Mayle Peter - Hotel Pastis

358 Pages • 89,418 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:56

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Peter Mayle

Hotel Pastis Przełożyła Zofia Zinserling

Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Frankowi

Występujące w tej powieści postacie są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa do żyjących osób przypadkowe.

1 – Te wszystkie rozwody – powiedział Ernest, stawiając tacę z herbatą na skrzyni do pakowania – mają jedną złą stronę: zmuszają do urządzania się na nowo. Spójrz na to. Takiego już nie znajdziemy. Szkoda go dla niej. Simon Shaw podniósł wzrok i patrzył, jak facet od przeprowadzki owija Hockneya plastikiem z bąbelkami powietrza. Schylony mężczyzna demonstrował tradycyjne godło brytyjskiego robotnika: rowek między pośladkami tam, gdzie trykotowa koszulka wyłaziła z opadających brudnych dżinsów. Ernest pociągnął nosem i zawrócił do kuchni, ostrożnie wymijając stosy cennych przedmiotów, które miały ozdobić śliczny domek byłej pani Shaw na Eaton Mews South. Simon popijał herbatę Lapsan Souchong, tak uroczyście zmieszaną przez Ernesta z Earl Grey, i rozmyślał nad tym, co go otaczało. Najlepszy, jak powszechnie mówiono, dom w centrum Londynu – duży, elegancki, niemal odosobniony przy końcu cichego placu w Kensington. Karolina upiększała go przez trzy lata Bóg wie jakim kosztem, aż osiągnęła ten stan manierystycznej doskonałości, w którym nieład codziennego życia jest nie do pomyślenia. Imitacja wyblakłej farby na sufitach i ścianach, antyczne jedwabne zasłony spływające do podłogi, osiemnastowieczne kominki przywiezione z Francji, ręcznie haftowane poduszki, stoliki ze starannie rozstawionymi ozdóbkami. Dom z magazynu ilustrowanego. Przyjaciółki Karoliny – te chude, wytworne przyjaciółki żywiące się sałatkami i niekiedy zakazanym kieliszkiem białego wytrawnego wina – piały peany na jego cześć. Karolina wraz ze swym zespołem dekoratorów go uwielbiała. Simon zawsze czuł się jak nieporządny intruz i ćmił cygara ukradkiem w swoim wykładanym boazerią gabinecie, bo albo ona zabraniała mu palić w salonie, albo jakaś cwaniaczka „stylizowała” główne pokoje do ilustrowanego artykułu o wytwornym życiu w mieście.

Pod koniec Simon rzadko bywał w domu, całe dnie spędzał w biurze, wieczory z klientami, Karolina zaś przyjmowała gości i żartowała nieco uszczypliwie, że owdowiała przez reklamę. Jeśli wracał przed ich wyjściem, przedstawiała go jako kochanego, tak strasznie zapracowanego biedaka. Ale kiedy zostawali sami, przez zęby cedziła docinki, których przedmiotem była jego nieobecność, zmęczenie, zaabsorbowanie pracą, zaniedbywanie – nie określała tego innym słowem – żony. Stąd już tylko mały kroczek dzielił ją od Innej Kobiety w biurze, sekretarki Simona, zawsze chyba obecnej, bez względu na to, jak późno dzwoniła Karolina. Karolina wiedziała o sekretarkach wszystko. Sama była jedną z nich, obecną, współczującą i ubraną w krótkie spódniczki, kiedy Simon rozwodził się z pierwszą żoną. Wtedy nie skarżyła się na długie godziny pracy. W istocie musiała wiedzieć, że nie ma innej kobiety. Simon nie mógł grzeszyć, bo nigdy nie bywał sam. Jego życiem kierowali inni ludzie, nawet kąpiel przygotowywał mu Ernest. Bitwa o kąpiel należała do niewielu przegranych przez Karolinę, która od tamtej pory toczyła z Ernestem wojnę. We wzajemnych stosunkach ich dwóch coś jest troszkę nie tak, obwiniała po nocach Simona. Coś niezdrowego. Ernest pracował u Simona od prawie dziesięciu lat, najpierw, kiedy jedynym firmowym samochodem był starawy ford, jako kierowca. Stopniowo stał się niezastąpiony, po trosze jako lokaj, po trosze jako pomocnik, powiernik, przyjaciel, panujący nad każdym szczegółem, niestrudzony, kompetentny. Doskonale potrafił naprawić rolls-royce’a, artystycznie ułożyć kwiaty w wazonie, a gotował lepiej, niż kiedykolwiek chciała to robić Karolina. Z dezaprobatą patrzył na jej rozrzutność, towarzyskie zadęcia i absolutny brak gospodarskich talentów. Ona nie znosiła Ernesta, bo nie mogła wysadzić go z siodła. Simon przez całe lata znajdował się między młotem a kowadłem. Przynajmniej z tym koniec. Co takiego powiedziała Karolina, kiedy po zawarciu ugody wychodzili od adwokata? Coś o pozostawieniu go pod opieką Ernesta. – Przepraszam wielmożnego pana. – Dwaj faceci stali nad Simonem

z naręczami pokrowców. – Teraz weźmiemy kanapę, jeśli pan pozwoli. Na Eaton Mews, no nie, jak resztę rzeczy? – Chcecie też wziąć filiżankę i spodek? – My robimy tylko to, co do nas należy, proszę wielmożnego pana. Robimy swoje. – Do cholery, nie jestem żadnym wielmożnym panem. – Jak chcesz, mądralo. Simon oddał kanapę i przez dwuskrzydłowe drzwi przeszedł do ogołoconej jadalni. Ernest z brzękiem ustawiał talerze w kuchni obok i pogwizdywał melodię, w której Simon rozpoznał część uwertury Rossiniego. Karolina nie cierpiała muzyki klasycznej, a Glyndebourne znosiła ze względów towarzyskich i jako pretekst do kupienia nowej sukni. Kuchnia była ulubionym pomieszczeniem Simona, po części dlatego, przyznawał teraz, że tak rzadko odwiedzała ją Karolina. Urządzili tu wszystko jak trzeba we dwóch z Ernestem, zatroszczyli się o piec kuchenny wielkości małego czołgu, rondle z najcięższego lanego żelaza i miedzi, noże, topory rzeźnicze i pieńki, chłodzoną marmurową stolnicę, dwie gigantyczne lodówki z polerowanej stali, osobną spiżarnię w końcu długiego pomieszczenia. Pośrodku, na stole z drzewa tekowego, Ernest ustawił butelki i karafki z barku w salonie. Przestał gwizdać, kiedy wszedł Simon. – Dzwoniła Liz – powiedział. – O szóstej jest zebranie kierowników, a ten od Goodmana chce, żebyś do niego zadzwonił w sprawie projektowania w ubiegłym kwartale. – Ernest spojrzał na bloczek przy telefonie. – Agenci pytali, czy mogą jutro pokazać komuś dom. Mówili, że muzykowi… cokolwiek to dziś oznacza. – Jest pewnie pomocnikiem perkusisty z jakiejś grupy rockowej. – Wiem, mój drogi. Absolutnie niestosowne, ale cóż robić? Tacy mają pieniądze. Simon odsunął od stołu krzesło i klapnął na nie. Bolały go plecy, koszula

nieprzyjemnie opinała się w pasie. Zanadto przytył. Za dużo lunchów, za dużo zebrań, za mało ruchu. Popatrzył na Ernesta, który przyznawał się do czterdziestu ośmiu lat, lecz mógł mieć o dziesięć mniej – szczupły, o wąskiej, gładkiej twarzy, z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami, nieskazitelny w ciemnogranatowym ubraniu i białej koszuli, bez wydatnego brzucha i podbródka. Oto skutki narzucanej sobie od lat dyscypliny, myślał Simon. W agencji szeptano, że Ernest potajemnie zrobił sobie lifting w czasie którychś egzotycznych wakacji, lecz Simon wiedział, że to krem od dermatologa z Harley Street – po pięćdziesiąt funtów za tubkę, wliczony w koszta jako materiały biurowe. To był jeden z dodatkowych dochodów Ernesta. – Połączyć cię z Liz? – Ernest wziął słuchawkę, podniósł brew i lekko zacisnął usta. – Ern, chyba dziś wieczór nie dam rady. Spytaj Liz, czy może to zmieścić jutro. Ernest kiwnął głową, a Simon spośród butelek na stole wyciągnął laphroaig. Wszystkie szklanki zostały zapakowane, więc nalał whisky do filiżanki i jednym uchem słuchał Ernesta. – … cóż, jeśli pan Jordan się zdenerwuje, będzie po prostu musiał pójść do ogrodu i najeść się robaków. Pan Shaw musiał odłożyć zebranie. Mieliśmy okropny dzień. Dom rozbierają w naszej przytomności i nie czujemy się jak magnat przemysłowy. – Ernest patrzył na Simona i przewracał oczami, słuchając odpowiedzi Liz. Przerwał jej: – Wiem, wiem. Załatwimy to z facecikiem od Goodmana jutro, kiedy trochę przyjdziemy do siebie. Wymyśl coś dyplomatycznego, moja droga. Jakieś niewinne kłamstewko. Wiem, że potrafisz, jak zechcesz. Słyszałem, jak rozmawiasz z tym swoim chłopakiem. – Ernest skrzywił się w odpowiedzi na jej słowa i odsunął słuchawkę od ucha. – I tobie, moja droga. Do zobaczenia jutro. Rozłączył się i ze zmarszczką na czole spojrzał na stojącą przed Simonem filiżankę. Otworzył karton, wyjął szklankę z rżniętego szkła, przetarł ją

jedwabną chusteczką wyciągniętą z kieszonki i nalał dużą porcję whisky. – Masz. – Filiżankę wstawił do zlewu. – Wiem, że czasy są trudne, ale nie możemy zejść poniżej pewnego poziomu. Trochę wody? – Co powiedziała? – Och, jak zwykle labiedziła i zgrzytała zębami. – Ernest wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że zebranie odkładano już dwa razy i kierownicy będą wściekli. Zwłaszcza pan Jordan, ale przecież, jak wiemy, niewiele trzeba, aby nasz pan Jordan się wściekł. Miał rację. Jordan, którego umiejętności postępowania z nudnymi klientami dorównywało tylko bardzo dobre mniemanie o sobie, uzna to za afront. Simon zanotował w pamięci, że musi go z rana ugłaskać, i pociągnął długi łyk whisky. Dreszcz przebiegł go aż do żołądka i przypomniał mu, że od rana nie miał nic w ustach. Przynajmniej raz ma wolny wieczór. Może wziąć książkę i usiąść w Connaught przy narożnym stoliku, ale nie chce mu się jeść samemu. Może zadzwonić do przyjaciół; obiad z nimi oznaczałby jednak krążenie wokół tematu Karoliny i rozwodu. Podczas obiadu z kimś z agencji powtarzałoby się zwykłe stare plotki o klientach i omawiało nowe perspektywy i politykę biurową. Simon popatrzył na stół i zmrużył oczy porażone igiełkami światła słonecznego odbitego od butelek. Będzie mu brak tej kuchni. – Co robisz dziś wieczorem, Ern? Ernest wyciągnął z szafki stos talerzy. Postawił je i jedną rękę przytknął do policzka, a drugą kołysał łokieć, ruchem wdzięcznym i nieco teatralnym. – No cóż. Nie zdecydowałem się jeszcze, czy pójść na bal maskowy w Wimbledonie, czy na uroczysty obiad z curry w Gwieździe Indii. – A gdybyśmy tak zjedli tutaj, w kuchni? Nigdy tego nie robiliśmy, dom zaś może zostać sprzedany w przyszłym tygodniu. – Tak się składa – odparł Ernest – że mógłbym znaleźć czas. – Uśmiechnął się. – Owszem, to mi odpowiada. Ostatnia kolacja. Na co masz

ochotę? – Wziąłem butelkę petrus rocznik 73 z piwnicy, nim zabrali resztę wina. Wymyśl coś do tego. Ernest spojrzał na zegarek. – Wracam za godzinę. Czemu nie zadzwonisz do tego gościa od Goodmana? Miałbyś to z głowy. Simon usłyszał trzaśnięcie frontowych drzwi i odgłos odjeżdżającego dużego mercedesa, kiedy szedł do swego gabinetu, w którym ludzie zatrudnieni przy przeprowadzce urządzili sobie prowizoryczną stołówkę. Ładny pokój opustoszał, na podłodze stał tylko telefon i w kącie, na dawnym miejscu biurka, teczka Simona oraz postawiona sztorcem skrzynia do pakowania z resztkami po licznych przerwach na picie herbaty: brudnymi kubkami, starym elektrycznym czajnikiem, zużytymi torebkami herbaty, otwartą butelką mleka, egzemplarzem „Sun” i pełną niedopałków kryształową popielniczką, jedną z pary kupionej przez Simona u Aspreya. W powietrzu unosił się ckliwy zapach rozlanego mleka, dymu i potu. Simon otworzył okno, w odruchu samoobrony zapalił cygaro, usiadł na podłodze i podniósł słuchawkę. – Bracia Goodman, Levine, Russell i Fine. – Telefonistka mówiła głosem znudzonym i poirytowanym, jakby jej przeszkodził w piłowaniu paznokci i czytaniu „Cosmopolitan”. – Proszę o połączenie z panem Wilkinsonem. Mówi Simon Shaw. – Przykro mi. – Wydawała się zadowolona. – Pan Wilkinson ma konferencję. Kto mówi? – Shaw. Simon Shaw. Z Grupy Shawa. Powtarzam po raz czwarty. Dzwonię w odpowiedzi na telefon pana Wilkinsona. Mówił, że to ważne. Nazywam się Shaw. Mam przeliterować? Simon usłyszał jej ostentacyjne westchnienie. – Zobaczę, czy można mu przeszkodzić.

Jezu. Idiotka odbiera telefon, a teraz on musi słuchać „Bolera” Ravela, podczas gdy Wilkinson podejmuje decyzję, czy można mu przeszkodzić, czy nie. Simon nie pierwszy raz się zastanawiał, czy podawanie nazwiska jest takim dobrym pomysłem. Ravel urwał się w pół taktu i w słuchawce zabrzmiał z lekka protekcjonalny głos Wilkinsona. – Pan Shaw? Kogo innego się spodziewał? – Dobry wieczór – powiedział Simon. – Chciał pan ze mną mówić? – W rzeczy samej, proszę pana. Mamy w tej chwili konferencję i przyglądamy się pańskiemu czwartemu kwartałowi. – Sądząc po tonie, mógłby być lekarzem omawiającym ciężki przypadek hemoroidów. Simon słyszał, jak szeleszczą papiery. – Te pańskie plany… proszę mnie poprawić, jeśli się mylę… stanowią ponad czterdzieści procent sumy zadeklarowanej na rok. – Zgadza się. – Rozumiem. Nie sądzi pan, że zważywszy obecny stan detalu, może to być trochę za optymistyczne? Wybaczy mi pan te słowa, ale City lekko się denerwuje sektorem reklamy. Instytucje nie są zadowolone. Zyski nie spełniły oczekiwań. Może wskazana byłaby nieco większa rozwaga w waszych szacunkach. Jakie jest pańskie zdanie? Więc to tak, pomyślał Simon. Od początku powtarzamy lekcję pierwszą. – Proszę pana, reklama osiąga największe zyski w czwartym kwartale. Co roku, rzecz dość dziwna, Boże Narodzenie przypada w grudniu. Firmy się reklamują. Konsumenci kupują. Wszyscy wydają pieniądze. Teraz mamy koniec września i wszystkie preliminarze zostały przyjęte. Czas antenowy i miejsce w gazetach są zarezerwowane. – Zarezerwowane niekoniecznie oznacza, że zapłacone, proszę pana.

Wiemy to wszyscy. Ma pan pewność co do sytuacji finansowej pańskich klientów? Nie zanosi się na fuzje czy przejęcia? Żadnych problemów z zyskami? – O ile mi wiadomo, nie. – O ile panu wiadomo. – Pan Wilkinson zrobił przerwę, aby wyrazić swój sceptycyzm. Posługiwał się milczeniem niczym kubłem zimnej wody. Simon spróbował ponownie. – Proszę pana, jeśli nie będzie wojny atomowej czy zarazy, osiągniemy zaplanowane wyniki. W wypadku wojny czy zarazy czeka nas ruina, tak jak resztę przemysłu brytyjskiego i przypuszczalnie nawet Braci Goodman. – Ruina, panie Shaw? – Zwinięcie interesu, panie Wilkinson. – Rozumiem. Nie chciałby pan dodać nic więcej do tego dość nieprzydatnego komentarza? – Co roku przez ostatnich dziewięć lat, jak pan wie doskonale, agencja miała wzrost kosztów i wzrost zysków. To nasz absolutnie najlepszy rok. Pozostało trochę ponad dziewięćdziesiąt dni do jego końca i nie ma powodu zakładać jakiegokolwiek spadku. Chce pan komunikatu prasowego? Gdybyście rozumieli się na reklamie, nie musielibyśmy co miesiąc poddawać się temu absurdalnemu przesłuchaniu. – W moim przekonaniu City bardzo dobrze rozumie się na reklamie. Więcej rozwagi, a mniej domysłów wyszłoby jej na dobre. W głosie Wilkinsona zabrzmiało zadowolenie z siebie. Tym tonem posługują się profesjonaliści, gdy chcą uniknąć dyskusji. – Głupstwa pan wygaduje. – Simon trzasnął słuchawką i strącił popiół na spodnie. Wstał, popatrzył na plac w kolorze przyćmionego złota, z żółknącymi liśćmi drzew rozjaśnionymi blaskiem wieczornego słońca. Spróbował sobie przypomnieć, jak skwer wyglądał na wiosnę i w lecie, lecz

teraz stało się dla niego jasne, że nigdy nie zwracał na to uwagi. Nie wyglądał już przez okna. Życie upływa ło mu na patrzeniu na ludzi w pokojach, niańczeniu personelu, ugłaskiwaniu klientów, znoszeniu Wilkinsonów, zespołów kierowniczych i dziennikarzy specjalizujących się w zagadnieniach finansowych. Nic dziwnego, że Karolina ich wszystkich darzyła niechęcią. Ją przynajmniej bawiło wydawanie pieniędzy. Potrafił nie myśleć za dużo o swoim małżeństwie, odkąd zrozumiał, że jest nieudane. Pod wpływem przeobrażenia z sekretarki w żonę bogatego człowieka w Karolinie zaszła zmiana. Czy też może zawsze była krową o dekoracyjnej powierzchowności. Cóż, z tym już koniec, pozostało tylko płacenie alimentów, a on jest znowu, jak zauważył Ernest w przypływie frywolności, wesołym kawalerem. Przeszedł przez hol i dopalił cygaro w salonie. Ktoś mu kiedyś powiedział, że zapach dobrego hawańskiego cygara w pustym domu może podnieść cenę o parę tysięcy. Podświadoma reklama. Zostawił dymiący niedopałek w kominku i wrócił do kuchni. Znalazł butelkę wina i delikatnie postawił ją na stole, czerpiąc przyjemność z rytuału starannego otwierania, równego obcinania ołowianego kapsla i wyciągania długiego korka powolnym, równym ruchem. Co za wino. Tysiąc funtów za skrzynkę, jeśli ktoś miał szczęście je dostać. To byłoby warto robić, zostać właścicielem doskonałej winnicy. Żadnych prezentacji klientom, żadnych idiotów z City, żadnych zebrań zarządu – mieć do czynienia tylko z paroma akrami żwiru i gliny i pić nektar pod koniec każdego roku. Podniósł butelkę do światła i przelewał wino o intensywnej, soczystej barwie do karafki, dopóki nie dostrzegł pierwszego śladu fusów w szyjce. Nawet na odległość wyciągniętego ramienia czuł silny, łagodnie słodki bukiet. Ledwie postawił karafkę na stole, usłyszał trzaśnięcie drzwi i jasny tenor Ernesta śpiewającego „Piknik pluszowych misiów”. Uśmiechnął się. Ernest najwyraźniej cieszy się z rozwodu; zdecydowanie poweselał, odkąd Karolina się wyprowadziła.

– No – powiedział Ernest, odkładając torbę z zakupami. – Dział spożywczy u Harrodsa nie przypomina tego, co było dawniej. To zoo. Ludzie w butach do biegania i dresach z wypchanymi siedzeniami, trudno usłyszeć angielską mowę, a te biedne chłopaki za ladami lecą z nóg. Gdzie te czasy wytchnienia i odpoczynku, zadaję sobie pytanie. Mniejsza z tym. Czmychnąłem stamtąd z czymś, co wystarczy na prosty wiejski posiłek. Zdjął marynarkę, włożył długi kuchenny fartuch i zabrał się do wyjmowania produktów z torby. – Salade tiède na początek, pomyślałem, z plastrami foie gras, a potem twój przysmak. – Uniósł pulchny udziec jagnięcy. – Z czosnkiem i fasolą. A na zakończenie… – rozwinął dwie paczuszki i wyciągnął rękę – trochę brillat-savarin i ostry mały cheddar. – Nie mogłoby być nic lepszego – stwierdził Simon. Z lodówki wziął butelkę szampana. – Odstąpisz od zwyczaju, co? Ernest oderwał wzrok od ząbków czosnku, które obierał. – Tylko kieliszek dla kucharza na zachętę. – Odłożył nóż, a tymczasem Simon wykręcił korek i napełnił dwa kieliszki. – Twoje zdrowie, Ern. Dzięki, że się tym wszystkim zająłeś. – Gestem wskazał skrzynie ustawione pod ścianą. – Szczęśliwe dni, mój drogi. Wyniesiesz się stąd bez żalu, prawda? Nigdy właściwie nie czułeś się tu u siebie. – Chyba nie. Wypili. – Jeśli wolno mi to powiedzieć – odezwał się Ernest – stan naszych spodni nie jest taki, jaki powinien być tego wieczora. Nie całkiem pasują do wina. Simon spojrzał w dół na szarą smugę popiołu z cygara i zaczął ją trzeć. – Nie, nie, nie. Wcierasz ją zamiast ścierać. Co by powiedział nasz

krawiec? Idź na górę się przebrać, a ja tu na dole zrobię to, co trzeba. Zostaw je na wierzchu, zajmę się nimi jutro. Simon z kieliszkiem w ręce poszedł szerokimi schodami na górę do czegoś, co dekoratorzy zawsze nazywali głównym apartamentem. Woń perfum Karoliny nadal się tu unosiła, bardzo delikatna, kiedy mijał rząd szaf w ścianie, gdzie jego żona wieszała ostatnich parę tuzinów sukienek niemieszczących się już w garderobie. Rozsunął składane drzwi. Rzucone na podłogę wieszaki tworzyły kolczasty stos tuż obok pustych toreb od Josepha, Max Mara, Saint Laurenta – połyskliwych, zmiętych pamiątek z połowy butików na Knightsbridge. Para beżowo-czarnych pantofli Chanel, z ledwie zadrapanymi podeszwami, leżała na boku w kącie. Dlaczego je zostawiła? Simon je podniósł i zauważył zarysowanie na jednym obcasie; dwieście pięćdziesiąt funtów wyrzuconych z powodu prawie niewidocznej kreski. Odstawił buty i rozebrał się, rzucając rzeczy na łóżko z baldachimem, za duże do nowego domu Karoliny. Zastanawiał się leniwie, kto będzie tu spał po nim. Od początku nie cierpiał tego cholerstwa. Ze swoimi fałdkami, marszczeniami i falującymi zasłonami wywoływało uczucie, że bez pozwolenia wszedł do buduaru dekoratora. Ale przecież w całym domu czuł się podobnie. Ruszył do łazienki, gdzie zobaczył swoje odbicie w dużym lustrze: nagiego mężczyznę w średnim wieku, z kieliszkiem w dłoni. Boże, wygląda staro jak na swoje czterdzieści dwa lata. Zmęczone oczy, głębokie bruzdy po obu stronach ust, pasemko siwizny w jednej brwi, czarne proste włosy zaczynające się srebrzyć na końcach. Jeszcze parę lat i będzie jak gruszka, jeśli nie zajmie się czymś więcej poza dorywczą grą w tenisa. Wciągnął brzuch i wypiął pierś. Dobrze. Tak trzymać przez kolejnych dziesięć lat, jeść mniej, pić mniej – znacznie mniej – chodzić na gimnastykę. Nudne. Wypuścił powietrze, dokończył szampana, dał nura pod prysznic, już nie patrząc w lustro, i przez piętnaście minut podstawiał kark pod strumień wody. Kiedy kończył się wycierać, w sypialni zadzwonił telefon.

– Chez nous jest otwarte – oznajmił Ernest. – Za pół godziny możemy siadać do stołu. Simon wciągnął stare bawełniane spodnie i wystrzępioną jedwabną koszulę, którą Karolina kilka razy próbowała wyrzucić, po czym boso zszedł do kuchni. Kaflowa podłoga, chłodna i gładka, przypominała mu wakacje spędzane dawno temu gdzieś, gdzie panują upały. Ernest nakrył do stołu, ustawił na nim świece i płaską miskę z białymi różami. Obok nakrycia Simona umieścił pudełko cygar i maszynkę do ich obcinania, a z głośników w niszy po przeciwnej stronie kuchni płynęły dźwięki koncertu fortepianowego Mozarta. Simon czuł się czysty, odprężony i głodny. Wyjął szampana z lodówki. – Ern? – Uniósł butelkę. W trakcie napełniania kieliszków Ernest zauważył bose stopy Simona. – Widzę, że jesteśmy dziś w nastroju bohemy – powiedział. – Przypominamy człowieka, który żyje z tego, co fala wyrzuci na brzeg, prawda? Simon się uśmiechnął. – Karolina dostałaby ataku. Ernest wytarł ręce o fartuch i wziął kieliszek. – Rzecz w tym – stwierdził – że całe życie spędzasz z wrażliwymi kwiatuszkami, które dostają ataków. Świątobliwy komitet zarządzający, klienci, te miernoty z City, ten okropny stary wyrostek, który ma jakoby kierować działem kreatywnym… nie mam pojęcia, co mu pozwala sądzić, że nikt nie widzi, jak on co pół godziny lata do toalety i wraca z kapką u nosa… wszyscy oni sprawiają więcej kłopotu, niż są tego warci, jeśli chcesz wiedzieć. – Popijał szampana, siląc się na pogardliwą minę. – Ale oczywiście nie chcesz. – Odstawił kieliszek i zaczął przyrządzać sos do sałaty, ubijając oliwę z octem, aż się niemal spieniły. Umoczył w misce mały palec i oblizał go. – Pycha.

– To interes, Ern. Nie można oczekiwać, że będzie się lubiło każdego, z kim trzeba pracować. Ernest pokroił kostkę foie gras na cienkie różowe plastry i włożył je do poczerniałego żeliwnego rondla, który stał na podgrzewaczu. – Cóż, nie dopuszczę, żeby popsuli nam obiad. – Polał sałatę sosem, wymieszał ją szybko i zręcznie, wytarł zatłuszczone palce i poszedł zajrzeć do rondla. – Cały może zniknąć, wiesz, foie gras, jeśli się zanadto podgrzeje. Roztapia się. – Ułożył sałatę na dwóch talerzach, a kiedy wokół pasztetu pojawiły się pierwsze bąbelki, zsunął miękkie plastry na ten podkład. Simon wziął na widelec pierwszy kęs kruchej i chłodnej sałaty z ciepłym, tłustym pasztetem. Po drugiej stronie stołu Ernest badał wino, z uznaniem pociągając nosem i przymykając oczy. – Będzie dobre? – zapytał Simon. – Według książek powinniśmy do tego pić sauternes. Ernest przez chwilę trzymał wino w ustach. – Niebo w gębie. Zdecydujmy się na nie. Jedli w milczeniu, a gdy skończyli, Simon wytarł swój talerz kawałkiem chleba i odchylił się do tyłu. – Już od wielu miesięcy nic mi tak nie smakowało. – Powoli popijał wino, delektując się nim, i dopiero później przełykał. – Jaka kuchnia jest w nowym mieszkaniu? – Okropna – odrzekł Ernest, biorąc się do krojenia jagnięcia. – Ciasna i plastikowa. W sam raz dla pozbawionego smaku krasnala, który nie cierpi gotować. Agentka była z niej bardzo dumna. Funkcjonalne rozwiązanie, powiedziała. Jaką ma pełnić funkcję, zapytałem. Miejsca, gdzie się gotuje telewizyjne obiady dla jednej osoby? Simon na krótko wynajął mieszkanie przy Rutland Gate, głównie dlatego, że było o krok od biura. Ledwie na nie spojrzał; samochód czekał, aby go zawieźć na lotnisko. Co, u diabła? To tylko miejsce do spania, dopóki nie

znajdzie czegoś, gdzie dałoby się żyć. – To nie na długo, Ern. Rozejrzymy się za czymś, jak tylko będę miał trochę czasu. Ernest podał jagnię, różowe i soczyste. – Cóż, nie czekam z zapartym tchem. Znam cię. Co pięć minut odlot do Nowego Jorku, Paryża czy Düsseldorfu. Prędko, prędko, prędko, zmiana czasu i zły humor, a w Londynie jedno nudne zebranie za drugim. – Ernest wypił wino i dolał sobie. Z zarumienionymi policzkami pochylał się w blasku świec. – Im nie zależy, wiesz, tym w biurze. – O czym ty mówisz? – Im nie zależy na tobie. Zależy im tylko na tym, co możesz dla nich zrobić. Na nowych samochodach, premiach, głupich małych gierkach mających zapewnić status… słyszałem, jak parę dni temu Jordan ględził przez pół godziny, bo klient zajął jego miejsce w garażu. Myślałby kto, że pożyczył jego sekretarkę. „Będę musiał porozmawiać z Simonem, jeśli czegoś zaraz się nie zrobi”. Żałosne. No, wiesz to lepiej ode mnie. Są jak dzieci. – Miałeś nie dopuścić, żeby popsuli nam obiad. Ernest mówił dalej, jakby tego nie słyszał: – I jeszcze coś. Wakacje. Trzysta osób w biurze, a tylko jedna nie miała w tym roku urlopu. – Sięgnął po karafkę. – Doleję ci wina, jeśli potrafisz zgadnąć, kto taki. Simon nadstawił kieliszek. – Ja. – Ty. Nic dziwnego, że tak kiepsko wyglądasz. Simon przypomniał sobie odbicie w lustrze łazienkowym. Kiedy po raz ostatni wziął parę dni wolnych? Musiało to być ze dwa lata temu, kiedy on i Karolina udawali, że jeszcze są małżeństwem. Z rozkoszą wrócił wtedy do biura.

Ernest zebrał talerze i postawił na stole sery. – Może gadam tak po winie – powiedział – i jeśli chcesz, nazwij mnie starą zrzędą, ale ja się tym nie przejmę. Potrzebujesz urlopu. – Krzątał się przy desce z serami. – Po kawałku każdego? – Nie wiem, Ern. Mam w tej chwili mnóstwo na głowie. – Przekaż obowiązki Jordanowi. Będzie zachwycony. Mógłby korzystać z twojego miejsca na parkingu. – Ernest postawił sery przed Simonem. – No, skubnij brillat-savarin, zamknij oczy i pomyśl o Francji. Wciąż powtarzasz, jak bardzo jest ci droga. Weź samochód i jedź na południe. – Z uśmiechem przekrzywił głowę. – Wiesz, co mówią o człowieku, który tylko pracuje, a nigdy się nie rozerwie? – Tak, Ern. Że się bogaci. – Włożył ser do ust i pomyślał o wyjeździe na południe. Ciepłe, uwodzicielskie południe rozjaśnione blaskiem, z łagodnym powietrzem i lawendowym wieczornym niebem. I bez zarządu. – Muszę przyznać, że to pokusa. – W takim razie – rzekł Ernest, jakby go już przekonał – kładź się do góry brzuchem i rozkoszuj. Po to jest pokusa. Simon sięgnął po kieliszek. – Może masz rację. – Wino w ustach wydawało się ciepłe i aksamitne, przynosiło pociechę i odprężenie. Odpowiedział Ernestowi uśmiechem. – Dobra, poddaję się. Tylko parę dni. Czemu nie?

2 Żylasty człowieczek zwany Jojo przybył tam wcześnie i oparty o ciepły kamienny mur obserwował wielkie omszałe koło młyńskie, obracające się powoli, połyskliwie zielone i ociekające w słońcu wodą. Za nim widział ozdobny, piernikowy masyw Caisse d’Épargne, budynek jak z pocztówki, z wymyślnymi architektonicznymi zakrętasami i opasłymi donicami pelargonii na schodach przed wejściem, podobniejszy do willi milionera niż do banku. Ludzie mówili, że to najbardziej malowniczy bank w Prowansji, odpowiedni dla malowniczego miasteczka Isle-sur-Sorgue. Zgodnie z posiadanymi przez Jojo informacjami można się było do niego dostać. Istniała droga. Jojo zapalił papierosa i obrócił się, aby poszukać znajomej twarzy w tłumie przechadzającym się po targu w niedzielny poranek. Zbliżał się koniec sezonu, lecz skuszeni piękną pogodą ostatnich dni września ludzie wyszli na dwór – krzepkie, podejrzliwe gospodynie z wypchanymi koszykami, Arabowie kupujący na lunch żywe kurczaki na straganach z drobiem, turyści o poczerwieniałej skórze, w jaskrawych strojach urlopowych. Posuwali się wolno, tamowali ruch na chodnikach, wylewali się na jezdnię. Samochody, usiłujące przejechać przez miasto, musiały pełzać przy wtórze gniewnego trąbienia. To może stanowić trudność, myślał Jojo. Sztachnął się po raz ostatni, z dawnego więziennego nawyku chowając niedopałek w dłoni. Mężczyzna, na którego czekał, powolnym krokiem przeszedł przez ulicę, z na pół zjedzonym croissantem w ręce i brzuchem większym niż kiedykolwiek przedtem. Od tamtych czasów musiało mu się układać w życiu, choć nigdy nie był chudy. – Hej! Generale! Gruby pomachał croissantem. – Salut, Jojo. Ça va?

Uścisnęli sobie ręce i uśmiechnięci odstąpili do tyłu, lustrując się wzrokiem. – Ile to już czasu? Dwa lata? – Więcej – roześmiał się gruby. – Nie podrosłeś. – Ugryzł croissanta i strzepnął z wąsów złociste płatki ciasta wierzchem dłoni – dłoni, jak zauważył Jojo, która od lat nie splamiła się pracą fizyczną, przeciwnie niż jego własne pokryte bliznami palce i stwardniałe dłonie. – No co, będziemy tu sterczeć cały dzień? – Generał poklepał Jojo po plecach. – Chodź, postawię ci coś do picia. – Dwie sekundy – odparł Jojo. – Chcę ci najpierw coś pokazać. – Chwycił Generała za ramię i podprowadził do muru. – Popatrz tam. – Skinieniem głowy wskazał płynącą w dole rzekę. – Na drugą stronę. Na przeciwległym brzegu szczyt kamiennego łuku wznosił się na metr nad wodę. Kamienie były suche i czyste; najwyraźniej woda od lat nie sięgała tak wysoko. Generał spojrzał na łuk, rzucił ostatnie okruszyny croissanta do rzeki i obserwował, jak kłócą się o nie dwie kaczki. – No więc – powiedział. – Sto lat temu jakiś con umieścił drzwi w złym miejscu. – Tak sądzisz? – Jojo mrugnął i postukał się po nosie. – Może nie. Dlatego zadzwoniłem. Allez. Chodźmy napić się tego czegoś. Po drodze do centrum opowiedzieli sobie, co zaszło w życiu każdego z nich od czasu zwolnienia z Les Baumettes, więzienia w Marsylii. Trzymali się wtedy razem, oni i garstka innych drobnych miejscowych przestępców, którym w tym samym czasie powinęła się noga. Od Jojo odeszła żona; kiedy siedział, przeniosła się gdzieś na północ ze sprzedawcą pernoda. Teraz mieszkał w dwóch pokojach w Cavaillon i harował jak wół u majstra murarskiego wyspecjalizowanego w odnawianiu starych domów. To praca dla młodego mężczyzny, a on nie jest już młody, ale nie może robić nic innego,

tylko co tydzień grać w Lotto i ufać, że od dźwigania nie wysiądzie mu kręgosłup. Generał okazywał współczucie, które zawsze wypływa z ulgi, że innym wiedzie się gorzej. On miał szczęście. Nie dość, że nie stracił żony, ale stracił teściową, a pozostawiona przez nią suma wystarczyła na zakup małej pizzerii w Cheval-Blanc. Nic luksusowego, interes jednak pewny, a je się i pije w pracy. Mówiąc to, Generał ze śmiechem poklepał się po brzuchu. W życiu może gorzej się układać. Choć jego żona trzyma rękę na kasie, nie narzeka. Znaleźli stolik w cieniu platanów na chodniku przed Café de France, na wprost starego kościoła. – Co pijesz? – Generał zdjął ciemne okulary i pomachał nimi na kelnera. – Pastis. Wszystko prócz pernoda. – Jojo rozejrzał się dokoła i przysunął wraz z krzesłem do Generała. – Powiem ci, czemu dzwoniłem. – Mówił cicho, nie spuszczając wzroku z przechodniów i zniżając głos, ilekroć ktoś się zbliżał. – Mój majster ma starego przyjaciela, dawnego policjanta, który popadł w tarapaty i został wylany. Teraz zajmuje się zabezpieczeniami, sprzedaje systemy alarmowe każdemu, kto tutaj kupuje sobie drugi dom. Tym ludziom nie brak forsy, a denerwują ich wiadomości o włamaniach do pustych domów w zimie. Właścicielowi każdego domu, w którym robimy, majster zawsze opowiada, że w Vaucluse jest więcej włamywaczy niż piekarzy, a potem poleca swojego copain. Jeśli właściciel zainstaluje alarmy, majster dostaje kopertę. – Jojo potarł kciukiem o palec wskazujący. Kelner przyniósł trunki; Jojo odprowadził go wzrokiem aż do kawiarni i dopiero wtedy znów się odezwał. – Parę dni temu ten facet – na imię ma Jean-Louis – przychodzi na budowę i śmieje się, jakby w życiu nie słyszał lepszego kawału. Pracowałem na dachu, a oni rozmawiali dokładnie pode mną. Wszystko słyszałem. – To nie był ten o paryżance, transwestycie i listonoszu? Jojo zapalił papierosa i dmuchnął dymem na psa szukającego kostek

cukru pod stolikiem. – Opowiadał rzecz zabawną, ale nie kawał. Posłuchaj: właśnie wprowadzili nowy system zabezpieczeń w Caisse d’Épargne: elektroniczne oczy, poduszeczki dociskające w podłodze, wykrywacze metalu w drzwiach, umocnienia. Zainstalowała to jedna z dużych firm liońskich. Kosztowało miliony. Generał słuchał zaskoczony. Zawsze miło jest się dowiedzieć, że bank musiał wydać miliony franków, ale na pogrzebach opowiadano zabawniejsze historie. – Co było takie śmieszne? Czy czeki banku nie miały pokrycia? Jojo się uśmiechnął i pokiwał palcem. – Lepiej. Stało się to, że przenieśli skarbiec… wszystkie kasy pancerne… na sam tył banku dla lepszego zabezpieczenia. Pięciocentymetrowe stalowe sztaby w drzwiach, potrójne zamki… – Jojo urwał w celu spotęgowania efektu – …ale żadnych oczu elektronicznych. Ani jednego. – Ah bon? – Nie. A dlaczego? Bo klienci przeglądający zawartość swoich sejfów nie chcą się pokazywać na ekranie telewizyjnym w gabinecie dyrektora, kiedy przeliczają gotówkę. Generał wzruszył ramionami. – C’est normal, non? – Ale co najlepsze – Jojo wypił i obejrzał się na inne stoliki, zanim pochylił się do przodu. – …Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nowy skarbiec znajduje się dokładnie nad starym kanałem prowadzącym do rzeki. Akurat nad nim. – Nad starym kanałem? – Nad tym łukiem, na który patrzyliśmy przed chwilą. Tam jest wylot. Dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów w górę, a znajdziesz się pod podłogą

skarbca. Trochę plastiku i bum! Załatwione. – Formidable. A potem możesz tańczyć na poduszkach dociskających do przyjazdu glin. Jojo pokręcił głową i znów uśmiechnął się rozbawiony. – Nie. Jest jeszcze coś śmiesznego. Nie ma żadnych poduszek. W podłodze brak przewodów. Uznali, że drzwi wystarczą. Jean-Louis nie dawał wiary. Generał swoim zwyczajem pociągnął się za wąs, od czego zdaniem żony jego twarz robiła się krzywa. Isle-sur-Sorgue, jak wiedział, to bogate miasteczko, pełno tu handlarzy antykami, którzy prawie wszystko sprzedają za gotówkę. Warto byłoby poprzeglądać ich sejfy. Obudziło się w nim zainteresowanie. Więcej niż zainteresowanie, musiał przyznać. Przeszedł go dawny dreszcz podniecenia, jaki zawsze odczuwał, planując robotę. W tym był dobry, w planowaniu. Dlatego inni nazywali go Generałem. Potrafił ruszyć głową. Jojo patrzył na niego jak kukułka czekająca na robaka, oczami roziskrzonymi i ciemnymi w chudej, opalonej twarzy. – Alors? Co o tym sądzisz? – Nie wiemy, czy to prawda. Coś mi tu śmierdzi. – Generał rozejrzał się za kelnerem. – Ale przecież możemy jeszcze się napić. Jojo uśmiechnął się. To cały Generał. Prawdziwy pesymista, zawsze dostrzegający trudności. Ale nie powiedział nie. Kiedy tłum się przerzedził i ludzie ruszyli do domów na lunch, dwaj mężczyźni podjęli rozmowę. Na placu zapanowała cisza przerywana biciem kościelnego zegara.

3 Simon przyszedł do biura o ósmej trzydzieści. Długie, gustownie surowe korytarze ziały ciszą i pustką, jeśli nie liczyć takiego ostatnio mnóstwa doniczkowych palm i fikusów, że agencja zatrudniła ogrodnika, aby ich doglądał, smukłego młodzieńca w bawełnianych rękawiczkach, który całymi dniami polerował liście. Ernest nazywał go zarządcą listowia. Mijając otwarte drzwi, Simon zauważył młodszego księgowego pochylonego nad pierwszym tego dnia zestawieniem. Księgowy podniósł wzrok, rad, że dostrzeżono jego pilność. Simon kiwnął mu głową na powitanie i zastanowił się, jak brzmi jego nazwisko. Tylu ich teraz jest, na ogół podobnych do siebie jak dwie krople wody w ciemnych, modnie skrojonych garniturach. Może trzeba ich skłonić do noszenia identyfikatorów. Przez pokój Liz wszedł do swego gabinetu. Pewien gość z Ameryki powiedział mu kiedyś, że ten gabinet świadczy o sprawowanej władzy, bo jest narożny i ma dwa razy lepszy widok niż pokoje pracowników na niższych stanowiskach. A co wspaniałe, powiedział Amerykanin, w polu widzenia nie ma nic tak zwyczajnego jak biurko. Miękkie skórzane kanapy, niskie stoliki, na całej ścianie ekrany telewizorów i monitory komputerów, wyraźnie większe i bardziej soczyste rośliny niż te we wspólnych pomieszczeniach agencji. Raj potentata. Na bocznym stoliku Liz zostawiła nagromadzone poprzedniego dnia papiery, porządnie podzielone na cztery kupki: wiadomości, korespondencja, raporty ze spotkań i, stosik najbardziej odrażający, dokumenty dotyczące strategii i plany sprzedaży, kilka godzin potwornej nudy w lśniących ciemnoniebieskich teczkach. Za drzwiami ćwierkał faks, kiedy Simon przeglądał wiadomości. Z Nowego Jorku dzwonił Ziegler. Adwokaci Karoliny. Czterech klientów. Dyrektor kreatywny, dyrektor finansowy, dwóch kontrolerów rachunkowości i szef telewizji. I Jordan. Boże, tak ma zaczynać dzień. Wtem przypomniał

sobie o decyzji podjętej poprzedniego wieczora i poweselał. Jedzie na urlop. Wziął kartkę od Jordana – „Muszę się z Tobą zobaczyć możliwie szybko” – i pod spodem nagryzmolił: „Jak tylko będziesz gotowy. 8 rano”. Wskutek kłamstewka Jordan znajdzie się w defensywie. Nigdy nie przychodził przed ósmą trzydzieści. Simon zaniósł kartkę na drugą stronę korytarza, aby ją tam zostawić i zorientować się, jakie hobby ma ostatnio Jordan, który ślady swoich zainteresowań niechcący pozostawiał w gabinecie na eksponowanych miejscach. Strasznie się musi wysilać, myślał Simon, aby być lepszym od szeregowych pracowników. Dawno temu zrezygnował z tenisa, kiedy zaczęła w niego grać młodzież. Okres dubeltówek i toreb myśliwskich nastąpił po zakupie wiejskiej posiadłości, później była faza żeglarska zaznaczona gumowymi butami i sztormiakami. Teraz widocznie grał w polo. Nad młotkami opartymi o ścianę za jego biurkiem wisiał niepokalany kask, a obok tablica z terminarzem imprez w Ham Polo Club, częściowo przesłaniającym zaproszenie na drinki do Reform Club. Oczywiście najnowszym konikiem pracowników reklamy mających aspiracje towarzyskie było polo – piekielnie kosztowne, wymagające wspaniałego sprzętu i przy odrobinie szczęścia stwarzające okazję do zażyłości z członkami rodziny królewskiej. Simon z uśmiechem starał się odgadnąć, kiedy Jordan zapragnie miejsca na parkingu dla swoich kuców i firmowego helikoptera, który go będzie przerzucać do Windsoru. Usłyszał stuk wysokich obcasów, więc zatknął wiadomość za ramkę z fotografią niebrzydkiej i, jak głosiła plotka, bardzo bogatej żony Jordana. Liz sortowała faksy nadesłane nocą z Ameryki, a jej sylwetka, z długimi ciemnymi włosami opadającymi na policzek, rysowała się na tle okna. Biurowa surowość stroju Liz podkreślała parę cudownych nóg. Simon uważał się za znawcę nóg, a Liz miała świetne, bar dzo długie od kolana do kostki. Mimo pobożnych zamiarów angażowania nieładnych starych panien w średnim wieku, ze zgniłym oddechem i płaskostopiem, zawsze zatrudniał atrakcyjne sekretarki i patrzył na nie z wielką przyjemnością. Widok pochylonej Liz pozwalał mu przetrwać niezliczone zebrania.

– Dzień dobry, Elizabeth. – Dzień dobry panu. Jak się pan dziś czuje? – Uśmiechnęła się do niego znad bukietu faksów. Ilekroć mówił do niej Elizabeth, był w dobrym nastroju. – Znakomicie, a po filiżance kawy czułbym się jeszcze lepiej. Potem musimy poszukać mojego wiaderka, łopatki i kapelusza z szerokim rondem. Idąca w stronę maszynki do kawy Liz przystanęła z uniesionymi brwiami. – Zamierzam sobie zrobić parodniowy urlop. Chciałbym pojechać na południe Francji i zobaczyć, czy to prawda, co wszyscy mówią o SaintTropez. – Chyba dobrze to panu zrobi. Co mówią o Saint-Tropez? – Jesienią w Saint-Tropez nie ma absolutnie żadnych pokus – odparł Simon. – Na plaży będę sam na sam z mewami, a wieczory będę spędzać samotnie w mojej mnisiej celi. Mogłabyś faksem zarezerwować mi pokój w Byblos? Liz pochyliła się nad biurkiem, aby to sobie zanotować. – Będzie panu potrzebne miejsce na promie. – I jedną noc spędzę w Paryżu. W hotelu Lancaster. – Kiedy chce pan wyjechać? – Jutro. Zadzwoń do Filipa Murata i spytaj, czy może zjeść ze mną obiad. I na litość boską, powiedz mu, że to sprawa służbowa, bo inaczej przyprowadzi jedną ze swoich dziewczyn z „Elle” i będzie jej chuchać do ucha przez cały wieczór. Wiesz, jaki jest… pod tą warstewką kremu po goleniu kryje się maniak seksualny. Liz zrobiła skromną minkę. – Moim zdaniem pan Murat jest bardzo uroczy. – No, nigdy nie wsiadaj z nim do windy, to wszystko. Simon czuł się prawie szczęśliwy i z niecierpliwością oczekiwał

wyrwania się z biura. Ernest może zorganizować mieszkanie na Rutland Gate, a Jordan użyje sobie w roli naczelnego dyrektora przez tydzień. W ciągu tygodnia nie może się właściwie zdarzyć nic złego. Liz wróciła z kawą. – Załatwimy telefony? – Tylko klientów. Jordan może się zająć sprawami agencji. – I adwokatów pani Shaw? – Ach, oni. Nie uważasz, że mógłbym im wysłać z Saint-Tropez pocztówkę? – Wczoraj dzwonił starszy wspólnik. Powiedział, że to pilne. Simon popijał kawę. – Wiedziałaś, Elizabeth, że ma przy telefonie sekundomierz? Liczy od minuty. Gdybyś, broń Boże, w przypływie desperacji zadzwoniła kiedyś, aby go zaprosić na obiad, policzyłby ci za rozmowę. Pocztówka wypadłaby taniej. – I tak będzie pan musiał porozmawiać z nim po powrocie. – Masz rację. Wiem, że masz rację. – Simon westchnął. – Dobra. Załatwmy to ze złodziejem, zanim pociągnie mnie do odpowiedzialności za lekceważenie telefonów. Ale nie odkładaj słuchawki, kiedy się odezwie. Słychać sekundomierz. Tyka. To taki, jakiego się używa do gotowania jajek. Rozmowa była krótka i kosztowna. Karolina chce mieć nowy samochód. Potrzebuje go. Zgodnie z warunkami umowy ma do niego prawo. Simon zgodził się na bmw, ale targował się o sprzęt stereofoniczny, dopóki nie zrozumiał, że mógłby go kupić za cenę pięciominutowej rozmowy z prawnikiem. Po odłożeniu słuchawki zastanawiał się, czy zabójstwo adwokata można by uznać za popełnione w afekcie. Podniósł oczy i zobaczył stojącego w drzwiach Jordana z filiżanką kawy w ręce, ubranego tak, że przeczyło to wyobrażeniom większości ludzi o pracowniku reklamy. Wyglądał staromodnie, bardzo szacownie i zapewne

dlatego klienci czuli się z nim bezpieczni. Ernest klął się, że słyszał kiedyś, jak ubranie Jordana skrzypi, takie jest ciężkie. Dzisiaj Jordan przebrał się za cenionego pracownika banku rembursowego – miał na sobie trzyczęściowy garnitur w prążki, koszulę w paski, spokojny krawat, złotą dewizkę w klapie marynarki tonącą w obfitych jedwabnych fałdach chustki w kieszonce, bardzo wyglansowane czarne buty. Włosy w mysim kolorze, zaczesane do tyłu, nad uszami tworzyły skrzydła. Simon zauważył, że Jordan hoduje kępki włosów na policzkach, jak emerytowani oficerowie mary narki, faworyty w stanie embrionalnym. Wyglądał na stuprocentowego Anglika. Simon nie dopuścił go do głosu. – Chodź, Nigel, wejdź do środka. Posłuchaj, bardzo mi przykro, że musiałem wczoraj odwołać zebranie, ale miałem okropny dzień. Po prostu zabrakło mi sił. Napij się jeszcze kawy. Zapal cygaro. Powiedz, że mi wybaczasz. Jordan złożył swe chude ciało na kanapie i odstawił kawę, żeby móc błysnąć mankietami i przygładzić włosy. – To nie o mnie chodzi, Simon – odparł. Mówił tak, jakby miał za ciasny kołnierzyk koszuli. – O innych. Już się zastanawiają, czy zarząd nadal istnieje. Trzy zebrania z rzędu odwołane. Mówię ci, stary, ludzie czują się urażeni. Simon potrafił odgadnąć, kto jest najbardziej urażony. – Masz na myśli jakąś jedną osobę? Kogoś, do kogo twoim zdaniem powinienem zajrzeć? Jordan wyjął złotą papierośnicę i bez pośpiechu wybierał papierosa. Z kieszonki w kamizelce wyciągnął złotą zapalniczkę. Światło odbiło się od jego grubego złotego sygnetu i złotych spinek do mankietów. Ten facet to chodzący sklep jubilerski, pomyślał Simon. – Chyba tym razem zdołam ich ugłaskać. Powinien wystarczyć jakiś drink

pod koniec dnia, ciche słówko szepnięte nad whisky. Już ja się tym zajmę. Simon usiłował sprawiać wrażenie odpowiednio wdzięcznego. – Jeśli nie zrobi ci to różnicy. – Przestań zaprzątać sobie tym głowę. – Jordan wydmuchnął pióropusz dymu w powietrze. Palił w wystudiowany sposób, rad z siebie, a Simona zawsze kusiło, aby mu podać papierosa z ładunkiem wybuchowym. – W rzeczywistości mam pewnie lepszy kontakt z ludźmi niż ty obecnie. Kłopoty osobiste i tak dalej. Nie zajmuj się zarządzaniem. Jordan bardzo rozwlekle snuł teorie na temat zarządzania, ilekroć znalazł się w towarzystwie kogoś, kogo uważał za równego sobie w hierarchii służbowej, i Simon słyszał je ze sto razy. – Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. – Jordan wyczuł, że czegoś się dowie, i pochylił się do przodu, gdy Simon ściszył głos do poufnego szeptu. – Chodzi o to, że powinienem zrobić sobie przerwę. Miałem ostatnio kilka dość trudnych miesięcy. Jordan przytaknął ze zrozumieniem. – Rozwód to naprawdę nic miłego. – No, przejdę nad tym do porządku, ale przydałoby mi się kilka dni poza polem ostrzału, a byłem ciekaw, czy mógłbyś mnie przez jakiś tydzień zastępować. Bardzo niechętnie cię proszę. Bóg jeden wie, że dość miałeś na głowie, ale nie zaznałbym spokoju, gdybym się nie upewnił, że nie grozi żadna katastrofa. Jordan ze wszystkich sił starał się nie puszyć. – Chciałbym wyjechać jutro – powiedział Simon – ale oczywiście to zależy od twoich terminów. Wiem, że daję ci cholernie mało czasu, chyba jednak w mojej sytuacji im prędzej wyjadę, tym lepiej. – Jutro? – Jordan ze zmarszczką na czole rozważał, jakimi obowiązkami obciążony jest człowiek na stanowisku. – Będę musiał poprzesuwać parę

zebrań. Przez kilka najbliższych dni mam dość nabity terminarz. Simon już wcześniej do niego zajrzał. Cały jeden dzień był przekreślony, a u góry figurowało tylko słowo „Cotswolds”. W tej części Anglii agencja nie miała klientów. Koni za to nie brakowało. – Słuchaj, jeśli to za… Jordan podniósł rękę. – Jakoś dam radę. – Znów się zmarszczył. – Ale może będę musiał pożyczyć Liz. Susan, choć znakomita, może nie nadążyć, jak będę siedział na dwóch dyrektorskich stołkach. Simon wyobraził sobie Jordana, który prowadzi zebrania, balansując dwoma kaskami do polo na głowie. – Oczywiście – podpuszczał go Simon. – Chyba będzie rozsądne, jeśli się tu przeniesiesz. Może być łatwiej. Jordan niby to rozważał straszliwe niewygody związane z przenosinami o dziesięć metrów w głąb korytarza, po czym rzucił Simonowi to szczere spojrzenie spod zmarszczonych brwi, zawsze tak skuteczne w stosunkach z klientami. – Może być lepiej, stary. Może być lepiej. Może działać na ludzi bardziej uspokajająco. – Daj do zrozumienia, że wodze dzierży stanowcza ręka – rzekł Simon. – O to mi właśnie chodzi. Nigdy nie myślałeś o konnej jeździe, co? Fantastyczna zabawa. Koń to wspaniałe stworzenie. – Wiesz, co Oscar Wilde powiedział o koniach, prawda? „Niebezpieczne z obu końców, a w środku niewygodne”. Podzielam ten pogląd. – Nie wiesz, ile tracisz, stary. – Jordan wyprostował się, wstał, wymierzył cios prawym i lewym mankietem. – No, trzeba się brać do roboty. Skontaktuję się z tobą wieczorem, zanim wyjedziesz. Simon słyszał, jak za drzwiami mówi do Liz:

– …Bronić twierdzy pod nieobecność Simona… utrzymuj łączność z Susan… wszystkie zebrania tutaj, tak mi się wydaje. Oto, pomyślał Simon, człowiek szczęśliwy. Sam resztę dnia spędził przy telefonie. Do Paryża dotarł nazajutrz późnym popołudniem. W hotelu Lancaster czekała wiadomość: monsieur Murat spotka się z nim w Chez L’Ami Louis o ósmej. Dobry początek wakacji. To ulubiona paryska restauracja Simona i nie trzeba tam iść w krawacie. Wziął prysznic, przebrał się i postanowił spacerkiem powędrować na Saint-Germain, na drinka w Deux Magots. Zapomniał, jak piękny jest Paryż. W porównaniu z Londynem wydawał się bardzo czysty, żadnych worków ze śmieciami na chodnikach, żadnych wywieszek, że dom jest na sprzedaż. Przystanął na Pont-Neuf i ponad rzeką popatrzył na Luwr. Zmierzch zabarwiony był błękitem, upstrzony światłami okien i latarni ulicznych i Simon przez chwilę żałował, że jest umówiony na obiad. Choć bardzo lubił Murata, taki wieczór należało spędzić z ładną dziewczyną. W Deux Magots panował zwykły tłok, kelnerzy byli wyniośli jak zawsze, a bywalcy jak zawsze udawali znużonych życiem. Dziewczyny tej jesieni znowu ubierały się na czarno, miały starannie potargane długie włosy i blade twarze, nosiły za duże skórzane kurtki i znienawidzone przez Simona grube buty na płaskich obcasach i miękkiej podeszwie, w których nawet najlepsze nogi wyglądają niezgrabnie. Dlaczego one wszystkie chcą być identyczne? Simon zapalił cygaro i zamówił kir. Dobrze znów być we Francji, słyszeć dokoła francuski. Zdziwiło go, że aż tyle rozumie. Dawno, ponad dwadzieścia lat temu, przez sześć miesięcy pracował jako kelner w Nicei. Wtedy władał językiem biegle albo na tyle biegle, aby zarobić na życie, więc się ucieszył, że nie wszystko zapomniał. Obserwował siedzącą w kącie parę Japończyków, którzy usiłowali zamówić coś u kelnera, podczas gdy ten paryskim zwyczajem udawał, że ani w ząb nie rozumie.

– Scosh. – Japończyk podniósł dwa palce. – Scosh. – Comment? – Scosh. Kelner wzruszył ramionami. Japończyk otworzył małą kartę trunków i pokazał coś w połowie stronicy. – Scosh. Kelner raczył spojrzeć i westchnął. – Non – powiedział. – Whisky. – Hai, hai. Scosh whisky. – Deux? Japończyk z uśmiechem kiwnął głową, a kelner, zadowolony, że uznano jego wyższość, krętą drogą między stolikami ruszył w stronę baru. Kir zaostrzył apetyt Simona i skłonił do rozważań, czy nie jest za wcześnie na borowiki, co roku na krótko pojawiające się w karcie L’Ami Louis. Simon uprzytomnił sobie, że przez całe popołudnie nie myślał o biurze, nie zadzwonił nawet do Liz, aby jej powiedzieć, że dojechał. Francja już wywierała na niego dobroczynny wpływ. Zapłacił i przeszedł na drugą stronę bulwaru Saint-Germain do postoju taksówek. Wysiadł z taksówki na wąskiej Rue du Vertbois i przez chwilę stał przed drzwiami restauracji. Bogu dzięki nie jest odnowiona i odkażona. Pchnął drzwi i zanurzył się w ciepłym gwarze jednej z ostatnich wspaniałych knajp paryskich. Utrzymana była w stylu z początków dwudziestego wieku, nędzna, z popękaną farbą w kolorze dobrego ciemnobrązowego gulaszu, z płytami podłogi startymi aż do betonu. Poza fotografią dawnego właściciela, Antoine’a z siwymi bokobrodami, i jednym czy dwoma plamistymi ze starości lustrami, na ścianach nic nie wisiało, a całą długość sali zajmował wieszak. Od ponad półwiecza prawie nic się tu nie zmieniło i Simon za

każdym razem czuł się w tej knajpie jak w obdrapanej jadalni starego przyjaciela. Murat zarezerwował stolik za piecem, w którym palono drewnem, i Simon usiadł, aby, czekając, zastanawiać się, kim są ci ludzie dokoła. Przychodziła tu zazwyczaj interesująca zbieranina: osoby sławne, bogate i znane – gwiazdy filmowe i reżyserzy, politycy liczący na to, że zostaną rozpoznani, i mężowie stanu usiłujący zachować incognito, młodzi ludzie z bogatych rodzin paryskich, aktorki z wielbicielami, playboye w średnim wieku – i prawie zawsze grupka nowicjuszy, nie całkiem pewnych, co sądzić o podniszczonym wnętrzu. Zjawiły się dwie pary amerykańskie, kobiety przedwcześnie wystrojone w futra, z przyprószonymi siwizną włosami, mężczyźni jeszcze w letnich blezerach. Simon dostrzegł zaniepokojenie na twarzach kobiet, kiedy kelner od niechcenia zwinął ich wspaniałe szynszyle, warte po kilka tysięcy dolarów, i rzucił na półkę nad stolikiem. – Jesteś pewny, Clayton – zwróciła się jedna z nich do męża – że to tutaj? Mąż poklepał ją i zachęcił do zajęcia miejsca. – To bistro, skarbie. Czego się spodziewałaś, lepszej obsługi? Przyszedł kelner z butelką meursault, a Simon chłonął bukiet, który nasuwał myśl o pajęczynach i ciemnych piwnicach. Wino było schłodzone, lecz nie na tyle zimne, aby straciło smak. Simon pociągnął łyk i skinął głową. Kelner napełnił jego kieliszek. – C’est pas terrible, eh? Z łomotem wszedł do restauracji Murat, spóźniony i rozczochrany, w wymiętym czarnym ubraniu i długim różowym szaliku, z zębami i okularami błyskającymi w ogorzałej twarzy, kiedy obrócił się do Simona, i z włosami do ramion, zupełnie jakby żył w latach sześćdziesiątych. Simon nie wiedział, jak ten facet potrafi prowadzić biuro w Paryżu i zachowywać opaleniznę przy swym skomplikowanym, bujnym życiu miłosnym. Poznali

się, kiedy Simon kupił większościowy udział w agencji Murata, po czym interes przeobraził się w przyjaźń. – Filip. Miło mi cię widzieć. – Simon! Przyszedłeś za wcześnie. Nie? Ja się spóźniłem. Merde. Zebranie wlokło się bez końca. – Co to za jedna? Murat patrzył na Simona, siadając i odwijając z szyi różowy kaszmirowy bandaż. Na jego twarzy zagościł niewinny, uroczy uśmiech, w przekonaniu Simona wypróbowywany co rano przed lustrem. – Masz brudne myśli, mój przyjacielu. Ale pamiętam twoje słowa: nie nabijaj cwaniaka w butelkę. – Murat rozkoszował się tym powiedzonkiem. Lubił używać potocznych zwrotów angielskich i przyswajał sobie wyrażenia gwarowe, ilekroć je usłyszał. – Dobra. Powiem ci. To klientka od jogurtu, wiesz? Ma swoje lata i… – …przeleciałeś ją ze względu na agencję – rzekł Simon. Murat poczęstował się winem. – Zapłaciła za przyszłoroczną kampanię, potem zrobiliśmy małe oblewanko, a potem, no… – Wzruszył ramionami. – Oszczędź mi przygnębiających szczegółów. Co zjesz? Przeglądali kartę, kiedy od amerykańskiego stolika doleciał do nich strzęp rozmowy: – …i wiecie, co się w końcu okazało? Że to przepuklina. Ja wezmę pieczonego kurczaka. Więc on wychodzi ze szpitala i wnosi do sądu pozew o niewłaściwe leczenie… Simon uśmiechnął się do Murata. – Wolę chyba posłuchać o twoim życiu seksualnym niż o tym. Skinął na kelnera i zamówili jedzenie.

– Jak długo zostaniesz w Paryżu? – zapytał Murat. – Jest w sobotę przyjęcie z dziewczynami gwarantowanej urody. – Mrugnął i wypróbował swoje najnowsze powiedzonko: – Nie przejmuj się tamtym, baba z wozu, koniom lżej, prawda? – W twoich ustach brzmi to tak romantycznie – odparł Simon. – Ale nie mogę. Wyjeżdżam jutro z samego rana na parę dni do Saint-Tropez. Kelner przyniósł skwierczące i mocno zalatujące czosnkiem małże, foie gras, któremu Simon nigdy nie potrafił się oprzeć, i stos ciepłych grzanek na talerzu. Omszała, zakurzona butelka czerwonego burgunda stanęła z boku, aby wino mogło pooddychać. Simon zdjął marynarkę i rozejrzał się dokoła. Wszystkie stoliki były teraz zajęte, panował tłok i gwar. Tutaj zawsze rozbrzmiewał śmiech; to miejsce ludzie odwiedzali dla przyjemności. Diety były zabronione, a porcje olbrzymie. Nikt nie przychodził do L’Ami Louis, aby cicho siedzieć nad paroma listkami sałaty. – Saint-Tropez? – Murat skwitował to lekkim grymasem. – Już po nim. Już po całym wybrzeżu, chyba że chcesz grać w golfa z paroma dupkami z Paryża. Na wybrzeżu obowiązuje BCBG… Bon Chic Bon Genre… i każe się każdego, kto nie nosi koszuli od Lacoste’a. – Załóżmy, że nie ma takiej koszuli. Dokąd jedzie? Murat ostatnim małżem zgarniał resztki sosu z talerza. – Byłeś kiedyś w Lubéron? Między Awinionem a Aix. Okolica robi się dość szykowna, ale jest piękna… stare wsie, góry, żadnych tłumów, fantastyczne światło… spędziłem tam w czerwcu tydzień z Natalią. Było très romantique do przyjazdu jej męża. Kelner zebrał ze stołu. Simon nigdy nie był w Lubéron. Jak setki tysięcy innych jechał prosto na Lazurowe Wybrzeże, smażył się na plaży i wracał prosto do domu. Środek Prowansji pozostawał obszarem nieznanym, zamazującymi się nazwami z drogowskazów przy autostradzie. – Dokąd trzeba jechać?

– Zjedź z autostrady w Cavaillon i dojedź do Apt. To fraszka, dwadzieścia minut. Mogę ci powiedzieć, gdzie zatrzymaliśmy się z Natalią. Mała miejscowość, beaucoup de charme, prywatny taras, gdzie oboje możecie opalać się nago… – Filipie, jestem sam… – No więc? Opalaj się nago sam. Może ci dopisze szczęście. – Murat się pochylił. – Pewnego rana wchodzi pokojówka, aby ci posłać łóżko… jedna z tych dojrzałych prowansalskich siedemnastolatek, z oliwkową cerą i wielkimi brązowymi oczami… i przyłapuje angielskiego milorda, który jest na tarasie tout nu. Nie może mu się oprzeć. Voilà! W roztaczaniu wizji spokojnego, nieskomplikowanego urlopu przeszkodziło Muratowi pojawienie się olbrzymiego pieczonego bażanta, którym mieli się podzielić, i piramidy chrupkich, cienko krojonych frytek. Od amerykańskiego stolika dobiegły okrzyki konsternacji na widok rozmiarów kurczaka zamówionego przez jedną z kobiet. – Wszystko to dla moi? Mój Boże. Murat nalał czerwonego wina i podniósł kieliszek. – Bonnes vacances, mój przyjacielu. O Lubéron mówię poważnie; to dość specyficzne. Powinieneś spróbować.

4 Pizzeria U Matyldy, przy drodze prowadzącej do Cheval-Blanc, była w niedziele zamknięta. Żona Generała lubiła spędzać ten dzień ze swoją siostrą w Orange, a Generał się cieszył, że zostaje sam i może grać w kręgle. Tej niedzieli jednak nie wyjął ich z pudła w garażu. Spodziewał się gości. Odrobił zadaną lekcję, opracował plan i dał znać. Stara paczka z Baumettes – albo większość chłopaków, tych, którym udało się nie wrócić do paki – przybędzie wysłuchać propozycji. Generał pozdejmował krzesła z dużego okrągłego stołu, zostawione na nim po sobotnim wieczornym sprzątaniu, wyniósł pastis, wino, szklanki, kieliszki, miskę oliwek i duże pizze, już zimne, ale jeszcze dobre. Zresztą nikt nie przychodzi się najeść. Policzył krzesła. Osiem. Miał nadzieję, że będzie ich dziesięciu, ale pewnej nocy Raoul i Jacques zapomnieli o ostrożności, a policja w czasie rutynowej kontroli przyłapała ich nie pijanych, lecz z bronią i ciężarówką pełną kradzionych dywanów. Przez parę lat nigdzie nie pojadą. Na myśl o tym Generał pokręcił głową. Zawsze mówił, żeby nie zabierali broni. Za nią dostaje się dwa razy większy wyrok. Usłyszał warkot motoroweru i podszedł do drzwi na tyłach pizzerii. Jojo, w czarnej trykotowej koszulce, ogolony na niedzielę, szedł przez zakurzony parking i kiwał głową z uśmiechem. – Salut! – Uścisnęli sobie dłonie. Jojo zerknął ponad ramieniem Generała. – A Matylda? – W porządku – odparł Generał. – Będzie w Orange aż do wieczora. – Bon. To wielki dzień, prawda? Jakiego jesteś zdania? Uda się? Generał poklepał go po plecach i poczuł grube węzły mięśni wyrobionych od dźwigania kamieni i worków cementu po dziesięć godzin dziennie. – Jeśli wszyscy są w takiej formie jak ty, to się uda.

Jojo na tyle znał Generała, że nie zadawał więcej pytań. Generał lubił moment dramatyczny i pełną widownię. Wąskim korytarzem zastawionym beczkami piwa przeszli do restauracji. Jojo popatrzył dokoła, na ściany pokryte tynkiem kamyczkowym, na kinkiety z kutego żelaza w kształcie gondoli, na plakaty z widokami Wenecji i Pizy, na mały, wyłożony płytkami bar i wiszący za nim zwój pergaminu – „Kredytu się nie udziela” – wreszcie na oprawione zdjęcie Matyldy i Generała pozujących sztywno w towarzystwie mężczyzny w krawacie. – Ładny lokal, bardzo sympa. – Jojo wskazał na fotografię. – Kto to? – Mer. Przepada za pizzą. Jego ojciec pochodził z Włoch. – Na dworze rozległ się warkot samochodów i Generał całą swą masą przecisnął się obok Jojo. – Nalej sobie drinka. Ciężarówka renault i brudny mały peugeot zaparkowały w cieniu, a ich pasażerowie utworzyli hałaśliwą grupę, podczas gdy jeden odlewał się pod drzewem. Generał ich policzył. Są wszyscy. – Salut les copains! – Wyszedł na spotkanie mężczyzn, których nie widział od lat. Podawał im rękę, taksując ich wzrokiem. Wyglądali zdrowo, więc w nastroju radosnego oczekiwania wprowadził ich do restauracji. Przypomniały mu się dawne czasy. Bardzo to piękne żyć uczciwie, ale człowiekowi zaczyna wkrótce brakować czegoś podniecającego. – Allez! Siadajcie, siadajcie. – Przysunęli krzesła, Jojo jako zastępca dowódcy zajął miejsce obok Generała. Podawano sobie butelki, nalewano trunki, zapalano papierosy. Generał z uśmiechem rozglądał się dokoła stołu i skubał wąsy. – No, kopę lat. Opowiedzcie mi, jak zostaliście miliarderami. – Nikt nie chciał mówić pierwszy. – Alors? Myślicie, że za barem chowa się gliniarz? Opowiedzcie mi. Nie była to seria opowieści o sukcesach. Fernand, plastiqueur, bez dwóch palców i z policzkiem ściągniętym blizną po źle obliczonym wybuchu, znalazł zatrudnienie w warsztacie samochodowym. Bachir, ze swoją szczupłą twarzą Araba i zamiłowaniem do składa nych noży, dostał mniej

niebezpieczną pracę kelnera w awiniońskiej kawiarni. Claude, po staremu rosły, wykorzystywał szerokie bary i masywne ramiona jako murarz, kolega Jojo. Bracia Borel, dwaj niscy, przysadziści mężczyźni o smagłej cerze, zrezygnowali z kradzieży samochodów i najęli się do projektanta ogrodów krajobrazowych niedaleko Carpentras. Spośród nich wszystkich tylko jeden nie zmienił zawodu, a mianowicie Jean, milczek o zręcznych dłoniach, kieszonkowiec, który ledwie wiązał koniec z końcem na dworcach kolejowych i wiejskich jarmarkach. Generał pilnie słuchał historii każdego z nich. Na to właśnie liczył. Wszystkim uśmiechał się jakiś skok. Ponownie napełniono kieliszki i szklanki i wtedy zaczął mówić. Najpierw, powiedział, kiedy Jojo podsunął mu pomysł, nie potraktował go zbyt poważnie. Ale z uwagi na dawne czasy i z ciekawości zadzwonił tu i tam, przeprowadził pewne badania – i pomalutku utwierdził się w przekonaniu, że jest to wykonalne. Potrwa trochę, wiele miesięcy, ale da się zrobić. Twarze dokoła stołu wyrażały ostrożne zainteresowanie. Claude oderwał wzrok od papierosa, którego skręcał, i zadał pytanie nurtujące każdego z nich: – No więc? Co to takiego? – Bank, mój przyjacielu. Ładny, bogaty mały bank. – Merde. – Bachir pokręcił głową. – To ty zawsze mówiłeś, żebyśmy nie dotykali broni. – Żadnej broni – odparł Generał. – Nie będzie ci potrzebny nawet ten twój pilnik do paznokci. – Ah bon? Po prostu wejdziemy do środka i powiemy, że jesteśmy spłukani, tak? – Ich tam nie będzie. Przez sześć, może osiem godzin będziemy mieć bank wyłącznie dla siebie. – Generał z uśmiechem odchylił się do tyłu. Tę część lubił zawsze: kiedy połknęli haczyk i czekali. Wypił, po czym starannie

wytarł wąsy wierzchem dłoni. – A teraz – powiedział – wyobraźcie sobie sobotni wieczór w Isle-sur-Sorgue, w tygodniu foire des antiquaires. – Pokiwał palcem przed skupionymi twarzami. – Tak się składa, że na przyszły rok przypada to na czternastego lipca… miasto świętuje, setki antykwariuszy, a ich gotówka złożona na noc do Caisse d’Épargne. – Przerwał na moment. – Kupa szmalu, moi przyjaciele. Cały dla nas. Oto marchewka wyłożona na stół. Mężczyźni słuchali w milczeniu, a Generał mówił im, jak mogą wziąć pieniądze. Trochę przed północą w tę sobotę, kiedy miasto będzie się bawić, wejdą do rzeki i wślizną się kanałem. Lipcowa pogoda sprzyja krótkiej kąpieli. Fernand swoim plastikiem zrobi dziurę w podłodze skarbca. W huku świątecznych fajerwerków nikogo nie zdziwi jeszcze jeden stłumiony grzmot. Rozwalenie kas to głupstwo, parę pyknięć. A potem czeka ich przyjemna noc pośród zawartości sejfów. Fernand potarł bliznę na policzku, która po tylu latach nie przestała swędzić. – A co z systemem alarmowym? Normalnie powinien być połączony z żandarmerią. Generał czerpał przyjemność z ujawniania jednego szczegółu po drugim. – Beh oui. – Wzruszył ramionami. – Jest połączony. Ale nie ma przewodów w podłodze skarbca. Tylko w drzwiach, tych prowadzących do banku i wychodzących na tyły, na mały park. Mężczyźni, paląc, myśleli o pieniądzach, a Generał ukroił sobie kawałek pizzy. Obok niego Jojo wiercił się zniecierpliwiony. Wiedział, jak się dostać do banku; trudność stanowiło wydostanie się i ucieczka. – Alors – podjął Generał. – Zabawiliśmy się w skarbcu, opróżniliśmy wszystkie sejfy. Jest niedzielny poranek, odbywa się jarmark. Miasto zapchane, samochody tkwią jak orzechy w nugacie. Ale chociaż przyjemnie nam w skarbcu, musimy się wynosić. – Generał odsunął brzuch od stołu,

beknął i zapałką wydłubał z zębów włókno sardeli. – Są dwie małe niedogodności. – Podniósł serdelkowaty palec. – Jedna, że w niedzielę między dwunastą a pierwszą sprawdzają, czy wszystko jest w porządku. Obserwowałem to przez cztery niedziele z rzędu. Dwóch gliniarzy, rutynowa kontrola, ale zawsze pojawiają się pod koniec jarmarku, liczą donice na schodach banku i idą do domu na lunch. Tak czy owak musimy się ulotnić dobrze przed południem. I oczywiście nie tą samą drogą, którą weszliśmy. Nawet w lipcu dziwnie by wyglądali mężczyźni wychodzący z rzeki i wymachujący plikami pięćsetek. – Przerwał, aby się napić. – Nie, musimy się przedostać na tyły, do parku. Jojo znieruchomiał ze szklanką w połowie drogi do ust. – Przez drzwi? – Naturalnie, że przez drzwi. – Generał podniósł dwa palce. – Voilà le deuxième problème. Bo jak wiemy, do drzwi podłączony jest alarm. – I zawyje – powiedział Bachir – a my na dziesięć lat wrócimy do kicia. Nie, dzięki. Generał się uśmiechnął. – Nic się nie zmieniłeś, mon vieux. Wciąż ten sam pogodny optymista. O czymś jednak zapominasz. Mamy czas na ucieczkę. Niewiele, dwie, trzy minuty… może więcej, jeśli ruch będzie taki duży jak zwykle w dni targowe. Claude myślał z takim wysiłkiem, że jego księżycowa twarz pokryła się zmarszczkami. – Ale jeśli ruch będzie taki duży… – Będzie duży – odparł Generał – duży dla samochodu. Tyle że nie pojedziemy samochodem. Komu pizzę? Jest dobra. Kieszonkowiec Jean wygłosił swoje najdłuższe tego dnia przemówienie: – Gówno obchodzi mnie pizza. Jak uciekniemy? – Po prostu. Na rowerach. – Generał walnął się prawą dłonią w lewą. –

W dwie minuty przemkniemy między samochodami i wydostaniemy się z miasta, a gliny jeszcze będą naciskać klaksony. – Z zadowoleniem szarpnął wąsy. – To się da zrobić. Podniósł ręce, aby uciszyć gwar pytań, i jeszcze przez chwilę tłumaczył. Każdy z nich zabierze do skarbca swoje tenues de vélo – buty, spodenki, czapki i jaskrawe trykotowe koszulki, takie, jakie noszą wszyscy poważni kolarze. Kieszenie będą wypchane, ale kieszenie kolarza często bywają wypchane. Kto by podejrzewał, że banknotami? Komu by się chciało spojrzeć? Co niedziela na szosy wyjeżdżają tysiące kolarzy, więc pozostaną anonimowi. Znikną. To idealne przebranie, taki widok w lecie jest bardzo pospolity. A sposób ucieczki szybki. – Mais attention. – Generał ostrzegawczo pokiwał palcem. – Pozostaje jeden drobiazg. Musicie być w formie… na tyle sprawni, aby z maksymalną prędkością przejechać dwadzieścia, trzydzieści kilometrów i nie wyrzygać się na kierownicę. Ale to głupstwo, kwestia treningu. – Niedbale machnął ręką. – Przed nami wiele miesięcy. Sto kilometrów co niedziela, a będziecie mogli startować w Tour de France. Dokończyli pastis i Generał poszedł po nową butelkę, a siedzący przy stole mężczyźni popatrzyli po sobie i dopiero później zaczęli mówić. Pozwoli im to przeżuć, zaangażować się, zanim zaproponuje obmyślony przez siebie podział ról. – Generale? – Jeden z braci Borel szczerzył zęby w uśmiechu. – Kiedy ostatni raz przejechałeś sto kilometrów? – Parę dni temu. Tak jak zawsze, samochodem. Bóg stworzył niektóre tyłki do siodełek, ale nie mój. Pozwól, że ja ci zadam pytanie. – Generał odkręcił kapsel i popchnął butelkę po stole. – Kiedy ostatni raz miałeś trochę pieniędzy w kieszeni? Trochę prawdziwych pieniędzy? – Kupę szmalu – powiedział Jojo. Borel milczał. Generał wyciągnął rękę i poklepał go po policzku.

