plasterek szynki. Na szynce ułożył plaster pomidora i posypał szczyptą pewnej przyprawy, którą kupił podczas swojej wyprawy dookoła świata. Nigdy nikomu nie zdradził jej pochodzenia ani nazwy, wszystkich informując, że jedyną osobą, która pozna ten sekret, będzie jego żona. Choć dziś akurat postanowił o tym nie wspominać. Ot tak, na wszelki wypadek. A potem dorzucił jeszcze pokrojone w plasterki oliwki z anchois i przykrył wszystko żółtym serem. Ser skropił odrobiną oliwy. I do piekarnika. Kiedy zapiekanki nabierały właściwej temperatury i koloru, przygotował talerze, wino i kieliszki. Nie zapomniał nawet o serwetkach. Postawił wszystko na tacy, wyjął z piekarnika talerz z zapiekankami i ruszył do pokoju. Alicja, otulona kocem, półleżała na kanapie, pochłonięta lekturą. — Kolacja podana — ukłonił się wytwornie. Oderwała wzrok od czasopisma. — Przez te zapachy prawie umarłam z głodu — powiedziała z wyrzutem, ale oczy jej się śmiały. Spojrzała na tacę i kieliszki. — Może wolisz herbatę? — zaniepokoił się Marcin. — Och, nie, ależ skąd! Podał jej talerz z zapiekanką i czekał na reakcję. Trochę zwlekała, bo gorące, po czym zatopiła zęby w apetycznie zrumienionym żółtym serze. A chwilę później popatrzyła na niego z niedowierzaniem. — Genialne! Co to jest? Czego dodałeś, powiedz, proszę! — Tajemnica — odpowiedział zadowolony i rozparł się w fotelu naprzeciwko niej. Pokazała mu język. — Zapytam twoją mamę. — Ona też nie wie — roześmiał się. — Niemożliwe. Podał jej kieliszek z winem. Sam też był głodny, więc zapiekanki zniknęły „jak sen jaki złoty". Alicja przełknęła ostatni kęs i westchnęła z satysfakcją. — Obawiam się — powiedziała — że jestem uzależniona od dobrego żarcia i kiedyś będę bardzo gruba. — Jeśli ty będziesz gruba, to co się stanie ze mną? — Ale wiesz — przekomarzała się — zjadłabym teraz coś słodkiego. — Mam lody — wyszczerzył się — i sos toffi, jeśli w ogóle jadasz takie rzeczy. Oblizała się i musiał przyznać, że jej urok zaczynał na niego powoli działać. — Ale teraz moja kolej — oznajmiła, po czym wstała i ruszyła do kuchni. Przejrzała zawartość lodówki i kuchennych szafek, upewniła się, że może skorzystać ze wszystkiego, po czym zażądała dwóch pucharków do lodów. Ich brak jej nie zmartwił, wygoniła Marcina z kuchni i kazała mu poczekać. Więc usiadł na chwilę do komputera. Mail od Adama — przesyłał mu jakieś zaproszenie na konferencję. Kilka pytań w związku

z ustawą od Piotra, który ostatnio mocno się w projekt zaangażował. Sporo newsletterów, jak zwykle, bo Marcin lubił być dobrze poinformowany. I mail od Damaszka. Długi. Treściwy. Osobisty. Przejrzał go pobieżnie, chcąc zostawić sobie tę przyjemność na później, kiedy już będzie sam. — Deser podano! — sparodiowała go Alicja, wchodząc do pokoju z dwoma miseczkami wypełnionymi — mmm, czego tam nie było. Nawet nie pamiętał, że ma takie rzeczy w kuchni. Jadł powoli, delektując się niespodziewanymi smakami. — I co? — zapytała w końcu. — Remis — odpowiedział. — To może opowiesz mi, co robisz poza gotowaniem? — Gotowanie jest chyba z tego wszystkiego najciekawsze. — Nie żartuj! Poseł? W Sejmie? Wielka polityka? To musi być ciekawe! — No, czasami biegam — przyznał. I tak sympatycznie sobie rozmawiali, aż zrobiła się dziesiąta. — To jak, dzwonisz do tej koleżanki? — przypomniał Marcin. — Co? Aha, tak. Szczerze mówiąc, zapomniałam — przyznała się, rozkładając ręce jak mała dziewczynka. — A może mogłabym… to znaczy… bo właściwie to nie chce mi się ruszać… — A będzie ci wygodnie na kanapie? — zapytał przekornie. Przeciągnęła się jak kot. „Tylko mi tu nie mrucz, kobieto" — pomyślał sobie Marcin na wszelki wypadek, a głośno powiedział: — No to przygotuję ci jakąś pościel. *** Kanapa była naprawdę wygodna. Nawet gdyby nie była, sytuacja rozwijała się całkiem przyjemnie, a wino sprawiło dodatkowo, że Alicja nabrała ochoty na sprawdzenie, co się stanie, jak zostanie. Przyszedł jej nawet do głowy dość sprośny rym. Niby tylko wino, ale dłuższa abstynencja robi swoje. Właściwie nie wiedziała, czego oczekuje i na co ma ochotę. Wiedziała natomiast, na co nie ma ochoty: ruszać się z tego przytulnego pokoju, ze skórzanej kanapy, spod miękkiego koca. Czuła się jak na wakacjach, których od naprawdę dawna nie miała. „To chyba chodzi o poczucie bezpieczeństwa" — pomyślała i aż się zdziwiła. Dawno nie spotkała faceta, który by jej dawał poczucie bezpieczeństwa. Ostatni był siwy i wąsaty instruktor jazdy na nartach na obozie sportowym, jakieś piętnaście lat temu. A teraz Sawicki junior. Dobrze wychowany, z dobrej rodziny, inteligentny, z poczuciem humoru, a do tego jeszcze przystojny. Obiecała sobie, że będzie bardzo uważać, i od razu zrobiło jej się lepiej. O ile w ogóle mogło być lepiej. Gospodarz krzątał się po mieszkaniu i po paru minutach przyniósł jej kołdrę w poszewce w drobne kwiatki i mały jasiek. — Nie mam w ogóle dużych poduszek — powiedział nieco zakłopotany. Zapewniła go, że może spać nawet bez poduszki, wymienili kilka uprzejmości. — Ręcznik powiesiłem na wieszaku. Ten zielony. Nie pozostało jej nic innego jak ruszyć do łazienki. Zresztą podróż i łażenie po mieście bardzo ją zmęczyły i zaczynała marzyć o łóżku, chociaż do północy brakowało jeszcze troszeczkę. Wzięła więc przyjemny gorący prysznic i wyszorowała się ostrą rękawicą (własną, własną) nasączoną olejkiem dla kobiet w ciąży (bez tych wszystkich świństw, których normalnie dodają do kosmetyków). Poczuła się przyjemnie odprężona. Uwielbiała mieć gładką skórę, nawet jeśli nikt poza nią nie miał jej oglądać. Kilka lat temu przeczytała, że olejek najlepiej przeciwdziała starzeniu się skóry, a połączenie z masażem naprawdę dawało efekt. I nie kosztowało wiele. Otuliła się ręcznikiem,

pozwalając, by wchłonął wilgoć, i zajęła się twarzą. Zmyła dzienny makijaż i na wszelki wypadek zrobiła sobie bardzo delikatną wersję nocną. Nigdy nie wiadomo, prawda? Stanęła w końcu przed dużym lustrem odziana w kusą nocną koszulkę i poczuła, że odsłania zbyt wiele. Nie namyślając się długo, włożyła na siebie szlafrok Marcina. Czekał na nią w fotelu naprzeciwko rozłożonej kanapy. — Przepraszam, że wzięłam twój szlafrok, ale moja piżama nadaje się raczej do spania w damskim towarzystwie — wyjaśniła od razu. Popatrzył na nią — o rety. „Jak on spojrzał! Ratunku!" Pożałowała, że jest taki przystojny. — Pewnie jesteś zmęczona, więc znikam. Posiedzę jeszcze przy komputerze, ale obiecuję nie hałasować. — Podniósł się powoli. — Dobranoc! Chciała powiedzieć, że wcale nie jest taka zmęczona i że jeśli ma ochotę, mogą rozmawiać do rana, ale się nie odważyła. Marcin zabrał laptopa i poszedł do swojej sypialni. Zgasiła światło, zapaliła małą lampkę przy kanapie i przeczytała jeszcze jeden rozdział powieści szpiegowskiej, którą zabrała w podróż — uwielbiała ten gatunek, ale mało komu się do tego przyznawała. A potem zasnęła przy zapalonym świetle. Śnił jej się Marcin, który siedział z nią na kanapie i przysuwał się coraz bliżej, a może to ona się do niego przysuwała, aż w końcu siedzieli tak blisko, że nie zostało im nic innego jak się pocałować. Miał miękkie wargi i całował ją czule jak nikt, a potem rozwiązał pasek od szlafroka i została w samej koszulce, i już-już miało się zacząć, kiedy ktoś nagle wszedł do salonu i zaczął krzyczeć. Obudziła się na chwilę, trochę rozżalona, ale w domu panowała cisza, zegar pokazywał trzecią w nocy. Zgasiła światło i zasnęła znowu. *** Siadł do komputera z mocnym postanowieniem, że nie zajrzy do niej, by zobaczyć, jak śpi. Wyszła z łazienki piękniejsza, niż weszła — może dlatego, że teraz miała niedbale spięte włosy, a biel szlafroka podkreślała jej różaną — czy jak to się tam mówi — cerę i pachniała czymś słodkim i lekkim. Miał ochotę sprawdzić, czy wszędzie tak pachnie, jak smakuje, jaka jest w dotyku jej jedwabista skóra. Ależ miał na nią ochotę. Ale wiedział, że nic z tego. Nikt nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Wystarczy raz. Następny raz będzie z żoną. Albo nigdy. Paskudna pamięć podsunęła mu inne obrazy, widok innych ramion, piersi, dotyk innych długich włosów, szczupłych rąk. Otworzył skrzynkę i zaczął czytać mail od Damaszka. Po pierwszym akapicie zapomniał o Alicji śpiącej za ścianą. Korespondencyjny przyjaciel, jak czasem żartobliwie myślał o nim Marcin, miał chyba kryzys. Jeszcze nigdy nie pisał do niego tak osobiście. Znowu poruszył temat aborcji, o którą raz się już posprzeczali, ale teraz chyba coś się zmieniło. „Kiedy się to rozważa w kontekście etycznym, naukowym, to jest problem do rozwiązania, ale jak pomyślisz o tym jednostkowo, o tym, jak usuwane dzieci boją się, uciekają przed narzędziami, czują ból, to się robi zwyczajnie straszne. Jak opowieści o torturach z czasów drugiej wojny, które się czyta z dreszczami na plecach i tym okropnym poczuciem bezsilności. Moje zdanie pozostaje niezmienne: to matka powinna wybierać, i dalej się z tobą nie zgadzam, ale ten wybór może być okrutny". Sawickiego najbardziej jednak ucieszyło zakończenie: „Poza tym wybacz, przyjacielu, że zawracam ci głowę, ale łatwiej mi pisać, niż mówić o tym komukolwiek. I cieszę się, że mogę cię tak nazwać. Może to koniec zimy, może brak słońca, może zmęczenie szarością i chłodem, ale czuję się po prostu źle. Ktoś kochany nie odwzajemnił moich uczuć. Stoję na rozdrożu i nie wiem, dokąd pójść. Serce mówi jedno, rozum co innego, ale rozum dziś przestał się liczyć. Może jutro będzie inaczej. Boję się takich wyborów, boję się tych rozdroży". Ta otwartość zachęciła go, skusiła i — też zaczął pisać. „Jestem sam w mieszkaniu z piękną kobietą. Brzmi obiecująco, prawda? Ale to tylko córka przyjaciół moich rodziców. Moje myśli są przy innej pięknej kobiecie. Myślałem, że mnie kocha, a ona najwyraźniej potrzebowała mnie do własnych celów, prywatnych interesów: użyła i zostawiła jak