– Napij się – rzekł. – Pewnego dnia będzie to szampan.

5 Simon wcześnie wyszedł z hotelu, aby stawić czoło paryskiemu ruchowi w godzinie szczytu, kamikadze w ich renault 5S, pobudzonym kofeiną i zdecydowanym dowieść francuskiej wyższości każdemu, kto jest na tyle głupi, aby prowadzić samochód z obcą rejestracją. Na tę wycieczkę wybrał najbardziej wypoczynkowy ze swych trzech wozów, brązowo-czarną limuzynę porsche, osiągającą prędkość 250. Wiedział, że śmiesznie jest mieć coś takiego w Londynie, gdzie na ogół jeździ się najwyżej na drugim biegu, że to typowa zabawka faceta od reklamy. Ale na autostradzie mógł się wypuścić i przy odrobinie szczęścia, mocno dodając gazu, w sześć godzin dotrzeć na południe. Po wyjeździe z Paryża miejsce samochodów zajęły ciężarówki, a gdy wydostał się z korka na obwodnicy, zwiększył prędkość do 180. Milczał telefon, który w Londynie dzwoniłby niemal bez przerwy z wiadomością o kłopotach z klientem czy o zmianie terminu zebrania. Simon spróbował połączyć się z Liz. Bez skutku. Nie miał do roboty nic innego, jak jechać i myśleć. Wolny, zdrowy, bogaty w akcje agencji, był w położeniu, którego niejeden by mu pozazdrościł. Dopóki jest ruch w interesie, nie zabraknie mu paruset tysięcy funtów, choć Karolina wydaje pieniądze z bezgranicznym zapałem. Przypomniał sobie, jak skradziono jej kartę American Express. Przez kilka tygodni nie zgłaszał straty; złodziej wydawał mniej niż normalnie ona. Wprawdzie nadal będzie przysparzać kłopotów i wydatków, ale zawsze można ją spłacić. Życie zawodowe przedstawiało się w sposób bardziej skomplikowany. Sprostał wyzwaniu i stworzył agencję. Teraz trzeba ją utrzymać i zapewniać jej stały dopływ klientów. Pięć milionów funtów na rachunku, co w początkowym okresie stanowiłoby okazję do euforycznego oblewania, obecnie jest jeszcze jedną kością, którą należy rzucić City. Podniecenie

ustąpiło miejsca dobrze wynagradzanej harówce. A do tego Nowy Jork i Ziegler. Kiedy Simon musiał w ślad za Saatchis i Lowe przenieść się do Ameryki, zamienił akcje z Global Resources, jednym z najbardziej agresywnych konglomeratów reklamowych, którym zarządzał jeden z najnieprzyjemniejszych ludzi pod słońcem. Nikt nie twierdził, że lubi Zieglera. Ale bezsprzecznie był skuteczny w działaniu. Umiał jakby zastraszać klientów i tym sposobem pozyskiwać ich dla agencji, przezwyciężać opór obietnicami wzrostu sprzedaży i większych zysków. Simon dziesiątki razy widział go w akcji, brutalnego w stosunku do podwładnych i niemal maniakalnie ścigającego klientów. Strach był kijem, którym posługiwał się w agencji, przepłacając, a potem terroryzując personel. Lęk innego rodzaju – obawa, że utraci rynek – zawsze leżał u podstaw jego prezentacji. Potrafił wygłosić godzinną tyradę na swój ulubiony temat: „Sprzedaż to wojna, a te dranie chcą wam dołożyć”, co zwykle skłaniało nawet najbardziej doświadczonych klientów do nerwowego oglądania się przez ramię, zanim zwiększyli preliminowane wydatki. Simona i Zieglera porównywano (oczywiście za ich plecami) do dwóch psów zajmujących za małą budę. Każdy z nich zazdrośnie strzegł swego terenu. Każdy chciał mieć budę – czyli w tym wypadku świat – wyłącznie dla siebie. Wzajemną niechęć ukrywali pod maską urzędowej grzeczności, niezdolnej zwieść nikogo, starannie zredagowanych notatek najeżonych szpilkami i koturnowego koleżeństwa w czasie wspólnych wystąpień publicznych. Jeszcze nie czas na stoczenie decydującej walki, lecz taka chwila nadejdzie. Simon o tym wiedział, a sama myśl, która niegdyś by go podniecała, teraz po prostu wywoływała znużenie. Jak wielu speców od reklamy, często i ogólnikowo rozważał możliwość wycofania się z interesu. Ale co miałby robić? Nie pragnął zostać politykiem czy ziemianinem ani znaleźć się po drugiej stronie bariery i jako producent piwa lub mydła w proszku zostać klientem. A poza tym nic się tak nie opłacało jak reklama. Może idzie utartą drogą, ona jednak zapewnia spory luksus, z którego trudno zrezygnować, jeśli brak szalenie kuszącej

alternatywy. Tak więc w chwi lach niezadowolenia radził sobie podobnie jak wielu jego kolegów i wynajdywał nową rozrywkę – szybszy samochód, większy dom, następne kosztowne hobby. Dobre życie jest nie tylko najlepszą, lecz także najłatwiejszą rekompensatą. Dotarł do długich, falujących wzgórz Burgundii i rozważał, czy nie zatrzymać się w Chagny i nie zjeść lunchu w Lameloise. Niebezpieczne. Więc na stacji benzynowej wypił filiżankę gorzkiej kawy i popatrzył na mapę. Po południu mógłby być w Awinionie, siedzieć w cieniu platana nad pastisem i mieć odwaloną większą część drogi. Nabrał benzyny i ruszył dalej na południe. W miarę jak przed oczami migały mu nazwy kolejnych miejscowości – Vonnas, Vienne, Valence – światło się rozjaśniało, a niebo jakby poszerzało, błękitne i bezkresne, krajobraz zaś nabierał surowości, skalisty i porośnięty karłowatymi dębami. W winnicach na zboczach wzgórz ludzie w małych, rozproszonych grupkach, pochyleni w słońcu, zbierali pierwsze tego roku winogrona. To kraina Côtes du Rhône, ojczyzna mocnego wina dla amatorów picia i jedzenia pod gołym niebem. Simon cieszył się na swoją pierwszą butelkę. Pojawił się i umknął do tyłu drogowskaz z napisem Awinion, a Simon próbował się zdecydować, czy zgodnie z planem pojedzie na wybrzeże, czy posłucha rady Murata. Prochaine sortie Cavaillon. Czemu nie? Jeśli mu się nie spodoba, może przecież jutro ruszyć dalej. Skręcił do Cavaillon i przejechał mostem nad Durance, raczej strużką niż rzeką po letniej suszy. W mieście zobaczył stoliki kawiarniane pod drzewami, brązowe twarze, chłodne, złociste szklanki piwa. Zaparkował porsche, wyprostował się i wykonał małe ćwiczenie akrobatyczne, niezbędne, aby wysiąść. Po jeździe samochodem z barwionymi szybami i klimatyzacją blask i upał wywołały gwałtowny wstrząs. Słońce rąbnęło go po głowie z taką siłą, że się skrzywił. W Paryżu była już jesień, tu nadal jakby sierpień. Mógłby zamknąć oczy i po zapachu kawiarni poznać, że to Francja –

czarny tytoń, mocna kawa, intensywna woń anyżku bijąca ze szklanki pastisu na barze. Mężczyźni grający w karty przy stole, na ogół w koszulkach bez rękawów i w spłowiałych, bezkształtnych czapkach, popatrzyli na niego przez dym swoich papierosów, a Simon uprzytomnił sobie, że ma ubranie czyste i niestosowne. – Bière, s’il vous plaît. – Bouteille ou pressiong? – Barman mówił ochrypłym głosem, z wyraźnym akcentem. Przypominało to francuski, ale nie ten z Paryża czy choćby wybrzeża. Miało nosowe brzmienie. Simon wziął swój kronenbourg i usiadł pod oknem. Chyba co drugi przejeżdżający samochód był wielką ciężarówką, z mrukiem i sykiem torującą sobie drogę, załadowaną owocami i warzywami, których tyle uprawia się w Prowansji. Simon wsłuchiwał się w szmer głosów dokoła, ciekaw, jak ze swoją francuszczyzną poradzi sobie w tym wirującym słownym syropie. Zaświtało mu w głowie, że po raz pierwszy od wielu lat nikt właściwie nie zna miejsca jego pobytu. On sam nie wiedział, gdzie zanocuje, i z przyjemnością myślał o sobie jako o jeszcze jednym anonimowym cudzoziemcu. Do kawiarni wszedł gazeciarz i Simon kupił „Le Provençal”. Główny artykuł na pierwszej stronie omawiał zawody kręglarskie, resztę gazety zaś wypełniały wiadomości z okolicznych wiosek – fête w Lourmarin, degustacja wina w Rognes, dalsze zawody kręglarskie. Mimo nowoczesnego układu typograficznego i podniecających nagłówków gazeta miała w sobie coś staroświeckiego, atmosferę niemal senną w porównaniu z prasą brytyjską. Simon dopił piwo. Gdzie radził mu jechać Murat? Do Apt? Porzucił chłód kawiarni i znów obserwowany przez grających w karty wrócił do porsche. Zaglądało do niego trzech chłopców i Simon zobaczył, że jeden głaszcze gruby łuk koła nieśmiało, jakby samochód mógł ugryźć. Na widok Simona chłopcy odstąpili do tyłu i przypatrywali się otwieraniu drzwiczek. – Ça gaze, monsieur? – Najśmielszy chłopiec przekrzywił głowę i zajrzał

do środka. – Oui. – Simon wskazał na prędkościomierz. – Deux cent quarante. Même plus. Chłopiec pomachał ręką, jakby sparzył sobie palce. – Ça boum, alors. Kiedy Simon odjeżdżał, machali mu wszyscy, podobni do trzech brązowych, uśmiechniętych małpek. Włączył się w sznur pojazdów i drogą pod mostem kolejowym skierował w stronę Apt. Na prawo, za lasem plakatów wyrastającym na obrzeżach większości prowincjonalnych miast francuskich, widział niski, szarozielony zarys majaczący w dali, podnóże gór Lubéron. Zamknął klimatyzację i zjechał na bok, aby podnieść dach. Było wpół do piątej, słońce grzało mu plecy, wietrzyk rozwiewał włosy. Zje obiad gdzieś na cichym tarasie. Życie nabierało uroku. Skręcił z szosy nr 100, aby uciec miejscowym rajdowcom, zdecydowanym prześcignąć porsche, i ruszył wąską drogą wijącą się pod górę. Wysoko nad sobą widział zbielały kamień i stare dachówki jakiejś wsi, więc zredukował bieg i dodał gazu. Może znajdzie tam małą oberżę z tłustym kucharzem i tarasem od strony gór. Na ostrym zakręcie musiał nadusić hamulec, aby nie uderzyć w traktor zajmujący środek drogi. Traktorzysta, z ceglastą twarzą, niewzruszoną pod daszkiem czapki, popatrzył na niego z góry. Kciukiem wskazał duży kontener z górą fioletowych winogron, który za sobą ciągnął. Wzruszył potężnymi ramionami. Nie zamierzał się cofnąć. Simon tyłem zjechał z drogi na pole i usłyszał zgrzyt pod tylną częścią samochodu, znany każdemu właścicielowi porsche i budzący jego lęk. Kosztowny zgrzyt. Cholera. Traktorzysta podniósł rękę i odjechał, gdy Simon wysiadał z wozu. Simon popatrzył na zgniecione i zwisające szczątki rury wydechowej, którą zawadził o kamień na pół ukryty w trawie. Ostrożnie ruszył dalej pod

górę, na niskim biegu, a dyndająca rura głośno tarła o ziemię. Wioska Brassière-les-Deux-Églises (zimą 702 mieszkańców, latem około 2000) niebezpiecznie uczepiła się grzbietu wzgórza pod południowym stokiem Mont Ventoux. Ma dwa kościoły, jedną kawiarnię, rzeźnika, piekarza, merostwo otwarte przez dwie godziny we wtorki po południu, sklepik kolonialny, warsztat citroëna z dwoma dystrybutorami i od strony południowej wspaniały widok na Lubéron. Oprócz planów (omawianych od czterech lat) zainstalowania publicznej toalety nic się tu nie robi z myślą o turystyce. Osoby regularnie przyjeżdżające w lecie mają własne pięknie odnowione domy, te jednak przez dziesięć miesięcy w ciągu roku stoją puste, z zamkniętymi okiennicami. Porsche dokuśtykał do małego warsztatu i stanął. Simon słyszał dobiegające ze środka dźwięki radia. Podniósł nogę, przeszedł nad dużym, brudnym owczarkiem alzackim, który spał na słońcu, i zajrzał w mrok nieporządnego Garage Duclos. Zobaczył poplamione oliwą brezentowe buty właściciela stukające o siebie w rytmie nadawanej przez radio muzyki. Reszta ciała ginęła pod ciężarówką mar ki Citroën. Simon zastukał do jej drzwi, a Duclos wytoczył się spod niej na niskim wózku. Leżał na nim i patrzył w górę, z płaskim kluczem w jednej umazanej smarem ręce, a szmatą w drugiej. – Oui? – Monsieur, bonjour. J’ai un petit problème. – Comme tout le monde. – Duclos usiadł i wytarł dłonie. – Alors, qu’estce que c’est? – Ma voiture… Duclos dźwignął się z wózka i idąc do porsche wyciągnął paczkę bastos. Simon uprzytomnił sobie, że nie wie, jak po francusku nazywa się rura wydechowa, więc przykucnął i pokazał palcem. Duclos kucnął obok, zaciągając się papierosem. Pies wstał i przecisnął się między nimi, aby

z namysłem obwąchać tylne koło porsche, następnie zaś podnieść przy nim nogę. – Filou! Va t’en! – Duclos odegnał psa i pochylił się, aby lepiej obejrzeć wiszącą, zgiętą rurę. – Putain. – Wyciągnął rękę, postukał w skręcony metal i potrząsnął głową. – Il faut le remplacer. – Jeszcze raz w zadumie zaciągnął się dymem. – Beh oui. C’est foutu. Ale wyjaśnił Simonowi, że sprowadzenie zapasowej części do takiego wozu – niemieckiego, rzadko pojawiającego się w tych stronach – trochę potrwa. Trzeba będzie zamówić nowy układ wydechowy w Awinionie, może nawet w Paryżu. Dwa, trzy dni. A potem zamontowanie. Czy monsieur mógłby przyjść pod koniec tygodnia? Do tej pory, normalement, powinno być gotowe. W pierwszym odruchu Simon chciał zadzwonić. W życiu wszystko da się załatwić przez telefon. Ale do kogo miałby dzwonić i co by to dało? Jest późne popołudnie i nie wydaje się, aby we wsi była taksówka. Utknął tu na dobre. Duclos popatrzył na niego, wzruszając ramionami. Simon uśmiechnął się i odpowiedział tak samo. Ma przecież wakacje. Z wyjętymi z porsche torbami poszedł na mały placyk pośrodku wioski. Czterech wysuszonych na słońcu starych mężczyzn grało w kręgle przed kawiarnią Le Sporting, jak głosił spłowiały niebieski napis nad drzwiami. Simon zostawił torby przy blaszanym stoliku i wszedł do środka. W pustce tylko muchy bzyczały nad stojącą w kącie wyszczerbioną szafką z lodami. Stoliki o plastikowych blatach i najrozmait sze stare krzesła porozstawiano w salce na chybił trafił, a za długim barem z blachy cynkowej wisiała w drzwiach zasłona mająca chronić przed muchami, podobna do nanizanych na sznurek zdechłych liszek, które obracały się z wolna w ciepłym, nieruchomym powietrzu. Cóż, pomyślał Simon, to nie Ritz. Niespiesznie przeszedł na drugi koniec salki, stanął przy szerokim oknie ze szkła taflowego i gwizdnął cicho. Widok roztaczał się na południe, nad długą równiną, która kończyła się u

stóp Lubéronu, w odległości może siedmiu kilometrów. W ukośnych promieniach zachodzącego słońca fałdy góry rzucały intensywnie czarne cienie, te zaś kontrastowały z jaśniejszą mgiełką lica skały, ni to fioletową, ni szarą, z zielenią sosen i dębów. Na równinie porządne linie winorośli były tu i ówdzie poprzecinane zabudowaniami gospodarskimi, jakby domalowanymi do pejzażu, płaskimi, wyraźnymi i jaskrawymi. Jasnożółty traktor podobny do zabawki sunął bezgłośnie po czarnej wstążeczce drogi. Nic prócz niego się nie ruszało. – Monsieur? Simon obejrzał się i za barem zobaczył dziewczynę. Zamówił pastis, po czym uśmiechnął się na wspomnienie słów Murata; oto ona, dokładnie taka, jak ją Murat opisał – dojrzała młoda Prowansalka o ciemnych oczach i oliwkowej cerze. Sięgnęła do jednej z butelek umocowanych za barem, Simon zaś obserwował drganie mięśni jej nagich ramion. Murat już by przeskoczył przez bar z różą w zębach. – Merci, mademoiselle. – Simon dolał sobie wody i wyszedł na dwór. Dziwne, że pastis tak mu smakował w upale południowej Francji, a nigdzie indziej nie kusił. Przypomniał sobie, jak raz zamówił go w hotelu Connaught, gdzie trunek miał całkiem inny smak. Tu jednak był wyśmienity – słodki i ostry, uderzający do głowy. Pociągnął łyk i zastanowił się nad swym niezwykłym położeniem. Bez samochodu, zarezerwowanego hotelu – a sądząc z wyglądu, w wiosce w ogóle nie ma hotelu – bez Liz i Ernesta. Jest zdany na własne siły, odcięty od systemu ludzkiej pomocy, który normalnie uwalnia go od codziennych trosk. Dość zdziwiony stwierdził jednak, że taka nowość jest przyjemna. Sam w obcym kraju, na pustkowiu, przed śmiercią głodową chroni go tylko portfel wypchany pięćsetkami. Trudno to nazwać wielką katastrofą. Zresztą tutaj nie sposób popaść w depresję, kiedy się widzi starych mężczyzn ze śmiechem kłócących się przy kręglach. Dziewczyna wyszła z kawiarni i zobaczyła jego pustą szklankę. Zbliżyła

się do stolika powoli, ospale, jak ludzie żyjący na słońcu. – Un autre? – Merci. – Uśmiechnęła się do niego, a on patrzył, jak się oddala, leniwie kołysząc biodrami pod krótką bawełnianą spódnicą, cicho klapiąc zdartymi espadrylami o pięty. Zastanawiał się, jaka będzie za dwadzieścia lat, czy brzoskwinia zamieni się w suszoną śliwkę. Kiedy wróciła, zapytał, czy można tu gdzieś w pobliżu przenocować. Z klasycznym francuskim grymasem, z uniesionymi brwiami i wydętymi wargami odparła: – Beh non. – Madame Dufour przyjmuje na noclegi, ale do Wielkanocy ma dom zamknięty. Są też hotele w Gordes. Brązowym ramieniem wskazała na zachód, jak gdyby Gordes leżało na skraju cywilizowanego świata, o tysiące kilometrów dalej. Sęk w tym, powiedział Simon, że nie ma jak się dostać do Gordes. – Ah bon. – Dziewczyna się zamyśliła, przygryzając dolną wargę drobnymi białymi ząbkami. – Attends. Je vais chercher maman. Simon usłyszał, jak woła matkę, po czym mówią coś głośno, szybko, niezrozumiale. Pojawiła się maman, kobieta obfitych kształtów, w kwiecistej sukni i w rannych pantoflach, a za nią dziewczyna. Maman rozpromieniła się na widok Simona i spod wąsika błysnęła złotymi zębami. – Ah, ce pauvre monsieur. – Osunęła się na sąsiednie krzesło, przesłoniła je swą masą, po czym nachyliła się do gościa, tchnąc wonią czosnku i życzliwością. Nie wszystko stracone, oświadczyła. Monsieur nie będzie musiał spędzić nocy pod drzewem na placu. Jest pokój nad kawiarnią, pas grand’chose, ale czysty. Monsieur może się w nim zatrzymać, a ponieważ we wsi nie ma restauracji, może zjeść z nimi en famille. Trzysta franków łącznie z używalnością rodzinnego prysznica. Voilà. Załatwione.

Simon zabrał torby, a wchodząc za dziewczyną po dwóch kondygnacjach wąskich schodów, na próżno opierał się hipnotycznemu urokowi bioder rozkołysanych o parę centymetrów od jego twarzy. Zamknij oczy i pomyśl o wąsach mamy. Dotarli na mały podest, dziewczyna otworzyła drzwi i wprowadziła go do niewiele większego mansardowego pokoiku z niskim, spadzistym sufitem, ciemnawego i nagrzanego jak piec. – Ça chauffe, eh? – Otworzyła okno, potem okiennice, oczom Simona zaś ukazał się podziwiany już wcześniej widok. Rozejrzał się po pokoju – wąskie łóżko, a nad nim goła żarówka, na podłodze wytarte linoleum. Przypominało to sypialnię młodszych chłopców z czasów jego pobytu w internacie. Inny był tylko widok. – Formidable – powiedział. Postawił torby i rozprostował kości. – C’est pas un grand lit, mais vous êtes seul. – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Malheureusement, oui. – Simon stwierdził, że wzrusza ramionami, co we Francji jest zaraźliwe. Dziewczyna przybrała rzeczowy ton. Obiad będzie za godzinę, w kuchni. Łazienka jest piętro niżej, wchodzi się niebieskimi drzwiami. Gdyby monsieur jeszcze czegoś potrzebował, ona i maman będą na dole. Simon pomyślał o telefonie i postanowił do jutra nie zawracać sobie tym głowy. Rozpakował się i wyruszył na poszukiwanie niebieskich drzwi i prysznica. Urządzenia sanitarne Francuzów, narodu bardzo pomysłowego i eleganckiego, często szokują cudzoziemców nawykłych do rur ukrytych w ścianie, dyskretnie przytłumionego szumu spuszczanej wody i mocno przykręconych kurków, toteż dopiero po paru minutach Simon się połapał, jak działa licha, lecz skomplikowana kombinacja rur z wylotami. Wreszcie zdołał się po kawałku opłukać trzymanym w ręce gumowym wihajstrem, z którego przy akompaniamencie bulgotu w rurach tryskała woda raz wrząca, raz lodowata. Kiedy wychodził z łazienki, wpadła mu w oko tabliczka na

wewnętrznej stronie drzwi, skradziona z hotelu nad jeziorem Annecy: PSY MILE WIDZIANE PRZEZ KIEROWNICTWO. NIE CZYSZCZĄ BUTÓW ZASŁONAMI ANI NIE SIUSIAJĄ DO BIDETU. PROSIMY NASZYCH MIŁYCH GOŚCI O BRANIE Z NICH PRZYKŁADU. Zszedł na dół kierując się odgłosami rozmowy, którą prowadzono w kuchni. Na długim stole nakrytym kraciastą ceratą znajdowały się talerze dla czterech osób, litrowe butelki wina i wody, olbrzymia bagietka, plastikowa miska sałaty, wielka jak miednica, a na jednym jego końcu telewizor z wyłączoną fonią. Maman i dziewczyna nacierały steki oliwą i ząbkami czosnku, nad zlewem zaś mył ręce mężczyzna o ceglastej twarzy, którego Simon ostatnio widział za kierownicą traktora. Papa. Odwrócił się od zlewu, z jeszcze wilgotnymi dłońmi, i podał Simonowi do uściśnięcia łokieć. – Bonetto. – Shaw. Simon Shaw. – Bieng. Un verre? Napełnił dwa grube kubki winem i gestem zaprosił Simona do stołu. Maman postawiła między nimi półmisek z plastrami kiełbasy i korniszonami i dla Simona zaczęło się długie, wyczerpujące doświadczanie prowansalskiej gościnności. Po kiełbasie przyszła kolej na pizzę, potem na stek z pieczoną papryką, sałatę, ser i domowej roboty placek cytrynowy. Trzy litry młodego czerwonego wina z własnej winnicy gospodarza. Między jednym kęsem a drugim wykład z tym akcentem – trochę francuskim, trochę pijackim – gromki śmiech maman i chichot dziewczyny na widok Simona, który rozpaczliwie usiłował się połapać w coraz szybszym nosowym burczeniu Bonetta. Przebłyski zrozumienia pojawiały się jak światła we mgle: Bonetto był nie tylko właścicielem kawiarni i kilkuhektarowej winnicy, lecz także merem

Brassière, socjalistą, myśliwym, prawdziwym paysan du coin. Nigdy nie pojechał dalej jak do Marsylii, a na tę stukilometrową wyprawę zabrał dubeltówkę, bo wiadomo, że w Marsylii mieszkają sami kryminaliści. W Brassière, oświadczył z dumą, nikt nie popełnia przestępstw. Simon potakiwał z uśmiechem i mówił „ah bon”, ilekroć uważał to za stosowne. Wino i koncentracja uwagi wywoływały senność, toteż gdy Bonetto wyciągnął butelkę żółtawobiałego, lepkiego marc, spróbował odmówić. Nadaremnie. Gość państwa Bonetto nie może pójść do łóżka spragniony. Tak więc, kiedy kobiety sprzątały ze stołu i zmywały naczynia, poziom trunku w butelce stopniowo się obniżał i Simon osiągał stan przyjemnego otępienia, w którym wzajemne zrozumienie przestaje się liczyć. Wreszcie pozwolono mu pójść na górę. Bonetto na pożegnanie walnął go w plecy tak, że Simon o mało się nie przewrócił, po czym zapadł w kamienny sen. Dziwne było przebudzenie, gdy słońce padło mu na twarz, i przez parę sekund nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje. Wyjrzał przez okno. Równina bielała od porannej mgły pod nieskazitelnym błękitem nieba, a jego zaskoczyło to, że nie ma kaca. Nie chciał zjeść zaproponowanej przez maman na śniadanie kanapki z kiełbasą i z kubkiem kawy wyszedł na dwór. Jeszcze nie zrobiło się gorąco i powietrze – najczystsze we Francji, powiedział Bonetto, jakby się o to osobiście zatroszczył – pachniało świeżością. Na placu dwie kobiety postawiły kosze ze sprawunkami, aby do rozmowy mieć dwie wolne ręce, a pies wyszedł z zaułka z miną winowajcy i resztkami bagietki w pysku. Simon zdecydował się na zwiedzanie przed pójściem do warsztatu. Do biura zdąży zadzwonić później. Z placu ruszył najszerszą ulicą, minął narożny sklep kolonialny, wąski dom pełniący funkcję merostwa, po czym przystanął przed wybebeszonym budynkiem. Bez okien, okiennic, drzwi. Spłukana deszczami tablica, oparta o ścianę, informowała, że to dawna siedziba żandarmerii, wymieniała nazwiska i numery zezwoleń, oznajmiała również, że na żądanie można dostać

dokumentację do wglądu. Przez łukowate kamienne drzwi Simon zobaczył w otworze po drugiej stronie budynku Lubéron, niczym obraz w ramie. Po kupie gruzu dostał się do wysokiego, długiego pomieszczenia zawalonego starymi belkami, workami gipsu, pustymi butelkami po piwie i stosami kamiennych płyt. Skręcone przewody elektryczne jak robaki zwisały ze ścian, betoniarka stała w kącie obok metrowej beczki z zakurzoną wodą, a w głębi widniały szerokie kamienne schody. Równomiernie rozmieszczonymi w jednej ze ścian otworami wlewało się do środka słońce, rozjaśniając pokój intensywnym halogenowym blaskiem. Simon podszedł do takiego otworu. Pod nim teren opadał stromymi tarasami. W dole stopnie wiodły do głębokiej prostokątnej dziury niedokończonego basenu i nagich rur, a w tle rozpościerał się ten widok. Simon pomyślał, że nigdy nie widział bardziej widowiskowej oprawy do pływania, i przez chwilę zazdrościł właścicielowi. Ale co to będzie? Budynek wydawał się ogromny, o wiele za duży na dom mieszkalny. Simon po raz ostatni spojrzał na góry, teraz, gdy słońce wzniosło się wyżej, bladofioletowe, i poszedł sprawdzić, co się dzieje z uszkodzonym porsche. Zastał Duclosa uprawiającego gwałtowny aerobik, bez którego w Prowansji niemożliwa jest ożywiona dyskusja – mechanik podrzucał ramionami, wymachiwał rękami, potrząsał dłońmi z emfazą, a jego brwi groziły, że znikną pod czapką. Na rozmówczyni mecha nika nie robiło to chyba wrażenia. Prychała z niedowierzaniem, patrząc na kartkę papieru i Simon usłyszał, jak przerywa potok zapewnień Duclosa, że ciężko pracuje i liczy sobie uczciwie. – Non, non et non. C’est pas possible. C’est trop. – Mais, madame… – Duclos spostrzegł przy dystrybutorach Simona i skorzystał z okazji, aby się wymknąć. – Ah, monsieur, j’arrive, j’arrive. Excusez-moi, madame. Madame zapaliła papierosa, ze złością wydmuchiwała dym i przemierzała krokami podwórze. Wygląda na nietutejszą, pomyślał Simon. Szczupła

trzydziestoparoletnia blondynka mogłaby być elegancką uciekinierką z butiku Armaniego na Place Vêndome – ale wiejską Armani w swobodnym stroju: bluzce z grubego jedwabiu, bladych gabardynowych spodniach, miękkich skórzanych butach i z torebką. Takiej kobiety nikt by nie podejrzewał, że będzie się targować o rachunek z warsztatu opiewający na kilkaset franków. Duclos i Simon podeszli do porsche, kobieta zaś przystanęła, aby na nich popatrzeć. Jak wskazywał jej ubiór, rzeczywiście pochodziła z Paryża i dopóki nowa przyjaciółka jej byłego męża nie zaczęła uszczuplać alimentów, miała się nieźle. Teraz jednak czeki przychodziły nieregularnie albo nie dostawała ich wcale, toteż popadła w tarapaty. Życie Nicole Bouvier upływało w poczuciu bądź w przewidywaniu niedostatku. Utrzymanie domu w Brassière i małego mieszkanka przy Place des Vosges stawało się coraz trudniejsze, a nie ułatwiał go właściciel warsztatu tak bezwstydnym zawyżaniem rachunków. Rozważała, czy nie odjechać i nie zapłacić mu następnym razem, lecz nie pozwoliła na to ciekawość. W Brassière porsche należy do rzadkości, a jego właściciel jest pociągającym mężczyzną; niewątpliwie trochę wymiętoszonym i nieogolonym, lecz o interesującej twarzy. Podeszła bliżej, aby słyszeć, o czym rozmawia z mechanikiem. Sprawdziły się przewidywania Duclosa. Zadzwonił – podniósł ubrudzoną smarami lewą rękę do ucha, z zagiętym kciukiem i małym palcem – i zamówił nowy układ wydechowy. Niestety dostanie go najwcześniej za trzy dni, może za tydzień. Ale zawsze tak jest z egzotycznymi samochodami. Gdyby monsieur miał coś praktycznego, wóz francuski, sprawę dałoby się załatwić w dwadzieścia cztery godziny. Simon zastanawiał się przez chwilę. Czy Duclos mógłby mu pożyczyć samochód? Bardzo przepraszające wzruszenie ramionami, mlaśnięcie językiem o zęby. – Beh non. Il faut aller à Cavaillon. Taksówka? Duclos nadgarstkiem potarł czoło i umazał je smarem. Oczywiście jest

Pierrot ze swoją karetką pogotowia, ale pojechał do winnicy. – Non. Madame Bouvier popatrzyła na Simona, który z rękami w kieszeniach spodni w zadumie przygryzał wargę. Miła twarz, pomyślała, i być może miły człowiek. Ulitowała się nad nim. – Monsieur? – Simon zwrócił się w jej stronę. – Je peux vous amener à Cavaillon. C’est pas loin. – Mais, madame, c’est… – C’est rien. – Podeszła do swojego samochodu. – Allons-y. Zanim Simon zdołał się sprzeciwić, a Duclos powrócić do dyskusji na temat jej rachunku, madame Bouvier wsiadła i przechyliła się, aby otworzyć drzwiczki po stronie pasażera, przy czym odsłoniła kawałek idealnie opalonego rowka pod jedwabną bluzką. Pośpieszne pożegnanie Simona i odpowiedź Duclosa zawisły w próżni, gdy samochód dodał gazu. Jacy mili są tutaj ludzie, pomyślał Simon, zwracając się do swej wybawczyni. – Madame, c’est vraiment très gentil. Z szarpnięciem zmieniła bieg, zjeżdżając ze wzgórza, i przeszła na angielski. – Jest pan Anglikiem, non? Tablice rejestracyjne. – Owszem. – Mieszkałam w Anglii trzy lata, w Londynie, blisko ‘Arrodsa. – Mówiła z wyraźnym akcentem, a Simon pomyślał z nadzieją, że może jego francuszczyzna też brzmi tak uroczo jak jej angielszczyzna. – Mam tam biuro. Na Knightsbridge. – Ah bon? A w Prowansji gdzie się pan zatrzymał? – W apartamencie na najwyższym piętrze nad kawiarnią w Brassière.

Madame Bouvier puściła kierownicę w geście dramatycznego zdziwienia i samochód zniosło w stronę rowu. – Mais c’est pas vrai! Nie może pan tam zostać. Simon chwycił za tablicę rozdzielczą, kiedy madame Bouvier odzyskiwała panowanie nad wozem i wracała na środek drogi. – Sądziłem, że znajdę coś innego dzisiaj po południu – odparł – kiedy złapię jakąś okazję. – Bon. – Zabębniła palcami o kierownicę, po czym zdecydowanie zwiększyła prędkość. – Znam pewne miejsce… Domaine de l’Enclos, tuż nad Gordes. Bardzo zaciszne, z dobrą restauracją. Zawiozę tam pana, a potem pojedziemy do Cavaillon. Simon odwrócił wzrok od drogi, która jakby się zwężała, im szybciej mknęli, i przeniósł go na ładny profil madame Bouvier pod blond grzywką. Nawet nie przypuszczał, że trafi mu się taki ładny kierowca. – Chwileczkę, już zabieram pani za dużo czasu. Ale jeśli nie jest pani zbytnio zajęta, proszę przyjąć zaproszenie na lunch. Gdyby nie pani, czekałbym, aż przyjaciel Duclosa podrzuci mnie swoją karetką. – Uf! Ten mały rabuś. Najdroższy warsztat w Prowansji. Wszyscy się tu uśmiechają, wie pan, a potem sięgają do cudzej kieszeni. Nie każdy jest uczciwy. – Nigdzie nie ma samych ludzi uczciwych. Ale tu przynajmniej się uśmiechają. Madame Bouvier zwolniła przed skrzyżowaniem. Gordes 4 km. Skręciła w prawo, na szerszą tłuczniową drogę, i popatrzyła na swój złoty zegarek grubości opłatka. – Chętnie zjem lunch. Dziękuję panu. Jechali pod górę do Gordes, a tuż przed wsią skręcili w lewo, w kierunku Abbaye de Sénanque. Wszędzie widniały drogowskazy, a wieś wyglądała jak

z pocztówki – piękna, ale niemal za idealnie. Simon wolał mniej wypielęgnowane Brassière-les-Deux-Églises. Wjechali przez bramę w wysokim murze odgradzającym Domaine de l’Enclos od reszty świata i Simon nagle poczuł się zapyziały. To niezupełnie ten prosty wiejski hotelik, jakiego się spodziewał; teren był nieskazitelny, drzewa starannie poprzycinane, małe kamienne domki rozrzucone w dużej odległości od siebie i od głównego budynku. Równie dobrze mógłby być w Bel Air, nie na francuskiej wsi. Madame Bouvier wjechała na ocieniony parking i znalazła miejsce między mercedesem ze szwajcarską rejestracją a jaguarem z tablicą brytyjską. – Voilà. Uważam, że będzie tu panu wygodniej niż w kawiarni. – Zdumiewa mnie istnienie takiego miejsca. – Pod drzewami przeszli do drzwi hotelu. – Robią dobry interes? Skąd biorą gości? – Byłby pan zdziwiony. Ludzie przyjeżdżają z północy, z całej Europy, czasem z Ameryki. A sezon trwa długo, od Wielkanocy do Bożego Narodzenia. Następnym razem musi pan przylecieć swoim helikopterem. – Wskazała odsłonięte miejsce między drzewami. – Tam jest lądowisko. Następnym razem, pomyślał Simon, powinienem się ogolić przed przyjazdem i przywieźć symboliczną walizkę. Tak nie należy się zjawiać w eleganckim hotelu. Ale dziewczyna w recepcji powiedziała z uśmiechem: tak, jest domek, Simon może go wynająć na tydzień, owszem, jest stolik na tarasie, może tam zjeść lunch. Simon się odprężył i poczuł głód. – W dobrym hotelu zawsze zakładają, że gość jest niewinny – stwierdził. – Niewinny? – powtórzyła madame Bouvier ze zmarszczką na czole. – Co pan przez to rozumie? – Cóż, proszę na mnie spojrzeć. – Potarł brodę. – Nieogolony, bez bagażu,

przyjeżdżam z panią… – Co zrobiliby w Anglii? – Och, patrzyliby z pogardą, może kazaliby mi włożyć marynarkę i krawat, a w ogóle zachowywaliby się tak, że poczułbym się nieswojo. Madame Bouvier prychnęła z dezaprobatą. – Tu nie jest tak sztywno. Nikt nie nosi krawatów. – Z uśmiechem spojrzała na Simona. – Ale panowie czasami się golą. Chodźmy. – Poprowadziła go na taras. Jedząc i mając przed oczami rozległy widok, który na południe roztaczał się po Lubéron, zapomnieli o ceremoniach. Przy głównym daniu przeszli na ty, a kiedy na stoliku pojawiła się druga butelka orzeźwiającego różowego wina, zaczęli porównywać swe rozwody. Simon uznał Nicole za łatwą w rozmowie, zabawną towarzyszkę, a kiedy podawał jej ogień i dotknęła jego ręki, poczuł przelotny dreszcz pożądania. Z tym trzeba skończyć; jeszcze płaci za ostatni dreszcz. Zamówił kawę i skierował rozmowę na bezpieczne tory. – To coś w Brassière, ten duży budynek, który remontują. Co to będzie? Nicole nadgryzła umaczaną w kawie kostkę cukru. – Dawna siedziba żandarmerii? Została opuszczona pięć lat temu, po wybudowaniu nowej przy szosie numer 100. W Brassière nie ma kryminalistów z wyjątkiem tego złodziejaszka z warsztatu. – Wypiła łyk kawy. – Znalazł się ktoś z Awinionu, przedsiębiorca budowlany, i kupił to za garść poussière… – Poussière? – Kurzu. Za grosze. Chyba za mniej niż milion franków, a to duży budynek, dwupoziomowy… a w dodatku pod nim są cele. Bon. No więc kupił też trochę ziemi za domem i zamierza wybudować mieszkania, basen, i oczywiście jest ten widok.

– Dobry pomysł. Kiedy to będzie gotowe? Nicole pokręciła głową. – Nigdy. Pochłonęło jego pieniądze. Zawsze tak jest ze starymi budynkami, małe niespodzianki, których nie sposób przewidzieć. Burzy się ścianę, a tu trach! wali się sufit. – Wyciągnęła z paczki następnego papierosa i schyliła się do zapałki podanej przez Simona. Kolejny guzik bluzki jakoś sam się odpiął. – Merci. – Odchyliła się do tyłu i zadarła głowę, aby wydmuchnąć dym w powietrze, Simon zaś stwierdził, że wpatruje się w jej szyję, smukłą i gładką. Zajął się cygarem, Nicole zaś podjęła: – Więc pożycza więcej pieniędzy, potem jeszcze więcej. Musi zrobić nowy dach. I basen kosztuje dwa razy tyle, bo nie można dojechać ciężarówką, a cement, kamienie, wszystko trzeba nosić. Krótko mówiąc, kończy się gotówka. – Przeciągnęła palcem po gardle. – Bankrutuje. Często się tutaj tak zdarza – ludzi cechuje nadmierny optymizm i wierzą murarzowi, kiedy podaje cenę. A jak już raz rozpocznie robotę… – Nicole dwoma palcami wykonała w powietrzu taki ruch, jakby się wspinała, po czym wzruszyła ramionami. – To samo dzieje się w Anglii – zapewnił Simon. Pamiętał rachunki za dom w Kensington, od których łzy stawały mu w oczach. – A dekoratorzy są jeszcze gorsi. Nicole wybuchnęła śmiechem. – Kiedy mieszkałam w Londynie, miałam mały ogródek, nie większy od łóżka. Chciałam obsiać go trawą… wie pan, la pelouse anglaise… więc zaglądam do słownika i znajduję słowo darń. Bon. Potem idę do sklepiku w Chelsea i proszę o nasiona darni, a tam patrzą na mnie jak na wariatkę. Roześmiała się ponownie, ubawiona własną ignorancją. Jedną z przyjemnych stron życia jest to, myślał Simon, że im dłużej trwa lunch, tym ładniejsze i pocieszniejsze stają się kobiety. Nicole zostawiła go w Cavaillon, skąd wrócił do Brassière wynajętym

samochodem, wziął swoje torby i pojechał do hotelu. Obszedł teren, a telefon do agencji w Londynie odłożył na poźniej. Od dwóch dni nie ma z biurem kontaktu i rozkoszuje się każdą sekundą. Po powrocie do domku spojrzał na aparat, przysadzisty, plastikowy, oskarżycielski. Podniósł go i zaczął naciskać cyfry łączące z rzeczywistością. – Gdzie pan jest? – spytała Liz głosem zatroskanej matki. – Wciąż wydzwanialiśmy do Byblos, potem próbowaliśmy się dowiedzieć od pana Murata w Paryżu, ale… – Co powiedział? – Och, był okropny. Oświadczył, że pan uciekł z dziewczyną z Szalonego Konia. Chyba uważał to za bardzo zabawne. Dobrze się pan czuje? – Znakomicie. Po prostu w drodze zmieniłem zdanie, a później miałem stłuczkę… nic poważnego, ale trzeba to było załatwić. No, więc zostanę tu w Gordes, dopóki porsche nie naprawią. Podał Liz numer hotelu i usłyszał, jak mówi do kogoś w biurze. – Liz? – Minutkę. Ernest chce z panem mówić. Ale niech się pan nie rozłącza. Jest pilna wiadomość od pana Zieglera. – Halo, halo, gdziekolwiek jesteś – odezwał się Ernest. – Nie uwierzysz, jakie tu było zamieszanie… stan pogotowia, człowiek za burtą, Liz posiwiała przez jedną noc, szukamy go tu, szukamy tam… – Nie ma mnie zaledwie dwa dni. – To właśnie mówiłem. Pozwólcie biedakowi wypakować szczoteczkę do zębów, mówiłem, ale wiesz, jacy są, na pięć minut nie potrafią zostawić cię w spokoju. No, chciałbyś usłyszeć dobrą wiadomość? – Zawsze. – Muzyk, który przyszedł obejrzeć dom… straszny człowieczek, dosłownie okutany w skóry… no, więc złożył bardzo dobrą ofertę pod

warunkiem, że będzie mógł się wprowadzić w przyszłym miesiącu. – Może się wprowadzić jutro pod warunkiem, że nie da czeku bez pokrycia. Ile proponuje? – Sto tysięcy poniżej ceny wywoławczej. – Dwa miliony czterysta? – Z łóżkiem włącznie. Zachwycił się nim. Chyba oczami wyobraźni widział siebie… – Domyślam się. Okay. Powiedz agentom, niech załatwiają sprawę. – Zrobię to teraz. Muszę oddać słuchawkę Liz. Krzywi się na mnie. Wesołej zabawy. Nie rób niczego, czego ja bym nie robił. – Niestety nie będzie pan z tego zadowolony – powiedziała Liz – ale pan Ziegler prosi, żeby pan natychmiast wracał do Londynu. Prezes Morgana będzie tu jutro w drodze powrotnej do Nowego Jorku i pan Ziegler uważa… – Wiem, co uważa pan Ziegler – rzekł Simon. – Pan Ziegler uważa, że należy ponadskakiwać prezesowi. – Właśnie. Przykro mi to mówić, ale był dość poruszony wiadomością o pańskim wyjeździe. Simon wyjrzał przez okno. Słońce muskało szczyty kilku drzew oliwnych, zmieniając kolor liści na srebrnozielony. Za nimi zarys Lubéronu łagodziła mgiełka wywołana upałem, a plusk czyjegoś skoku do basenu zawisł na sekundę w ciszy wieczora. – Liz, zaryzykuję, że pan Ziegler z mojej winy dostanie zawału, i nie ruszę się stąd. – Mam mu to powiedzieć? Simon westchnął. – Nie. Powinienem do niego zadzwonić. Nic się nie martw. Odezwę się niebawem.

Odłożył słuchawkę i po raz pierwszy tego dnia spojrzał na zegarek. Cholerny Ziegler. Zrzucił buty i zadzwonił do Nowego Jorku. Głos Zieglera rozbrzmiewał słabym echem, więc Simon się domyślił, że podłączył telefon do głośnika. Uwielbiał przechadzać się, rycząc, co Simonowi wydawało się niesłychanie irytujące. – Powiedz mi, Bob, czy twoja sekretarka jest z tobą? – Pewnie. Jest tutaj. A bo co? – Nadal próbujesz ją przelecieć? – Jezu. – Nastąpiła przerwa i coś pstryknęło, kiedy Ziegler wyłączał głośnik i brał słuchawkę. Jego głos rozległ się znacznie bliżej. – Uważasz to za dowcipne? – Teraz lepiej cię słyszę. Skąd ta panika? – Klient z trzydziestoma milionami dolarów przyjeżdża jutro do Londynu, a ty tracisz czas we Francji. To nazywasz prowadzeniem interesu? – To nazywam wakacjami, Bob. Pamiętasz wakacje? – Pieprzę wakacje. Lepiej się pakuj. – Nigdzie nie jadę. Jemu zależy tylko na obiedzie i lekkim ugłaskaniu. Głaskać może go Jordan. – Własnym uszom nie wierzę. Trzydzieści milionów dolarów, a ty nie możesz na jeden dzień ruszyć tyłka. Jezu. – Wiesz równie dobrze jak ja, że interes idzie. Nie trzeba robić cholernego cyrku, ilekroć klient zatrzyma się w Londynie. Prowadzę agencję reklamową, nie towarzyską. – Pozwól, że coś ci powiem. Niczego nie prowadzisz stamtąd, gdzie jesteś. – Nie jadę, Bob. – Więc ja jadę.

Telefon ogłuchł i Simon poczuł satysfakcję. Od lat działał odruchowo jak każdy agent reklamy i stawał na baczność za każdym razem, kiedy pojawiał się klient, aby poddawać się procesowi tak nieprecyzyjnie określanemu mianem „zabawiania”. Nie widział w tym nic zabawnego. Była to harówka z nożem i widelcem i udawaniem zainteresowania. Z jednym czy dwoma wyjątkami nudzili go mężczyźni, z którymi spędzał niemal całe życie. Paroma, tyranami z wielkich korporacji, posługującymi się funduszami na reklamę jak bronią zaczepną, gardził. A oni mu płacili. I to zaczynało budzić w nim pogardę. Staje się zmęczonym mięczakiem czy dorasta? Zjadł samotnie obiad na tarasie, z którego roztaczał się dziesięciokilometrowy widok, i z przyjemnością myślał o Zieglerze tkwiącym w korku po drodze na lotnisko Johna F. Kennedy’ego. Concorde do Londynu, ponadskakiwać facetowi i znów concorde do Nowego Jorku. Kolejne wspaniałe zwycięstwo w stosunkach agencja–klient, kolejna klęska trawienia. Simon wziął cygaro i niespiesznie wrócił do domku. Jeszcze się nie ochłodziło, niebo było czyste, usiane gwiazdami, a z zarośli dobiegało uporczywe cierkanie świerszczy. Przed samym zaśnięciem pomyślał, że cieszy się na dzień następny. Dni, choć długie, upływały za szybko. Simon zwiedzał wsie, podjechał pod nagą białą grań Mont Ventoux, przemierzył ruiny zamku markiza de Sade w Lacoste, wałkonił się w kawiarniach. Co wieczór po powrocie do hotelu zastawał wiadomości z Londynu, dziwnie nierealne, kiedy je przeglądał siedząc boso na tarasie. Kontrast mię dzy spokojem otoczenia a doniesieniami o błahych wydarzeniach w agencji, wyolbrzymianych do rozmiaru kryzysów, zmuszał go do coraz głębszej refleksji. Życie przeciwstawione interesom. Czas pomyśleć o powrocie. Duclos już chyba naprawił porsche, choć, rzecz dziwna, nie zadzwonił. Simon postanowił nazajutrz rano pojechać do Brassière i może zjeść lunch z idealnie opalonym rowkiem między piersiami, kiedy wreszcie odbierze samochód. Znalazł numer zapisany przez Nicole na kartoniku zapałek.

– Nicole? Tu Simon Shaw. – Ach, znikający Anglik. Gdzie się podziewałeś? – Przepraszam. Zamierzałem zadzwonić, ale… Nicole wybuchnęła śmiechem. – To prowansalska choroba… zrób to demain. Może. – Zastanawiałem się, czy mogę cię jutro zaprosić na lunch. Samochód stoi w warsztacie prawie tydzień. Powinien być gotowy. – Tutaj tydzień to nic, Simon. A jeśli idzie o lunch, owszem, chętnie. Umówili się na spotkanie w kawiarni i Simon przyjemnie spędził pół godziny na szukaniu restauracji w przewodniku Gault Millau. Należało wcześniej zadzwonić do Nicole, lecz może najpierw potrzebował wyrzucić Londyn z organizmu. Przyłapał się na ponownym wzruszeniu ramionami, na co zareagował uśmiechem. W Brassière zjawił się nazajutrz rano i zastał Duclosa pod samochodem, w takiej pozycji, w jakiej zobaczył go po raz pierwszy. Samochód podejrzanie wyglądał na ten sam. Simon powiedział dzień dobry zatłuszczonym butom i ciało wysunęło się na swym wózku. – Ah, monsieur. C’est vous. Duclos miał dobre nowiny. Części zapasowe dostanie w przyszłym tygodniu – certain, garanti, pas de problème. Zamierzał zadzwonić, ale… W Londynie Simon by się wściekł, ale tutaj to jakby nie miało znaczenia. Dzień był cudowny. Lunch zje z ładną kobietą. Może przysłać Ernesta po wóz, kiedy go zreperują. Dziwił się swojemu filozoficznemu nastawieniu, wzruszaniu ramionami w duchu i w rzeczywistości. Podziękował Duclosowi i poszedł w stronę kawiarni. Tunel ulicy odchodzącej od placu słońce dzieliło na dwie połowy: skąpaną w jaskrawym blasku i pogrążoną w głębokim cieniu. Simona znów coś pociągnęło w stronę starego budynku żandarmerii. Wszedł po schodach.

Pierwsze piętro wydawało się większe od parteru, było olbrzymią powierzchnią uprzątniętą i przygotowaną do następnego etapu robót. Widok zyskiwał zwłaszcza dzięki dodatkowej wysokości – winorośl, teraz czerwieniejąca i brązowiejąca, porośnięte sosnami wzgórza, wśród drzew kamienne budynki, płaskie sylwetki na tle słońca, a dalej za tym wszystkim góra. Dzięki przejrzystości powietrza widział kontury drzew na najwyższej grani, malutkie, lecz wyraźne. Słyszał śmiech rozbrzmiewający na tarasach w dole i warkot uruchamianego traktora. Było południe, pora, kiedy każdy dobry Prowansalczyk schodzi z pola i udaje się do domu na lunch. Nicole siedziała przy stoliku na zewnątrz, kiedy Simon wrócił do kawiarni. Nadstawiła do pocałunku oba policzki, a on poczuł jej zapach, świeży i pikantny. – Jak tam z samochodem? Mam nadzieję, że nie zapłaciłeś tyle, ile żądał Duclos. – Nadal czeka na części zapasowe. Nie szkodzi, przyślę po wóz kogoś z Londynu. Nicole grzebała w torebce w poszukiwaniu papierosów. Miała na sobie lnianą sukienkę bez rękawów, w kolorze kitu podkreślającym równą opaleniznę ramion i gołych nóg. Simon żałował, że nie zadzwonił do niej wcześniej. – A więc – rzekła – musisz wracać? – Tak twierdzą w biurze. – Simon zamówił drinki u dziewczyny z nieskrywanym zainteresowaniem przyglądającej się ubraniu Nicole. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i kołysząc biodrami zniknęła w kawiarni. – Ładna – skonstatował Simon. – Poznałeś matkę? – Nicole wydęła policzki i wybuchnęła śmiechem. – Jesteś złą, zawistną kobietą. Tylko dlatego, że nie masz wąsów i nie umiesz prowadzić traktora.

– Takie ci się podobają? – Nicole patrzyła na niego przez dym swego papierosa i Simon zrozumiał, że mają do siebie pociąg. Nie, pomyślał, podoba mi się to, co mam naprzeciwko. – Uwielbiam wąsate kobiety – oświadczył. – Chyba dlatego, że tak łaskoczą. Nicole podetknęła sobie gruby kosmyk włosów pod nos. – C’est bon? Simon przytaknął. – Fantastycznie. Możesz tak jeść? Wybrał restaurację w pobliżu Gordes, przerobioną wiejską zagrodę ze stolikami ustawionymi na podwórzu i szefem kuchni, którego przewodnik Gault Millau zaliczał do wschodzących gwiazd. Długi lunch upłynął w swobodnym nastroju, śmiali się często i wypili trochę za dużo wina. Potem, przy kawie, Nicole zapytała Simona, z jakim uczuciem wraca do Londynu. Simon obserwował dym swego cygara spiralnie unoszący się w górę, między liście platana, który osłaniał ich od słońca, i zastanawiał się, co będzie robić jutro o tej porze. Pewnie pić wodę perrier i wysłuchiwać klienta niespokojnego o swój udział w rynku. – Trudno powiedzieć, że z radością – odparł. – Kłopot polega na tym, że już to wszystko znam: klienci mają te same co dawniej problemy, współpracownicy mnie nudzą… – Urwał i podmuchał na czubek cygara, aż się rozżarzyło pod niebieskoszarą warstewką popiołu. – Chyba w tym rzecz: jestem znudzony. Kiedyś bardzo mi się to podobało, teraz już nie. – Jednak nadal to robisz. – To wada mego charakteru. Lubię pieniądze. – Ze smutnym uśmiechem spojrzał na zegarek i poprosił o rachunek. – Przykro mi. Muszę iść. Siedzieli w milczeniu, kiedy płacił, po czym wyjął z portfela wizytówkę i popchnął po stoliku.

– To mój numer w Londynie. Gdybyś tam kiedyś była, daj znać. Moglibyśmy razem zjeść obiad. Nicole znieruchomiała w trakcie wkładania okularów i miała je na czubku nosa, gdy spojrzała na Simona. – Sądziłam, że zawsze jadasz obiady z klientami. – Mogłabyś być przyszłą klientką. – Uniosła brwi, a Simon się uśmiechnął. – Tak się mówi w reklamie, kiedy się łowi klienta. Wrócił do hotelu po bagaże, a Nicole poszła do domu. Oboje byli pewni, że znów się spotkają.

6 Simon nagle znienawidził Londyn. Mieszkanie, choć Ernest starał się je upiększyć kwiatami i jakimiś obrazami ocalonymi z domu, było smutne i bezosobowe jak apartament hotelowy. Rozpoczęło się długie, nudne preludium do brytyjskiej zimy. Nawisłe niebo przypominało szary sufit, a ludzie na ulicach kulili się w deszczu i poszturchiwali parasolami. Brakowało światła. Prowansja była jasnym, odległym wspomnieniem. Pierwszy dzień po powrocie do biura nie wpłynął na poprawę nastroju Simona. Jordanowi najwyraźniej przypadł do gustu tydzień sprawowania absolutnej władzy nad wszystkim i niechętnie wypuszczał ją z rąk, więc wciąż się pojawiał w gabinecie Simona, aby udzielać rad w kwestiach, jak je nazywał, doniosłej wagi. Szczególnie przejmował się czymś, co zaszło w ubiegły piątek wieczorem, i składał Simonowi relację powoli, znacząco zaciągając się papierosem. Dawid Fry, dyrektor kreatywny agencji i wieczyste źródło irytacji Jordana, bo wyraźnie lekceważył resztę dyrekcji, bardzo źle się zachowywał w modnej restauracji. – Co robił? – spytał Simon. – Na początek spił się jak wieprz – odparł Jordan. – A potem chyba wyciągnął kokainę i zaczął sobie pudrować nos przy stoliku. Nie pofatygował się nawet pójść do klo. – Jordan zacisnął wargi w wyrazie dezaprobaty. – Obecny tam mój kumpel złapał mnie telefonicznie w Wiltshire w sobotę rano, więc z miejsca naskoczyłem na Dawida, zapytałem, co sobie, u diabła, wyobraża. Takie rzeczy trafiają do „Private Eye”, denerwują klientów, całej agencji psują dobre imię. Simon westchnął. Jordan ma rację. – Co powiedział Dawid? – Zagroziłem mu zastosowaniem środków przewidzianych za zakłócanie

porządku publicznego. Powiedziałem też, że dyrektorzy spółek nie mogą się zachowywać jak skini. – Jordan energicznie poprawił mankiety, zupełnie jakby próbowały się schować w rękawach marynarki. – No i? Co on na to? – Żebym się odchrzanił. Miałem właściwie zamiar przyjechać i sprawić mu manto. Nieznośny gnojek. – Pogadam z nim, jak będziemy już mieli prezentację z głowy. Jak to wygląda? – Normalna panika w dziale kreatywnym, podczas gdy całej agencji każą czekać. Nie mogę polegać na informacji sekretarki Dawida, że jutro będą gotowi przedstawić nam pomysły. Tym ludziom trzeba przykrócić cugli. Nie potrafią nic zrobić w terminie. Simon wyczuł, że to może być początek wykładu o technikach zarządzania, więc wziął plik dokumentów. – Powinienem się zabrać do odrabiania tych zaległości – powiedział. – Oczekują po mnie, że do czwartku dokładnie poznam rynek antykoncepcyjny. Jordan pokazał w uśmiechu długie, nieco żółtawe zęby. Zaczyna przypominać jednego z tych swoich cholernych koni, pomyślał Simon. – Raczej ty niż ja, stary. Nie cierpię tego paskudztwa. Jak picia czerwonego wina przez słomkę. – Zarżał i niespiesznie oddalił się do swojego gabinetu. Członkowie Rady Marketingowej Kondomów, nieoficjalnie zwani w agencji Gumowymi Baronami, chcieli zobaczyć, jakie zaplanowano wydatki z ich pięciomilionowego rachunku. Simon wiedział, że o zlecenie ubiegają się dwie inne agencje, i chciał je dostać. Chociaż preliminarz nie był olbrzymi, warto je zdobyć z uwagi na twórcze perspektywy, jakie otwiera. Seks i odpowiedzialność społeczna, wymarzone zlecenie autora tekstów, mogą się stać podstawą jakiejś efektownej pracy, w dramatyczny sposób kontrastującej z reklamą towarów konfekcjonowanych, jaką dla głównych

klientów robiła agencja. A City będzie zadowolone z obrotu wysokości jeszcze paru milionów. Będzie to, jak podobno powiedział Jordan, gumowe piórko u kapelusza agencji. Simon przejrzał dokumenty, które miały się złożyć na jeden okazały tom na czwartkową prezentację: Badania Postaw, Statystyka i Strategia Marketingowa, Strategia Twórcza, Planowanie Kampanii w Mediach – mnóstwo liczb i ostrożnych założeń, dowód, że agencja odrobiła zadaną lekcję. Simon nauczył się przed wielu laty, że każdy pomysł reklamowy musi wytrzymywać logiczne zarzuty, a im bardziej jest niezwykły, tym bardziej wszechstronny musi być materiał pomocniczy. Klienci dawno zaniechali niebezpiecznego zwyczaju ufania twórczej ocenie swojej agencji i żądali papierków, które pomagałyby im podejmować decyzje. Rada Marketingowa, złożona z grupy niezależnych producentów, prawdopodobnie postąpi jak klasyczny komitet – będzie dygotać, rzucać oszczerstwa, iść na kompromis i możliwie najdłużej nie wypowiadać ostatecznego zdania. Simon starał się skoncentrować. Dni poprzedzające prezentację upłynęły na serii utarczek między różnymi działami agencji. Badacze oskarżali twórców, że ignorują ich odkrycia. Twórcy się odymali i skarżyli na brak czasu. Specjaliści od mediów narzekali na brak odpowiednich funduszy na kampanię ogólnokrajową. Dyrektorzy utyskiwali na nierozsądne, dziecinne zachowanie wszystkich pozostałych. Pracownicy agencji, gryząc się i warcząc zdążali ku czwartkowi, zarywali noce i sarkali na brutalny czas pracy. Zawsze jest tak samo, myślał Simon. Obojętne, czy mają trzy dni, czy sześć miesięcy. Panika stanowi część gry. Gumowi Baronowie się spóźniali. Prezentację wyznaczono na wpół do trzeciej. Recepcjonistka schowała swój numer magazynu „Hello!”, wykresy w sali konferencyjnej sprawdzono po raz dwudziesty, sekretarki pouczono, że mają wyglądać na zapracowane, tarczę do rzucania strzałkami zdjęto ze ściany w dziale graficznym, świeże rolki papieru powieszono w toalecie przy sali konferencyjnej – Grupa Shawa była gotowa, czekała na kolejny triumf, a członkowie zespołu prezentującego, zgromadzeni w gabinecie Simona,

usiłowali wyglądać na rozluźnionych i pełnych spokojnej pewności siebie. A już dochodzi trzecia. Dranie się spóźniają, co rodzi nerwowe domysły. Poszli na lunch z ludźmi z innej agencji. Jej zlecili robotę i teraz to oblewają. Dranie. Tyle pracy na próżno. Mogli przynajmniej zadzwonić. Pewnie zbyt się zalali, za bardzo raczą się trzecią butelką porto. Atmosfera w gabinecie Simona zgęstniała od dymu i pesymizmu, toteż Liz zmarszczyła nos, wtykając głowę do środka. – Są. Siedmiu. Przyprowadzili jednego więcej. Cholera. W zespole agencji jest tylko sześciu ludzi, a nie może jednego zabraknąć, nie można zostawić klienta samego przy końcu stołu w sali konferencyjnej. Klienci są bardzo wrażliwi na punkcie takich drobiazgów, czują, że nie okazuje się im dostatecznego szacunku. Simon rozejrzał się dokoła. – Potrzebny nam ktoś jeszcze. Kto byłby najbardziej użyteczny? Zaproponowano młodego człowieka w ciemnym garniturze – planistę, poważnego i bezpiecznego – został wybrany i przywołany, a tymczasem Simon wyszedł do recepcji. Zupełnie jakby się tu odbywało małe zgromadzenie sprzedawców teczek: siedem czarnych skóropodobnych teczek, siedem dyskretnych garniturów, siedem poważnych twarzy. Simon stał się bardzo wylewny, kiedy rozpoznał głównego Gumowego Barona, i uścisnął mu dłoń. – Tak mi przykro, że kazałem panom czekać. Jeden z tych niekończących się telefonów. Jak się pan miewa? – To chyba z naszej strony należą się przeprosiny. Jeden z tych niekończących się lunchów. – Gumowy Baron błysnął zębami. Na jego policzkach malowały się rumieńce po trzech dżinach i Simon był ciekaw, czy wytrwa do końca i nie zaśnie. Korytarzem, mijając sekretarki pilnie pochylone nad klawiaturami, poprowadził grupkę do głównej sali konferencyjnej, mrocznie luksusowej,

pozbawionej okien, grubo wyłożonej dywanami, cichej, jeśli nie liczyć szmeru klimatyzatora. Zespół agencji podniósł się z krzeseł wokół dużego owalnego stołu, kiedy stadko klientów gęsiego weszło do środka. Wymieniono nazwiska i tytuły i natychmiast je zapomniano w ogólnym zamieszaniu, trzasnęły szybko otwierane teczki, wyciągnięto notatniki i przyjęto zamówienia na kawę, herbatę i wodę mineralną. Główny Baron pozwolił się poczęstować cygarem, Simon zaś wstał, aby wyklepać słowo wstępne, co robił już tysiące razy. – Na początek niech mi wolno będzie powiedzieć, jacy jesteśmy radzi ze sposobności do dokonania tej prezentacji. – Główny Baron oglądał swoje cygaro, podczas gdy jego koledzy unikali wszelkiej okazji do nawiązania kontaktu wzrokowego i pilnie wpatrywali się w czyste kartki swoich notatników. – Chyba już panowie wiedzą z przesłanych im materiałów, że agencja konsekwentnie bije rekordy skuteczności pracy z szerokim zestawem wyrobów i usług. Muszę jednak powiedzieć, że wasz produkt szczególnie nas wszystkich interesuje. – Simon urwał i uśmiechnął się do siedmiu kamiennych twarzy. – Przecież – podjął – rzadko mamy szansę pracować nad produktem tak bliskim sercu każdego mężczyzny. Niewzruszone twarze ani drgnęły. Będzie to jak noszenie wody sitem. Główny Baron wydawał się zafascynowany sufitem sali konferencyjnej, a reszta obcowała ze swymi notatnikami. Simon, próbując wzbudzić jakiś entuzjazm dla wyliczanki stosowanych przez agencję specjalistycznych metod analizy problemu, mierzył stopień uwagi, z jaką słuchano jego słów. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go oceniać nastrój słuchaczy, ci zaś jakby się najedli na lunch środków otępiających. Jeśli będą musieli przez godzinę słuchać o wynikach badań i planowaniu kampanii w mediach, podziała to tak mocno, że trzeba będzie podpalić im spodnie, aby ich zbudzić. Postanowił zmienić ustalony z góry porządek prezentacji. – Zwykle – powiedział – zapoznajemy klientów z badaniami, których efektem są nasze pomysły reklamowe. Dziś jednak tego nie zrobimy. –

Dyrektor do spraw badań, mężczyzna, który lubił przy takiej okazji znaleźć się w świetle reflektorów, ze zmarszczką na czole oderwał wzrok od notatek. Simon dostrzegł, że zaczyna otwierać usta, i pośpiesznie mówił dalej: – Dzisiaj przejdziemy prosto do kampanii. – Dyrektor kreatywny przestał bazgrać w swoim notatniku i brwiami dawał Simonowi niespokojne znaki. – Robimy to z dwóch powodów. Po pierwsze, żebyście mogli zobaczyć kampanię tak, jak ją będzie widział konsument – żadnych zarysów demograficznych, żadnej analizy statystycznej, żadnych prognoz marketingowych. Tylko reklama. A po drugie… – Simon skierował spojrzenie pełne entuzjastycznej powagi na głównego Barona, który łaskawie skłonił głowę – … cóż, drugi powód jest taki, że uważamy to za jedną z najodpowiedniejszych i najbardziej podniecających kampanii, jakie ta agencja kiedykolwiek zaplanowała. I szczerze mówiąc, nie możemy się doczekać, jak na nią zareagujecie. – Simon popatrzył dokoła stołu, a dwie czy trzy głowy na krótko oderwały się od notatników. Dzięki Bogu jeszcze nie zasnęli. – Będzie mnóstwo czasu na pytania po tym, jak zapoznacie się z pracą, oczywiście streściliśmy też prezentację w dokumencie, który ze sobą zabierzecie. – Simon postukał w stos opasłych, spiętych spiralami tomów na stole przed nim w nadziei, że dyrektor kreatyw ny zdążył zapomnieć o zdziwieniu. – Więc teraz chciałbym poprosić, aby Dawid Fry, nasz dyrektor kreatywny, pokazał wam coś, co uważamy za wyjątkowo skuteczny pomysł. Dawid? Pośladki poprawiły się na krzesłach i uwaga zebranych skierowała się na szczupłą postać w wypchanym, ale najwyraźniej drogim ubraniu, siedzącą przy drugim końcu stołu konferencyjnego. Dawid Fry, trochę za stary na to, żeby nosić kucyk, pochylił się do przodu i przygarbił w ramionach, przez co poduszki jego marynarki podjechały prawie do uszu. Oczy błyszczały mu entuzjazmem i tym, co pozostało po wcześniejszym pośpiesznym wciąganiu przez nos w dyrekcyjnej toalecie. Produkt zwyczajnego wychowania w warstwie średniej i szkole prywatnej

przez wiele lat usiłował zatrzeć wszelkie ślady swego pochodzenia i rozwijać coś, co chętnie nazywał „rysem ulicznika”. Lubił wyrażenia gwarowe, które często zdążyły wyjść z użycia, zanim je podsłuchał w Groucho Club, lecz mimo to potrafił sprawiać wrażenie biednego chłopca z południowego Londynu, który wszedł na drogę kariery. Jego idolami byli niewykształceni fotografowie i aktorzy, a jeśli idzie o muzykę klasyczną, najwyżej cenił Nigela Kennedy’ego. Poprawił okrągłe okulary w drucianej oprawce i zwrócił się do Gumowych Baronów. – Muszę wam powiedzieć – rzekł – że to nie było łatwe. Macie tu do rozwiązania dwa problemy. Macie wyobrażenie swojego produktu – automaty w toaletach, trzy sztuki w paczce na weekend, tego rodzaju rzeczy – no i stronę praktyczną. Użycie wyrobu. – Urwał i wzruszył wywatowanymi ramionami. – Najpierw na całego, potem chwila skupienia, kiedy załatwia się sprawę. Wiecie, o co mi chodzi? Simon popatrzył wzdłuż stołu. Gumowi Baronowie nie odrywali oczu od notatników. Fry wstał i przesunął chude ramiona pod watówkami. – Ale wiadomości nie są wyłącznie złe, bo parę rzeczy działa na naszą korzyść. – Wziął ze stołu tabelę i pokazał ją słuchaczom. Gumowi Baronowie zaczęli uważać. Lubili tabele. Były poważne. – A teraz – Fry wskazał na punkt pierwszy, wydrukowany jaskrawymi czerwonymi wersalikami: Zalecane przez medycynę. – Lubią nas lekarze, prawda? – Jego palec przesunął się do punktu drugiego: Odpowiedzialne społecznie. – Co to oznacza? Oznacza, że robimy coś ze swej strony, aby chronić szesnastolatki. I – dziś bardzo ważne – zdrowie. – Trzeci punkt brzmiał: Ochrona przed chorobami przekazywanymi drogą płciową. – Wszyscy wiemy, że świat jest paskudny. Na ten temat nie powiem nic więcej. Odłożył tabelę, a klienci ponownie zagłębili się w notatnikach. Fry kontynuował, mówił szybko, wiercił się nerwowo w swoim

garniturze. – Wszystko to bardzo piękne i dobre, ale nie wystarcza. A wiecie dlaczego? – Nikt nie zgłosił się do odpowiedzi. Fry skinął głową, jakby takiej właśnie reakcji oczekiwał. – Bo jest nudne. N-u-d-n-e. Bezpieczne, zalecane przez lekarzy, a ma w sobie tyle seksapilu co środek przeczyszczający. – Urwał dla zwiększenia nacisku i każde słowo wymówił oddzielnie. – To. Całkowity. Zwrot. – Pokiwał głową, a jego kucyk chwiał się potakująco. – Nie ma tu żadnego związku z tym, co powinniście sprzedawać. Żadnego. Zamilkł na krótko, aby umożliwić Gumowym Baronom zastanowienie się nad tą krytyczną oceną ich wkładu w życie społeczeństwa. – Tym, co powinniście sprzedawać – podjął – jest najpopularniejszy towar w historii świata. Znów zapadło milczenie. Simon wyobrażał sobie myśli kłębiące się w zbiorowym mózgu klienta. Czy ten maniak sugeruje ponowne wyposażenie naszych fabryk, odwołanie zamówień na lateks, rezygnację z imponujących systemów kontroli jakości, które dają pewność w 99,9 procent, z wyjątkiem piątków po południu? – Ale bez paniki. Nie sugerujemy, że powinniście to zmienić. – Fry wyjął z kieszeni owinięty w folię kondom i z należytym szacunkiem położył go na stole. – Nasza sugestia jest taka: Zmieńcie. Sposób. Sprzedaży. Gumowi Baronowie bacznie wpatrywali się w prezerwatywę na stole, jakby w oczekiwaniu, że coś zrobi. Fry pochylił się i położył dłonie z obu jej stron. – Najpopularniejszy towar w historii świata – powtórzył. – Wiecie, co to takiego? To miłość! Nieprzezwyciężone pragnienie, aby być nieodparcie pożądanym. Kosmiczne swędzenie! A to… – podniósł kondom i czule skinął mu głową… – jest częścią tamtego. Jedwabną chustką wytarł nos, zatkany albo chwilowym wzruszeniem, albo kokainą. – To, co zrobimy – ciągnął – będzie polegało na zmianie pozycji

prezerwatywy w kategoriach użytkowania produktu. Nie będziemy dalej rozwodzić się nad zdrowiem, bezpieczeństwem i zaleceniami lekarzy – o tym wie każde dziecko, a nie kupuje. Nie, zrobimy z prezerwatywy integralną, zasadniczą, bardzo, bardzo romantyczną – tak, romantyczną – część starej rozgrzewki. Zauważył wyraz zdziwienia na twarzy jednego z dawniejszych klientów. – Wiecie. Gry wstępnej. – Ach – powiedział klient. – A oto, panowie, w jaki sposób zamierzamy to zrobić. Zanim wam jednak pokażę, spróbujcie sobie wyobrazić ten scenariusz. – Fry zniżył głos. – Jesteś w kinie, zgoda? Obok ciebie siedzi bardzo apetyczna młoda dama, na którą od kilku tygodni masz oko. Dziś wieczór trafia ci się wielka szansa. Obejmujesz ją, jesteś w zasięgu rażenia jej buforów. To. Mogłoby. Być. To. Simon zerknął z ukosa na starszego Barona, ciekaw, kiedy tamten po raz ostatni znajdował się w sytuacji z takim zadyszanym podnieceniem opisywanej przez Frya. Fry machnął ręką, aby przygaszono światła. – Jesteś cały napalony – mówił w ciemności – i wtedy – ciach! – to ukazuje się na ekranie. Ekran projektora, czterokrotnie większy od telewizyjnego, zajaśniał bielą, a sylwetka Frya, z kucykiem podskakującym w oczekiwaniu, zamajaczyła z boku. Z cichym sykiem wywołanym przez zakłócenia atmosferyczne pojawił się na ekranie obraz – młoda para, najwyraźniej naga, pomysłowo oświetlona, obficie natłuszczona, lśniła w łóżku. Z głośników ukrytych w ścianach dochodził przyciszony bas i zawodzenie gitary. Potem, gdy sylwetka Frya podrygiwała do taktu, a naoliwiona para wiła się w pościeli, rozbrzmiał jęk młodzieńczej pożądliwości. Włóżmy… go… ooch, włóżmy. Młoda para na ekranie usilnie się starała, na ile dopuszczały środki

przekazu, udawać prawdziwą namiętność. Reżyser starannie robił przesunięcia i cięcia, aby nie ukazać obnażonych kobiecych piersi – sutki, mówiąc słowami Frya, były absolutnie zakazane – czy choćby najbardziej mglistego śladu włosów łonowych. „Jeśli chęć cię nachodzi, pozwól mi go włożyć, nie ma w tym nic złego. Jeśli wierzysz w miłość…”. Na filmie ukazało się zbliżenie kobiecej ręki, delikatnie wyjmującej prezerwatywę z papierka ozdobionego przez dział graficzny agencji przyjaznym znakiem firmowym Rady Marketingowej Kondomów. – No już, już, już… – Zbliżenie zamkniętych oczu, wilgotnych warg, lśniącego ciała – … Przestań… się… wymigiwać… oooch… Cień Frya pląsał w bok od ekranu, kolana mu podrygiwały, kucyk powiewał w szaleńczym podnieceniu, gdy śpiewak wzdychał i ochał, a para dalej wiła się w dokładnie skomponowanym układzie. Po ostatnim przeciągłym westchnieniu stygnącej namiętności ekran poczerniał, a gustowny biały nagłówek zaklinał widzów, aby Go Włożyli, z wyrazami szacunku od Rady. Rozbłysły światła i zespół agencji zaczął odczytywać z twarzy zespołu klientów reakcje – znak aprobaty, skinienie głową, zaskoczenie, cokolwiek. Siedmiu Gumowych Baronów jak jeden mąż pochyliło głowy i zapisywało coś w notatnikach. Poza tym nic. Fry rzucił się w tę otchłań milczenia. – Bomba, co? Znakomite. Naturalnie to stara klasyka. Ale tak fantastycznie aktualna, a w kinie, z systemem Dolby, no, kapcie im pospadają. To wasz rynek, kino i telewizja. Wszystko inne logicznie się łączy – plakaty, punkt sprzedaży, radio, trykotowe koszulki – możemy poprosić o przezrocza, Terry? Przez dziesięć minut Fry zapoznawał swoje oniemiałe audytorium z materiałem pomocniczym, od reklamówek radiowych do na nowo

zaprojektowanych automatów do pubów i stacji benzynowych oraz koszulek – „Każdy ma jeden do zabrania” – a potem, nieco zwiększając siłę głosu, ponownie wyświetlono film reklamowy. Fry wydmuchał nos i usiadł, a w sali konferencyjnej znów zapadła cisza. Simon nachylił się do starszego Barona. – Pierwsze wrażenia? Ten z rozwagą dmuchnął dymem z cygara i popatrzył wzdłuż stołu w stronę absolutnie najmłodszego członka Rady, który przejął Artykuły Higieniczne (Basingstoke) Sp. z o.o. po ojcu. Zgodnie z uświęconą tradycją uwagi wypowiadano w kolejności odwrotnej do zajmowanego stanowiska, aby największy ważniak mógł ocenić nastrój swoich sługusów, zanim sam wyrazi coś zbliżonego do opinii. – Chcesz zacząć, Brian? Brian odchrząknął i zaszeleścił notatkami. – Tak. No więc. Muszę powiedzieć, że agencja pokazała, hm, bardzo ciekawe podejście. Bardzo niezwykłe. Oczywiście mam jedno czy dwa pytania – właściwie parę zastrzeżeń – i może przedwcześnie będzie wyrażać ostateczną ocenę bez zobaczenia drugoplanowych szczegółów, jak rozumiem, zawartych w dokumencie. – Urwał zadyszany. No i znowu, pomyślał Simon. Dlaczego dranie nigdy nie powiedzą, co myślą naprawdę? Odezwał się głosem pogodnym i pełnym zrozumienia: – Na pewno przekona się pan, że pomyśleliśmy prawie o wszystkim, ale byłoby szalenie interesujące usłyszeć, jak zareagował pan na reklamę. – Tak. Owszem. – Brian poszukał w notatkach kwestii końcowej, która pozwoliłaby mu zachować neutralność. Niedobrze byłoby mieć odmienne zdanie, kiedy komitet będzie podejmował decyzję. Równowaga, chodzi o nią i o sposób wykręcenia się, w razie gdyby większość głosowała przeciw agencji. Komitetami, jak łodziami, nie należy kołysać. Kluczem jest jednomyślność. Artykuły Higieniczne (Basingstoke) powinny grać w zespole.

– Cóż, jak mówiłem, ciekawe podejście i będę zafascynowany, gdy dowiem się z dokumentu, jak agencja do niego doszła. – Brian zdjął okulary i zaczął je czyścić szybkimi, zdecydowanymi ruchami. I tak to szło aż do zajmujących najwyższe miejsca w hierarchii, trwało z górą dwugodzinne stepowanie, słabe pochwały przeplatały się z ostrożnymi zastrzeżeniami. Simon musiał siłą powstrzymywać ziewanie. Dlaczego zawsze jest tak samo? Natychmiastowe „nie” byłoby chyba lepsze od tego niekończącego się roztrząsania; przynajmniej zebrania trwałyby krócej. Uśmiechał się jednak, potakiwał, udawał, że słucha z uwagą, i rzekł „naturalnie”, kiedy najstarszy Baron oświadczył, że komitet będzie musiał się oddalić i szczegółowo rozpatrzyć propozycje agencji – a jakież to interesujące propozycje i jak bardzo zasługują na kolejne spotkanie u nich – przed podjęciem tak doniosłej decyzji i, no cóż… tak. Wiecznie to samo jałowe, nieprzekonujące ględzenie. I ta sama co zawsze sekcja zwłok w sali konferencyjnej po tym, jak klientów z ukłonami wyprowadzono z agencji. Pretensje dyrektora do spraw badań, któremu nie pozwolono przeżyć momentu chwały, Dawid Fry w pokokainowej depresji spowodowanej brakiem oddźwięku na jego twórczą pracę, rozczarowanie ogarniające całą resztę. Simon z ulgą powitał Liz, która weszła i wręczyła mu kartkę, ale uczucie to było krótkotrwałe. „Pani Shaw jest w recepcji. Mówi, że musi się z panem zobaczyć”. W recepcji Simon zastał byłą żonę trzepoczącą rzęsami do Jordana, który przebierał nogami i zalotnie przygładzał włosy. Znany był z tego, że błądzi łapą pod stołem na przyjęciach, a Karolina i Simon mieli zwyczaj żartować z niego w czasach, kiedy jeszcze w głowie im były żarty. Nazywali go pełzakiem udowym i zawsze starali się sadzać z dala od żony klienta. – Cześć, Karolino. Jak się masz? Rzęsy przestały trzepotać, a uśmiech zgasł. – Cześć, Simon. Jordan nagle przypomniał sobie o pilnym spotkaniu.

– Miło było cię znów zobaczyć, staruszko – powiedział. – Muszę lecieć. – Z pożegnalnym błyskiem mankietów powoli ruszył do windy. – Wejdziemy do mnie? – Simon podążył za długimi nogami i krótką spódniczką, przeszedł przez recepcję i obok dyskretnie odwróconej Liz. Zamknął drzwi. – Napijesz się czegoś? Pełen wyższości przeczący ruch głowy. – Dla mnie jest trochę za wcześnie. Simon ze wzruszeniem ramion skierował się do narożnego barku. Zawahał się nad whisky, westchnął i nalał sobie szklankę wody perrier. Karolina, usadowiona w drugim końcu skórzanej kanapy, zaciągała się papierosem – krótkie, wściekłe smużki i odrzucanie głowy, gdy wydmuchiwała dym. – Kiedy zaczęłaś palić? – Miałam okropnie denerwujący okres. Codziennie ci cholerni budowlani. – Strząsnęła popiół czerwono zakończonym palcem. Jej lakier do paznokci idealnie pasował do szminki. Pantofle z krokodylowej skóry pasowały do krokodylowej torebki. Ciemnobrązowy kostium z cienkiej wełny podkreślał jaśniejszy brąz jej włosów, a jedwabna bluzka uwydatniała charakterystyczny blady błękit oczu. Simon pomyślał, że pewnie miała ciężki ranek, bo ubierała się na trzygodzinny lunch w San Lorenzo przed wyczerpującą sesją u fryzjera. Zdziwiło go i dość ucieszyło, że już nie wydaje mu się pociągająca. Usiadł w drugim końcu kanapy. – No więc? – Uznałam za bardziej cywilizowane przyjść i zobaczyć się z tobą zamiast zwracać się do prawników. – Z ich pomocy już korzystaliśmy. – Simon popijał swoją wodę. – Pamiętasz? Czy też chcesz zobaczyć rachunki?

Karolina westchnęła. – Usiłuję być rozsądna, Simon. Nie ma potrzeby skakać mi do gardła. – Popatrzyła na niego i obciągnęła spódnicę, tak że prawie zakryła kolana. I nie myśl, że skoczysz gdzie indziej. – Dobra, bądźmy rozsądni. – Chodzi o dom. Po prostu nikt nie trzymał się kosztorysu. Zasłony, malowanie, kuchnia – Boże, kuchnia – to był istny koszmar. Nie masz pojęcia. – Brzmi to zupełnie jak ostatnim razem. Karolina zdusiła papierosa. – To nie jest zabawne. Każdy drobiazg kosztował więcej, niż mówili na początku. To znaczy, grubo więcej. – Patrząc na Simona, szerzej otworzyła oczy, co, jak pamiętał, było nieomylnym znakiem, że zaraz usłyszy o wielkich wydatkach. – A teraz wszyscy żądają zapłaty. – Cóż – odparł Simon – taki jest jeden z ich irytujących zwyczajów. – Zastanawiał się, ile wody upłynie, zanim Karolina wymieni sumę, zanim zetrze się warstewka nienaturalnej grzeczności i jej miejsce zajmą pogróżki, łzy lub histeria. Czuł dziwną obojętność i znudzenie. Wszystko to zdarzało się dziesiątki razy od czasu separacji. Karolina wzięła jego spokój za zgodę i obdarzyła go uśmiechem. Rzeczywiście ma ładne zęby, pomyślał Simon, równe, piękne koronki zrobione przez jakiegoś nowojorskiego bandytę za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. – Wiedziałam, że najlepiej będzie przyjść i zobaczyć się z tobą – powiedziała. – Wiedziałam, że zrozumiesz. – O czym my mówimy? – No, trudno to sprecyzować, bo jest jeszcze jedna czy dwie… – W przybliżeniu.

– No, trzydzieści tysięcy. Najwyżej trzydzieści pięć. Simon ponownie podszedł do baru i napełnił szklankę. Spojrzał na Karolinę, która zapalała kolejnego papierosa. – Najwyżej trzydzieści pięć – powtórzył. – Pozwól wyjaśnić sobie jedno. Ja kupiłem ci dom. Ty i twoi adwokaci zapreliminowaliście sumy na jego urządzenie. Zgodziłem się na ten preliminarz. Ty się na niego zgodziłaś. Jak dotąd mam rację? – To miało być tylko… – To miał być preliminarz. Wiesz, co oznacza to słowo, prawda? Określoną ilość pieniędzy. Karolina gniotła papierosa w popielniczce. – Nie potrzebujesz mówić do mnie jak jeden z twoich ponurych dyrektorków. – Czemu nie? Ty mówisz do mnie, jakbym wytrząsał gotówkę z rękawa. – Trzydzieści pięć tysięcy to dla ciebie drobiazg. Jesteś bogaty. Moi adwokaci mówią, że tanio się wykręciłeś. Mogli… – Twoi adwokaci to banda zachłannych, nieuczciwych drani, którzy wystawiają wygórowane rachunki i oczekują, że będę płacił za naukę ich cholernych dzieciaków w Eton. W milczeniu wpatrywali się w siebie nawzajem. Karolina miała twarz ściągniętą ze złości. Później, jeśli Simon zgodzi się na dalszą rozmowę, złość przemieni się w szlochanie, a jeśli ono nie podziała, będą wymysły. Spojrzał na zegarek. – Słuchaj, bardzo mi przykro, ale mam zebranie. – Mam zebranie – powtórzyła, przedrzeźniając go, Karolina. Odgarnęła włosy, jakby jej przeszkadzały. – Boże, zawsze masz zebranie. Nasze małżeństwo było wciśnięte między zebrania. Nie byłam żoną twoją, ale agencji reklamowej. – Prychnęła. – Jeśli można to nazwać małżeństwem.

Byłeś zbyt zajęty, żeby wziąć urlop, zbyt zmęczony, żeby gdzieś pójść, zbyt zmęczony, żeby… – Karolino, wszystko to już przerabialiśmy. – A teraz, kiedy pragnę jedynie mieć dom, ciebie to oburza. – Oburza mnie wyrzucanie trzydziestu pięciu tysięcy funtów na przeklęte poduszki. Karolina wstała. Szybko, ze złością schowała papierosy do torebki i wygładziła spódnicę. – Cóż, próbowałam. Nie zostanę tu, żebyś miał na kogo krzyczeć. Wracaj na swoje diabelne zebranie. – Podeszła do drzwi i otworzyła je, aby Liz mogła usłyszeć jej końcową kwestię. – Odezwą się do ciebie moi adwokaci. Simon myślał, czy nie wrócić na czuwanie w sali konferencyjnej, lecz zdecydował się tego nie robić. Bo i w jakim celu? Albo dostaną zlecenie, albo nie, a w obecnym nastroju właściwie było mu to obojętne. Włożył marynarkę, powiedział dobranoc Liz i przez zatłoczone wieczorem ulice skierował się do mieszkania na Rutland Gate. Ernest wyszedł z kuchni, wycierając ręce fartuchem, z brwiami uniesionymi w wyrazie przesadnego zdziwienia. – Że też cię widzę przed ósmą. Co się stało? Spaliła się fabryka czy też gumowe ludziki złapały gumę i nie przyszły? – Nie, Ern. Przyszły i poszły. Tak jak Karolina. – Ojej. Wydajesz mi się lekko wzburzony. Pewnie masz ochotę na drinka. – Nie przestając mówić, wrzucił lód i nalał whisky do kubka. – O co chodziło tym razem? O pieniądze, bo niebezpiecznie jest mieszkać w Belgravii? Można tej młodej damie zarzucić wszystko, tylko nie brak pomysłów. Simon klapnął na krzesło, a Ernest podał mu drinka i schylił się, aby mu rozpiąć marynarkę. – Jeśli będziemy tak siedzieć w zapiętej marynarce, będziemy wyglądać

jak harmonia. – Tak, Ern. Nasze kawalerskie. – Och, byłbym zapomniał. Przyszła wiadomość z obcych krajów, od pewnej Francuzki, która twierdzi, że ma dobre nowiny. – Ernest wciągnął policzki i z góry popatrzył na Simona. – Nie chciała mi powiedzieć, więc zakładam, że to strasznie osobiste. – Zawisł nad Simonem jak żywy znak zapytania. Simon pierwszy raz tego dnia wybuchnął śmiechem. To musiała być Nicole. – Spodziewam się, że wiadomość dotyczy mojej rury wydechowej. – No, ja nie jestem wścibski, mój drogi. Nazywaj to sobie, jak chcesz. Tak czy siak, zostawiła numer telefonu. – Ernest zniknął w kuchni i pociągając nosem, dla zamanifestowania swojego taktu zamknął drzwi z drugiej strony. Simon zapalił cygaro, pomyślał o paru dniach spędzonych w Prowansji – o cieple, świetle, a także idealnie opalonym rowku między piersiami – i podszedł do aparatu. – Oui? – Nicole, tu Simon. Jak się miewasz? – Dobrze, dziękuję. Podobnie jak twój samochód. Ten potwór wreszcie go zreperował. Miejmy nadzieję, że nie ukradł radia. – Roześmiała się ochryple, poufale, i Simon zapragnął ją zobaczyć. – Bardzo bym chciał po niego przyjechać, ale chyba mi się nie uda. Za dużo dzieje się w biurze. Będę musiał kogoś posłać. – Swojego totumfackiego? – Kogo? – Tego, kto odebrał telefon. Sądząc po głosie, jest bardzo na miejscu. – Ach, to Ernest. Tak, poślę jego. Spodoba ci się.

Nastąpiła przerwa i Simon słyszał drapanie zapałki, kiedy Nicole zapalała papierosa. – Przyszła mi do głowy lepsza myśl – powiedziała. – Mam w Londynie copine – przyjaciółkę z dawnych lat. Wciąż mnie zaprasza. Dlaczego nie miałabym przyprowadzić ci samochodu? Byłoby zabawnie, prawda? – Byłoby cudownie, ale ja nie… – Nie chcesz mi powierzyć swojego drogiego wozu? – Powierzyłbym ci najlepszy rower mojej ciotki. Znów się roześmiała. – Więc umowa stoi? – Stoi. Simon odłożył słuchawkę i pogwizdując, wszedł do kuchni. Ernest podniósł wzrok znad miski małżów, które czyścił, i pociągnął z kieliszka łyk białego wina. – Czy zauważam pewną poprawę naszego nastroju? Muszę przyznać, że jak na mechanika samochodowego ma bardzo kulturalny głos. – Wyświadcza mi przysługę i przyprowadza porsche. Miło z jej strony. Ernest popatrzył na Simona sceptycznie, z ukosa. – Jak rzadko można znaleźć dobrą wróżkę na tym niegodziwym świecie. – Ty to powinieneś wiedzieć, Ern. – Wiem, mój drogi. Wiem. Nicole włożyła płaszcz, gdyż wieczór był dość chłodny, i poszła do starego budynku żandarmerii przez wieś, pustą, jeśli nie liczyć psa cierpliwie siedzącego przed sklepem rzeźnika. Simon wydawał się zadowolony z jej telefonu. Szkoda, że nie może przyjechać. W jej głowie kiełkowała myśl, ale wszystko zależy: czy mówił prawdę o zmęczeniu reklamą? Z Anglikami nigdy nic nie wiadomo. Śmieją się i biadolą równocześnie.

Chwilę stała, zaglądając przez drzwi, po czym skierowała się po betonowej podłodze do jednego z otworów w przeciwległej ścianie. Księżyc świecący nad Lubéron rzucał mleczne światło na taras w dole, na blade stosy kamieni wokół atramentowej czeluści niedokończonego basenu. Nicole próbowała sobie wyobrazić, jak by to mogło być z ogrodem i reflektorami, z muzyką i śmiechem rozbrzmiewającymi zamiast zawodzenia wiatru i łopotu plastikowych płacht okrywających worki z cementem ustawione pod ścianą. Postanowiła trochę poszperać, może pójść do notariusza przed wyjazdem do Londynu. Biznesmeni zawsze chcą znać liczby i szczegóły. To interesujący pomysł, jeśli Simon rzeczywiście jest taki znudzony, jak mówił. Czy też chce tylko, aby podczas lunchu okazać mu trochę współczucia? Niekiedy tak trudno wierzyć tym Anglikom, takim obcym z ich dziwnym, niezrozumiałym poczuciem humoru i zimną krwią doprowadzającą do furii. Uznała za dość osobliwe, że tak się cieszy na ponowne spotkanie. Wzdrygnęła się, gdy coś dotknęło jej kostki, a spojrzawszy w dół, zobaczyła chudego wioskowego kota przeciskającego się między jej nogami, z wyprostowanym, drgającym ogonem i pyszczkiem otwartym w bezdźwięcznym powitaniu. – Więc? Jak ci się wydaje? Czy to by go zabawiło?

7 Generał dzięki łutowi szczęścia znalazł stodołę położoną na pustkowiu na północ od Joucas, na tyle dużą, aby ukryć wszystko, co musiało być ukryte, osłoniętą od drogi wysokim rzędem strzępiastych cyprysów. Właściciel przestał gospodarować przed wielu laty i przeniósł się do Apt. Chętnie zgodził się brać 500 franków na miesiąc i wierzyć w bajeczkę o wykorzystaniu budynku jako szopy dla dwóch traktorów. Generał musiał jedynie kupić nową kłódkę do masywnych drewnianych drzwi. Mroczne wnętrze rozbrzmiewało odgłosem porannych pokasływań, gdy zapalano pierwsze tego dnia papierosy, a mężczyźni sprawdzali rowery oparte o ścianę. Claude, ledwie mieszczący się w wytartym dresie, podszedł ociężale i podniósł jeden z nich za ramę. Chrząknął. – Nie mów mi, że jest ciężki – rzekł Generał. – To najlżejsze rowery w Prowansji, dla zawodowców – z dziesięciotrybową przerzutką, opony wyścigowe, bidony, wymodelowane siodełka, wszystko. Claude chrząknął ponownie. – Nie ma zapalniczki do cygar? Fernand przerzucił nogę przez ramę swojego roweru i wypróbował siodełko. Skrzywił się poprzez dym papierosa. – Uf! To przypomina operację. Inni przestali się śmiać, kiedy wypróbowali własne siodełka. – Czy zawodowcy siedzą na tych brzytwach przez cały Tour de France? Generał silił się na cierpliwość. – Posłuchajcie. Kupiłem wam najlepsze rowery. Nie ma w handlu rowerów z fotelami. Po tygodniu czy dwóch siodełka zmiękną. Bon, więc do tego czasu będą was bolały tyłki. – Patrzył, jak ostrożnie wsiadają na rowery. – Ale, moi przyjaciele, po tym wszystkim będziecie siedzieć na poduszce. Na

ładnej, wygodnej forsie. W ciszy, która zapadła, każdy myślał o swoim udziale. Jojo nie zapominał grać roli wiernego porucznika. – Ma rację. Zresztą, co znaczy obolały zadek? No? Generał potaknął. – Dzisiaj zrobimy małą rozgrzewkę, tylko tyle, żeby was przyzwyczaić do rowerów – dwadzieścia, trzydzieści kilometrów. Co niedziela będziemy zwiększać dystans, aż uda się wam przejechać sto kilometrów i nie paść, a wtedy trochę popracujemy na wzgórzach. Do wiosny będziecie mieć nogi ze stali. Allez! Wyprowadzili rowery ze stodoły w blask jesiennego słońca, ubrani w najrozmaitsze stroje, począwszy od dresu Claude’a, a skończywszy na jaskrawych szortach Borela i zatłuszczonym niebieskim kombinezonie Fernanda. Generał zanotował w pamięci, że ma im kupić coś odpowiedniejszego na zimę, te ciepłe grube czarne rajstopy chroniące od wiatru. – Skręćcie w lewo przy końcu drogi – powiedział. – Dogonię was. – Zamknął drzwi na kłódkę, rad teraz, bo się zaczęło, czujny i pełen optymizmu, zadowolony, że sobie przydzielił w drużynie pracę kierowcy. Te siodełka to prawdziwe draństwa. Nikt nie mógłby wziąć tej gromadki za wytrawnych cyklistów. Chwiali się, zajeżdżali sobie drogę, klęli, niezdarnie zmieniając biegi. Dwóch czy trzech nie mogło wsadzić nóg w noski i naciskało na pedały całymi stopami, podobnie jak stąpają stare kobiety, które idą na targ. Bachir miał za niskie siodełko i jechał niezdarnie, rozkraczony, z kolanami sterczącymi z obu stron roweru. Jojo palił. Generał uprzytomnił sobie, że wymagają trochę podstawowego szkolenia. Dogonił ich i machnięciem ręki kazał się zatrzymać. – Daleko jeszcze? – Jean roztarł pośladki, odkaszlnął i splunął.

Generał wysiadł z samochodu. – Daleko – odrzekł – a tak jak jedziecie, wyda się dwa razy dalej. Nigdy przedtem nie siedzieliście na rowerach? – Podszedł do Jojo. – Popatrz. – Podniósł siodełko na właściwą wysokość. – Powinieneś ledwie dotykać ziemi z obu stron palcami. Widzisz? Tak będziesz prostować nogi, naciskając na pedał… W przeciwnym razie będziesz jeździć, jakbyś się zlał w spodnie, tak jak ten nasz przyjaciel. – Uśmiechnął się do Bachira. – Po drugie, powinieneś zawsze naciskać na pedał brzuścem dużego palca, co oznacza korzystanie z nosków. Mają zapobiegać ślizganiu się stóp. Jeśli stopa ci się pośliźnie, będą cię jaja bolały od siodełka, wierz mi na słowo. I nie przestawaj pedałować, kiedy zmieniasz bieg. Jeśli przestaniesz, łańcuch zeskoczy z ząbków. – Generał skubnął wąsy. Co jeszcze? – Ach, tak. – Pogroził Jojo palcem. – Nie palić. – Merde. Nie mogę rzucić palenia. Próbowałem. – Nie proszę, żebyś rzucał. Nie pal tylko w czasie jazdy. To nie wygląda dobrze. Nie widujesz Lemonda z papierosem przyklejonym do wargi, co? Nim ukończymy naszą pracę, musisz wyglądać jak zrośnięty z rowerem. Kapujesz? Musisz wyglądać jak ci wszyscy inni zapaleńcy. Dzięki temu staniesz się niewidzialny. Jojo kiwnął głową. – Tout à fait – powiedział. – Niewidzialny. – I bogaty – rzekł Generał. Ruszyli ponownie. Tym razem mniej przypominało to pijacki numer cyrkowy, Generał wolno podążał za nimi. Pierwszych parę przejażdżek najgorzej da im w kość, myślał, nogi będą mieli jak galareta, płuca rozpalone. Właśnie wtedy słabsi zechcą zrezygnować. Jojo jest w porządku, zdecydowany i sprawny. Kieszonkowiec Jean jak dotąd mówił niewiele, ale taki już jest. Claude powarczy i nie da za wygraną. Bracia Borel, teraz jadący ramię w ramię, pewnie będą się nawzajem podtrzymywać na duchu, a Fernand to twardy zwierzak. Bachir – cóż, Bachirowi trzeba będzie schlebiać.

Przywykł do szybkich robót, dwie minuty z nożem i zwiewać w zaułek. Czy jest dostatecznie wytrwały, cierpliwy? Dziewięć miesięcy treningu, oczekiwania i planowania to nie w jego stylu. Tak, trochę specjalnych względów dla Bachira, może dobry kuskus na obiad któregoś wieczora i spokojna pogawędka. Generał przyspieszył, żeby ich dogonić, a mijając grupę, obserwował twarze. Wszystkie zdradzały wyczerpanie, ale jak dotąd nikt nie zwymiotował, Jojo zaś wręcz łypnął okiem, kiedy zrównał się z nim samochód. Jeszcze dziesięć kilometrów. Generał sprowadził ich na boczną drogę o niewielkim stopniu nachylenia i przyglądał się im w lusterku, kiedy na wolnym biegu zjeżdżają jego śladem, pro stując się nad kierownicami, żeby ulżyć plecom. Dobre chłopaki. Uda się. Był pewien, że się uda. Sunął środkiem drogi i musiał zjechać na pobocze, by się nie zderzyć z czarnym porsche zbliżającym się z przeciwnej strony, z błyskiem blond włosów za kierownicą i hukiem z rury wydechowej. Putain, pomyślał, co za wóz. Najmarniej pół miliona franków i jeszcze parę milionów za ten blond dodatek. Niektórzy faceci mają szczęście. Nicole właściwie nie zauważyła dziwnie ubranej grupy kolarzy, gdy podjeżdżała pod górę, do drogi prowadzącej do Cavaillon i autostrady. Nadal była poirytowana wymianą zdań w warsztacie, gdzie Duclos odmówił wydania samochodu, jeśli na miejscu nie zapłaci za naprawę. A cóż za rachunek! Można by go oprawić w ramki, powiedziała mechanikowi, wypisując czek, którego na pewno nie przyjmą w banku, jeśli nie zadzwoni do monsieur Gilles’a w Crédit Agricole w poniedziałek, po przyjeździe do Londynu. To prawda, że monsieur Gilles był sympatyczny i wykazywał okropnie dużo zrozumienia dla jej częstych kłopotów finansowych, ale i tak w ten sposób nie należy zaczynać podróży. W niedzielę rano ruch w Cavaillon i na moście był mały, a na autostradzie Nicole nie napotykała ciężarówek. Jechała z wygodną prędkością i cieszyło ją komfortowe, odpowiednio do bioder zaklęśnięte siedzenie, zapach skóry, branie przez samochód długiego zakrętu. Cóż to za przyjemność

w porównaniu z jazdą jej małym gruchotem, który według Duclosa potrzebuje nowych opon i Bóg wie czego jeszcze, jeśli ma wytrzymać kolejny rok. No i są roboty do wykonania w domu w Brassière – tylko jakieś drobne remonty, ale zawsze kończy się na tysiącach franków – i jest taxe d’habitation do zapłacenia w listopadzie. Przez całe życie musi oszczędnie gospodarować alimentami, a nawet one są niepewne, odkąd jej były mąż przeniósł się do Nowego Jorku. Byli mężowie mają zwyczaj znikać w Ameryce. Przytrafiło się to jej dwóm przyjaciółkom. Próbowała znaleźć dodatkowy zarobek. Pracowała w butiku w Awinionie, a kiedy sklep splajtował, u pośrednika w handlu nieruchomościami, dopóki za dużo sobie nie pozwolił. Udało jej się raz czy dwa wynająć w sezonie dom i zajmowała się reklamą w firmie budowlanej, ale to wszystko było dorywcze i męczące. Odczuwała znużenie, a w miarę zbliżania się do czterdziestki także lekkie obawy. W przyszłym roku trzeba będzie sprzedać małe mieszkanko pary skie, obciążone długami hipotecznymi, albo dom. Może najlepiej byłoby wrócić do Paryża. Nie miała na to ochoty, ale przynajmniej tam może kogoś pozna. W Prowansji nieżonaci mężczyźni należą do rzadkości. Przycisnęła pedał gazu, aby wyprzedzić dużego renaulta. Zryw podziałał rozweselająco i wpłynął na zmianę nastroju. To chorobliwe wyobrażać sobie, że jest starą babą i mieszka z pudlem w Paryżu. Coś się trafi. Jedzie przecież do Londynu na spotkanie z nieżonatym mężczyzną. Całkiem obiecującym nieżonatym mężczyzną. Szukała w samochodzie jakichś jego śladów – okularów, swetra, pudełka cygar, książki – ale nic nie znalazła. Wóz był znakomicie utrzymany, mało używany, bezosobowy. Zabawka, po którą od czasu do czasu sięga bogaty mężczyzna. Kiedy rozmawiała z nim przez telefon, sprawiał takie wrażenie, jakby zapomniał, że ją ma. Zdawał się jednak zadowolony z rozmowy, serdeczny, skory do śmiechu, taki jak w czasie ich wspólnego lunchu. Francuz zachowywałby się albo bardzo oficjalnie, albo zbyt poufale, ale on był – jakiego słowa tak często używają Anglicy? – miły. Bardzo miły. Postanowiła nie zatrzymywać się na noc w Paryżu, tylko jechać aż do Calais,

żeby koło południa znaleźć się w Londynie. W Dover koniecznie chciało padać. Nicole zjechała z promu i stanęła w kolejce do kontroli celnej i paszportowej. Wyciągnęła paszport i paliła papierosa, kiedy samochody przesuwały się w stronę zielonego kanału. Dwaj celnicy, zasłonięci budynkiem, popatrzyli na porsche, czarnego i lśniącego wśród pobrudzonych w podróży rodzinnych limuzyn, i zlustrowali blondynkę za kierownicą. Ranek wlókł się leniwie, a ładna kobieta jadąca samotnie drogim wozem – cóż, mogłaby przewozić, prawda? To klasyczne. Parę kilo ukrytych w drzwiach. Warto zobaczyć. Zdecydowanie warto. Jeden z celników przeszedł wzdłuż rzędu samochodów i zastukał w szybkę Nicole. – Dzień dobry pani. Mogę zobaczyć paszport? Nicole podała go przez okno. Francuzka. Mógł się domyślić po perfumach. Ale jest wcześnie rano. – Skąd pani jedzie, madam? – Z Prowansji. – Prowansja? – To na południu Francji. – A dokładnie gdzie? Koło Nicei? Marsylii? W tamtych stronach? – Tak. Około godziny jazdy od Marsylii. – Rozumiem. Około godziny od Marsylii. Celnik oddał paszport, podszedł do wozu od maski, popatrzył na tablicę rejestracyjną i zawrócił. – To pani samochód, madam? – Nie. Odwożę go przyjacielowi do Londynu. – Przyjacielowi. Rozumiem. – Pochylił się tak, że jego twarz, z tym urzędowym, grzecznym półuśmiechem, znalazła się na poziomie twarzy Nicole. – Zechce pani przejechać tam, madam? – Wskazał na pusty czerwony

kanał. Nicole zdawała sobie sprawę, że pasażerowie innych samochodów obracają się, aby na nią popatrzeć. – Ale ja… – Dziękuję pani. – Wyprostował się i ruszył powoli za porsche w stronę czerwonego kanału. Dzisiaj nie zaszkodzi zbytek ostrożności, kiedy ludzie wyrabiają takie rzeczy. Zresztą ma jeszcze parę godzin do końca zmiany, a nigdy nie lubił Francuzów. Głupie łajdaki. Dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach miałby chcieć tunelu pod kanałem La Manche? Obserwował Nicole wysiadającą z samochodu, wysokie obcasy, nogi obciągnięte jedwabiem, droga sztuka. Klasyczna przewoźniczka, jeśli kiedykolwiek którąś z nich widział. Zabrali samochód, a Nicole wsadzili do małego, brudnawego pokoiku pachnącego tysiącem dawno wypalonych papierosów. Wpatrywała się w wiszący na ścianie plakat z informacją o wściekliźnie i przez okno widziała, jak ostatnie samochody zjeżdżają w mżawce z promu. Witamy w Anglii. Zadygotała w niemądrym poczuciu winy. We Francji by się sprzeczała, żądała jakiegoś wyjaśnienia; ale tu, jako cudzoziemka, nie była dość pewna siebie ani swojej angielszczyzny, aby się poskarżyć mężczyźnie o krwistej twarzy i wrogich oczach. Marzyła o filiżance kawy. Po upływie godziny drzwi się otwarły. – Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, madam. Proszę, to pani kluczyki. Przykro mi, że musieliśmy panią zatrzymać. – Czego panowie szukali? – Niedozwolonych substancji, madam, niedozwolonych substancji. – Patrzył, jak wstaje, cofnął się, aby przepuścić ją przez drzwi, i od progu obserwował, jak zapala silnik, gasi i znów zapala. Szkoda. Mógłby przysiąc, że przewozi. Nicole usilnie się starała odjeżdżać powoli. To głupota denerwować się bez powodu. Wdzięczna za znak przypominający o ruchu lewostronnym

włączyła się w sznur pojazdów zmierzających do Londynu. Dochodziła jedenasta piętnaście i będzie mieć szczęście, jeśli zdąży na lunch. Jej przyjaciółka Emma na pewno się zastanawia, co się Nicole stało. Merde. Dopiero kiedy spuściła wzrok, rozglądając się za papierosami, zauważyła w samochodzie telefon. Przez zakłócenia przedarł się kulturalny, trochę zdławiony głos Emmy. – Jak się masz, moja kochana? Gdzie jesteś? – Właśnie opuściłam Dover. Zatrzymali mnie celnicy. – Cóż za paskudny pech, kochanie. Znaleźli coś? Obrzydliwi faceci. Przepadają za gmeraniem w cudzej bieliźnie. Mam nadzieję, że kazałaś im włożyć rękawiczki. – Nie, nic nie miałam. Obejrzeli samochód i tyle. – No, nie martw się. Przyjedziesz, jak będziesz mogła, i zjemy coś tutaj. Juliana jak zwykle nie ma, więc możemy poszukać w jego burgundach. Wstawię montrachet do lodówki i utniemy sobie rozkoszną pogawędkę. Nie pokazuj języka żadnemu policjantowi. A tout à l’heure, kochanie. Pa. Nicole z uśmiechem odłożyła słuchawkę. Emma jest dla niej dobra, była taka zawsze od dnia rozwodu – wciąż pogodna, rozplotkowana, serdeczna, żyjąca w szczęśliwym związku małżeńskim ze starszym mężczyzną, który coś ważnego robi w Brukseli. Nie widziały się już strasznie długo. Emma miała mieszkanie w jednym z rudawych ceglanych budynków przy półkolistej uliczce za Harrodsem, solidnych i przekonanych o swojej doskonałości jak ich wiktoriańscy budowniczowie. Nicole znalazła miejsce między dwoma range roverami i zastanawiała się, na co mieszkańcowi centrum Londynu potrzebny jest samochód zaprojektowany z myślą o zdobywaniu bezdroży. Wniosła swoje torby po marmurowych stopniach i nadusiwszy przycisk przy mahoniowych drzwiach, wzdrygnęła się na powitalny okrzyk, który rozbrzmiał w domofonie. Emma czekała na progu mieszkania, drobna olśniewająca kobietka

z ogromnymi kolczykami. Jej włosy, zmieniające kolor po od kryciu kolejnego fryzjera-cudotwórcy, były dziś brązowe z blond przebłyskami. Kobiety z entuzjazmem cmoknęły się w policzki. – Cudownie jest cię zobaczyć, moja droga, nadal opaloną. Mój Boże, czuję się jak leń. Odsunęły się od siebie na odległość ramienia, aby jedna drugą mogła otaksować, co po trzech latach było konieczne. – Wyglądasz ślicznie, Emmo. Szalenie podobają mi się twoje włosy. – Chodzę do Bruna na Beauchamp Place – sama słodycz i okropnie niedyskretny. Oni widzą wszystkie blizny po liftingach, wiesz, ci fryzjerzy. Zdumiałoby cię, kto je ma. Wejdź do środka. Mieszkanie było jasne, wysokie, dostatnio urządzone i umeblowane. Obojętne, co robi w Brukseli Julian, pomyślała Nicole, na pewno dobrze mu płacą. – Jak się miewa Julian? – zapytała. Emma nalewała wino do dwóch kieliszków. – Jest rozpaczliwie znudzony Wspólnotą i właściwie dość zirytowany Francuzami, którzy cały czas spędzają chyba na piętrzeniu trudności albo jedzeniu lunchu. Bardzo bym chciała, żeby zrezygnował, ale oczywiście grosz jest nam potrzebny. Okropnie smutne. To tyle, kochanie. Usiadły naprzeciwko siebie w miękkich fotelach pokrytych spłowiałym perkalem. – No więc – podjęła Emma – chcę się dowiedzieć wszystkiego o nowym mężczyźnie. Ma błysk w oku? Nicole z uśmiechem wzruszyła ramionami. – Och, może tak. Nie wiem. Widziałam go zaledwie dwa razy. Po prostu tak się szczęśliwie złożyło z samochodem i miałam okazję przyjechać i zobaczyć się z tobą.

Emma przekrzywiła głowę. – Bardzo to miło z twojej strony, kochanie, ale nie wierzę ani jednemu słowu. Kiedy się z nim zobaczysz? – Muszę zadzwonić do niego do biura. – Poszukała w torebce wizytówki, którą dał jej Simon. – To gdzieś na Knightsbridge. – Idź tam i zadzwoń do niego, moja droga, a ja będę udawała, że nie słucham. Nicole połączyła się z Liz i usłyszała, że pan Shaw niestety je lunch z klientem. Ale zostawił wiadomość. Czy Nicole będzie mogła wypić z nim drinka na Rutland Gate, a potem zjeść obiad? Tak? Do brze, będzie mu miło. Jest ogromnie wdzięczny za samochód. A zatem około szóstej trzydzieści? Emma obserwowała twarz Nicole wracającej i siadającej w fotelu. – Mam wrażenie, że dziś wieczór w samotności będę skubać paluszki rybne, które sama sobie usmażę. Nicole próbowała zrobić skruszoną minę. – Bardzo niechętnie wychodzę pierwszego wieczora. – Bzdura, kochanie. Widzę, że już się na to cieszysz. A teraz, w co się ubierzesz? Chcesz pożyczyć kolczyki? Pięć minut zajął Nicole dojazd na Rutland Gate, a dwadzieścia znalezienie miejsca do zaparkowania. Popatrzyła na zegarek i ruszyła chodnikiem śliskim od opadłych liści i pełnym pułapek zastawianych przez załatwiające się psy z sąsiedztwa. Boże, Anglicy z tymi swoimi psami. Zastanawiała się, czy Simon ma psa. Tuż po siódmej zadzwoniła do drzwi i odgarnęła z czoła włosy z uczuciem przyjemnego zdenerwowania. Otworzył jej Ernest, schludny w ciemnoszarym garniturze i różowej koszuli, i uniósł brwi jakby zdziwiony, że widzi kogoś na progu. – Dobry wieczór – powiedział. – Pani musi być panią Bouvier. Nicole skinęła głową z uśmiechem.

– Proszę. – Ernest cofnął się, żeby ją wpuścić, i poszedł za nią korytarzem. Czuła, że obserwuje ją z tyłu, choć nie przestawał mówić. – Pan Shaw wrócił zaledwie parę minut temu, ale zaraz tu będzie. Jeśli zechce pani usiąść wygodnie na tej ohydnej kanapie – wiem, że praktycznie rzecz biorąc to niemożliwe – podam pani kieliszek szampana. – W drodze do kuchni obejrzał się przez ramię. – Wie pani, to wynajmujemy, a jednocześnie rozglądamy się za czymś bardziej odpowiednim. Nicole słyszała, jak głośno pociąga nosem, po czym rozległ się stłumiony wystrzał korka od szampana. Ernest nagle wytknął głowę zza drzwi prowadzących do kuchni. – Zupełnie zapomniałem o dobrym wychowaniu. Może wolałaby pani szkocką whisky? Sherry? – Szampan jest doskonały. Dziękuję. Ernest przyniósł na srebrnej tacce kieliszek szampana, miskę orzeszków i małą lnianą serwetkę, po czym wszystko starannie umieścił na niskim stoliku przed Nicole. – Voilà. – Mówi pan po francusku? – Jak okropnie zły uczeń. Ale najbardziej wymownie wzruszam ramionami, choć tylko we własnym mniemaniu. – Podniósł ramiona, a jedną rękę położył na biodrze. – Bardzo to galijskie, nie uważa pani? Nicole roześmiała się i podniosła kieliszek. – Santé. Na parkiecie rozbrzmiały pośpieszne kroki i Simon wszedł do pokoju, z włosami jeszcze wilgotnymi po prysznicu i lekko przekrzywionym cętkowanym krawatem. – Przepraszam. – Ze skruchą popatrzył na Nicole i uśmiechnął się. – Jeszcze ze mną rozmawiasz? – Schylił się, aby ją pocałować. Kiedy dotknął

wargami pachnącej skóry na jej policzku, pożałował, że nie ogolił się powtórnie. Ich oczy spotkały się na dwie sekundy dłużej, niż było to potrzebne ze względów towarzyskich. – Cześć, Simon. – Napije się pan szampana, panie Shaw? – Dziękuję, Ernest. – Simon zrobił krok do tyłu, wziął kieliszek i uniósł go, zwracając się do Nicole. – Zdrowie szofera. Postąpiłaś bardzo ładnie. Mam nadzieję, że zbytnio cię to nie znudziło. Nicole pragnęła wyprostować mu krawat. – Właściwie nie… Ernest odkaszlnął cicho, lecz wymownie. – Cóż, przeniosę się na zielone polany Wimbledonu. – Popatrzył na Simona. – Jeśli nie jestem ci do niczego potrzebny. – Chyba nie, Ern, dzięki. Do jutra. Ernest ukłonił się Nicole. – Bon appétit, madame. – Merci, Airnest. – Ach, Airnest – powtórzył. – Ładnie to brzmi, prawda? O ile ładniej niż Ern. Dobranoc. Drzwi frontowe zamknęły się za nim, a Nicole wybuchnęła śmiechem. – Ależ z niego oryginał, co? Podoba mi się. Od jak dawna jest u ciebie? Simon opowiedział jej o Erneście i początkach agencji, kiedy to była zabawa i kiedy Ernest udawał klienta, aby wywrzeć wrażenie na odwiedzającym biuro dyrektorze jakiegoś banku. I o walkach Ernesta z jego byłymi żonami i sekretarkami, o pogardzie, jaką darzył biurowych polityków, o jego niezmiennej, niewymagającej nic w zamian lojalności. – Jest ci bardzo bliski, prawda?

Simon kiwnął głową. – Ufam mu. Chyba jemu jednemu. – Spojrzał na zegarek. – Powinniśmy już iść. Zamówiłem stolik we włoskiej restauracji – mam nadzieję, że to ci odpowiada. Pomyślałem, że spodoba ci się jakaś odmiana po kuchni francuskiej. Kiedy usunął się na bok, aby przepuścić ją przez drzwi, Nicole przystanęła. – Przepraszam. Nie mogę się oprzeć. Patrzył na nią z góry ze ściśniętym gardłem, gdy poprawiała mu krawat. – Przypuszczam, że zazwyczaj robi to Ernest, non? – Chyba dawno temu uznał mnie za niechluja i położył na mnie krzyżyk. – Niechluj? Co to takiego? W drodze do samochodu Simon tłumaczył jej znaczenie słowa niechluj, a jadąc przez Hyde Park w stronę Kensington, świadomy jej bliskości, uprzytomnił sobie, że od wielu miesięcy nie zapraszał w Londynie do restauracji kobiety. Tymczasem Nicole obserwowała jego profil, prosty nos i zdecydowany zarys szczęki, ciemne włosy wymagające strzyżenia, oficjalny krawat i garnitur. W Prowansji wyglądał na mniej skrępowanego, pomyślała.` W wybranej przez Simona restauracji nadal bywała ta mała, najwyraźniej odporna na recesję grupka londyńczyków, którzy traktują obiad jak widowisko sportowe. Przez pół roku, może rok walczą o stoliki, zabiegają o względy głównego kelnera i machają do siebie nawzajem nad ledwie dostrzeganym jedzeniem. Moda na restaurację staje się histeryczna. Właścicielowi marzy się wczesna emerytura w Toskanii albo w Ischii, a kelnerzy wywijają pieprzniczkami, parmezanem i oliwą – „Extra virgine, signorina” – coraz bardziej poufale. Potem, całkiem nagle, to jądro towarzystwa rusza dalej, na jego miejsce zaś przychodzą praktyczne pary z okolicznych hrabstw, gotowe pogodzić się z hałasem i cenami, bo słyszały, że to jest nowa świątynia sztuki kulinarnej, której ozdobę stanowią białe

trufle, su szone na słońcu pomidory i parę pomniejszych osobistości ze świata mediów. Simon znał Gina, kierownika, od czasów, kiedy obaj się borykali, a było to wiele lat i wiele restauracji wstecz. Gino powitał Nicole i Simona ze szczerym uśmiechem, poprowadził ich do narożnego stolika i z wyraźnym zadowoleniem rozłożył serwetkę na kolanach Nicole. – Nie rób z siebie bestii, Gino. – Ech. – Gino promieniał. – To naturalne. Jestem Włochem. Czego się signorina napije? Nicole spojrzała na Simona. – Nie wiem. Może białego wina? Gino pstryknął palcami na kelnera. – Butelkę Pino Grigio dla signoriny. – Podał im karty, ucałował czubki swoich palców i podreptał ku wejściu, uśmiechnięty na zawołanie, aby powitać gromadkę młodych mężczyzn i kobiet w czarnych strojach i ciemnych okularach. – A więc – Nicole rozejrzała się po zatłoczonej sali, pełnej luster i marmurów różowych i czarnych – to tu jadają szykowni ludzie w Londynie. Często tu bywasz? – Nie, właściwie nie. Zwykle chodzę gdzieś wieczorem z klientami, a oni wolą miejsca bardziej oficjalne – Gavroche’a albo Connaught. Tutaj nie czuliby się dostatecznie ważni. – Wzruszył ramionami. – Większość z nich to nie najzabawniejsze osoby na świecie. – Popróbował wina i kiwnął głową kelnerowi. – Zresztą ja sam nie jestem w tej chwili wiele lepszy. Od kilku miesięcy nie przeczytałem książki, nie byłem w kinie, a jeśli nie siedzę w agencji, to jestem w samolocie… – Urwał raptownie. – Przepraszam – rzekł z uśmiechem. – To bardzo nudne. Co zjesz? Przeglądali karty nieświadomi, że dają pole do różnych domysłów grupce przyjaciół Karoliny zajmujących stolik po drugiej stronie restauracji

i obserwujących Nicole. – Widzę, że Simon jakby przebolał już rozwód. – Kto to jest? Jedna z jego klientek? – Nie bądź śmieszny, Rupert. Klientki się tak nie ubierają. Idę do toalety. Kobieta wstała i zygzakiem przeszła między stolikami, niby zainteresowana zawartością swojej torebki, dopóki nie znalazła się na tyle blisko, aby zaatakować ofiarę. – Simon, mój kochany! Cóż za miła niespodzianka. Cudownie jest cię zobaczyć! Simon podniósł głowę znad karty i wstał, sumiennie całując powietrze pięć centymetrów od nadstawionego policzka. – Cześć, Sophie, jak się masz? – Doskonale, mój drogi. – Ominęła go wzrokiem i patrzyła na Nicole. – To już całe wieki. – Nie zdradzała zamiaru ruszenia z miejsca. Simon spełnił podstawowe wymogi grzeczności. – Nicole, to Sophie Lawson. – Kobiety skinęły sobie głowami i wymieniły promienne, nieszczere uśmiechy. – Nicole…? – Bouvier – powiedziała Nicole. – Jak się pani miewa? – Cóż za rozkoszny akcent. No, nie powinnam przeszkadzać. Zadzwoń, Simon, to umówimy się na obiad. Ostatnio wcale cię nie widujemy. Nie wiem, gdzie się ukrywasz. – Próbowałaś zajrzeć do biura? – Ach, tak. Biuro. – Z krzywym uśmiechem i ostatnim rzuconym Nicole z ukosa spojrzeniem poszła dalej po spełnieniu misji. Nicole się roześmiała.

– Nie byłeś dla niej miły. – Nie mogę znieść tego cholernego babska. Jedna z jadowitych przyjaciółek Karoliny. Przez cały wieczór będzie nas śledzić, a jutro z samego rana zadzwoni do Karoliny, aby jej wszystko opowiedzieć. Zamówili potrawy i Simon próbował nic sobie nie robić z tego, że są obserwowani. – Opowiedz mi o Prowansji – poprosił. – Jak tam jest w zimie? – Bardzo spokojnie i czasami bardzo zimno. Rozpalamy duże ognie i pijemy za dużo czerwonego wina, i czytamy, jeździ się tam też na nartach. Czasem mi się wydaje, że wolę zimę od lata. – Wzięła do ręki kieliszek, a Simon spostrzegł, że nadal nosi obrączkę. – My? – Ludzie, którzy mieszkają w Lubéron przez cały rok. – Szalenie mi się tam podobało. Jest bardzo pięknie. – Powinieneś przyjechać znowu. Ale następnym razem nie jedź samochodem po polach. – Roześmieli się oboje, a grupa przy stoliku po drugiej stronie sali uznała, że zaczynają wyglądać, jakby im było bardzo przyjemnie. Biedna Karolina. Sophie nie mogła się doczekać, kiedy jej to powie. Nicole jadła z apetytem makaron i osso bucco, i mnóstwo chleba. To miła odmiana, myślał Simon, po tym, jak musiał patrzeć na Karolinę rozgrzebującą sałatkę na talerzu. Uprzytomnił sobie, że bardzo lubi patrzeć na kobietę zajadającą ze smakiem – lekka zmarszczka koncentracji podczas okrawania mięsa, czasem błysk różowego języka w kąciku ust, ciche odgłosy świadczące o zadowoleniu. – Jesz jak kot – powiedział. – Nie, chyba raczej jak routier. – Nicole przytknęła do warg serwetkę, wypiła trochę wina i sięgnęła po papierosy. Simon podał jej zapałkę, a ona

dotknęła jego ręki, nachylając się nad płomykiem. Sophie Lawson spojrzała na zegarek, ciekawa, czy nie jest za późno na telefon do Karoliny. W restauracji zrobiło się ciszej. Simon zamówił kawę i zapalił cygaro. – Co zamierzasz robić w czasie pobytu w Londynie? – Nic specjalnego. Trochę czasu spędzę z Emmą, ale muszę wracać na weekend. Przyjeżdża przyjaciółka z Paryża. Poza tym nie lubię teraz za długo przebywać w mieście. Wieś lepiej mi służy. Simon pomyślał o swoim weekendzie – sobota w biurze, w niedzielę klapnie nad gazetami albo przed telewizorem w oczekiwaniu na poniedziałek rano, kiedy wszystko zacznie się od nowa. Jak większość pracowników reklamy często myślał, że trzeba z tym skończyć, ale tak jak oni wynajdywał powody, aby nic w tej sprawie nie robić. Jaką inną pracę miałby wykonywać? – Masz szczęście – powiedział. – Jesteś zadowolona z miejsca zamieszkania. Przeciwnie niż mnóstwo ludzi. – A ty? Simon pokręcił głową. – Ja mieszkam w biurze. – Musisz? – Sądzę, że powinienem wypić, zanim na to odpowiem. Napijesz się szampana? – Nicole kiwnęła głową z uśmiechem. Simon skinął na kelnera, a ten zawołał do barmana. – No! – Sophie Lawson wstała gotowa do wyjścia. – Słyszeliście? Szampana, mój Boże. Myślicie, że zamierza pić z jej pantofla? – Pomachała Simonowi przez salę. – Zadzwoń koniecznie, mój drogi. Simon z ulgą pożegnał ją ruchem głowy i odchylił się na oparcie krzesła, zastanawiając się nad pytaniem Nicole. Ona nie przerywała milczenia i z brodą wspartą na jednej ręce wpatrywała się w jego twarz – zmęczoną twarz, pomyślała, z mnóstwem zmarszczek na czole, z tym siwym pasemkiem

w jednej brwi i smutną. – Więc mi powiedz – podjęła – dlaczego musisz mieszkać w biurze, jeśli nie chcesz? – Właściwie chyba nie muszę. To przyzwyczajenie, żyję tak od lat. – A teraz tego nie lubisz. – Przestałem to lubić dawno temu. – Simon wpatrzył się w kieliszek szampana i wzruszył ramionami. – Nie wiem. To daje pieniądze na alimenty. Nieraz myślałem o robieniu czegoś innego, kiedyś o mało nie kupiłem udziału w winnicy – ale w agencji zawsze jest jakiś kryzys, więc trzeba go zażegnywać, potem następny, a później nagle człowiek sobie uprzytamnia, że upłynęło sześć miesięcy, a nie zrobił nic prócz… – Nic prócz pieniędzy? – Właśnie. Więc kupuje nowy samochód albo nowy dom i mówi sobie, że najlepszym zadośćuczynieniem jest dobre życie – to jak nagroda pocieszenia za nudę i konieczność pracy w czasie weekendów, i za to, że się nie za bardzo lubi swoją robotę. – Simon zaciągnął się cygarem i zmarszczył brwi. – W moich ustach nie brzmi to zbyt pociągająco, prawda? Biedny stary spec od reklamy, cierpiący w luksusie, wlokący się od Concorde do mercedesa i do restauracji. – Uśmiechnął się. – Serce się kraje, prawda? Oboje w milczeniu rozważali problem niezadowolenia w dostatku, problem, który Nicole dość trudno było traktować poważnie. Zastanawiała się, czy to odpowiednia chwila na podzielenie się z Simonem swoim pomysłem, lecz uznała, że nie. Jeszcze za mało wie, nie wie nawet, czy to byłoby możliwe. Należało przed wyjazdem z Brassière sprawdzić u notariusza, czy budynek nadal jest na sprzedaż. Przyłapała go na tym, że na nią patrzy, i wykrzywiła usta niby ze współczuciem. – Biedny mały bogacz – powiedziała. – To straszne życie, z cygarami i szampanem, i opieką Ernesta. Quelle tristesse! – Podniosła w górę oczy

i wybuchnęła śmiechem. Simon pokiwał głową. – Masz zupełną rację. To żałosne. Powinienem coś z tym zrobić. – Dokończył szampana i poprosił o rachunek. – Ale co? Nicole postanowiła nazajutrz zadzwonić do notariusza. – Pomyśl o czymś, co lubisz robić. – Zjedzmy jutro obiad. Na początek. Wyszli z restauracji w stanie chwilowego podniecenia, nie chcąc, aby wieczór się skończył. Każde z nich zastanawiało się, czy to drugie czuje tak samo. Nicole ujęła Simona pod ramię, a jemu sprawiło to przyjemność jak pieszczota. Kiedy otwierał samochód i przytrzymywał Nicole drzwiczki, zabrzęczał telefon. Instynktownie podniósł słuchawkę i natychmiast tego pożałował. Dzwoniła Liz. – Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale nie chciałam podawać panu Zieglerowi numeru restauracji. – Bogu dzięki. – Simon spojrzał na Nicole z przepraszającym uśmiechem. – Co on ma za interes, który nie może poczekać do jutra? – Cóż, niestety chciałby pana jutro widzieć w Nowym Jorku. Mówi, że to absolutnie konieczne. – Simon słyszał szelest papieru, kiedy Liz przeglądała notatki. – Artykuły Żywnościowe Parkera, trzysta milionów dolarów. Pan Parker przychodzi do agencji jutro po południu. Najwyraźniej chce podjąć szybką decyzję. Simon nieruchomo patrzył przez szybę. No i znowu skaczemy przez obręcz jak dobrze płatna foka. Cholerny Ziegler. Umie wybrać najgorszy moment. – Proszę pana? – Tak, Liz. Przepraszam.

– Zarezerwowałam panu bilet na concorde. Powinien pan zdążyć na czas. Pan Ziegler chciałby, żeby pan do niego dziś wieczór zadzwonił. Do ósmej będzie w biurze, a potem w Lutèce. Chce pan ten numer? – Nie, w porządku. Połączę się, zanim wyjdzie. Do zobaczenia rano. – Dobranoc panu. Niech pan nie zapomni paszportu, dobrze? Simon odłożył słuchawkę, a nastrój paru ostatnich godzin się ulotnił. Był zły na siebie. Dlaczego po prostu nie powiedział „nie”? Dlaczego nie zadzwonił do Zieglera i nie powiedział, żeby sam sobie radził? Jest beznadziejny jak cała reszta, gada, że chciałby z tym skończyć, dopóki ktoś nie pomacha mu przed nosem rachunkiem, a wtedy leci na łeb, na szyję. I dla czego? Dla pieniędzy. A co z nimi zrobi? Kupi jeszcze jeden dom, do którego będzie wpadał, żeby się przespać? Jeszcze jeden samochód? Kuce do gry w polo, drużyny futbolowe, kolekcje dzieł sztuki, najdroższe bordeaux, jachty oceaniczne? Zabawki i rozrywki. – Masz smutną minę. Czy to zła wiadomość? – spytała Nicole z twarzą do połowy ukrytą w cieniu. Simon chciał dotknąć kości policzkowej uwypuklonej przez skośnie padający czerwony blask świateł na skrzyżowaniu. – Nie zła. Tylko nudna. Muszę jutro lecieć do Nowego Jorku. – Bardzo często używasz słowa „nudna”. – Naprawdę? Tak, chyba tak. Przepraszam. – I bardzo często przepraszasz. Po zmianie świateł zatrąbiła za nimi taksówka. Simon ruszył, skręcił w Knightsbridge, minął Harrodsa i wjechał w uliczkę, przy której zamieszkała Nicole. Spojrzała w górę na oświetlone okna. Emma będzie czekać, ciekawa, jak upłynął wieczór. Simon zgasił silnik. – Boże, o mało nie zapomniałem. Rachunek z warsztatu i bilety – po

prostu zadzwoń do Liz. Powiem jej jutro rano przed odlotem. Gdybyś chciała używać samochodu w Londynie, zatrzymaj kluczyki. Wrócę do domu pieszo. – Emma ma samochód, w razie gdyby mi był potrzebny. Ale dziękuję. – Przechyliła się i pocałowała Simona w policzek. – Było bardzo przyjemnie. Miłego pobytu w Nowym Jorku. Simon patrzył, jak idzie i otwiera drzwi bez oglądania się za siebie. Obiecał sobie następny wypad do Prowansji, jak tylko skończy się panika. Po usunięciu z drogi Nowego Jorku nada jakiś sens swojemu życiu. Pomyśli o tym w samolocie. Przeklęty Ziegler. Musi pójść i do niego zadzwonić. Nicole usłyszała warkot silnika, kiedy wchodziła na górę i usiłowała zrobić promienną minę dla Emmy. Obie kobiety zrzuciły pantofle i z podkulonymi nogami wygodnie umościły się na miękkich poduszkach kanapy, popijając najstarszy koniak nieobecnego Juliana. Emma zdjęła kolczyki i masowała uszy. – A teraz, kochanie, opowiedz mi wszystko. Czy to Ten Pan, czy kolejny okropny biznesmen? – Podoba mi się – odparła ze śmiechem. – Jest miły, wcale nie pompeux, wiesz? Wciąż chciałam doprowadzić jego ubranie do porządku. Przyjemnie spędziliśmy czas, tyle że była tam jego znajoma, bardzo nami zainteresowana. Sophie jakaś tam, jedna z przyjaciółek jego byłej żony. Sophie Lawson. – O Boże. – Emmie oczy stanęły w słup. – Poznałam ją zeszłego lata na Queen’s. Straszne krówsko i nie powinna nosić tych idiotycznych krótkich spódniczek. Ma nogi jak Boris Becker, moja kochana. To znaczy wagnerowskie. – Emma z zadowoleniem wpatrywała się we własne modnie kościste kolana. – No, więc o czym rozmawialiście? – Och, głównie o nim. Jest zmęczony pracą, ale nie wie, co poza tym mógłby robić. Jakoś mi go żal. Nie przypuszczam, aby miał wesołe życie. Emma zawahała się nad swoim koniakiem, po czym zwróciła na Nicole

jasne, badawcze spojrzenie. – Masz wszystkie objawy, moja kochana – chcesz doprowadzić do porządku jego ubranie, żałujesz go. Czy chcesz pójść z nim do łóżka? – Emmo! – Cóż, wiadomo, że mężczyźni i kobiety to robią. Nicole poczuła, jak fala ciepła oblewa jej twarz, i uprzytomniła sobie, że z tym ubraniem to tylko wymówka. Chciała go dotykać i patrzeć, jak się uśmiecha. Chciała, żeby on jej dotykał. – Och, Emmo – powiedziała. – Nie wiem. – Dość silnie się zarumieniłaś, moja kochana. Sądzę, że po koniaku.

8 Jojo poważnie traktował swoją rolę zastępcy Generała i bawiła go niezwykłość doświadczenia polegającego na ruszaniu głową, podczas gdy ciało zajęte miał żmudną pracą na budowie. Była właśnie na ukończeniu, kolejny stary, walący się dom wiejski został odnowiony i majster rozglądał się za nową robotą. Fonzi coś znajdzie, jak zawsze. Zna wszystkich miejscowych architektów, a oni darzą go zaufaniem. Jest przecież jednym z nielicznych w Prowansji budowlanych, który nigdy nie splajtował w połowie remontu, nigdy nie kantował na ubezpieczeniach, nigdy nie brał pieniędzy na lewo. Za uczciwy, żeby mu to wyszło na zdrowie, myślał Jojo, ale to jego sprawa. Jojo jako wierny porucznik troszczył się o kondycję fizyczną dwóch członków swojego zespołu. Claude i bracia Borel, a nawet Fernand w warsztacie, gdzie rozbierał samochody i wyklepywał blachy, byli w miarę sprawni, bo musieli. Bachir natomiast całymi dniami ukradkiem kurzył papierosy za barem i roznosił filiżanki kawy. A Jean – cóż, Jean to prawdziwa katastrofa. Kiedy brał do ręki coś cięższego niż cudzy portfel, oblewał się potem. Jojo obserwował ich obu na treningach. Nieodmiennie przyjeżdżali ostatni i z widocznym trudem. Jedna przejażdżka tygodniowo to za mało. Jeśli mają dotrzymać tempa innym, potrzebna im zaprawa. Jojo postanowił omówić to z Claude’em. Pewnego wieczora wybrali się po pracy do baru w Bonnieux, który Jojo lubił za niestosowanie się do przepisów antynikotynowych i dlatego, że madame podawała dobry rumsztyk z frytkami za pięćdziesiąt franków. Usiedli przy narożnym stoliku i w milczeniu obalili pierwszy pastis. Jojo westchnął z ulgą i skinieniem poprosił o dwa następne. – Mleko matki, hę? Claude zakręcił kostkami lodu w pustej szklance. – Wiesz co? Wolę to od szampana.

– Po tej robocie kupię ci całą skrzynkę. Będziesz mógł ją wozić na tylnym siedzeniu swojego mercedesa na wypadek, gdybyś w drodze do fryzjera poczuł pragnienie. Rosły mężczyzna odgarnął włosy, z których uniósł się drobny pył nazbierany tego popołudnia, kiedy cięli kamień. Ręce, tak jak Jojo, miał pokryte bliznami i szorstkie, palce zgrubiałe od wieloletniej pracy, paznokcie tępe i połamane. – Może zrobię sobie także manikiur – powiedział. Madame podeszła do ich stolika z drugą kolejką pastisu. – Jecie coś, chłopcy? – Jojo skinął głową, a ona wyrecytowała: – Podwójna porcja frytek, stek w sam raz, pamiętać o musztardzie i litrze czerwonego, czy tak? – Jesteś nieoceniona – oświadczył Jojo. – Powiedz mojemu mężowi. – Kobieta wróciła do baru i wykrzyknęła zamówienie w stronę kuchni. Jojo zapalił papierosa, po czym nachylił się do Claude’a. – Słuchaj, musisz troszkę pomyśleć. Claude zrobił nad swoim pastisem poważną minę, a Jojo wiedział, że ten wyraz zaniepokojenia sygnalizuje obawę przed spodziewanym wysiłkiem umysłowym. – Chodzi o Bachira i Jeana. Widziałem ich po treningu i są absolutnie skonani. – Jojo zaciągnął się papierosem i dmuchnął dymem na muchę zagrażającą jego szklance. – Reszta da sobie radę. My pracujemy, wiesz? Jesteśmy silni. Ale tych dwóch sterczy bezczynnie cały dzień. Brak im kondycji, wytrzymałości. Claude potaknął. – Bachir porzygał się ostatniej niedzieli, pamiętasz? Na przednie koło. A Jean wyglądał jak kawał cielęciny, taki był blady.

– Voilà! – Jojo odchylił się do tyłu, rad, że Claude zrozumiał istotę problemu. – Musimy wymyślić jakiś sposób, bo jak nie będą sprawni, trzeba ich będzie holować z powrotem. Obaj zamilkli i wpatrzyli się w swoje trunki, w nich szukając natchnienia. – Nie wiem – rzekł Claude – może mogliby popracować z nami na następnej budowie. Kopać, dźwigać worki, Fonzi zawsze potrzebuje paru niewykwalifikowanych robotników. Co? – Wzruszył ramionami. – To tylko taki pomysł. Uśmiech pojawił się na twarzy Jojo obserwującego niespokojną minę Claude’a. – C’est pas con – odparł. – C’est pas con du tout. – Trzepnął Claude’a w ramię, a w powietrze uniosła się chmurka pyłu z budowy. – Mój przyjacielu, są takie chwile, kiedy mógłbym cię ucałować. – Chcecie, chłopcy, żeby dać wam spokój, czy jesteście gotowi jeść? – Madame wyładowała to, co było na tacy, na ich stolik: steki jeszcze buchające żarem, półmisek z górą frytek, litrową butelkę czerwonego wina bez etykietki, koszyk z chlebem, słoik Amory. – Potem jest ser albo crème caramel. Chcecie wody? Głupie pytanie. – Odgarnęła kosmyk włosów ze spoconego czoła i zebrała puste szklanki po pastisie. – Bierzcie się do jedzenia. Smacznego. Następnej niedzieli Jojo wziął Generała na bok i porozmawiał z nim jak podwładny z dowódcą. Generał skubał wąsy i z uznaniem patrzył na Jojo. Lubił, jak ktoś inny rusza głową. – Myślisz, że Fonzi ich weźmie? – Czemu nie, jeśli następna budowa będzie dość duża? Zawsze może wykorzystać tanich tragarzy. Mógłbym z nim pogadać. – Bon. – Generał kiwnął głową. – Oznajmię złą nowinę. Jeanowi powinniśmy kupić pas przepuklinowy. Och, i wiesz, Jojo? – Mrugnął i postukał się w głowę. – Dobra robota. – Mały człowieczek z napuszoną

miną poszedł po swój rower. Po porannej przejażdżce Generał zwołał drużynę. Hałaśliwe protesty Jeana i Bachira, którzy nie chcieli zrezygnować z siedzącej pracy, zagłuszyli pozostali. Generał nazwał to demokracją i udawał, że nie słyszy rady Bachira, co może z nią zrobić. – Jeszcze jedna bardzo ważna sprawa – rzekł Generał. Władczo podniósł palec. – Nie zacznijcie między sobą gadać, co zrobicie z pieniędzmi, zgoda? Nawet kiedy nikogo innego nie będzie w pobliżu. Jojo mądrze potakiwał. Niektórym ludziom trzeba wyraźnie to powiedzieć. – Powiem wam dlaczego – podjął Generał. – Człowiekowi wchodzi to w nawyk – zaczyna na ten temat żartować i nawet nie zdaje so bie sprawy, że o tym mówi, aż pewnego dnia jakiś mały gówniarz z długimi uszami coś podsucha i… – Generał przeciągnął palcem po gardle – … klops. Więc trzymajcie języki za zębami. Biura spółki Globalne Zasoby Komunikacyjne zajmowały pięć górnych pięter monumentalnego gmachu ze stali, szkła i wypolerowanego granitu przy Szóstej Alei w centrum Manhattanu. W kręgach związanych z reklamą krążyła plotka, że pracownicy Globalnych Zasobów są najwyżej płatni i najbardziej pomyleni w całej branży. Po pięciu latach pracy tam każda normalna osoba musiała zbzikować, mówiono, ale przynajmniej miała dość pieniędzy na zakup własnego domu wariatów. Taka opinia cieszyła naczelnego dyrektora Boba Zieglera (3,5 miliona dolarów rocznie plus premie i dodatki), który zachęcał do jej rozpowszechniania. Największa cholerna marchewka i największy cholerny kij w mieście, tak to lubił przedstawiać swojemu personelowi. Bogać się albo się wynoś. Simon wsiadł do windy ekspresowej zatrzymującej się dopiero na czterdziestym drugim piętrze i pod eskortą przeszedł obok dobranej pary sekretarek do narożnego gabinetu o wymiarach dokładnie dwa razy takich jak każdy inny pokój w budynku. Ziegler prawie leżał w skórzanym fotelu,

z ucha wyrastał mu telefon, a podstarzały pucybut nachylał się do jego stóp. Za nim, na pomalowanej olejno ścianie z tekowego drewna, wisiała duża biało-czarna fotografia ukazująca go, gdy ściska dłoń byłego prezydenta Busha. Ziegler miał wiele takich zdjęć z wybitnymi politykami obu partii, zmienianych zależnie od tego, jakiego miał w danym dniu klienta. Parker od artykułów żywnościowych był najwyraźniej republikaninem. Pucybut po raz ostatni machnął swą ściereczką i postukał w bok lśniącej czarnej stopy Zieglera na znak, że skończył. Dźwignął się sztywno, skinieniem głowy podziękował za prędko wręczony mu przez Zieglera banknot pięciodolarowy i pytająco spojrzał na Simona, ale ten odmówił gestem. Stary człowiek, powłócząc nogami, wyszedł z gabinetu, aby się zająć obuwiem innych dyrektorów spółki, a tymczasem Simon zastanawiał się, co musi myśleć o wielomilionowych rozmowach, jakie każdego dnia podsłuchuje. Ziegler, teraz zadowolony, że kazał Simonowi dostatecznie długo czekać, zakończył rozmowę i wstał, wygładzając klapy szarego jedwabnego garnituru, do którego zaczął ostatnio nosić szerokie czer wone szelki. Gdyby był trochę wyższy i o kilka kilogramów lżejszy, mógłby sprawiać wrażenie dobrze ubranego. Simon spostrzegł, że Ziegler zrezygnował z zapuszczania bokobrodów, a rzadkie rudawoblond włosy ma krótko przystrzyżone. Zimne szare oczy utkwił w Simonie, podczas gdy resztą twarzy udawał, że się uśmiecha. – Więc dałeś radę. Jak się leciało? – Nieźle. W każdym razie krótko. – Tak musi być. Piekielna puszka na sardynki. Dobra, dość towarzyskich pogawędek. Parker będzie tu za parę godzin, a muszę cię wprowadzić w dodatkowe szczegóły. – Ziegler zaczął się przechadzać przed biurkiem. – Interes mamy na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ubity. Dopóki Parker jest zadowolony z Europy, według moich informacji zgarniemy trzysta milionów dolców, może więcej, jeśli zdołamy go skłonić, aby naprawdę stawił czoło

Heinzowi. Z nim trzymamy sztamę. – Jaki on jest, ten Parker? – Nie znam go osobiście. Rozmawiałem z nim przez telefon, ale miałem do czynienia z jego specami od marketingu. Podobno nie lubi za dużo czasu spędzać z ludźmi z agencji. O tym za minutę. – Ziegler urwał, aby wziąć grubą teczkę, po czym odrzucił ją na biurko. – Czytałeś sprawozdanie z briefingu, prawda? Więc wiesz, że zaczynał od jakiegoś malutkiego sklepiku w Teksasie czterdzieści lat temu, a teraz jest w pierwszej pięćsetce magazynu „Fortune” i co roku przesuwa się na lepsze miejsce. To cwaniak. Przez telefon robi wrażenie prowincjonalnego poczciwca, pewnie nosi wąski krawat i jeden z tych idiotycznych kapeluszy, ale parę razy brutalnie przejmował inne firmy i nigdy nie stracił. Płynie z tego nauczka psychologiczna, co? Simon zapalił cygaro i zobaczył pełną niesmaku minę Zieglera. Ziegler co rano wstawał o szóstej, by ćwiczyć w swojej siłowni, i tylko dzięki temu nie był tęgi. Lubił dawać swoje bicepsy do pomacania, był też zagorzałym zwolennikiem teorii, że rakiem płuc można się zarazić na odległość dwóch metrów. – Jezu, nie rozumiem, jak możesz palić to gówno. Wiesz, jak to szkodzi? Tylko nie umrzyj dziś po południu, o nic więcej nie proszę. – Jestem wzruszony, Bob. A co z tą psychologią? – Racja. To ważne. Z tego, co słyszę, Parker lubi się uważać za prostego, niewyszukanego faceta. Plus fakt, że jest nie tylko Amerykaninem. Jest Teksańczykiem. Słuchasz, co mówię? – O co ci chodzi? Ziegler westchnął. – Przeliteruję ci to. Tak jak ja go rozumiem, uważa większość ludzi w reklamie za cholernych poprzebieranych tancerzy, a Europę za wioskę zamieszkaną przez durniów.