niepotrzebny sprzęt, który spełnił swoją rolę". Starał się literacko dorównać Damaszkowi, ale miał poczucie, że nie potrafi. Nie chciał też pisać o wszystkim, choć była to wiedza poniekąd publiczna. Po dobrej godzinie kliknął „odpowiedz" i poczuł się o wiele, wiele lepiej. Prawie tak dobrze jak po ostatniej spowiedzi. *** Promyk słońca przebił się przez story i połaskotał Sylwię w nos. Niechętnie otworzyła oczy. Niedziela. Czyli nic się nie będzie działo. Pięknie. Przeciągnęła się rozkosznie i poderwała z łóżka, zapominając, że energiczne wstawanie ostatnio źle się kończy. Usiadła zaraz, nerwowo sięgając pod łóżko po puszkę z herbatnikami, ale nudności się nie pojawiły. Czyżby tym razem się udało? Spojrzała na zegarek. Siódma trzydzieści? Coś takiego! Nie pamiętała, kiedy ostatnio obudziła się tak wcześnie, i to wyspana. Zjadła zimny jogurt i muesli z ciepłym mlekiem i postanowiła wziąć gorącą kąpiel z olejkiem migdałowym w roli głównej. Polubiła ostatnio olejek migdałowy. Skóra pachniała po nim słodko i była jedwabista przez cały dzień. Poczuła się jak blondynka z reklamy i to niespodziewanie poprawiło jej humor, dzisiaj skądinąd nie najgorszy. Po dobrej nocy umysł jej się rozjaśnił i wiedziała już, co ma robić. *** Czas, który dotąd pędził, nagle zwolnił, i Marcin miał wrażenie, że wlecze się wolniej niż pociąg z Krakowa do Zakopanego. Marzec skończył się nieźle, projekt był w zasadzie zakończony. I choć okazało się, że trzeba jeszcze dodać dwa ustępy (Jednak! Jednak! A jak o tym mówił, nikt nie słuchał!), najgorsza robota została wykonana. Teraz prace na chwilę zawieszono, bo Piotr szykował się do wyjazdu do Katynia, a pozostali, którzy co prawda nie jechali, ale przeżywali to równie mocno, postanowili dać sobie chwilę wytchnienia od codzienności i skupić się na historii. Ojciec pytał nawet Marcina, czy nie ma jakichś możliwości, żeby załatwić mamie miejsce w samolocie — dziadek zginął w Katyniu i chciała w ten sposób uczcić jego pamięć. Ale po przepychankach między kancelariami zakończonymi dziwnym kompromisem była to kwestia nadzwyczaj drażliwa, więc młody Sawicki nawet nie próbował. Być może czas wlókł się również dlatego, że na sobotę był umówiony z Alicją — tym razem w Krakowie. Przyjechał już w czwartek wieczorem, bo nie mógł sobie znaleźć miejsca, i spędził dwa dni w bibliotekach, szukając materiałów, które pomogłyby mu w tworzeniu ostatniej części ustawy. Alicja też była bardzo zajęta, pracowała wieczorami, więc nie mieli nawet czasu dłużej porozmawiać. Sobota zaczęła się miło. Marcin jak zwykle wstał wcześnie i poszedł po bułki ze starej, dobrej piekarni. Do tego smaku tęsknił, ile razy spędzał sobotę z dala od rodzinnego domu. Z masłem i miodem albo cienkim plastrem szynki, sałatą i pomidorem — ach. To była czysta poezja. O ósmej wszyscy byli już na nogach, więc zasiedli do wspólnego śniadania. Pachniało kawą i kiełbaskami na gorąco, bez których ojciec nie wyobrażał sobie soboty. Alicja w szarym, miękkim dresie wyglądała na przyjemnie zadomowioną. Mama cieszyła się, że nie jedzą śniadania sami, co ostatnio zdarzało się zbyt często. Nawet słońce wychyliło się na chwilę zza chmur. I nikt się nie spodziewał tego, co miało właśnie nastąpić. Telefony rozdzwoniły się prawie jednocześnie. Najpierw te Marcina: jeden i drugi, potem domowy, komórka ojca i na końcu telefonik Alicji. Bez pośpiechu ruszyli, by je odebrać, chociaż wszystkich — może poza mamą — kusiło, by w spokoju skończyć śniadanie. I trzeba było tak zrobić. Wyglądało bowiem na to, że w najbliższym czasie spokoju nie będzie. Marcin, któremu Adam kazał natychmiast włączyć telewizor, radio albo chociaż wejść do Internetu, zażądał informacji i ją otrzymał. Swoje uczucia jak w lustrze zobaczył na twarzy Alicji, która

stała blada i zszokowana. Ojciec po prostu usiadł i odłożył telefon na talerz, tuż obok pomidora, a mama po dłuższej chwili wróciła z przedpokoju zapłakana. — Jak mógł spaść prezydencki samolot? — zapytała retorycznie i to był jedyny komentarz, na który ktokolwiek przy stole się zdobył. Ala wyszła do przedpokoju, by zadzwonić do rodziców. A oni w trójkę siedzieli i milczeli przytłoczeni wiadomością. Marcin włączył jeszcze tylko telewizor i do wieczora nikt go już nie wyłączył. Myślał o Piotrze, którzy poleciał z prezydentem. O samym prezydencie. A potem, kiedy co chwilę odczytywano listę pasażerów, jak apel poległych — o tym, że tam właściwie byli wszyscy. Po prostu — wszyscy. I zupełnie nie wiedział, co teraz będzie. — Trzeba się teraz bardzo modlić, Marcinku — powiedział mu przez telefon Adam. — Za tych, którzy zginęli, ale jeszcze bardziej za tych, którzy zostali. Alicja bez słowa protestu przyjęła jego deklarację, że chciałby dziś zachować żałobę. Widocznie ona też miała taką potrzebę. Dzwonił do kolegów z partii, co mu się w zasadzie nie zdarzało, a oni dzwonili do niego i próbowali się jakoś wzajemnie pocieszać, ale nikt z nich nie wiedział, co powiedzieć, i wszystkim rysowały się w głowach czarne scenariusze. — Stary, tam FSB sprząta po katastrofie — powiedział jeden ze znajomych. — My się już nigdy nie dowiemy, co się stało. Sawicki uważał, że to czarnowidztwo, ale nie powiedział tego głośno. Może i wpływy rosyjskie w Polsce były silniejsze, niż powinny, ale bez przesady. Nie wierzył w opowieści o ludziach Moskwy na wysokich stanowiskach państwowych i w inne takie historie. Owszem, Rosji nie zależało na gospodarczej potędze Polski — nie było w tym nic dziwnego, natomiast te wszystkie teorie spiskowe były trochę naiwne. Po godzinie zadzwonił do nich sekretarz kardynała i uprzejmie zaprosił na południową mszę świętą w intencji ofiar katastrofy, a po nim na niedzielny obiad. Sawiccy ucieszyli się z tego zaproszenia, Marcin przytomnie wyjaśnił, że mają gościa, i Alicja również została objęta zaproszeniem. Nie wyglądała na zachwyconą — choć może po prostu myślała o katastrofie. *** Młody poseł wydrukował sobie z Internetu „listę poległych", jak ją na własny użytek nazwał, i opłakiwał w duszy wszystkich znajomych, którzy się na niej znaleźli. Jeszcze nie mieściło mu się to w głowie. Czuł za to, że teraz na pewno musi zostać. Nie odchodzi się ze służby, kiedy brakuje ludzi. Choć tych, co odeszli, nie da się już zastąpić. Wiedział, że śledztwa w sprawie katastrof lotniczych mogą trwać nawet kilka lat, bo samo zbieranie odłamków i tworzenie makiety jest koszmarnie pracochłonne, nie mówiąc o analizie i zbieraniu pozostałych danych. Miał jednak nadzieję, że coś pewnego będzie wiadomo wcześniej. *** Sylwii śniło się właśnie, że biega po ogromnym placu zabaw za małą dziewczynką. Dziewczynka oddalała się i oddalała, a Sylwia biegła coraz wolniej, przedzierając się przez jakieś krzaki, i nie mogła jej dogonić. W końcu mała wspięła się na wysoką drabinkę, zawołała: „Mamusiu! Pomóż mi!" i — spadła w wysoką trawę. Obudziła się z szybko bijącym sercem. Czy sny mają znaczenie? A jeśli tak, skąd wiadomo jakie? Jak to sprawdzić? Zamknęła oczy, próbując zdrzemnąć się jeszcze troszeczkę. Miała nadzieję, że drzemka pozwoli jej zapomnieć o śnie, który ją — jak rzadko — zaniepokoił. Ale nie było jej dane spać. Gdy już zaczęła się zanurzać w błękitną otchłań snu, zadzwonił telefon. Nie komórka. Stacjonarny, którego właściwie nie używała i na dobrą sprawę nie pamiętała o jego istnieniu. Zła, wiedząc, że już nie zaśnie, zeszła z łóżka z powlokła się do salonu. Może ten ktoś się

rozmyśli, zanim odbierze? Telefon jednak dzwonił i dzwonił. — Halo? — powiedziała tonem zniechęcającym ewentualnego telemarketera. — Sylwia? — To Irmina. Chyba się mocno przejęła tą jej ciążą. — Śpisz? Nie mów, że nie oglądasz wiadomości! — A po co mam oglądać wiadomości w sobotę rano? — ziewnęła Sylwia. — Włącz telewizor — zarządziła przyjaciółka i rozłączyła się. Wiadomości? O tej porze? Dochodziła co prawda dziesiąta, ale może bez przesady. Usiadła na kanapie i po namyśle włączyła jednak nowoczesnego samsunga. I tak już została na dobrą godzinę. Dym przewijał się przez wszystkie ujęcia. Ludzie biegali bez ładu i składu, wołali coś za plecami kamery, w studiu siedzieli zaszokowani ludzie i próbowali mówić coś do rzeczy, ale nie bardzo im szło. Po niektórych ekspertach widać było, że są wyciągnięci prosto z łóżek, a jeden chyba został zgarnięty znad rzeki, bo chociaż miał na sobie marynarkę, bawił się bezmyślnie kolorowym spławikiem. Para prezydencka nie żyje. Potem któryś z prowadzących martwym głosem zaczął czytać listę pokładową i do Sylwii dotarło, że poza śmiercią urzędującego prezydenta stało się coś jeszcze. *** Przejście w niedzielę po Krakowie było interesującym doświadczeniem. Znicze palone na chodnikach przypominały Marcinowi śmierć papieża. Wtedy właściwie nie dało się przejść Franciszkańską, a studenci sąsiadującej z kurią Papieskiej Akademii Teologicznej zostali przez wykładowców wysłani na przymusowe roboty i zeskrobywali z chodnika zastygły wosk. Ludzie wtedy przynajmniej zachowywali pozory i nie od razu założyli koszulki z napisem: „Nie płakałem po papieżu". A teraz jak gdyby wszystko pękło, jakby się rozlała woda za długo gromadzona za zaporą. Jedni płakali, inni wręcz się cieszyli, jakby obce im było pojęcie żałoby i uszanowania czyjejś śmierci. Im więcej czasu mijało od katastrofy, tym więcej przybywało tańczących na świeżym grobie. Marcin nie mógł tego pojąć: wiedział doskonale, że prezydent miał przyjaciół i wrogów, ale nie sądził, że wrogowie aż tak go nienawidzili. Dziennikarze różnych opcji zaczynali już skakać sobie do gardeł, powstawały tysiące teorii spiskowych i słychać było równie dużo głosów lekceważących sprawę. — Nigdy się nie dowiemy prawdy — powiedział smutno ojciec. *** Marcin uważał, że jest bardzo wiele do zrobienia i to, że Rosja już od początku próbuje się mieszać w polskie śledztwo, wynika jednak z dobrej woli. — Nie obraź się, Marcinku, ale jesteś młody i naiwny — powiedział mu Adam. Siedzieli w niedużym mieszkanku księdza i pili kawę. Do kawy Marcin przywiózł mamine ciasto. Mama, szalenie zdenerwowana rozwojem sytuacji, ratowała nerwy, rzucając się w wir prania, sprzątania i pieczenia. Nie grała, co niepokoiło zarówno ojca, jak i syna, ale że piekła fantastyczne rzeczy, przymykali na to oko. — Czemu naiwny? Przecież to chyba normalne zachowanie, gdyby w Polsce rozbił się samolot innego państwa, nasze władze też pomagałyby na miarę swoich możliwości. Adam już chciał tłumaczyć, że pomaganie i zawłaszczanie to dwie różne rzeczy, że Rosja nie jest krajem, który pomaga, jeśli nie leży to w jego interesach; że gdyby to amerykański samolot z prezydentem rozbił się na polskim lotnisku, trzy minuty później Amerykanie przejęliby wszystkie sprawy związane z katastrofą, nie pozwalając nam nawet zaglądać przez ramię. Ale milczał, wiedział bowiem, że taka dyskusja nic nie da. „Sam się chłopak przekona" — powiedział sobie w duchu ksiądz i na tym poprzestał. — Powinniśmy chyba utworzyć komisję sejmową… albo jakoś się włączyć w sprawę, pomóc, może być takim punktem kontaktowym, aby ci, co się zgłoszą, mogli przez nas łatwiej… Czemu się śmiejesz, Adam?

Ksiądz rzeczywiście się śmiał — cicho, ale aż się zanosił. — Nie rozumiem — powiedział Sawicki, nie wiedząc, czy powinien się czuć urażony już w tej chwili, czy może jeszcze poczekać. — Śmieję się — powiedział w końcu Adam — bo nie wiem, po co tworzyć takie byty. Chyba po to, by zasiadający w komisji mieli poczucie przydatności, by mogli gdzieś skierować energię, która ich rozpiera. No i przede wszystkim, by zarobić. Pamiętasz jakąś komisję sejmową, która doprowadziła do czegoś konstruktywnego? Bo mnie się, niestety, taka nie przypomina, ale może za rzadko śledzę prace parlamentu… Nie wiem zresztą, czy ktoś to w ogóle śledzi na bieżąco, no wiesz, z takich zwykłych, szarych obywateli. — Na pewno, w końcu nas wybrali, reprezentujemy ich, więc powinno ich to interesować. Ksiądz pokiwał tylko głową, westchnął i dopił ostatni łyk zimnej kawy. Najwyraźniej to nieuleczalne. *** Kiedy wreszcie udało mu się przedrzeć do Sejmu, zastał swój klub w dziwnym stanie. Niektórzy siedzieli i gapili się w ścianę, koleżanki zbiły się w ciasną grupkę i omawiały jakieś sprawy, zerkając to na jednego, to na drugiego kolegę. Część facetów prowadziła chyba jakieś własne tajne obrady, bo kiedy Marcin podszedł, by się przywitać, nagle umilkli. Łączyło ich to, że mieli na sobie stroje przypominające o żałobie. Ale najwyraźniej coś zaczynało ich dzielić. Jurek, facet, którego Marcin — jako jednego z niewielu — naprawdę nie znosił, prawie rzucił mu się na szyję i zaczął przekonująco klarować, że nie może przecież teraz odchodzić, że wszystkie ręce są potrzebne na pokładzie, że z takimi stratami szybko nie nadrobią tego, co już jest w plecy. — A kto mówił, że chcę odejść? — wstrzelił się w przerwę na oddech zdziwiony Marcin. — No, ten… wiesz — powiedział znacząco Jurek i szybko uwolnił Sawickiego ze swych objęć, prawie biegnąc w drugi kąt sali, by zacząć coś tłumaczyć kolejnej ofierze. „Odejść? Teraz? Kiedy tak niewiele zostało do skończenia projektu? O, nie". Może jak skończy, jak ustawa się usamodzielni i już nic nie będzie od niego zależeć, będzie mógł odejść. Ale na razie czuł, że ma do spełnienia misję. Widział to jeszcze wyraźniej w świetle ostatnich wydarzeń. Obrona życia — to był konkret w zaczynającym się rozmywać świecie. I tego będzie się trzymał. *** Domofon zadzwonił krótko i zdecydowanie. Sylwia zwlokła się z kanapy, przerywając oglądanie setnego chyba już dziś programu, w którym ubrani na czarno mężczyźni prześcigali się w zastępowaniu faktów jakimiś sensacyjnymi teoriami, i ruszyła do drzwi. — Proszę pani, pan Andrzej prosi panią o spotkanie, przysłał mnie z samochodem. — Dzień dobry, Grzegorzu — odpowiedziała. — Wiesz może, czy mój mąż ma zamiar gdzieś mnie zabierać, czy spotkamy się w domu? Nie wiem, jak się ubrać. — O ile mi wiadomo, proszę pani, raczej w domu — odpowiedział z szacunkiem szofer. — Za chwilę zejdę — powiedziała Sylwia, odłożyła słuchawkę i się uśmiechnęła. Lubiła to poczucie bycia arystokracją. Nie liczyło się pochodzenie, tylko pieniądze, a posiadanie służby jedynie wzmacniało poczucie wyższości. Andrzej mówił, że to zasługa transformacji. Nie chciało jej się przebijać przez książki i artykuły, by stwierdzić, czy się z nim zgadza, czy nie, więc po prostu się zgadzała. Szofer. Pokojówka. Gospodyni. Pomoc domowa. Tę ostatnią Sylwia ceniła sobie najbardziej: niewidoczna i świetnie wyszkolona utrzymywała jej mieszkanie w takim stanie, o jaki posłanka poprosiła: bez idealnego ładu, aby się nie czuć jak w hotelu, ale żadnych niedociągnięć w zachowaniu czystości. I Jania takie właśnie zasady przyjęła. Stanęła przed szafą i zaczęła się zastanawiać. Andrzej był dobrym obserwatorem. Wyjęła

w końcu dżinsy biodrówki i luźny sweter spadający z ramienia. Zaplotła włosy w niedbały warkocz i uśmiechnęła się do siebie w lustrze. Wciąż jeszcze, kiedy chciała, wyglądała młodziej niż niejedna dwudziestolatka. A Andrzej to lubił. Narzuciła płaszcz i owinęła się grubym błękitnym szalikiem pasującym do błękitnych zamszowych oficerek, które wypatrzyła w katalogu pewnej firmy odzieżowej. W sekundzie zapragnęła je mieć. Kiedy tam zadzwoniła, okazało się, że były własnością modelki, więc skontaktowała się z modelką, która dała jej namiar na przyjaciółkę będącą z kolei dziewczyną faceta, którego firma zrobiła trzy pary tych butów na zamówienie. I dla Sylwii zrobiła czwartą. Lubiła, kiedy nazwisko otwierało przed nią wszystkie drzwi. Szofer czekał w samochodzie, pogwizdując jakiś westernowy kawałek. — Pięknie pani dziś wygląda — przywitał ją entuzjastycznie. Grzegorz miał dwadzieścia dwa lata i był miłym chłopcem z blond jeżem na głowie. Z pokorą nosił uniform szofera, choć prywatnie wolał adidasy i dres. Zaczepił kiedyś Andrzeja na ulicy, a jego desperacja przekonała milionera. Chłopak miał umierającą matkę i zarabiał marne grosze, z których nie był w stanie jej i siebie wyżywić, a co dopiero kupować środki przeciwbólowe, bez których nie mogła funkcjonować. Historia była łzawa, ale do sprawdzenia, i kiedy okazała się prawdziwa, Andrzej, zamiast go wspomóc jakąś kwotą, po prostu dał mu pracę. Sylwia przypuszczała, że chodziło mu o to, by zrobić wrażenie na niej — wtedy jeszcze nie była jego żoną. Tak czy siak, ceniła go za ten gest. Uważała, że był przejawem szlachetności. A o mniej szlachetnych stronach charakteru i działalności męża nie chciała nic wiedzieć. Rozparła się wygodnie na skórzanej kanapie. Silnik zamruczał i popłynęli przez szarą, zatłoczoną Warszawę. *** Andrzej czekał na nią w oranżerii. Przyglądał się, jak szła w jego kierunku długim hallem, kołysząc biodrami. — Witaj, moja piękna — przywitał ją szarmancko, wstając z fotela i całując jej dłoń. „Oho, ciekawe, co tym razem" — pomyślała. Usiedli, pokojówka przyniosła dzbanek aromatycznej herbaty i ciasteczka. Sylwia postanowiła, że da radę i wypije chociaż filiżankę. — No i co tam słychać w pracy? — zapytał, kiedy nalał już herbaty do filiżanek. Uśmiechnęła się. — To, co zwykle. Jedni się lenią, inni harują, część umiera z żalu, a część się cieszy. Paru gości od nas już zaczęło planować, jak wykorzystać katastrofę dla własnych celów. Wiesz, zostało trochę do zrobienia po… — umilkła. — Nie można mieć wszystkiego — mruknął jej mąż. — Wszystkiego? — Gdyby leciała sama prawica, byłoby to podejrzane, prawda? Spojrzała na niego uważnie. — Ty też masz jakąś teorię spiskową? — Ja nie muszę — roześmiał się. — Ja wiem. — A co wiesz? — zapytała bez ciekawości, bardziej dla podtrzymania rozmowy. — Choćbyś chciała, nie powiem ci, księżniczko, bo źle jest wiedzieć za mało, ale jeszcze gorzej — za dużo. — Roześmiał się, ale nie był to wesoły śmiech. — Moje interesy trochę na tym wszystkim ucierpiały, więc chyba będę cię potrzebował. „Mam nadzieję, że nie każesz mi się znowu puszczać" — pomyślała Sylwia, a na głos powiedziała: — Dla ciebie wszystko. — Będziesz moim szpiegiem — mrugnął do niej. — Kobieta szpieg, wszyscy faceci o tym marzą,