Simon wyobraził sobie Zieglera w trykocie i zakasłał się, wciągnąwszy haust dymu. Ziegler pokręcił głową. – Cóż, to twoje pieprzone płuca. Zresztą kapujesz. Żadnych przemądrzałych europejskich bredni o różnicach kulturowych, dobra? Trzeba się trzymać linii wytkniętej przez McDonalda – amerykańska jakość, amerykańska wartość, amerykańska wydajność, amerykańska… – Ziegler szukał kolejnego słowa, które pasowałoby do tego katalogu cnót. – Forsa? – Pewnie, że forsa. Masz pojęcie, jak to wpłynie na notowania? Na kurs akcji? Na to, co sam wart jesteś netto? Mógłbyś nakupić paskudnych hawańskich cygar i nawdychać się dymu na śmierć. – Wiesz co, Bob? Czasami okazujesz się miły i wielkoduszny. Ziegler popatrzył na Simona nieprzyjaźnie zmrużonymi oczami. – Nie wygłupiaj się, Simon. Pracuję nad tym od wielu miesięcy i nie chcę, żebyś to spieprzył swoimi dowcipami. Zachowaj żarty na następną herbatkę u królowej. Ziegler przechadzał się tam i z powrotem i wypowiadał opinie na temat prowadzenia zebrania, a jego zwalista, zawadiacka postać rysowała się na tle ściany z taflowego szkła i widoku wzdłuż Szóstej Alei na Dolny Manhattan. Simon spojrzał na zegarek. Była siódma wieczór czasu angielskiego i poczuł ochotę na drinka. Gdyby był w Londynie, przygotowywałby się do obiadu z Nicole w jakimś zacisznym miejscu, najchętniej takim jak mieszkanie, gdzie później mógłby ją rozebrać. Otrząsnął się i próbował uważać na to, co Ziegler mówi na zakończenie. – … więc tylko to zapamiętaj, dobra? Robimy mu jedną wielką kampanię na całym świecie, wbijamy to do głów – żadnych tanich bzdur ze specjalnymi rynkami. Świat jest głodny, my go nakarmimy. – Ziegler przestał się przechadzać i dźgnął Simona palcem. – Hej, to całkiem niezłe, wiesz? Komu

potrzebni ci przeklęci autorzy tekstów reklamowych? W samolocie Simon podziękował za podgrzane w kuchence mikrofalowej przysmaki i nie jadł przez cały dzień. – Na mnie podziałało, Bob. Umieram z głodu. Ziegler podejrzliwie przekrzywił głowę. Nigdy nie był całkiem pewny, kiedy Simon mówi poważnie, a kiedy robi jedną z tych złośliwych uwag nazywanych brytyjskim poczuciem humoru. W interesie obopólnej harmonii założył, że Simon jest niewinny. – Pewnie. Każemy coś tu podać. Parker może przyjść wcześniej. Zjawił się jednak punktualnie co do minuty, a za nim trzech rosłych, uśmiechniętych dyrektorów o gromkich głosach, którzy z krzepą ściskali dłonie. Po uwagach, jakie na temat Parkera robił Ziegler, Simon trochę się spodziewał, że zobaczy krzywe nogi i filcowy kapelusz, a ku swemu lekkiemu zdziwieniu ujrzał eleganckiego mężczyznę w ubraniu zupełnie jak z Savile Row. Luźno związana muszka, szczupła twarz, ciemna i pomarszczona od słońca, oczy pod nawisłymi powiekami. Simonowi przyszła na myśl jaszczurka. – Hampton Parker. Miło mi pana poznać, panie Shaw. – Miał suchy głos palacza złagodzony przyjemnym przeciąganiem głosek. – Podobno przyleciał pan z Londynu na nasze zebranko. – Owszem. Dzisiaj rano. Usiedli i Simon zauważył, że Teksańczycy rzeczywiście noszą buty z cholewami do codziennych ubrań. – Niech mi pan powie, panie Shaw – zapytał Parker – czy często chodzicie tam na opery? Tego jednego brakuje mi u nas. Simon zobaczył, że uśmiech Zieglera jeszcze bardziej zastyga. – Nie tak często, jak bym chciał. Staram się chodzić, ilekroć w Londynie występuje Pavarotti.

Parker skinął głową. – Cóż za głos. – Wyciągnął paczkę chesterfieldów bez filtra i odchylił się do tyłu. – Dobra, chłopcy. Do roboty. Zebranko, jak je nazwał Parker, przeobraziło się w dwudniowe maglowanie, tak gruntowne, że jeszcze przed jego końcem zarówno Simon, jak Ziegler poczuli się wyczerpani. Trzeciego dnia rano siedzieli przy kawie i rozważali swe szanse, Ziegler mniej buńczuczny na skutek zmęczenia, a Simon, po wyczerpaniu się adrenaliny, tęsknie myślący o powrocie do Londynu. Faksy, jakie otrzymywał z biura, były zwykłą litanią kłopotów. Jedna z sekretarek wetknęła głowę do gabinetu. – Przesyłka dla pana Zieglera. – Zjawił się posłaniec z wózkiem, ledwie widoczny zza olbrzymiego kartonu, który ostrożnie postawił na podłodze. Ziegler zawołał do sekretarki: – Zabierz to stąd, dobrze? To nie jakiś pioruński skład. Jezu. – Przepraszam pana. To było do pana osobiście. – Brednie. – Ziegler wstał i nożem do rozcinania kopert zaatakował grubą taśmę oklejającą karton, a następnie rozdarł go z wierzchu. Karton zawierał puszki, tubki i pudełka, a wszystkie miały czerwoną gwiazdę, znak firmowy Artykułów Żywnościowych Parkera. W środek wetknięta była koperta. Ziegler otworzył ją i wyjął pojedynczą kartkę papieru. – Sukinsyn! – Cisnął kartkę na stół, pod nos Simonowi, i uśmiechnięty walnął go w ramię. – Sukinsyn! Simon spojrzał na list. Pod nagłówkiem: „Z Gabinetu Prezesa” przeczytał: „Gratulacje. Hampton Parker”. Zanim podniósł wzrok, Ziegler już dzwonił do działu informacji piętro niżej z poleceniem zorganizowania konferencji prasowej. Ustąpiły wszelkie objawy zmęczenia, stał się butny, rozpierało go uczucie triumfu. Swego czasu Simona ogarnęłoby identyczne podniecenie, teraz satysfakcję osłabiało

znużenie. W końcu to tylko jeszcze jedna ręka do uściśnięcia, chociaż pełna pieniędzy. Ziegler walnął słuchawką i popatrzył na Simona nad błyszczącym blatem biurka. – Trzy pieprzone setki pieprzonych milionów. Najmarniej! – To powinno wystarczyć na zaspokojenie podstawowych potrzeb. – Simon się przeciągnął. – Gratulacje, Bob. – W M & R krew się poleje, jak to wyjdzie na jaw. – Ziegler zdawał się rozkoszować myślą o licznych i natychmiastowych zwolnieniach, jakie nieuchronnie następują po stracie olbrzymiego zlecenia. – Będą słabsi. Powinieneś przyjrzeć się ich liście i zobaczyć, co jeszcze możemy im ukraść. – Zapisał coś w notesie. Simon wstał. – Cóż, nie mogę się tu obijać i zabawiać z tobą przez cały dzień. Zobaczę, czy dostanę się na ten lot o pierwszej czterdzieści pięć. Simon wiedział, że Ziegler będzie zachwycony. Sam wystąpi na konferencji prasowej. – Pewnie. Porozmawiam z tobą za parę dni. – Zanim Simon zdążył dojść do drzwi, Ziegler już wisiał na telefonie. – Nowiny? Pewnie, że mam nowiny. Posłuchaj tego… Simon ostatni wszedł do samolotu British Airways, rejs 004. Inni pasażerowie podnieśli oczy, kiedy ruszył przejściem, a potem, widząc jeszcze jednego zmęczonego mężczyznę w ciemnym garniturze, i to nie żadną znakomitość ani nawet nie byłego prezydenta, ponownie zajęli się zawartością własnych teczek. Concorde ze swym ładunkiem wędrownych biznesmenów oderwał się od ziemi i skierował dziobem za Atlantyk. Simon bez entuzjazmu próbował się skupić na pliku faksów, po czym zrezygnował z tego na rzecz kieliszka szampana. Spoglądał w stratosferę. Wyprawa udała się niewiarygodnie, od lat nie miał takiego dochodu. Dzięki

niemu City będzie się cieszyć, kurs akcji się utrzyma, on pozostanie bogaty. Ziewnął i wziął od stewardesy drugi kieliszek szampana. Myślał o pustym, bezosobowym mieszkaniu na Rutland Gate. Myślał o pracy z Zieglerem przez parę następnych lat, dopóki jeden nie pozbędzie się drugiego. Myślał o kłopotach oczekujących go w Londynie i o pracy w reklamie. Całymi latami chętnie bronił obranego przez siebie zawodu, słysząc protekcjonalne uwagi swoich rówieśników – znajomych bankowców, prawników, wydawców lub dziennikarzy – którzy z uśmiechami pełnymi wyższości zastanawiali się, jak może go interesować robienie reklamówek dla producentów papieru toaletowego czy piwa. Zaskakiwało go ich ledwie skrywane oburzenie. Nazywali go „reklamiarzem”, zawsze ze wzgardliwym skrzywieniem warg. Grymas naturalnie znikał, kiedy potrzebowali przysługi, na przykład biletów na kort centralny. Cóż, do diabła z nimi. Są irytujący, lecz nieważni, i Simonowi już nie zależy, co sobie myślą. Coraz mniej zależy mu też na pracy, na tyle mało, że trudno mu się pogodzić z biurowymi sprzeczkami, nudą zebrań, a przede wszystkim ustawicznym udobruchiwaniem klientów. Wszyscy, od prezesa do najniżej postawionego kierownika, wymagają ciągłej uwagi, ponawiania zapewnień, tasiemcowych dyskusji, częstych posiłków – całego nużącego tańca rytualnego oficjalnie określanego mianem „obsługiwania” klienta. I to nigdy nie ma końca. Zdrzemnął się. Kiedy się obudził, niebo było czarne, a samolot schodził do lądowania. Profesjonalnie wesoły głos pilota poinformował pasażerów, że w Londynie pada. Dochodziła jedenasta, gdy Simon przeszedł przez kontrolę celną, a halą przylotów zawładnęli sprzątacze poruszający się z umyślną powolnością, jaka cechuje ludzi zatrudnionych w godzinach nadliczbowych. Wysoka postać w czarnym kapeluszu i długim czarnym płaszczu nieprzemakalnym obserwowała wychodzących pasażerów i szybko podeszła do Simona. – Witaj na Heathrow, mój drogi. Czyż o tej porze nie jest zachwycające?

Simon się roześmiał. – Nie poznałem cię w tym kapeluszu, Ern. Jak się masz? – Borykam się z falami jak rozbawiony delfin. Zobaczysz po wyjściu na dwór. To początek pory monsunowej. Ernest za kierownicą dużego mercedesa przedzierał się przez ulewę do centrum Londynu i zdawał Simonowi własną relację z ostatnich wydarzeń w agencji. Jordan i dyrektor kreatywny, Dawid Fry, nie rozmawiają ze sobą. Gumowi Baronowie jeszcze się nie zdecydowali. W prasie handlowej pojawiła się wzmianka o rzekomym zerwaniu, a Liz zaczęła się umawiać z niepożądanym młodym człowiekiem, który nosi kolczyk i jeździ wozami wyścigowymi. Prócz tego jest do obejrzenia kilka mieszkań, jak Simon znajdzie chwilkę czasu, a w kuchni na Rutland Gate czeka gulasz, który wystarczy podgrzać. – A jak było w Nowym Jorku? Czy nasz pan Ziegler jest po staremu skromny i uroczy? – Dostaliśmy zlecenie – odparł Simon – więc jest bardzo zadowolony z siebie. Zafascynuje cię wiadomość, że zaczął nosić czerwone szelki. Ernest prychnął wzgardliwie. On i Ziegler poczuli do siebie wstręt od pierwszego wejrzenia. – Mam nadzieję, że pasek również. Przechodzi ludzkie wyobrażenie, jak by ten człowiek wyglądał, gdyby zgubił spodnie. Samochód skręcił w Rutland Gate i zatrzymał się pod domem. – Nie masz to jak dom – rzekł Ernest. – Taki jaki jest. Mniejsza z tym. Coś, co widziałem na Wilton Crescent, stwarza wyraźne możliwości. Powiedzieli sobie dobranoc i Simon otworzył drzwi. Zostawił torby w przedpokoju i marszcząc nos, wszedł do salonu, podrażniony duchotą i aseptycznym zapachem centralnego ogrzewania i ciepłego dywanu. Zapachem pokoju hotelowego. Przerzucił stos płyt kompaktowych, aż w końcu natrafił na „Koncert nad morzem” Errola Garnera, nalał sobie

whisky i zapalił cygaro, odwlekając chwilę przejrzenia teczki z papierami pozostawionej dla niego na stole przez Liz. Czasami czuł, że pogrzebał jeden dzień pod górą notatek, raportów ze spotkań, dokumentów strategicznych, planów finansowych, ocen personelu, wielkiej masy firmowej gumy do żucia. Z westchnieniem otworzył teczkę. Był tam wycinek z magazynu reklamowego „Campaign” ze wzmianką z działu Gorąca Linia, kopalni najmniej wiarygodnych plotek tygodnia, sugerującą, że grupa czołowych pracowników zamierza odejść z agencji i zabrać ze sobą „znaczących” klientów. Nie podano nazwisk, a informacji brakowało treści. Kończyła się starym numerem obliczonym na nadanie plotce wiarygodności, a mianowicie, że „od kierownictwa nie dało się uzyskać komentarza”. Simon był ciekaw, jak usilnie reporter próbował dotrzeć do kierownictwa. Przedzierał się przez papiery i robił notatki, żeby pamiętać o telefonach, które będzie musiał załatwić z rana, aż w pewnym momencie znalazł kopertę wyglądającą tak, jakby chodził po niej podniecony pająk z nogami powalanymi atramentem. Skrzywił się, bo poznał bazgroły. Wuj William najwyraźniej jest znowu bez grosza. Najdroższy chłopcze! Wybacz, że zakłócam Ci olimpijską zadumę, lecz nie z własnej winy walczę o przetrwanie w beznadziejnej sytuacji… Simon z westchnieniem pokręcił głową. Wuj William, artysta i podstarzały kobieciarz, wieczyste źródło zakłopotania, pojawiał się w jego życiu z rzadka i kosztownie, podszczypując pośladki i wystawiając czeki bez pokrycia z energią człowieka o połowę młodszego. Nie bez trudu udawało się Simonowi trzymać wuja z dala od Londynu, bronić się przed nim łapówkami. Nie znał go nawet Ernest, a Karolina nigdy nie dowiedziała się o jego istnieniu. Jeśli kiedykolwiek dokuczało Simonowi poczucie winy, to tłumiła je myśl o spu stoszeniach w towarzystwie, jakich dokonałby wuj William, gdyby mu pozwolono uciec z Norfolk. Simon poszukał w teczce książeczki

czekowej. Inna koperta, tym razem zaadresowana ładnym, nieznanym charakterem pisma. Drogi Simonie! Un grand merci za obiad. Mam nadzieję, że Nowy Jork nie był taki okropny, jak sobie wyobrażałeś. Jutro wyjeżdżam z Londynu do Prowansji i może odrobiny słońca po trzech dniach moknięcia na deszczu jak szczur. Jak znosisz tę pogodę? Mam dla Ciebie pewien pomysł, ale źle piszę po angielsku. Lepiej będzie porozmawiać. Bissous. Nicole Simon spojrzał na zegarek. Pierwsza w Londynie, druga we Francji. Zadzwoni z samego rana. To przynajmniej będzie miła rozmowa przed załatwieniem spraw biurowych. Wstał i nalał sobie jeszcze kapkę whisky. Bissous. To mu się spodobało. Ucałowania. Przejrzał resztę papierów – list od adwokatów Karoliny, raport dotyczący nowych zleceń, prośbę klienta, aby uczestniczył w naradzie specjalistów poświęconej rozwojowi rynku zbytu na mrożone kurczęta. Oto coś, co porusza wyobraźnię. Ziewnął i poszedł do łóżka.

9 Nicole rozmawiała z Simonem krótko i stanowczo. Nie chciała odpowiadać na pytania, jaki ma pomysł. To coś, co musisz zobaczyć, oświadczyła. Czemu nie przyjedziesz? Poprzez mgłę wczesnego poranka i oszołomienie wywołane zmianą czasu nagle dotarło do niego, że jest sobota, i dwie godziny później jechał taksówką na lotnisko. Odebrał swój bilet przy kontuarze i przeszedł do strefy wolnocłowej, lawirując między małymi, zdecydowanymi Japonkami, które ogołacały półki ze słodowej whisky. Jakie papierosy pali Nicole? Jakich używa perfum? Kiedy po raz ostatni wezwano pasażerów jego samolotu, zdecydował się na dwie butelki Dom Perignon. Z pewnością lubi szampana, pomyślał, jak wszystkie świetne dziewczyny. Zastanawiał się, co takiego znalazła, o czym nie może powiedzieć przez telefon. Obojętne, co to jest, i tak będzie bardziej interesujące od jego zwykłej sobotniej pracy w pustym biurze. Miał przyjemne uczucie, że wagaruje, ukradkiem robi sobie wakacje. Samolot wzniósł się nad poduszkę chmur, niemal stale zawieszoną nad Heathrow, a Simonowi jeszcze bardziej poprawił się humor na widok błękitnego nieba. Z tyłu francuskie głosy rozwodziły się nad cudami Harrodsa oraz Marksa i Spencera, porównywały ceny kaszmiru i londyńskich restauracji. Z radością myślał o obiedzie, długim, spokojnym obiedzie w odległości miliona mil od wszystkich, którzy go znali. Bardzo dobrze było czuć się zbiegiem. Simon nigdy przedtem nie lądował w Marsylii. Mogła to właściwie być Afryka Północna – chudzi jak patyki ciemni mężczyźni z pulchnymi żonami i pękatymi plastikowymi walizkami, gardłowe dźwięki języka arabskiego, woń czarnego tytoniu i potu zmieszana z ostrym, słodkim zapachem wody kolońskiej, zapowiadane odloty do Oranu i Dżibuti. Trudno uwierzyć, że to niespełna dwie godziny od Londynu. Jasna głowa Nicole wyraźnie odcinała się od morza śniadych twarzy.

Nicole, ubrana na śródziemnomorską zimę w jasnoszare flanelowe spodnie i ciemnoniebieski sweter, miała skórę wciąż w kolorze miodu. – Bonjour, panie Shaw. – Nadstawiła twarz do dwóch pocałunków. Simon się uśmiechnął. – Jak się miewa madame Bouvier? Wzięła go pod rękę, kiedy przechodzili przez halę do miejsca odbioru bagażu. – Darujesz, że wyrwałam cię z biura? Simon popatrzył na nią. – Mam paskudne uczucie, że nie zawali się do poniedziałku. Odnaleźli biały samochodzik Nicole. Usiadła za kierownicą i milczała skupiona, dopóki nie wydostali się na autostradę. – Bon – powiedziała, wytrząsając papierosa z paczki na tablicy rozdzielczej. – Łatwo jest przegapić zakręt i zajechać do Aix. – Można wylądować w gorszym miejscu. – Simon rozsiadł się i obserwował Nicole niecierpliwie naciskającą palcem zapalniczkę. Cieszyło go, że nie lakieruje paznokci. – Merde – powiedziała. – Ten samochód. Nic nie działa. Simon znalazł zapałki, wyciągnął rękę, wyjął jej z ust papierosa i zapalił go, rozkoszując się leciutkim smakiem szminki. – Merci. – Wydmuchnęła dym przez otwarte okienko. – Nie zadajesz pytań, więc przypuszczam, że lubisz niespodzianki. – Zerknęła na niego. – Mam urlop, a na urlopie nigdy nie zadaję pytań. Zamieniam się w olbrzymią jarzynę. Chcę tylko, żeby z niebezpieczną prędkością woziła mnie tam i z powrotem po autostradzie blondynka, która nie patrzy na drogę. Tak sobie wyobrażam przyjemne odprężenie. Nicole się roześmiała. W kącikach jej oczu pojawiły się małe zmarszczki,

a jeden troszkę krzywy ząb odróżniał się od reszty. Wyglądała tak dobrze, jak to zapamiętał. Rozmawiali swobodnie o głupstwach, a kiedy zjechali z autostrady, Simon zauważył jesienną zmianę krajobrazu. Niebo było błękit ne jak w lecie, lecz czereśnie pokryły się teraz plamami czerwonych liści, niektóre winorośle zbrązowiały, inne pożółkły, gęsty cień zalegał w załomach Lubéronu, dym unosił się nad dalekimi ogniskami. Skręcili z głównej drogi i zaczęli się piąć długim zboczem w stronę Gordes. – Zrobiłam ci rezerwację w tym samym hotelu – powiedziała Nicole. – Dobrze? – Najlepszy widok w Prowansji – rzekł Simon. Nicole uśmiechnęła się, ale milczała. Czekała w samochodzie, kiedy Simon meldował się i zostawiał walizkę. Wrócił z jaskrawożółtą plastikową torbą. – O mało nie zapomniałem. To dla ciebie. Zażywaj dwa razy dziennie przed posiłkami, a nigdy nie będziesz cierpieć na niestrawność. Nicole zajrzała do środka i wybuchnęła śmiechem. – Francuz powiedziałby o szampanie coś bardziej eleganckiego. – Francuz kupiłby tylko jedną butelkę. Dokąd jedziemy? – Najpierw do mnie, a potem pójdziemy na spacer. Dom Nicole, najwyższy w Brassière-les-Deux-Églises, stał przy końcu ślepej uliczki. Był to wąski trzypiętrowy budynek z kamienia noszącego ślady niepogody, z drewnianymi okiennicami pomalowanymi na kolor ni to szary, ni wyblakły zielony. Stopnie wiodły do rzeźbionych drewnianych drzwi frontowych z kołatką w kształcie ręki trzymającej piłkę, a liście starego dzikiego wina płonęły jesienną czerwienią na ścianie. – Jest śliczny – powiedział Simon. – Od jak dawna go masz?

– Od dziesięciu, jedenastu lat. – Nicole przekręciła klucz w zamku i biodrem pchnęła drzwi. – Kiedyś zostanie skończony. Jest do zrobienia jeszcze najwyższe piętro. Uważaj na głowę. Simon pochylony wszedł do środka. W drugim końcu długiego, niskiego pokoju widział przez szklane drzwi mały taras, a dalej niebieskie wzgórza. Wygodne, podniszczone fotele stały przed kamiennym kominkiem, w którym ułożono kawałki winorośli. Po przeciwnej stronie pokoju ścianę wyburzono na taką wysokość, aby zrobić bar, a za nim przejście do kuchni. Wszędzie było pełno książek. Książek i kwiatów. W powietrzu unosiła się słaba woń lawendy. Nicole wyjęła z torby szampana i wstawiła go do lodówki, a zamykając drzwiczki spojrzała na Simona. – Dwa razy dziennie? – Obowiązkowo, z zalecenia lekarza. – Przesunął ręką po kamiennym blacie baru. – Podoba mi się twój dom. Lubię miejsca bezpretensjonalne. – A bywają pretensjonalne? Co to znaczy? Simon pomyślał o domu w Kensington, gdzie niegdyś mieszkał z Karoliną. – No, takie na śmierć przeładowane ozdobami – kiedy w pokoju tyle się dzieje, że ludzie do niego nie pasują. Miałem swego czasu taki dom, którego nie znosiłem. Zawsze siadałem na niewłaściwej poduszce albo strząsałem popiół z cygara do antycznej porcelany. Przypominało to jakiś diabelny tor przeszkód. Tyle przestrzeni, a nie ma gdzie mieszkać. Nicole ze śmiechem kiwnęła głową. – To dobrze, że nie lubisz miejsc pretensjonalnych. Chcę ci coś pokazać. Wyszli z domu i skierowali się ku środkowi wioski, a popołudniowe słońce już zaczęło się chylić ku zachodowi. Opadłe liście wielkości dłoni tworzyły żółty dywan przed kawiarnią, w której Simon spędził pierwszą noc w Brassière, a w oknie sąsiedniego domu widział starą kobietę obserwującą

ich z twarzą do połowy schowaną w fałdach koronkowej firanki. Skręcili w ulicę prowadzącą od głównego placu i Simon ujrzał fasadę starej siedziby żandarmerii, wciąż bez drzwi i okien, nadal opuszczonej. Nicole dotknęła jego ramienia. – Zgadłeś? Przystanęli i przez pusty budynek popatrzyli w stronę Lubéronu, na serię wspaniałych obrazów w obramowaniu otworów w przeciwległej ścianie. – Naprowadź mnie na trop. – Twierdzisz, że chcesz zmienić sposób życia, rodzaj zajęcia, non? Simon potaknął, lekko uśmiechnięty na widok poważnej miny Nicole. Poprowadziła go przez drzwi, po gruzie, do jednego z otworów okiennych. – Popatrz. To najlepszy widok w Prowansji, a to… – ruchem ramienia wskazała zakurzoną otchłań pokoju – … to, cóż, wyobraź sobie, jakie mogłoby być. A do tego na górze masz sypialnie, na dole restaurację… – Restaurację? – Oczywiście restaurację, nie za dużą, ale z tarasem w lecie, miejscem może na czterdzieści osób, małym barem przy basenie… – Nicole? – Oui? – O czym ty mówisz? Wybuchnęła śmiechem. – Jeszcze nie zgadłeś? To twój hotel. Idealny. Mały, ale ma urok – wyobrażam go sobie oczami duszy – i widok, a tyle pracy już wykonano… – Jej głos rozpłynął się w ciszy. Przysiadła na kamiennym parapecie i podniosła wzrok na Simona. – Voilà. Taki mam dla ciebie pomysł. Wyjął i zapalił cygaro, czując się jak klient, któremu właśnie zaproponowano rodzaj kampanii, jakiej się nie spodziewał. To naturalnie

śmieszne. Nie zna się na prowadzeniu hoteli, a samo odnowienie tego budynku wymagałoby pracy na pełnym etacie. Potem znaleźć personel, rozwinąć interes – choć przy jego kontaktach to nie powinno stanowić problemu. Tak czy inaczej to duże przedsięwzięcie, a nie coś, co mógłby robić, siedząc w agencji reklamowej w Londynie. Byłby to skok, hazard, kompletna odmiana. Czyż jednak nie mówił, że tego właśnie pragnie? I Nicole ma rację; to mogłoby być fantastyczne. Popatrzył na nią. Oświetlona od tyłu ostatnimi ukośnymi promieniami słońca wyglądała jak prosto z reklamy szamponu. Jeśli się zacznie pracować w reklamie, zawsze trzeba to robić. Czy naprawdę? – Jesteś bardzo milczący, Simon. – Jestem bardzo zdziwiony. Nie co dzień ktoś mi proponuje mały hotel. – Widzisz, jak to mogłoby być? – Nicole wstała i zadygotała. Chłód w powietrzu oszałamiająco działał na jej brodawki pod cienkim swetrem. – Mogłoby być znacznie cieplej. Chodź. Pozwól sobie postawić drinka. – Już postawiłeś. Mamy szampana w domu. Z zalecenia lekarza. Gdybym miał takiego lekarza jak ty, pomyślał Simon, byłbym hipochondrykiem klasy olimpijskiej. – To fascynujący pomysł, Nicole. – Skrzywił się na dźwięk własnych słów. – O Boże, przepraszam. Mówię zupełnie jak jeden z mo ich klientów. Rzecz w tym, że muszę się zastanowić i poznać znacznie więcej szczegółów. Wracajmy, to mi opowiesz. Zanim wrócili do domu, słońce znikło i pozostawiło różowy poblask na niebie. Nicole rozpaliła ogień na kominku i poprosiła Simona o wybranie jednej z płyt kompaktowych wetkniętych między stosy książek na półce: Tina Turner obok Mozarta (to sprawiłoby mu przyjemność, pomyślał), Couperin, Fauré, Piaf, Brahms, Montserrat Caballé, Jeff Beck. Wahał się między Pavarottim a Chopinem, po czym wybrał Keitha Jarretta. Pierwszym paru cichym nutom „Koncertu kolońskiego” towarzyszył wystrzał korka od

szampana. Po pokoju rozchodziło się ciepło i woń płonącego drewna. Mieszkanie na Rutland Gate wydawało się bardzo dalekie. Nicole podała mu kieliszek. – Santé. – Za małe urocze hoteliki. Usiedli przed kominkiem i Simon zaczął zadawać oczywiste pytania. Nicole odrobiła zadaną lekcję – znała liczbę metrów kwadratowych na każdym piętrze, szczegóły dotyczące prac już zakończonych, cenę wywoławczą. Jak już wspomniała, pierwotny plan zakładał podzielenie budynku na małe mieszkania. Wykonano podstawowe roboty elektryczne i hydrauliczne. Wykopano i wybetonowano basen. Nieruchomość czekała teraz na wykończenie – tynki i szkło, płyty kamienne i instalacje, oświetlenie i ogród krajobrazowy, podniecającą część prac przy odbudowie, która następuje po miesiącach i milionach franków wydatkowanych na istotne, lecz często niewidoczne roboty wstępne. – Pozwól sobie zadać pytanie, na które nie sposób odpowiedzieć – rzekł Simon. – Ile twoim zdaniem kosztowałoby wykończenie? Nicole pochyliła się do przodu, z łokciami na kolanach, obu rękami trzymając kieliszek. W skupieniu zmarszczyła nos. Z włosami założonymi za uszy wyglądała na jakieś dwadzieścia lat. Simon czuł, że łagodnie ześlizguje się po stoku prowadzącym od prostego pociągu do czegoś bardziej skomplikowanego. – Koszt robocizny zawsze można obliczyć – powiedziała. – Reszta zależy od użytych materiałów. Inna jest cena marmuru, a inna kamienia z tutejszych kamieniołomów. Moim zdaniem trzeba to zrobić z miejscowych materiałów, bardzo czysto, bezpretensjonalnie, tak jak u mnie. I dobrze umeblować, może jednym czy dwoma antyka mi… – Spojrzała w sufit, a Simon zachwycił się linią jej szyi – …strzelam: siedem, osiem milionów franków. – Jak długo by to trwało?

– To Prowansja, pamiętaj. Pięć lat? – Nicole się roześmiała. – Nie, żartuję, ale niecierpliwość tu jest kosztowna. – Można by to zrobić w sześć miesięcy? Nicole podniosła rękę i potarła kciukiem o palce. – Z dostateczną ilością pieniędzy, dostateczną liczbą ludzi, i owszem. Nawet tutaj. Simon pytał dalej – o architektów, zezwolenia budowlane, licencję na podawanie alkoholu, personel, szefa kuchni. Szef. Spojrzał na zegarek. – Chyba powinniśmy poszukać kucharzy. Gdzie chciałabyś zjeść? Nicole udawała, że się namyśla. Chciała zostać w domu z tym uśmiechniętym, nieporządnym mężczyzną, który nadal potrzebował strzyżenia, i rozmawiać bez przerw na wybieranie z karty i zamawianie u kelnerów. Wnosił do pokoju ciepło, które bardzo jej się podobało. – Są trzy czy cztery restauracje niezbyt daleko. Ale jest sobota. Bez rezerwacji… mogłabym spróbować. – Zawahała się i wzruszyła ramionami. – Albo mam makaron z sosem ze świeżych pomidorów. Coś bardzo prostego. Simon zamknął oczy, udając ekstazę, po czym otworzył jedno, aby na nią popatrzeć. – Sos ze świeżych pomidorów? Z bazylią? – Oczywiście z bazylią. – Pomogę. Dobrze spisuję się w kuchni. Zmywam naczynia, dbam, żeby kucharz miał pełny kieliszek, na nic nie wpadam. Nicole wstała ze śmiechem. – Bon. Czy otwierasz też wino? – Żaden korek mi się nie oprze. To coś, czego się nauczyłem, będąc skautem. – Poszedł za nią do kuchni i patrzył, jak przez głowę wkłada długi fartuch, podciąga rękawy swetra i bierze butelkę czerwonego wina ze stojaka.

– Voilà, monsieur. Château Val-Joanis. Pochodzi z drugiej strony Lubéronu. – Podała mu butelkę, a on zauważył delikatne niebieskie żyły po wewnętrznej stronie jej przedramienia. Podobała mu się kobieta zakasująca rękawy do gotowania, czego Karolina nigdy nie robiła. – Korkociąg i kieliszki są na barze. Ładna kuchnia, pomyślał, kuchnia prawdziwej kucharki, z miedzianymi rondlami wiszącymi w zasięgu ręki, nożami o ostrzach cienkich po latach ostrzenia, piecem kuchennym z żeliwną płytą, ze sfatygowanymi książkami kucharskimi na półce, z okrągłym stołem z pokiereszowanego grubego drewna. Wszystko mocno zużyte, dobrze zadbane. Nalał wina i zaniósł kieliszek Nicole, która chochlą nakładała sos pomidorowy do rondla. Pochylił głowę nad rondlem i wdychał cudowny letni zapach, a potem szybko, z poczuciem winy zanurzył palec w sosie i oblizał do czysta. Nicole chochlą postukała go po dłoni. – Dość. Lepsza będzie pomoc, jeśli usiądziesz i porozmawiasz ze mną. Simon cofnął się do stołu, ssąc knykcie uwalane sosem. Z przyjemnością obserwował Nicole, która sięgała po noże, siekała i mieszała, wycierała ręce o uda, zanim wzięła kieliszek, robiła to w nieśpiesznym, zmysłowym rytmie pewnej siebie kucharki. Prezentowała się niemal elegancko w swoim fartuchu, zawiązanym ciasno, podkreślającym smukłość jej talii. – Opowiedz mi o tutejszych hotelach – poprosił. – Co się dzieje w zimie? Czy wszystkie się zamykają, tak jak na wybrzeżu? Nicole postawiła garnek z wodą na płycie, wsypała sól i wrzuciła liść laurowy, po czym wzięła do ręki kieliszek. – Na miesiąc, może dwa. Zmieniło się to od czasu, kiedy sezon był wyłącznie w lipcu i sierpniu. Od Wielkanocy jest ruch do października. Potem są święta, jak Wszystkich Świętych w listopadzie, następnie Boże Narodzenie i Nowy Rok. Wiosna zaczyna się w marcu. – Popijała wino. – Sezon trwa dziewięć miesięcy, a goście to nie tylko Francuzi, nie tylko paryżanie – Niemcy, Holendrzy, Belgowie, Szwajcarzy, Anglicy – wszyscy

przyjeżdżają, z każdym rokiem liczniej. Dobry hotel zawsze będzie miał pracę, a tu, koło Brassière, jest zakątek bez hoteli. Najbliższy znajduje się w Gordes. – Odstawiła kieliszek i zaczęła mieszać sos do sałaty, ubijać oliwę i ocet z odrobiną musztardy i brązowego cukru, z paroma kroplami świeżego soku z cytryny. – Mówię ci, że to nie jest szalony pomysł. – Nie – przyznał Simon – nie jest. – Myślał o tym, myślał o hotelu, w jakim chciałby się zatrzymywać, małym, przyjaznym, prostym, znakomicie prowadzonym. Czy mógłby nim zarządzać? Zapewne nie. Brak mu cierpliwości, nie dostrzega szczegółów. Ale Ernest – skrupulatny, sprawny, niezawodny, znający się na jedzeniu i piciu, niezrównany, jeśli idzie o układanie kwiatów i umiejący postępować z ludźmi – oto urodzony kierownik hotelu. Gdyby chciał to robić. – Zastanawiam się, co by o tym pomyślał Ern. Nicole oderwała kawałeczek chleba, zanurzyła go w sosie do sałaty i podała Simonowi. – Czemu go nie zapytasz? Nadgryzł chleb, a ostro-słodki sos skapnął mu na brodę. Nicole pochyliła się, aby ją otrzeć rogiem fartucha. Ich twarze bardzo się do siebie przybliżyły. – Mam nadzieję, że lepiej sobie poradzisz z sosem pomidorowym – powiedziała. Simon przełknął ślinę. Nicole wróciła do pieca. Włożyła makaron do gotującej wody, wyjęła sztućce i serwetki z szuflady, polała sałatę sosem i podsunęła mu drewnianą miskę. – Wymieszaj to, a będziemy mogli zabrać się do jedzenia. Każdy, kto by obserwował tę domową scenę, mógłby uznać, że od dawna są parą, tyle że trochę za często na siebie zerkali, kiedy zaś przypadkiem się dotykali, to nie od niechcenia, poufale, jak mężczyzna i kobieta nawykli do przebywania razem. Simon czuł miejsce na brodzie, które wytarła Nicole. Byłby ją pocałował, gdyby nie miał pełnych ust. Nicole odcedziła makaron, dodała oliwy i ściągnęła fartuch przez głowę.

Policzki miała zarumienione od gorącego pieca i wykrzywiła się, odgarniając włosy. – Chyba okropnie wyglądam. Simon uśmiechnął się i wstał, aby odsunąć jej krzesło. – Absolutnie wstrętnie – powiedział. – Miejmy nadzieję, że znośnie gotujesz. Makaron uniemożliwia rozmowę, więc dopóki jedli, panowała cisza pełna zadowolenia. Simon zebrał resztkę sosu kawałkiem chleba i z przesadną starannością wytarł usta. – No i proszę – rzekł. – Czysta broda. Nieskazitelna broda. Nicole uśmiechnęła się do niego, kręcąc głową. – Wydaje mi się, że wytarłeś ją w koszulę. – Wstała, wzięła ścierkę i miskę z wodą. Simon popatrzył w dół na tłuste ciemne plamy jak wysypka pokrywające niebieski popelinowy gors jego koszuli. – Wstań. – Przepraszam. Mówiłem ci, że jestem niechluj. – Tak – przyznała Nicole. – Wielki niechluj. – Postawiła miskę, zanurzyła ścierkę w wodzie i rozpięła guzik koszuli, po czym wsunęła pod nią rękę. Poczuł na sercu palce Nicole, a tym razem nie miał pełnych ust. Wstali dopiero w południe, wzięli prysznic, zaczęli się ubierać i wrócili do łóżka, a z domu wyszli i pojechali do hotelu po walizkę Simona dobrze po południu. – Bóg raczy wiedzieć, co tam o mnie myślą – powiedział. – Za pierwszym razem przyjechałem bez walizki, tym razem nawet nie skorzystałem z pokoju. Simon poszedł do recepcji świadomy, że ma nieogoloną twarz i nikłe pryszcze na koszuli. Dziewczyna za kontuarem była urocza i przyłapał się na tym, że myśli o niej jak o kimś, o kim powinien pamiętać, gdyby otworzył hotel.

– Mam nadzieję, że udał się panu pobyt, panie Shaw. Z uśmiechem podpisał rachunek. – Tak – odparł. – Bardzo się udał. Widoki są piękne o tej porze roku. Do wyjazdu na lotnisko pozostała im godzina, więc poszli do starego budynku żandarmerii. Myśl zaczynała działać na wyobraźnię Simona; oczyma duszy widział hotel wykończony, kamień, szkło i światło słoneczne. Zastanawiał się, w jakiej mierze entuzjazm ten budzą obiektywne perspektywy zarobku, a w jakiej stojąca obok niego kobieta. Poraziło go szczęście, kiedy po przebudzeniu ujrzał twarz Nicole na poduszce. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. – Chcę to zrobić – powiedział – ale pod dwoma warunkami. Pierwszy to Ernest. On mógłby tym pokierować, gdyby zechciał przyjechać. – I? – Musisz znów ugotować dla mnie makaron. – Popatrzył na Nicole i zauważył zaczerwienienie, jakie jego zarost pozostawił na jej szyi. – Przywiozę zapasową koszulę.

10 Do drugiej goście jedzący lunch U Matyldy zdążyli się wynieść, stoliki ponakrywano do obiadu, a pomoc kuchenna hałasowała jak zwykle, szorując rondle i ustawiając stosy talerzy. Matylda, podejrzliwie nachylona nad kasą, z okularami na czubku nosa, wygładzała pomięte banknoty i układała w schludne pliki, marszcząc się raz po raz na widok czeku, który będzie musiał przejść przez bank i wskutek tego będzie podlegał opodatkowaniu. Podniosła wzrok, kiedy Generał włożył marynarkę i poklepał się po kieszeniach. – Merde – powiedział. – Nie zdążę się zatrzymać. Daj mi trochę gotówki. Matylda pośliniła kciuk i odliczyła pięć banknotów stufrankowych. – Pamiętaj, żeby ci dał rabat. – Położyła pieniądze na kasie. – Kiedy wrócisz? – Nie późno, chyba że znajdzie coś poważnego. – Generał wziął pieniądze i schylił się, żeby pocałować Matyldę w policzek pod okularami. – Utniesz sobie małą drzemkę, co? Matylda kiwnęła głową. – Tak, chéri. Utnę sobie drzemkę i nic nie będzie gotowe na wieczór. Leć. I nie zapomnij – rabat, bo płacisz gotówką. Generał wciąż jeszcze się uśmiechał, wsiadając do samochodu. Dobra kobieta z tej Matyldy, troszczy się o każdy grosz. Prawdopodobnie byłaby taka sama, gdyby mieli miliony, a jeśli ta robota dobrze pójdzie, będą je mieli. Skręcił w prawo na Isle-sur-Sorgue i po czuł lekką pustkę w żołądku, dreszcz podniecenia. Matylda myśli, że pojechał do dentysty. W rzeczywistości jedzie przeprowadzić na miejscu przestępstwa pewne badania. Zaparkował o sto kroków od Caisse d’Épargne i popatrzył na zegarek. Mnóstwo czasu na kupienie tego, czego potrzebuje, przed umówionym spotkaniem. Wziął dwa egzemplarze „Le Provençal”, a następnie znalazł

sklep papierniczy. Wybrał mały notes i dwie duże brunatne koperty, które sprawiały wrażenie zadowalająco wypchanych, kiedy włożył do nich gazety. Jeszcze dziesięć minut. Wszedł do baru przy końcu wąskiego mostu na rzece i dla uspokojenia zamówił calvados. Miasto było ciche, niemal opustoszałe, kolejne jesienne popołudnie wlokło się powoli. Generał poczuł w gardle calvados, ciepły, pokrzepiający wstrząs, i wyobraził sobie inny widok, jaki będzie się roztaczać z baru na przyszły rok w tę lipcową niedzielę. Wzdłuż rzeki stragany, antykwariusze rozstawią je przy głównej drodze, wszędzie będą się kręcić turyści, ruch kołowy zamrze, gliny zejdą z oczu, skryją się przed upałem i pozwolą kierowcom na kłótnie. Doskonale. Otarł wąsy, wetknął koperty pod pachę i przeszedł przez most szybkim krokiem człowieka, który ma do załatwienia ważny i poufny interes. Minął stare koło młyńskie przy banku, obrzuciwszy tylko pobieżnym spojrzeniem górną część otworu widoczną nad zielonymi wodami rzeki, po czym schodami ruszył do wejścia. Urzędnik za kontuarem ignorował go przez ustawowe dwie minuty, określone w przepisach bankowych, zanim podniósł wzrok znad wydruków. – Jestem umówiony z panem Milletem – powiedział Generał. Urzędnik z westchnieniem oderwał się od swej niesłychanie ważnej roboty, aby poprowadzić Generała do narożnego pomieszczenia. Zastukał do szklanych drzwi, po czym popchnął je i mruknął coś do czubka ciemnej głowy pochylonej nad biurkiem. Monsieur Millet zdjął okulary, umieścił je starannie pośrodku dokumentu, w którym był zatopiony, wstał i wyciągnął drobną bladą dłoń. Był szczupły i schludny w swej białej koszuli i starannie zawiązanym krawacie. Biurko miał niezagracone, ołówki naostrzone. Obok pustej tacki na napływającą korespondencję stała w ramce fotografia miłej kobiety i miłego dziecka. Generał zastanawiał się, dlaczego nie ma tu telefonu, kiedy zadzwoniła jedna z szuflad. – Proszę wybaczyć – rzekł monsieur Millet. – Zechce pan usiąść. – Wyciągnął szufladę i podniósł słuchawkę. Generał postanowił nie zakłócać

symetrii biurka swoimi brunatnymi kopertami, więc trzymał je na kolanach. Po skończonej rozmowie monsieur Millet schował telefon. Położył łokcie na biurku i splótł palce, pochylony do przodu, aby z całą uwagą wysłuchać Generała. – Alors… Generał poklepał koperty na swych kolanach. – Mam papiery – akty notarialne, umowy – tego rodzaju dokumenty, jakich człowiek wolałby nie stracić. – Akty notarialne i umowy – powtórzył monsieur Millet. – Rozumiem. Dokumenty wartościowe i ważne. – Właśnie. Dlatego uważam, że należy je trzymać w miejscu bardzo bezpiecznym. – Najbardziej bezpiecznym, mój drogi monsieur. Najbardziej bezpiecznym. – Palce drobnych bladych dłoni poruszyły się w nerwowym zatroskaniu. – Wciąż powtarzam moim pracownikom, że bez prawidłowej dokumentacji świat przestałby funkcjonować. Dokumenty należy traktować jak złoto. Generał potaknął i znów poklepał dwa złożone egzemplarze „Le Provençal”. – Zwłaszcza te. – Pochylił się do przodu. – Chciałbym je trzymać tutaj, w jednym z pańskich sejfów. Będą bezpieczniejsze niż w domu. – Ach, gdyby wszyscy byli tak rozważni jak pan. Tutaj w Vaucluse mamy najwyższy wskaźnik włamań na terenie Francji – oczywiście wyjąwszy Paryż. – Millet wzruszył chudymi ramionami, po czym pozwolił sobie na uśmiech. – Na szczęście ludzie się uczą. – Sięgnął do kieszeni i wyjął pęk kluczy umocowanych do jego paska łańcuchem, otworzył głęboką szufladę pod tą, w której się mieścił telefon, i wyciągnął grubą teczkę z aktami. – Tutaj – rzekł, wkładając okulary – mam szczegóły dotyczące wynajmu

sejfów. Trzysta zainstalowano w ubiegłym roku – mogę powiedzieć, że na moje polecenie – a dzisiaj… zaraz sprawdzę… mamy zaledwie trzydzieści osiem kas niewynajętych. – Zacisnął wargi i poprawił zbłąkaną kartkę papieru, która nieco wystawała z pliku. – Dwieście sześćdziesiąt dwie kasy wynajęte w niespełna rok. – Popatrzył na Generała. – Tak, ludzie się uczą. Generał skubał wąsy. – Jakież zachęcające. Ludzie miejscowi, jak przypuszczam, podobni do mnie? – Tego, monsieur, nie wolno mi powiedzieć. – Millet zdjął okulary i ponownie złączył dłonie. – Wszystkim naszym klientom gwarantujemy dyskrecję. Dyskrecję i bezpieczeństwo. – Znakomicie – rzekł Generał. – Tak być powinno. Tak jest w Szwajcarii. Millet prychnął. – Nie musimy niczego uczyć się od Szwajcarów. Zobaczy pan, kiedy zabiorę pana do skarbca. No więc. Załatwimy formalności? Generał rozważał możliwość posłużenia się fałszywym nazwiskiem, uznał to jednak za zbędną komplikację. Nie robi nic złego. Jego sejf zostanie obrabowany tak jak wszystkie inne. Po co narażać się na ryzyko, choćby najmniejsze, że któregoś dnia wpadnie na ulicy na Milleta, który powita go i wymieni nie jego nazwisko? Więc wypełnił formularz i wystawił czek na roczny czynsz, posługując się książeczką czekową, o której nie wiedziała Matylda. Pieniądze składane latami teraz finansowały operację. Millet przeprosił i wyszedł, a po paru minutach wrócił z kluczami do skarbca i osobistej kasy Generała. Razem podeszli do nieoznaczonych drzwi w głębi banku. – A teraz – powiedział Millet – wyobraźmy sobie, że chce pan obrabować bank. – Uśmiechnął się do Generała. – Zabawna hipoteza, co? – Nie czekał na odpowiedź. – Bon. Przybył pan tutaj. Co pan widzi? Generał popatrzył i wzruszył ramionami.

– Drzwi. Millet podniósł palec wskazujący i pokiwał nim jak metronomem. – Pierwsza pomyłka. To płyta z mocnej stali. Niech pan patrzy. Wybrał dwa klucze, przekręcił je w zamkach i otworzył drzwi. Grubość sześciu, siedmiu centymetrów, ocenił Generał. Na pewno nie puszka sardynek. Skinął głową i starał się wyglądać tak, jakby to na nim zrobiło wrażenie. Millet dumnym gestem wskazał na następną przeszkodę, drugie drzwi, tym razem ze stalowych sztab grubości jego ręki. Generał obejrzał je sumiennie. – Niech mi pan powie, panie Millet – zapytał – dlaczego te drugie drzwi są ze sztab? Millet wybrał jeszcze dwa klucze ze swojej kolekcji. – Mamy, oczywiście, elektroniczny nadzór nad całym bankiem – kamery wideo, alarmy, najnowszą, najbardziej czułą technologię. Ale o jednym nie wolno nam zapominać. – Obrócił się do Generała i potrząsnął mu kluczem przed oczami. – Dyskrecja, drogi panie, dyskrecja. Z tego powodu nie ma nadzoru w samym skarbcu. Nasi klienci mają zapewnioną całkowitą dyskrecję, kiedy znajdują się w tym pomieszczeniu. I całkowite bezpieczeństwo, bo są zamknięci w środku. Postukał kluczem w drzwi z litej stali. – To, jak pan może sobie wyobrazić, jest dźwiękoszczelne. Załóżmy, że drzwi są zamknięte na klucz. Klient znajduje się w środku. Ma atak serca – Millet dramatycznie złapał się za piersi – pada, krzyczy, ale nikt go nie słyszy. Niektórzy cierpią na klaustrofobię. Musimy brać te możliwości pod uwagę. Dlatego pierwsze drzwi pozostają otwarte, a drugie zamknięte. Voilà. Millet poprowadził Generała do skarbca w kształcie litery L, z ponumerowanymi szarymi stalowymi kasami po obu stronach, a stolikiem i dwoma krzesłami w kącie, niewidocznymi od drzwi.

– Kasy można otworzyć tylko kluczem uniwersalnym w połączeniu z osobistym kluczem klienta – powiedział Millet. – Bezpieczeństwo, zawsze bezpieczeństwo. – Przekręcił klucz uniwersalny w kasie 263 i wręczył Generałowi pięciocentymetrowy serdel z chromowanej stali. – Pański klucz osobisty, roboty Ficheta, nie do dorobienia. Cofnął się i czekał na ceremonię otwarcia. – Czy mógłby mi pan dać parę minut na ponowne przejrzenie papierów przed schowaniem ich do sejfu? – zapytał Generał. – Ależ oczywiście. Ile pan zechce, monsieur. – Z uśmiechem przekrzywił głowę. – Naturalnie zamknę pana na klucz. Nowe doświadczenie siedzieć za kratami, co? Generał odpowiedział uśmiechem. – Jak się ucieka? – Niech pan przyciśnie czerwony guzik przy drzwiach, to przyjdziemy pana wypuścić. Bardzo dobrze traktujemy tu naszych więźniów. – Widzę – odparł Generał. – Dziękuję. Usiadł przy stoliku, wyjął notes i centymetr. Fernand musi znać grubość stali, aby obliczyć ilość materiału wybuchowego. Poza tym są tylne drzwi i podłoga. Generał z nieczystym sumieniem krzątał się przez dziesięć minut, mierząc i szkicując, a jednocześnie często spoglądając przez kraty, dopóki nie narysował przybliżonego planu pomieszczenia, nie zapisał wymiarów drzwi i nie uzyskał potwierdzenia – oderwawszy w rogu kawałeczek wykładziny – że podłoga nie jest ze zbrojonego betonu. To będzie najgłośniejszy wybuch, pomyślał. Resztę stłumią stalowe drzwi. Ale noc będzie hałaśliwa. Popatrzył na rzędy kas, ssąc koniuszek wąsa. Ile? Setki tysięcy? Miliony? Złote monety? Drogie kamienie? Na razie wystarczy. Zawsze może wrócić. Wsunął brunatne koperty do sejfu 263, po czym go zamknął. Tak, noc będzie hałaśliwa.

11 Liz postawiła filiżankę kawy i położyła plik listów na stole przed Simonem. – Biedaku – powiedziała. – Wygląda pan na wyczerpanego. W Nowym Jorku było okropnie? – Ziegler jest uroczy jak zawsze. Ten człowiek przypomina goryla nafaszerowanego sterydami. A jednak dostaliśmy zlecenie. – Podał jej brulion komunikatu prasowego. – Cóż, chyba pan przesadza. Powinien pan spróbować odpoczywać przynajmniej w weekendy. Pewnie znów siedział pan tutaj przez całą sobotę i niedzielę i odrabiał zaległości. Simon westchnął dramatycznie. – Potentat nigdy nie może uporać się z pracą. – Pan sobie robi żarty, ale ja mówię serio. – Wiem, że tak. – Popijał kawę. – A teraz czy mogłabyś przepisać to oświadczenie i poprosić pana Jordana, żeby tu wpadł w wolnej chwili? Liz się uśmiechnęła. – Widziałam go przed chwilą. Zachwyci się pan jego strojem. Jordan jak zwykle spędził weekend w domu na wsi i aby mieć pewność, że dowie się o tym reszta pracowników agencji, ubrał się w ziemiańskie tweedy – kosmaty garnitur w kolorze suchego mchu: marynarkę z głębokim rozporkiem i mnóstwem klapek oraz spodnie na tyle sztywne z wyglądu, że mogłyby stać same, niepodtrzymywane od wewnątrz. Miał do tego koszulę w ciemną kratkę, jasnożółty krawat i rude buty z niewyprawionego zamszu. Simon się zastanawiał, czy to ubranie jest podatne na zniszczenie, czy kiedykolwiek się zedrze. Zapewne nie. Wyglądało na kuloodporne. – Czołem, Nigel. Wciąż zapominam cię spytać o nazwisko twojego

krawca. Jordan usiadł, podciągając spodnie, aby pokazać grube wrzosowe skarpety. – To facet z Cork Street. Chodzę do niego od lat. Tweed tka mu specjalnie jakiś człowieczek w Szkocji. – Z satysfakcją popatrzył na swe włochate nogi. – O taki materiał nie jest dziś łatwo. Simon potaknął. – Bez wątpienia. – Popchnął kartkę papieru po stole. – No, dostaliśmy to. Trzysta milionów dolarów, w skali światowej przypuszczalnie więcej. To brulion komunikatu prasowego. Powinniśmy go wysłać dzisiaj, zanim Ziegler zacznie wydzwaniać do wszystkich wydawców w Londynie. Ręka Jordana zawisła w powietrzu nad komunikatem. – Boże wielki, to było tempo. Już składam gratulacje, stary. Dobra robota. I nie mogło się to stać w lepszym czasie. – Przeczytał oświadczenie, kiwnął głową i położył je na stole. – Doskonale. Nasi przyjaciele w City będą zadowoleni. I załoga. – Niektórzy jej członkowie – rzekł Simon. Wyciągnął wycinek z magazynu „Campaign”. – Jak rozumiem, paru jest niespokojnych. Piszą tu o odejściu czołowych ludzi z dużymi klientami. Jak sądzisz? Coś w tym jest, czy to tylko zwykłe bajeczki zmyślane z braku innych wiadomości? Simon nigdy przedtem nie widział rumieniącego się Jordana. Czerwone plamy wystąpiły mu na policzkach, szyja nabrzmiała w widoczny sposób. Z przesadnym zainteresowaniem badał zawartość swej papierośnicy, zanim wybrał i zapalił papierosa. – Ach, to – odparł. – Właściwie zamierzałem o tym z tobą porozmawiać. To mogło być przejęzyczenie. Bardzo niefortunne. – Czyje przejęzyczenie? – No, moje. Prawdę mówiąc.

– Słucham. – W zeszłym tygodniu byłem w Annabel z Jeremym Scottem, wiesz, prezesem Anglo… – Nazwa coś mi mówi – rzekł Simon. Holding Anglo był jednym z trzech największych klientów agencji. – No, przegryźliśmy coś razem, a potem poszliśmy wypić coś do poduszki i żartowaliśmy przy barze o wielkości obsługiwanej firmy – znów sporządzili projekt budżetu, jak ci wiadomo – a Jeremy powiedział coś w tym sensie, że Anglo jest dość duży, aby utrzymywać całą agencję. – Jordan zrobił przerwę na obejrzenie czubka swojego papierosa. – Potem chyba stara whisky rozwiązała mi język i może powiedziałem coś głupiego. – O stworzeniu własnej agencji? – Coś w tym rodzaju – ale tylko dla żartu, stary, tylko dla żartu. – Oczywiście – zgodził się Simon. – Ale jak to się przedostało do „Campaign”? – Cóż, dopiero wychodząc, zauważyłem paru facetów z JWT przy drugim końcu baru. Oni mogli usłyszeć i coś źle zrozumieć. Szybki telefon do „Campaign”… – Jordan pokręcił głową. – Doprawdy cholerny wstyd. Jeśli nie można w Annabel spokojnie pogadać, żeby nie wykorzystała tego prasa, nie wiem, do czego zmierza ten świat. Simon westchnął. Jeśli się chce w ciągu nocy plotkę przemienić w fakt, dobrze jest zacząć w barze Annabel. Pochylił się do przodu. – Czy zdajesz sobie sprawę, Nigel, co ten interes z Parkerem zrobi z kursem naszych akcji? Z tym, co osobiście wart jesteś netto? – Boże, pomyślał, zaczynam gadać jak ciche echo Zieglera. – Pracuję tu nad pewnymi nowymi pomysłami, które mogłyby być bardzo interesujące. Muszę wiedzieć, czy mogę na ciebie liczyć. Ulga, ciekawość i chciwość przemknęły po twarzy Jordana, zanim ich miejsce zajęły powaga i szczerość.

– Bezwzględnie, stary. Do grobowej deski. – Miejmy nadzieję, że to nie będzie potrzebne. – Simon wstał i poklepał Jordana po plecach. Jego ubranie przypominało w dotyku leśne podszycie. – Dobrze. Rad jestem, że to zostało wyjaśnione. Jordan wyszedł, Simon zaś uprzytomnił sobie, jak szczęśliwie zbiegło się to w czasie. Chytry drań, oczywiście zamierzał podkraść agencję i zbiec. Ale teraz, mając nowe zlecenie, Simon może mu pomachać przed nosem takimi pieniędzmi, że Jordan zostanie, a to jest istotne. Odejście Simona z agencji zależy od ciągłości, ją zaś może zapewnić Jordan. Wszyscy poważni klienci dobrze się z nim czują, Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Zapewne wszyscy chodzą do tego samego cholernego krawca. Simon zaniósł komunikat prasowy do pokoju Liz. – Mogłabyś to rozesłać, Liz? Według zwykłej listy. I muszę się zobaczyć z Ernestem. Wiesz, gdzie jest? – Ernest jest z Leonardem, proszę pana. Robią przegląd roślin w agencji. – Rozumiem. No więc jeśli wetknie w drzwi swoje zielone paluszki, poproś go, żeby do mnie zaszedł. Simon wrócił do gabinetu i przez okno patrzył na Hyde Park. Liście opadły z drzew, a biegacze – gdzie oni znajdują czas na bieganie? – byli opatuleni dla ochrony przed wilgocią, ich oddechy szarzały w powietrzu. Pomyślał o ćwiczeniach fizycznych i o smukłej, nieomal muskularnej Nicole. A je jak koń. Uśmiechał się, kiedy usłyszał stukanie do drzwi i odwróciwszy się od okna, zobaczył sterczącego w progu Ernesta. – Czołem, Ern. Jak tam rośliny? – Z przyjemnością powiem, że zielone, choć młody Leonard dość obficie szafuje nawozami. Moim zdaniem marzy mu się dżungla. Zanim się obejrzymy, złoży zapotrzebowanie na papugi. Wzywałeś mnie? – Tak, wejdź. I zamknij drzwi.

Ernest pozwolił swoim brwiom odrobinę się ściągnąć w wyrazie zdziwienia. Zamknięte drzwi oznaczały sekrety. – Siadaj, Ern. Mam dla ciebie niespodziankę. – Simon zawahał się, szukając odpowiednich słów. Należało nad tym pomyśleć, mniej się niecierpliwić. – Ern, zamierzam odejść z agencji. Widziałem w Prowansji coś, co chciałbym kupić. Ernest nie odpowiedział, nagle bardzo poważny. – Byłby z tego fantastyczny hotelik, absolutnie fantastyczny, i dałoby się go wykończyć przed latem – restauracja, basen, tuzin pokoi, całkiem niezwykły widok. Wszystko tam jest. Wymaga tylko wykończenia. Naprawdę chciałbym to zrobić. Ernest patrzył na swoje ręce, mocno zaciśnięte na jednym kolanie. – Brzmi to bardzo ładnie. – Westchnął i nagle jakby się postarzał. – No cóż. To musiało nastąpić, jak sądzę, coś takiego. Agencja już cię nie cieszy, prawda? – Popatrzył na Simona i spróbował się uśmiechnąć. – Tak, prawdopodobnie dojrzałeś do zmiany. Więc… życzę szczęścia, mój drogi. Wszystkiego dobrego. – Nie, Ern, bardzo źle to formułuję. – Simon czuł się niezręcznie i głupio. – Słuchaj, nawet bym o tym nie marzył, gdybyś nie zechciał pojechać ze mną. I nie tylko przez wzgląd na dawne czasy. Za nic nie potrafiłbym prowadzić hotelu – mam pieniądze, mam kontakty, mam zapał, ale to nie wystarcza. Dobre hotele – najlepsze hotele – są dobre, bo każdy szczegół jest taki, jak trzeba. Wiesz, jaki jestem, jeśli idzie o szczegóły, absolutnie beznadziejny. Ale ty… nie wiem. Po prostu widzę cię tam, jak zarządzasz hotelem. Sam nie mógłbym tego zrobić. – Simon z uśmiechem wzruszył ramionami. – A poza tym pewnie byłoby mi cię brak, choć jesteś cholernym starym zrzędą. Niemal żenujący był widok radości, która powracała na twarz Ernesta, rozjaśniała ją, kiedy wydawał przeciągłe, głębokie westchnienie. Wyprostował przygarbione ramiona. A potem bardzo szybko kilka razy zamrugał oczami i głośno wydmuchał nos.

– No! – odezwał się w końcu. – Chyba napiję się sherry, jeśli pozwolisz. – Wstał i podszedł do narożnego baru. – Hotel! Ale z ciebie spryciarz, co? – Nie proszę cię o podjęcie natychmiastowej decyzji, Ern. Zastanów się nad tym dzień czy dwa. To nie jest tylko zmiana pracy. Ernest rozpromieniony odwrócił się na palcach od baru i podniósł kieliszek. – Żegnaj, Wimbledonie! – Wypił duży łyk i zadygotał. – Porozmawiamy o tym wieczorem w mieszkaniu. – Simon był rozradowany i niecierpliwy, taki jak na samym początku istnienia agencji. – Mnóstwo rzeczy trzeba rozstrzygnąć, a dopóki nie będziemy gotowi… – przytknął palec do ust – ani słówka nikomu, dobra? Ernest znów pociągnął haust sherry. Zdawało się, że nie potrafi powstrzymać uśmiechu. – Będę milczał jak ostryga. Rozległo się stukanie do drzwi i do gabinetu zajrzała Liz. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł gość umówiony na jedenastą. – Zauważyła szklankę w dłoni Ernesta. – Oblewanie, Ernest? – Lekarstwo, moja droga. – Poklepał się po piersi. – Na czkawkę. Powinienem zmykać, zanim młody Leonard obwiesi recepcjonistkę różnokolorowym bluszczem. Liz odstąpiła na bok, aby go przepuścić, i spojrzała na Simona. – Ma po kolei w głowie? – Tak – odrzekł Simon z uśmiechem. – Tak, chyba tak. Zajmijmy się następną ofiarą. Zechcesz go wprowadzić? Ernest z wielkim trudem skupiał się na problemie roślin w agencji. Hotel w Prowansji! Z podniecenia zakręciło mu się w głowie. Za Simonem poszedłby, rzecz prosta, wszędzie, może z jednym wyjątkiem – musiał przyznać – nie do Miltona Keynesa. Ale to – szansa urządzenia i prowadzenia

małej perełki na słońcu, z dala od tych ponuraków i nieznośnego klimatu – taka okazja trafia się raz w życiu, coś, co pozwala wykorzystać zdolności twórcze. Rozkwitnie, był tego pewien, i w swej euforii okazywał niezwykłą ustępliwość, kiedy młody Leonard żądał palm Kentia do działu mediów. Zrób sobie przy okazji grotę w podziemnym parkingu, mój drogi, pomyślał. Nie będzie mnie tutaj, więc tego nie zobaczę. Będę w Prowansji. Postanowił w przerwie na lunch dowiedzieć się o kursy francuskiego w szkole Berlitza. Simon tyrał przez cały dzień i tłumił w sobie chęć zadzwonienia do Nicole, dopóki nie nabierze pewności, że Ernest się nie rozmyślił. Żegnaj, Wimbledonie, żegnaj, Zieglerze, żegnaj, Jordanie, żegnajcie, popołudnia spędzone przy sztucznym świetle. Popatrzył na zegarek, siłą woli ponaglając czas. Szósta, a dyrektor do spraw badań dopiero się rozpędza. Przełom w analizie demograficznej, bezcennym narzędziu pracy marketingu, wykresy i dokumenty, nieistotne bzdury, nieistotne bzdury. Simon spojrzał na grupkę osób zebranych w jego gabinecie i stłumił ziewnięcie. Od dziesięciu minut czekał na przerwę w monologu, lecz dyrektor do spraw badań chyba nie potrzebował łapać tyle tchu co normalni ludzie. Simon wstał raptownie, udając, że nagle się zorientował, która to godzina. – O Boże, tak mi przykro, Andrew. To fascynujące, ale nie miałem pojęcia, że jest tak późno. Powinienem być w City o wpół do siódmej. – Wziął marynarkę z oparcia kanapy. – Słuchaj, poczęstuj się drinkiem i mów dalej. Jutro nadrobię braki. Wydaje mi się, że w tym naprawdę coś jest. – Wypadł z gabinetu, zanim usta prelegenta, rozdziawione ze zdumienia, zdążyły się zamknąć. Otwierając drzwi mieszkania, Simon usłyszał „Pastorałkę” Beethovena i w salonie zobaczył Ernesta. Na stole obok przewodnika Michelina leżała rozpostarta mapa południowej Francji i garść informatorów o kursach językowych. Ernest nadal miał na twarzy szeroki uśmiech, który nie schodził z niej przez cały dzień.

– A więc nie rozmyśliłeś się, Ern? – Moi? Na pewno nie. Nie mogę się już doczekać chwili, kiedy włożę espadryle i przelecę się po tymianku. – Pochylił się nad mapą. – Ale gdzie to właściwie jest? – Brassière-les-Deux Églises. – Simon znalazł punkcik na mapie. – Tutaj. Jakieś czterdzieści minut jazdy od Awinionu. Bardzo ładna okolica, nie za daleko od autostrady i lotniska, a w promieniu piętnastu czy dwudziestu kilometrów nie ma innego hotelu. To dobre położenie. Mógłby pójść doskonale. – Rzucił marynarkę na krzesło i poszedł do kuchni. – Czego się napijesz? Ernest oderwał wzrok od mapy. – Włożyłem coś stosownego do lodówki. Mój przysmaczek. Simon z uśmiechem wyjął butelkę. Mumm Grand Cordon Rosé. – Ależ z ciebie kokota, Ern. – Zawsze mówię, że nic lepiej od różowego szampana nie barwi policzków twarzowym rumieńcem. A okazja jest uroczysta. Simon przyniósł kieliszki i jeden podał Ernestowi. – Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Naprawdę pewien? – Co bym robił, gdybyś ty odszedł z agencji? Byłbym prawą ręką jego lordowskiej mości pana Jordana? Możesz sobie wyobrazić coś upiorniejszego? A zresztą będzie zabawnie, jak w dawnych czasach. Zaczynać coś nowego. Widzę, że ty czujesz tak samo. – Pociągnął nosem. – Więc skończmy z tymi bzdurami. Powziąłem niezłomne postanowienie. Usiedli przy stole i Simon zaczął opisywać stary budynek żandarmerii i przedstawiać ułożony przez siebie harmonogram. W ciągu najbliższych kilku dni nieruchomość zostanie wystawiona na sprzedaż. Jeśli nie będzie żadnych przeszkód, mogą pojechać na weekend, podpisać akt kupnasprzedaży i zaangażować architekta. Dać mu miesiąc na sporządzenie planów

i kosztorysów, zacząć roboty przed Bożym Narodzeniem, zakończyć do końca maja. Przez ten czas Simon możliwie najdyskretniej wycofa się z agencji, a Ernest ruszy do Berlitza. Simon mówił, Ernest zaś robił notatki z miną coraz bardziej zdziwioną. – Troszkę niepokoi mnie jedno – powiedział – a mianowicie, jak to wszystko da się zrobić z Londynu, nawet jeśli będziemy wpadać dwa albo trzy razy na miesiąc. Pamiętasz budowlanych w Kensing ton – ledwie spuściło się ich z oka, albo nic nie robili, albo robili coś zupełnie ohydnego. – Zajrzał do notatnika. – No i jest personel, umeblowanie, szef kuchni, piwnica z winem, nieskończone mnóstwo rzeczy, które trzeba zrobić na miejscu. Z rozkoszą pojechałbym już jutro, ale nie znam tam żywej duszy. Miesiącami musiałbym szukać odpowiednich ludzi. Czy też może truję? Simon się uśmiechnął. – Powinienem ci powiedzieć, Ern. Mam tam kogoś. Pamiętasz Nicole Bouvier? Ernest podniósł głowę i domyślnie przyjrzał się Simonowi spod na pół przymkniętych powiek. – Ach, naszą panią od rury wydechowej. – Tę właśnie. Cóż, poleciałem zobaczyć się z nią w czasie weekendu i według mnie ona mogłaby pomóc. Właściwie to był jej pomysł. Zna tam wszystkich i, no… ona mogłaby być tam naszym człowiekiem. – Że tak powiem. – Że tak powiem, Ern. Właśnie. Ernest poszedł do kuchni i ponownie napełnił kieliszki. Nie zdziwił się. Simon był wrażliwy i między innymi za to Ernest tak go lubił. Trzeba też przyznać, że to atrakcyjna kobieta, bardzo odpowiednia dla Simona. A przypadkiem bardzo przydatna, jego zaś chyba lubi. Nazwała go Airnest. Pod każdym względem jest dużo lepsza od Karoliny.

– Czy mam przez to rozumieć, że ciebie i madame Bouvier łączy coś więcej niż znajomość? – Jeśli nie przestaniesz tak ruszać brwiami, Ern, to ci odpadną. Jesteśmy, jak to się mówi, dobrymi przyjaciółmi. – Ach, tak. – Ernest ponownie zajrzał do notatnika. – Cóż, i ja muszę coś wyznać, skoro chyba nadeszła chwila zwierzeń. Wydaje mi się, że nigdy ci nie mówiłem o pani Gibbons. Simon nic prawie nie wiedział o życiu prywatnym Ernesta. Od czasu do czasu Ernest wspominał o „towarzystwie”, a Simon zawsze zakładał, że musi być męskie. Nigdy nie było wzmianki o pani Gibbons. – Serce by mi pękło, gdyby nie mogła pojechać – dodał Ernest. – Obiecuję, że nie będzie sprawiać kłopotu. Simon wzruszył ramionami. – Cóż to ma za znaczenie, jedna więcej? Jeśli tobie się podoba, Ern, na pewno spodoba się mnie również. – Nie jest już młoda, biedaczka, ale będziesz za nią przepadać, wiem o tym. Jedno oko czarne i kompletnie bezwłosy różowy brzuszek. Ma chód pijanego marynarza i doskonale łapie myszy. – Och – powiedział Simon – kotka. – Na Boga, nie. Zjada koty, jeśli zdoła je schwytać. Nie, to bulterierka. Odziedziczyłem ją po przyjacielu z floty handlowej – nigdy nie było go w domu, łobuza – i z mety się do mnie przywiązała. Mam ją już od trzech lat. – Jeszcze coś chowasz w zanadrzu, Ern? Małpkę? Oswojonego pytona? Ernest wzdrygnął się i potrząsnął głową. – Dobra. Teraz, skoro mamy psa hotelowego, powinniśmy kupić hotel. Zadzwonię do Nicole i dowiem się, czy może przygotować wszystko na następny weekend. – Popatrzył na Ernesta. – Nie rozmyśliłeś się? Ernest znów pokręcił głową, a na jego twarz powrócił uśmiech. Już

myślał o nowych strojach dla siebie. Pastelowe kolory, może tu i ówdzie odrobina turkusu. Coś słonecznego, żeby pasowało do pogody.