prawda? A ja chciałbym wiedzieć, co myśli takich dwóch. — Jakich dwóch? Wymienił nazwiska. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. — A po co ci oni? To przecież kompletni idioci. — Ale pożyteczni, księżniczko, pożyteczni. A pożyteczny idiota to cenny towar w naszych przykrych czasach — dodał tonem starego profesora. — Czyli oni to początek łańcucha, tak? — zapytała ot tak, choć temat w ogóle jej nie interesował. — Tak, ale nie musisz sobie tym zaprzątać swojej ślicznej główki. — Zmierzył ją surowym spojrzeniem, które mówiło: wykonaj polecenie i się nie wtrącaj. A potem w kilku zdaniach opowiedział, na jakich informacjach mu zależy. I to dopiero wydało się Sylwii interesujące. Bo tak naprawdę jaki związek ma katastrofa samolotu z pewnym międzynarodowym koncernem farmaceutycznym? *** Może tym razem jednak napisał za dużo? Złamał zasady. Bo przecież umawiali się, że rozmawiają tylko mailowo. Ale po katastrofie wszystko się zmieniło. Damaszek też pisał o tym, jak świat stanął na głowie w kilka sobotnich minut. I że nie wie, co teraz. Zresztą ich korespondencja od pewnego czasu stawała się coraz bardziej osobista. Już nie przysyłał mu samych linków do różnych stron, pytając, co o tym myśli — a zazwyczaj były to sprzeczne stanowiska w sprawie, oba równie logiczne. Marcin traktował to wtedy jak testy na myślenie i przeczesywał liczne i mądre księgi zgromadzone na swoich — a czasem nawet bibliotecznych — półkach. Teraz było inaczej. Potrafił napisać, że czegoś nie wie. Nie czuł potrzeby pokazywania się zawsze z dobrej strony. Chciał po prostu rozmawiać, być sobą, bo te rozmowy mailowe sprawiały, że czuł się dobrze. Oswojony. Zaprzyjaźniony. Rozumiany i akceptowany. I może dlatego, kiedy i on, i jego korespondencyjny przyjaciel przeżywali katastrofę, kiedy zwierzali się z emocji związanych ze śmiercią tylu osób — Damaszek najwyraźniej też niektórych znał osobiście — Marcin poczuł, że to jest ten moment. Policzył, że wymienili prawie dwieście maili. Namyślał się kilka dni. Rozważył wszystkie konsekwencje i w końcu się zdecydował. W kolejnej wiadomości zaproponował spotkanie. Bo czasy takie, że trzeba się wspierać. Czuł, że tego potrzebuje, i miał nadzieję, że Damaszek czuje tak samo. Podał swój numer telefonu. A potem czekał w napięciu, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Minął dzień, dwa, tydzień. Nic. Zabolało go to. Zastanawiał się, czy nie napisać z przeprosinami, z odwołaniem zaproszenia, ale uznał, że nie powinien się wycofywać. To był ten moment, żeby się poznać naprawdę. Wszystko, co mogli sobie dać w listach, już sobie dali. Teraz trzeba było zdecydować. *** Świeża bułeczka z domowymi powidłami. Mniam. Plusem mieszkania u Sawickich było to, że dbali o nią jak o własną córkę. Z jej rodzicami łączyła ich stara zażyłość, a że do Gdańska nie było tak znowu blisko, częściej ze sobą rozmawiali, niż się widywali. Pani Helena cieszyła się bardzo z jej obecności i miała rzadko spotykaną umiejętność zajmowania czasu wtedy, kiedy gość go miał. Sama robiła bardzo wiele i nie lubiła, kiedy ktoś psuł jej plan dnia, więc nie narzucała się ze swoją obecnością, co tym bardziej zachęcało Alicję do jedzenia z nią wspólnych kolacji. Na nic innego nie miała właściwie czasu: staż był dla ambitnych, a ambitni byli ci,

dla których czas pracy nigdy się nie kończył. Wieczory za to przyjemnie nastrajały do rozmowy. Kuchnia była przytulna, wielki drewniany stół z blatem wyszorowanym do białości, który przeżył już podobno cztery pokolenia, pomarańczowa lampka rzucająca miłe światło na szklanki z herbatą, wygodne krzesła. Alicji brakowało tu kota. Poza tym kuchnia wydawała się nie do końca urządzona, stały w niej rzeczy, które na pierwszy rzut oka wymagały wyniesienia do piwnicy albo spiżarni — ale po dłuższym przyjrzeniu się stanowiły właśnie o niepowtarzalności tego pomieszczenia. Tu i ówdzie coś żyło sobie własnym życiem: kilka pustych butelek po winie, obrazek z muszelek naklejonych na kawałek błękitnej tektury, przyklejone do szafki nuty. Alicja czuła się jak u swojej ulubionej cioci. Może dlatego pewnego wieczoru zapytała po prostu: — Czy Marcin ma jakąś dziewczynę? Matka młodego posła ucieszyła się w głębi ducha, bo misternie przez nią tkany plan zaczynał mieć szanse, by się ziścić. Nikomu zresztą się do tego nie przyznała i wyparłaby się, gdyby ktoś pytał, ale czuła, że nowa znajomość może Marcinkowi dobrze zrobić. I proszę. — Chyba nie — odpowiedziała ostrożnie. — Nie zwierza mi się ostatnio, po tej całej medialnej aferze. Wydaje mi się, moja droga, że jest mu teraz bardzo trudno, ale za nic nie chce się do tego przyznać. A szkoda. „Czyli mam błogosławieństwo" — pomyślała Alicja i się ucieszyła. — Zastanawiam się, czy nie zaprosić go w maju na spływ kajakowy. Zawsze sobie organizujemy z przyjaciółmi taki wyjazd, a wydaje mi się, że on potrzebuje oddechu od tego wszystkiego. Przecież całe dnie spędza nad tym projektem. Każdemu należy się odpoczynek, prawda? — Marcinkowi bardzo by się przydało parę dni urlopu od wszystkiego — powiedziała z uśmiechem pani Helena. Alicja nie ciągnęła tematu i zaczęła pytać o przygotowania do występu solowego, o który jej gospodyni została poproszona z okazji jakiejś rocznicy. Wiedziała, że sprawi tym przyjemność pani Sawickiej — a że sama była uzależniona od muzyki, przychodziło jej to bez trudu. I dobrze im się rozmawiało. A w głębi duszy gdańszczanka czuła miłe ciepło. Wiadomo, że jeśli ma się za sobą matkę, sprawy robią się nieco łatwiejsze. I przy odrobinie dobrej woli… Ech. Może i dla niej nadszedł wreszcie ten właściwy moment. *** Program był jak wszystkie telewizyjne programy publicystyczne: nastawiony na wysoką oglądalność i show zamiast rzeczowej dyskusji. Sylwii absolutnie to nie przeszkadzało. Informacja, że w drugim trymestrze ciąży kobieta ma więcej siły i ochoty na wszystko, sprawdzała się u niej w stu procentach. Po dwunastu tygodniach wieczorna senność przeszła jej jak ręką odjął i zaczęła się nawet dziwić, co robiła przez poprzednie trzy miesiące. Dowiedziała się w końcu, kto jest na liście gości: ksiądz zbliżony do lewicy, co brzmiało dość absurdalnie, ale tak właśnie było, dwóch medialnych ekspertów od wszystkiego, niezależny obserwator sceny politycznej, z zawodu filozof, opłacany przez środowiska feministyczne, oraz dwóch posłów skrajnej prawicy do rzucenia na pożarcie. No i ona — jedyna w tym gronie kobieta. Postanowiła pięknie wyglądać i mówić niewiele, ale za to ostro. Zastanawiała się też, jak ukryć brzuszek, który nie wiadomo kiedy zrobił się sugestywnie zaokrąglony. Na szczęście celebrytki nosiły teraz luźne szmatki, nietoperze, oversajzy i inne takie, więc spokojnie może coś z tego włożyć i wstrzelić się jeszcze w główny trend. Zaczęło się spokojnie — panowie coś tam próbowali rozkręcać, ale wszyscy się ze sobą zgadzali, a prawicowcy dziwnym trafem nie mogli dojść do głosu, więc gospodarz programu zaglądał w swoje kartki i nasłuchiwał wskazówek z reżyserki. Czas mijał, zegar tykał, w końcu prawicowiec w żółtym krawacie (kto mu go doradził? brrr) dorwał się do głosu i walnął umoralniającą wszystkich, łącznie z księdzem, tyradę o wartości życia i o tym, że trzeba go bronić za wszelką cenę. To nieco ożywiło

dyskusję, bo niezależny ekspert zapytał, kto ma płacić tę cenę i dlaczego kobiety, ale czas powoli się kończył i Sylwia czuła się w obowiązku dodać coś od siebie, żeby Marianowi nie było przykro. Mrugnęła więc znacząco do gospodarza, który od razu odpowiednio zareagował, i przejęła ostatnie minuty programu. Najlepszy czas. Zaczęła oczywiście od wytknięcia mężczyznom, że są mężczyznami. Wyrzucała im, że często kobiety decydują się na aborcję, bo nie wspierają ich partnerzy, bojąc się o własną wygodę i stan posiadania. Rozpędzała się, rozpędzała, aż rozpędziła się zanadto. — Owszem, uważam, że każda kobieta ma prawo do decydowania o własnej płodności, o własnym — jak to się często mówi — „brzuchu". To są sprawy, które należy rozważać samemu i nikt nie powinien się do nich wtrącać. Ale uważam też, że kobieta, która w panice albo z egoizmu, albo zmuszona przez mężczyznę usuwa dziecko, postępuje naprawdę głupio — zakończyła. Wszyscy się zdziwili, łącznie z nią samą. Na chwilę zapadła cisza, a potem skończył się czas. I nikt już nie przykrył jej wypowiedzi, nikt jej nie zagłuszył, nie przebił. Niedobrze. W głębi duszy czuła jednak satysfakcję. Powiedziała to, co chciała powiedzieć. I nikomu nic do tego. Wymknęła się po cichu ze studia, co wymagało pewnego zachodu, bo zwłaszcza ksiądz chciał z nią jeszcze porozmawiać, i wyszła na świeże powietrze. Taksówka już czekała. Przypomniała sobie, jak kiedyś, sto lat temu, nie udało jej się odjechać spod budynku telewizji, bo zatrzymał ją Marcin. I zabrał na kolację. I wszystko wskazywało na to, że też ma ochotę na mały romans z Miss Piękności Sejmu tej kadencji. A teraz? Teraz wszystko było stracone. *** Właściwie spodziewał się czegoś takiego. Przypuszczał, że mama umoczyła w tym chociaż jeden palec, ale pewności nie miał. Za to poczuł się całkiem nieźle, kiedy Alicja zadzwoniła i, ot tak, zaprosiła go na spływ kajakowy z jej przyjaciółmi. Na pierwszy rzut oka — prosta sprawa, ale Marcin wiedział, że spływ z przyjaciółmi oznacza coś więcej, niż się wydaje. To jak prezentacja nowego produktu ekipie ekspertów, jak podzielenie się projektem ustawy z gronem zaufanych ludzi. A potem następuje werdykt — i jest dalszy ciąg albo go nie ma. Zastanawiał się, jak się to skończy, ale coraz bardziej mu się podobały wieczorne telefoniczne rozmowy z Alą. Niby po nic, to znów niby w jakiejś sprawie, parę minut — ale kiedy nie zadzwoniła pewnego wieczoru, poczuł ze zdziwieniem, że się stęsknił. I zadzwonił sam. Bardzo się ucieszyła. To też dało mu do myślenia. A teraz zaprosiła go na majowy spływ. Adam dyskretnie mu kibicował, rodzice chyba też. Jak gdyby to była ostatnia chwila, by się ustatkować. Ciekawe. Bardzo ciekawe. *** Obiad z tatusiem. Jak się nad tym dłużej zastanowiła, brzmiało to nieprzyjemnie. Ale cóż, nie wszystko w życiu jest przyjemne, więc trzeba zacisnąć zęby. Wiedziała zresztą, że teść miał do niej słabość, więc spokojnie wybrała z szafy czerwoną sukienkę i rozpuściła włosy. Poza tym czuła, że jest mu coś winna — dobrze się bawiła w Sejmie, chociaż nie było to spełnienie jej marzeń. Ale kto by tak nie chciał?

Golczyński senior nie dysponował własnym szoferem, bo ponoć stronił od kapitalistycznych wymysłów. Sylwia uważała, że po prostu był na to zbyt skąpy — zawsze kiedy czegoś potrzebował, mógł liczyć na syna. Podjechała więc taksówką, ale jak zwykle wysiadła z niej przecznicę wcześniej; miała dość wymówek, że trwoni pieniądze męża. Otrzymywała w końcu dietę poselską: może nie była oszałamiająca, ale na taksówki starczało. Do posesji dotarła kwadrans przed czasem. Przeszła więc powoli przez piękny nawet na przednówku ogród, by nie pojawić się za wcześnie. Tego też jej teść nie lubił. Otworzył jej drzwi sam. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. — Dzień dobry, tato. — Dobry, dobry. Wchodź, dziewczyno. Nie odebrał od niej płaszcza, więc zdjęła go sama i powiesiła na wieszaku. Przeszli do salonu; stół był już nakryty do obiadu. Z kuchni dochodził mocny zapach smażonej cebuli. „Tylko nie cebula!" — Henia zaraz przyniesie — rzucił teść, rozpierając się na krześle. — To ja jeszcze skoczę do łazienki — powiedziała i pomknęła, zanim zdążył odpowiedzieć. Całe szczęście, że łazienka była wyciszona: przynajmniej nie mógł słyszeć, jak wymiotuje. Poprawiła makijaż i wróciła do stołu, zastanawiając się, jak przecierpi tę cebulę. Nie zdążyła jeszcze usiąść, a Henia wniosła już półmisek mielonych. Po chwili wróciła z wielką tacą i postawiła na stole salaterkę buraczków, miskę z ogórkami kiszonymi i drugą z tłuczonymi ziemniakami. — A dla panienki mam coś specjalnego — szepnęła z uśmiechem i zrobiła kolejną rundę, przynosząc sałatkę z kurczakiem i dufinki. Sylwia odetchnęła z ulgą i zabrała się do jedzenia. — A ty już nie na diecie? — zagaił uprzejmie teść. — Za stara jestem — odpowiedziała z pełnymi ustami. — Kurczak Heni — poezja. Uśmiechnął się zdawkowo. — Oglądałem ten ostatni program — wypuścił sondę zwiadowczą. — A, tak, kolega musiał wyjechać i dostałam zastępstwo. — Co ty za głupoty gadałaś, co? Dopiero teraz zauważyła, że odłożył widelec i przypatruje się jej uważnie. A był w połowie obiadu. Czyli poważna sprawa. — Jakie głupoty? Chyba to, co zwykle, prawda? — Nieprawda. Powiedziałaś, że tylko idiotki robią skrobankę. — Sam tak mówisz — odparowała. — Ale nie na wizji! — warknął. Aha. Więc nie na obiad, tylko na dywanik. — A to jakaś różnica? Spojrzał na nią jak na idiotkę właśnie. — Nie pieprz mi tu, dziewczyno. Ty chyba najlepiej powinnaś wiedzieć — zadrwił. Nastawiła się na cios, ale zabolało. — Zawsze mówię to, co myślę — odparowała. — I nigdy nie powinnaś tego robić w telewizji. Ludzie oglądają. Potem gadają i poparcie spada. W takich wystąpieniach nie chodzi o to, by mówić, co się myśli, ale by promować swoją partię. Nie rozumiesz tego? Wiesz, ile osób chciałoby być na twoim miejscu? — Nie, ale ty mi powiesz. Dopiero teraz naprawdę się zdenerwował. Zaczerwienił się jak pomidor, spocił mu się nos. Walnął pięścią w stół, aż poskoczyły ostatnie dufinki. — Nie bądź bezczelna. Pamiętaj, kto ci dał taką pozycję — syknął przez zęby. — I nigdy więcej nie mów takich rzeczy w telewizji! — Bo co? Bo co? Wiesz coś o tym? Czy może twoja ukochana partia zrobiła ci pranie mózgu

i nic nie sprawdzisz nigdy sam, bo podają ci wszystko na tacy? Nic nie wiesz o skrobankach. Byłeś kiedyś w ciąży? — Chyba krzyczała, ale poczuła, że jeśli pokornie spuści głowę, emocje ją rozsadzą. Nie dbała o nic. Była wściekła i nie zamierzała tego kryć. — A ty byłaś? — zapytał cicho, za cicho, i wtedy zrobiła o krok za daleko. — Nie byłam. Ale jestem — odparowała. Spojrzała mu twardo w oczy. Zamilkł. Patrząc na jego twarz, przez chwilę obawiała się, że dostanie apopleksji albo czegoś równie nieprzyjemnego. Że na jej oczach trafi go szlag, a ona jeszcze będzie musiała sprzątać. — Ty głupia kurwo! — wrzasnął w końcu, aż Henia dyskretnie wyjrzała zza drzwi, upewniając się, czy nie trzeba interweniować. — Ty mała dziwko! Dziecko sobie zrobiłaś? I pewnie jeszcze Andrzej ma za to płacić? — A skąd wiesz, czy to nie jego? — zagrała, ale mało przekonująco. — Puszczasz się z połową Sejmu! Andrzej wie? — ochłonął równie szybko, jak się wściekł. — Miałam mu teraz powiedzieć, myślałam, że tu będzie. — Nie kłam. Wyjął telefon, ale zaraz go schował. — Wynocha — syknął do niej i sam wyszedł z salonu, zostawiając na stole krwiste rozbryzgi niedojedzonych buraczków. Sylwia wstała powoli, po czym pobiegła do łazienki i pozbyła się kurczaka, sałaty i dufinek. Popatrzyła w oczy swojemu odbiciu i powiedziała: — Teraz to chyba przesadziłaś. I po raz pierwszy od dawna poczuła, że się boi. *** — Słyszałem nowinę — rzucił niezobowiązująco Andrzej, gdy stanęła w progu salonu. Siedział na kanapie i sączył drinka. „Szybki jest" — pomyślała Sylwia. Nie minęło pół godziny, odkąd wyszła od teścia. Zdjęła buty i zaczęła rozpinać sukienkę. Miała ochotę włożyć dres. Dres był tym malutkim wyrazem buntu, na który sobie czasem pozwalała. — Ojciec dzwonił, był wściekły. Rzuciła sukienkę na fotel i dłonią pokazała mu, by poczekał. Wyszła, a po chwili wróciła w szarej bluzce i spodniach od dresu. Gestem wskazał jej miejsce obok siebie. Jej mąż. — Zrobiłaś sobie dziecko? — zapytał półgłosem. Dopiero z bliska zobaczyła żyłkę na jego skroni. On też był wściekły. Jej organizm wiedział, co ma robić. Łzy zaczęły płynąć same. Andrzej patrzył na nią kamiennym wzrokiem. — Przecież wiesz… — wyszlochała w końcu. — Wiesz, jak ja zawsze chciałam mieć dziecko. I nigdy się nie udało. Nigdy. A teraz, teraz wreszcie — urwała, chowając twarz w dłoniach. Dotknął jej dłoni i odsłonił twarz. Teraz patrzył jej prosto w oczy. — Który miesiąc? — zapytał. — Czwarty. — No to w sam raz. Usuniesz ciążę. Ja za wszystko zapłacę. Zaraz zadzwonię do doktora i do jutra będzie po sprawie. Spojrzała na niego, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. — Nie zmusisz mnie. — Mógłbym. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że jest samotna, słaba i jeśli będzie chciał, to ją zmusi. I potwornie zaczęła się bać. Ale nie mogła tego po sobie pokazać.

— Nie próbuj. Co cię obchodzi to dziecko. Sama się nim zajmę. — Ja tylko będę na nie płacił? — Nie chcę żadnych pieniędzy. — Tyle odłożyłaś? Ciekawe. Przeszedł się po pokoju i znowu przed nią stanął. I zmierzył spojrzeniem, jakby chciał zetrzeć ją na proch. — Wiesz, że nie lubię, jak ktoś mnie upokarza — powiedział tonem niewróżącym nic dobrego. Patrzyła na niego bez żadnej reakcji. — Ale jesteś moją żoną, więc dam ci wybór. Możesz usunąć to od razu. Możesz urodzić i oddać do adopcji. Jeszcze na tym zarobisz — zakpił. — Nie. — Nie? — Nie. — Więc wybieraj. Brzuch albo ja. Zastanów się dobrze. Daję ci tydzień. Wyszedł jak król okazujący łaskę skazańcowi. A ona siedziała bez ruchu i tylko morze łez rzeźbiło rowki w makijażu, plamiło ubranie i skórzane obicie kanapy. Bo nie było chyba nikogo na świecie, kto mógłby jej teraz pomóc. *** Maj rozpoczął się serią burz. Alicję trochę to martwiło, bo taka pogoda nie sprzyja kajakom, ale Marcin pocieszał ją, jak mógł. Nawet jeśli nie popłyną, przynajmniej odpoczną trochę od miasta i pooddychają świeżym mazurskim powietrzem. Spędzili niedzielny wieczór, wisząc na telefonach i snując piękne wizje odpoczynku na łonie natury. Coraz bardziej cieszył go ten wyjazd. Podczas weekendu spędzanego w Krakowie odszukał nawet w szafie swoje stare żeglarskie rękawiczki — pamiątkę z innych czasów. O Damaszku nie myślał. Wciąż nie miał odpowiedzi na swoją ostatnią wiadomość. Uznał więc, że to koniec. Miał do siebie mały żal, ale starał się go topić w nadmiarze obowiązków. Każdy decyduje za siebie, nie można przecież nikogo zmuszać. Może spotkanie twarzą w twarz to było dla tej osoby za wiele? Ciekawość jeszcze popiskiwała sobie cichutko, a głosik z tyłu głowy wyrzucał mu łamanie zasad i pośpiech, ale nic sobie z tego nie robił. Już się nauczył. Takie po prostu jest życie. I kiedy wieczorem otworzył skrzynkę, żeby wydrukować trasę, o którą prosił Alicję, na chwilę zaniemówił. Pierwsza na liście nieodebranych była wiadomość od Damaszka. I to jaka! „Przepraszam, że tak długo bez odpowiedzi, ale trochę się działo. Też myślę, że to dobry moment. Odezwę się przez telefon i podam Ci szczegóły. Tylko proszę Cię o jedno — żadnych zmian w planach. Nie znoszę tego, mam nadzieję, że mi wybaczysz". Ha! Czyli czekanie się opłaciło! Jednak się spotkają, twarzą w twarz. Z ekscytacji na chwilę zapomniał o Alicji i spływie. Dopiero kiedy przysłała mu SMS, wrócił do rzeczywistości. *** Kawiarenka była pustawa. Dzidzia na to właśnie liczyła. W końcu to było spotkanie biznesowe, a biznes ma to do siebie, że nie lubi widowni. W przeciwieństwie do polityki. Człowiek, z którym miała się spotkać, był i biznesmenem, i politykiem, i celebrytą, i znał się na mediach — był po prostu kimś. I to nie ona wymyśliła to spotkanie, z czego była dumna. Że ktoś taki ją zaprasza. Rano spędziła przed lustrem dwie godziny. Umalowała się najładniej, jak potrafiła, starannie uczesała, pomalowała paznokcie i wybrała z trudem jedną z elegantszych sukienek, z zadumą wspominając czasy, kiedy wstawała z łóżka, myła się tu i ówdzie, wskakiwała w spodnie, wrzucała na