12 Stali we trójkę w budynku żandarmerii, dygocąc w wilgotnym powietrzu. Padało, kiedy Simon i Ernest wylądowali poprzedniego wieczora, i nie przestało – szare strugi wody, zwiewanej wiatrem, spadały płachtami z dachów krytych dachówką i bulgotały hałaśliwie w rynsztokach wzdłuż wąskich uliczek. Była to prawdziwa prowansalska ulewa. W Brassière nic się nie poruszało, żadne koty, psy ani ludzie. Wioskę otulały chmury, zasnuwał przygnębiający mrok, który ogarnia słoneczne zazwyczaj miejsca, kiedy słońce nie świeci. Ranek spędzili u notariusza, bez końca, linijka po linijce zagłębiając się w akt kupna-sprzedaży, jak tego wymaga zwyczaj. Wreszcie kartki zostały podcyfrowane i podpisane, polecenie wypłaty z banku prawie pół miliona funtów obejrzane i przyjęte, po czym budynek przeszedł w ręce Simona. Teraz umówieni byli z architektem poleconym przez Nicole. Spóźniał się. Simon poczuwał się do osobistej odpowiedzialności za pogodę. – Bardzo mi przykro, Ern – powiedział. – Widok nienadzwyczajny. Ernest spoglądał na chmurę okrywającą Lubéron. – Przypomina mi to Brighton w sierpniu – stwierdził. – Ale muszę powiedzieć, że miejsce jest oszałamiające. Nieograniczone możliwości. Rozejrzę się na dole, skoro czekamy. – Zniknął, nucąc radośnie. Nicole uśmiechnęła się do Simona. – Moje gratulacje, monsieur le patron. – Pocałowała go. Wargi miała chłodne, język ciepły. – Nie żałujesz? Za nimi rozległ się kaszel, więc się odwrócili i w drzwiach ujrzeli wysoką, ociekającą deszczem postać strząsającą krople z malutkiego składanego parasola. – M’sieu dame, bonjour. Quel temps!

François Blanc odkrył Lubéron parę decydujących lat wcześniej, zanim inni paryscy architekci pojęli, że słońce, malownicze ruiny i bogaci klienci stanowią korzystną i miłą alternatywę projektowania biurowców i mieszkań w Neuilly. Przeniósł się tu, przeżył krótki zły okres po dojściu Mitterranda do władzy, kiedy nikt nie wydawał pieniędzy, obecnie zaś miał sporo zamówień – zdaniem niektórych za dużo – bo miał dobry gust i wdzięk, co wybawiało go z kłopotów, kiedy rachunki okazywały się wyższe od kosztorysów. Tłumaczył się tym, że kończy pracę w terminie, i dlatego Nicole go wybrała. Jego długa, koścista twarz pod strzechą brązowych włosów była ożywiona, kiedy ściskali sobie dłonie. Człowiek, który z miejsca przypada do serca, pomyślał Simon, z gatunku tych, co umieliby sobie poradzić z klientami w agencji. Oglądali budynek, a z ust architekta płynął strumień komentarzy na temat przestrzeni, widoków, możliwości. Entuzjasta swojego zawodu. Simon znał ten typ i nabrał do Blanca sympatii. Sam umiał sprzedawać i doceniał tę umiejętność u innych. Zeszli na dół, gdzie Ernest odmierzał coś krokami i rysował stopą linie na żwirze. Przerwał na widok Simona. – Widziałeś te sklepienia? Cóż to mogłaby być za jadalnia! Wyobrażam ją sobie. Taki urok, a z widokiem… – Pozwól, Ern, to architekt, monsieur Blanc. Dwaj mężczyźni podali sobie ręce i kiwnęli głowami jak bociany o kanciastych ruchach. – Enchanté. C’est monsieur…? – Airnest – powiedział Ernest. Simon się uśmiechnął. Airnest. Niedługo zacznie latać w berecie. Miło jest widzieć go tak podnieconym. Przez resztę popołudnia powoli obchodzili pomieszczenia, Blanc robił notatki, Nicole tłumaczyła, Ernest na każdą propozycję cmokał z zachwytu, Simon się cieszył, bo ich wzajemne stosunki chyba znakomicie się układały.

To może potrwać długo, pomyślał, pozwalając sobie na optymizm. Czemu nie? Każde z nich skorzysta w ten czy inny sposób bez potrzeby rywalizowania z resztą. Dopóki Ernest i Nicole potrafią ze sobą współpracować – to jest istotne. Popatrzył na tę parę – oboje blondyni, oboje eleganccy, śmiali się, kiedy Ernest łamaną francuszczyzną i na migi próbował opisać coś skomplikowanego architektowi. Jak dotąd jest dobrze. Spotkanie zakończyło się mnóstwem uśmiechów, zapewnień i uścisków rąk. Monsieur Blanc powiedział, że zachwyca go możliwość pracy nad takim fascynującym projektem i z takimi przemiłymi klientmi. Wróci do budynku żandarmerii jutro, choć to niedziela, i zrobi dokładne pomiary. Nie należy marnować ani sekundy. Trzeba posuwać się naprzód możliwie najprędzej. Z rozmachem uniósł swój miniaturowy parasol i zniknął we mgle. Wyszli za nim i dali nura do pustej kawiarni, gdzie zajęli stolik w odległości metra od chmury, odgrodzeni od niej szybą. Dziewczyna przepchnęła się przez wiszącą za barem zasłonę z martwych gąsienic i kiedy zamawiali kawę, zastanawiała się, ile kosztował strój Nicole. Ernest osuszył sobie twarz chusteczką i przebiegł palcem po brwiach, aby zebrać zbłąkane krople. – Muszę powiedzieć, że mimo pogody mam czarowną wizję. Wcale nie upadłem na duchu. Pas du tout. – Poczekaj, aż zobaczysz widok, Ern. – Simon obrócił się do Nicole i odgarnął jej z czoła wilgotny kosmyk włosów. – No, madame? Myślisz, że nasz architekt zdoła się z tym uporać do lata? – Blanc słynie z tego, że kończy na czas – odparła. – I że jest drogi. Ale jeśli się ma dziesięciu, dwudziestu robotników na budowie, pracujących często i w czasie weekendów, to kosztuje. Dziewczyna przyniosła kawę, uśmiechnęła się do Simona i kołysząc biodrami wróciła za bar. Zanotował sobie w pamięci, że podczas następnej wizyty musi zaprosić jej ojca na drinka. Ważne byłoby mieć go po swojej stronie, żeby na pewno nie czuł się pominięty. Mera małej wioski nie należy

wytrącać z równowagi. Ernest zanurzył w kawie kostkę cukru i ogryzał ją w zadumie. – Cóż, wiem, że to dopiero początek, ale tego nie powinniśmy odkładać do ostatniej chwili. – Popatrzył na Simona i Nicole. – Jak nazwiemy tę małą przystań luksusu i zmysłowości? Mon Repos? Hilton w Brassière? Potrzebna nam nazwa. Ma rację, pomyślał Simon. Jeśli zechcą zrobić hotelowi jakąś reklamę z początkiem lata, magazyny będą musiały poznać szczegóły – albo przynajmniej nazwę – na wiele miesięcy naprzód. Próbował sobie przypomnieć nazwy miejscowych hoteli widywane w przewodnikach. Jest jedna czy dwie Domaine, kilka Mas, Bastide. Lepiej nie wydłużać i tak długiej listy. – Żandarmeria? – podsunęła Nicole. – Hm – rzekł Ernest. – Moglibyśmy poprzebierać wszystkich młodych kelnerów w mundury policyjne. Bardzo surowe, spodnie z czerwonymi lampasami. – Spokojnie, Ern. Niech cię nie ponosi. – Simon pokręcił głową. – Nie, to powinno być coś prowansalskiego, nie tylko francuskiego. Coś charakterystycznego, łatwego do zapamiętania… – Co cudzoziemcom łatwo będzie wymówić – dorzuciła Nicole. – Właśnie. Jeśli można, coś krótkiego i takiego, żeby można było z tego zrobić dobre, mocne logo. Nicole nie zrozumiała. Simon ścisnął jej rękę. – Przepraszam – powiedział – to język reklamy. Oznacza tylko rodzaj znaku firmowego, a niektóre nazwy nadają się lepiej od innych. To jedynie szczegół, ale będziemy wydawać na to masę pieniędzy – będzie na papierze listowym, serwetkach, ręcznikach, informatorach, popielniczkach, zapałkach, pocztówkach i na samym budynku. Większość hoteli woli ozdobne pismo, bo uważają to za eleganckie. Moim zdaniem powinniśmy spróbować czegoś

oryginalniejszego. Ernest zastanawiał się na głos. – Popatrzmy – lawenda, tymianek, rozmaryn, światło, słońce – nie najlepszy dziś dzień, żeby o tym przypominać, wiem, ale mam nadzieję, że wiosna będzie wieczna, Cézanne, Mistral, van Gogh… Nicole wzruszyła ramionami. – Pastis? Ernest pochylił się w jej stronę. – Co? – Pastis. To pochodzi z Prowansji, tylko stąd. – Pastis – rzekł Simon i powtórzył z naciskiem, wymawiając końcowe „s”. – Pastis. Dziewczyna zawołała od baru: – Trois pastis? – Wiesz – przyznał się Ernest – nigdy tego nie próbowałem. – To musisz skosztować dzisiaj, Ern. – Simon skinął na dziewczynę. – Oui, merci. – Popatrzył na rząd butelek za barem. Jak w większości kawiarni na południu Francji pastis był dobrze reprezentowa ny. Naliczył pięć rodzajów: Ricard, Pernod i Casanis znał; dwóch pozostałych, Granier i Henri Bardouin, przypuszczalnie miejscowych, nigdy jeszcze nie widział. – Pogoda nie jest idealna na pastis – stwierdził. – Powinno być gorąco. Tak zawsze o nim myślę, jak o słonecznym trunku. Dziewczyna postawiła na stoliku trzy szklanki, spodek z oliwkami i szklaną karafkę o płaskich bokach. Simon dolał wody i patrzył, jak trunek mętnieje. Karafka była stara i obdrapana, z nazwiskiem Ricard wypisanym jasnożółtymi literami na żywym niebieskim tle. – Spójrz na te kolory – powiedział. – Słońce i niebo. To oznacza Prowansję, prawda? – Popchnął karafkę po stoliku w stronę Nicole. – Proszę, to miałem na myśli mówiąc o

logo. Przez chwilę z przekrzywioną głową przyglądała się karafce. – Więc to jest twoja nazwa. Hotel Pastis. Z żółtym i niebieskim. Simon cofnął się na krześle. Niezły pomysł; krótkie, proste, łatwe do zapamiętania, a każdy dobry grafik mógłby z tego zrobić coś bardzo frapującego. I bezpośrednio kojarzy się z Prowansją. Całkiem niezłe. – Jak sądzisz, Ern? Ernest wyjął z ust pestkę oliwki i położył ją przed sobą. – Hmm. Cóż, nawet człowiek zdecydowanie pozbawiony zdolności językowych, jak nasz przyjaciel Jordan, mógłby to wymówić, nie łamiąc sobie języka. A ja przepadam za żółtym i niebieskim. Tak, myślę, że to doskonale się nada. Brawo, madame. Proszę wziąć oliwkę. Simon uśmiechnął się do nich. Podejmowanie takiej decyzji w reklamie trwałoby kilka tygodni, wymagałoby kilkunastu zebrań i naukowego opracowania. Z podniesioną szklanką zwrócił się do Nicole. – Więc jest to Hotel Pastis – powiedział. – Za jego pomyślność. Tego wieczora, kiedy już zjedli i podrzucili Ernesta do jego hotelu, Nicole i Simon zasiedli przy kuchennym stole nad ostatnim kieliszkiem wina i stosem notatek, które Simon porobił w ciągu dnia. Lista była długa, rzeczy drogie i nagle bardzo zniechęcające, a pierwotne podniecenie Simona ostudził nastrój większego realizmu. Może ich spotkać wiele niepowodzeń. Remont pochłonie wszystkie jego pieniądze i będzie musiał pożyczać pod zastaw akcji. Ernest poświęca posadę. Wyrwanie się z agencji będzie skomplikowane, a jeśli z hotelem się nie powiedzie, powrót będzie niemożliwy. Ziegler, niewątpliwie wspierany przez Jordana, już tego dopilnuje. Nicole obserwowała Simona marszczącego brew nad notatkami, jego nietknięte wino i zgaszone cygaro na popielniczce.

– Znów wyglądasz na faceta z reklamy – powiedziała. – Zmęczonego i skłopotanego. Simon odsunął na bok notatki i ponownie zapalił cygaro. – To lekki atak zdrowego rozsądku – odparł. – Minie. Ale zrobić trzeba cholernie dużo. A to jest nowa praca, nowy kraj, nowe życie. – Obserwował pióropusz dymu, który zamieniał się w wieniec otaczający lampę nad stołem. – Mam prawo do zdenerwowania. – Wyciągnął rękę i z uśmiechem pogłaskał ją po szyi. – Przeżywam kryzys wieku przejściowego. Wszyscy najlepsi dyrektorzy w średnim wieku przez to przechodzą. – Zeszłego wieczora nie byłeś aż tak w średnim wieku. – Nicole ujęła jego rękę i ugryzła mięsistą poduszeczkę u nasady kciuka. – Jesteś kobietą bezwstydną i nienasyconą. Nicole pokazała mu język. – Owszem. Ernest i Simon przeszli obok dwóch stewardes i mocno opalonej kasjerki – „O wiele za gruba warstwa szminki” – szepnął Ernest z dezaprobatą – i zajęli miejsca przed wiotką zasłonką, która stanowi jedyną widomą dobrą stronę latania klasą klubową na trasie Marsylia–Londyn. Dzień był lepszy, w rzeczywistości piękny, i Ernest mógł po raz pierwszy zobaczyć widoki roztaczające się ze starego budynku żandarmerii. Na trzy minuty zaniemówił z zadowolenia, a potem usta już mu się nie zamykały, przy lunchu planował ogród krajobrazowy i trochę uderzyło mu do głowy różowe wino i podniecenie. Jego entuzjazm udzielił się Simonowi, który nabrał optymizmu. Tym razem trudniej mu było pożegnać się z Nicole. Za jej radą zostawił u niej w domu trochę ubrań. Już odczuwał jej brak. Słuchał Ernesta rozwodzącego się nad rzeźbami ogrodowymi: jedna dobra sztuka, może coś dosyć śmiałego, wśród cyprysów, dyskretnie iluminowana dla wydobycia kontrastu między zwietrzałym kamieniem a roślinnością. A może fontanna?

– Fontanny są ładne, Ern – odrzekł Simon. – Bardzo ładne. Ale mamy przed sobą długą drogę, zanim do nich dojdziemy. – Ruchem głowy podziękował stewardesie oferującej owinięte plastikowym całunem obiady osobom w ostatnich stadiach głodu. – Fontanny, drzewa i posągi to łatwe. Trudniej znaleźć ludzi. – Ach – powiedział Ernest – myślałem o nich. – Pochylił się do przodu i w torbie pod swoim siedzeniem poszukał kalendarzyka. W Grupie Shawa miał go każdy powyżej gońca, lecz tylko kalendarzyk Ernesta był oprawiony w skórę strusia; dostał go w prezencie od wdzięcznego dostawcy zaopatrującego agencję w rośliny ozdobne i kwiaty. – Popatrzmy. – Ernest rozłożył skrócony kalendarz na rok bieżący i następny. – Mamy początek listopada. Dwumiesięczny intensywny kurs u Berlitza do połowy stycznia, a jak wiemy, w Londynie to okropna pora. Nie byłoby trudno wyjechać. Pani Gibbons, mogę ci zaręczyć, byłaby zachwycona. Nie cierpi zimy. Artretyzm. – Cóż, nie chcemy narażać pani Gibbons na cierpienia. Więc to znaczy, że przeniesiesz się w styczniu. – Zamknę się z Nicole i tym uroczym panem Blanc i dopilnuję, żeby wszystko zostało zrobione. – Zacisnął wargi i popatrzył na Simona nad okularami, które nosił do czytania. – Zrobione, jak należy. Znasz mnie. W razie potrzeby potrafię być pedantem. Simon uśmiechnął się, wspominając, jak ostatni raz Ernest błysnął talentem organizacyjnym w czasie przeprowadzki trzystuosobowego personelu do nowego biura. Był bezlitosny dla wszystkich, począwszy od architekta. Kierownik biura zrezygnował z uwagi na to, co nazywał nieludzkimi godzinami pracy, i tylko wtedy Simon widział przedsiębiorcę budowlanego w prawdziwym ataku histerii. A przeprowadzka odbyła się zgodnie z planem. Jeśli Ernest będzie na miejscu, uda się otworzyć hotel w lecie. – To załatwia sprawę jednego z nas – stwierdził Simon. – Mnie wyrwać

się stamtąd będzie trochę trudniej. Ernest klepnął go w kolano. – Nic się nie martw, mój drogi. Coś wymyślisz. Zawsze to robiłeś. – Nigdy jeszcze nie odchodziłem. – Coś mi mówi, że to będzie łatwiejsze, niż przypuszczasz. Wiesz, jacy oni są, prawie wszyscy, zwłaszcza nasz przyjaciel w garniturach stojących o własnych siłach. – Simon potaknął. Jordan byłby zachwycony. – Wszyscy awansują o jeden stopień. Czyż nie tego pra gną? Może popłynąć parę krokodylich łez, a potem zaczną się kłócić o twoje samochody. Zapamiętaj moje słowa. Ernest prychnął i powrócił do kalendarza, a Simon przez resztę podróży obmyślał strategię swojego odejścia z agencji. Nie miał złudzeń; kiedy odejdzie, będą żałować i kwestionować każdy należny mu pens. Będzie nieproduktywnym obciążeniem finansowym, a słyszał kilkanaście historii o prawnej akrobatyce uprawianej przez agencje, aby zminimalizować wypłaty dla byłych dyrektorów. Popełniał też grzech śmiertelny w reklamie, bo z własnej woli rzucał pracę, a o tym powinno się mówić, nie należy zaś tego robić. Mimo optymizmu Ernesta nie będzie to takie łatwe. Dla dobra firmy natomiast nie można tego zrobić w atmosferze niezgody, która mogłaby zdenerwować klientów. Sprawę trzeba będzie przedstawić jako korzystny krok w planowanym rozwoju jednej z największych europejskich sieci reklamowych. Dobrze. Już myślał w kategoriach informacji prasowej. Zrobił listę osób, które będzie musiał zaprosić na lunch. Czas puścić w ruch tę głupią maszynę.

13 – Tu Simon Shaw. Proszę mnie połączyć z panem Zieglerem, dobrze? Simon patrzył z okna swego gabinetu. Niebo ciemniało u schyłku krótkiego szarego popołudnia. W Londynie już widać było zapowiedzi Bożego Narodzenia, choć święta wypadały za miesiąc, a narożnik Harrodsa, widoczny z okna zmoczonego deszczem, zdobiły festony świateł. Niebawem dział kreatywny rozpocznie jak co roku maraton czterogodzinnych lunchów i przyjęć biurowych, agencja zaś stopniowo zapadnie w zimowy sen trwający do początków stycznia. Kiedyś Simon wykorzystywał martwy sezon na częściowe odwalenie roboty. W tym roku tak jak inni zamierzał sobie zrobić wakacje – może dość długie, pomyślał, słysząc trzask w słuchawce. – Okay. O co chodzi? – Głos Zieglera walnął go w ucho. – Jak się masz, Bob? – Jestem zajęty. – Rad słyszę, że nie psocisz. Powiedz mi, co planujesz na okres między świętami a Nowym Rokiem. Narty w Vail? Rejs po Morzu Karaibskim? Lekcje garncarstwa w Nowym Meksyku? – O co ci, do pioruna, chodzi? – Chciałbym się z tobą spotkać, kiedy nie dzieją się tysiące innych rzeczy, a to jest spokojna pora roku. – Spotkać? A co jest złego w tym cholernym telefonie? – To nie to samo co rozmowa w cztery oczy. Wiesz o tym. A chcę poruszyć sprawę osobistą. Nastąpiła przerwa. Ciekawość Zieglera nieomal dało się słyszeć. Sprawa osobista oznaczała w jego słowniku tylko dwie rzeczy: posunięcie zawodowe albo śmiertelną chorobę. – Jak się czujesz, Simon? Dobrze?

– Obawiam się, że tak. Ale musimy porozmawiać. Może dwudziestego siódmego grudnia? Do tej pory zdążysz zrzucić strój Świętego Mikołaja. A więc to posunięcie zawodowe, pomyślał Ziegler, zaglądając do kalendarza. – Pewnie. Dwudziestego siódmego mogę. Gdzie? – Będziemy musieli spotkać się z kimś jeszcze. Tu byłoby najlepiej. Zarezerwuję ci pokój w Claridge’u. – Powiedz im, żeby włączyli to przeklęte ogrzewanie. Po raz drugi w ciągu paru dni Simon odczuwał nerwową radość z powodu kolejnego kroku, jaki zrobił na drodze do nowego życia. Związał się z hotelem, a teraz z Zieglerem. Jordana, trzeciego uczestnika spotkania, lepiej chwilowo nie wtajemniczać. Jego umiejętność zachowania dyskrecji jest ograniczona, zwłaszcza w barze Annabel. Gdzie będzie spędzać Boże Narodzenie? Przypuszczalnie zabijając drobną zwierzynę w Wiltshire, chyba że się wystara o zaproszenie do Mustique. Simon zanotował sobie, że ma to sprawdzić, i z powrotem wziął się do przygotowywania dla prasy informacji o swoim wyjeździe z Londynu. W reklamie należy podtrzymywać pewne tradycje, ilekroć któryś z dyrektorów agencji robi coś tak dramatycznego, jak na przykład zmiana pracy. Łodzią nie należy kołysać, bo kurs akcji diabli wezmą, a konkurencja wzmoże wysiłki, aby przyciągnąć klientów do siebie. Z drugiej strony odchodzący dyrektor będzie chciał, aby jego odejście postrzegano jako posunięcie dla niego korzystne. I tak nawet w przyjacielskich rozstaniach występuje konflikt interesów. Agencja musi pomniejszać znaczenie straty czołowego pracownika, podczas gdy on sam nie chce, aby publicznie nazywano go zbędnym zerem. To często prowadzi do cudów wysoce niewiarygodnej hałaśliwej reklamy i zamieszczanych w prasie branżowej zdjęć, na których zastygłe uśmiechy ukazują, jak wszyscy są wszystkim zachwyceni. Choć Simon zawsze uważał to za bzdurę, zdumiewająco dobrze działało na klientów i ekspertów w City.

Zanotował parę istotnych frazesów – ogromnie skuteczny w działaniu zespół kierowniczy, zachowanie ścisłych związków z agencją – i szukał w swym komunikacie miejsca, gdzie mógłby je wstawić. Postanowił jako wymówką posłużyć się Europą. Mógł zniknąć w Europie, jak to zrobiło przed nim wiele osób z reklamy, pod pozorem, że jest wędrownym arbitrem w sprawach spornych i łowcą zleceń, wciąż przenoszącym się z miejsca na miejsce ku większej chwale Grupy. To by tłumaczyło brak oficjalnej stałej bazy. Będzie musiał pomniejszać wagę swego związku z hotelem, lecz na szczęście dopiero za pół roku. Do tej pory w branży zacznie się mówić o kimś innym. Reklama nie słynie z tego, że długo się czymś zajmuje. Rozległo się stukanie do drzwi, Simon wsunął brulion informacji do teczki i podniósł wzrok. – Bonjour, jeune homme – powiedział Ernest. – Mogę ci przeszkodzić? – Wejdź, Ern. Jak leci? – Ernest zaczynał kurs u Berlitza i przejęty rolą ucznia nosił długi szalik i wyszukany tornister z czekoladowego zamszu. – Mój drogi, oklapłem z wyczerpania. Cztery godziny sam na sam z panną Dunlap – czy mademoiselle Dunlap, bo woli, jak się ją tak nazywa – całkowicie pozbawiają sił. Ale robię postępy w nauce. Jakoby mój słuch pomaga. – Ernest odwinął szalik i pozwolił mu zwisać do kolan. – Podobno szczególnie dobrze wymawiam samogłoski. – Zawsze podziwiałem twoje samogłoski, Ern. – Zdaniem panny Dunlap bardzo nieliczni spośród nas potrafią prawidłowo wymawiać francuskie „u”. – Ernest przycupnął na oparciu kanapy. – Nie przyszedłem cię jednak zanudzać opowieściami ze szkolnej ławy. Mam pewien pomysł. Simon wziął cygaro ze stojącego na stole pudełka i odchylił się do tyłu. – Pamiętasz, jak mówiłeś, że ważne jest, abyśmy mieli po naszej stronie mera, gdy otworzymy hotel? Cóż, przyszło mi do głowy – to tylko myśl, ale

uznałem ją za dość dobrą – że moglibyśmy wydać świąteczne przyjęcie. Mer z małżonką, naturalnie, ten miły monsieur Blanc, dwie czy trzy miejscowe osobistości. Nicole mogłaby nam pomóc w sporządzeniu listy zaproszeń. Byłby to gest przyjacielski, ma ła entente cordiale, tylko dla uzmysłowienia ludziom, do czego zmierzamy. Zapewne można by to nazwać działalnością informacyjną. Simon potaknął. To rozsądne. Może się nawet okazać zabawne. – Myślałeś, gdzie by to się dało zrobić? – Gdzież indziej, mój drogi? W samym hotelu. Nasz pierwszy soirée. Simon pomyślał o nagich kamieniach, dziurach w ścianie, mistralu. – Będzie zimno, Ern. Może być lodowato. To plac budowy, nie hotel. – Ach – odparł Ernest – troszkę brak ci wyobraźni. I jeśli wolno mi tak powiedzieć, jesteś okropnie nieromantyczny. – Nie umiem być romantyczny, kiedy marznę. Pamiętam jeden z moich miesięcy miodowych – Zermatt? Tak, Zermatt – cóż to była za straszliwa katastrofa. Ernest zrobił minę pełną dezaprobaty. – Podejrzewam, że raczej ze względu na temperaturę żony niż pogodę. – Skwitował tę żonę prychnięciem. – Zresztą nie zmarzniesz, obiecuję. Do tej pory założą okiennice. W kominie będzie wesoło buzował ogień, wszędzie porozstawia się koksowniki z żarem, blask migocących świec będzie się odbijać od kamienia, przygotujemy mnóstwo jedzenia i o wiele za dużo picia – wszystko stworzy niesłychanie przytulną atmosferę. I jeszcze jedno… Simon uniósł obie ręce na znak, że się poddaje. – Ernest? – Tak? – To znakomity pomysł.

Później wieczorem, kiedy skończyło się ostatnie tego dnia zebranie i zamiast brzęczenia telefonów rozbrzmiało pogwizdywanie sprzątaczek, Simon zadzwonił do Nicole. Ernest już z nią rozmawiał. – Co o tym sądzisz? – zapytał Simon. – No, w wiosce już się gada. Sekretarka notariusza powiedziała piekarzowi, piekarz żonie mera, wszyscy wiedzą, że jest nowy właściciel. Byłoby z korzyścią dla ciebie, gdybyś ich poznał i poinformował, co robisz. Ernest ma rację. – Kogo powinniśmy zaprosić? Wszystkich? Z tymi rzeczami zawsze jest kłopot – pominie się parę osób, a one się zdenerwują. Nicole wybuchnęła śmiechem. – Chéri, niektórzy będą ci przeciwni, cokolwiek byś zrobił. – Mieszkańcy wsi? – Nie, chyba nie oni. Wsi dajesz zatrudnienie, pracę i pieniądze. Nie, inni – ci, którzy się uważają za odkrywców Prowansji, wiesz? Paryżanie, Brytyjczycy… niektórzy chcą, żeby nic się nie zmieniło. Simon zastanawiał się przez chwilę. Pewnie to prawda. Niewiele wiedział o mieszkańcach Paryża, lecz z okresu, kiedy był kelnerem w Nicei, pamiętał nastawienie części od dawna osiadłych tam Brytyjczyków, którzy czasami zachodzili do restauracji. Protekcjonalni, często aroganccy, narzekający na ceny i turystów, wygodnie zapominający, że ongiś sami byli turystami. Pamiętał też, że wyróżniali się dawaniem małych napiwków. Francuscy kelnerzy współzawodniczyli ze sobą w omijaniu ich stolików. – Cóż – powiedział – zaprośmy ich mimo wszystko. Jedno, co możemy, to spróbować. Znasz tych ludzi? – Oczywiście. W takiej małej wsi wszyscy się znają. Opowiem ci o nich, jak przyjedziesz w przyszłym tygodniu. – Co ci mogę przywieźć?

– Więcej starych koszul. Śpię w nich. Simon się uśmiechnął. Oto wizja, która go będzie podtrzymywać w dniach nudy rozłożonych w jego terminarzu na odcinki niczym bieg z przeszkodami między Londynem a Prowansją. Po skończonej rozmowie Nicole powróciła do sterty planów i kosztorysów, które po południu przyniósł architekt Blanc. Proponował zacząć od wykończenia basenu, nim zabiorą się do budynku, żeby wczesną wiosną można było założyć ogród krajobrazowy. To logiczne, choć Simon się zawiedzie, jeśli wnętrze na święta pozostanie takie jak dotąd. Ernest miał jednak mnóstwo pomysłów na przyozdobienie go z okazji przyjęcia. Jacyż oni są sobie bliscy, pomyślała. Łatwo byłoby dać się ponieść zazdrości. Tak, łatwo i głupio. Spójrz, co się stało z innymi kobietami w życiu Simona. Wzruszyła ramionami i zapaliła papierosa. Nie ma sensu zgadywać, jak w przyszłości ułożą się ich wzajemne stosunki, ani wywierać nacisku. Chwilowo jest dobrze i to musi wystarczyć. Tymczasem ma odrobić to zadanie z wioskowej dyplomacji. Położyła na kuchennym stole książkę telefoniczną i notes i zabrała się do sporządzania listy gości. Mer i stali mieszkańcy, Blanc i niektórzy jego majstrowie, jeden czy dwóch miejscowych pośredników w handlu nieruchomościami – można oczekiwać, że wszyscy ci ludzie będą mieli powody do radości z powstania hotelu. Ale są też mieszkańcy czasowi i wielu z nich przyjedzie do Brassière na Boże Narodzenie. Na ogół nieszkodliwi i mili, lubili krążyć od domu do domu, zapraszać się na drinki i obiady, a kontakt z wsią ograniczać do paru minut dziennie spędzonych u piekarza czy rzeźnika. Ich reakcje będą różne. Nicole pamiętała, jaki krzyk podniosła garstka paryżan, kiedy budynek żandarmerii po raz pierwszy sprzedano, aby go poddać przeróbkom. Na pewno będą narzekać jak ostatnim razem. I jak ostatnim razem mer będzie grzecznie kiwać głową i czekać, żeby poszli do domu i dali mu spokój. Najgłośniejszy wrzask protestu podniesie jednak nie paryżanin, nawet nie Francuz. Po chwili wahania Nicole dopisała ostatnie nazwisko: Ambrose’a

Croucha, najdłużej zamieszkałego we wsi Anglika, który żył z wierszówki wypłacanej mu przez londyńską gazetę za cotygodniowy niedzielny felieton o Prowansji. Crouch był swarliwym samozwańczym strażnikiem czystości wiejskiego życia (należy wyjaśnić, że miał na myśli raczej wieśniaków niż siebie), snobem i pieczeniarzem. Nicole nie cierpiała go za złośliwość i za to, że nie umiał trzymać przy sobie zimnych, wilgotnych rąk. Mieszkańcy Brassière go tolerowali. Letnicy dawali mu zjeść i wypić w zamian za plotki. Kiedy miał dobrze w czubie, co zdarzało się dość często, wygłaszał tyrady o wulgarności czasów obecnych i okropieństwach tego, co nazywał „ingerencją człowieka” w strukturę wiejskiej społeczności. Można się było spodziewać, że hotel wywoła jego gwałtowny i głośny sprzeciw. Nicole postawiła przy tym nazwisku znak zapytania. Zadzwoni do Simona jutro i ostrzeże go przed Ambrose’em Crouchem. Ustaliła się zimowa pogoda ze słonecznymi dniami i bezchmurnymi, mroźnymi nocami, toteż kiedy Generał wyszedł do samochodu, szybę pokrywał szron. Nie najlepszy czas na rowery, pomyślał. Powietrze będzie szczypać twarz i mrozić płuca. Zostawił wóz na jałowym biegu i zawrócił po butelkę marca. Dziś chłopakom potrzebna będzie jakaś zachęta. Przyjechał do stodoły, gdzie już na niego czekali, i z przyjemnością spostrzegł, że zaczynają przypominać prawdziwych kolarzy w swych czarnych obcisłych trykotach i przylegających do głów wełnianych czapkach. – Salut, l’équipe! – Podniósł w górę butelkę marca. – To na później. Dziś trasa będzie krótka i stroma, do Murs, po równym do Gordes i z powrotem. Potem czeka was dobra wiadomość. Allez! Wsiedli na rowery, wzdrygając się w zetknięciu z zimnymi siodełkami, i pojechali, a Generał zamknął stodołę. Przyglądał im się po kolei, wyprzedzając ich samochodem. Nieźle. Wszyscy używali nosków, jechali prosto, wydawali się spokojni. Całkiem nieźle. Po piętnastu minutach jazdy po stosunkowo płaskim, łatwym terenie droga zaczęła kręto piąć się pod górę. Generał zatrzymał samochód i wysiadł.

Kiedy go mijali, przytknął do ust zwinięte w trąbkę ręce. – Nie przystawajcie. Jedźcie tak wolno, jak wam się podoba, róbcie zygzaki na całej szerokości drogi, ale się nie zatrzymujcie. Courage, mes enfants, courage! Raczej wam niż mnie jest potrzebna, myślał, wracając do samochodu. Wzgórze Murs to było siedem stromych, krętych kilometrów. Oczywiście nic podobnego do wspinaczki na Ventoux, ale całkiem wystarczy, by się człowiek spocił, nawet w tę pogodę. Jeśli żaden z nich dziś nie zwymiotuje, będzie to cud. Ruszył pięć minut po nich i pojechał za nimi pod górę. Rozciągnęli się na odcinku około pięćdziesięciu metrów, niektórzy pochyleni, z nosami prawie na kierownicach, inni stojący na pedałach, z twarzami posiniałymi z wysiłku. Ci, którym na to starczało tchu, pluli. Generał mijał ich wolno, wykrzykując słowa zachęty, i nie przystawał, dopóki nie dotarł do znaku w połowie drogi. Tam zjechał na pobocze i wysiadł. – Jeszcze tylko trzy kilometry – krzyczał, gdy pełzli przed nim. – Od Murs cały czas w dół. Francja oddaje wam honory! Bachirowi akurat starczyło tchu na odpowiedź. – Wypchaj się Francją. – Zrobię wszystko, co chcesz – odparł Generał – ale się nie zatrzymuj. Courage, toujours courage! – Zapalił papierosa i oparł się plecami o samochód, rozkoszując się słońcem. Nikt nie przystanął. Wszyscy traktowali to poważnie. Droga z Murs sprawiła siedmiu mężczyznom dostrzegalną, dosłyszalną ulgę. Po wspinaczce, jadąc na wolnym biegu, rozprostowy wali grzbiety, łapali oddech, czuli, jak odprężają się rozedrgane mięśnie ud, klęli i uśmiechali się do siebie ze świadomością wspólnego osiągnięcia, wykrzykiwali sprośności pod adresem mijającego ich Generała i mknęli przez Gordes, jakby byli zawodowcami. Różniło się to od mdłości i szalenie im odpowiadało.

Po powrocie do stodoły, pełni radosnego uniesienia, które często ogarnia po wyjątkowo dużym wysiłku fizycznym, porównywali wspomnienia o kłuciu w płucach i storturowanych nogach, a butelka marca krążyła w koło. – Wszyscy jechaliście po mistrzowsku. – Generał pociągnął haust z butelki i otarł wąsy. – I obiecuję wam, że następnym razem pójdzie łatwiej. Fernand zakrztusił się papierosem. – To ta dobra wiadomość, co? – Nie, dobra wiadomość jest taka, że byłem z wizytką w Caisse d’Épargne, wynająłem sejf i trochę się rozejrzałem. – Popatrzył na ich twarze i uśmiechnął się na widok butelki, która nie dotarła do otwartych ust dużego Claude’a. – C’est normal, non? Nie chciałbym, żeby was spotkały przykre niespodzianki. – Słusznie – przyznał Jojo, jakby o wszystkim wiedział od początku. – C’est normal. Tout à fait. Generał wyjął zrobione przez siebie szkice i notatki. – A więc… Pół godziny później, kiedy zamykali stodołę i rozchodzili się, każdy w swoją stronę, nie zwracali prawie uwagi na zaczynające sztywnieć nogi. Ranek dobrze podziałał na ich morale. Niedzielny lunch zjedzą ze smakiem. Londyn coraz bardziej dawał się unieść świątecznemu nastrojowi. Na ulicach powstawały korki, taksówkarze wygłaszali monologi pełne utyskiwań. Kolej brytyjska ograniczeniem liczby pociągów zareagowała na tłumy kupujących, którzy nimi dojeżdżali z przedmieść. Zatrzymano złodzieja, gdy próbował wyjść z Harrodsa w dwóch garniturach, aresztowano za napaść mężczyznę, który usiłował nie dopuścić do założenia blokady na koła swojego samochodu. Okres życzliwości zaczynał się obiecująco. W kwaterze głównej Grupy Shawa dyrektorzy mężnie walczyli z niestrawnością, odfajkowując na liście obowiązkowe świąteczne lunche z klientami. Dla agencji miniony rok był znakomity i myśli o znacznych

podwyżkach i większych samochodach stwarzały w biurze atmosferę radosnego wyczekiwania. Jordan, po wzmiance Simona o nowym obrocie spraw oczekujący więcej niż prawie cała reszta, postanowił zbadać grunt i nieśpiesznie ruszył korytarzem w stronę jego gabinetu, uzbrojony w szczegóły, które dotyczyły czegoś, co spodziewał się dostać jako świąteczną premię. – Masz wolną chwilę, stary? Simon skinieniem zaprosił go do środka. – Tylko to odwalę i zaraz się tobą zajmę. – Podpisał parę listów i odsunął je na bok. – Dobra. – Odchylony do tyłu starał się nie krzywić na widok szerokich kredowych pasów jakby wibrujących na tle ciemnogranatowego garnituru Jordana. – Parę dni temu wpadłem na faceta – zaczął Jordan – i dowiedziałem się o czymś niezłym. – Rzucił na stół broszurę i gdy Simon przewracał lśniące kartki, starannie wybierał papierosa. Postukał końcem zwycięskiego papierosa, zanim go zapalił. – Wspaniała bestia, co? Bentley mulsanne turbo, z wszystkimi bajerami. – Ładny wóz, Nigel – przytaknął Simon. – Bardzo praktyczny na wieś. Ile kosztuje? – Mniej więcej tyle co przyzwoite mieszkanko w Fulham – to znaczy, jeśli możesz go dostać. Lista oczekujących na ten model jest tasiemcowa. Naprawdę dobra inwestycja. Ludzie to doceniają, wiesz. – Wydmuchnął kółko dymu do klimatyzatora. Simon się uśmiechnął. Jak łatwo jest uszczęśliwiać ludzi pokroju Jordana. – Mam rozumieć, że myślimy o inwestowaniu? – Cóż, właśnie do tego zmierzałem. Faceta, na którego wpadłem, akurat wystawiono do wiatru. Klient zamówił samochód półtora roku temu – taki jeden z nazwiskiem u Lloyda – a teraz ma kłopoty finansowe.

– I nie może zapłacić za wóz? – Biedak będzie miał szczęście, jeśli cokolwiek mu zostanie. – Jordan urwał i zrobił poważną minę. – Niepewny interes ta nieograniczona odpowiedzialność. – Chwila smutku minęła. – Tak czy owak mój facet jest gotów opuścić z ceny dziesięć tysięcy, żeby szybko sprzedać. Simon znalazł na odwrocie broszury numer telefonu dealera i podniósł słuchawkę. – Dzień dobry. Macie chyba w salonie wystawowym bentleya mulsanne? – Uśmiechnął się do Jordana. – Tak, to ten wóz. Pan Jordan przyjdzie z czekiem dziś po południu. Proszę nalać dla niego benzyny, dobrze? Dziękuję. Z twarzy Jordana jeszcze nie znikł wyraz zdziwienia. – No, stary, muszę powiedzieć, że to… Simon machnięciem ręki nakazał mu milczenie. – Po co mieć dobry rok, jeśli nie mamy sobie pozwolić na parę prostych przyjemności? – Wstał i popatrzył na zegarek, a tymczasem Jordan odzyskał swoją broszurę. – Zamierzałem cię spytać, co robisz w czasie świąt. – Niestety to okres spełniania obowiązków. Teściowie zjeżdżają do Wiltshire. On będzie ględził o rynku akcji i swojej podagrze, ona będzie chciała przez cały dzień grać w brydża. Przy odrobinie szczęścia może uda mi się trochę postrzelać. – Do nikogo z rodziny, mam nadzieję. – To kuszące, stary, kuszące. Zwłaszcza do babsztyla. Jordan żwawo, lekkim krokiem wychodził z gabinetu Simona, który się zastanawiał, czy starczy mu cierpliwości, aby bentleya odebrać po południu. Boże, ile pieniędzy wydaje agencja na samochody. Zabrzęczał telefon. – Pan Shaw? Mam na linii sekretarkę pana Ashby’ego.

Simon dopiero po paru sekundach przypomniał sobie, że pan Ashby to główny Gumowy Baron, człowiek, który najwyraźniej lubił przestrzegać telefonicznego protokołu i zmuszać Simona – dostawcę, a więc podwładnego – do czekania, aż on – klient, a zatem pan – będzie gotów mówić. – Okay, Liz. Połącz ją. – Pan Shaw? Łączę z panem Ashbym. – Simon spojrzał na drugą wskazówkę swojego zegarka, mierząc czas czekania. Był dobrej myśli. Przyszli klienci rzadko dzwonią ze złymi wiadomościami; wolą napisać. – Jak się pan dzisiaj miewa, panie Shaw? Mam nadzieję, że już ogarnia pana świąteczny nastrój. – Dziękuję, nieźle. A pan? – Dla nas to pracowita pora roku, wie pan. – Simon niejasno przypomniał sobie, że rekordowa sprzedaż prezerwatyw zaczyna się tuż przed świętami, prawdopodobnie by zaspokoić wzrost narodowego libido wywołanego przyjęciami biurowymi i krzepiącymi dawkami alkoholu. – Tak, stwierdzam z radością, że przemysł pracuje na pełnych obrotach. Miło mi też poinformować pana, że Rada Marketingowa postanowiła zaangażować waszą agencję od pierwszego stycznia. – To świetna wiadomość, panie Ashby. Nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło, a wiem, że moi koledzy będą zachwyceni. Szczególnie podniecała ich reklama przygotowana dla was. – Ach, tak. – Pan Ashby urwał. – Cóż, będziemy musieli uciąć na ten temat małą pogawędkę, jak tylko skończą się święta. Niektórym facetom od nas wydaje się to… no, z lekka nieprzyzwoite. Simon uśmiechnął się do siebie, Ashby zaś pośpiesznie mówił dalej: – Ale o tym nasi ludzie mogą podyskutować z waszymi. Najważniejsze jest to, że na nas wszystkich wielkie wrażenie zrobił wasz dokument. Bardzo trafny. I naturalnie metody postępowania agencji. Simon niejednokrotnie przedtem słyszał podzwonne dla kampanii

reklamowych, a teraz rozbrzmiało znowu. Ale się nie przejmował. Będzie daleko stąd, kiedy faceci się spotkają. – Jestem pewien, że uda się nam rozstrzygnąć wszystkie problemy twórcze, panie Ashby. Bardzo nieliczne kampanie są od początku doskonałe. – Świetnie, świetnie. – W głosie Ashby’ego zadźwięczała ulga. – Wiedziałem, że my dwaj się zgodzimy. Niech młodzi, bezwzględni wezmą się za bary, co? No, muszę lecieć. Rozumiem, że możemy liczyć na waszą dyskrecję do chwili rozesłania listów do innych agencji? – Oczywiście. – Dobrze, dobrze, dobrze. Musimy zjeść lunch w nowym roku. Mnóstwo spraw do omówienia. Rynek się rozrasta, wie pan. Krzywa sprzedaży idzie w górę bardzo zadowalająco. Simon powstrzymał się od oczywistego komentarza. – Słucham tego z wielką przyjemnością. I dziękuję za wiadomość. Agencja będzie mieć bardzo wesołe święta. Spodziewam się, że pan także. – Niezłe – odparł Ashby. – Skontaktujemy się po świętach. Simon poszedł do sekretariatu. – Elizabeth, jesteśmy teraz jedną z bardzo nielicznych agencji, które będą mogły nabywać kondomy po cenie kosztu, prosto z fabryki. Czy cię to nie wzrusza? Liz podniosła głowę znad jakichś listów i obdarzyła go swoim najmilszym uśmiechem. – Prawdziwi mężczyźni poddają się zabiegowi podwiązania nasieniowodów, panie Shaw – powiedziała. – I jest pan spóźniony na lunch. Skończył się rok pracy. Simon nakarmił i napoił swoich najważniejszych klientów, sumiennie obszedł gości na przyjęciu biurowym, rozdał premie i podwyżki, a Liz doprowadził do łez, ofiarowując jej zegarek Cartiera. Teraz kolej na niego.

Postanowił podarować sobie na Gwiazdkę dziewięćdziesiąt minut absolutnego luksusu i przywilejów, ostatni cudowny zbytek przed porzuceniem agencji. Nigdy nie lubił Heathrow, nie cierpiał tłoku i przepychanki przy odprawie, nienawidził przeganiania po lotnisku, mówienia, że ma się śpieszyć, mówienia, że ma czekać. Wiedział, że to nierozsądne, a jednak nie cierpiał. Więc tym razem dokonał wyboru miliardera. Zaczarterował odrzutowiec – skromny, siedmioosobowy – aby nim przelecieć z Londynu na małe lotnisko pod Awinionem. Samochód zajechał przed dworzec lotniska, z którego startowały prywatne samoloty. Simon poszedł za tragarzem wnoszącym jego bagaż do budynku. Tuż za drzwiami czekała dziewczyna. – Dobry wieczór panu. Pan Shaw do Awinionu, mam rację? – Z pewnością. – Zechce pan pójść za mną do kontroli paszportowej. Pański bagaż ładują do samolotu, a pański pilot czeka. Mój pilot, pomyślał Simon. Oto życie dla znużonego dyrektora. Funkcjonariusz zwrócił mu paszport i Simon rozejrzał się za kimś w mundurze. Wysoki mężczyzna w dobrze skrojonym ciemnym garniturze podszedł do niego z uśmiechem. – Pan Shaw? Jestem Tim Fletcher. Pański pilot. Mamy miejsce i wszystko zdaje się dziś przebiegać zgodnie z planem, więc powinniśmy być w Awinionie o osiemnastej czasu miejscowego. Po prostu posadzimy pana w samolocie, a ja poprowadzę. Simon wszedł po schodkach i dał nura do gładkiego białego samolotu. Wnętrze lekko zalatywało skórą, jak nowy samochód. Dziewczyna, która na niego czekała, już była na pokładzie. Wyszła z małej kuchenki na tyłach. – Pozwoli pan, że wezmę i powieszę marynarkę. Potrzebuje pan czegoś z kieszeni – papierosów, cygar?

– Wolno palić cygara? – Och, tak. Pali je mnóstwo naszych klientów. – Zabrała marynarkę. – Czy podać kieliszek szampana w oczekiwaniu na start? Mamy też słabą słodową whisky, wódkę… – Szampan byłby wyśmienity. Dziękuję. – Simon zajął miejsce, rozluźnił krawat i rozprostował nogi; dziewczyna podała szampana. Przy kieliszku położyła pudełko specjalnych długich zapałek do cygar. Taki rodzaj dbałości o szczegóły pochwaliłby Ernest, pomyślał Simon. Szkoda, że Ernest musiał polecieć wcześniej, w zeszłym tygodniu. To by mu sprawiło przyjemność. Samolot kołował na start, a Simon otworzył teczkę wręczoną mu przez Liz tuż przed wyjściem – wycinki artykułów, krótki życiorys, czarno-białe zdjęcie paszportowe. Materiały te zebrano na prośbę Simona po jego rozmowie z Nicole. Było to krótkie wprowadzenie w życie i twórczość Ambrose’a Croucha. Simon przejrzał życiorys. Gorsza szkoła prywatna, studia uniwersyteckie bez osiągnięć, lista posad w wydawnictwach i pismach, dwie powieści, obecnie wyczerpane. Panu Crouchowi wymykał się sukces, co malowało się na jego twarzy – niemłodej i trochę nalanej, o cienkich wargach i nieprzyjaznych oczach; twarzy człowieka niezadowolonego i zadziornego. Artykuły, świeży wybór jego felietonów z „Sunday Globe”, były pełne jadu udającego troskę o środowisko. Wyglądało więc na to, że Crouch sprzeciwia się wszystkiemu, co jest nowocześniejsze od osła. Ze swego średniowiecznego schronienia w Prowansji ze zgrozą patrzył na supermarkety, szybkie koleje, autostrady i budownictwo. Postęp go przerażał, a turystyka doprowadzała do furii. Z bezstronną ksenofobią wyszydzał wszystkich – Holendrów, Szwajcarów, Niemców lub Brytyjczyków – którzy ośmielali się przyjeżdżać do jego wioski, jak ją nieustannie nazywał, swymi okazałymi samochodami, ubrani w swoje wulgarne, jaskrawe stroje. Słowo „wulgarny” pojawiało się często. Simon przejrzał ostatnią kartkę w teczce, dane statystyczne dotyczące

liczby czytelników „Globe” i dochodów z ogłoszeń, ciekaw, jakiego rodzaju zwolenników ma Crouch. Choć jego felietony były złośliwe i snobistyczne, ten człowiek bez wątpienia umiał pisać. Na pewno też hotel wyda mu się znakomitym celem. Ciekawość skłoni go do przyjścia na przyjęcie, a bardzo niedługo potem ukaże się jadowity felieton. Takiego kłopotu Simon nie przewidywał. Skąd miał wiedzieć, że łobuz-dziennikarz będzie mieszkał tuż obok? Ponownie spojrzał na statystykę obrazującą nakłady i w głowie zaczął mu kiełkować pomysł. – Dolać panu szampana? – Dziewczyna napełniła kieliszek. – Jeszcze dwadzieścia minut i będziemy na miejscu. Simon uśmiechnął się z wdzięcznością, zamknął teczkę i próbował zapomnieć o Crouchu. Spędzi święta w Prowansji, z Nicole. Poczuł, jak szampan kłuje go w język, i popatrzył przez okno na różowofiołkową łunę pozostawioną przez zachodzące słońce. Samolot dotknął ziemi, skręcił z pasa i przetoczył się na miejsce postoju oddalone od dworca lotniczego o sto metrów. Lot był przyjemnością, nie całkiem tanią, nieco ponad cztery tysiące funtów droższą niż zwykła podróż w klasie turystycznej, zdaniem Simona jednak odpowiednią na zakończenie kariery w dużej mierze subwencjonowanej z funduszu kosztów firmy. Rozejrzał się za kimś, komu by mógł okazać paszport, ale nie dostrzegł kontrolera, a hala przylotów świeciła pustkami. Ze wzruszeniem ramion poszedł na spotkanie Nicole – puls załomotał mu szybciej, kiedy się zbliżyła w rozwianym płaszczu, z twarzą rozjaśnioną uśmiechem, który poczuł w żołądku. Nachylił się, pocałował ją w szyję i cofnął się, aby na nią popatrzeć. – Jesteś o wiele za szykowna na obijanie się po lotnisku w oczekiwaniu dyrektora bez pracy. – Uśmiechnięty dotknął jej policzka. – Jadłaś lunch w Awinionie z tym swoim podstarzałym wielbicielem. Widzę to. Nicole poprawiła mu krawat i mrugnęła. – Naturalnie. Kupuje mi brylanty i jedwabną bieliznę.

– Przywiozłem ci wędzonego łososia – powiedział Simon. – Czy to wystarczy? Kiedy szli odebrać bagaż, Simon otaczał ją ramieniem i udem wyczuwał płynny ruch jej biodra. – Niestety jest tego sporo – rzekł. – Ern dał mi ogromną listę sprawunków. Jak on się miewa? – Jest szczęśliwy. Bardzo podniecony. Gotuje nam dziś wieczór. Pojechałam z nim po trufle do Richerenches. W drodze powrotnej na wzgórza Nicole złożyła Simonowi sprawozdanie. Zobaczy mnóstwo zmian: basen jest na ukończeniu, tarasy uprzątnięte, poczynione przygotowania do przyjęcia. Ernest znalazł we wsi domek do wynajęcia. Blanca przepełnia optymizm, mieszkańcy wsi są ciekawi, lecz przyjaźni. – A jak Crouch? W półświetle Nicole zrobiła taką minę, jakby poczuła nieprzyjemny zapach. – Posłałam mu zaproszenie. Przyszedł na budowę i zadawał pytania, ale Blanc nic mu nie powiedział. Jest vaseux, wiesz? Jak to określił Ernest? Obleśny. Tak? – Przypuszczalnie. Przekonamy się jutro. – Simon ścisnął udo Nicole. – Było mi ciebie brak. Jechali pod górę i Simon spostrzegł, że wieś jest odświętnie przystrojona. Oba kościoły były iluminowane, a kolorowe żarówki na ramie zawieszonej między dwoma platanami życzyły wszystkim Wesołych Świąt. Rzeźnik i piekarz wystawili w swoich witrynach butelki szampana, plakat na drzwiach kawiarni zapowiadał wielkie gwiazdkowe Lotto, z pierwszą nagrodą w postaci kuchenki mikrofalowej, drugą – udźcem baranim z Sisteron i z licznymi butelkami dla zdobywców dalszych miejsc. Simon wysiadł i popatrzył w bezmiar zimnego nieba. Głęboko wciągnął

w płuca czyste powietrze i dym drzewny. Bardzo niedługo tu będzie miał dom. Nicole obserwowała go, kiedy się rozglądał. – Szczęśliwy? – Jest cudownie. – Oparł się łokciami o dach samochodu. Mgiełka jego oddechu wzleciała w górę, przejrzysta na tle oświetlonej kawiarni, a kiedy ze środka ktoś wyszedł, do Simona doleciał przez otwarte drzwi wybuch śmiechu. – Nie przychodzi mi do głowy miejsce, w którym wolałbym być, zwłaszcza w święta. – Wyprostował się i zadygotał. – Ty idź. Ja wniosę torby. Dom, teraz dobrze Simonowi znany, był ciepły i pełen muzyki. Ernest przechodził przez fazę Pucciniego, więc głos Mirelli Freni, czysty i słodki, przepływał przez pokój. Simon zwalił torby w przedpokoju, po czym wszedł przez kuchnię, wciągając w nozdrza intensywną woń trufli i uśmiechając się, gdy Ernest, elegancki w ciemnoniebieskim swetrze i spodniach, podawał mu kieliszek. – Jak się miewasz, Ern? Jeszcze żyjesz? – Rozkoszuję się, mój drogi. Przez parę ostatnich dni byliśmy strasznie zajęci. Chyba będziesz zadowolony. A ty? Chcę usłyszeć wszystko o przyjęciu biurowym. Przypuszczam, że jak zawsze było wielkie pijaństwo i rozpusta. Mam nadzieję, że kilka osób okryło się niesławą. – Podniósł kieliszek. – Witaj w domu. Nicole zeszła z góry i przyłączywszy się do nich, roześmianych i rozgadanych, usiłowała się połapać w plotkach biurowych. Zastanawiała się, czy Simonowi będzie tego wszystkiego brakować, kiedy ostatecznie zamieni agencję na spokojne życie w wiejskim odosobnieniu. – … i wtedy – mówił Simon – po Jordana przyjechała żona, a on tymczasem był w sali konferencyjnej z Walerią z działu graficznego… – Tą wysoką z dużym tyłkiem? – Jakbyś zgadł. Więc musiałem posadzić żonę w moim gabinecie z numerem „Konia i Ogara”, a sam pójść na poszukiwania. – Simon przerwał,

żeby się napić. – Wiesz, po raz pierwszy widziałem go w rozpiętej kamizelce. Ernestem wstrząsnął dramatyczny dreszcz. – Nie mów nic więcej, mój drogi. Mogę sobie wyobrazić to całe plugawe widowisko. Simon zwrócił się do Nicole. – Przepraszam. To nie bardzo interesujące dla kogoś, kto nie zna ludzi. Koniec z towarzyskimi doniesieniami z Londynu, obiecuję. Nicole wyglądała na zaintrygowaną. – Dlaczego nie poszli do hotelu? – Ach – odparł Simon – Francuz by to zrobił, ale na brytyjskich przyjęciach biurowych obowiązuje ta tradycja – miłość między segregatorami. To tańsze. Nicole zmarszczyła nos. – Bynajmniej nie eleganckie. – Nie, chyba nie za często można nas oskarżać o elegancję. Ale potrafimy być bardzo sympatyczni. – Nachylił się, aby ją pocałować. – Nie psuj sobie apetytu – powiedział Ernest. – Mamy omlet z truflami i wprost olbrzymiego królika w sosie musztardowym. Zastanawiam się też, czy po serach nie zrobić czekoladowego sufletu, jeśli się nie obawiamy, że byłoby za dużo jajek. – Popatrzył na nich pytająco. – Jak tam nasz cholesterol? W czasie obiadu omawiali prace już wykonane w hotelu i szczegóły przyjęcia, które miało się odbyć następnego wieczora. Ernest był w swoim żywiole, rozpływał się z zachwytu nad jedzeniem i kwiatami zamówionymi na rano, przekonany, że ten wieczór będzie największym w ciągu roku wydarzeniem towarzyskim w Brassière. – Jedno tylko nie daje mi spokoju – rzekł Simon. – Ten dziennikarz.

Ernest uniósł brwi. – Czemu miałbyś się nim martwić? – Normalnie bym się nie martwił. Ale pora jest niedogodna. Mam umówione w Londynie na dwudziestego siódmego spotkanie, w czasie którego powiadomię Zieglera i Jordana, co robię. Następnie musimy powiedzieć klientom. My sami, w taki sposób, w jaki zechcemy im to podać. Jeśli przedtem pojawią się jakieś przecieki, zwłaszcza w prasie, będziemy musieli długo się tłumaczyć. Wiesz, jak to jest w tej branży, Ern. – Simon z westchnieniem sięgnął po cygaro. – Należało pomyśleć o tym wcześniej. Tamci dwoje milczeli, podczas gdy Simon obcinał i zapalał cygaro, po czym ze zmarszczką śledził niebieski dym unoszący się nad stołem. – Mam pewien pomysł, który może okazać się dobry, ale jemu się nie spodoba. – Wypatroszysz go? – zapytał Ernest. Simon wybuchnął śmiechem i poczuł się lepiej. Miewał już do czynienia z dziennikarzami. Dlaczego Crouch miałby być inny? – Tak to można ująć, Ern.

14 Simona obudziły promienie słońca skośnie wpadające przez okno do sypialni. Obok niego pościel była jeszcze ciepła od ciała Nicole, a z kuchni usłyszał syk maszynki do kawy. Przetarł oczy, spojrzał na odzież poprzedniego wieczora pośpiesznie przerzuconą przez oparcie krzesła. Mężczyznę w średnim wieku ogarnia namiętność, pomyślał, i to jest bardzo miłe. Teraz zapach kawy kazał mu dźwignąć się z łóżka, wziąć z łazienki płaszcz kąpielowy i zejść po schodach. Nicole, w jednej z koszul Simona, czekała, aż dzbanek napełni się kawą, wtykając dół koszuli za gumkę rajstop. – Dzień dobry, madame Bouvier. Mam dla pani wiadomość. Odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego przez ramię. – Oui? – Jest pani proszona do sypialni. Nalała kawę i przyniosła ją do stołu, popchnęła Simona na krzesło, po czym usiadła mu na kolanach. – Ernest przychodzi za pięć minut. – Pocałowała go. – A ty masz bardzo pracowity ranek. – Na to liczyłem. Wypili zaledwie po połowie dużego kubka kawy, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Simon patrzył, jak Nicole wbiega po schodach, i wpuszczając Ernesta, myślał o sjeście. – Nie moglibyśmy się spodziewać piękniejszego dnia, mój drogi. – Ernest przekrzywił głowę i z góry patrzył na szlafrok Simona. – Ale ty chyba nie zauważyłeś, jaka jest pogoda. – Zmiana czasu po locie odrzutowcem, Ern. W przeciwnym razie wstałbym dawno temu. Poczęstuj się kawą, a ja tymczasem się zorganizuję.

Białe plamy szronu nadal kryły się w cieniu, gdy Ernest i Simon wychodzili z domu i kierowali się w stronę placu, mijając zaparowane okna kawiarni i stare platany, teraz bez liści, ogołocone do plamistych szarych guzów. Światło było ostre, błękit nieba intensywny. Gdyby nie brak zieleni w winnicach poniżej wioski i szczypanie chłodu, mógłby to być dzień w początkach lata. Parking naprzeciwko budynku żandarmerii był zastawiony furgonetkami i ciężarówkami. Bmw monsieur Blanca, znak firmowy wziętego architekta, było jedynym pojazdem nieobdrapanym i nie zakurzonym. – Monsieur Blanc przyjeżdża codziennie – powiedział Ernest – i jest dość surowy dla tych biednych chłopaków pracujących cały dzień na zimnie. Nie wiem, dlaczego nie noszą rękawic i szalików. – Przystanęli przed wejściem. W otwory wstawiono drewniane okiennice i założono prowizoryczne, lecz solidne drzwi z grubych desek. Ernest otworzył je pchnięciem. – Cóż – powiedział – nie oczekuj, że to będzie Connaught, ale jest pewien postęp. Olbrzymi pokój rozjaśniało słońce. Ogień już płonął, a po obu stronach kominka leżały stosy dębowych bierwion. Na długim stole na kozłach, przykrytym czerwono-biało-niebieskim obrusem, wyrastał od jednego do drugiego końca las butelek i kieliszków, pośrodku zaś stała pięćdziesięciolitrowa beczułka czerwonego wina. Mniejsze stoliki i krzesła pogrupowano wokół czarnych koksowników, a na drugim długim stole piętrzyły się stosy nakryć. Środek pokoju zdominowała wysoka pod sufit choinka ze szkarłatnymi kokardkami na gałęziach. W równych odstępach stały pod ścianami grube świece w antycznych, prawie dwumetrowych żelaznych lichtarzach. – No? – zapytał Ernest. – Podoba się nam? Oczywiście później dostarczą kwiaty, jedzenie i lód. I podłączono elektryczność z uwagi na muzykę, choć muszę przyznać, że nie jestem całkiem zdecydowany, czy puścić kolędy, czy tego bardzo hałaśliwego faceta, którego chyba wszyscy lubią – jakiegoś tam Johnny’ego. Co o tym sądzisz?

Simon z uśmiechem pokręcił głową. – Wygląda to fantastycznie, Ern. Miałeś rację, że należy urządzić to tutaj. Będzie zabawnie, prawda? – Olśniewająco, mój drogi, olśniewająco. – Ernest promieniał zadowoleniem i niemal w podskokach podbiegł do jednego z okien. – No, to dopiero jest podniecające. Chodź zobaczyć. Simon dołączył do niego. W czystym zimowym świetle góry w oddali przypominały dekorację namalowaną na niebieskim tle, ostre i niemal płaskie. Bezpośrednio pod sobą zobaczył uprzątnięte i wybrukowane tarasy, a basen wykończony. Betoniarka obracała się z pomrukiwaniem, robotnicy zaś pracowali w niskim, otwartym z frontu kamiennym budynku, nieznacznie odsuniętym od basenu i zwróconym na zachód, aby chwytać ostatnie promienie słońca. – Domek nad basenem ładnie wygląda – stwierdził Simon. – Jakby stał tam zawsze. – Jest z samych starych kamieni i starych dachówek. Diabli wiedzą, skąd monsieur Blanc je bierze. Kiedy go spytałem, tylko mi zagrał na nosie. Zeszli po schodach do sklepionego pomieszczenia służącego obecnie za skład belek i worków z cementem, a w przyszłości przeznaczonego na restaurację. Po wykończeniu domku przy basenie budowlani przeniosą się tutaj, a potem na górę. Simon poczuł przypływ zniecierpliwienia i podniecenia. Uda się. Poklepał Ernesta po plecach. – Jak to oceniasz? – Musisz pytać, mój drogi? Czy wiesz, że chyba zawsze chciałem to robić, coś specjalnego jak to. – Popatrzył na góry, mrużąc w słońcu oczy. – Tak, to pójdzie bardzo dobrze. Nie będzie żal rozstać się z Wimbledonem. Przeszli nad pusty basen po płytach chodnikowych ułożonych na tyle luźno, aby można było posadzić między nimi zioła. Długi brzeg basenu od strony południowej ścięto tak nisko, że po jego napełnieniu powierzchnia

wody będzie się jakby zlewała z horyzontem. – Nie może być dużo basenów z takim widokiem – zauważył Simon. – Musi się rozciągać na dziesięć, piętnaście kilometrów, a prawie nie widać domów. Ernest wskazał na zachód. – A tam, dokładnie za tym ładniutkim małym szczytem, zachodzi słońce. Można tu siedzieć i je obserwować. Zrobiłem to parę dni temu wieczorem i widok był całkiem niezwykły. Właściwie niemal za wspaniały, aby był prawdziwy. Weszli do domku. Blanc niespokojnie krążył wokół brygady murarzy zbierających siły, aby dźwignąć płytę kamienną długości trzech metrów, która miała służyć w barze za bufet. – C’est bon? Attention aux doigts. Allez… hop! Z niemym jękiem muskułów murarze dźwignęli płytę na wysokość piersi i opuścili, z bolesną powolnością i delikatnością, na pokrywającą bar warstwę wilgotnego cementu. Blanc podleciał, położył na blacie poziomnicę, przyjrzał jej się i zmarszczył czoło. – Non. Il faut le monter un tout petit peu. – Schylił się, podniósł dwa małe, klinowate kawałki kamienia i skinął na najroślejszego murarza. Claude przygiął się, aby jednym ramieniem podeprzeć koniec płyty, i z nagłym wysiłkiem, od którego wyskoczyły mu węzły żył na szyi, dźwignął płytę, a Blanc wetknął kliny i znów przyłożył poziomnicę. – Oui, c’est bon. – Murarze dyszeli ze zmęczenia i rozcierali zziębnięte, obolałe palce. Blanc otarł zakurzoną rękę o spodnie, zanim się przywitał z Simonem i Ernestem. Dobrze idzie, powiedział. Pogoda była łaskawa; niebawem prace na zewnątrz zostaną zakończone, a murarze będą mogli resztę zimy spędzić w budynku. Przywołał jednego, aby go przedstawić Simonowi – młodego, przysadzistego mężczyznę o potężnych ramionach zaczynających się tuż pod uszami, z jasną brodą i wesołą, inteligentną twarzą.

– Monsieur Fonzi – rzekł Blanc – le chef d’équipe. Fonzi z uśmiechem popatrzył na uwalane cementem ręce i podał Simonowi do uściśnięcia przedramię. W dotyku przypominało stalową linę. – Mam nadzieję, że pan dziś przyjdzie – powiedział Simon. – Beh oui, volontiers. – Fonzi znów się uśmiechnął, kiwnął głową i wrócił do kolegów, którzy palili i obserwowali ich od bufetu – Claude i Jojo oddychając z łatwością, Jean i Bachir jeszcze masując obtarte dłonie. – On prend les vacances? Allez! Blanc przeprosił i wrócił do pracy. Ernest spojrzał na zegarek. – Muszę iść z powrotem. Obiecali przywieźć kwiaty przed lunchem. Simon powoli okrążył basen i usiadł na stosie płyt chodnikowych. Wyobraził sobie, jak tu będzie w pełni lata – goście w basenie, zapach lawendy i tymianku na tarasie, stoliki nakryte do lunchu pod tymi płóciennymi parasolami, których szarawa biel przekształca blask słońca w miękkie, rozproszone światło. Zastanawiał się, kto przyjedzie pierwszy. Może powinien zaprosić z Paryża Filipa z którąś z jego dekoracyjnych przyjaciółek z „Vogue”. Co pomyślałaby o nim Nicole? Od domku przy basenie dobiegł zgrzyt toczydła wcinającego się w kamień i Simon się skrzywił. Jakiż brutalny jest zawód kamieniarza; wykonywany na zimnie, brudny, hałaśliwy i niebezpieczny. Gdyby któremuś z nich wyśliznęła się z rąk ta płyta, oznaczałoby to złamanie nogi albo zmiażdżenie stopy. Gdyby toczydło odskoczyło od skamieliny, w pół sekundy przecięłoby ciało i kość. Oni z pewnością zarabiają uczciwie. Simon poczuł, jak chłód kamiennych płyt przenika go przez ubranie. Z poczuciem winy wywołanym własną uprzywilejowaną pozycją wszedł do środka i nie opierał się, kiedy Ernest zaproponował mu kieliszek czerwonego wina. We trójkę pracowicie spędzili popołudnie i dopiero o zmroku Ernest oznajmił, że jest zadowolony z przygotowań. Koksowniki się żarzyły, cienie świec drżały na ścianach, wazony różowych tulipanów zdobiły stoliki, a

jedzenia wystarczyłoby, myślał Simon, na przewlekłe oblężenie – terrines, charcuterie, sałatki, sery, olbrzymi gar duszonego mięsa podgrzewany na węglu drzewnym, ciastka, ciasta i gigantyczna waza niebezpiecznie nasączonego przez Ernesta alkoholem biszkoptu. Nikt nie odejdzie głodny. Simon otworzył drzwi i rozejrzał się po pustej ulicy. We wsi panowała cisza. Opadły go wątpliwości, jak zawsze gospodarza w tym bezczynnym okresie oczekiwania, kiedy wszystko jest gotowe, a nie ma jeszcze gości. – Nie stoją w kolejce do wejścia – powiedział. – Może powinienem pojechać do Cavaillon i wynająć parę ciał. Nicole odparła ze śmiechem: – Przyjdą, nic się nie martw. Nie widziałeś po południu? Połowa wsi próbowała zajrzeć do środka. Simon przypomniał sobie parę za drzwiami otwartymi, aby wpuścić dostawcę. Byli wysocy, po trzydziestce, bladzi, w wyblakłych strojach. Mężczyzna miał wąskie, nieco groźne ciemne okulary, takie, jakie noszą bezrobotni aktorzy w nadziei, że zostaną rozpoznani. Oboje wpatrywali się w Simona z kamiennymi twarzami, nieprzyjaźnie. Opisał ich Nicole. – Ach, tak – powiedziała. – Ci. – Pokręciła głową. – Tych nie po lubisz. To Anglicy, bardzo snobistyczni i szalenie zaprzyjaźnieni z Ambrose’em Crouchem. – Z czego on żyje? – Ożenił się z nią. Kupiła mu sklep z antykami. – Mieszkają tu stale? – Och, czasem tu, czasem w Paryżu. We wsi nazywają ich państwem Valium. Ernest parsknął śmiechem. – Cudowne. Czy są sztucznie wspomagani, czy tylko z natury nudni? Nicole wzruszyła ramionami.

– Kto ich tam wie. Są bardzo powolni, bardzo zimni – nie, nie zimni, bardzo… blasé, wiecie? Bardzo opanowani. – Boże, dopomóż nam – powiedział Simon. – Powinienem poznać ze sposobu, w jaki na mnie spojrzeli. Gdyby troszkę bardziej zadarli nosy, poskręcaliby szyje. Pozerzy. Ciekaw jestem, czy on sypia w swoich ciemnych okularach. Nicole nie zrozumiała. – Pozerom się wydaje, że są wyrafinowani. Obserwują, lecz nigdy się nie angażują. Są towarzysko niebezpieczni i nieopisanie nudni. Masz rację. Nie polubię Valiumów. – Doprawdy! – wtrącił się Ernest. – Trudno to nazwać odświętnym nastrojem. Uważam, że powinniśmy napić się w spokoju, dopóki mamy okazję, zanim zrobi się tłoczno. A gdyby Valiumowie zaszczycili nas wizytą, postawimy ich w kącie, gdzie nikt się o nich nie potknie, i obudzimy, kiedy trzeba będzie pójść do domu. Czego się napijecie? Usiedli przy jednym z małych stolików i popijali czerwone wino jeszcze lekko schłodzone. Simon czuł zdenerwowanie, lekką obawę, tak jak dawniej przed zebraniem, o którym wiedział, że będzie trudne. Załóżmy, że Nicole się myli i wsi nie odpowiada myśl o hotelu? Załóżmy, że Crouch się uparł i obsmarował ich w felietonie. Załóżmy… – Bon soir, mes amis, bon soir. – Wszedł Blanc z niską, ciemną kobietą, którą przedstawił jako swoją żonę. Za nimi prawie natychmiast nadciągnęła grupka rumianych, jasnowłosych młodych mężczyzn i dziewcząt w towarzystwie starszej pary. – Miejscowi Szwedzi – szepnęła Simonowi Nicole. – Bardzo sympatyczni i zawsze jest ich dużo. – Dokonała prezentacji – Ebba i Lars, Anna i Carl, Brigitta, Arne i Harald – wszyscy wysocy, uśmiechnięci, znakomicie mówiący po angielsku. Kto twierdził, że Szwedzi są zimni? Simon zaczął się odprężać i opowiadać o planach związanych z hotelem. Starsza para kiwała głowami. Dla nich to będzie dobre. W domu zawsze brakuje miejsca dla

wszystkich, którzy chcą przyjechać. Czasami się zdawało, że pół Szwecji śpi u nich na podłodze, a ubiegłego lata, kiedy zapełnił się fosse septique… – wzdrygnęli się, roześmiali i wypili następnego drinka. Nicole dotknęła ramienia Simona i głową wskazała drzwi, w których stali mer Bonetto z żoną, jakby wrośnięci w próg. Simon podszedł, aby się przywitać, a madame udawała, że go łaje. – Już się pan u nas nie zatrzymuje – powiedziała, patrząc na Nicole. – Znalazł pan miększe łóżko, co? – Ça va? – Bonetto zmiażdżył dłoń Simona, potem położył mu rękę na ramieniu. – A więc będziemy mieli własny hotel? – Bystrymi oczami, błyskającymi w pobrużdżonej od wiatru i słońca twarzy, obserwował Simona. – Mam nadzieję, że pan to aprobuje. – Aprobowałem. Cała Conseil Municipal aprobowała. Dlaczego wszyscy mieliby się zatrzymywać w Gordes? C’est bieng, c’est bieng. – Poklepał Simona dość mocno, aby mu nabić siniaka. Z uczuciem ulgi Simon zaprowadził ich do baru, gdzie Ernest nalał im pastisu. – Proszę mi powiedzieć, gdzie jest córka państwa? – zapytał Simon. – Nie przyjdzie? – Zostaje w kawiarni. Nie jest zadowolona, ale ktoś musi tam być. Santé. – Bonetto zaatakował swój pastis. – Zaniosę jej kieliszek szampana – oświadczył Simon. – Na rozweselenie. W pokoju zaczynało się robić tłoczno i Nicole oprowadzała Simona, szepcząc mu do ucha nazwiska gości, które zapominał niemal natychmiast – czworo paryżan w miękkich skórzanych bluzach, rzeźnik i piekarz, notariusz z żoną, sympatyczna para Holendrów, madame, która prowadziła malutki urząd pocztowy, Duclos i jego tłusty od smarów pies z warsztatu, Fonzi ze swoją okrytą zamszem, uperfumowaną przyjaciółką, Jojo i Claude, ogoleni i wyszorowani, podstarzali, pomarszczeni mieszkańcy wsi w milczeniu stojący pod ścianą, dwóch pośredników w handlu nieruchomościami, którzy

wsunęli swoje wizytówki do górnej kieszonki garnituru Simona, szykowny mężczyzna, który chciał dyskutować o systemie alarmów przeciwwłamaniowych, i właściciel najlepszej miejscowej winnicy. W ciągu oszałamiającej, ale i zachęcającej godziny krążenia po pokoju Simon nie spotkał się z negatywnymi reakcjami. Atmosfera panowała ciepła, pierwotny podział na mieszkańców wsi i obcych zaczynał zanikać. Prawdopodobnie nigdy przedtem nie zbierali się w takim towarzystwie. Zanosiło się na udane przyjęcie. Simon przepchnął się do baru. – Jak sobie radzisz, Ern? – Jako tako, mój drogi. – Przeciągnął ręką po czole. Szampan ma chyba ogromne powodzenie. Simon przypomniał sobie o dziewczynie w kawiarni. – Pomyślałem, że zaniosę kieliszek córce Bonetta. – Patrzył, jak Ernest nalewa szampana. – Uważam, że dobrze idzie, a ty? – Cóż, jeśli sądzić po pustych butelkach… – Uwagę Ernesta zaprzątnęła pusta szklanka madame Bonetto. – Un petit pastis, madame? Madame Bonetto pozwoliła sobie dolać. – Merci, jeune homme. – Ernest ukrył zadowolenie. Simon wziął kieliszek szampana i torował sobie w tłumie drogę do drzwi, za którymi wstrząsnęło nim nocne powietrze. Dziewczyna siedziała w kawiarni sama, oglądała telewizję przy końcu bufetu i jadła orzeszki ziemne z małego plastikowego talerzyka. Przebiegła językiem po zębach, zanim uśmiechnęła się do Simona. – Przykro mi, że musiałaś tu zostać – powiedział. – Przyniosłem ci szampana. – C’est gentil. – Popatrzyła na niego nad brzegiem kieliszka szeroko otwartymi, ciemnymi oczami. Taka ładna dziewczyna jak ona nadałaby się na

recepcjonistkę do hotelu, pomyślał Simon. Pomówi z jej ojcem. – Nigdy nie pytałem, jak ci na imię. – Françoise. – Simon. – Papa mówi, że otwierasz hotel. – To prawda. Zamierzamy otworzyć go w lecie. Pociągnęła łyk szampana i patrzyła w głąb kieliszka, a jej czarne rzęsy rysowały się na tle oliwkowej skóry. – Będą wam potrzebni ludzie do pracy. – Zaczniemy się rozglądać po świętach. – Bardzo by mnie to interesowało. – Nachyliła się do przodu, a Simon przyłapał się na tym, że patrzy na mały złoty krzyżyk wiszący w wycięciu jej bluzki. – Chciałabym robić coś nowego. – Co by pomyśleli twoi rodzice, gdybyś odeszła z kawiarni? Nie mogę cię wykradać. Wywinęła dolną wargę i wzruszyła ramieniem. – Jest kuzynka. Mogłaby tu przyjść. – Pogadam z twoim ojcem, dobra? Słuchaj, muszę iść. – Cofnął się od baru. – Au revoir, Françoise. – Cześć, Simon. Ruszył w stronę budynku żandarmerii, uśmiechając się w ciemnościach. Gdyby siedziała w recepcji, niejednemu z gości płci męskiej szybciej zabiłoby serce. Kiedy się zbliżył do otwartych drzwi, spostrzegł trzy osoby stojące na dworze. – Cóż – odezwała się jedna z nich – chyba powinniśmy wejść i zmieszać

się z tłumem. On jest od reklamy, czy tak mówiłeś, Ambrose? Jakiś upiorny facecik w muszce. – Weszli do środka i Simon rozpoznał Valiumów, za którymi szedł niski, drobny mężczyzna o nieproporcjonalnie dużej głowie. Zjawiła się miejscowa śmietanka towarzyska. Simon odczekał parę minut, zanim na powrót zanurzył się w biesiadnym cieple sali. Valiumowie i Crouch znaleźli mały stolik w kącie i zagarnęli butelkę szampana. Siedzieli rozparci, ociężali i obojętni na śmiech i rozmowy toczone dokoła. Simon nakazał sobie być uprzejmym i podszedł do nich. – Cieszę się, że mogli państwo przyjść. Jestem Simon Shaw. Zupełnie jakby ściskał ręce trzech wyczerpanych ryb. Pani Valium, z pozbawioną wyrazu, niemal ładną twarzą w obramieniu długich, prostych włosów, uśmiechnęła się półgębkiem. Pan Valium nie zmienił miny za okularami, które nosił, aby osłaniać oczy przed blaskiem świec. Crouch wytrzeszczał oczy. Simonowi przyszło na myśl, że dawno nie widział trzech bardziej niezdrowo wyglądających twarzy, bladych, woskowych. – A więc – odezwał się Crouch – pan jest tym słynnym specem od reklamy. No, no. To dla nas zaszczyt. – Mówił jakby przez nos, poirytowanym barytonem, który przypominał Simonowi sarkastycznego, znienawidzonego nauczyciela. – Skąd pan wie, że pracuję w reklamie? – Jestem dziennikarzem, panie Shaw. Powinienem mieć informacje o naszych dzielnych kierownikach przedsiębiorstw. – Valiumowie z bladymi uśmiechami obracali w palcach kieliszki szampana. – Rozumiem – podjął Crouch – że to będzie mały hotelik. – W jego ustach zabrzmiało to jak coś nieprzyjemnego, w co przed chwilą wdepnął. – Mały hotel, owszem. – Właśnie to, czego wsi potrzeba. – Jej mieszkańcy wydają się całkiem zadowoleni.