siebie koszulę i była gotowa do wyjścia. A teraz czekała, cała zdenerwowana, zupełnie jak przed pierwszą randką. I w końcu przyszedł. Elegancki, ale bez przesady, dowcipny, a czasem nawet rubaszny, jedyny w swoim rodzaju. Dzidzia instynktownie czuła, że gdyby jeszcze była facetem, najchętniej dałaby mu w zęby. Ale teraz? O, zdecydowanie nie. Zamówili kawę, porozmawiali chwilę o rzeczach mało znaczących, potem zaczął jej opowiadać o nowej partii, która ma być alternatywą dla ludzi myślących inaczej. I w końcu nastąpiła ta chwila. — Pomyślałem, że może pani, pani Zdzisławo, chciałaby do nas dołączyć — powiedział, uśmiechając się uroczo. — A jeśli wejdziemy do Sejmu, mandat poselski ma pani już zagwarantowany. Dzidzia odwzajemniła uśmiech. Satysfakcji. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna poczuła się naprawdę doceniona. *** Poniedziałek zaczął się dobrze. Marcin obudził się wyspany i zadowolony. Czuł satysfakcję: praca nad ustawą chroniącą życie od poczęcia była skończona. W nocy postawił ostatnią kropkę nad i z głębokim przeświadczeniem, że wszystko jest tak, jak ma być. Praca wykonana. Spływ się zbliżał i wiele sobie po nim obiecywał. No i spotka się wreszcie z Damaszkiem. Zastanawiał się, czy nie wysłać mu skończonego projektu — tak tylko, żeby się pochwalić, ale postanowił z tym poczekać. Ogolił się, pogwizdując. Kawa smakowała wyśmienicie, zrobił sobie do niej jajecznicę na maśle, z dobrych wiejskich jajek, i czuł się jak młody bóg. Pogoda była piękna. Wyszedł z domu zdecydowanie za wcześnie, więc postanowił podjechać kawałek autobusem, a potem zrobić sobie mały spacer. „Projekt gotowy. Ha!" Zamierzał zakomunikować to klubowi na samym początku, dedykując go pamięci Piotra. A potem przyjąć owacje, gratulacje, złożyć papiery, wypić jeszcze jedną kawę, spotkać się z dziennikarzami na małej konferencji prasowej i spędzić przyjemnie resztę dnia. Ptaki śpiewały, a może tylko mu się wydawało. Słońce świeciło, upał nie był jeszcze dokuczliwy: w nocy spadł deszcz i powietrze było rześkie. Może nawet nie było smogu — w każdym razie Marcin Sawicki, poseł Unii Prawości, dzisiaj smogu nie czuł. Miał wrażenie, że w żyłach płynie mu maj, że jest młody, piękny, zdolny i może wszystko. Szedł za szybko, więc postanowił wstąpić jeszcze do niedawno otwartej, zacisznej pijalni soków o sympatycznej nazwie „Kiwiak" i przy owocowym drinku z kiwi, gruszek i pomarańczy przejrzeć dzisiejsze gazety. Mieli tam wszystkie — od poważnych tytułów zagranicznych po szmatławe tabloidy, za co cenił sobie „Kiwiaka". Kupił sok, żartując sobie z blondynką za barem, postawił szklankę na stoliku w rogu sali, schowanym za wielką palmą, zza której widział wszystko, sam nie będąc widzianym. I podszedł do wieszaka z prasą. Zdjął kilka poważniejszych tytułów i zerknął na te mniej poważne. I zdębiał. Na okładce jednego z nich widniał bowiem wielki czerwony tytuł: „KIM JEST NAPRAWDĘ MARCIN SAWICKI??? Zobacz na str. 5" Nie wiedzieć czemu, te trzy znaki zapytania dodatkowo go zdenerwowały. Zdjął szmatławiec z haka i umknął do stolika. „Może to nawet dobrze, że o mnie piszą akurat dzisiaj" — pomyślał sobie naiwnie. Jak naiwnie, przekonał się, gdy otworzył gazetę na piątej stronie. Najpierw zobaczył zdjęcia. Jedno gorsze od drugiego. Ze spędu feministek, na którym przemawiała Dzidzia — on sam, ukradkiem gapiący się na Sylwię, i cała sala kobiet. Z tyłu rozwieszony transparent z napisem: „Łapy precz od polskich kobiet!". Z imprezy u Workowicza: jak rozmawia z jakimś kociakiem, jak pije wódkę z gwinta, jak

wymiotuje pod płotem. Z sali treningowej, zamazane, robione przez okno — ale widać zdumiewająco wyraźnie, jak walczy z drobniutką Agatą. Z kawiarni, jak całuje Dzidzię w rękę. Z Niedźwiedziem, do którego konspiracyjnie się nachyla. Kilka kadrów z bójki, w którą wdał się w Sejmie z tym kretynem Kostyrą. A te podpisy pod zdjęciami — złośliwe i nienawistne! Boże, czy ktoś naprawdę aż tak go nienawidzi? Przewrócił stronę. No tak, są: znane mu już zdjęcia z Zakopanego — i jedno pikantne ujęcie z serii, którą mu sprezentował Andrzej. Zapłakana Sylwia. Wziął głęboki wdech i zaczął czytać pseudoreportaż zredagowany z wypowiedzi przeplatanych złośliwym komentarzem. Niedźwiedź mówił o braku szacunku do ludzi, Kostyra o tym, że Marcin jest agresywny, Dzidzia, że jest bardzo przyjazny środowisku LGBT, Anna Albertowicz, że minął się z powołaniem i że ona osobiście nienawidzi mieszania religii z polityką, a także pogardy dla myślących inaczej, której Marcin podobno jest uosobieniem. Jakiś seksuolog analizował jego romans z Sylwią, a pani psycholog stawiała diagnozę o niepoczytalności. Jakiś politolog insynuował bliskie związki z prezesem i twierdził, że awans Marcina na jego prawą rękę to kwestia tygodni, o ile nie dni. „Czy taki ma być numer dwa w Unii Prawości?" — pytał retorycznie. Co za bzdury. Co za pieprzone bzdury! Zrobiło mu się niedobrze. Zamknął gazetę. Dzisiaj. Akurat dzisiaj. Kiedy wydawało mu się, że wszystko zaczyna się układać. Skurwysyny. Miał ochotę schować się gdzieś, gdzie nikt go już nie znajdzie. Uciec na koniec świata. Kelnerka ze zdziwieniem popatrzyła na przystojnego blondyna, który przed chwilą wszedł do „Kiwiaka" rozpromieniony, a teraz wyglądał, jakby nagle się ciężko rozchorował. Wymknął się chyłkiem, ze spuszczoną głową. Jak zbity pies. Zrobiło jej się go żal. Może dziewczyna go rzuciła. Albo ktoś mu umarł. Tak czy inaczej, szkoda faceta. Wyszła zza baru i poszła sprzątnąć pustą szklankę i gazety z jego stolika. *** — Pan pułkownik prosi, żeby stawił się pan u niego za pół godziny, generale — powiedziała uprzejmie sekretarka, gdy Witecki odebrał wreszcie telefon. Nienawidził tego, że rozkazywał mu młodszy stopniem. Ale nie miał wyboru. — Czy Tylżak… — zaczął. — Pułkownik prosił o przybycie wszystkich panów — ucięła sekretarka i się rozłączyła. „Nic dziwnego" — pomyślał generał i spojrzał jeszcze raz na trzymaną w ręce notatkę. Notatki robiła młoda asystentka, która od czwartej rano przeglądała dla niego prasę. Generał słyszał o włoskim premierze, który finansował sam dla siebie codzienną gazetę wychodzącą w jednym egzemplarzu, ale nie był aż takim snobem. Notatki wystarczą. I dziś właśnie dostał od nieco zmieszanej asystentki wycięty z tego szmatławca artykuł o młodym Sawickim. Dziewczyna dobrze wiedziała, jak nie znosił tej gazety. A chwilę później dobiła go, przynosząc mu informację z ostatniej chwili: o samobójczej śmierci Artura Fischera, wieloletniego redaktora naczelnego „Jadu". Fischer podobno strzelił sobie w głowę w tym swoim brudnym i cuchnącym gabinecie. To była czytelna wiadomość. Wojna się zaczęła. ***

Michał nieco niepewnie podniósł się z krzesła. Nie czekał zwyczajowego kwadransa — po co marnować ich czas. Zgromadzeni w sali posłowie i posłanki Unii Prawości szeptem, półgłosem albo zupełnie otwarcie — w zależności od stażu — komentowali bieżące wydarzenia polityczne, gospodarcze, a przede wszystkim towarzyskie. Odchrząknął głośno, a kiedy to nie pomogło, krzyknął, że ma pilną wiadomość do przekazania. Klub ucichł. — Dostałem właśnie wiadomość od Marcina Sawickiego. Projekt jest gotowy — Fantastycznie — rzucił Sebastian. — A gdzie Sawicki? — Sawicki nie może przyjść — powiedział Michał, wiedząc, jak kiepsko to brzmi. — A na konferencję prasową przyjdzie? — zapytała jedna z posłanek. — Nie przyjdzie. Prosił, by ktoś go zastąpił. Klub zaszumiał. Sawicki, taki ambitny, doprowadził ten nieszczęsny projekt do końca i zrezygnował w ostatnim momencie? Tajemnicą poliszynela było, że ustawa miała być jego trampoliną, próbą pokazania się szerszej publiczności, okazją do zaistnienia — co jak na posła z dwuletnim stażem było bardzo atrakcyjną propozycją. — Co mu się stało? — zapytał Sebastian tonem niewróżącym niczego dobrego. — Nie mówił, ale z tonu głosu… No, chyba coś poważnego — powiedział Michał. Sebastian wyjął telefon, przeprosił wszystkich i spróbował zadzwonić do niesubordynowanego dziś posła. — Nie odbiera — zakomunikował zdenerwowany. — Ktoś z was wie, co jest w tej ustawie? Popatrzył na zmieszane twarze kolegów i koleżanek. — Ktoś w ogóle ma ze sobą te papiery? Cisza. „Kurwa mać. Głupek narobi nam teraz mnóstwo pracy. Bo coś się stało". — Ustawa zaraz przyjedzie taksówką — dodał niepewnie Michał. — Dobre i to — warknął szef klubu, po czym popatrzył groźnie na zebranych. — Kto to weźmie? Znowu cisza. — Sawicki robił to sam i nikt z nas nie wie do końca… — zaczął pulchny brunet, ale Sebastian uciszył go ruchem dłoni, jakby odganiał muchę. — Prezes to na pewno doceni — zarzucił przynętę. Młoda posłanka, Aniela, wstała. — Mogę spróbować. — Świetnie. Ma pani dwie godziny na przygotowanie się do konferencji. Proszę odebrać to z tej taksówki — popatrzył na zegarek. — Czas start. *** Pięć dni. Tyle jej zostało, by zdecydować, a ona wciąż nie miała pomysłu, jak od tej decyzji uciec. Wiedziała, że Andrzej nie żartuje. Byli małżeństwem dla korzyści, ale przez te kilka lat zdążyła go poznać i wiedziała, że od pewnych rzeczy nie ma odwołania. Musiała coś postanowić, po prostu musiała. Ale lęk ją paraliżował. Lęk o siebie. Lęk o dziecko. Włączyła komputer i sprawdziła stan konta. A potem drugiego konta. Dużo tego może nie było, ale na rok życia powinno wystarczyć. Może dwa. Postanowiła jeszcze dzisiaj założyć nowe konto i przerzucić na nie wszystkie pieniądze. Tak na wszelki wypadek. Aby oderwać się na chwilę od problemów, zaczęła sprawdzać wiadomości. Weszła na stronę

jednego z portali informacyjnych. Artur Fischer nie żyje. „Samobójstwo redaktora naczelnego «Jadu»!" — krzyczał jeden z nagłówków. Kliknęła w link i przeczytała krótką notkę o strzale w skroń. Jeden z kolegów zmarłego komentował to tak, że nigdy nie widział u Fischera broni i czeka na wyniki śledztwa. Choć wszystko wskazywało na samobójstwo. A potem zobaczyła drugą wiadomość. „Kim naprawdę jest Marcin Sawicki???" — krzyczały wielkie litery. Weszła. I zobaczyła. Zobaczyła, dlaczego Fischer popełnił samobójstwo. Zdjęć w tym artykule było dużo, ale tylko na jednym dwie osoby były nagie. Sylwia była inteligentna. I potrafiła dodać dwa do dwóch, a nawet o wiele więcej. Strach, który ją paraliżował, nagle ustąpił. Wiedziała, że musi działać. I że ma niewiele czasu. Bardzo niewiele. *** Robert nie potrzebował wiele. Trochę gotówki, karta do konta otwartego kiedyś przewidująco w niemieckim banku. Fałszywy dowód i paszport. Mała walizka, by nie wyglądać dziwnie bez bagażu. Zabrał ze sobą jedno jedyne body i jeden obiektyw. Serce go bolało, ale wiedział, że taka jest cena. Za pieniądze, które uskładał przez kilkanaście lat, kupi wszystko jeszcze raz. O archiwum się nie martwił. Kopie wszystkich jego zdjęć były bezpieczne. Zadbał o to już dawno. Martwił się bardziej o co innego: czy znajdzie się jeszcze miejsce w samolocie. Informacja o samobójstwie Fischera była bardzo, ale to bardzo znacząca. To była po prostu wiadomość. I Robert wiedział, że jest jednym z jej adresatów. *** Ewa usiadła do porannej prasówki nieco później niż zwykle. Co prawda mdłości już ustąpiły, ale i tak rano nie czuła się najlepiej. Lekarz kazał jej się oszczędzać, a Wojtek, jej mąż, dbał o to, by się wysypiała. Na dziś wziął sobie urlop — chciał zabrać ją gdzieś na wycieczkę, pooddychać świeżym powietrzem. Dochodziła jedenasta, kiedy Wojtek wkroczył do sypialni, niosąc na tacy jajecznicę, świeże bułeczki i kawę. Zbożową. Wypiła ją bez protestów. Uwielbiała, kiedy tak ją budził. — Pakuj się, kochanie — powiedział czule i pocałował ją namiętnie. Wzięła szybki prysznic, włożyła lekką sukienkę i wrzuciła do małej torebki kilka niezbędnych rzeczy. A potem usiadła do komputera. Prasówka — rzecz święta. Wystarczyło jej dziesięć minut, by złapać za telefon. Wybrała szybko numer Marcina. Nie odbierał. Spróbowała z Robertem. To samo. „Cholera. Cholera, cholera jasna". Zastanowiła się chwilę i spróbowała się połączyć z Kasią, koleżanką redakcyjną. Po szóstym sygnale wreszcie odebrała. — Ewusia? Możesz zadzwonić za chwilę? — powiedziała głośnym szeptem. W tle damski głos mówił coś do mikrofonu. — Kasiu, jesteś na konferencji Sawickiego? — Tak, ale go nie ma. Zadzwonię, jak tu skończę, kochana. — Rozłączyła się. „Niedobrze. Źle, cholera".

Kiedy do pokoju wpadł uśmiechnięty Wojtek, zobaczył żonę siedzącą z twarzą ukrytą w dłoniach. — Coś się stało, kochanie? — zaniepokoił się od razu. Popatrzyła na niego dziwnie spokojnie. — Zanim wyjedziemy z miasta, musimy jeszcze załatwić jedną rzecz — powiedziała cicho, ale zdecydowanie. *** Pukanie do drzwi przeszło w głośne kołatanie, a potem w walenie pięścią. Po krótkim czasie zaczął dzwonić telefon. Marcin otworzył jedno oko i spróbował podnieść się z kanapy, ale siedemset mililitrów Johnniego Walkera nie pozwoliło mu wstać. Sięgnął po telefon. Zanim wzrok wyostrzył mu się na tyle, by zobaczyć, kto dzwoni, dzwonek umilkł. Ucichło też walenie. Spróbował oddzwonić, ale wcisnął coś nie tak. Nie zdążył spróbować drugi raz, bo zasnął. Nie zauważył, że przyszedł do niego SMS. Po drugiej stronie drzwi Ewa ze zdziwionym Wojtkiem u boku nasłuchiwała pilnie. Słyszała dzwonek telefonu, ale nikt nie odebrał. To zmartwiło ją jeszcze bardziej. — Miałaś zostawić na razie sprawy służbowe — powiedział Wojtek z wyrzutem, kiedy schodzili na dół. — Wiem — odpowiedziała jego żona. — Ale to jest mój przyjaciel. *** Marcina dręczyły pijackie sny — Sebastian zrzucał go ze schodów, dziennikarze próbowali go rozszarpać, a Andrzej, ubrany w smoking, chciał go zastrzelić z olbrzymiej bazooki. A on nie mógł się obudzić. Kiedy w końcu ocknął się z pijackiej drzemki, była druga. Najpierw pobiegł do łazienki i zwymiotował. Potem chwiejnym krokiem dowlókł się do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął jajka i przypalił sobie jajecznicę. Kiedy ją jadł, przed oczami przesuwały mu się zdjęcia. Znowu zrobiło mu się niedobrze, a jajecznica sprawiła, że jeszcze bardziej zachciało mu się pić. Nalał sobie wody z kranu i oparty o zlew próbował zmusić mózg do myślenia. Jeśli po zdjęciach z Zakopanego było jeszcze dla niego miejsce w polityce, teraz mógł o tym zapomnieć. Może nawet wszystko by przycichło, może w partii schowaliby go po prostu w cień i czekali, aż wszyscy zapomną. Ale nie chciał znowu stawiać temu czoła. Nie chciał znosić tych spojrzeń, nie chciał słyszeć pytań. To koniec. Nie stracą wiele, skoro po wakacjach kolejne wybory. On już i tak nie dostałby mandatu. Ustawa powinna teraz zacząć żyć własnym życiem. To była szansa na zaistnienie, na wypłynięcie — i Marcin był tego świadomy. Wszyscy inni — też. I oby ktoś teraz z tej szansy skorzystał. Przynajmniej jego praca się nie zmarnuje. Żołądek poinformował go, że woda mu nie służy. Spróbował z mlekiem, ale największą ochotę miał na kolejną powalającą porcję alkoholu. Żeby nie myśleć. Zastanawiał się, co sobie pomyślą jego rodzice. Przecież to wszystko — wszystkie zdjęcia — to była prawda! Był u Workowicza. Był u feministek. Całował Dzidzię w rękę, do cholery! Nie może zaprzeczyć. Prawda w złych rękach, jak się okazuje, nie wyzwala, tylko miesza z błotem, równa z ziemią. A on tak nie chciał. Zajrzał do chlebaka i wyjął kromkę czerstwego chleba, żeby uspokoić wciąż protestujący żołądek. „A może jednak wyzwala?" — powiedział cicho, cichutko głosik z tyłu głowy. — „A może

wszystko to dzieje się po coś?" Już, już miał go wykpić, a w najlepszym wypadku — zignorować, ale się powstrzymał. Pomyślał, że o to musi natychmiast zapytać eksperta. Z pewnym trudem odszukał telefon — siedem połączeń nieodebranych — i wybrał numer Adama. Resztą zajmie się później. Teraz najważniejsze. — Adaś — zaczął, gdy przyjaciel odezwał się w słuchawce. — Czy to jest możliwe, powiedz mi, że to wszystko jest zaplanowane? Że ma cel? Że nie chodzi o to, by dostać w dupę dla samego bólu, tylko że — nie wiedział, jak dobrać słowa — że to dokądś prowadzi? Adam, który obawiał się o przyjaciela, w pierwszej chwili ucieszył się, że Marcin dzwoni, ale później zaczął się bać, że myśli o jakimś ostatecznym rozwiązaniu. — Marcinku, gdzie jesteś? — zapytał szybko. — W domu, pijany jak świnia, znaczy, trzeźwieję trochę — rzucił niecierpliwie Marcin. Adam odetchnął z ulgą. — Pytasz, czy ludzkie życie to zestaw przypadkowych zdarzeń, czy może jest w nim plan? Jest plan, przecież wiesz, że jest. Wszystko ma sens. Im szybciej go odnajdziesz, tym lepiej. Przyjaciel rozłączył się bez słowa. Więc może o to chodzi. O to, by było lepiej. Że jak człowiek sam nie ma siły czegoś zmienić, to Stwórca daje mu w dupę, by musiał znaleźć siłę. I już. Tak po prostu. Wiedział, że Jaś ma jeszcze spory wpływ na jego umysł, ale nie przejmował się tym. Czuł się… wyzwolony. Jak wtedy, kiedy płynął dookoła świata i mógł wszystko. Teraz też może wszystko. Choćby zaraz. Teraz. Potrzebny mu tylko znak. Spojrzał na telefon, wciąż trzymany w ręce. Kto dzwonił? Ewa, trzy razy. Rodzice. Ala. Adam. Sebastian. Informacja o nieodebranych połączeniach zniknęła i teraz telefon wyświetlił komunikat o nowych wiadomościach. Dziewięć SMS-ów. Od Ewy, żeby zadzwonił. Od ojca — z tym samym. Od Ali, by się niczym nie przejmował i najlepiej jechał od razu do Krakowa. Od Adama z prośbą o kontakt. Od Michała z pytaniem, co z ustawą, i od Sebastiana, który chciał wiedzieć, co Marcin właściwie wyprawia. Dwa od sieci z propozycją zakupu telefonu i laptopa. I ostatni — od Damaszka. Poczuł dreszcz emocji. „Myślę, że dobrze Ci zrobi wyjazd z Warszawy. Spotkajmy się dziś w pociągu do Zakopanego. Odjeżdża o 15.10. Nie spóźnij się, pamiętaj, że tylko raz. D." Więc jednak. Napisał. Czytał gazetę. Wiedział. Czuł, że Marcin potrzebuje wsparcia. Dał mu szansę. Zakopane? A choćby i Zakopane. A potem — do Krakowa. I na Mazury. Znów ogarnęło go uczucie, że powinien stąd uciec, skoro dostał taką szansę. Rzucić to wszystko w cholerę. Spojrzał na zegar i — zmartwiał. Do odjazdu pociągu zostało czterdzieści minut. Zdąży? Nie zdąży. Zadzwoni i poprosi, by przesunąć spotkanie o godzinkę. Wcisnął zieloną słuchawkę. — Abonent czasowo niedostępny. Prosimy zadzwonić później — powiedział miły kobiecy głos. Szlag by to. Czyli musi zdążyć. Musi. Prawie pobiegł do łazienki, czując, że ból głowy zaczyna się uaktywniać. Wziął błyskawiczny gorący prysznic, a na koniec oblał się lodowatą wodą. Parskając i otrząsając się, złapał ręcznik i nie tracąc czasu na wycieranie się, ociekający jeszcze wodą pobiegł do szafy. Wyjął z niej jakieś lniane spodnie, czystą bieliznę, jasny T-shirt — czy to właściwie nie wszystko jedno, jak wygląda? Złapał za