– Nie wszyscy, proszę pana. Wyobrażam sobie, że czytywał pan moje felietony, więc pan zna mój stosunek do tak niefortunnie zwanego przez nas postępu, doprowadzającego Prowansję do ruiny. – Pociągnął długi łyk szampana i skinieniem głowy wskazał na Valiumów. – Nie, nie wszyscy mieszkańcy wsi chcą widzieć na ulicach roje mercedesów i wystrojonych wycieczkowiczów. – Sądzę, że pan przesadza. Crouch mówił dalej, jakby nie słyszał. – Ale przypuszczam, że musimy to poddać osądowi ogółu. Jak to mówią w pańskim, ehm, w pańskim zawodzie? Wszelki rozgłos jest dobrą reklamą? – Roześmiał się głośno, a Valiumowie się uśmiechnęli. – Zobaczymy. Simon sięgnął po butelkę szampana, nalał Crouchowi i wziął jego kieliszek. – Rzecz dość zabawna, bo chciałem z panem porozmawiać o reklamie. Może moglibyśmy przejść tam dalej. Nie chcę zanudzać pańskich przyjaciół. Crouch podniósł na niego wzrok i wstał. – Cóż, będzie zabawnie. Simon poprowadził go przez salę do cichego kącika za barem. Blask kominka padał na twarz Croucha i Simon zauważył lśnienie kropelek potu na jego czole i nad górną wargą. Dziennikarz pił przed przyjściem i Simon poczuł zalatującą od niego kwaskowatą woń białego wina. – A zatem, panie Crouch. Reklama. – Simon uśmiechnął się promiennie i nie szczędził wysiłku, aby mówić głosem miłym i rozsądnym. – Bardziej bym wolał, aby w prasie nie ukazała się żadna wzmianka, dopóki hotel nie będzie przygotowany do otwarcia. Wie pan, jaką ludzie mają krótką pamięć. Crouch patrzył na niego i nie odpowiadał, a drwiący uśmiech zaczął mu wykrzywiać kącik ust. Więc to tak. Ten przepłacany cwaniak poprosi go o uprzejmość.

– Toteż byłbym wdzięczny, gdyby pan mógł na razie zachować dla siebie wszelkie komentarze, jakie mogłyby się nasunąć. – Simon sięgnął do baru po tkwiącą w lodzie butelkę. – Jeszcze szampana? – Trzeba by czegoś więcej niż szampana, żeby powstrzymać mnie od pisania o tym, panie Shaw. Jest pan bardzo naiwny. – Crouch nadstawił pusty kieliszek. – Ale przecież pracuje pan w naiwnym zawodzie. Simon potaknął, nie dając się podejść. – Niech mi pan powie, ile by to kosztowało? Na twarzy Croucha rozkwitł drwiący uśmiech. – Widzę chyba, dokąd zmierza ta rozmowa, ale będę musiał pana rozczarować. – Pociągnął długi łyk, rozkoszując się chwilą, potęgą prasy, blaskiem satysfakcji wywołanej cudowną myślą, że z jego powodu wije się bogacz. – Nie, panie Shaw, może pan oczekiwać bardzo dużej reklamy w „Globe”. Wielkiego rozgłosu – czy nie tego określenia używacie? Mam siedemset pięćdziesiąt tysięcy czytelników, wie pan. – Stłumił beknięcie i dokończył szampana. Dolał go sobie sam. W głosie Simona zabrzmiała twarda nuta. – Miał pan siedemset pięćdziesiąt tysięcy czytelników. Teraz pan nie ma. Nakład maleje od trzech lat – czy też panu nie powiedziano? Crouch zlizał pot z górnej wargi. – Nadal jest to najbardziej wpływowa gazeta w Wielkiej Brytanii. – Między innymi z tego powodu moja agencja wydaje ponad cztery miliony funtów rocznie na zakup miejsca na jej łamach. – Simon westchnął, jakby niechętnie psuł tę pomyślną statystykę złymi wiadomościami. – Oczywiście to zawsze można zrewidować. Oczy Croucha zwęziły się nad nalanymi policzkami. – Część z tych czterech milionów idzie na zapłacenie pańskiej wierszówki, panie Crouch. Myślał pan kiedyś o tym? Zapewne nie. Zresztą to

nieważne. – Nie, panie Shaw, nie jest ważne. – Crouch zaczął się cofać, lecz Simon przytrzymał go za ramię. – Jeszcze nie skończyłem. Niech mi pan pozwoli wyrazić to możliwie najjaśniej. Jeśli w ciągu najbliższych sześciu miesięcy ukaże się jakakolwiek wzmianka na temat hotelu, albo w pańskim felietonie, albo w materiale podrzuconym do innej gazety, przestanę zamieszczać w „Globe” reklamy. Całkowicie. Kieliszek Croucha zatrzymał się w pół drogi do ust. – Nie ośmieli się pan. Nie ma pan do czynienia z którymś ze swoich kiepskich drukarzy. Ma pan do czynienia z prasą brytyjską. Mój redaktor by tego nie zniósł. – Ja nie mam do czynienia z pańskim redaktorem. Mam do czynienia z właścicielem gazety. Jej posiadaczem, czyż nie tego określenia używacie? – powtórzył Simon wcześniejszy protekcjonalny zwrot Croucha. – Jadam z nim lunch dwa albo trzy razy na rok. To człowiek bardzo praktyczny. Simon zobaczył, że Crouchowi trzęsie się ręka. – Ostrożnie. Wyleje pan szampana. – To oburzające. – Crouch wysysał zawartość swojego kieliszka i chyba czerpał z niego natchnienie. Powróciła drwina. – Wie pan, że mógłbym zamieścić to – całą tę podłą, małą próbę szantażu – na pierwszej stronie, prawda? Byłaby to ładna historyjka, bardzo ładna. Simon przytaknął. – Tak, przypuszczam, że tak. A gdyby ją wydrukowano, stałyby się trzy rzeczy. Ja bym temu zaprzeczył. Przestałbym zamieszczać reklamy. I wytoczyłbym proces. Nie gazecie. Panu. Dwaj mężczyźni przez parę chwil wpatrywali się w siebie, zanim Simon przerwał wrogie milczenie.

– Jeszcze kieliszek? – Pieprzę pana. – Crouch chwiejnym krokiem wyminął Simona i prędko, na trochę niepewnych nogach wrócił do stolika, przy którym siedzieli Valiumowie. Coś im powiedział, oni spojrzeli na Simona i wstali, gotowi wyjść. Jojo i Claude, pochyleni nad pastisem przy barze, obserwowali Croucha i Valiumów przepychających się do drzwi z zaciśniętymi wargami i twarzami zastygłymi w wyrazie pogardliwej irytacji. Jojo kuksnął swego towarzysza. – Ils sont en colère, les rosbifs. – C’est normal. – Claude wzruszył ramionami. Nieczęsto spotykał Anglików, lecz ci, z którymi się zetknął, zwykle na coś się złościli – na żar słońca, kanalizację, wolne postępy prac na budowie – i korzystali z każdej okazji, by popadać w hamowaną rozpacz. Ale przynajmniej na ogół bywali grzeczni, nie aroganccy jak paryżanie. Jezu, paryżanie. Wysączył swój trunek i ziewnął. Jutro kolejny trening z Generałem, dalsze tortury. Tyłek miał jeszcze obolały od zeszłego razu. Siodełek rowerowych nie robi się dla tęgich mężczyzn. – Alors, on y va? Poszli powiedzieć dobranoc Simonowi. Nie jest zły, myśleli, jak na Anglika. Mocno uścisnęli mu rękę. Przez całą zimę zapewni im pracę, wygodną pracę pod dachem. Simon poczuł, że się odpręża. Crouch będzie grzeczny, tego był pewien. Kąśliwy drań mu uwierzył, a nie wygląda na takiego, któremu wystarcza pewności siebie i odwagi na podjęcie ryzyka. I nie ma zwykłej dziennikarskiej przewagi, bo nie może uderzyć i uciec, uchylić się od ponoszenia konsekwencji tego, co napisze, schować za plecami redaktora oddalonego o setki kilometrów. Z wrogiem we wsi, myślał Simon, łatwiej sobie poradzić niż z wrogiem w Londynie. Było dobrze po północy, kiedy ostatni gość, zarumieniony i po pijacku wylewny mer Bonetto, wyściskał całą trójkę na pożegnanie i chwiejnym krokiem wrócił do swojej kawiarni. Ernest przerwał zawodzenie Gypsy Kings

w pół słowa i zamiast nich puścił Chopina. W pokoju zapanowała cisza. Szczątki – wszędzie butelki, kieliszki, talerze i popielniczki, jedzenie ze stołu zmiecione do czysta – były widokiem zadowalającym, chaotycznym świadectwem udanego wieczoru. Simon musiał przechylić beczułkę z czerwonym winem, aby napełnić trzy kieliszki. Zmęczeni, ale jeszcze nie gotowi spać, porównywali wrażenia. Mer uszczypnął Nicole w pośladek. Sprzedawca alarmów przeciwwłamaniowych usiłował nastraszyć Simona danymi statystycznymi dotyczącymi przestępczości w tych stronach. Pośrednicy w handlu nieruchomościami napomykali o prowizji od każdego klienta skierowanego do hotelu. Właściciel warsztatu, Duclos, zaproponował, aby sfatygowaną karetkę, której od półtora roku nie mógł sprzedać, wykorzystywać jako taksówkę dla gości. Mogliby leżeć z tyłu na noszach, powiedział, i spać przez całą drogę z lotniska do Brassière. Albo dla par spędzających miodowy miesiąc… – A co z małym potliwym człowieczkiem? – zapytał Ernest. – Widziałem was w kącie zajętych miłą pogawędką, a później wyniósł się chyłkiem ze swymi przyjaciółmi, którzy, muszę przyznać, byliby idealni, gdyby się chciało wydać obiad i jeść go w absolutnym milczeniu. Simon powtórzył swoją rozmowę z Crouchem. Nicole pokręciła głową. – Jakie to skomplikowane – powiedziała. – We Francji jest prostsze. Daje się dziennikarzom pieniądze. – Wzruszyła ramionami. – C’est tout. – Co się robi, kiedy wracają po więcej? – Simon przeciągnął się i ziewnął. – Chyba będzie milczeć, dopóki nie załatwię wszystkiego z agencją. Później to straci znaczenie. Ważne, że mieszkańcy wsi wydawali się zadowoleni. Przez następne pół godziny Nicole opowiadała im, co podsłuchała. Zgodnie z jej przewidywaniami mieszkańcy Brassière widzieli w hotelu źródło rozrywki i ewentualnych korzyści. Wzrośnie wartość ich nieruchomości, przybędzie posad, może ich dzieci nie będą zmuszone opuszczać wsi w poszukiwaniu pracy – dla nich turystyka jest atrakcyjna.

Pocztówkowa wersja życia na wsi, malowniczego i tonącego w słońcu, niewiele ma wspólnego z przykrą rzeczywistością lichych plonów, bolących pleców i pożyczek bankowych. Mile widziana byłaby szansa zarabiania w czystej odzieży. Tak więc z pewną satysfakcją zdmuchnęli świece i zamknęli na klucz drzwi, pozostawiając za nimi cały ten bałagan. Przyjęcie się udało, a za dwa dni są święta. Simon zadzwonił mniej więcej w tym czasie, kiedy jego zdaniem Jordan powinien już być po dwóch wigilijnych dżinach i odczuwać coraz głębszy smutek na myśl o dogadzaniu teściom przez parę następnych dni. – Helleau? – To żona Jordana przekrzykiwała psa szczekającego gdzieś w pobliżu. – Zamknij się, Percy. Helleau? – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, Louise. Tu Simon Shaw. – Jak się masz, Simon? Wesołych świąt. Percy, idź i poszukaj swojego rannego pantofla, na litość boską. Przepraszam, Simon. – Najlepsze życzenia. Ciekaw jestem, czy mógłbym zamienić parę słów z Nigelem. Simon usłyszał karcenie Percy’ego i odgłos kroków na drewnianej podłodze. – Simon? – Nigel, przepraszam, że cię niepokoję, ale to ważne. Czy mógłbyś się przywlec dwudziestego siódmego do Londynu na spotkanie? Bardzo niechętnie cię proszę, ale… – Mój drogi… – Jordan ściszył głos nieomal do szeptu – …mówiąc między nami, niczego bardziej bym nie pragnął. O co chodzi? – To dobra nowina. Może zabierzesz mnie rano z Rutland Gate i stamtąd ruszymy dalej. Jak wóz? – Jak ptak, stary, jak ptak.

– A zatem do zobaczenia dwudziestego siódmego. Och, i wesołych świąt. Po stronie Jordana rozległo się parsknięcie. – Słabe są na to widoki, chyba że zaprawię porto. – Powiadają, że skuteczny jest cyjanek. Baw się dobrze. Simon odłożył słuchawkę i pokręcił głową. Rodzinne święta zawsze przywodziły mu na myśl uwagę Bernarda Shawa na temat małżeństwa. Czym ono jest? Triumfem optymizmu nad doświadczeniem. Wszyscy jego znajomi oczekiwali świąt z tym samym pełnym szacunku drżeniem co on za życia rodziców. Wymuszona wesołość i alkohol nieuchronnie kończyły się w którymś momencie złym humorem i sprzeczką, po nich następowały wyrzuty sumienia, a później nadchodziła wigilia Nowego Roku i człowiek miał okazję przeżyć to wszystko od nowa. Nic dziwnego, że styczeń to zły miesiąc. Kiedy jednak krótkie francuskie święta dobiegły końca, musiał przyznać, że spędził je przyjemnie. Zjedli lunch na dworze, na osłoniętym tarasie, owinięci szalami i w swetrach, poszli na wielogodzinny spacer po dzikich terenach za wsią i wcześnie położyli się do łóżka, oszołomieni świeżym powietrzem i mocnym czerwonym winem. Następny dzień spędzili w budynku żandarmerii nad planami aż do godziny odjazdu na lotnisko, skąd Simon wieczornym samolotem miał odlecieć na Heathrow. Opuszczając z Ernestem wieś i zanurzając się w dolinę, Simon myślał, że od dawna już z taką niecierpliwością nie oczekiwał nowego roku. Londyn zamarł, pogrążony w poświątecznym odrętwieniu przed telewizorami. Mieszkanie na Rutland Gate wydawało się obce i Simon spędził niespokojny wieczór, odczuwając brak Nicole, niezdolny skoncentrować się na notatkach przygotowywanych na jutrzejsze spotkanie. Pragnął już mieć je za sobą i ponownie znaleźć się w ciepłym domku na szczycie wzgórza. Ziegler będzie jeszcze trudniejszy do zniesienia niż zazwyczaj. Obudził się wcześnie, zbadał zawartość pustej lodówki i wyszedł

poszukać miejsca, gdzie mógłby dostać jakieś śniadanie. Sloane Street była cicha i szara, a niektóre bardziej zdesperowane sklepy zdążono obwiesić zawiadomieniami o wyprzedaży. Mijając butik Armaniego, Simon zastanowił się, gdzie spędziła święta Karolina. Zapewne w St Moritz, gdzie mogła zmieniać stroje cztery razy dziennie i zadawać się z eurohołotą. Poszedł do hotelu Carlton Tower i znalazł jadalnię, zwykle zapełnioną mężczyznami w garniturach, umówionymi na pierwsze poranne spotkania, ale teraz zajętą tylko przez z rzadka rozsianych Amerykanów i Japończyków, którzy z nosami w swoich przewodnikach zmagali się z rozkoszami tradycyjnego angielskiego śniadania. Simon zamówił kawę i wyjął brulion przygotowanego przez siebie komunikatu prasowego. Uważał go za wzór bredni o powierzchownym znaczeniu, zawierający kilka jego ulubionych frazesów: mieścił się tam roczny urlop z doradztwem tuż obok bezstronnego globalnego przeglądu i utrzymania bliskich związków z agencją. Arcydzieło mętniactwa. Jordan przypuszczalnie zażąda ustępu poświęconego jemu i jego kierowniczemu zespołowi, to jednak łatwo zrobić. A Ziegler? Nazwie to bzdurą, i słusznie. Ale wie, podobnie jak Simon, że bzdura to w reklamie cement, spoiwo wszystkiego. Simon pustymi ulicami wrócił do mieszkania i zasiadł z cygarem, by czekać na Jordana. Za parę godzin będzie koniec. Gardłowy bulgot bentleya wpadającego w Rutland Gate zaanonsował przybycie Jordana. Simon wyszedł mu na spotkanie. Nigel zakuty był w kolejny kuloodporny tweedowy garnitur, brązowy i szczeciniasty jak wycieraczka pod drzwiami, a zrobiony na drutach krawat miał w kolorze smarków. Uśmiechnął się i na powitanie błysnął mankietami. – Witaj, stary. Przeżyłeś uroczystości? Simon wsiadł do samochodu i z uznaniem popatrzył na ciemnobrązową skórę i wypolerowane drewno orzecha włoskiego. – Mniej więcej. A ty? – Jak dotąd obyło się bez ofiar, ale ta mała przerwa wypadła w samą porę,

mówię ci. Nieprzerwany brydż jest naprawdę nudny. – Spojrzał na Simona, bębniąc palcami po kierownicy. – Wszystko to jest strasznie tajemnicze. Co się dzieje? – Spotykamy się w Claridge’u z Zieglerem i ja ustępuję. Jordan z uśmiechem wyjedżał z Rutland Gate. – Nie wierzę, stary. – Dodał gazu i duży wóz rozwinął prędkość stu kilometrów, kiedy dotarli do Hyde Park Corner, co zmusiło taksówkę do zjechania na bok z gniewnym rykiem klaksonu. – Co sądzisz o silniku? – Wolałbym, żebyś zwolnił. Następny zakręt w prawo jest do Claridge’a. Jordan przejechał przez dwa pasma ruchu. – Mówisz poważnie? O ustąpieniu? – Jeśli dożyję. Jordan nic nie powiedział, a Simon uśmiechnął się w duchu. W samochodzie najdonośniejszym odgłosem było tykanie mózgu Jordana, kiedy zajeżdżał pod hotel. Ziegler przyjął ich w swoim apartamencie, ubrany do biegania w szary dres i pneumatyczne buty. Zmarszczył się na niespodziewany widok Jordana. – Co to, jakaś cholerna delegacja? – Świąteczne powinszowania, Bob – powiedział Simon. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Ziegler przyglądał im się podejrzliwie. Zgodnie z jego doświadczeniami dwaj mężczyźni zwykle oznaczali zmowę i kłopoty. Postanowił na początek być miły. – Pewnie. Czego się napijecie? Soku? Kawy? Jordan spojrzał na zegarek. – Nie miałbym właściwie nic przeciw kieliszkowi czegoś musującego. – Ziegler zrobił zdziwioną minę. – Szampana.

Ziegler wezwał obsługę, a tymczasem Simon przekładał przyniesione papiery, Jordan zaś rozpoczął procedurę wybierania papierosa. – Okay. – Ziegler usiadł możliwie najdalej od miejsca, gdzie palono. – O co chodzi? Simon zapoznawał ich ze swoimi planami powoli i beznamiętnie, podkreślając, że pragnie, aby jego odejście wyglądało na korzystne dla agencji, obiecując współpracę i stopniowe odstępowanie akcji innym dyrektorom. Właśnie wręczył im egzemplarze komunikatu prasowego, kiedy przyniesiono szampana. Podniósł się, aby dać napiwek kelnerowi, i stanął przy drzwiach, obserwując dwóch mężczyzn, którzy ze zmarszczonymi brwiami pochyleni nad tekstem przyswajali sobie wiadomość, niepewni, jak się to na nich odbije. Ziegler z zachwytem powita odejście Simona i zostanie niekwestionowanym panem świata. Jordan dostanie większy gabinet i będzie miał większe podstawy do jeżdżenia dużym nowym wozem. Ża den z nich osobiście nie odczuje jego braku, tak jak nie odczułby go Simon. To po prostu praca, praca i własny interes. Jordan wstał i podszedł do Simona, z całych sił starając się robić uroczystą minę. Poklepał go po ramieniu. – Będzie mi cię bardzo brakowało, stary. Bardzo a bardzo. Ogromnie ceniłem sobie naszą przyjaźń. – Westchnął hałaśliwie na myśl o stracie drogiego towarzysza i sięgnął po szampana. – Ach – powiedział – PerrierJouet ‘85. Doskonały. Ziegler zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Uwagę Simona rozpraszały jego buty do biegania. Wyglądały na nadmuchiwane i Ziegler jakby odbijał się w nich od podłogi. – Nie kapuję. Chcesz pojechać i prowadzić jakiś lichy hotelik gdzieś na pieprzonym zadupiu? – Urwał i obrócił się, aby popatrzeć na Simona z głową wysuniętą do przodu jak pies, który ogląda niespodziewanie otrzymaną kość. – Za tą dymną zasłoną kryje się inna agencja.

W pokoju zapanowała cisza, rozlegało się tylko stukanie niezapalonego papierosa Jordana – stuk, stuk, stuk o złotą papierośnicę. – Nie, Bob. Klnę się, że nic podobnego. Mam tego dość, i tyle. Dojrzałem do zmiany. – Uśmiechnął się Simon. – Życz mi szczęścia i powiedz, że będziesz odczuwać mój brak. Ziegler gniewnie łypnął okiem. – Czego chcesz, ładnej młodej dziewczyny i cholernego medalu? Sprawiasz mi taki kłopot, a ja mam być zadowolony? Jezu. Ale chociaż tak szalał, Simon wyczuwał, że podobnie jak Jordan jest zadowolony. Rozmowa ciągnęła się do późnego popołudnia i stopniowo stawało się jasne, że żaden z nich nie chce, aby Simon pozostał dłużej niż to absolutnie konieczne. W ciągu paru godzin jego sytuacja uległa zasadniczej zmianie i z człowieka niezastąpionego stał się kimś potencjalnie kłopotliwym, dyrektorem, który spuścił z oka firmową piłkę, wyznawcą, który zaparł się wiary. Tacy ludzie byli szkodliwi, wręcz niebezpieczni, bo zagrażali popsuciem atmosfery poświęcenia, starannie pielęgnowanej w agencji. Simon słuchał, jak Ziegler i Jordan dokonują przeglądu listy klientów, oceny ewentualnych szkód i omawiają przesunięcia wśród wyższego personelu. Ani razu nie zapytali go o zdanie i zrozumiał, że już, jak to określał Ziegler, przeszedł do historii. Szczegółami zajmą się prawnicy. Odszedł.

15 Ernest zaparkował swojego starego armstronga siddeleya, dostojnego i połyskliwego, przed mieszkaniem na Rutland Gate. Dzisiaj wyjeżdżają na dobre, emigrują, zaczynają nowe życie. Otworzył drzwi i ujrzał Simona, który klęczał na pękatej walizce i klnąc próbował ją zamknąć. – Przepraszam za to, Ern. Nigdy nie byłem specem od pakowania. Ile miejsca jest w samochodzie? Ernest przyłączył się do niego i razem ugniatali walizkę. – Może być ciut przyciasno, ale jakoś sobie poradzimy. Jeszcze tylko ta i dwie prócz niej? – Zatrzasnął zamki. – No. Jedziemy. Znieśli walizki do samochodu i Ernest otworzył bagażnik. – Dużą możemy wcisnąć tutaj, a tamte położyć na koszu pani Gibbons. Simon zapomniał o pani Gibbons. – Gdzie ona będzie siedzieć? – Cóż, ma takie dość męczące przyzwyczajenie. Podróżuje wyłącznie na siedzeniu obok kierowcy. Jeśli się ją posadzi z tyłu, strasznie się denerwuje i zjada tapicerkę. – A ja? – Ty możesz być angielskim milordem i siedzieć z tyłu. Simon zajrzał przez okno po stronie pasażera. Popatrzyła na niego para różowych oczu, pani Gibbons usiadła i ziewnęła. Jak wszystkie bulteriery szczęki miała takie, że wyglądały, jakby mogła nimi kruszyć kamienie. Z przekrzywioną głową obserwowała Simona. Nastawiła jedno postrzępione białe ucho, a on usłyszał bulgot cichego powarkiwania. Ernest obszedł dokoła samochód i otworzył drzwiczki.

– Nie chcemy więcej słuchać tych paskudnych odgłosów. A teraz wyjdź i przywitaj się z panem Shawem. – Odwrócił się do Simona. – Wyciągnij rękę, mój drogi, żeby ją mogła powąchać. Simon nieobowiązująco wyciągnął rękę, którą pies zbadał dokładnie, zanim na powrót wskoczył do samochodu i zwinął się na siedzeniu, z jednym okiem otwartym i czujnym, drugim zamkniętym. – To nie pies, Ern. Przypomina raczej japońskiego zapaśnika. – Pozory to nie wszystko, mój drogi. Ma bardzo miłe usposobienie. Zazwyczaj. – Ernest otworzył tylne drzwiczki i szerokim gestem wskazał Simonowi miejsce obok psiego kosza. – Do Francji! Zatrzymali się na noc na południe od Paryża, w Fontainebleau, i wyruszyli nazajutrz wcześnie z rana. Stary samochód równo, cicho robił dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a niebo wznosiło się wyżej i stawało jaśniejsze, w miarę jak zjeżdżali w dół. – Będziemy w Brassière w porze koktajlowej – rzekł Ernest – a przypadkiem wiem, że Nicole robi dla nas cassoulet. Simon pochylił się do przodu, łokcie złożył na oparciu pasażerskiego siedzenia. Pani Gibbons ostrzegawczo otworzyła oko. – Cieszy mnie, że twoje stosunki z Nicole tak dobrze się układają. – Mój drogi, nie umiem ci powiedzieć, co to za ulga po naszej ostatniej małej próbie. Nawiasem mówiąc, czy powiadomiłeś ją o wyjeździe? Simon postanowił nic nie mówić Karolinie, dopóki bezpiecznie nie znajdzie się we Francji. Gdyby wiedziała, że wymyka się jurysdykcji sądu angielskiego, jej adwokaci opadliby go jak muchy. – Nie, pomyślałem, że wyślę jej kartkę, napiszę, żeby się nie martwiła o alimenty. Nie ma powodu do narzekań. Ernest głośno pociągnął nosem. – To nigdy nie przeszkadzało jej się naprzykrzać. Moim zdaniem jest

okropnie zepsutą młodą kobietą. – Przyśpieszył, aby wyprzedzić ciężarówkę załadowaną owcami. – Wiesz, będzie ciekawa, jak się dowie. Przyjedzie się rozejrzeć, wścibska damulka. – Jestem tego pewny. – Simon popatrzył na skalisty, szarozielony krajobraz i poczuł nagłe zmęczenie. Parę ostatnich tygodni nie było łatwych, a teraz, kiedy minęły, chciał się rozluźnić, być z Nicole. Zaczynała mu się kojarzyć z domem. – Nie możesz zmusić tego starego pudła, żeby ruszyło prędzej? Do Brassière dotarli zaraz po szóstej i Nicole wyszła im na powitanie, obejmując się rękami dla ochrony przed zimnem. Miała na sobie rajstopy i sweter z cieniutkiej czarnej wełny, a do tego całkowicie niepraktyczny biały fartuszek. Simon podniósł ją i wtulił twarz w zagłębienie między jej szyją a ramieniem. Skórę miała ciepłą, rozgrzaną przy kuchni. – Mogliby cię aresztować za taki strój. Jak się miewasz? – Witaj w domu, chéri. Odchyliła się do tyłu w jego ramionach, aby zajrzeć mu w twarz, po czym oczy jej się rozszerzyły na widok czegoś za jego plecami. – Mój Boże, co to takiego? Pani Gibbons dla uczczenia swego przybycia badała miejscowe zapachy, przechodząc na krzywych nogach od latarni do śmietnika kołyszącym się, marynarskim krokiem, ze sztywno wyprostowanym, dziwacznym ogonem. Nicole obserwowała sukę z niedowierzaniem, kiedy ta wybierała odpowiednie miejsce, w którym by się mogła załatwić, a wielki tępy pysk unosiła w celu zaczerpnięcia wieczornego powietrza. – To – powiedział Simon – jest pani Gibbons. Niezwykła, prawda? Nicole roześmiała się i pokręciła głową. Naprawdę paskudny pies, pomyślała, Pan Bóg go stworzył dla żartu. Pocałowała Simona w nos. – Nie dostaniesz drinka, dopóki nie postawisz mnie na ziemi.

Wypakowali rzeczy z samochodu i zasiedli wokół kominka z butelką czerwonego wina, Nicole zaś opowiadała o najnowszych wydarzeniach. Wiadomości o hotelu rozeszły się daleko poza wieś dzięki téléphone arabe – rozmowom kawiarnianym i plotkom sklepowym. Teraz codziennie, mówiła, ktoś przychodzi do niej z taką czy inną propozycją: pracy, rabatu na mięso, wyjątkowej okazji kupna antyków, konserwacji basenu, całkowicie wyrośniętych drzew oliwnych po prix d’ami – wygląda na to, że cały świat ma coś lub kogoś na sprzedaż, a nikt nie był bardziej wytrwały niż zagorzały wróg włamywaczy, Jean-Louis, sprzedawca systemów alarmowych. Przynajmniej raz dziennie dzwonił lub wpadał z najświeższymi doniesieniami o działalności przestępczej w Vaucluse. Według niego coraz częściej zdarzały się napady rabunkowe i nic nie było bezpieczne. Samochody znikały w ciągu kilku sekund, włamywano się do domów, znikały meble ogrodowe i rzeźby, nawet same noże i widelce w hotelu narażone były na ryzyko. Jemu osobiście sprawiłoby przyjemność, gdyby odpowiadał za zainstalowanie systemu zabezpieczeń równie skutecznego jak w Banque de France. Nawet mysz polna nie zdołałaby się przedostać przez tę sieć. – Wygląda mi na prawdziwego naciągacza – stwierdził Simon. – Na co nam to wszystko? W hotelu zawsze ktoś będzie. Zresztą możemy wyszkolić panią Gibbons, żeby zabijała na rozkaz. Nicole wzruszyła ramionami. – Moim zdaniem szuka pracy – wiesz, szefa ochrony. Jest dość uroczy, ale troszkę podejrzany. Poznałeś go na przyjęciu. – A co z szefem kuchni? – Jak dotąd są dwie możliwości. Młody człowiek, podkuchmistrz w jednym z dużych hoteli na wybrzeżu. Chce mieć własną kuchnię. Podobno jest dobry i ma ambicję zrobienia czegoś, z czego zasłynie. Druga… – Nicole zapaliła papierosa i zaśmiała się przez dym – …to madame Pons. Pochodzi z tych stron, jest znakomitą kucharką, ale z temperamentem. Ostatnio

pracowała w Awinionie, ale wszczęła burdę z gościem, który powiedział, że kaczka nie jest dopieczona. Wyszła z kuchni i paf! Było to bardzo dramatyczne. – Co sądzisz o dramatycznym szefie, Ern? – Z artystami nigdy nie jest łatwo, mój drogi. Wiemy o tym wszyscy. – Któregoś wieczora jadłam jej suflet z truflami – powiedziała Nicole – i kurczęta z estragonem. Przepyszne. – Spojrzała na zegarek i wstała. – No, a ja mam dla was tylko moją skromną małą potrawkę. Skromna mała potrawka, czyli obfity, zawiesisty gulasz z kiełbasy, baraniny, gęsi i zielonej fasolki, z cienką warstewką zapieczonej tartej bułki, stanęła w głębokim glinianym garnku na stole, obok wina z Rasteau, które próbowali przed zakupieniem dla hotelowej piwnicy. Długa, pulchna bułka, pokrojona na grube kromki, była miękka i sprężysta. Po wymieszaniu sałaty i nalaniu wina Nicole przedziurawiła skórkę na potrawce i z garnka buchnęła aromatyczna para. Simon uśmiechnął się do Nicole, wpychając serwetkę za kołnierzyk. – Uważam na twoje koszule. – Bon. A teraz jedz, póki gorące. Zgodzili się wszyscy, że sprawę zaangażowania szefa kuchni należy rozstrzygnąć szybko, przed jej zbudowaniem i wyposażeniem. Dobry kucharz może wyrobić hotelowi opinię w ciągu jednego sezo nu i przyciągać miejscową klientelę przez cały rok. Lecz znalezienie odpowiedniego szefa, upewnienie się – to jest problem. Czy się idzie i wypróbowuje restaurację anonimowo, jak inspektor Michelina? A jeśli tak, to czy można mieć pewność, że gotował kucharz, a nie jakiś utalentowany murzyn? Ernest otarł wargi serwetką i wziął do ust łyk wina, które trochę w nich potrzymał, a przełknął dopiero po chwili. – Mhm. Bardzo obiecujące. Spróbujemy cairanne? Cudownie, że wszystkie winnice są tak blisko. – Wstał, żeby wziąć czyste kieliszki, i nalał

wina. – No więc jesteście gotowi usłyszeć odpowiedź na postawione pytanie? – Jeszcze jedna pensée, co, Ern? – Właśnie, mój drogi. Proponuję zaprosić każdego szefa do Brassière – gdzie i tak chce przyjechać – i pozwolić, żeby nam ugotował. Lunch na próbę. Nicole i Simon popatrzyli na siebie. Czemu nie? Nie byli jednak przygotowani na zetknięcie z delikatną i niesłychanie doniosłą kwestią gastronomicznego poczucia własnej wartości, ego szefa kuchni, świadomego, że jest dobry, widzącego siebie w gronie mistrzów takich jak Bocuse i Senderens – czczonego, hołubionego, traktowanego niczym skarb narodowy przez prezydenta, będącego kimś, przed kim leżą plackiem gwiazdy filmowe. Kiedy Nicole zadzwoniła do młodego człowieka na wybrzeżu, odrzucił zaproszenie, bo nie chciał się zniżać do gotowania w prywatnej kuchni. Przyjedzie do Brassière, jeśli przyślą po niego do Nicei samochód z szoferem, ale dieta wyniesie 5000 franków, a on nie będzie gotować. Nicole skrzywiła się, odkładając słuchawkę. – Il pète plus haut que son cul. – Słucham? – powiedział Ernest. Simon się roześmiał. – Tego nie uczą u Berlitza, Ern. Znaczy to, że ma przesadne wyobrażenie o tym, jaki jest ważny – wyżej sra, niż dupę ma. – Jakież to z jego strony niesmaczne. Z pewnymi trudnościami Nicole zdołała wytropić drugą kandydatkę, madame Pons, i zaproponować jej to samo. Uzgodniono, że przyjedzie obejrzeć hotel i kuchnię Nicole. Jeśli spodoba jej się to, co zobaczy, ugotuje. Jeśli nie, będą mogli postawić jej lunch w Mas Tourteron koło Gordes. Słyszała, że karmią tam znakomicie, i to będzie jej dniówka. Ale jest, jak

powiedziała, optymistką. Umówiły się z Nicole, że spotkają się w halach w Awinionie nazajutrz o szóstej rano i kupią potrzebne produkty. Wszyscy troje zjawili się w halach tuż przed szóstą. W mrokach panujących przed świtem na Place Pie jedyną wskazówką, że ktoś jeszcze nie śpi, były samochody upchane wszędzie, gdzie dało się zaparkować, i słaba poświata bijąca od wejścia na targowisko. Temperatura wynosiła sporo stopni poniżej zera, wiatr pędził puste paczki po papierosach rynsztokiem i siekł odsłoniętą skórę. Simon roztarł nieogoloną twarz, w dotyku przypominającą zamarznięty papier ścierny. – Jak ją znajdziemy? – Powiedziała, że będzie jeść śniadanie w barze Kiki. Ciemność i cisza zamieniły się w hałas, krzątaninę i jaskrawe światło, ledwie weszli do środka. W przejściach tłoczyli się ludzie, właściciele straganów przekrzykiwali innych, aby ich słyszano, kiedy składają zamówienia, i porykiwaniem zachęcali niezdecydowanych kupujących. Ernest stał i w zdumieniu patrzył na stragany szczelnie wypełnione warzywami, mięsem, serami i oliwkami, owocami i rybami, spiętrzoną obfitością wszystkiego. – Cóż, widzę, że będziemy tu spędzać wiele szczęśliwych godzin. Popatrzcie na rozmiar tych bakłażanów – wystarczą, aby w tancerzu wzbudzić kompleks niższości. Przepychali się przez tłum w stronę baru. Mężczyźni w starych ubraniach roboczych stali ramię przy ramieniu nad małymi ballons czerwonego wina i kanapkami z kiełbasą. W kącie samotna kobieta notowała coś na odwrocie koperty, przed nią zaś stał do połowy opróżniony kieliszek szampana. Madame Pons pozostawiła za sobą etap zwykłej dojrzałości i teraz, w początkach wieku średniego, była ogromnej tuszy. Pod ciemnorudymi kręconymi włosami i mięsistą ładną twarzą podbródki kaskadami spływały na białą koronkową bluzkę. Makijaż miała wyraźny, podobnie jak biust, który spoczywał na barze niczym dwa uśpione szczeniaki, a na ramiona zarzucony

butelkowozielony płaszcz. Jej zdumiewająco drobne stópki balansowały w eleganckich pantoflach na wysokich obcasach. Nicole dokonała prezentacji, madame Pons zaś patrzyła na nich żywymi brązowymi oczami, dopijając szampana. Simon położył stufrankowy banknot na barze. – Proszę pozwolić – rzekł. Madame Pons z łaskawym skinieniem podniosła swoją kopertę i postukała w nią pulchnym palcem. – Mam menu na lunch – oznajmiła. – Małe bouffe – nic skomplikowanego. Pozwolą państwo za mną. Jak królowa sunęła wzdłuż straganów, dźgając, wąchając, odrzucając. Handlarze na ogół ją znali i głośno zachwalali swoje towary, podsuwali do obejrzenia sałaty i sery, jakby to były dzieła sztuki. Ona mówiła mało i albo kręciła głową, z dezaprobatą mlaskając językiem, albo nią kiwała, zanim przeszła dalej, pozostawiając Simonowi i Ernestowi do niesienia to, co wybrała. Po prawie dwóch godzinach oni byli obładowani plastikowymi torbami na zakupy, a ona zadowolona. Odjechała z Nicole, za nimi dwaj mężczyźni. – Co o niej sądzisz, Ern? Ernest w milczeniu skręcił, aby nie rozjechać psa, który przystanął pośrodku drogi, bo chciał się podrapać. – Jeśli gotuje tak dobrze, jak robi sprawunki… widziałeś to spojrzenie rzucone pierwszemu facetowi z rybami? Piorunujące. Mnie raczej przypadła do serca, przyznaję. Rubens by się nią zachwycił. – Niewątpliwie jest się czym zachwycać. Widziałeś, że pociągała szampana. – Och, nigdy nie ufam szefowi, który nie lubi zajrzeć do kieliszka. To wychodzi w gotowaniu, wiesz.

Wyjechali z centrum Awinionu i Ernest zwolnił na widok dziewczyny w wysokich butach i spódniczce mikro, która pochylona nad maską bmw pokazywała tyłek nadjeżdżającym samochodom. – Uważasz, że powinniśmy jej pomóc? Simon roześmiał się. – To dziewczyna pracująca, Ern, prostytutka. Jest tu codziennie. Mówiła mi Nicole. Słońce wzeszło, a pola i sady, ongiś prywatna własność papieży Awinionu, lśniły od szronu. Dzień będzie jak z pocztówki, bezchmurny, niebieski i jasny, a taka pogoda zapowiada szczęście. Zebrali się w sklepionych pomieszczeniach, które miały być w przyszłości kuchnią i restauracją hotelową, a chwilowo służyły za główną kwaterę Fonziemu i jego ludziom wybijającym w grubych kamiennych ścianach wysokie łukowate okna. Chmura kurzu wisiała w powietrzu, a świder śpiewał pełnym głosem. Madame Pons owinęła się płaszczem i na palcach ruszyła po gruzie w stronę kuchni. Stanęła pośrodku i obracając się powoli, rozmieszczała w głowie swoje piece i palniki, stoły, lodówki, zmywarki, półki z garnkami. Odmierzała odległości, oceniała wysokość sufitu, badała dostęp do jadalni. Pozostali obserwowali ją w milczeniu, kiedy sunęła tam i z powrotem majestatycznie, w zwolnionym tempie. W końcu spojrzała na nich i kiwnęła głową. – Wystarczy – oznajmiła. – Trochę mała, ale wystarczy. Z uśmiechami ulgi odeskortowali madame Pons przez jadalnię i po schodach na górę, nieświadomi pełnych podziwu spojrzeń, jakimi obrzucał ją najmniejszy z murarzy. Zaczekał, aż się znajdą poza zasięgiem słuchu, i zwrócił się do Fonziego. – Elle est magnifique, non? – Energicznie potrząsał dłonią. – Un bon paquet. – Fonzi ukazał zęby w uśmiechu. – Zawsze te duże, co, Jojo? Zagubiłbyś się.

Mały murarz westchnął. Pewnego dnia, jeśli napad na bank się uda, będzie mógł sobie kupić garnitur i wybrać się gdzieś z taką kobietą, obsypać ją pieniędzmi. Pewnego dnia. Ponownie zaatakował ścianę, myśląc o bezmiernych połaciach mlecznego ciała. Madame Pons zsunęła z ramion płaszcz i badała kuchnię Nicole, sprawdzała kciukiem ostrze noża, ważyła w ręce miedziany garnek, tymczasem zaś Ernest rozpakowywał torby przyniesione z targu. Zażądała fartucha i kieliszka białego wina, wybrała sobie do pomocy Ernesta, a Nicole i Simonowi poleciła wrócić w południe. Kiedy wychodzili frontowymi drzwiami, słyszeli jej pierwsze polecenia i dziarskie „D’accord, moja droga” Ernesta. Simon się uśmiechnął. – Jak ci się podoba zostać wyrzuconą z własnego domu? Ostra jest, prawda? – Wszyscy dobrzy szefowie to dyktatorzy. – Nicole spojrzała na zegarek. – Świetnie się składa, bo mam ci coś do pokazania, niespodziankę dla Ernesta. Wystarczy nam czasu. – Chyba w tej chwili ma niespodziankę. Pojechali szosą nr 100, a następnie na wzgórza. Nicole zaparkowała przy wysokim płocie i weszli przez obwisłą furtkę. Przed nimi rozciągały się dwa hektary ziemi, jeszcze zmarzniętej i mimo słońca troszkę makabrycznej. Wyglądała tak, jakby rozwścieczony, nieporządny olbrzym zburzył wioskę, a resztki zabudowań przerzucał przez ramię – stosy starych belek, bloki ociosanego kamienia wielkości małych samochodów, kolumny, kominki, dachówki, kamienie młyńskie, ogromne zdobione kadzie, całe schody oparte o ścianę szopy, urny terakotowe wysokości mężczyzny, wszystko wyszczerbione i ospowate ze starości wśród chwastów i jeżyn. Nicole poprowadziła Simona obok obtłuczonej nimfy bez nosa, leżącej na wznak, z rękami skromnie skrzyżowanymi na piersiach pokrytych porostami. – Co to za miejsce? – spytał Simon.

– Casse. Czyż nie jest cudowne? Z tymi rzeczami można sprawić, że nowy dom będzie wyglądał na dwieście lat. – Nicole przystanęła i rozejrzała się dokoła. – Merde. Zgubiłam się. Gdzie to jest? – Czego szukamy? – Ach, voilà. Tam, za belkami. Był to posąg, duża, nosząca ślady niepogody kopia brukselskiego Manneken-Pis, korpulentny cherubinek w zadumie oddający mocz do okrągłej kamiennej misy, ślepy i zadowolony, z jedną pulchną kamienną piąstką zaciśniętą na penisie ze starej miedzianej rury. Nicole postukała w miedź. – Moim zdaniem to może być trochę za oczywiste, ale Fonzi będzie umiał coś poprawić. – Cofnęła się do tyłu i patrzyła na Simona, z twarzą jak uśmiechnięty znak zapytania. – No? Simon śmiał się, obchodząc rzeźbę dokoła i klepiąc ją po pośladkach. – Jestem zachwycony. Ernest będzie w siódmym niebie. Wiem dokładnie, co oświetli reflektorem. – Otoczył ją ramieniem. – Bystra z ciebie dziewczyna. Nie mogę się doczekać widoku jego twarzy. Przez pół godziny wędrowali po tym domowym cmentarzysku, wybrali koryta i donice na taras hotelowy i znaleźli prowizoryczne biuro właściciela w kącie szopy. Simon z zainteresowaniem obserwował targującą się Nicole, która pytała o ceny kilku rzeczy, choć nie zamierzała ich kupić, krzywiła się, kiedy je podawał, kręciła głową. – Gdyby tak być bogatą – powiedziała do właściciela. – A stara fontanna? Ile kosztuje? – Ach, to. – Minę miał sentymentalną pod zrobioną na drutach wełnianą czapką. – Fontanna mojej babki. Dorastałem obok. Jestem do niej ogromnie przywiązany. – Rozumiem, monsieur. Na niektóre rzeczy nie ma ceny. – Wzruszyła

ramionami. – Cóż, szkoda. – Osiem tysięcy franków, madame. – Gotówką? – Sześć. Wrócili do domu w południe i ujrzeli Ernesta kończącego nakrywać do stołu pod nadzorem madame Pons, która stała z kieliszkiem w dłoni. – Pamiętaj, Airnest, kwiaty są dla oczu, nie dla nosa. Jeśli za mocno pachną, walczą z aromatem jedzenia. – Masz absolutną rację, moja droga. Zwłaszcza frezje. – Ernest zrobił krok do tyłu, ze zmarszczką na czole otaksował stół, uznał, że jest zadowalający, i sięgnął do lodówki po butelkę białego wina. – W karcie na dzisiaj – powiedział – mamy terrine z bakłażana z coulis ze świeżej papryki, pieczonego turbota w sosie z masła i fines herbes, les fromages maison i gorące naleśniki z chłodzoną bitą śmietaną i wódką w środku. – Nalał wina Nicole i Simonowi, a następnie sobie i unosząc kieliszek, zwrócił się do madame Pons. – Madame to klejnot. – Wyglądała na zaintrygowaną. – Un bijou. – Rozpromieniła się. Do stołu zasiedli o dwunastej trzydzieści, a trzy godziny później, wciąż jeszcze na swoich miejscach, pili ostatnią filiżankę kawy. Madame Pons odniosła triumf, i to w obcej kuchni. Rozgrzana komplementami i winem stała się wylewna i nachylała się, aby od czasu do czasu kuksnąć Ernesta za jakieś bardziej bezczelne pochlebstwo, trzęsła się ze śmiechu, a rumieniec spływał po wszystkich jej podbródkach na fartuch, który wciąż miała na sobie. Simon wiedział już, że chce ją zaangażować, kiedy nie zgodziła się na rozmowę o interesach przy jedzeniu. – Jedzenie – powiedziała – jest zbyt ważne, aby je psuć rozmową o pracy. Stół jest dla przyjemności. Może napiję się trochę calvadosu, Airnest, a potem będę musiała iść. – Podniosła do ucha rękę z wyprostowanym kciukiem i małym palcem, w geście, który w Prowansji zawsze towarzyszy obietnicy,

że się zadzwoni. – Pogadamy jutro. Zeszli na dół, aby odprowadzić madame Pons. W drodze powrotnej Ernest zatrzymał się przy swoim samochodzie i wypuścił panią Gibbons. Ziewnęła i popatrzyła na niego z wyrzutem. – Madame Pons nie lubi psów, Ern? – Wręcz przeciwnie, mój drogi. W trakcie gotowania wciąż rzucała różne skrawki i kawałki pani Gibbons, co jej nie służy. Powoduje gazy. W domu przy zmywaniu byli jednomyślni. Hotel ma szefa kuchni.

16 W ciągu następnych paru tygodni Simon miał wrażenie, że jego jedyną funkcją, początkiem i końcem przydatności jest podpisywanie czeków. Wszyscy inni mieli zajęcie. Madame Pons, zawsze na jak najwyższych obcasach i zazwyczaj z kieliszkiem w dłoni, nadzorowała urządzanie i wyposażanie kuchni, rozmawiała z pomocami kuchennymi i układała hotelową listę win. Dwa lub trzy razy na tydzień zasiadała za starym blaszanym stołem w niewykończonej kuchni, a krzepcy właściciele winnic albo rozgarnięci młodzi kupcy przychodzili ze swoimi najlepszymi butelkami. Po tych wizytach zawsze następowało zaproszenie na degustację, tym razem u właściciela, połączoną z lekkim trzygodzinnym lunchem. To l’enfer, nieustannie powtarzała madame Pons, ale jak inaczej można odkryć małe skarby regionu? Ernest spędzał czas nad broszurami, skrawkami tkanin, próbkami kamienia i drewna, encyklopediami drzew i roślin, szkicami i planami. Zaczął chodzić w czarnym prowansalskim kapeluszu z szerokim rondem i ze swoją wypchaną teczką pokrytą marmurkowym weneckim papierem i z obu końców zawiązaną na kokardki z mory powoli upodabniał się do artysty poszukującego miejsca, gdzie mógłby namalować kolejny fresk. Nicole, kiedy nie oglądała paznokci i nie zastanawiała się nad ogólną przydatnością potencjalnych kelnerów i pokojówek, pracowała z Ernestem, woziła go do sklepów z antykami w Isle-sur-Sorgue, do pracowni metaloplastycznych i stolarskich, do szkółek, gdzie można było znaleźć wszystko, począwszy od gałązki tymianku, a na piętna stometrowym cyprysie skończywszy. Wracali wieczorem, zarumienieni z radości odkrywania i nabywania, i mówili Simonowi, jak słuszną podjął decyzję, że nie ugrzęźnie w tych wszystkich szczegółach. – Poduszki i instalacja sanitarna, mój drogi – powiedział Ernest. – Straszliwie ponure. – Dziwne, myślał Simon, jak oni oboje i madame Pons

lubią sarkać na coś, co najwyraźniej uważają za fascynujące. Nawet pies miał zajęcie. Pani Gibbons wyznaczyła sobie rolę asystentki architekta Blanca i każdego ranka czekała przed hotelem na jego przyjazd, po czym witała go, merdając ogonem. Do końca dnia chodziła za nim krok w krok, stopniowo zbierając na sierści kurz i plamiąc się gipsem, gdy chwiejnym krokiem chodziła po gruzie, a od czasu do czasu wlokła deskę czy odrzucony kawał belki, aby to złożyć u jego stóp. Murarze nazywali ją architektką i z pomocą resztek pozostałych po drugim śniadaniu uczyli ją przynosić dwudziestokilogramowe worki gipsu, zakładali się, jak daleko wciągnie worek po kamiennych schodach. (Ściągała je na dół przy akompaniamencie obrzydliwego powarkiwania). Pani Gibbons była zajęta i zadowolona. Natomiast Simon stwierdzał, że ogarnia go niepokój. Choć każdego tygodnia pieniądze wypływały strumieniem, podniecające było patrzenie, jak hotel stopniowo nabiera kształtu, wędrowanie po pustych, lecz eleganckich kamiennych pokojach i wyobrażanie ich sobie po wykończeniu. A mimo to po raz pierwszy od lat nie miał nic do roboty, żadnych zebrań, telefonów. Kiedy jedyny raz zadzwonił do agencji, Jordan był miły, lecz zwięzły. Wszystko idzie dobrze, starzy klienci przyzwyczaili się do nowego kierownictwa, rysuje się kilka interesujących perspektyw. „Fajnie, stary” – tak to określił Jordan i Simon, odkładając słuchawkę, poczuł ukłucie bólu. Nie jest już ważny. Miał coś na pociechę. Byli szczęśliwi z Nicole. Odczuwał jej brak, kiedy jeździła z Ernestem, i raz czy dwa przyłapał się na tym, że jest zazdrosny o dni, które tamci spędzają razem – bezsensownie, skoro się zdecydował nie uczestniczyć w tym, co nazywał wyprawami na zakupy. Spróbował wybrać się z nimi za pierwszym razem, lecz tak się zniecierpliwił i zirytował, że po dwóch godzinach zostawili go w barze. Ale kupowanie wkrótce się skończy, mówił sobie. Tymczasem dni robiły się coraz dłuższe, wiosenne powietrze stawało się łagodniejsze, a w południe słońce wyraźnie przypiekało. Na tarasach poniżej ho telu kwiaty

migdałowców ostro i jaskrawo rysowały się na monotonnym tle brązowej ziemi i szarej kory, a kamienna ławka, na której siedział Simon, była ciepła. Popatrzył w stronę pustego basenu, gdzie pani Gibbons zażywała sjesty na kamiennych płytach, śniąc o królikach i listonoszach, co wywoływało drganie jej tylnych nóg. Uniósł twarz w górę i przymknął oczy, czując, jak słońce przenika go do kości. – Monsieur le patron, bonjour! Simon zamrugał i z ukosa spojrzał na postać pochylającą się w jego stronę, z ręką wyciągniętą na powitanie, błyskającą ciemnymi okularami i zębami. Jean-Louis, jednoosobowy oddział zapobiegania przestępczości, przybył jak co dzień, aby urządzić zasadzkę. Był niski, modny w swych za obszernych spodniach i zamszowej bluzie, wypielęgnowany i trochę za mocno uperfumowany. Jego ostre rysy przywodziły Simonowi na myśl jednego z tych zwinnych psów, którym się każe włazić do nor króliczych – foksteriera o szybkich, zgrabnych ruchach i z czujnie przekrzywioną głową. Jean-Louis odznaczał się też nieustępliwością teriera. – Myślał pan o moich propozycjach? – Nie dał Simonowi okazji do udzielenia odpowiedzi, wyjmując z torby wycinek prasowy. – Proszę popatrzeć na to – w zeszłym tygodniu, we wtorek rano obrabowano bank w Montfavet. A potem, po odjeździe glin, co się stało, jak pan sądzi? Hę? – Nie wiem, Jean-Louis. Wszyscy poszli na lunch? – Bof ! Pan żartuje, ale to poważna sprawa. – Dla większego efektu zdjął ciemne okulary i wymachiwał nimi przed nosem Simona. – Po południu rabusie wrócili! Beh oui. Dwa razy w ciągu jednego dnia! Oto Vaucluse dla pana. Nic nie jest bezpieczne, mój przyjacielu, absolutnie nic. Ci faceci przyjeżdżają z Marsylii ze swoimi pistoletami i szybkimi samochodami… – Skąd pan wie, że przyjeżdżają z Marsylii? – Ach. – Jean-Louis na powrót włożył okulary i rozejrzał się dla

pewności, że nikt nie może ich podsłuchiwać. – Mam kontakty. – Pokiwał głową. Kontakty w środowisku, z dawnych czasów. – Był pan…? – Simon uniósł brwi zdziwiony. Jean-Louis nie wspominał dawnych czasów w poprzednich rozmowach. Jean-Louis przytknął palec do ust. Simon miał pewność, że porozumiewawczo mrugnął za okularami. – Na Korsyce. Tajna praca. Słyszał pan o Union Corse? – Po czyjej był pan stronie? – Policji. – Jean-Louis z uśmiechem wzruszył ramionami. – Na ogół. – Proszę mi coś powiedzieć. Dlaczego pan koniecznie chce pilnować takiego małego hotelu jak ten? Nie bardzo to podniecające uważać, żeby ktoś nie ukradł popielniczek. – Chodzi o kontakty, mój przyjacielu. Goście – paryżanie, Anglicy, Niemcy – przyjeżdżają tu, kupują résidence secondaire, potrzebują zabezpieczenia. Interes z alarmami zaczyna się psuć, wie pan? Za dużo elektryków oferuje po niskich cenach swoje usługi, podając się za ekspertów od zabezpieczeń. Cóż, mogą mieć tanich klientów, mieszkańców willi. Ja chcę zebrać śmietankę, miłych niemieckich milionerów z kolekcjami dzieł sztuki i żonami, które kupują u Bulgariego parę wakacyjnych klejnotów, aby je nosić w Gordes. Gdzie ja spotkam tych ludzi? Nie w takim burdelu jak bar w Cavaillon. – Machnął ręką, wskazując budynek za nimi. – Tutaj mogę ich poznać. En plus, pan będzie miał zagwarantowaną najlepszą ochronę. Voilà – coś dla każdego z nas. – Przekrzywił głowę i patrząc na Simona, bawił się złotym medalionem na szyi. – Niech pan o tym pomyśli, mój przyjacielu. Zaproponuję panu specjalne warunki. Jean-Louis potrząsnął ręką Simona i pognał, aby gdzieś indziej toczyć wojnę z przestępczością, a w powietrzu pozostawił na pamiątkę lekką woń płynu po goleniu. Od takiego człowieka niebezpiecznie byłoby kupić używany samochód, pomyślał Simon, czy nawet nowiusieńki. Ale może się

przydać, a Nicole chyba go lubi. Dziesięć kilometrów dalej Nicole i Ernest podziwiali drzewo oliwne, jak ich zapewniano, liczące co najmniej 250 lat i mające przed sobą jeszcze dobre 750 lat życia. Właściciel klął się na głowę swej babki, że te imponujące liczby są prawdziwe. Sam, bardzo pomarszczony, wyglądał niemal tak staro jak oliwka, a interes rozpoczął czterdzieści lat wcześniej od poletka lawendy i robotnej żony, teraz zaś miał kilka hektarów roślin, krzewów i drzew, dwa domy, małego mercedesa i cztery telewizory. – Comme il est beau – powiedział, klepiąc sęki pokrzywionego, skręconego pnia. Lekki powiew szeleścił liśćmi, zmieniał ich kolor z zielonego na srebrzystoszary. Drzewo prawidłowo przycinano w ciągu stuleci, środkowe gałęzie usuwano, aby dopuszczać słońce i ułatwiać liściom rozpościeranie się wdzięcznie i szeroko. Mały ptaszek, mówił stary człowiek, może przelecieć między górnymi gałęziami i o żadną nie zaczepi skrzydłem. – Wspaniałe, prawda? – rzekł Ernest. – Czy istotnie można je przesadzać, kiedy są takie stare? Nicole zadała to pytanie staremu mężczyźnie, on zaś z uśmiechem pochylił się, by odgarnąć piaszczystą glebę u podnóża drzewa. Odsłoniwszy drewniany brzeg olbrzymiej kadzi wyjaśnił, że drzewo przywieziono przed dwoma laty z Beaumes-de-Venise, włożono do donicy i posadzono. Oczywiście może znieść następną krótką podróż. On sam daje osobistą gwarancję, że dalej będzie zdrowe, jeżeli – pogroził im zakrzywionym brązowym palcem – należycie się je posadzi. Wskazał plamę zielonej farby na korze. Drzewo tym musi być zwrócone na południe, bo tak rosło od czasów, kiedy nie było większe niż oset. Jeśli się tego dopilnuje, zadomowi się w nowym miejscu natychmiast. Jeśli nie, przez dwa czy trzy lata przyrosty będą bardzo niewielkie, dopóki drzewo nie przywyknie do zmienionego położenia. Stary człowiek kiwał głową. Te rzeczy trzeba wiedzieć, nim się zainwestuje w takie drzewo. – Ile zainwestuje? – zaciekawiła się Nicole.

– Trzy tysiące franków, madame. – A gotówką? Stary mężczyzna uśmiechnął się. – Trzy tysiące franków. Była to jednak okazja, mówili sobie w drodze powrotnej do Brassière – jeden z zabytków przyrody, piękny i ulistniony przez cały rok, z tymi cudownymi gałęziami rozpostartymi na tyle szeroko, aby zapewnić cień stolikowi i kilku krzesłom, prawdziwy symbol Prowansji. Po powrocie do hotelu zastali rozchełstanego Simona ssącego obdarte ze skóry i zakrwawione knykcie. Ubranie miał pokryte kurzem, poplamione mchem, a policzek rozcięty. Na widok miny Nicole podniósł rękę. – Wszystko w porządku. Zwyciężyłem. – Co się stało? – Przywieziono niespodziankę dla Erna. Pomagałem to znieść na taras, pośliznąłem się na stopniach, zmiażdżyłem sobie rękę o ścianę i dźgnęło mnie w policzek. Masz rację. Należy małego drania obrzezać. Jest niebezpieczny. Nicole zaczęła się śmiać. – Chcesz powiedzieć… Nie wierzę. Przepraszam, że się śmieję. Simon z uśmiechem położył dłoń na rozciętym policzku. – Raniony w akcji przez nabrzmiewającego cherubina. Czy dostanę medal? Ernest milczał i słuchał zaintrygowany. – Najpierw środek dezynfekujący, mój drogi, a potem zobaczymy, co z medalami. Wracam za minutkę. Czekali, a przez ten czas Nicole otrzepywała Simona z kurzu i krzywiła się na widok jego obtartej ręki. – Przepraszam – powtórzyła. – To nie jest śmieszne.

– Pielęgnacja – rzekł – tego mi potrzeba. Będziesz musiała położyć mnie do łóżka i zmierzyć mi gorączkę. Chodź tutaj. Nauczę cię to robić bez termometru. – Mhm – powiedziała parę chwil później Nicole. – Myślę, że przeżyjesz. Odsunęli się od siebie, kiedy przyszedł Ernest z watą i buteleczką środka odkażającego. Nicole zaczęła przemywać skaleczenia. Simon się wzdrygał. – Mam nadzieję, że jesteś na to przygotowany, Ern. Nicole znalazła to dla ciebie. Pokochasz go, jak tylko nauczy się porządku. Zeszli na dół, przez restaurację na taras. Cherubin, chwilowo zdjęty ze swego piedestału i odłączony od wody, stał przy kamiennej misie i ponad doliną wpatrywał się w góry. Pani Gibbons próbowała, czy jego miedziana rurka nadaje się do jedzenia. – Och, moi drodzy – wykrzyknął Ernest. – Cóż za cudowny mały mężczyzna. Gibbons! Daj mu spokój. – Obszedł cherubina dokoła z twarzą rozjaśnioną zadowoleniem. – Mówiłeś, że chcesz mieć fontannę. – Jest boski. Czy rzeczywiście działa? – Jak ktoś, kto właśnie wypił dziesięć litrów piwa, Ern. Według ciebie nie jest zbyt prymitywny? – Na pewno nie. To studium beztroskiej ekstazy. Nie umiem wam powiedzieć, jaki jestem przejęty. – Podszedł, aby uścisnąć Nicole. – Bardzo to miło z twojej strony. Już go tam widzę, jak sobie pluska. Wiem dokładnie, gdzie go postawić. Pod drzewem. Urwał i zakrywając dłonią usta, popatrzył na Simona. – Najpierw przyniosę ci kieliszek wina, a potem opowiemy o drzewie. Madame Pons splunęła delikatnie do blaszanego kubełka, po czym zanotowała coś w zeszycie zawierającym jej myśli na temat hotelowej listy win. Siedziała w piwniczce koło Gigondas, na stole przed nią stały rzędem butelki bez etykiet, zimno przenikało od klepiska przez cienkie podeszwy jej

pantofli, słabe światło czterdziestowatowej żarówki rzucało głębokie cienie na skupioną twarz mężczyzny zajmującego miejsce naprzeciw niej. – Eh, alors? – Monsieur Constant był jednym z kilkunastu okolicznych właścicieli winnic, którzy na własne ryzyko wyrabiali i butelkowali swoje wina zamiast sprzedawać winogrona spółdzielni. Jeśli wino jest dobre, osiąga się większy zysk. A gdyby hotel de luxe, taki jak opisany przez madame, wziął parę tuzinów skrzynek, sława win by się rozeszła, można by więc podnieść cenę i monsieur Constant zdołałby dokupić dwa hektary o miedzę, które ten imbecyl sąsiad tak źle uprawia. Ważne jest zrobić na tej grubej kobiecie wrażenie. – Un petit vin. Pas mal. – Madame Pons patrzyła na niego grzeczna, lecz niewzruszona. – Ensuite? – Un trésor, madame. Un vrai trésor – uśmiechnął się Constant. Szkoda, że nie chciała zjeść sera, którym ją częstował, na tyle ostrego, że ocet by z nim smakował, ale przecież ona zna swój fach. Nalał mocnego ciemnego wina do dwóch kieliszków i zakręcił swoim. – Quelle robe, eh? – Uniósł kieliszek, zamknął oczy, wdychał bukiet i kiwał głową, pełen podziwu dla własnych wysiłków. Pociągnął łyk, potrzymał w ustach i przełknął, a następnie znów pokiwał głową. – Cong! Il a du slip, ce vin. Cong! Madame Pons, która oglądała podobne przedstawienia w kilkunastu co najmniej piwnicach, z uśmiechem wzięła swój kieliszek i odprawiała własny nieśpieszny, dokładny rytuał. Ciszę zakłócał tylko stłumiony gulgot, z jakim wino przepływało od ust madame Pons w stronę tylnych zębów, wciągane równym oddechem. Przełknęła. – Oui. – Dwa razy z głębokim namysłem skinęła głową. – Il est bon, très bon. – Kiedy sięgnęła po kawałek sera, Constant napełnił jej kieliszek, ciekaw, czy udałoby mu się podnieść cenę o jednego franka. Banda uczciła oficjalne nadejście wiosny zrzuceniem rajstop. Generał obejrzał ich w nowych szortach, czarnych i obcisłych. Zapłacił dodatkowo za model Tour de France z podwójnym siedzeniem i auto grafem byłego

zwycięzcy nabazgranym z przodu. Nawet nogi chłopców zaczynały przypominać nogi zawodowców, z dobrym mięsistym wybrzuszeniem na udach i wyrazistymi łydkami. Naturalnie są jeszcze białe, ale na to wystarczy parę tygodni. Zauważył też z satysfakcją, że pamiętali, by je ogolić. Owłosione nogi to okropność, kiedy ktoś upadnie i porządnie zedrze sobie skórę. Wszyscy, raczej ku zaskoczeniu Generała, zasmakowali w dyscyplinie i trudzie zdobywania sprawności, a zbiorową dumą napełniało ich to, że mogą teraz wspinać się pod górę, co przed kilkoma tygodniami byłoby niemożliwe. Poczucie, że coś się osiągnęło, czyni cuda, myślał, zwłaszcza w powiązaniu z obietnicą pieniędzy. Uważał, że dzięki temu przestępstwo jest takie satysfakcjonujące. – Bon. – Rozłożył mapę i rozpostarł ją na masce swojego samochodu. – Dziś rano siedemdziesiąt pięć kilometrów, a na zakończenie wrócimy przez Isle-sur-Sorgue, drogą, którą będziemy jechać tego dnia. Mijając bank, nie przypatrujcie mu się zbyt pilnie. Podczas gdy zapoznawali się z trasą wyznaczoną przez niego na mapie, Generał wyjął z samochodu torbę i wypakował jej zawartość: siedem par ciemnych okularów i siedem bawełnianych czapek w jaskrawych kolorach i z małymi daszkami. – Voilà. Ostatni akcent. – Rozdał okulary i czapki. – To kamuflaż. Włóżcie je, a będziecie wyglądali dokładnie tak jak pięć tysięcy innych kolarzy jeżdżących dziś po drogach. Nikt nie zdoła określić koloru waszych włosów czy oczu. Znikniecie. – C’est pas con, eh? – Jojo włożył okulary i naciągnął czapkę nisko na czoło. – Jak sądzisz? Jean zlustrował go od stóp do głów. – Ravissant. Zwłaszcza nogi. – Allez! – rzekł Generał. – To nie pokaz mody. Znacie drogę, którą

wyjedziecie z miasta? Ja utknę w korku. – Siedem bawełnianych czapeczek kiwnęło twierdząco, a Generał kiwnął im w odpowiedzi. To proste przebranie działa. Sam rozpoznawałby ich z trudem, gdyby mijali go w pędzie. Simon i Ernest stali przed hotelem i przez rusztowanie przyglądali się fasadzie. Obok nich malarz Bert, który przyjechał do tej pracy specjalnie z Londynu, skręcał papierosa. – Za parę tygodni się spatynuje – powiedział. – Jeszcze odrobinę za jasna, ale słońce i wiatr nadadzą jej starszy wygląd. Wiecie, wywołają pożądany efekt, jak my to nazywamy. Bert był artystą od przedwcześnie postarzałego malarstwa – wszystko od sztucznie spękanego lakieru do sufitu z niby nikotynowymi plamami dało się wyczarować z pomocą zawartości jego furgonetki. Stała na parkingu za nimi, Stary Mistrz na kółkach. Na każdym boku namalowany był detal Kaplicy Sykstyńskiej, na którym palec Boga wskazywał napis jakby wykuty w kamieniu: „Albert Waldie: Pożądany efekt”. Furgonetka bardzo zwracała na siebie uwagę. Najnowszym triumfem Berta był szyld hotelowy. Półmetrowej wysokości litery z opuszczonym cieniem, wyblakłe żółte na wyblakłym niebieskim tle, obwiedzione cienką czerwoną kreską. Wyglądało to tak, jakby po pięćdziesięciu latach opierania się żywiołom miało się złuszczyć, wrażenie to zaś potęgowały szczerby i pęknięcia, tak starannie wykonywane przez Berta w ciągu ostatnich dwóch dni. – Cudowne, Bert. Dokładnie to, o co nam chodziło, prawda, Ern? Ernest potakiwał entuzjastycznie. – Absolutnie znakomite, Bert, mój drogi. Wiesz, chodzi mi po głowie myśl o czymś na ścianę w głębi restauracji. – Czymś w rodzaju fresku? – Owszem, czymś w tym rodzaju. Kiedy przyjeżdżają tamci? – Trzej pomocnicy Berta przyjeżdżali pomóc mu przy wnętrzach, bo murarze zbliżali

się już do końca pracy. Bert w zadumie zaciągnął się papierosem. – Naturalnie to wasze ściany. Ci dowcipnisie mogą sobie gadać, że skończyli, ale ściany muszą wyschnąć. Malowanie na wilgotnych ścianach, oj, co to, to nie. Nie, jeśli się chce osiągnąć pożądany efekt. – Może wejdziemy do środka i popatrzymy? – zaproponował Simon. – Pootwieraliśmy wszystkie okna i nastawiliśmy ogrzewanie na maksimum, więc na dole powinno być sucho. Weszli i Bert przystanął przed jednym z okien. – Naprawdę szkoda, że są te góry. – Bo co, Bert? – Zasłaniają widok, może nie? Françoise powoli wspinała się po schodach do frontowych drzwi Nicole, bo przeszkadzała jej ciasna spódniczka i wysokie obcasy, do których nie przywykła. Kupiła pantofle w Cavaillon, kiedy poszła do fryzjera przed tą rozmową. Gdyby dziś jej się poszczęściło, mogłaby rzucić pracę w kawiarni, nie kończące się mycie kieliszków i klepanie po tyłku przez starych partnerów ojca od kart. Co dzień chodziłaby na wysokich obcasach i poznawałaby ludzi z Paryża i Londynu, a może do hotelu przyjechałby czerwonym ferrari młody człowiek, który by się w niej zakochał. Spojrzała w dół na bluzkę, tak starannie uprasowaną poprzedniego wieczora, i postanowiła zapiąć jeszcze jeden guzik, bo to przecież madame Bouvier. Bon. Zastukała do drzwi. Nicole wpuściła ją i posadziła w fotelu przed kominkiem. Pierwszy raz widziała Françoise ubraną nie w dżinsy albo stare bawełniane spódnice i espadryle, a przeobrażenie z wiejskiej dziewczyniny w interesującą młodą kobietę wywołało nieomal wstrząs. Makijaż jest za mocny, pomyślała Nicole, a spódnica odrobinę za ciasna, ale tymi szczegółami można się zająć. – Bardzo ładnie wyglądasz, Françoise. Podobają mi się twoje włosy.