telefon i zadzwonił po taksówkę, klnąc na czym świat stoi, że nie zrobił tego wcześniej. Wszystko było zajęte. Spróbował z drugim i trzecim numerem, szukając przy okazji portfela, ale żaden samochód nie był dostępny od zaraz. „Godziny szczytu" — powiedziała mu mało uprzejmie jedna z dyspozytorek. Wrzucił telefon do kieszeni, portfel do drugiej, złapał jeszcze sweter, choć żar lał się z nieba. Przypomniał sobie o zegarku i kluczach, więc rzucił się na poszukiwania. Kiedy wreszcie znalazł klucze, była czternasta trzydzieści pięć. Zatrzasnął drzwi i zaczął zbiegać na dół, przeskakując po kilka stopni. Będzie chyba musiał biec, by zdążyć. Poczuł swój oddech woniejący nieprzetrawionym do końca alkoholem. W takim stanie będzie ciężko — ocenił, kiedy wypadł przed dom i oblał go blask upalnego popołudnia. Przystanął na chwilę, oślepiony słonecznymi promieniami, po czym ruszył przed siebie szybkim krokiem. Powietrze było gęste i lepkie. Poczuł słony smak potu na ustach. Ulice były jeszcze pustawe jak na warszawskie standardy. Ominął kilka kobiet w szpilkach, parę grup młodych facetów w garniturach. Potem o mało co nie wpadł na kobietę z wózkiem. W środku zamiast dziecka były torby wypełnione puszkami. Dotarł do placu Konstytucji; przebiegł na czerwonym przy akompaniamencie rozdrażnionych klaksonów i pisku opon. W głowie krążyła mu melodia, której nie potrafił nazwać; kojarzyła mu się z końmi galopującymi przez otwarty step. Przybierała na sile; słyszał bębny, dzwonki, talerze, skrzypce wznoszące się ponad dźwięczny hałas jak sokół nad równiną. Sam się zdumiał tym skojarzeniem i złożył to na karb umysłu oszołomionego przez whisky. Kiedy wpadł w Marszałkowską, poczuł, że natychmiast musi coś zrobić ze swoim oddechem. Zatrzymał się przy kiosku, a stara baba w środku przez całą wieczność szukała tej nieszczęsnej gumy do żucia. Zerknął na zegarek — kwadrans. Niechby to. Przyspieszył kroku, a za chwilę puścił się truchtem. Ruch był tu jeszcze większy — grupki młodzieży wyglądającej na szkolną niemrawo konsumowały swoje lody z McDonalda. Patrzyli na niego jak na upiora: spocony, czerwony na twarzy, trzymający się za kieszenie musiał wyglądać dziwnie. Potrącił którąś z gimnazjalistek, lody wylądowały na chodniku. Krzyknęła za nim coś wulgarnego, ale nie zatrzymał się. Ktoś inny zawołał go po nazwisku; nie zwrócił na to uwagi. Zatrzymał się po chwili na czerwonym świetle — znowu! Sznur samochodów nie skłaniał jednak do podejmowania ryzykownych decyzji. Zerknął na zegarek. Trzynaście minut. Szlag. Jak to się stało? Wreszcie, wreszcie zapaliło się zielone i ruszył prawie biegiem, pokazując środkowy palec kierowcom próbującym skorzystać z zielonej strzałki. Był już przy Złotych Tarasach, kiedy telefon zawibrował. Przystanął na chwilę, żeby go wyjąć, czując, że traci cenne sekundy. Spojrzał na ekran. „Peron 4, wagon 8, miejsce 36. IC do Zakopanego. Nie martw się o bilet". Osiem minut. Pobiegł, ale nie był już w stanie przyspieszyć. Dotarł do przejścia podziemnego i rzucił się w dół, potrącając chłopaka z ulotkami, które rozsypały się na wszystkie strony jak płatki kwiatów rzucane pod nogi kapłanów podczas procesji Bożego Ciała. Znowu zdumiał się tym skojarzeniem. Ogarnął go chłód betonu i smród ludzkiego potu, kebabów, zapiekanek, tanich perfum i warszawskiego brudu. Lekki przeciąg ochłodził mu spocone czoło. Na jednej z wystaw zobaczył zegarek — wskazywał 15.07. Biegł wąskim korytarzem, potrącając ludzi, którzy krzyczeli za nim z oburzeniem. Zdążył pomyśleć, że jeszcze nigdy w życiu nie potrącił tylu osób w tak krótkim czasie. Ktoś zawołał za nim „Złodziej, złodziej!". Czuł, że koszulkę ma mokrą od potu. Dobiegł do peronu czwartego i znowu rzucił się w dół, w otchłań Dworca Centralnego. Kilkadziesiąt metrów dalej stał pociąg — jedyny na peronie. Popędził w jego kierunku, słysząc gwizdek konduktora. Wyobraził sobie, że finiszuje w biegu na trzy dwieście i przyspieszył jeszcze, choć płuca i nogi, osłabione alkoholem, odmawiały już posłuszeństwa. Konduktor zauważył go — a on wpadł w ostatnie, na szczęście otwarte drzwi, zatrzasnął je za sobą i oparł się plecami o chłodny metal. Szum dworca ucichł. Usłyszał znowu przenikliwy gwizd; hamulce zazgrzytały i pociąg powoli ruszył. Zdążył.

Krew szumiała mu w uszach, serce biło ogłuszająco. Zorientował się, że gdzieś po drodze zgubił sweter. Ale portfel, telefon i klucze miał w kieszeniach. Paczkę gumy też. Świetlówka anemicznie mrugała, na drzwiach ubikacji ktoś narysował grubym mazakiem rachityczną roślinkę i podpisał „kwiotek". Półmrok za oknem rozlewał się w smugi świateł, stukot kół nabrał zdecydowanego rytmu. W końcu pociąg wytoczył się na otwartą, słoneczną przestrzeń. Powoli zaczynał oddychać spokojniej. Zagapił się na pejzaż za oknem, na szarą i zieloną Warszawę. Poczuł, że już nigdy nie chce tu wracać. Otarł pot z czoła brzegiem koszulki. Czuł się, jakby wyszedł spod prysznica. Wziął jeszcze jeden głęboki wdech i wszedł do toalety. Ku jego zdumieniu była czysta i pachniała konwaliami, a nie papierosami i moczem. Ochlapał twarz zimną wodą, ale nie odważył się jej napić. Wytarł się papierowym ręcznikiem i spojrzał w lustro. Rzadko zdarzało mu się wyglądać gorzej. Wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz. Popchnął drzwi i ruszył wzdłuż przedziałów. Minął dwa pierwsze — puste. W trzecim, z numerami 81–86, siedziała elegancko ubrana kobieta z laptopem na kolanach. Spojrzała na niego ze zdumieniem. — Czy to wagon ósmy? — zapytał i zdziwił się, jak słabo zabrzmiał jego głos. — Tak — odpowiedziała i odwróciła się do okna. Zasunął ostrożnie przeszklone drzwi i ruszył dalej. Kolejny przedział. Pusto. Najwyraźniej nikt o tej porze nie wybiera się do Zakopanego. Ludzie pracują, mają ważne sprawy do załatwienia, nie ruszają się z miasta. Tylko on. I Damaszek. Kogo spotka? Kim jest Damaszek? Pusto w 61–66. Czy to facet w typie ojca — szpakowaty, ułożony, otwarty na innych? Albo ktoś w wieku Adama. Druga młodość. Ktoś, kto znalazł w nim pokrewną duszę. Samotny i spragniony rozmów o rzeczach ważnych. Przypomniał sobie ich wszystkie mailowe rozmowy, drobne żarciki, na które w końcu zaczęli sobie pozwalać. Napięcie, jakie towarzyszyło czekaniu na odpowiedź, która zawsze w końcu przychodziła i go zaskakiwała. Poetyckie frazy i subtelne aluzje, ale i prawdziwą szczerość. Im bliżej był celu, tym bardziej zwalniał, jakby nagle opuściły go wszystkie siły. Zajrzał do następnego przedziału: kilka gazet rozrzuconych na siedzeniach. I żadnego pasażera. „A może to ktoś w moim wieku? Zaangażowany w sprawy społeczne, ale bardzo samotny". Przedział z numerami 31–36 był zasłonięty. Przystanął. Serce zaczęło mu bić szybciej, czuł, jak oddech przyspiesza, chociaż jeszcze na dobre się nie uspokoił. Wyobraził sobie, jak zrobi tamtemu wymówkę. „O mało się nie spóźniłem" — powie. „Ale chciałem zobaczyć, jak wyglądasz". A on wyciągnie rękę i odpowie: „Przyjacielu. Dobrze, że zdążyłeś". Siadaj. Będą się śmiać i rozmawiać. Zwyczajnie i szczerze. Jak w mailach. Wyciągnął rękę. Delikatnie odsunął szklane drzwi, które okropnie zaskrzypiały. Poczuł powiew świeżego powietrza. Wahał się jeszcze krótki, króciutki moment, po czym odsunął zieloną zasłonkę. Przedział był pusty. Wszedł do środka, starannie zamknął za sobą drzwi, zaciągnął zasłonkę. Znalazł miejsce 36, tuż przy drzwiach. Rzucił się na nie całym ciężarem ciała. Był rozczarowany. Gorzej: czuł się jak mały chłopiec, któremu rodzice obiecali na urodziny samochód strażacki, a kiedy przyszli do sklepu, zabawki już nie było. Nagła myśl uderzyła go jak obuchem — nie sprawdził, dokąd jedzie ten pociąg. Jak mógł być tak głupi? Wsiadł do innego pociągu. Na pewno. I teraz siedzi tu jak idiota, pociąg jedzie nie wiadomo gdzie, a Damaszek czeka na niego w innym wagonie ósmym, w innym przedziale z numerem 36. Wyszarpnął z kieszeni telefon. Znalazł numer, z którego dostał oba SMS-y. Wcisnął zieloną słuchawkę. Po trzecim sygnale ktoś jakby odebrał. — Abonent czasowo niedostępny. Prosimy zadzwonić później — powiedział ten sam miły

kobiecy głos. Zamachnął się i rzucił telefonem przed siebie. Aparat odbił się od kanapy i wylądował pod oknem. Sawicki schylił się po niego, po czym ociężale wstał z siedzenia i wyszedł z przedziału. Skierował się ku numerom 81–86. Kiedy odsunął szklane drzwi, kobieta z laptopem spojrzała na niego z wyraźną niechęcią. — Dokąd jedzie ten pociąg? — zapytał z rozpaczą w głosie. Usłyszała to i obdarzyła go spojrzeniem pełnym politowania. — Do Zakopanego — powiedziała. A on odwrócił się na pięcie i wyszedł. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Może ktoś sobie z niego po prostu zakpił? Może te wszystkie rozmowy były tylko po to, by wzbudzić jego ciekawość, a potem zostawić go z niczym? Czy to był sygnał, że nie powinien prosić o spotkanie? Zemsta? Nauczka? Czy już nigdy się nie dowie, kim był Damaszek? Odwrócił się do okna. Był zły. I rozczarowany. I wciąż miał nadzieję, że coś się stanie, że ktoś jeszcze wejdzie. A może? Ależ on jest głupi! A może po prostu Damaszek wsiądzie na innej stacji? Kto powiedział, że jest z Warszawy? Może jest z Zakopanego i po prostu zaprosił go do siebie, żeby spokojnie porozmawiać? Tak. Na pewno tak. Nieco uspokojony otarł pot z czoła i zagapił się w okno. A potem chyba na chwilę przysnął. Obudziło go przeraźliwe skrzypienie. Ktoś otworzył drzwi i odsłonił zasłonkę; blask popołudnia wpadł do środka, więc nie widział nic poza czyjąś sylwetką. Kobieta miała krótkie włosy, a przez przewiewną sukienkę przeświecało słońce, podkreślając nieduży, ale wyraźnie ciążowy brzuszek. Ciągnęła za sobą walizkę; poderwał się, żeby pomóc. Skinęła głową, a on wrzucił walizkę na górną półkę i znowu usiadł pod oknem. — Przepraszam — powiedziała, a jej głos wydał mu się znajomy. Wreszcie na nią spojrzał. „Jezu. Sylwia". Była tak blisko, że czuł jej zapach… I nagle zwaliła się na niego lawina wspomnień. Zaschło mu w gardle. Patrzył w jej piękne oczy i milczał, bo nie wiedział, co powiedzieć. „Chyba tylko ja mogę mieć takiego pecha — pomyślał. — Co ona tu robi? Dlaczego jedzie akurat tym pociągiem? Dzisiaj? Przecież wszystko zaczęło się układać". Jest Ala. Już prawie zapomniał o pewnej mężatce, która zdradziła męża, a potem jego też. A ona pochyliła się i dotknęła jego dłoni. Poczuł, jak przez jego ciało przebiega dreszcz. I wiedział, że wszystkie próby i postanowienia na nic. Że ją kocha. Że jej pragnie. Że nie może dłużej tego ukrywać przed samym sobą. A druga część jego umysłu zaszeptała: „Czy to kolejna pułapka? Uważaj. Raz cię zwiodła. Bądź czujny". Poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie wiedział już nic. A ona wciąż trzymała swoją dłoń na jego dłoni. — Przepraszam — powiedziała — przepraszam, że nie mogłam tego zrobić inaczej. — Czego zrobić? — zapytał ledwie słyszalnie, bo głos prawie odmówił mu posłuszeństwa. Wolnym ruchem sięgnęła do torebki i wyjęła telefon. Wcisnęła klawisz. Telefon Marcina, leżący sobie spokojnie na siedzeniu, zaczął wibrować. Podniósł go.

Spojrzał, ale nie uwierzył. Dzwonił do niego Damaszek.
Marta Łysek - NA UWIĘZI

Related documents

177 Pages • 94,382 Words • PDF • 1.6 MB

118 Pages • PDF • 49.5 MB

85 Pages • 23,225 Words • PDF • 980.8 KB

1 Pages • 138 Words • PDF • 88.4 KB

938 Pages • 199,073 Words • PDF • 2.8 MB

136 Pages • 62,348 Words • PDF • 5.7 MB

373 Pages • PDF • 46.1 MB

1 Pages • 46 Words • PDF • 13.8 KB

2 Pages • 275 Words • PDF • 420.3 KB

8 Pages • 879 Words • PDF • 1.1 MB

1 Pages • 224 Words • PDF • 279.2 KB

2 Pages • 633 Words • PDF • 513.8 KB