– Merci, madame. – Françoise myślała o założeniu nogi na nogę tak elegancko jak madame Bouvier, ale uprzytomniła sobie, że jej spódnica i tak jest dość krótka. Skrzyżowała nogi w kostkach. Nicole zapaliła papierosa. – Opowiedz mi o swoich rodzicach. Czy byliby zadowoleni, gdybyś przyszła pracować w hotelu? A co z kawiarnią? Nie chcemy ich denerwować. Françoise wzruszyła ramionami i odęła pełną dolną wargę. – Przyszłaby moja kuzynka. Rodzice – cóż, wiedzą, że nie chcę spędzić życia w kawiarni. – Pochyliła się do przodu. – Piszę na maszynie, wie pani. Po ukończeniu szkoły byłam na kursie. Mogłabym załatwiać korespondencję hotelową, potwierdzenia rezerwacji, rachunki, wszystko. Nicole popatrzyła na szeroko otwarte oczy, na twarz ożywioną pragnieniem i uśmiechnęła się. Jeśli to pierwsza twarz, jaką zobaczą goście hotelowi, nie będą mieli powodu do narzekań. Zwłaszcza mężczyźni. Wstała. – Chodźmy do kuchni. Zaparzę kawę, kiedy będziemy rozmawiać. Françoise poszła za nią, patrząc na jej jedwabną bluzkę, na krój spodni, na to, jak gładko przylegały z tyłu, bez śladu tych małych zmarszczek. Madame Bouvier była najszykowniejszą kobietą, jaką Françoise zdarzyło się oglądać. Françoise przygładziła spódnicę na biodrach – od zeszłego roku na pewno się zbiegła – i poczuła się nieswojo. Jej matka nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego rzeczy nie należy nosić, dopóki się nie rozlecą. Madame Bouvier by rozumiała. Françoise postanowiła zasięgnąć jej rady w sprawie odzieży. Jeśli dostanie tę pracę. – Mogłabym zacząć przed otwarciem hotelu. No wie pani, pomagać. Ambrose Crouch siedział wpatrzony w monitor swego komputera, pod ręką miał butelkę czerwonego wina i powoli się upijał, a także nabierał odwagi. Hotel stał się czymś w rodzaju obsesji. Symbolizował wszystko, z czego Crouch publicznie szydził, a czego w skrytości zazdrościł – komfort, luksus,

pieniądze – i każdego dnia przypominał mu o jego własnym, całkowicie odmiennym stanie majątkowym. Dom Croucha był mały i przez całą zimę zalatywał wilgocią. W „Globe” od dwóch lat nie dawali podwyżki; w Anglii nastały ciężkie czasy, jak wciąż powtarza redaktor. Pięciu wydawców odrzuciło proponowaną przez Croucha książkę, magazyny amerykańskie zaś przestały kupować jego artykuły po tym, jak skrytykował sławnego i lubianego amerykańskiego mieszkańca Lacoste. Ambrose pociągał wino pogrążony w niewesołych myślach. Na domiar wszystkiego szantażem zmusił go do milczenia ten zbir z milionami, ze swymi cholernymi cygarami i elegancką francuską kochanką – to doskwierało. Pozbierał trochę informacji na temat Simona Shawa i porobił notatki do długiego, ostrego artykułu o nim, ale w momencie zwiększonej ostrożności po wytrzeźwieniu następnego dnia rano odłożył je do szuflady. Teraz jednak przyszło mu do głowy, że może znalazł sposób. Stary przyjaciel od kieliszka z czasów na Fleet Street zgodził się wydrukować felieton Croucha w swoim piśmie pod własnym nazwiskiem. Trzeba będzie napisać artykuł starannie, bo teraz sędziowie każą prasie płacić odszkodowania w sprawach o zniesławienie, ale lepsze to niż nic, a Crouch będzie chroniony. Napełnił kieliszek i uśmiechnął się pod nosem, patrząc na nagłówek: „Gwałt na wiosce”. Może zacytuje siebie, jak gdyby autor z nim przeprowadzał wywiad. Nic osobistego, nic spornego, tylko łagodne westchnienie dezaprobaty na widok zanikających tradycji i skażenia życia wiejskiego. Zaczął stukać w klawisze i pozwalał sobie na rozkoszowanie się uczuciem, że niczym niezagrożony wypisuje złośliwości. Simon patrzył na tygodniowe rachunki stolarzy, hydraulików, tynkarzy i elektryków i kiwał głową. Przypominało to podpisywanie czeków dla włoskiej drużyny piłkarskiej – Roggiero, Biagini, Ziarelli, Coppa – i było zapewne równie kosztowne. Ale wykonali dobrą robotę, piękną robotę. Podpisał ostatni rządek zer i wyszedł na taras za domem, gdzie Nicole już się zaczynała opalać w środku dnia. Teraz, pod wieczór, niebo nad górami

blakło, błękit rumienił się na najbledszy, zabarwiony lawendowo odcień różu, przybierał kolor określany przez Ernesta mianem niewiarygodnego. Wkrótce rzędy w winnicach zatrze zieleń, zakwitną czereśnie i zaczną zjeżdżać na Wielkanoc turyści. Nasi przyszli klienci, myślał Simon. Miejmy nadzieję, że kanalizacja będzie działać. Po raz ostatni spojrzał na niebo i wszedł do domu wziąć sobie drinka.

17 – Czy to Simon Shaw, gwałciciel środowiska? Simon uśmiechnął się, bo poznał głos w słuchawce. Dzwonił Johnny Harris, ongiś autor tekstów w agencji, obecnie zaś jeden z najpilniejszych w Londynie dziennikarzy prowadzących rubryki plotek towarzyskich. Przeciwnie niż niektórzy jego koledzy z tej branży nigdy nie wbijał swym ofiarom noża w plecy – pod tym względem można mu było zaufać – w najgorszym razie dawał im najpierw szansę obrony. On i Simon utrzymywali ze sobą kontakt przez wiele lat i kolejne małżeństwa, a choć zwykł był w swojej rubryce opisywać Simona jako „ustępliwego szefa agencji”, zawsze traktował go łagodnie. – Halo, Johnny. Co zrobiłem teraz? – Cóż, najwyraźniej jesteś w trakcie burzenia tkanki codziennego życia w jednej z najmniej zepsutych wsi prowansalskich. Napisali to w gazecie, więc musi być prawdą, ty cholerny łajdaku – roześmiał się Harris. – To jeden z tych kawałków, gdzie wszystko daje się do zrozumienia, a czytelnikowi nie za bardzo miesza się w głowie przez podawanie faktów. Właściwie to całkiem zręcznie zrobione. Podejrzewałbym twego rozkosznego sąsiada, trucicielskiego karła. – Więc nie był to Crouch? – Teraz nie ma to zresztą znaczenia. Jest za późno, aby mogło wyrządzić większą szkodę. – Ukazało się nie w jego gazecie i nie pod jego nazwiskiem. Jest cytowany – to jego zwykłe gadanie o kolejnym gwoździu do trumny Lubéronu, obojętnym marszu tego, co niesłusznie nazywamy postępem, wszystkie te same stare brednie – ale oczywiście mógł sam to wsadzić. To stara sztuczka; robiłem tak mnóstwo razy. Tak czy inaczej jest to starannie napisane. Nie ma z czym iść do sądu. – Jak bardzo jest złe?

– Nieprzyjemne – wiesz, długofalowe szyderstwo – ale nie śmiertelne. Wszystko pójdzie w zapomnienie, kiedy następnego polityka przyłapią ze spuszczonymi spodniami, co chyba zdarza się każdego tygodnia. Przyślę ci to faksem. Ale możesz spodziewać się telefonów i kto wie, czy nie wizyty jakiegoś dziennikarza. – Harris urwał, a Simon słyszał pstryknięcie jego zapalniczki i dzwonki telefonów gdzieś dalej. – Jednak coś ci powiem. Nie zaszkodziłoby trochę dobrej prasy, a zawsze gotów jestem wziąć fuchę. No jak? Simon wybuchnął śmiechem. – Subtelność twojego podejścia jest wprost porywająca. – Zastanawiał się przez chwilę. – Czemu nie przyjedziesz na otwarcie? Powinno być w początkach czerwca i może udałoby się nam spędzić parę osobistości, abyś miał o kim napisać. – Jeśli chcesz, mogę przywieźć moje własne. Życzysz sobie trochę eurohołoty? Paru włoskich książąt? Gwiazdek i ladacznic? Popatrzmy. Mógłbym ci dostarczyć śliczną aktorkę lesbijkę albo kierowcę rajdowego nadużywającego alkoholu. Albo jest ten klawiszowiec… – Johnny, mam nadzieję, że to będzie miły, spokojny hotelik. Po prostu zabierz jedną ze swoich dziewczyn, a tamtą resztę zostaw w klubie Groucho, dobra? Harris westchnął rozgłośnie. – Robi się z ciebie stary pierdoła, ale ci ustąpię. Zawiadom mnie o terminie, to przyjadę podtrzymać tradycje prasy brytyjskiej. – Tego się bałem – rzekł Simon. – Nie zapomnij przefaksować tego kawałka. – Jest w drodze. Zaciśnij nos. Śmierdzi. Odezwę się niedługo. Odkładając słuchawkę, Simon jeszcze się uśmiechał. Johnny Harris, bezwstydny i pogodnie cyniczny, zawsze wprawiał go w dobry nastrój. Nastrój ten przetrwał nawet nadejście faksu, całkowicie zgodnego

z zapowiedzią. Simon przeczytał go po raz drugi i podarł. Cóż za sposób zarobkowania! Zdaniem monsieur Blanca hotel miał zostać wykończony za parę dni, najwyżej tydzień. Murarze odeszli, posadzkarze skończyli układać kamienne podłogi, w kuchni lśniły szeregi naczyń z nie rdzewnej stali i miedzi, basen napełniono, oliwkę – Ernest o mało się nie rozpłakał, kiedy ją przycinali – zasadzono. Albert Waldie i jego malarze dyskutowali o powierzchni ścian z elektrykami, którzy po namyśle chcieli inaczej poprowadzić przewody, a symfonia spłukiwanych muszli klozetowych i tryskających wodą kranów świadczyła o przykładności hydraulika, który latając od bidetu do wanny i kiwając głową przeprowadzał ostatnie próby z optymalnym przepływem wody i bezzwłocznym opróżnianiem zbiorników. Stolarze dopasowywali drzwi i robili szafy we wnękach, strugając i szlifując, napełniając pokoje delikatną mgiełką trocin, które unosiły się i osiadały na świeżych malaturach Waldiego, co wywoływało kolejny kryzys w stosunkach anglo-francuskich. Monsieur Blanc przeszedł przez ten dom wariatów zdecydowanym krokiem, a za nim toczyła się pani Gibbons z kawałkiem szarej plastikowej rury w zębach. Przyłączyli się do Nicole, Simona i Ernesta, którzy w kuchni próbowali sufletu tapenade, zgodnie z propozycją madame Pons jednej ze stałych pozycji przyszłego menu. Blanc z uznaniem poruszył nozdrzami, zanim się odezwał. Jest, powiedział, mały kłopot, nic poważnego. Najbliżsi sąsiedzi, niemłoda para, są zatroskani z powodu basenu. Oczywiście nie samego basenu, który jest w szalenie dobrym guście i poza wszelkimi zarzutami, ale tego, co może się dziać wokół niego. Sąsiedzi czytali w gazecie o urągających przyzwoitości czynach, jakie czasami popełniano w Saint-Tropez, gdzie jak wiadomo, ludzie opalają się tout nu. Takie zachowanie w Brassière, wsi z dwoma kościołami, ogromnie by przeszkadzało madame, osobie o słabym sercu. Monsieur, jak się zdaje, nie wyrażał obaw. Mimo to jakieś ponowne zapewnienie byłoby bardzo mile widziane. Simon wytarł resztki sufletu kawałkiem chleba.

– To śmieszne. Między ich ogrodem a basenem wznosi się trzymetrowy mur. Musieliby chodzić na szczudłach, żeby coś zobaczyć. – Beh oui. – Blanc uśmiechnął się przepraszająco. – Ale madame jest ciotką kogoś z administracji w Awinionie. Un gros bonnet. Nicole położyła dłoń na ramieniu Simona. – No, kochanie. Przez pięć minut bądź dyplomatą. Simon wstał i skłonił się madame Pons. – To było pyszne. – Wypróbował dyplomatyczny uśmiech na innych. – Wystarczy? – Masz trochę tapenade na zębie, mój drogi – rzekł Ernest. – Ale poza tym uśmiech bardzo ładny. Ciocia nie zdoła się oprzeć. Simon przeszedł pięćdziesiąt metrów ulicą i dwukrotnie zastukał do ciężkich dębowych drzwi. Usłyszał kroki i przesuwanie wprawionej w drzwi niewielkiej kraty. Zza okularów popatrzyły na niego podejrzliwe oczy. Musiał się pochylić, aby zobaczyły jego twarz. – Oui? – Bonjour, madame. Jestem pani sąsiadem, z hotelu. – Oui. – Właścicielem hotelu. – Ah bon. – Tak. – Simon zaczynał się czuć jak domokrążca o cuchnącym oddechu. – Czy moglibyśmy porozmawiać, madame? Parę minut? Okulary obserwowały go bacznie, po czym krata się zasunęła. Rozległ się odgłos odsuwania rygli. Przekręcania klucza w zamku. Wreszcie drzwi się otwarły, a madame skinieniem zaprosiła Simona do środka. Dom był ciemny, wszystkie okiennice pozamykane dla osłony przed słońcem. Simon wszedł za niską, wyprostowaną madame do kuchni i usiadł

naprzeciw niej przy długim stole, na którego końcu stał telewizor. Pośrodku sufitu paliła się wisząca lampa. Mogłaby to być północ. Madame mocno zacisnęła dłonie i wargi. Simon odchrząknął. – Podobno oboje z mężem niepokoją się państwo, hm, z powodu basenu. Madame przytaknęła. – Pewnych zachowań. – Ach, to. – Simon spróbował uśmiechnąć się uspokajająco. Wargi naprzeciwko pozostały zaciśnięte. – Cóż, mogę pani obiecać, że będziemy od gości wymagali umiaru. – Nie jak w Saint-Tropez. Simon przerażony podniósł ręce. – Z pewnością nie jak w Saint-Tropez! Raczej jak w… – O Boże, jakiż jest francuski odpowiednik Bognor Regis? – … no, jak w spokojnym hotelu rodzinnym. Wie pani, bardzo przyzwoitym. – Pochylił się do przodu. – I naturalnie jest mur. Madame zbyła mur prychnięciem. – Mój mąż ma drabinę. Zapewne też i teleskop, by obserwować dziewczęta, pomyślał Simon. – Sądzę, że mogę ręczyć za absolutną przyzwoitość gości. – W duchu wyobrażał sobie jedną z dziewczyn Murata paradującą z opalonymi pośladkami wystawionymi na podmuchy wiatru. – W rzeczywistości będę osobiście zwracać na to baczną uwagę. Wargi odrobinę się rozchyliły. – Bon. Audiencja była skończona. Madame wyprowadziła Simona z mroków w blask słońca i stała, patrząc, jak wraca do hotelu. Na jego pożegnalne

machanie odpowiedziała lekkim ruchem głowy, co jak przypuszczał, oznaczało skromny triumf dyplomacji. Po odejściu malarzy w następnym tygodniu można było myśleć o dacie otwarcia. Zaangażowano personel, zaopatrzono piwnicę, zadecydowano, co będzie gotować madame Pons. Codziennie przyjeżdżały ciężarówki z łóżkami i porcelaną, nadmuchiwanymi materacami, setkami kieliszków, ręczników i prześcieradeł, telefonów, popielniczek i wykałaczek, broszur i kart pocztowych – w dostatecznych ilościach, jak czasem się wydawało, aby zaopatrzyć Ritza. Cała trójka po czternastogodzinnym dniu pracy wpadała do kuchni na późną kolację zmęczona, brudna, lecz zadowolona. Hotel nabierał kształtu – zaskakująco ciepłego, wygodnego kształtu, zważywszy ilość kamienia i brak miękkich powierzchni. Całą kanciastość wygładzono i zmiękczono i nie było twardych kantów drażniących oko. Kolejne pokoje stanowiły połączenie podłóg w kolorze miodu z bladymi ścianami i zaokrąglonymi kątami. Blanc dobrze się spisał, bo po powieszeniu obrazów i rozłożeniu dywanów z Cotignac osiągną to, co pan Waldie określiłby mianem pożądanego efektu. Czas było pomyśleć o dodaniu do tego gości. – Gaduł z dobrymi koneksjami – rzekł Ernest. – Tego potrzeba nam na otwarcie. Ludzi, którzy wszędzie lubią być pierwsi i opowiadać o tym swoim przyjaciołom. Wylansuje nas słowo mówione, więc potrzebni nam tacy, co dużo mówią. – Popatrzył na Simona i uniósł brwi. – A z pewnością paru takich znamy. – Sądzę, że przyjedzie Johnny Harris i Filip z Paryża. – Simon wziął gruszkę i zagryzał nią ser. – Możemy zawsze ściągnąć dziew częta z pism ilustrowanych. I zastanawiałem się, czy nie zgrać tego z festiwalem w Cannes. To zaledwie trzy godziny drogi. Nicole spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Uważasz, że przyjadą gwiazdy filmowe? Non. Bądź rozsądny, chéri. – Nie myślałem o prawdziwym festiwalu. Jest drugi w czerwcu.

Przyjeżdżają wszyscy od reklamy, jeśli mają dostatecznie dobry pretekst i ciemne okulary – dyrektorzy, producenci, pracownicy agencji – a ostatnie, czego chcą, to siedzieć po ciemku i oglądać reklamówki. – Więc co takiego robią? – Och, mniej więcej to samo co w Londynie czy Paryżu. Spotykają się na lunchach. Różnica polega na tym, że są na Croisette albo na plaży, a nie gdzieś w Soho, do domu zaś wracają opaleni. – I gadają – dorzucił Ernest. – Wszyscy to plotkarze. Uważam to za dobry pomysł. – Dowiem się o termin i poproszę Liz o przysłanie listy delegatów. Wybierzemy paru. Przyjadą na pewno, z czystej ciekawości. Wzięli kawę i usiedli na tarasie. Nad Lubéronem wisiał półksiężyc, doliną niosło się w oddali szczekanie psa. Obok drzewa oliwnego cherubin siusiał w nieskończoność, a uspokajający plusk fontanny mieszał się z rechotaniem żab. W powietrzu panowała absolutna cisza, było nieomal ciepłe i niosło zapowiedź lata. Simon popatrzył na Ernesta i pomyślał, że nigdy nie widział na czyjejś twarzy tak wyraźnego zadowolenia. – Nadal tęsknisz za Wimbledonem, Ern? Ernest z uśmiechem wyciągnął nogi i kontemplował swoje kraciaste bawełniane espadryle. – Strasznie. Teraz, po podgrzaniu wody w basenie do znośnych dwudziestu czterech stopni, Nicole i Simon zaczęli przychodzić do hotelu co rano przed śniadaniem i pływać. Niebawem, jak mówiła Nicole, to będzie terytorium gości, więc powinni korzystać z okazji, że mają je dla siebie. Dla Simona rozpoczynanie dnia od pływania było nowością, wkrótce jednak nałogowo polubił pierwszy lekki wstrząs wywołany przez zetknięcie skóry z wodą, budzenie się ciała, ustępowanie sztywności wywołanej snem, znikanie pajęczyn zasnuwających gło wę i płuca. Najpierw z trudem

przepływał pięć długości basenu, stopniowo zaczął robić dziesięć, potem dwadzieścia. Uprzytomnił sobie, że powoli i w przyjemny sposób nabiera sprawności. Przebył wyznaczoną sobie trasę i podciągnął się na brzeg basenu. Nicole leżała na kamiennych płytach w jednoczęściowym kostiumie opuszczonym do pasa, a kropelki wody wysychały jej na piersiach, już lekko opalonych. – Śniadanie mistrzów – powiedział, pochylając się nad nimi, i urwał. Zauważył coś kątem oka. Podniósł wzrok dość szybko, aby zobaczyć łysą głowę znikającą za murem. – O cholera. Nicole zasłoniła ręką twarz przed blaskiem słońca. – Wiesz co, moje kochanie? Z każdym dniem stajesz się bardziej romantyczny. – Nie ja jeden. – Skinieniem wskazał na mur. – Masz cichego wielbiciela. Właśnie widziałem jego głowę. Wydaje mi się, że mamy sąsiadapodglądacza. – Kogo? – Ten voyeur musi być mężem miejscowego Komitetu Porządku Publicznego. Nicole usiadła i ze śmiechem popatrzyła na mur. – Monsieur Arnaud to stary cap, o czym we wsi powszechnie wiadomo. Parę dni temu ktoś mi mówił, że od miesiąca miodowego przed czterdziestu laty nie widział żony rozebranej. Simon przypomniał sobie surową twarz i zaciśnięte jak imadło wargi madame Arnaud. – Pewnie mała szkoda. – Nic się nie martw. Ona może złożyć skargę, ale on nie. To dla niego zabawniejsze niż spryskiwanie róż. – Odgarnęła Simonowi wilgotne włosy

z czoła, a jej ręka ześliznęła mu się na szyję. – No więc co to za śniadanie mistrzów?

18 Otwarcie wyznaczono na pierwszą sobotę czerwca. Ponieważ goście mieli nocować, nic dziwnego, że hotel zapełni się na weekend. Nicole i Simon jedli śniadanie w restauracji, kiedy z kuchni wyłonił się Ernest. Podszedł do stolika, cmokając z dezaprobatą i niedwuznacznie spoglądając na zegarek. – My tutaj zrywamy się o świcie i uwijamy jak puszyste niedźwiadki, a co się okazuje? – Ściągnął wargi i uniósł brwi. – Patron i madame marudzą przy śniadaniu i zawadzają tym nieszczęsnym chłopcom. – Machnięciem ręki wskazał młodych kelnerów, wymuskanych w swych czarnych spodniach i białych koszulach, którzy nakrywali stoliki do lunchu. – No więc. Myślę przeprowadzić ostatnią inspekcję, a wy? Nicole i Simon łyknęli kawy i pozwolili, aby Ernest pognał ich po schodach. Françoise w skromnej bawełnianej sukience, bezskutecznie próbująca osłabić efekt agresywnego nowego stanika, patrolowała teren recepcji, sprawdzając swój makijaż, ilekroć przechodziła przed ładnym antycznym lustrem zawieszonym naprzeciwko lady. Pod lustrem, na ciemnym, lśniącym dębowym stole, w ciężkim wazonie z grubego szkła stały świeże kwiaty, a ich woń mieszała się z nikłym zapachem wosku. – Bonjour, Françoise. Ça va? Zanim zdołała odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Stukając obcasami, pomknęła do lady, zdjęła kolczyk i ostrożnie wsunęła słuchawkę pod fryzurę. – Hotel Pastis, bonjour. – Zmarszczyła się, jakby na linii wystąpiły zakłócenia. – Monsieur Shaw? Oui. Et vous êtes monsieur…? – Po patrzyła na Simona, ręką zasłaniając słuchawkę. – C’est un monsieur Ziegler. – Oddała słuchawkę Simonowi i włożyła kolczyk. – Bob? Gdzie jesteś? – W Los Angeles i jest sam cholerny środek nocy.

– A ty nie możesz spać, więc dzwonisz, żeby życzyć nam szczęścia. – Pewnie. Teraz posłuchaj. Dzwonił Hampton Parker. Jego dzieciak robi sobie roczną przerwę w nauce i jutro rusza do Francji. Znasz taką miejscowość, Lacoste? – To o jakieś dwadzieścia minut stąd. – Dobra. No więc tam się chłopak wybiera. To jakaś szkoła sztuk pięknych. Będzie tam przez lato, a Parker chce, żebyś miał na niego oko. – Jaki on jest? – Do diabła, dla mnie mógłby mieć dwie głowy i złodziejskie nawyki. Nie znam go. Czego chcesz, badania krwi? Jezu. To tylko na lato. Simon sięgnął po notes. – Jak on się nazywa? – Boone po dziadku. Boone Hampton Parker. Dziwaczne imiona mają tam w Teksasie. – Ale ładne duże konta bankowe, Bob. – Wypchaj się. – Jak leci? – Leci. A bo co? Zaczynasz się nudzić? – Ziegler parsknął, co w jego wykonaniu najbardziej zbliżone było do śmiechu. – Słuchaj, zamierzam trochę się przespać. Zajmij się chłopakiem, dobra? Simon od lat nie pamiętał równie sympatycznej rozmowy z Zieglerem. Może brutal łagodnieje teraz, kiedy ma cały świat dla siebie. Ernest poprawił kwiaty i zrobił krok do tyłu. – Przez jeden upiorny moment myślałem, że będziemy mieli niespodziewanego gościa. Simon pokręcił głową.

– Ziegler nigdy by tutaj nie przyjechał. Jest uczulony na piękne widoki. Następną godzinę spędzili na obchodzeniu pokoi sypialnych, sprawdzaniu baru, okolic basenu, stolików na tarasie, chłodnych i zachęcających pod płóciennymi parasolami. Słońce prażyło z wysoka, skończyła się poranna krzątanina, a madame Pons piła swój pierwszy tego dnia kieliszek wina. Hotel był gotów na przyjęcie gości. Simon objął Nicole w pasie i wolno poszli do baru w domku przy basenie, gdzie Ernest udzielał jednemu z kelnerów instrukcji, jak prawidłowo z estetycznego punktu widzenia rozmieszczać miski z oliwkami i orzeszkami ziemnymi. – Jakie są szanse na drinka, Ern? Usiedli w cieniu pod dachem, z butelką białego wina w kubełku, a kieliszkami zapoconymi i nieprzezroczystymi. – Wasze zdrowie – powiedział Simon. – Odwaliliście fantastyczny kawał roboty. – Odpowiedzieli mu uśmiechem, błyskając bielą zębów w opalonych twarzach. – Zdrowie gości – rzekł Ernest. – Niech im Bóg błogosławi, gdziekolwiek się znajdują. – Popatrzył w górę na taras i pośpiesznie pociągnął łyk wina. – No, moi drodzy, nadchodzą. Françoise stała na tarasie i dłonią osłaniając oczy, spoglądała w stronę domku. Obok niej znajdowały się trzy czarno odziane postacie w ciemnych okularach; słońce skrzyło się w nich i odbijało od bielutkiej skóry. Przybyły dziewczyny z magazynów ilustrowanych. Zeszły po schodach, gruchając zachwycone widokiem, a Françoise poprowadziła je do domku, gdzie się przedstawiły. – „Interiors”. Cóż za znakomite miejsce. Absolutnie znakomite. – „Harpers & Queen”. Jesteśmy tu pierwsze? – „Elle”. Wystrój. Musicie mi powiedzieć, kto robił fasadę. Jest szalenie

sprytna. Simon był zmieszany. Dziewczyny, wszystkie pod trzydziestkę albo tuż po trzydziestce, mogłyby wyjść z tej samej szafy i miały na sobie niemal identyczne mundurki – luźne czarne góry, czarne spodnie, czarne okulary w okrągłych czarnych stalowych oprawkach, długie włosy w artystycznym nieładzie, biurowe cery i olbrzymie torby na ramię. Wzięły po kieliszku wina i podały swoje imiona, co wprawiło Simona w tym większe pomieszanie. Chyba każda z nich miała na imię Lucinda. Zasiadły wygodnie i gratulowały sobie nawzajem, że zdołały dotrzeć na koniec świata. „Interiors” pierwsza odzyskała siły po trudach podróży. – Czy byłoby możliwe – zapytała, skubiąc dobraną kolorem czarną oliwkę – szybko rozejrzeć się dokoła, zanim przybędą pozostali? Simon nie zdążył odpowiedzieć, bo Ernest już wstawał. – Pozwólcie, moje drogie. Zabierzcie swoje drinki, a ja was oprowadzę. – Powiódł je, rozprawiając z ożywieniem, gdy mijali fontannę – … odkryty w składzie starzyzny niedaleko stąd i na szczęście pęcherz miał w porządku – i zniknęli w hotelu. Simon, kręcąc głową, uśmiechnął się do Nicole. – Ern chyba wszystko to lubi. – Tak mi się wydaje. – Otaksowała go spojrzeniem, z jedną brwią uniesioną ciekawie. – A ty? – To trochę jak oprowadzanie klientów po agencji. Przez parę ostatnich miesięcy myślałem jedynie o wykończeniu tego miejsca, a teraz, kiedy jest… nie wiem, to po prostu inna praca. – Wyciągnął dłoń i dotknął policzka Nicole. – Przestań się marszczyć, bo odstraszysz klientów. Chodźmy zobaczyć, czy nie zjawił się ktoś jeszcze. W małym pomieszczeniu recepcji panował tłok i zgiełk, gdy kilku uciekinierów z festiwalu filmów reklamowych, z przyjaciółkami i żonami, przepychało się do Françoise, wesoło, głośno przemawiało do niej po

angielsku, od czasu do czasu wtrącając słówko francuskie. Dżinsy i buty do biegania, panamy, rolexy na świeżo opalonych nadgarstkach, wszędzie walające się torby, okrzyki „Où est le bar?” zmieszane z próbami udzielenia Françoise pomocy w odszukaniu ich nazwisk na liście gości – a potem czerstwe twarze, kilka z dwudniowym zarostem typowym dla nieskrępowanego twórczego ducha, odwracające się, aby popatrzeć, jak Simon i Nicole podchodzą do lady. Uściski dłoni i klepanie po plecach przez znajomych, obejmowanie przez przyjaciół i po paru minutach pozory porządku, kiedy dwóch kelnerów zaczęło zabierać bagaże i ich właścicieli do pokojów na górze. Simon wszedł za ladę, aby pomóc podnieconej Françoise w dopasowaniu nazwisk do numerów pokoi i zapewnić ją, że Anglicy en masse często bywają hałaśliwi, zwłaszcza jeśli są luminarzami reklamy. Zapytał ją, czy przyjechał ktoś jeszcze. – Eh, oui – odparła wskazując na listę. – Monsieur Murat. Il est très charmant. Głowę dam, że tak. Stary łobuz, myślał Simon, dzwoniąc do pokoju Filipa. – Oui? – Nikt inny ze znajomych Simona nie potrafił sprawić, że jedna sylaba tak przypominała zaproszenie do wesołego spędzenia weekendu. Murat myślał pewnie, że Françoise chce przyjść i pomóc mu się rozpakować. – Przepraszam, Filipie, to tylko ja, Simon. Witaj w Brassière. – Mój przyjacielu, to cudowne. Ledwie przyjechałem, a już były tu trzy dziewczyny z obsługi. – Nie pochlebiaj sobie. Są z czasopism. Nikogo nie przywiozłeś? – Była bardzo zdziwiona. Jest w łazience. – Cóż, jeśli potrafisz się przedrzeć przez kobiety, zejdź na drinka. Simon odłożył słuchawkę i popatrzył na listę gości. Dziesięć pokoi zajętych, jeszcze dwa wolne. Spojrzał na Françoise. – Ça va?

– Oui, j’aime bien. – Uśmiechnęła się i lekko drgnęła, wzruszyła jednym ramieniem, a Simon się zastanowił, jak długo potrwa, nim zacznie siać spustoszenie wśród kelnerów. Rozległ się warkot zajeżdżającego pod hotel samochodu i Simon podszedł do wejścia. Wysoka, szczupła sylwetka Johnny’ego Harrisa w jego południowofrancuskim stroju, czyli jasnożółtym bawełnianym ubraniu, wydostała się z małego wynajętego peugeota. Podali sobie ręce nad podniesionym dachem i jasną głową pasażerki. – Dobrze wyglądasz jak na faceta w średnim wieku, który wycofał się z interesów. – Harris wskazał na zawartość samochodu. – To Angela. – Udało mu się nie mrugnąć. – Moja asystentka. – Smukła dłoń wytknięta przez dziurę w dachu pomachała Simonowi palcami. – Stań tam, a pomogę ci wnieść bagaże. Angela, wysiadając, zmrużyła oczy od słońca i z gniazda w swych włosach wyciągnęła ciemne okulary. Była o trzydzieści centymetrów niższa od Harrisa, od gardła do miejsca tuż poniżej miednicy otulona ciasną, nie przepuszczającą powietrza warstwą obowiązkowej czerni; jedynym ustępstwem na rzecz koloru były jej stopy w szkarłatnych pantoflach z odkrytymi palcami o paznokciach tej samej barwy. Wyglądała na osiemnastolatkę z dwudziestoletnim doświadczeniem. Słodko uśmiechnęła się do Simona. – Pękam. Gdzie damska toaleta? Hotel nagle zatętnił życiem. Od basenu dobiegało pluskanie, a z baru śmiech. Panie od reklamy, już natłuszczone i rozciągnięte na słońcu, spryskiwały od czasu do czasu twarze wodą evian. Dziewczyny z drogich magazynów, starannie unikając słońca, przenosiły się z jednej plamy cienia na drugą, robiły zdjęcia i szeptały poufne uwagi do swoich małych czarnych magnetofonów. Ernest zaaferowany biegał od grupki do grupki, uśmiechał się, kiwał głową i udzielał wskazówek kelnerowi w barze, a madame Pons w wielkim białym fartuchu po raz ostatni majestatycznie obchodziła stoliki,

aby się upewnić, czy wszystko jest tak, jak być powinno przed rozpoczęciem lunchu. Simon zastał Nicole na tarasie z Filipem Muratem, który jej pokazywał, z całkiem zbędną, zdaniem Simona, poufałością, swoją miniaturową kamerę wideo, obejmując ją za ramiona, kiedy pomagał jej nakierować kamerę na basen. – Naruszasz przepisy związkowe – powiedział Simon. – Nie pieść kamerzystki. Filip uśmiechnął się i wstał, aby uścisnąć Simona. – Félicitations. To wspaniałe. Jak to znalazłeś? I dlaczego trzymałeś Nicole w sekrecie? Nigdy nie spotykam takich uroczych kobiet. – Jesteś wstrętnym starym rozpustnikiem, o wiele za brązowym jak na kogoś, kto uczciwie pracuje. Gdzie byłeś? Filip się skrzywił. – Robiliśmy reklamówkę na Bora-Bora. Było jak w piekle. – Wyobrażam sobie. – Simon popatrzył w stronę basenu. – Gdzie twoja przyjaciółka? – Éliane? – Filip machnięciem ręki wskazał na hotel. – Przebiera się przed lunchem. Potem przebierze się na basen, później do obiadu. Stroje nudzą jej się co trzy godziny. – „Elle”? – „Vogue”. – Ach. Nicole się roześmiała. – Podobno kobiety są podłe. – Spojrzała na zegarek. – Chéri, powinniśmy ich ściągnąć na lunch. Wszyscy już są, prawda? – Nie widziałem jeszcze Billy’ego Chandlera, ale możemy zacząć bez

niego. Gości, snujących się ospale pod wpływem słońca i wina, powitali na tarasie restauracji Simon i Ernest i skierowali ich do stolików. Simon zauważył Françoise, która zafascynowana przyglądała się z okna na piętrze tej rozmaitości strojów – panie od reklamy, połyskujące kremem do opalania, z długimi koszulami albo pareo nałożonymi na kostiumy kąpielowe, dziewczyny z drogich magazynów wyglądające zimowo w swej czerni, Angela owinięta bandażem z wiśniowej lycry, Éliane (która najwyraźniej też była na Bora-Bora) z krótkimi ciemnymi włosami i w koszuli ze szmarag dowego jedwabiu rozciętej do biodra. No i mężczyźni, poza Filipem w białych spodniach i koszuli, zgodnie z nakazami najnowszej mody ubrani w długie szorty i znoszone bawełniane koszulki. W tym, co mają na sobie, myślał Simon, jest jakiś snobizm na odwrót; wyglądali na robotników, którym się nie wiedzie, dopóki człowiek nie zobaczy ich kobiet, ich skomplikowanych zegarków i samochodów. Zaczekał, aż usiądą, i widelcem postukał w kieliszek. – Chciałbym podziękować wam wszystkim za to, że wyrwaliście się z Londynu, Paryża i Cannes, aby nam pomóc w otwarciu tego hotelu. Poznaliście chyba Nicole i Ernesta, którzy wykonali całą pracę. Ale nie poznaliście naszej szefowej, madame Pons. – Wyciągnął ramię w stronę kuchni. Madame Pons, stojąca w drzwiach, uniosła kieliszek. – Oto kobieta, której gotowanie przyprawia o jęk rozkoszy. Dziś wieczór wydajemy małe przyjęcie i poznacie trochę tubylców. Tymczasem, gdybyście czegoś potrzebowali, zwróćcie się do kogoś z nas. A po powrocie do domu nie zapomnijcie rozpowiedzieć o hotelu. Potrzebne nam pieniądze. Simon usiadł, weszli kelnerzy i dalej trwało picie i plotkowanie. Popatrzył po twarzach, zarumienionych w korzystnym świetle przesączającym się przez parasole, i uśmiechnął się do Nicole. Nie ma to jak lunch na dworze wczesnym latem, kiedy dokoła roztacza się wspaniały widok. Wszyscy wydają się zachwyceni hotelem. W zgodzie z całym światem wyłuskał pierwszego małego małża z muszli, zanurzył w domowym majonezie

i podniósł do ust. – Monsieur Simon, excusez-moi. – Françoise stała za jego plecami i przygryzała dolną wargę. Simon odłożył widelec. – Un monsieur vous demande. Il est très agité. Simon poszedł za nią do telefonu w recepcji. – Halo? – Simon? Tu Billy. Słuchaj, mam mały problem. Simon słyszał, że pali. – Gdzie jesteś? – W Cavaillon. W kiciu. – Co się stało? – No, zaparkowałem i poszedłem kupić papierosy, a kiedy wracałem, do wozu wsiadał facet. – Odjechał? – Nie, miał może z metr pięćdziesiąt, więc go wyciągnąłem i stłukłem. – A ciebie przymknęli za to, że przeszkodziłeś w kradzieży samochodu? – Nie całkiem. To nie był mój przeklęty samochód, dasz wiarę? Mój stał zaraz obok. One wszystkie identycznie tu wyglądają, są małe i białe. No więc kwiczał jak zarzynane prosię i zjawili się przedstawiciele prawa. A faceci są brutalni. – Jezu, już jadę. Nic nie mów. Siedź tam spokojnie. – Myślę, że z grubsza o to chodzi. Samochód był rozpalony jak piec, a żołądek Simona nadal próbował się pogodzić z rozczarowaniem, że ominął go lunch. Kolejny epicki triumf Billy’ego Chandlera, najbardziej wojowniczego fotografa w Londynie. Zostaw go na pięć minut samego w pubie, a zanim wrócisz, wybuchnie awantura. Kłopot polegał na tym, że mocny był tylko w gębie, i Simon stracił

rachubę, ile kiści winogron przesłał do różnych szpitali – złamana szczęka, złamany nos, popękane żebra. Raz nawet znokautowała go modelka, jedna z tych dużych dziewczyn, które po prostu musiał podrywać. Simon nie mógł go nie lubić, lecz Billy zdecydowanie był trudny w towarzystwie. Posterunek żandarmerii w Cavaillon, w drugim końcu miasta, naprzeciwko rzędu kafejek, pachniał zdenerwowanymi ludźmi i czarnym tytoniem. Simon, przygotowany na to, że będzie się płaszczyć i przepraszać, podszedł do lady. Żandarm wpatrywał się w niego z kamienną twarzą, milczący, groźny. – Bonjour. Macie tu mojego przyjaciela, Anglika. Wynikło nieporozumienie. – Żandarm milczał. Simon zaczerpnął tchu i podjął: – Myślał, że kradną mu samochód. Zaszła pomyłka. Bardzo żałuje. Żandarm odwrócił się, aby krzyknąć coś przez otwarte drzwi za swoimi plecami, i wreszcie odezwał się do Simona. – Załatwia to kapitan. Kapitan, z wąsami o kilka centymetrów dłuższymi niż u żandarma, wyszedł z papierosem w ustach i groźną miną. Simon powtórzył swoje. Kapitan zrobił jeszcze groźniejszą minę. – To poważna sprawa – powiedział z ustami pełnymi dymu. – Ofiarę przewieziono do kliniki Świętego Rocha na prześwietlenie. Może mieć połamane kości. Chryste, pomyślał Simon, jedyny przyzwoity cios, jaki zadał w ciągu dwudziestu lat, a musiał go zadać tutaj. – Panie kapitanie, oczywiście zobowiązuję się pokryć koszty leczenia. Kapitan zabrał Simona do swojego gabinetu. Wyciągnięto formularze, spisano zeznanie dotyczące charakteru napastnika, odnotowano ze szczegółami stan posiadania Simona we Francji, zażądano, aby okazał paszport. Omówiono sprawę ewentualnych odszkodowań dla pokrzywdzonego. W pokoju zrobiło się gęsto od dymu. Simona rozbolała

głowa. W brzuchu mu burczało. Wreszcie, po dwóch i pół godzinie, kapitan uznał, że wykonano dość papierkowej roboty, i więzień został wyprowadzony. Miał na sobie workowate czarne spodnie i białą koszulę zapiętą pod szyją. Jego chuda, pobrużdżona twarz pod strzechą siwiejących włosów wyrażała chwilową ulgę. – Czołem, kolego. Przepraszam za to. Cóż za zamieszanie. Obaj z kiwaniem głowami i ukłonami wycofali się z posterunku żandarmerii i dopiero po bardzo szybkim przejściu stu kroków przystanęli na ulicy. Billy odsapnął, jakby przez całe popołudnie wstrzymywał oddech. – Chętnie sobie chlapnę. – Billy. – Simon położył dłonie na kościstych ramionach przyjaciela. – Jeżeli sądzisz, że zabiorę cię do jednego z tych barów, żebyś stoczył piętnaście rund z Arabem uzbrojonym w nóż, a potem spędził resztę weekendu na komisariacie, to się mylisz. Zrozumiano? Twarz Billy’ego zmarszczyła się w uśmiechu. – Tylko pytałem. – Delikatnie klepnął Simona po policzku. – Miło znowu cię widzieć. Milej byłoby bez tego alarmu, ale naprawdę myślałem, że ten mały skurwiel chce podpieprzyć mój wóz. Dobra, co robimy? Kiedy wrócili do hotelu, goście wokół basenu zaczynali się budzić z letargu wywołanego jedzeniem, piciem i słońcem. Simon obserwował ich z tarasu, kiedy Billy wyszedł z piwem w dłoni, na pozór całkiem uspokojony po niedawnych przeżyciach. – Cóż, mój synu – zwrócił się do Simona – to jest życie. – Spojrzał w dół, w stronę basenu. – Ojej, ojej… od tego wszystkiego aż oczy za chodzą łzami. Trzeba by mieć szczęście, żeby z tego, w co są ubrani, zrobić sześć chusteczek do nosa. Panie najwyraźniej sprawiały wrażenie zdecydowanych opalić prawie całe ciało, bo były nagie, jeśli nie liczyć jaskrawych trójkącików, na ogół trochę

mniejszych od ich olbrzymich okularów. Simon popatrzył nad murem i kuksnął Billy’ego. Ledwie widoczny w cieniu wysokiego cyprysa błyskał czubek łysej głowy. – To nasz sąsiad. Wydaje mi się, że na lato zrezygnował z telewizji. Simon poprowadził Billy’ego nad basen i przedstawiał go, obserwując z rozbawieniem, jak mały fotograf koniecznie chce ściskać ręce wszystkich kobiet, daje nura i pochyla głowę, na ile pozwala przyzwoitość, nad szeregami wysmarowanych olejkiem ciał. Simon się oddalił, kiedy Billy pytał Angelę, czy była kiedyś modelką – ileż razy stosował ten trik? – i poszedł na poszukiwanie Nicole i Ernesta. Był to, mówili wszyscy, najcudowniejszy wieczór, bezwietrzny i ciepły, z niebem zarumienionym od ostatnich promieni słońca, a górami zasnutymi ciemnofioletową mgiełką. Taras się zapełniał, miejscowi i obcy obchodzili się dokoła z grzecznym zainteresowaniem, a Ernest, olśniewający w różowym lnie, zachęcał, aby się ze sobą mieszali. Nicole i Simon, uzbrojeni w butelki szampana, powoli poruszali się w tłumie, napełniali kieliszki i podsłuchiwali strzępy rozmów. Francuzi gwarzyli o polityce, Tour de France i restauracjach. Grupa pracowników reklamy jak zawsze mówiła o reklamie. Obcokrajowcy i właściciele domów letnich porównywali katastrofy hydrauliczne i z mieszaniną niedowierzania i tajonej satysfakcji kiwali głowami nad ostatnim nadmiernym skokiem cen nieruchomości. Billy Chandler ze swoim aparatem podchodził ładne kobiety; zawsze powtarzał, że nie potrafią się oprzeć fotografowi zajmującemu się modą. Dziewczyny z drogich magazynów, po zamianie czarnych mundurków i ciemnych okularów na luźne jasne bluzki, obcisłe legginsy i wyrazisty makijaż, kradły pomysły wnętrzarzowi specjalizującemu się w przerabianiu wnętrz starych prowansalskich domów wiejskich tak, aby przypominały mieszkania w Belgravii. Johnny Harris obserwował ich wszystkich i czekał, aż podziałają trunki. Ludzie trzeźwi zbytnio się liczą ze słowami. Simon znalazł go na skraju grupy, w której stali Filip Murat, francuski

pisarz narzekający na sławę, i młoda dziedziczka z Saint -Remy, z kilkoma kilogramami złotej biżuterii i wiecznie skwaszoną miną. – Masz jakieś sensacje, Johnny? Harris uśmiechnął się z ulgą. – Nie rozumiem z tej ich gadaniny ani jednego cholernego słowa. Potrzebny mi anglojęzyczny plotkarz, który koniecznie będzie chciał mi się zwierzać. – Pociągnął łyk szampana. – Ideałem byłby miły, gadatliwy emigrant, który nie wie, co oznacza słowo dyskrecja. Simon przebiegł wzrokiem po tłumie kiwających się, gadających głów, aż wreszcie znalazł twarz, której szukał – pucołowatą, ogorzałą i ożywioną, w obramowaniu kędzierzawych, jasnobrązowych włosów do ramion. – Oto dziewczyna dla ciebie – powiedział. – Jest pośredniczką w handlu nieruchomościami, kręci się tu od piętnastu lat. Jeśli chcesz, żeby plotka rozprzestrzeniła się jak grypa, wystarczy powiedzieć jej w największym zaufaniu. Nazywamy ją Radio Lubéron. Przepchnęli się przez ciżbę i Simon otoczył ramieniem pulchne nagie plecy kobiety. – Wykradnę cię stąd, bo chcę, byś poznała dżentelmena z prasy. Możesz opowiedzieć mu wszystko o naszych uroczych sąsiadach. Johnny, to Diana Prescott. – Johnny Harris. – Podali sobie ręce. – Prowadzę małą rubrykę w „News”. Simon twierdzi, że pani umożliwi mi poznanie kolorytu lokalnego. Popatrzyła na niego szeroko otwartymi, wytrzeszczonymi niebieskimi oczami i zachichotała. – Tak to teraz nazywają? No, więc od czego chciałby pan zacząć? Od głównych dziesięciu snobów? Aktorów, którzy nie grają? Mafii wnętrzarzy? Ludzie myślą, że to dziura zabita deskami, ale dosłownie się tu kotłuje. – Umieram z ciekawości – oświadczył Johnny. Zawładnął butelką

trzymaną przez Simona. – To będzie tylko między nami dwojgiem i niezliczonymi milionami moich czytelników. Zachichotała po raz drugi. – Dopóki nie podasz mojego nazwiska, kochanie. – Pozwoliła sobie dolać szampana i Simon zrozumiał, że już jest trochę podchmielona. – No, więc widzisz tam tego wysokiego, siwego, pochy lonego mężczyznę, wyglądającego tak strasznie przyzwoicie? Wydaje te przyjęcia… Simon przeprosił i zostawił Harrisa, który niewątpliwie miał przed sobą owocny wieczór. Picie na pusty żołądek wywołało lekki zawrót głowy, więc ruszył do bufetu przygotowanego w restauracji, kiedy ktoś ujął go za ramię. Obróciwszy się, ujrzał Jeana-Louisa w tenue de fête – łososiowej koszuli i marynarce koloru lodów waniliowych – oraz mężczyznę w ciemnoniebieskim garniturze i krawacie. – Proszę pozwolić – uśmiechnął się Jean-Louis – że przedstawię mojego kolegę, Enrica z Marsylii. Enrico mógłby przyjść prosto z jakiegoś zebrania dyrekcji – tradycyjnie ubrany, starannie ogolony – gdyby nie jego dziwny bezruch, zimne ciemne oczy patrzące bez zmrużenia oraz blizna ukośnie biegnąca przez szyję i niknąca za kołnierzykiem koszuli. Nie zrobił jej rzucony w biurze spinacz do papieru. Enrico, jak powiedział Simonowi Jean-Louis, zajmował się prywatnymi ubezpieczeniami. Enrico uśmiechnął się dolną połową twarzy. Oświadczył, że z wielką przyjemnością będzie służyć pomocą, jeśli jakąś sprawę w hotelu monsieur uzna kiedyś za pilną albo zbyt delikatną dla policji. Zapalił papierosa i przez dym w zadumie patrzył na Simona. Taki piękny hotel, tak blisko Marsylii, może stanowić pokusę dla pewnych… elementów z wybrzeża. Jean-Louis kręcił głową i cmokał. Beh oui. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. Simon poczuł nagle, że trochę za impulsywnie zabrał się do hotelarstwa. Enrico miał w sobie coś groźnego, mimo ugrzecznienia i niezmiennie nieszczerego uśmiechu. Nie miało to nic wspólnego ze zwykłymi

ubezpieczeniami. Dzięki Bogu za zaprawę zdobytą w reklamie, pomyślał Simon. Przynajmniej wiem, co począć w takiej sytuacji. – Umówmy się na lunch, Enrico – powiedział. – Żebyśmy mogli pogadać spokojnie. Pani Gibbons z ostrożnością poruszała się w lesie nóg, przezornie omijając pantofle na szpilkach i kałuże szampana, wodząc pyskiem po kamiennych płytach w poszukiwaniu upuszczonych kanapek. Dotarła do kamiennej ławki na skraju tarasu i przekrzywiła głowę. Pod ławką leżał przedmiot duży, interesujący. Obwąchała go. Nie poruszył się. Spróbowała go nadgryźć i okazał się przyjemnie mięsisty. Podniosła go i rozejrzała się za miejscem, z dala od całego tego hałasu i tych nóg, gdzie mogłaby go zniszczyć w spokoju. Pół godziny później „Harpers & Queen” uznała, że czas poprawić makijaż, i sięgnęła po torebkę. Jej wrzask trwogi przedarł się przez gwar i kazał Simonowi przepychać się między gośćmi w niejasnym przewidywaniu, że zobaczy Billy’ego Chandlera szykującego się do walki z rozwścieczonym mężem. – Moja torebka! – darła się „Harpers & Queen”. – Ktoś wziął moją torebkę! Simon ponownie odegnał myśl o jedzeniu i przyłączył się do oszalałej dziewczyny, która rozpoczęła poszukiwania od rabatki z lawendą i prowadziła je dalej wśród gości, aż nad basen. W miarę jak łowy się przeciągały, „Harpers & Queen” coraz bardziej histerycznie wyliczała zawartość. Absolutnie całe jej życie znajdowało się w torebce, a myśl o utraconym kalendarzyku wywołała kolejny jęk rozpaczy. Simon, któremu burczało w brzuchu i znów zaczynała dokuczać głowa, nie był w nastroju do słuchania teorii Jeana-Louisa, że torebka może już być za granicą włoską, tak szybko działają miejscowi rabusie. Beh oui. Jeden z kontyngentu reklamowego podleciał do Simona, z ciemnymi okularami na łańcuszku podskakującymi na piersi.

– W porządku. Znaleźliśmy zgubę. Simonowi trochę ustąpił ból głowy. – Bogu dzięki. Gdzie jest? – Pod tym dużym stołem w restauracji. „Harpers & Queen” o mało nie zemdlała w przypływie ulgi, po czym znów zdrętwiała z przerażenia. Przypuśćmy, że ktoś opróżnił torebkę, ukradł jej życie, może nawet kalendarzyk z wszystkimi tymi prywatnymi numerami telefonów tak pieczołowicie zbieranymi od lat? Przez chwilę zaglądała jej w oczy ruina towarzyska. – Nie, nie, nie – powiedział facet od reklamy. – Chyba niczego nie brakuje. Właściwie. Kiedy dotarli do długiego bufetu, zastali grupkę przykucniętych przy nim osób, które najwyraźniej przemawiały do obrębka obrusa. Jedna z nich podniosła wzrok. – Próbowaliśmy ją skusić musem łososiowym i plackiem lotaryńskim, ale nie okazała zainteresowania. Simon i „Harpers & Queen” rzucili się na podłogę i na czwora kach zerknęli pod obrus. Pani Gibbons odwzajemniła ich spojrzenie i wywinęła różowe wargi upstrzone kawałkami niebieskiej okładki brytyjskiego paszportu. Warknęła krótko i ponowiła atak na tampax. – O Boże! – powiedziała „Harpers & Queen”. – O cholera – powiedział Simon. – Gdzie jest Ernest? Françoise usilnie starała się zrozumieć małego angielskiego fotografa. Był przecież bardzo uroczy, a wcale nie jest przykro stanowić przedmiot tak pochlebnej uwagi, nawet jeśli Anglik posługuje się paroma zaledwie słowami francuskimi. – No więc, mała – mówił – zróbmy parę dla „Vogue”. Znasz „Vogue”, prawda? Magazyn le top. – Cofnął się i przechylił głowę. – Dobrze. Zrobimy

cię tu na kanapie. – Poklepał siedzenie, a Françoise przycupnęła na brzeżku. – Nie, uważam, że na leżąco byłoby lepiej – très relax, okay? Mogę? – Układał Françoise, aż wreszcie wyciągnęła się na kanapie. – Tak. Teraz lepiej. – Ukląkł przy niej. – No, myślę, że ta noga zgięta – proszę, proszę – i te dwa górne guziki… tak, pozwól mi… i spódnica, ach tak, czarująco… Espadryle Ernesta, w różowe i białe paski, nie robiły hałasu, kiedy szybko przechodził przez recepcję, kierując się do restauracji. Przystanął raptownie, z brwiami tak uniesionymi, że o mało nie sięgnęły włosów, i odkaszlnął znacząco. Billy Chandler z uśmiechem obejrzał się przez ramię. – Robię parę próbnych zdjęć, Ern. Nie widziałeś mojego światłomierza, co? – Zakładam, że nie był ukryty w bluzce tej młodej damy? Czy też jeszcze nie skończyłeś szukać? – Opracowywaliśmy naprawdę artystyczną pozę, Ern, to wszystko. – Mrugnął. – Wiesz, lepiej już idź. Słyszałem, jak woła cię Simon. Ernest prychnął. – Przyślę tu pana Bonetto, a wtedy będziesz mógł zrobić artystyczny portret ojca i córki. Nie zaczynaj bez niego, dobrze? Grupka otaczająca stół odstąpiła do tyłu i patrzyła, jak Ernest łajaniem skłania panią Gibbons do oddania tego, co pozostało z jej przekąski, a następnie wypędza ją, ona zaś bierze ogon pod siebie i zmyka do kuchni, szukać współczucia u madame Pons. Zrozpaczona „Harpers & Queen” zbierała resztki i składała je na wilgotny, przeżuty stosik na stole. Kalendarzyk uniknął poważnych uszkodzeń, ale było wątpliwe, czy karty kredytowe przepuści jakakolwiek maszyna, nieprzygotowana na to, że będą na nich odciśnięte ślady zębów, potrzebny też będzie nowy paszport. „Harpers & Queen” z wściekłością spojrzała na Simona, a jej szkarłatne wargi zacisnęły się w wąską, poirytowaną kreskę. Coś trzeba zrobić.

Ale co? Konsulat brytyjski w Marsylii jest zamknięty na weekend. Simon pogodził się z myślą, że niedzielny ranek spędzi przy telefonie i będzie próbował wytropić konsula. Ernest poprowadził „Harpers & Queen”, ściskającą strzępy swej torebki, do najbliższej butelki szampana, a widzowie odeszli w stronę muzyki dobiegającej z domku przy basenie. Dochodziła północ, kiedy Simon zasiadł do lunchu przy małym stoliku w kącie tarasu, rozkoszując się iluminacją i tym, że wreszcie jest sam. Gdyby nie ten cholerny pies, wszystko szło dobrze. Nikt się chyba niebezpiecznie nie zalał, nikt się nie kłócił, nikt nie uderzył Billy’ego Chandlera. Ktoś musi prędzej czy później wpaść do basenu, ale w sumie wieczór był udany. Simon wziął do ust kęs łososia i pozwolił sobie na chwilę odprężenia. – Patron wypoczywa po trudach. – Johnny Harris przysunął sobie krzesło i usiadł. – Jak tam twoja twarz? Boli od tych ciągłych uśmiechów? Simon przełknął i skinął głową. – A ty? – Czuję się troszkę gorszy. – Harris nalał sobie wina. – Angela nigdy mi nie mówiła, że miała celujący z języków nowożytnych. Paplała z żabojadami, a ja stałem jak głąb. Ciągnęli do niej jak muchy. To prawdziwe zaskoczenie. Nie wygląda na typ naukowca. Simon przypomniał sobie strój wieczorowy Angeli – krótką sukienkę bez pleców i wysokie obcasy, które przyciągały pełne zachwytu spojrzenia madame Pons – i wybuchnął śmiechem. – Oni lubią intelektualistki, ci Francuzi, zwłaszcza blondynki z długimi nogami. Powiedz mi, czy Radio Lubéron było interesujące? Harris wyciągnął z kieszeni notes i przerzucał kartki. – Większość z tego jest zdumiewająca, ale całkiem nie nadaje się do druku. Czy wiesz, że w jednej z okolicznych wsi jest staruch, który płaci dziewczętom za to, że wspinają się po zasłonach, podczas gdy on patrzy, słucha Wagnera i zalewa się portwajnem? To Anglik.

– Domyślam się – rzekł Simon. – Francuz nie piłby portwajnu. – Popatrzmy. – Harris zajrzał do notatek. – Orgie w ruinach, machlojki w handlu nieruchomościami – mnóstwo wie na ten temat – mafia wnętrzarzy, podrabiane antyki, autentyczne wstręciuchy jak nasz przyjaciel pan Crouch i jego uczniowie… – Harris urwał i pokręcił głową. – A ja myślałem, że tu najbardziej ekscytujące jest patrzenie, jak rosną winogrona. Bynajmniej. Wszystko od cudzołóstwa do rachunków w bankach szwajcarskich, wybieraj, co chcesz. Doprawdy nie inaczej niż w Weybridge. – Przekonuję się o tym – rzekł Simon. Popatrzył nad ramieniem Harrisa i zobaczył, że uśmiechają się do niego Jean-Louis i Enrico z Marsylii. – Cudowny wieczór – oświadczył Jean-Louis. – Jestem zachwycony, że sprawa torebki sama się rozwiązała. Czworonożny przestępca, c’est drôle, non? – Bardzo śmieszne – przyznał Simon. Enrico podniósł do ucha rękę z rozstawionym kciukiem i małym palcem. – Lunch? – Już się na niego cieszę, Enrico. – Ciao, Simon. Harris odwrócił się, aby popatrzeć na wychodzących mężczyzn. – Ponury typ, ten w ciemnym garniturze. Kto to taki, miejscowy polityk? – Robi w ubezpieczeniach. – Na twoim miejscu byłbym skłonny zapłacić składkę. Harris popatrzył w stronę domku przy basenie, gdzie Angela popisywała się na parkiecie swymi umiejętnościami, tańcząc z Filipem Muratem, i uznał, że jego obecność tam jest pożądana. Simon na powrót zabrał się do jedzenia. Kiedy dwie godziny później odnalazła go Nicole, spał na krześle, a w palcach trzymał do połowy wypalone cygaro.

19 Była czwarta, słońce nadal waliło obuchem upału po głowie. Ernest z radością zszedł z tarasu, na którym omawiał wymogi dietetyczne wegetarianina z Düsseldorfu, i skrył się w chłodzie swego biura za ladą recepcji. Hotel zażywał sjesty; posprzątano ze stolików po lunchu, nakryto je do obiadu, rząd prawie nieruchomych ciał smażył się nad basenem, obracając się czasem jak kurczęta na rożnie. Przed szóstą niewiele się wydarzy. Ernest posłał Françoise po coś do jedzenia i zabrał się do przeglądania bieżącej korespondencji, zadowolony na widok pliku listów z prośbą o rezerwację. Sezon bardzo ładnie się zapowiada, pomyślał. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych głównych drzwi, kroki i ciężki oddech. Odepchnął listy na bok i wstał. – Jo-ho! – rozległ się głos. – Jest tu ktoś? Ernest nigdy nie widział aż takiego dryblasa. Młody człowiek miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i był muskularny. Na jego ubranie składały się czarne szorty kolarza i ciemna od potu koszulka bez rękawów ozdobiona napisem „U. Teksaski. Cztery czy pięć najszczęśliwszych lat twojego życia”. Krótkie jasne włosy, niebieskie oczy i szeroki fluorowobiały uśmiech ukazujący idealne, równe zęby, rozprowadzane chyba tylko w Ameryce. – Dzień dobry – powiedział Ernest. – Czym mogę służyć? – Witam. – Młody człowiek wyciągnął rękę. – Boone Parker? Szukam Simona Shawa? – Podobnie jak wielu Amerykanów, podnosił głos pod koniec każdego zdania, przez co zamieniał je z twierdzącego na pytające. – Miło mi cię poznać, Boone. Oczekiwaliśmy ciebie. Ja jestem Ernest. – Młody człowiek skłonił głowę. – Pan Shaw powinien tu być za parę minut. Podejrzewam, że mógłbyś się czegoś napić. – Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do baru na dole. – Na co masz ochotę? – Dwa piwa? Byłoby cudownie.

– Oczywiście – odparł Ernest. – Po jednym do każdej ręki. Boone wypił pierwsze piwo jednym na pozór nieprzerwanym haustem i westchnął zadowlony. – Oj, tego mi było potrzeba. Przyjechałem na rowerze? – Uśmiechnął się do Ernesta. – Macie tu dookoła paskudne górki. Wolniej rozprawiając się z drugim piwem, Boone dzielił się z Ernestem pierwszymi wrażeniami z Francji, którą uważał za całkiem przyjemną, choć nie poznał zbyt wielu dziewczyn. Ale cudownie jest być tutaj, w kolarskiej stolicy świata, bo to jedna z jego pasji – albo, jak to określił, główny bzik. To i gotowanie. Nie potrafi się zdecydować, czy być drugim Gregiem Lemondem, czy drugim Paulem Bocuse’em. To kółka przeciw posiłkom. Ernest z trudem wyobrażał sobie tego sympatycznego młodego potwora pochylonego nad kuchnią albo krojącego w kostkę szalotki tymi olbrzymimi łapami, Boone wyjaśnił jednak, że to dziedziczne. – Mój tata jest w branży gastronomicznej, Ernie. Żywność mam w genach? Gotowałem w wieku dziewięciu lat – tylko jajka i odgrzewaną fasolę, i takie tam rzeczy – a teraz interesuje mnie cuisine. O mało nie poszedłem do jednej z tych szkół kulinarnych w Paryżu, wiesz? Do takiego miejsca, gdzie dostajesz w tyłek, jeśli nie potrafisz zrobić zupy pomidorowej z jedną ręką uwiązaną za plecami. Przepadam za tą poważną francuską głupotą. – Cóż, panie Boone, chyba będziesz musiał poznać naszą szefową. Jak tam twój francuski? Boone podrapał się w głowę i wzruszył ramionami. – Dość kiepski? Dobrze znam hiszpański, ale z tym się chyba tutaj daleko nie zajedzie. Uczę się. – Wypił resztkę piwa i popatrzył na zegar za ladą. – Rany, powinienem jechać. Mam zajęcia o piątej. – Powiem panu Shawowi, że wpadłeś. – Pewnie. Miło było z tobą pogadać, Ernie. Trzymaj się, słyszysz?

Ernest podszedł do drzwi i patrzył, jak Boone odjeżdża, stojąc na pedałach. Cóż za ujmujący młody człowiek, pomyślał, i całkiem niezepsuty, wcale nie tego można by się spodziewać po synu miliardera. Ale czasem mówi dziwacznie. Trzymaj się? Ernest pokręcił głową i wrócił do biura. Nicole i Simon, zarumienieni i pełni poczucia winy, bo popołudnie spędzili w łóżku, po przyjściu do hotelu zastali Françoise i Ernesta przygwożdżonego do ściany przez drobną, rozwścieczoną kobietę. Simon poznał w niej żonę sąsiada-podglądacza. Na jego uśmiech odpowiedziała lodowatym skinieniem głowy. Madame miała podstawy sądzić, że jedna z pań mieszkających w hotelu wystawia się na słońce właściwie naga. Simon próbował robić przerażoną minę i tłumaczyć madame, że to po prostu cielisty kostium kąpielowy, ale przeszkodziło mu pojawienie się Francuza, zaczerwienionego i oburzonego. Gość zażądał, aby Ernest coś zrobił z facetem, który podgląda jego żonę przez mur i nie chce ruszyć się z miejsca. Incroyable! Na chwilę zapadło milczenie, kiedy protagoniści zrozumieli, że rozwścieczeni stanęli twarzą w twarz, po czym odwrócili się od siebie, aby dalej z sykiem składać zażalenia zgromadzonemu kierownictwu. – Impudent voyeur! – Nudiste! – Insupportable! – Scandaleux! Simon delikatnie poprowadził madame do drzwi, kiwając głową z całą powagą, na jaką umiał się zdobyć, podczas gdy Ernest robił to samo z mężem, ale kierował się w przeciwną stronę. Nicole i Françoise zniknęły w biurze, z absolutną powagą na twarzach. Kiedy po paru minutach przyłączył się do nich Simon, nie wyglądał na człowieka, który odniósł przekonujące dyplomatyczne zwycięstwo. – Nie wiem, z czego się śmiejecie – rzekł do nich. – To kryzys moralny.

Tak powiedziała mi madame. – Co możemy zrobić? – Bóg raczy wiedzieć. Zaproponowałem podwyższenie muru, ale oświadczyła, że to zasłoni im światło. Françoise zachichotała. – Niech pan kupi mężowi krótszą drabinę. Simon postukał się w czoło. – Oczywiście. Jak cudownie jest mieć logiczny francuski umysł. Razem z Nicole poszli do Ernesta, który ugłaskał męża tajną bronią hotelarza, szampanem dla dwóch osób, i teraz nucił radośnie w restauracji, robiąc małe poprawki w nakryciu do stołów. Opowiedział im o wizycie Boone’a Parkera – taki miły młody człowiek i fantastycznie zbudowany – po czym wyciągnął z kieszeni list. – Przyszedł tylko na adres hotelu, ale chyba jest do ciebie. – Podał kopertę Simonowi. – Masz wuja-artystę? Jeśli go masz, trzymałeś go w wielkiej tajemnicy. Ernest popatrzył na duże pismo maniaka na kartce papieru z nagłówkiem Pensione San Marco. Czołem, młody draniu! Wiadomość o otwartym przez Ciebie hotelu dotarła do mnie tu w Wenecji, gdzie muza i ja napawamy się niebiańskim widokiem 50 000 japońskich turystów. Malowanie jest całkiem niemożliwe. Wzdycham do światła i przestrzeni, zapachu tymianku i lawendy, widoku skóry o barwie miodu, surowej perspektywy skał wieczyście sięgających wzwyż ku nieznośnemu błękitowi nieba. Ach, Prowansja! Mam wystarczające fundusze na bilet kolejowy do Awinionu i powiadomię o terminie przyjazdu, aby dało się poczynić odpowiednie przygotowania. Nie potrzebuję natychmiast wracać do siebie do Norfolku, więc będziemy mieli

pod dostatkiem czasu na odnowienie cennej więzi, która jest mi droga ponad wszystko. Do niedługiego, jak mówicie we Francji! Twój kochający wuj William PS Niektórzy bardziej oświeceni krytycy sztuki nazywają mnie teraz „Goyą z Norfolku”. Kłócenie się z nimi byłoby z mojej strony fałszywą skromnością. Wprowadź na scenę nagie kobiety w pozycji leżącej, drogi chłopcze! Moje pędzle jeżą się w oczekiwaniu. – Cholera. – Simon podsunął list Nicole. – Chyba ci o nim nie mówiłem, prawda? Nicole marszczyła się nad listem. – Czy ten wuj jest sławnym artystą? – Nie tak sławnym, jak by chciał. Widuję go raz na trzy, cztery lata i zawsze jest spłukany, zwykle ucieka przed jakąś wdową, której obiecał małżeństwo… – Simon urwał i popatrzył na Ernesta. – Nie możemy pozwolić, żeby długo zajmował tu pokój. Myślałby, że już umarł i poszedł do nieba. Nigdy byśmy się od niego nie uwolnili. – Wobec tego, mój drogi – rzekł Ernest – lepiej znajdźmy mu wdowę, co? Czy dobrze się ten wuj William prezentuje? Simon cofnął się myślą do ostatniego razu, kiedy widział swojego wuja, który w starym sztruksowym ubraniu, koszuli z nadwyżek wojskowych i wyświechtanym krawacie przypominał niezasłane łóżko, a zalatywał whisky i terpentyną. – Nie w zwykłym rozumieniu tych słów, Ern, na pewno nie. Ale kobietom chyba się podoba. – Ach, więc jest nadzieja. Cherchez la veuve, Nicole. – Ernest pomachał parze idącej od basenu, aby się przebrać do obiadu. – Muszę lecieć. Na dziś mamy komplet – cały Lubéron słyszał o drogiej madame Pons. – Ostatni raz

pociągnął za najbliższy obrus i zniknął w kuchni. – Oto człowiek – powiedziała Nicole – który znalazł dla siebie zawód. Jest taki szczęśliwy. Wiesz, wszyscy za nim przepadają. – To dziwne. Zamieniliśmy się miejscami. Jest całkiem na odwrót, niż było w Londynie. Ja mam nieomal wrażenie, że muszę się umówić, jeśli chcę go zobaczyć. Wiesz, co mi powiedział? „Musimy któregoś dnia zjeść razem lunch i pogadać”. Bezczelny stary łobuz – roześmiał się Simon. – Miałem zwyczaj mówić mu dokładnie to samo. – Czy to cię martwi? Simon przyjrzał się jej twarzy. Półuśmiech niezupełnie pasował do poważnych oczu. – Och, jakoś do tego przywyknę. Nicole wyciągnęła rękę i poprawiła zmięty kołnierzyk jego koszuli. Jak może mężczyzna wyglądać nieporządnie, kiedy się tylko przechadza? – Jeśli cię to trapi, musisz o tym porozmawiać. Nie bądź taki angielski. – Racja. – Pożądliwie łypnął na nią okiem, podłożył dłonie pod jej pośladki i podniósł ją z ziemi, tuląc twarz do jej szyi. Kelner wychodzący z kuchni stanął jak wryty, wymamrotał „Bon appétit” i wycofał się za drzwi. Nic dziwnego, myślał później Simon, że tylu osobom marzy się posiadanie restauracji. Rozejrzał się po tarasie. Wszystkie miejsca zajęte, ożywione brązowe twarze błyszczą w blasku świec, śmiech i rozmowy wzlatują pod niebo, a Ernest, kucający, aby goście nie musieli podnosić głów, kiedy z nim rozmawiają, chodził od jednego zadowolonego stolika do drugiego. Wydawało się to takie łatwe. Żaden obserwator tej panoramy spokojnego rozradowania nie potrafił sobie wyobrazić wysiłku i kontrolowanej paniki w kuchni, które to poprzedzały – pociętych palców, oparzeń, sosów robionych w ułamku sekundy, potu, przekleństw i rozlewanych płynów, i zawsze przed wynurzeniem się z chaosu na widok publiczny, przybierania spokojnej miny, uspokajania drżących rąk

i uzbrajania się w troskliwą, niespieszną cierpliwość cechującą dobrego kelnera. Simon próbował zgodnie ze stereotypem określić, do jakiej narodowości należą twarze. Grupa krzepkich, nadmiernie opalonych i przesadnie obwieszonych biżuterią mężczyzn i kobiet, którzy zamówili bordeaux, a nie miejscowe wino, to zapewne Niemcy – zamożni, grubi i głośni. Przy każdym stoliku, nad którym unosi się chmura dymu papierosowego, siedzą niewątpliwie Francuzi, tak jak przy stoliku dla niepalących, gdzie pije się więcej wody niż wina, powinni siedzieć Amerykanie. Anglicy grubo nakładali masła na chleb i zamawiali najcięższe desery. Szwajcarzy jedli ładnie i nie trzymali łokci na stole, z regularnością zegarków pociągając raz łyk wina, raz wody. Simon z uśmiechem patrzył, jak Ernest sunie między stolikami, dostrzega wszystko. Wyglądał tak, jakby od lat prowadził restaurację. Oto człowiek, który znalazł dla siebie zawód, powiedziała Nicole. A oto człowiek, pomyślał Simon, który nadal go szuka. Teraz, kiedy sprostał wyzwaniu, jakim było wykończenie i otwarcie hotelu, poczuł, że znalazł się w dołku. Ernest i Nicole pewnie wszystkim kierowali, ustalał się pewien rytm, a jedyną osobą bez stałego zajęcia pozostawał właściciel. Czy może przez kilka następnych lat ugłaskiwać gości i uspokajać rozwścieczoną sąsiadkę? Czym się to różni od ugłaskiwania klientów i załatwiania spraw z Zieglerem i Jordanem? Skala problemów jest na pewno inna, lecz technika ich rozwiązywania podobna: takt, cierpliwość i pic. Simon wyszedł z restauracji, po drodze kiwając głową i obdarzając stoliki uśmiechami. Udał się do biura, gdzie Nicole i Françoise siedziały nad butelką wina i wieczornym stosem papierków. Nie miał tu wiele do roboty. Nicole wyprosiła go machnięciem ręki, przesłała mu całusa i powiedziała, że zobaczą się w domu. Na dworze ogarnęło go nocne powietrze, które teraz zaczynało się robić chłodniejsze, dostrzegł światła jeszcze zapalone w kawiarni i wstąpił tam na kieliszek marca, spragniony towarzystwa. Ambrose Crouch, siedzący przy stoliku pod ścianą, oderwał wzrok od

„Sunday Timesa” z ubiegłego tygodnia. W karafce przed nim zostało pół kieliszka sinawego osadu. Powinien był coś zjeść. Z urazą wpatrzył się w plecy Simona i wino, które pił wytrwale przez cały wieczór, skwaśniało mu w żołądku. – Ucieka pan od swoich przyjaciół turystów? Na dźwięk głosu Croucha Simon odwrócił się od baru, poznał złośliwą twarz i ponownie zajął się swoim drinkiem. – Co jest? Rozmawia pan teraz tylko z bogatymi Niemcami, tak? Całuje fryca w dupę i zabiera mu pieniądze? – Crouch dopił wino i wybuchnął śmiechem. – Oczywiście nie brak panu praktyki. W reklamie wie się na ten temat wszystko. Simon z westchnieniem podszedł do stolika. Crouch podniósł na niego oczy. – Wizyta właściciela. Jestem zaszczycony. – Myślę, że jest pan zalany. Czemu nie pójdzie pan do domu? – Ta kawiarnia do pana nie należy. – Crouch dotknął palcami pustego kieliszka i odchylił się na oparcie krzesła. – Czy też to kolejny z pańskich planów? Ładna, gustowna renowacja dla turystów? Simon wahał się przez chwilę, czy nie wyjść. Górę wzięła irytacja. Usiadł. – Sam pan jest tylko turystą. Po prostu mieszka pan tu dłużej od innych. Jest pan tak samo tutejszy jak ja, a na dodatek obłudny – wszystkie te bzdury w pańskich felietonach o okropnościach postępu; postęp jest dobry, kiedy panu pasuje. – Czyżby? – Oczywiście, że tak. Ma pan telefon, ma pan faks, ma pan elektryczność, rozumiem, że i łazienkę. To postęp, prawda? – A jak pan nazywa najazd na te wsie ludzi, którzy odnawiają domy używane tylko przez dwa miesiące w roku?

– Sądzę, że wolałby pan, aby im pozwolono się rozlecieć. Wie pan równie dobrze jak ja, że młodzi od lat wyjeżdżają, ponieważ wolą pracę w mieście niż na roli. Niektóre z tych wsi wymarłyby bez turystyki. Crouch posłużył się szyderstwem. – Gdzie ja to już słyszałem? – Tak się składa, że to prawda. – Więc musimy się pogodzić z polami golfowymi i butikami, i pa skudnymi małymi willami, i korkami na szosach – rozumiem, że to pan ma na myśli, kiedy pan mówi o ratowaniu wiosek? – Turystyka jest faktem. Można ją organizować dobrze albo źle, ale nie można jej ignorować i liczyć, że zniknie. – Ja jej nie ignoruję, jak panu wiadomo. Simonowi wyczerpały się marc i cierpliwość. – Nie, bynajmniej. Przeciwnie, zarabia pan na życie, wieszając na niej psy, i czasami nie ma pan nawet odwagi podpisać się pod własnymi opiniami. Crouch popatrzył na niego z uśmiechem, który rozlał się po przebiegłej, zapijaczonej twarzy. – Nie wiem, o czym pan mówi. Inni też podzielają moje przekonanie, że turystyka to wulgarna epidemia. Simon odsunął krzesło i wstał. – A gdzie ci inni jeżdżą na urlopy? Czy też z poczuciem wyższości zostają w domu? Było to niezadowalające pociągnięcie, myślał Simon, kiedy wychodził z kawiarni, spór, który chętnie by kontynuował z każdym rozmówcą mniej obrzydliwym od pijanego dziennikarza. Przez chwilę stał wpatrzony w spłowiały niebieskoczarny atrament nieba i przyznawał w duchu, że mimo wszystko sprzeczka sprawiła mu przyjemność. Stanowiła odmianę po

ustawicznych żarcikach wymaganych od zawodowego gospodarza. I zmusiła do myślenia. Rozwój turystyki uczynił z prawie każdego śródziemnomorskiego wybrzeża zatłoczony, zanieczyszczony koszmar. Czy to obejmie i Prowansję? Czy też jakieś nauczki nie poszły na marne? Crouch niewątpliwie miał rację, chociaż to snob i protekcjonalny kutasina. Simon uśmiechnął się pod nosem w ciemnościach. Zachodzi obawa, że nabierze rozsądku. Boone’owi Parkerowi weszło w zwyczaj przyjeżdżanie na rowerze do hotelu niemal każdego popołudnia. Targały nim sprzeczne uczucia: chęć obserwowania madame Pons przy pracy w kuchni i coraz silniejsze pragnienie pokonania bariery językowej utrudniającej mu nawiązanie kontaktu z Françoise. Simona i Ernesta bawił widok ich dwojga, gdy tak krążyli wokół siebie jak para młodych zwierząt, usiłując znaleźć pomost między teksaską angielszczyzną a prowansalską francuszczyzną. Boone potrafił teraz poprosić o swoją porcję pi wa po francusku, a Françoise opanowała podstawowe „baw się dobrze” i „jak się masz”. Pewnego popołudnia wspięli się na wyżyny intelektualne polegające na rozpoznawaniu części ciała, kiedy naukę przerwał telefon z dworca w Awinionie. Z Wenecji przyjechał wuj William. Simon znalazł go w barze dworcowym, siedzącego nad kieliszkiem pastisu i wachlującego się wystrzępioną, pożółkłą panamą. Miał na sobie coś, co wyglądało na te same sztruksowe spodnie, w których ostatnio widział go Simon, wypchane i wyłysiałe ze starości, i pomiętą lnianą marynarkę w kolorze bladego, plamistego sosu waniliowego, tak lubianym przez niemłodych Anglików, którzy wypuszczają się za granicę w ciepłe strony. Jego rumiana, spocona twarz pod splątanymi kosmykami srebrzystych włosów rozjaśniła się, kiedy Simon torował sobie drogę przez stosy bagaży między stolikami. – Drogi chłopcze, cóż to za radość dla mego serca zobaczyć znajomą twarz w obcym kraju – i do tego taką brązową. Dobrze wyglądasz. Widać Prowansja ci służy, bo i czemu nie? – Odgarnął do tyłu włosy, włożył

kapelusz, jednym haustem dopił pastis, wzdrygnął się i zaczął się klepać po kieszeniach. – Mała formalność i będziemy mogli się zbierać. – Wyciągnął garść drobnych i popatrzył na nie skonsternowany, jakby się spodziewał znaleźć zwitek banknotów. – Ach. Myślisz, że przyjmują liry? Simon zapłacił rachunek, wziął dwie popękane skórzane walizki, które wuj William wskazał skinieniem ręki, i ruszył za nim na parking. Stary człowiek zatrzymał się tak raptownie, że Simon o mało na niego nie wpadł. – Patrzajcie! Surowi strażnicy miasta papieskiego. – Wyciągnął ramię w stronę szańców po drugiej stronie drogi. – Powiew historii, porażenie światłem! Zachwycające, zachwycające. Już czuję lekki przypływ natchnienia. – Zejdźmy z drogi autobusowi. W samochodzie wuj William rzucił się na cygara Simona i zapalił jedno z głębokim westchnieniem satysfakcji. Wenecja nie należała do przyjemnych doświadczeń, powiedział. Tłumy i ceny, wszędzie te wstrętne gołębie, nieporozumienie z rachunkiem w pensione – nie, wyjeżdżał bez żalu. Ale cóż za radość znaleźć wsparcie i zakwaterowanie w Prowansji, gdzie artysta może rozkwitać w słońcu. – Mam pewien kłopot ze wsparciem i zakwaterowaniem, wujku Willy. Hotel jest pełny. – Drobiazg, drogi chłopcze, drobiazg. Znasz mnie. Mam nieliczne i niewyszukane potrzeby. – Głęboko zaciągnął się cygarem. – Składane łóżko na poddaszu, zupa i kromka chleba, szlachetna czystość ascetycznego żywota. Simon wiedział, co to oznacza. – Nie brak ci pieniędzy? Wuj William strząsnął popiół z cygara i dmuchnął na jego rozżarzony czubek. – Niestety i mnie dotyka recesja. – Jesteś spłukany.

– Mam trudności ze zdobyciem gotówki. – Jesteś spłukany. – Czekam na przelew. – Jeszcze? Ciągle ten sam? Wuj William uznał dalszą dyskusję o jego finansach za uwłaczającą i zwrócił uwagę na piękno okolicy. Kiedy wydostali się poza peryferie Awinionu i mijali prostytutkę w bmw, teraz w letnim komplecie złożonym z szortów i złotych pantofli na wysokich obcasach, szarmancko uchylił kapelusza, mrucząc: „Urocza, urocza”. Simon pokręcił głową i zastanawiał się, gdzie ulokuje wuja Williama na czas przedłużonego, jak wszystko na to wskazywało, pobytu. W hotelu może pozostać tydzień, nie dłużej. Potem wszystkie pokoje będą zajęte. – O czym tak myślisz, drogi chłopcze? – Usiłowałem wymyślić, gdzie moglibyśmy cię zakwaterować. Jak długo zamierzasz zostać? Wuj William mamrotał z zachwytem, kiedy mijali pole słoneczników, równe rzędy jasnych główek zwróconych w tę samą stronę, jakby każdą z nich ustawiono z osobna. – Kto wie? Miesiąc? Do końca życia? Pomyśl o latach, które Cézanne spędził na malowaniu Sainte-Victoire. – Machnięciem cygara wskazał na widok. – Ten cudowny krajobraz – turnia, oliwka, zielona winorośl – to trzeba popijać powoli, jak dobre wino, a nie jednym haustem. Zmiany pór roku, jestem całkiem pewien, staną się niewyczerpanym źródłem natchnienia. – Przechylił się na bok i poklepał Simona po kolanie. – No i ta dodatkowa przyjemność przebywania z kimś, kogo się kocha. – Tego się obawiałem – mruknął Simon pod nosem. Jak należało przewidywać, wuja Williama zachwycił hotel, a ponieważ nie był głupi, zorientował się prawie natychmiast, iż Ernest będzie nieocenionym sprzymierzeńcem. W niespełna godzinę po przyjeździe

zaproponował, że namaluje mu portret. – Głowa o klasycznych proporcjach – powiedział. – Przypominają mi się niektórzy cesarze rzymscy. – A kiedy zaczął nalegać na namalowanie pani Gibbons spoczywającej u stóp Ernesta, stało się jasne, że nawiązuje się między nimi nić porozumienia. Goya z Norfolku okopywał się na lato.

20 Kolarze oddychali bez trudu, ich nogi poruszały się w górę i w dół gładko i miarowo jak tłoki. Komuś obserwującemu ich wspinaczkę po stromej, krętej drodze do Gordes trudno było sobie wyobrazić tamtą pierwszą niepewną wyprawę, z mięśniami jak galareta, przekleństwami i kaszlem. Generał był zadowolony. Wyglądali jak tysiące innych poważnych kolarzy zrzeszonych w klubach, zdolnych pokonać sto kilometrów w słoneczny poranek bez żadnych gorszych objawów niż obfity pot. Zrobili długą pętlę, przez Isle-sur-Sorgue, w górę do Pernes i dalej do Venasque i Murs, zanim wydostali się na D2, a potem przez ostatnie wzgórze z powrotem do Gordes dla zaostrzenia apetytu przed lunchem przygotowanym dla nich w stodole przez Generała. Generał zadał z tym sobie sporo trudu, ustawił krzesła, stół na kozłach oraz ruszt na gambas i grube płaty gigot. Były worki z lodem do pastisu i rosé i kilkanaście butelek châteauneuf oszczędzanych na ich ostatnią niedzielę treningu, ostatnią niedzielę ubóstwa. Pojechał przodem, żeby rozpalić pod rusztem, stał nad nim i patrzył, jak rozmigotany żar wznosi się w powietrze, a węgle z czarnych robią się szare. Nalał pastisu i jak zawsze rozkoszował się widokiem płynu mętniejącego po dodaniu lodu i wody. Generał bez słów wzniósł toast za patrona tych, którzy obrabowują banki. Musi być taki, myślał; we Francji każda rzecz i każdy człowiek ma swojego świętego. Daj nam szczęście, kimkolwiek jesteś, a za tydzień o tej porze będziemy przeliczać łupy. Od drogi doleciały chrząkania i śmiechy, a potem nadeszli ścieżką, prowadząc rowery, aby nie niszczyć opon na kamieniach, uśmiechnięci, masujący pośladki. – Bravo, mes enfants! Komu wody, komu pastisu? Tłoczyli się wokół stołu, ocierając z twarzy pot bawełnianymi

czapeczkami i przepychając się do szklanek i lodu. – Dzisiaj – powiedział Generał – jemy, upijamy się i śpimy w cieniu. Ale najpierw dziesięć minut o interesach. Zaczekał, aż wszyscy sobie naleją i zasiądą przy stole. Siedem ciemnych twarzy zwróciło się do niego. – Bon. – Generał położył na stole siedem par cienkich lateksowych rękawiczek i dwa klucze. – Wszystkim nam wzięto odciski palców, kiedy siedzieliśmy w mamrze, więc tej nocy będziecie w rękawiczkach. Nie zdejmujcie ich nawet po to, żeby podrapać się w tyłek. No więc tu – położył paczkę papierosów na stole – są tylne drzwi, którymi się wydostaniecie. – Przy papierosach postawił swoją szklankę. – Tutaj, na lewo, zaraz za drzwiami, ja zaparkuję ciężarówkę – będę miał cały dzień na zajęcie tego miejsca, więc wiecie, że tam będzie stała. Rowery będą w środku. W ciągu nocy wyjmę je i przymocuję łańcuchem do ogrodzenia dokładnie za ciężarówką. Jeden długi łańcuch, jedna kłódka. Zostańcie w rękawiczkach do chwili zdjęcia łańcucha, dobra? – Siedem głów kiwnęło na znak zgody. – Generał podniósł do góry klucze. – Nimi otwiera się kłódkę. Jeśli zgubicie jeden, jest drugi. Jeśli zgubicie oba, będzie po was. Jojo, Bachir, weźcie po jednym, powieście je sobie na szyi, wsadźcie do nosa, zróbcie, co chcecie, byleście ich nie zgubili. – Generał wziął szklankę, napił się, otarł wąsy. – Mam dla was spodnie i koszulki, które włożycie na strój kolarski. Są stare i nie do rozpoznania. Po prostu je wyrzućcie. Zamoczycie się podczas włamania, ale będziecie mieli całą noc na suszenie rzeczy. – Z uśmiechem rozejrzał się dokoła. – Voilà, c’est tout. Pozostanie nam tylko przeliczyć pieniądze. Są pytania? Mężczyźni w milczeniu wpatrywali się w stos lateksowych rękawiczek i klucze do kłódki. Tyle miesięcy, a teraz prawie nadeszła pora. Generał wiedział, o czym myślą: a jeśli się nie uda? Jeszcze jedna sesja na ławie oskarżonych, jeszcze jeden łajdak sędzia patrzący na nich z góry, jeszcze jedna odsiadka.

– Moi przyjaciele – rzekł – wszystko pójdzie dobrze. Zaufajcie mi. – Poklepał najbliższego sąsiada po ramieniu. – Co jest z wami? Nikt nie zapytał, co będzie na lunch. Wuj William, posługując się urokiem i sprytem wytrawnego pieczeniarza, rozwiązał problem zakwaterowania i pakował walizki przed przeprowadzką do wynajętego we wsi domku Ernesta, gdzie miał zająć wolną sypialnię jako artysta-rezydent. Wyjaśnił, że ważne jest chłonąć osobowość Ernesta, samą istotę człowieka, zanim się spróbuje uchwycić go na płótnie. Mógł to prawdopodobnie rozłożyć na kilka przyjemnych tygodni, zanim się weźmie do pracy, a potem jest posągowa madame Pons. Wcale nie była przeciwna pomysłowi portretu po tym, jak wuj William zmiękczył ją kilkoma pochlebnymi porównaniami z „Odaliską”. Dlaczego Luwr miałby posiadać wszystkie skarby, powiedział i dostrzegł wyraźny błysk w jej oku, kiedy popatrzyła na niego znad kieliszka białego wina. Tak, Prowansja bardzo przypadła wujowi Williamowi do smaku i wcale się nie spieszył z powrotem do przewiewnego domku i zagniewanej wdowy oczekującej go w Norfolku. Jest oczywiście pewien kłopot z płynnością, ale może da się namówić Simona, aby mu poszedł na rękę i wypłacił zaliczkę na poczet tajemniczo opóźnionego przelewu. Tymczasem życie nic nie kosztuje. Wuj William zamknął walizkę, poprawił starą jedwabną chusteczkę, która zasłaniała dwa ukradzione cygara w jego kieszonce, i zszedł na dół, aby rozejrzeć się za kimś, kto mu postawi drinka. Simon i jego gość zajęli stolik w zacisznym kącie. Enrico z Marsylii zdjął ciemne okulary i spoglądając w stronę tarasu, z uznaniem kiwał głową. – Miło mi widzieć, jak dobrze idzie hotel – oświadczył. – Musi pan być szalenie zajęty. Jestem wdzięczny, że wygospodarował pan czas na ten nasz mały lunch. Simon przez wiele dni próbował się od niego wykręcić, ale Jean-Louis robił coraz bardziej złowieszcze aluzje, że błędem byłoby sprawić rozczarowanie Enricowi, osobiście zainteresowanemu sukcesem hotelu.

– Cieszyłem się na niego – odparł Simon. – Czego się pan napije? Szampana? Enrico złożył ręce na stole, serdelkowate palce z paznokciami lśniącymi po świeżym manikiurze. Cienki złoty zegarek, ukryty w gęstych czarnych włosach na jego przegubie, był do połowy zasło nięty mankietem kremowej jedwabnej koszuli. Garnitur, też jedwabny, miał kolor ciemnogranatowy, stosowny dla biznesmena. – Och, jestem prostym chłopakiem z Marsylii – odrzekł. – Napiję się pastaga. Ricard. Simon kazał podać dwie szklanki pastisu i zastanawiał się, jaki temat banalnej rozmowy będzie odpowiedni w czasie lunchu z gangsterem. Nowe techniki wymuszeń? Oburzająca podwyżka cen kokainy? Wpływ inflacji na rynek łapówkarski? – Cóż – powiedział – piękny dzień, prawda? Enrico uśmiechnął się samymi wargami. Oczami pilnie strzelał od Simona na taras, gdzie stoliki zajmowali niedbale ubrani goście nadciągający znad basenu. – Bardzo korzystna pogoda – powiedział. – Słońce otwiera portfele. Przyniesiono drinki i Enrico wypił za przyszłą pomyślność hotelu. Szrama na jego szyi zmarszczyła się przy pierwszym łyku i Simon musiał się zdobyć na wysiłek, aby nie patrzeć na nią, tak blisko była żyły. Enrico zapalił papierosa i wypuścił dym ustami tak, by go wciągnąć nosem, po czym nachylił się do przodu. – Monsieur Shaw, przychodzę do pana jako przyjaciel, jako ktoś, kto chce widzieć, że pańska ciężka praca została nagrodzona, że pańska inwestycja nabiera wartości. – Pokiwał głową i wolno sączył drinka. – Duża inwestycja, jestem pewien. Simon, usiłując wyglądać swobodnie, wzruszył ramionami.

– Nic, co dobre, nie jest dziś tanie. – Właśnie. A jako człowiek interesu rozumie pan, że inwestycje należy chronić. O to chodzi, pomyślał Simon i kiedy podszedł z kartami kelner, z ulgą odwrócił się od uśmiechniętych ust i bezlitośnie, bez zmrużenia patrzących oczu. – Mogę polecić ravioli nadziewane serem i szpinakiem. Madame Pons sama robi ciasto. Enrico czytał kartę linijka po linijce, jakby to był tekst umowy. – Tak – powiedział – ravioli, a potem królik z oliwkami. I liczę, że pozwoli mi pan zapłacić za wino. Mam słabość do Côte Rôtie. Przy 540 frankach za butelkę, pomyślał Simon, nie będę się kłócić. W istocie myśl o sprzeczce z Enrikiem na jakikolwiek temat nie była przyjemna. Ten człowiek stwarzał aurę brutalności niezależnie od wymanikiurowanych dłoni i cichego głosu, Simon zaś był ciekaw, jaką formę przybierze propozycja, kiedy wreszcie zostanie złożona. Cholera jasna, człowiek przyjeżdża z myślą o spokojnym życiu na wsi, a kończy się na tym, że je ravioli z płatnym rewolwerowcem w garniturze. Enrico jadł jak smakosz, często wycierając usta serwetką. Kiedy czekali na główne danie, powrócił do rozważań na temat ochrony inwestycji. Może Simon słyszał przypadkiem o niedawnej historii w Deux Garçons w Aix? W toaletach znaleziono dość dynamitu, aby wysadzić w powietrze kawiarnię i pół Cours Mirabeau. To wskutek takich komplikacji prowadzenie interesu w Prowansji jest do tego stopnia ryzykowne. Proszę sobie wyobrazić – tyle pracy, tyle zainwestowanych milionów franków, a potem… Enrico kręcił głową z ubolewaniem nad głębią ludzkiego upadku, ale rozpogodził się na powitanie królika i nachylił, chłonąc parę unoszącą się z półmiska. – Ach, tak – powiedział – sos jak należy, zagęszczony krwią. Simon stwierdził, że traci apetyt w miarę spokojnego opowiadania Enrica

o rabunkach, okaleczeniach i niewyjaśnionych zniknięciach, przeplatanego komplementami pod adresem kuchni i wina. Głos gangstera nie zmieniał się przy przeskakiwaniu z tematu na temat i Enrico z jednakowym naciskiem, tym samym jowialnym, poufnym tonem omawiał morderstwa i rozkosze stołu. W końcu Simon spróbował pokierować makabryczną rozmową tak, aby Enrico mógł wyraźniej określić prawdziwy cel lunchu. To zupełnie jak reklama, pomyślał. Nikt nie przechodzi do sedna sprawy przed kawą. – Enrico, te rzeczy, o których pan mówi, zdarzają się w miastach, nie na takiej wsi jak tutaj, prawda? – Czasy się zmieniają, mój przyjacielu. Na tym rynku panuje teraz wielka konkurencja i bierze się do tego zbyt wielu amatorów. – Pokiwał głową. – Amatorzy są niecierpliwi i zachłanni. Nie rozumieją najważniejszej zasady zorganizowanego interesu. – Dym wił się nad jego papierosem, a on siedział bardzo spokojnie. Simon był ciekaw, czym może się zajmować Enrico. Pewnie z rozwagą używa dynamitu i nie zabija zbyt wielu klientów. – To znaczy…? – Każdy musi mieć zysk. – Tak, naturalnie. Ale nie jestem pewien, jakie miejsce zajmuje w tym hotel. – Ach. – Enrico zdusił papierosa i znów złożył nieskazitelne dłonie. – To bardzo proste. Korzysta pan z pralni. Musi pan zaopatrywać bar. Pokoje będą od czasu do czasu wymagały odmalowania. Kupuje pan mięso i ryby. Pański wspaniały basen wymaga konserwacji. Rozumie pan? Simon rozumiał. – Mam kolegów – podjął Enrico – we wszystkich tych branżach, ludzi najwyższej klasy. Z przyjemnością panu pomogą. Mogę to obiecać. – Uśmiechnął się nad stołem z pewnością siebie człowieka przekonanego, że

potrafi zmusić innych do robienia dokładnie tego, co im każe. – Ręczę, że będzie pan zadowolony. Sam korzystam z usług tych ludzi w moim domu w Marsylii. Są wyszkoleni. A w charakterze premii, pomyślał Simon, specjalna oferta tego miesiąca, że nie zostanę wysadzony w powietrze, porwany, okaleczony ani obrabowany. Wygląda to na jedyną w życiu okazję. Czuł się jak na rozmowie z dyrektorem banku w piekle. – Chyba napiję się jakiegoś digestif, Enrico. A pan? – Wezmę vieux marc. Réserve des Légats, jeśli to macie, z Châteauneuf. Rozumie pan? Jestem tutejszym biznesmenem. Popieram miejscowe interesy. – Enrico miał teraz na twarzy uśmiech szerszy o dwa, trzy milimetry. – I ja zapłacę za lunch. Stanowczo na to nalegam. – Każdy musi mieć zysk, czy o to chodzi? – Właśnie, mój przyjacielu. Każdy musi mieć zysk. Jojo tyłem wprowadził ciężarówkę na parking na wprost hotelu i ustawił ją obok dużego czarnego mercedesa. Szofer, też duży i czarny, patrzył, jak Jojo otwiera drzwiczki ciężarówki, uważając, aby nie dotknąć nieskazitelnego, wypielęgnowanego mercedesa. Został wypucowany tego rana tak jak codziennie. Dwaj mężczyźni kiwnęli sobie głowami i Jojo przeszedł na drugą stronę ulicy z kopertą, którą delikatnie trzymał kciukiem i palcem wskazującym, aby się nie pobrudziła. Na chodniku potupał nogami, strząsnął z nich kurz i wszedł do środka. Z przyczyn osobistych, których nikomu nie zdradzał, Jojo zawsze chętnie wstępował do hotelu, więc zgłosił się na ochotnika, kiedy Fonzi szukał kogoś, kto doręczy Simonowi rachunek. Jojo stukał kopertą o dłoń, rozglądając się po opustoszałej recepcji. Słyszał, jak Françoise rozmawia w biurze przez telefon, i wyszedł na taras w nadziei ujrzenia madame Pons, której obfite kształty tak często jawiły mu się we śnie. Popatrzył na stoliki. Może pije digestif z którymś z klientów, zażywa

chłodu po kuchennej spiekocie. Nawiedzały go wizje ciepłych poduch ciała, pokrytych cienką warstewką potu, więc z oczami osłoniętymi od blasku obserwował siedzące postacie. Oto patron, ten Anglik, z marynarką przerzuconą przez oparcie krzesła, rozmawia z… Jojo drugim, dłuższym spojrzeniem obrzucił twarz mężczyzny w garniturze, twarz znaną z gazet. – Monsieur? Jojo się odwrócił i zobaczył uśmiechniętą Françoise. Ładna dziewczyna, pomyślał. Jeszcze dwadzieścia kilo, tego jej potrzeba, aby się stała prawdziwą kobietą. Dał jej kopertę i zawrócił do ciężarówki. Teraz, skoro już wiedział, do kogo należy mercedes, z szaloną ostrożnością otwierał drzwiczki i w zadumie jechał na budowę. Co robi Anglik z takim jak ten facetem? Nicole z coraz większym niedowierzaniem słuchała sprawozdania Simona z lunchu. To szantaż, to nieznośne, należy powiadomić policję, tego gangstera trzeba przymknąć. Niezwłocznie wezwie żandarmerię. Simon chwycił ją za rękę, kiedy sięgała po telefon. – Nie bądź taką Francuzką i nie histeryzuj. Co ma zrobić policja – aresztować go za to, że postawił mi lunch? Nie groził mi – no, w każdym razie nie wprost. Opowiedział tylko parę okropnych historii. Nicole przechadzała się tam i z powrotem, zaciągając się dymem krótko, w podnieceniu. – To niemożliwe. Musimy coś zrobić. – Co? Poszczuć go panią Gibbons? Powiedzieć mu, że jesteśmy całkiem zadowoleni z pralni? Jezu, nie wiem, czy jest niebezpieczny, czy blefuje. Może wypróbowuje jakiś nowy tekst, który ma ułatwić mu sprzedaż. Nicole? – Przestała się przechadzać. – Uspokój się. Pierś ci faluje. – Jestem wściekła. – Słuchaj, dowiedzmy się o nim czegoś więcej, a wtedy będziemy mogli

podjąć decyzję, co robić. – Załóżmy, że jest tym, za kogo go masz? Simon wzruszył ramionami. – Każę go zabić albo zmienię pralnię. – Nie zachowujesz się poważnie. – Przestałem być poważny. Mam szalonego wuja, który mnie prosi o kieszonkowe, sąsiaduję z histeryczką, której mąż mieszka na drabinie, a teraz mój nowy przyjaciel Enrico chce zamienić hotel w przedsiębiorstwo mafijne. O ile mi wiadomo, madame Pons jest w ciąży, a niemiecka para z pokoju 8 czyści buty zasłonami. Jak mogę być poważny? Nicole podeszła i objęła go za szyję. – Nie jesteś bardzo szczęśliwy, prawda? Z uśmiechem pokręcił głową. – Czy się orientujesz, że już prawie nigdy nie bywamy sami? Ty co wieczór pracujesz do późna, ja jestem ideałem gospodarza, walimy się do łóżka i wracamy tu każdego rana o ósmej, aby wszystko zaczynać na nowo. – Chéri, to właśnie jest hotel. Praca na pełnym etacie. Patrzyli na siebie w milczeniu. Przez otwarte drzwi doleciał do biura głos Ernesta, grzeczny, lecz chłodny, a potem mamrotanie i kroki oddalające się w stronę tarasu. Wszedł Ernest, zamknął za sobą drzwi i dramatycznie wzniósł oczy w górę. – No, moi drodzy, spotkała nas przyjemność wizytacji. – Czyjej, Ern? – Obawiam się, że nie będziesz zadowolony. Była pani Shaw wyrwała się z Harrodsa, aby przyjechać i nas zobaczyć, a jest ze swoim nowym przyjacielem. – Ernest pociągnął nosem. – Dość dekoracyjnym młodym człowiekiem. Posłałem ich do ogrodu, żeby się pobawili.

– Zanosi się na wspaniały dzień. – Simon wstał z westchnieniem. – Czy wygląda na prawnika? – Skądże znowu. Jak na prawnika o wiele za dobrze ubrany. Simon wyszedł na taras i zmrużył w słońcu oczy odruchowo zwrócone na mur. Facet już się nawet nie fatyguje i nie schyla głowy; Simon miał ochotę poprosić, aby przelazł na stronę hotelu, napił się czegoś i z bliska obejrzał ciała porozkładane wokół basenu. Zobaczył wyszukaną fryzurę Karoliny i znajomy profil, uśmiechnięty, kiedy zwracała się do mężczyzny u swego boku. Jak zwykle prezentowała się kosztownie. Pomachała na widok idącego przez ta ras Simona, a słońce zalśniło na jej grubej srebrnej bransolecie. Pamiętał, że to on ją kupił i że Karolina nią kiedyś w niego rzuciła. – Jak się masz, Simon. – Nadstawiła do pocałunku mały kawałek policzka nieosłonięty ciemnymi okularami. – Taki jesteś brązowy. – Witam, Karolino. Dobrze wyglądasz. – Simon, to Jonathan. Jonathan Edwards. Mężczyźni podali sobie ręce. Jonathan był o kilka lat młodszy od Simona, ciemnowłosy i szczupły. W dwurzędowym blezerze i gołębich flanelowych spodniach wyglądał nienagannie i tak, jakby mu było za gorąco. Bądź dla niego miły, pomyślał Simon. To może być materiał na męża. – Może pójdziemy usiąść w cieniu? Simon zauważył, jak troskliwie Jonathan odsuwa krzesło Karoliny, zanim sam usiądzie, i jak natychmiast wyciąga zapalniczkę, ilekroć ona bierze papierosa. Obiecujące zachowanie, pomyślał Simon i nadał twarzy wyraz zainteresowania, kiedy Karolina paplała o podróży przez Francję. Poprzednią noc spędzili w najbardziej boskim hotelu pod Paryżem, a teraz jadą, aby parę dni popływać jachtem przyjaciela w okolicy Antibes. Jonathanowi tak dobrze zrobi wyrwanie się z City, prawda, kochanie? Simonowi się wydawało, że co chwila nazywa Jonathana kochaniem i od niechcenia, zaborczo dotyka jego

ręki dla zaakcentowania wypowiadanych słów. Sam Jonathan milczał, ale pozwolił sobie na taką swobodę, że rozpiął mosiężne, zdobione herbami guziki blezera i rozchylił miękkie poły z jedwabiu i bawełny. Na koszuli w niebieskie prążki miał mały monogram. Wyglądał dostatnio i Simon się zastanawiał, czy jest zdolny udźwignąć ciężar rachunków płaconych przez Karolinę kartą American Express. – Co robisz w City, Jonathan? – Simon czuł się jak przyszły teść. – Obiekty handlowe. Jestem u Levensona – specjalizujemy się w scentralizowanych przedsiębiorstwach. Pracuję z mnóstwem ludzi zarządzających dużymi funduszami. – Brzmi to fascynująco – rzekł Simon. – A gdzie zatrzymacie się na noc? Karolina ponownie chwyciła rękę Jonathana. – Myśleliśmy, że tutaj, prawda, kochanie? Za późno jest teraz jechać na wybrzeże. – Żałuję, że nie możemy was przenocować. – Simon starał się robić zawiedzioną minę, kiwał głową, jakby właśnie usłyszał złą wiadomość. – Ale mamy komplet. Zawsze możecie spróbować w Gordes. – Och. – Karolina zacisnęła wargi. – Cóż za utrapienie. Chciałam uciąć z tobą rozmówkę. Jonathan dyplomatycznie przeprosił i wszedł do środka, aby zadzwonić do innych hoteli. Simon zebrał się w sobie. Rozmówki z Karoliną nieodmiennie zaczynały się słodko i lekko, a kończyły pogróżkami, starą mieszaniną żądań i docinków. Kiedy jednak zapalała papierosa i obmyślała najkrótszą drogę do jego portfela, Nicole przeszła przez taras i zbliżyła się do nich. Mrugnęła na Simona, zanim Karolina odwróciła głowę, aby na nią popatrzeć. – Przepraszam. Dzwonią z Ameryki. – O Boże. – Simon się poderwał. – Powinienem odebrać ten telefon.

Karolino, to Nicole Bouvier. Dwie kobiety zlustrowały się z grzeczną i wyraźną ciekawością. Simon czuł się jak mysz między dwoma kotami. – No – powiedział – nie mogę pozwolić, aby ktoś z Ameryki czekał przy aparacie. Wszedł do biura i z westchnieniem ulgi zamknął za sobą drzwi. – Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, ale porę wybrał świetnie. Ernest miał zadowoloną minę. – To był wysiłek zbiorowy. Kiedy młody dżentelmen powiedział, że jej wysokość chce uciąć z tobą rozmówkę, zląkłem się najgorszego, a Nicole na ochotnika zgłosiła gotowość pójścia z odsieczą. W istocie wydaje mi się, że chciała dobrze się przyjrzeć. Znasz kobiety. – Gdzie teraz jest przyjaciel? – Poszedł po nią. Znaleźliśmy im pokój w Gordes, ale muszą tam być przed piątą. – Wielka szkoda – rzekł z uśmiechem Simon. – Nie ciesz się, mój drogi. Wracają na obiad. Jojo i Claude siedzieli w chłodnym mroku kawiarni Fin de Siècle w Cavaillon. Pierwszy pastis przedarł się przez smak całodziennego kurzu. To było szybkie i lecznicze. Dopiero drugi sprawił im obu przyjemność. Jojo zapalił papierosa i poczuł, jak rozluźniają mu się mięśnie pleców. – Wiesz, że dziś po południu byłem w hotelu w Brassière? Pojechałem zawieźć rachunek. Claude chrząknął, nadal zagłębiony w gazecie, którą ktoś zostawił na barze. – Zgadnij, kogo tam widziałem, jedzącego lunch? Mercedes wielki jak dom czekał na niego przed hotelem, z szoferem w liberii. Cong, ale życie, no

nie? Claude podniósł wzrok. – Mitterranda? Podobno tu przyjeżdża. I kto jeszcze? Jack Lang? Jojo przecząco pokręcił głową. – Pamiętasz parę lat temu tę sprawę z ambulansami w Marsylii? Gliny go zatrzymały, pisali o tym w gazetach, ale niczego nie dało się udowodnić. Wyszedł z tego czysty jak łza, a potem zaskarżył do sądu jedną gazetę, która nazwała go królem świata przestępczego. To ci dopiero, co? – Jojo znów pokręcił głową i pociągnął łyk pastisu. – Tak czy owak to był on, odstrojony, w garniturze, pod krawatem, ze złotym zegarkiem i w ogóle, siedział sobie z Anglikiem. – Więc? Ludzie jadają lunch. – Ale taki typ, grosse légume z Marsylii, co on robił w małej wiosce? Powiedz mi. Claude tarł brodę i przeżywał tortury myślenia, nim, wzruszając ramionami, dał za wygraną. – Może odpowiada mu kuchnia. Może dlatego przyjeżdża. – Pewnie. A może ja pojadę jutro i najmę szofera. – Jojo westchnął na myśl o czekającym go wieczorze; pizza i w samotności wcześnie położy się do łóżka. – Putain. Przydałoby się parę milionów. Claude uśmiechnął się i walnął go w plecy. – Mógłbyś nająć mnie. Byłbym twoim szoferem i moglibyśmy jeździć po wszystkich burdelach. Czy też oszczędzasz się dla tej szefowej? Tego wieczora niebo na zachodzie miało trupi, zły odcień, a daleki huk grzmotu zmusił gości na tarasie do podniesienia oczu znad talerzy. Powietrze było nieruchome i gęste od upału. Gdyby ktokolwiek słuchał, zauważyłby, że nagle ustało suche cierkanie koników polnych. Simon i Ernest pełnili służbę przy barze. Na początku obiadu zrobili

obowiązkowy obchód stolików, a teraz, przy głównym daniu i otwieranych drugich butelkach wina, tempo spowolniało. Siedzia ły tu znowu narody zjednoczone, z przewagą cudzoziemców nad Francuzami. To wielka zaleta prowadzenia hotelu w Lubéron, myślał Simon. Słońce przyciąga ludzi z północy, każdej narodowości, a jeśli Holendrzy w jednym roku cienko przędą, zamożni powinni być Szwedzi. Albo Anglicy, łącznie z jego stale zamożną byłą żoną. Simon na krótko wpadł w zasadzkę zastawioną przez Karolinę, ale się wymknął, aby rozwiązać wyimaginowany kryzys w kuchni. Ona spróbuje jeszcze raz. Tymczasem fascynowała go najbardziej nieprawdopodobna para przy pobliskim stoliku. Wuj William w płóciennej marynarce, zadziwiająco czystej i odprasowanej, ze swadą mówił coś do Boone’a Parkera, z częstymi przerwami na łyk wina. Simon wskazał na nich głową. – Co się tam dzieje, Ern? – Drogi Willy – westchnął Ernest. – Taki nicpoń, ale go lubię. Przypadkiem wspomniałem, że ojciec młodego Boone’a jest człowiekiem bardzo majętnym. To mogło zachęcić Willy’ego do wzięcia chłopaka pod swoje skrzydła w sensie artystycznym. – Nie wątpię. Kto płaci za obiad? Ernest odkaszlnął cicho, z zakłopotaniem. – Cóż, dałem Willy’emu skromną zaliczkę. Na poczet portretu. – Jesteś naiwny, Ern. – Simon podszedł do stolika wuja Williama. Starszy pan, z twarzą w kolorze wiśni, rozpromieniony podniósł wzrok. – Mój chłopcze! Przyłącz się do nas, koniecznie. Zapomnij o troskach zawodowych i napij się z nami wina. – Podniósł butelkę i popatrzył na nią z przerażeniem. – Cholerne butelki z roku na rok maleją. Zauważyłeś? Simon zamówił nową butelkę, jeszcze jeden kieliszek i przysunął sobie krzesło.

– Jak leci, Boone? – Naprawdę dobrze. Ta madame Pons to dopiero kucharka, co? Wziąłem pieds et paquets – najlepsza rzecz, jaką jadłem w życiu. Przysięgam na Boga. Wuj William skorzystał z pojawienia się wina, aby zdusić w zarodku niekorzystny zwrot w rozmowie. – Wznoszę toast za sztukę, przyjaźń i ręce wyciągnięte nad wodą! – powiedział. Simon nie zdążył zapytać, czyje ręce ma na myśli, a wuj William już pochylił się do przodu i wyciągnął skórzaną cygarnicę z kieszeni jego koszuli, cały czas gadając w podnieceniu: – Omawialiśmy z tym uroczym młodym człowiekiem możliwość dużej pracy, określonego studium artystycznego Parkera-ojca, obejmującego stan Teksas niczym kolos, przypuszczalnie na koniu, w domu na pastwisku. – Urwał, aby zapalić cygaro. Boone się uśmiechnął. – Bardzo mi przykro to powiedzieć, Willy, ale mój tata mieszka na Park Avenue. I nie przepada za końmi. Wuj William zbył to, wypuszczając kłąb dymu. – To drobiazgi, mój chłopcze, drobiazgi. Wielką rzeczą jest uchwycenie ducha tego człowieka, jego wizji, samej jego istoty. – Pociągnął łyk wina. – Oczywiście muszę z nim spędzić trochę czasu, aby wchłonąć jego osobowość, lecz na szczęście nie zniechęca mnie myśl o podróży. Czy dobrze zrozumiałem, że twój drogi ojciec ma samolot? – Siedemset siedem i parę learów. – No więc! – Wuj William wsunął cygarnicę Simona do własnej kieszeni i odchylił się do tyłu. – Cóż może być łatwiejszego? Burza, która z pomrukiem zbliżała się od zachodu, nadciągnęła w podmuchu chłodniejszego powietrza. Błyskawica wbiła się we wzgórza,

niebo eksplodowało. Na chwilę umilkły wszelkie rozmowy. – Wspaniałe! – rzekł wuj William. – Brutalny majestat przyrody. Bardzo inspirujące. Chyba napiję się koniaku. Rozległ się następny trzask, tak bliski i gwałtowny, że głowy odruchowo się pochyliły, a w hotelu pogasły wszystkie światła. Taras pogrążył się w ciemnościach, mrugały tylko punkciki świec i ktoś po angielsku dosyć nerwowo zrobił uwagę, że o mały włos nie trafiło. I wtedy lunął deszcz. Nagle zaczął siec nieprzerwanymi strumieniami, które waliły w płócienne parasole i odbijały się od kamiennych płyt na wysokość kolan, mocząc gości tak z dołu, jak z góry. Rozpoczął się niezdarny bieg w mroki restauracji, chrzęst rozgniatanego nogami szkła, przepychanie się przemoczonych osób poszukujących schronienia, okrzyki kobiet, przekleństwa mężczyzn i wołanie o łodzie ratunkowe wuja Williama, który pierwszy umknął z ulewy i zainstalował się w suchym kącie za barem, gdzie przy świetle zapałki szukał brandy. Ernest już organizował kelnerów, rozdzielał naręcza świec. Kiedy ich blask rozproszył ciemności, dały się dostrzec skutki dziesięciometrowej ucieczki z tarasu. Goście stali w swoich prywatnych kałużach, z włosami ulizanymi, ubraniem oblepiającym ciała. Simon poszedł ze świecą na górę i wrócił z Nicole, Françoise i stosami ręczników, które rozdano ociekającym postaciom. Reakcje na kaprys losu były rozmaite. Ernest, opanowany i zdecydowany nie tracić pogody ducha, przyłączył się do wuja Williama, urzędującego za barem, i wydzielał alkohol każdemu, kto o to poprosił. Madame Pons, po jednym krótkim wypadzie z kuchni, wróciła tam z nową butelką wina i świecą. Karolina, w sukience poplamionej deszczem, z fryzurą w znacznym stopniu zburzoną, dąsała się przemoczona. Boone, z piwem w jednej ręce i rozmówkami francuskimi w drugiej, kontynuował studia językowe z Françoise. Ogół gości zachowywał dobry humor, jak zawsze po przeżyciu małej katastrofy, kiedy za darmo dostaje się drinki.

Simon i Nicole ślęczeli nad stosem rachunków przy końcu baru, kiedy pojawiła się Karolina oblepiona wilgotnym jedwabiem, z twarzą ściągniętą z irytacji. – Muszę z tobą pomówić, Simon. – Mów. – Jonathan ma wóz kompletnie zalany. Nie podniósł dachu. Simon westchnął i przetarł oczy. Dzień był długi i trudny, a wiele jeszcze godzin upłynie, zanim położy się spać. – Powiem komuś, żeby wam wezwał taksówkę. Karolina nie była w nastroju do taksówek. – Miałam nadzieję, że zaproponujesz odwiezienie nas do Gordes, ale tego chyba nie można oczekiwać. – Odgarnęła z czoła kosmyk włosów, a sukienka napięła się na jednej wilgotnej, idealnie ukształtowanej piersi. – Wspaniałe! – Wuj William chwiejnie przeszedł za barem, rozpaczliwie usiłując skupić wzrok. – O, gdybym tak miał dwadzieścia lat mniej! – Przystanął przed Karoliną i nachylił się do niej rozpromieniony. – Mówię do pani, moja droga, jako artysta i badacz piękna, i twierdzę, że rzadko zdarzało mi się widzieć pierś zdolną wytrzymać porównanie z pani cudownie ukształtowanym górnym pokładem. Czy przypadkiem nie mogę poprosić o pozowanie? Karolina zesztywniała z pogardy. – Najchętniej nago, oczywiście – ciągnął wuj William. – Widzę cię w cętkowanej altanie, grę światła i cienia na każdej wypukłości i w każdym zagłębieniu. Jak tam twoje zagłębienia, moja droga? Napij się. – Lekko się zachwiał, podając duży kieliszek do wina pełen koniaku. Simon mimo woli parsknął śmiechem. Karolina rzuciła mu wściekłe spojrzenie. – Widocznie ci się zdaje, że ten obrzydliwy staruch jest zabawny. –

Odeszła dumnym krokiem, ze złością przywołując Jonathana. – Widzę pośladki dobrane do reszty – zauważył wuj William głosem donośnym, pełnym podziwu. – A cóż to za cudowne małe śliczności. Patrzcie, jak się… – Willy! – Simon wyjął mu z ręki kieliszek. – Myślę, że czas iść do łóżka. – W pełni się z tobą zgadzam, mój chłopcze. Który jest jej pokój? Simon, kręcąc głową, zwrócił się do Nicole. – Staraj się dopilnować, żeby nie zaczął gryźć ludzi. Ja powinienem pójść i załatwić coś dla szczęśliwej pary. Wziął z recepcji latarkę i parasol. Karolina czekała przy wejściu, spoglądając w ulewną czerń nocy. Simon skierował snop światła latarki na parking i ujrzał Jonathana mocującego się z na pół podniesionym dachem porsche. – Cholerstwo się zacięło – powiedziała Karolina. – Nie możesz czegoś zrobić? Dziesięć minut później, kiedy dach uparcie pozostawał w tym samym miejscu, dwaj przemoczeni mężczyźni dali za wygraną. Karolina zażądała ręczników, na których mogłaby usiąść, i zadała Jonathanowi pytanie, jak mógł być na tyle głupi, aby pozostawić dach spuszczony. Simon był pewien, że gniewny monolog nie ustanie przez całą drogę powrotną do Gordes. Pamiętał wytrwałość Karoliny w narzekaniu i z głęboką ulgą obserwował światła zjeżdżającego z góry samochodu. Teraz potrzeba mi tylko, mówił sobie, elektryczności, gorącego prysznica i dwunastu godzin snu, a będę mógł stawić czoło rozkoszom prowadzenia hotelu przez kolejny dzień. Stał w recepcji samotny i przemoczony, tęsknie wspominając Knightsbridge i Madison Avenue.

21 Jojo po raz ostatni sprawdził kolekcję przedmiotów rozłożonych na jego wąskim łóżku i porównał je z listą. Był goły, jego nogi, ramiona i twarz ciemniały w zestawieniu z białą skórą tułowia. Na nocnym stoliku ryczało plastikowe radio, superhity przerywane były krótkimi, ekstatycznymi wtrętami disc jockeya, który udawał, że pysznie się bawi w studio Radia Vaucluse. To przecież 14 lipca, Le Quatorze, kiedy we Francji każdy mężczyzna, kobieta i dziecko, wszyscy powinni się bawić w świąteczny wieczór. Jojo zapalił papierosa i zaczął się ubierać według listy. Wsunął przez głowę naszyjnik ze sznurka i poczuł na piersi chłód kluczyka do kłódki. Naciągnął czarne szorty i trykot żółto-czerwono-niebieski, a ciemne okulary, lateksowe rękawiczki i złożoną bawełnianą czapeczkę wsunął do dużych kieszeni. Stare spodnie i znoszona trykotowa koszulka, ciemna i luźna, okrywały go od gardła po kostki. Buty kolarskie, czarne, z cienkimi podeszwami, wcale do tego nie pasowały, ale kto w taki wieczór zwraca uwagę na buty? Jeszcze raz przebiegł oczami listę. Niedobrze byłoby coś przeoczyć, skoro Generał jemu powierzył kierowanie operacją. Bon. Usiadł na łóżku i zapalił, czekając, aż nadejdzie pora spotkania z kolegami na drodze na parking przy dworcu w Cavaillon. Rozmyślał, jak to będzie, kiedy się znajdzie na Martynice w charakterze niezależnego finansowo dżentelmena. Rum na plaży i grube miejscowe dziewczyny. Cong, to jest życie. Wokół Cavaillon, w gorących, ciasnych mieszkaniach i betonowych pudełkach tworzących przedmieścia, jego towarzysze obser wowali pełzanie czasu na swoich zegarkach, sprawdzali własne listy i próbowali nie sięgać po butelkę dla uspokojenia nerwów. Kiedy się już zacznie i podskoczy poziom adrenaliny, zanadto będą zajęci, aby myśleć o więzieniu. Ale czekanie jest złe. I zawsze było.

Tuż przed wpół do jedenastej na parking dworcowy wjechała ciężarówka Borelów. Jojo wychynął z cienia. – Ça va? Starszy Borel, flegmatyczny i opanowany, skinął głową. Jojo wdrapał się na ciężarówkę od tyłu. Usunięto z niej sprzęt ogrodniczy, kosiarki i inne narzędzia, ale nadal pachniała paliwem do dwusuwów i nawozem. Jojo usiadł na jednym z worków z ziemią doniczkową, które Borelowie w charakterze poduszek ułożyli z obu stron na żłobkowanej stalowej podłodze. Spojrzał na zegarek. Zapalił kolejnego papierosa. Inni przybywali pojedynczo, Bachir, Jean, Claude i wreszcie, z dużą torbą na sprawunki w każdej ręce, Fernand, plastiqueur. Podał torby na ciężarówkę i śmiał się, że tak ostrożnie ich dotykają. – Nie dostańcie ataku serca. Nie wybuchnie, dopóki ja nie każę. Borel uruchomił silnik, w Bogu pokładając nadzieję, że żandarmi nie będą po drodze przeprowadzać wyrywkowej kontroli, i skręcił w prawo, pod most kolejowy. Nikt się nie odzywał. U Matyldy był tego wieczora ruch w interesie, przyszło mnóstwo turystów i parę miejscowych rodzin świętujących 14 lipca. Normalnie Matylda z zadowoleniem obserwowałaby rachunki piętrzące się na kolcu przy kasie, bo myślałaby, że może w tym roku będą mogli pojechać na prawdziwe wakacje, gdzieś za granicę. A teraz nie przestawała myśleć o tym, co po południu wyznał jej mąż. Szaleństwo. Tak mu powiedziała. Kiedy wszystko dobrze idzie, interes się rozwija. Z czasem będą mogli go sprzedać, pójść na emeryturę, uciec od zapachów kuchennych i brudnych naczyń. Była zbyt wstrząśnięta i wściekła, aby się rozpłakać, a gdy zapewnił, że nie może się zdarzyć żadna przykra niespodzianka, przypomniała mu ostatni raz, kiedy też wszystko miało się udać. Trzy lata sama zanosiła mu pizzę w dni odwiedzin. Obiecał już się nie zadawać z tą paczką nicponi. Obiecał. A teraz to.

Generał udawał, że obsługuje gości, wykrzywiał usta w uśmiechu i wyciągał korki z butelek wina w przerwach między sprawdzaniem czasu na zegarku i rzucaniem ukradkowych spojrzeń na żonę. Nie za dobrze to zniosła, biedna stara Matylda, i miała w tej chwili na twarzy ten wyraz skupienia, gniewny smutek bliski rozpaczy. Pamiętał go od ostatniego razu. Starał się wytłumaczyć, jak bardzo potrzebuje czegoś takiego, jak nie chce być renomowanym kelnerem do sześćdziesiątki, pominął natomiast drugi powód: dreszczyk, jakiego to dostarcza. Ona by tego nie zrozumiała. Z poczuciem winy, ale i podnieceniem znów spojrzał na zegarek. Powinni już być na miejscu. Parkowanie w Isle-sur-Sorgue podczas weekendów zawsze sprawiało koszmarną trudność, to zaś była najgorsza noc w ciągu roku. Borel musiał przejechać przez całe miasto, zanim znalazł miejsce naprzeciw magazynu z antykami. Ciężarówka będzie tu bezpieczna, dopóki nie wrócą po nią w poniedziałek. Mężczyźni wysiedli i przeciągali się, ziewając ze zdenerwowania. – No – powiedział Jojo – jesteśmy na miejscu. Ładna pogoda na nurka w rzece, co? – Dotknął klucza zawieszonego na szyi. – Upewnimy się, czy Generał zajął swoje miejsce. Fernand, daj mi którąś z tych toreb. Fernand dał mu cięższą, tę z latarkami, krótkimi łomami i upiłowanym młotem. Nigdy nie pozwalał nikomu nieść tego, co nazywał swoją wybuchową skrzynką z narzędziami. Ruszyli wolno, starając się przypominać grupkę przyjaciół poszukujących rozrywki w upalną, parną noc. Kiedy zbliżyli się do centrum miasta, ze środka ludzkiego korka ulicznego, który utworzył się na małym placyku przed bankiem, dobiegł rytmiczny łoskot. Nad głowami tłumu widzieli światła – fioletowe, zielone, czerwone, pomarańczowe, oficjalne barwy każdej ruchomej francuskiej dyskoteki – błyskające i przygasające w rytmie wybijanym przez spotniałego perkusistę. Dwie wokalistki, rozmigotane w obcisłych strojach usianych cekinami, energicznie i dumnie przechadzały

się po malutkiej estradzie, purpurowymi wargami zawodząc do mikrofonów, podczas gdy gitarzyści i klawiszowiec w spazmach zachwytu dla własnej wirtuozerii podrzucali głowami i miednicami, jakby siedzieli na krzesłach elektrycznych. – Putain! – powiedział Bachir. – Ależ hałas. – Czego chcesz? Pół godziny ciszy, żebyśmy mogli popracować w spokoju? – Fernand kuksnął Jojo i musiał prawie krzyczeć, aby go dosłyszeli poprzez elektroniczny zgiełk torturowanej gitary. – Gdzie ustawili fajerwerki? Przepchnęli się na drugą stronę placu i wąski mostek. W górze rzeki stało na kotwicy w dziesięciometrowych odstępach kilkanaście płaskodennych łodzi z wyrzutniami rac i kołami. Pilnowali ich młodzi ludzie w oficjalnych festiwalowych koszulkach. – To wystrzeliwują o północy – powiedział Jojo. Spojrzał na zegarek. – Chodźcie. Teren za bankiem nie był oświetlony. Kiedy wzrok przywykł do ciemności, zaczęli rozróżniać kształty – drzewa z garbami zaparkowanych między nimi samochodów. Młoda para, która tańczyła po ciemku w takt muzyki dobiegającej z placu, na widok siedmiu mężczyzn pośpiesznie skryła się w bezpiecznym kręgu światła. – Voilà – z ulgą rzekł Jojo. – Jest tam, jak powiedział. Generał tyłem zaparkował ciężarówkę przy balustradzie, zaraz na lewo od gładkiego prostokąta stali – tylnych drzwi banku. Jojo rozejrzał się dokoła, wyjął z torby latarkę, poświecił przez szybę ciężarówki i cmoknął cicho na widok ustawionych w niej rowerów. Stali w głębokim cieniu platana i patrzyli na strumień płynący w odległości dziesięciu metrów. Po jego drugiej stronie był mur. Za nim droga, latarnie uliczne i ludzie. Jojo odetchnął głęboko.

– Dobra. Ja stanę tam na drodze. Nie ruszajcie się, dopóki nie zobaczycie płomyka mojej zapalniczki. Dam sygnał każdemu z was z osobna. Jeśli nie zobaczycie płomyka, będzie to oznaczać, że ktoś nadchodzi, więc czekajcie. Zrozumiano? Podał torbę Bachirowi i wrócił przez most, aby zająć pozycję naprzeciwko wejścia do kanału. Włożył do ust papierosa, w milczeniu wyraził wdzięczność orkiestrze rockowej, która chyba starała się pobić rekord decybeli, i popatrzył w obie strony na drogę. Samochody to żaden kłopot. Tylko piesi mogą popatrzeć nad murem. Nikogo. Odwrócił się, pstryknął zapalniczką, zobaczył, jak pierwsza postać zsuwa się do wody i niknie w kanale. To powinien być Fernand. Dwie pary po drugiej stronie drogi. Lepiej nie ryzykować. Spojrzał na zegarek. Mają kupę czasu. Obserwował pary przechodzące przez drogę i kierujące się w stronę placu. Jeden z mężczyzn poklepywał w takt muzyki swoją przyjaciółkę po krągłych pośladkach. Droga wolna. Jeszcze jedno pstryknięcie, następna postać. I kolejna. Wszystko idzie jak po maśle, pomyślał Jojo i zastygł w bezruchu. Nadjeżdżał renault 4, zwalniał. W blasku latarni ulicznej Jojo dostrzegł ciemne twarze kierowcy i pasażera pod policyjnymi kepi. Renault się zatrzymał, a Jojo poczuł, że serce nagle nie mieści mu się w piersi. Żandarm wodził po nim wzrokiem, fachowym, zimnym, podejrzliwym, lustrował go od stóp do głów. Nie pytaj mnie o papiery, ty draniu. Zostaw mnie w spokoju. Kiwnął żandarmowi głową. – Bonsoir. Żandarm się odwrócił, renault odjechał. Serce Jojo odzyskało normalne rozmiary, kiedy wypuszczał z płuc powietrze, i poczuł, jak rozluźniają mu się mięśnie ramion. Pstryknął zapalniczką. Jeszcze dwóch i przyjdzie kolej na niego. Pstryk. Prawie są. Mnóstwo czasu, spróbuj się odprężyć. Papieros

przylepił mu się do wargi, kiedy próbował wyjąć go z ust. Ktoś nadchodził, samotny mężczyzna. Mężczyzna zbliżał się z przesadną ostrożnością, jaką zachowują pijacy, kiedy mózg przestaje funkcjonować, a zaczyna działać instynkt. Pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął papierosa i przystanął na wprost Jojo, chuchając nieświeżym pastisem. – Masz ognia? Jojo pokręcił głową. Pijak spróbował postukać się po nosie i nie trafił. – Daj spokój. Masz papierosa. Co zamierzasz z nim zrobić? Zjeść go? Pod wpływem odruchu i gorącego pragnienia, aby pijak zszedł mu z drogi, Jojo zapalił papierosa. Mężczyzna popatrzył nad jego ramieniem, zrobił wielkie oczy i zamrugał. O dwie sekundy za późno Jojo się przesunął, aby zasłonić mu widok. Pijak położył rękę na ramieniu Jojo. – Mówiąc między nami, ktoś tam jest w rzece. – Kiwnął głową i uśmiechnął się. – Pewno chce się napić. – Nie – odparł Jojo. – Nie ma nikogo. Na twarzy pijaka odmalował się wyraz zaskoczenia. – Nie? – Nie. – W takim razie była to cholernie duża ryba. Jojo odciągnął pijaka i zostawił go na moście, wpatrzonego w wodę i kręcącego głową. Po powrocie w cień platana Jojo obrzucił wzrokiem drogę, przeżegnał się na szczęście i prędko zanurzył w rzece. Wstrząs wywołany chłodem wody między nogami, pod stopami śliskie, nierówne kamienie, pogrążenie się

w czerni kanału. – Jaka szkoda – przemówił Jean. – Ominęło cię spotkanie ze szczurami. Kucali rzędem w kanale. Fernand, na samym przedzie, podał dalej płachtę czarnego plastiku i garść ćwieków murarskich. Jojo włożył rękawiczki i zasłonił wejście, ćwiekami wciskając plastik w szczeliny w kamieniu, tak że przestali widzieć słaby blask latarni ulicznej. Przywiązał jeden koniec długiego sznura do ćwieka. – Powiedzcie Fernandowi, że jest okay. W drugim końcu kanału rozbłysła latarka, oświetliła oślizłe, zapocone ściany i obrzydliwą wodę, a rząd mężczyzn ruszył dalej w ciasnocie. Od wejścia do kanału do środka skarbca jest dwadzieścia metrów, mówił Generał. Sznur przechodził z ręki do ręki, aż wyciągnął się na całą tę długość. Fernand oddał swoją latarkę Jeanowi i zaczął oburęcznym młotem wbijać ćwiek w kamienne sklepienie kanału. Zaprawa, stara i rozmiękła pod wpływem wilgoci, odpadała z łatwością i w parę minut Fernand wyważył dwa duże kamienie. Do wody posypały się gruz i ziemia, po czym ćwiekiem natrafił na zbrojony beton i Fernandowi odskoczyła ręka. Uśmiechnął się do Jeana. Tę część lubił najbardziej, część artystyczną, użycie wystarczającej ilości materiału, aby wykonać pracę, a nie zwalić im budynku na głowy. Wręczył Jeanowi młot i ćwiek, wziął torbę ostrożnie trzymaną przez Borela nad lustrem wody i zaczął umieszczać swój plastik. Na dziesięć minut przed północą orkiestrę na placu ogarnął ostatni paroksyzm przed półgodzinną przerwą na oglądanie fajerwerków wraz ze wszystkimi zebranymi. Chef d’animation, w swojej własnej łodzi, w której przy wiosłach siedział siostrzeniec mera, podpłynął kolejno do każdej płaskodenki, aby się upewnić, że wszyscy młodzi ludzie są gotowi wystrzelić race we właściwej kolejności, czym osobiście pokieruje z mostu. Żandarmi, znudzeni po nieurozmaiconym wieczorze w swoim renault, przechadzali się w tłumie, przyglądali dziewczynom i zabijali czas do końca zmiany.

Mężczyźni w kanale patrzyli na zegarki i czekali. – Dwie minuty – powiedział Jojo. Fernand sprawdził zapalniki. – Gotowe. Wszyscy z powrotem do wejścia. Zawali się spory kawał sklepienia. Brodząc, cofnęli się do plastikowej zasłony przy końcu tunelu i kucali w milczeniu, a Fernand oświetlał latarką zegarek. Chryste, myślał Jojo, mam nadzieję, że on wie, co robi. – Sześćdziesiąt sekund. Chef d’animation w otoczeniu dwóch żandarmów, którzy zrobili dla niego miejsce na moście, wzniósł w niebo obie ręce. Lubił o sobie myśleć jak o von Karajanie fajerwerków i miał wyraźne wyczucie sytuacji. Z zadowoleniem popatrzył na oba brzegi rzeki, na których w sześciu rzędach stali ludzie, czekając, aż opuści ramiona i rozpocznie to, co zawsze nazywał symfonią pirotechniczną. Wspiął się na palce w nadziei, że zwraca na niego uwagę fotograf z „Le Provençal”, i kiedy zegar kościelny na placu wybił nadejście północy, zamaszystym gestem opuścił ręce, równocześnie skłaniając głowę w stronę pierwszej łodzi. Wybuch w kanale był zdumiewająco niedramatyczny – głuchy grzmot, którego siłę w dużej mierze stłumiła woda, a po nim plusk sypiącego się gruzu. Fernand skrzyżował palce na szczęście i poczłapał zobaczyć. Latarką oświetlił nierówny otwór z farfoclami nadpalonego dywanu. Snop światła padł na gładką białą powierzchnię sufitu skarbca i Fernand odwrócił się do towarzyszy z uśmiechem. – Czy wszyscy przynieśliście swoje książeczki czekowe? Jeden za drugim wwindowali się przez dziurę i stali ociekający wodą, uniesieni radością i zdenerwowani, podczas gdy Fernand zaczął rozwalać kasy plastikiem, metodycznie posuwając się wzdłuż rzędów.

– Nie wstrzymujcie tchu – powiedział. – Trochę to potrwa. Jojo ściągnął wilgotne spodnie i pożałował, że nie ma suchego papierosa. – Nie zapomnij, że fajerwerki kończą się o dwunastej trzydzieści. Fernand wzruszył ramionami. – Mogłaby się tu toczyć trzecia wojna światowa, a nikt z zewnątrz by nie wiedział, takie są ściany. Posłuchajcie. Słyszycie coś? Oddechy, skrzypnięcie wilgotnej skóry, gdy jeden z nich przesunął nogę, cichy plusk kropel wody padających na dywan, nic poza tym. Znajdowali się w dźwiękoszczelnej próżni. – Więc jazda – powiedział Jean. – Wysadzaj te draństwa. Generał wiedział, że Matylda nie śpi, że leży odwrócona do niego plecami, ale się nie poruszyła, kiedy spuścił nogi z łóżka i wstał. Był całkowicie ubrany, jeśli nie liczyć butów. Sięgnął po nie z chrząknięciem. Szyja znowu płatała mu figla, sztywna z napięcia. – Wrócę niedługo. Postać skulona w ciemnościach nic nie odpowiedziała. Generał westchnął i zszedł po schodach. Trzecia nad ranem, Isle-sur-Sorgue nareszcie uśpione. Generał wysiadł ze swego samochodu i w drodze do ciężarówki naciągał rękawiczki. Powietrze miało w sobie świeżość. Czuł zapach rzeki i słyszał szept wody zamieniający się w szum, gdy przelewała się przez tamę. Otworzył tył ciężarówki i zaczął wyjmować rowery, które ustawiał przy balustradzie, po kolei sprawdzając opony. Pod ramami przeplótł ciężki łańcuch i zatrzasnął kłódkę, po czym przystanął przed stalowymi drzwiami, ciekaw, jak tam im leci po drugiej stronie, w odległości dwóch metrów od niego. Fernand ze śmiechem przeglądał zawartość dużej brunatnej koperty. – Te zostawimy glinom. Odwrócą ich uwagę od mandatów za parkowanie. – Pozostali stłoczyli się wokół niego i podawali sobie fotografie

z ręki do ręki: naga dziewczyna, tylko w butach i maseczce, ze znudzoną miną; tęgi mężczyzna w średnim wieku demonstrujący swoją erekcję z głupim, zadowolonym uśmieszkiem; inne gołe dziewczyny wymachujące batami i gniewnie szczerzące zęby do aparatu. – Twoje przyjaciółki, Jojo? Jojo bacznie przyglądał się zdjęciu starszej i o wiele tęższej kobiety w krępującej ją skomplikowanej skórzanej bieliźnie. Miał przelotną, lecz podniecającą wizję madame Pons w podobnym stroju. – Chciałbym mieć taką jak ta – odrzekł. – Popatrzcie na jej rozmiary. – Grzebał w innych fotografiach, dopóki nie natrafił na zdjęcie mężczyzny w średnim wieku. Przerwał i ze zmarszczką skupienia na czole przyglądał się dziwnie znajomej twarzy. – Już go gdzieś widziałem, w tym hotelu, który budowaliśmy. No, Claude, poznajesz go? Grubas zajrzał mu przez ramię. – Pewnie. – Kiwnął głową i wybuchnął śmiechem. – To ten Anglik z przyjęcia gwiazdkowego, podobno dziennikarz. – Wziął z rąk Jojo fotografię i przypatrzył się uważniej. – Dlaczego jeszcze jest w skarpetach? Upłynęły z górą trzy godziny, w czasie których nie wydarzyło się nic bardziej dramatycznego od serii małych wybuchów, i mężczyźni się odprężyli. Po otwarciu wszystkich sejfów ich zawartość ułożono na stole: trochę dobrej biżuterii, dwa pękate płócienne worki ze złotymi napoleonami i gotówka – góry banknotów pospinanych razem, poupychanych w koperty, zwiniętych w rulony i zabezpieczonych grubymi gumkami, franki francuskie, franki szwajcarskie, marki niemieckie, dolary – żaden z nich nigdy nie widział tyle pieniędzy, więc nie mogli się powstrzymać od dotykania ich, ilekroć przechodzili obok stołu. Podłogę zaśmiecały wyrzucone pudełka, koperty i dokumenty. Tytuły własności, świadectwa udziałowe, testamenty, listy miłosne, wyciągi z kont w bankach szwajcarskich. Policję czeka interesujące badanie spraw osobistych i czasem nielegalnych interesów klienteli banku. Dyrektor,

schludny i sumienny monsieur Millet, zapewne straci pracę lub zostanie przeniesiony do oddziału w Gabonie. Instalatorzy niezawodnego systemu zabezpieczeń niewątpliwie staną przed sądem i zapłacą grube pieniądze, a towarzystwo ubezpieczeniowe, jak wszystkie prawidłowo zarządzane towarzystwa ubezpieczeniowe, znajdzie jakąś klauzulę zapisaną drobnym drukiem, która je uwolni od odpowiedzialności finansowej. Gdyby siedmiu mężczyznom przebywającym w skarbcu takie myśli przyszły do głowy, byliby tym bardziej zadowoleni, że dali establishmentowi po nosie. A teraz pozostawało im tylko czekanie. Porozwalali się na podłodze albo bez celu myszkowali po skarbcu, żałując, że nie mogą zapalić. Bachir gwizdał niemelodyjnie, a Claude trzaskał palcami. Jojo wyczuwał, że wcześniejsze rozradowanie minęło, i zastanawiał się, jak może podtrzymać ich na duchu. To powinni robić przywódcy. Morale, tak się to coś nazywa. Generał zawsze mówił o morale. – Bon – rzekł Jojo – teraz, kiedy je mamy, co z nimi zrobimy? – Tamci spojrzeli na niego, ustało pogwizdywanie i wyłamywanie palców. – Jeśli chodzi o mnie, jadę na Martynikę, kupię ładny mały bar na plaży. Tani rum, koniec z zimą, dziewczęta w spódniczkach z trawy, z dużymi… – Tahiti – powiedział Fernand – to tam noszą spódniczki z trawy. Widziałem w kalendarzu pocztowym. – Skinieniem głowy wskazał braci Borel. – Tam powinni pojechać ci dwaj ze swoją kosiarką. No, Borelowie, co wy na to? Starszy Borel z uśmiechem pokręcił głową. – Nie lubię wysp. Za dużo piasku, a w razie kłopociku trudno się wydostać. Nie, zamierzaliśmy rozejrzeć się w Senegalu. Ziemia tam dobra. Można hodować trufle, te białe. Zabarwiać je na ciemno, wysyłać statkiem do Périgord, po trzy tysiące franków za kilo… – I dostać pięć lat. – Jean się skrzywił. – Na waszym miejscu trzymałbym się bakłażanów. Po co ryzykować?

Claude wyciągnął rękę i postukał w pierś Jeana. – A co to jest w takim razie? Powiedz. – Connard. To posunięcie na drodze do kariery. – Bachir? – Jojo zwrócił się do ciemnego mężczyzny cicho siedzącego w kącie. – A ty? Szeroki uśmiech i błyśnięcie bielą zębów. – Wrócę do domu i kupię młodą żonę, bardzo ładną. – Pokiwał głową. – Tłustą młodą żonę. W miarę jak upływały godziny i toczyły się rozmowy o przyszłości, dla Jojo stawało się jasne, że żaden z nich, nawet on sam, nie ma wielkich ambicji. Trochę pieniędzy pod materacem, łatwiejsze życie, żadnych wielkich szaleństw. Najważniejsza – mówili to wszyscy tymi czy innymi słowami – jest niezależność. Żadnych szefów, mówienia, co mają robić, traktowania, jakby można było nimi rozporządzać. Niezależność. I oto tu była, piętrzyła się na stole przed nimi. W niedzielne poranki handlarze antykami wychodzili wcześnie, rozstawiali swoje stragany, gdy słońce nabierało siły i zaczynało przeganiać mgłę znad rzeki. Ziewający kelnerzy, z oczami kaprawymi po zarwanej nocy i krótkim śnie, ustawiali stoliki i krzesła przed kawiarniami, odbierali papierowe worki z chlebem i croissantami z piekarni i liczyli na rekordowe napiwki. Sprzedawcy biletów na loterię instalo wali się w kawiarniach i zamawiali pierwszą z kilku filiżanek zabójczo mocnej czarnej kawy. Tęponose ciężarówki, wyładowane pizzą, wędlinami, serem i rybami, przepychały się przez wąskie uliczki w stronę głównego placu, a młode Cyganki ze swoimi cytrynami i różowym czosnkiem syczały na siebie, kłócąc się o najlepsze stanowiska na rogach. Isle-sur-Sorgue powoli przygotowywało się na kolejny upalny i zyskowny dzień targowy. Pierwsi turyści, osoby cierpiące na bezsenność i łowcy okazji zaczęli przybywać tuż po ósmej, grzebać od niechcenia w tym, co pozostało

z cudzych domów – w starych książkach i obrazach, szkle przydymionym ze starości, stołach i krzesłach ze źle dobranymi nogami i zapadniętymi siedzeniami z rafii, medalach żołnierskich z zapomnianych wojen, lustrach i pościeli, wazonach i kapeluszach, rupieciach z tysięcy strychów. Handlarze z drugiej strony ulicy – antykwariusze ze swoimi Ludwikami Piętnastymi i Napoleonami Trzecimi, ze swoją Art Nouveau i ciemnymi, cennymi obrazami – ci nie śpieszyli się ze śniadaniem. Ich klienci przyjadą później, zatarasują drogę dużymi samochodami na czas płacenia pięćsetkami w pokoju za sklepem. Jojo przeciągnął się i spojrzał na zegarek. Generał powiedział jedenasta trzydzieści, kiedy ruch będzie największy. Jeszcze dwie godziny. Usiadł na podłodze oparty o ścianę. Jeden czy dwóch drzemało; reszta gapiła się w próżnię. Wyczerpały im się kawały i tematy rozmowy. Zużyła się adrenalina, a zastąpiło ją zniecierpliwienie i zaczęły drążyć robaki zwątpienia, których nie dało się odegnać. Czy z wysadzeniem drzwi pójdzie łatwo? Czy rowery będą na miejscu? Czekanie to rzecz paskudna. Generał zrezygnował z prób podejmowanych przez pół ranka. Matylda nie chciała wstać z łóżka, nie chciała jak zawsze pojechać do siostry w Orange, nie chciała nawet z nim rozmawiać. Równie dobrze może ruszać, zaczekać w stodole, z dala od jej oskarżycielskiej, milczącej obecności. Poklepał ją po ramieniu, poczuł, jak odskoczyło, i postanowił się nie żegnać. Przez kilka minut siedział w samochodzie, skubiąc wąsy. Nasłuchiwała warkotu silnika, ciekawa, czy ponownie zobaczy go w więziennej rozmównicy. Słońce odbijało się od białego żwiru na parkingu, raziło w oczy, więc pomyślał o zacienionym stoliku i bardzo zimnym piwie. Matylda sobie poradzi. Zawsze tak było. Przekręcił kluczyk w stacyjce i spojrzał na zegarek. Już niedługo. Dwóm małym Cyganom szło jak po grudzie. Zwykle w dzień targowy nieopatrznie zostawiano na parę sekund torebki lub aparaty fotograficzne na kawiarnianym stoliku albo straganie antykwariusza, więc można było je porwać, kiedy właściciel się odwrócił. Ale dzisiaj bardzo nieużyci turyści nie

wypuszczali z łap swoich rzeczy. A najczęściej nosili teraz te duże torby w pasie, co wymagało posłużenia się nożem. Nieuczciwy zarobek przychodził z coraz większym trudem. Chłopcy spacerowali po terenie za bankiem i próbowali otwierać drzwiczki zaparkowanych samochodów, gdy zobaczyli rowery schludnie ustawione przy balustradzie. Takie drogie rowery, w dobrym stanie, łatwo będzie sprzedać. Nawet stary oszust z Cavaillon, który dawał im nędzne grosze za przynoszone od czasu do czasu aparaty fotograficzne, powinien się zainteresować paroma wyścigówkami. Chłopcy przysunęli się bokiem, aby z bliska obejrzeć gruby łańcuch i kłódkę. Kłódka duża, lecz łatwa. Od ojca nauczyli się otwierać kłódki. Czując, że może dopisało im szczęście, pobiegli do niego na drugi koniec targowiska, gdzie sprzedawał żywe kurczęta skradzione poprzedniego wieczora. W kieszeni nosił przyrządzik do otwierania kłódek. – Okay – powiedział Jojo – już czas. Ułożyli siedem kupek na stole. Pakowali towar do szerokich, głębokich kieszeni swych trykotów, aż się wydęły, a banknoty o dużych nominałach wpychali z przodu pod szorty, wskutek czego ich uda wyglądały, jakby cierpieli na dziwne przerosty mięśni. Fernand po raz ostatni starannie wytarł swój młot i resztę narzędzi, zanim przez otwór w podłodze rzucił je do kanału, gdzie wpadły z pluskiem. Stare ubrania, które mieli na sobie, przylepili taśmami do ładunków założonych na drzwi, aby zniszczył je wybuch. Na pustym stole pozostał tylko plik zdjęć migawkowych i Fernand nalegał na zrobienie tego, co nazywał wystawą erotyczną, na przyklejenie ich resztkami taśmy do ściany w głębi skarbca, z Ambrose’em Crouchem w pofałdowanych czarnych skarpetkach na samym środku. Szkoda byłoby, rzekł Fernand, gdyby te fotografie ule gły zniszczeniu, bo najwyraźniej są to pamiątki o wielkiej wartości sentymentalnej. Cofnął się, aby podziwiać rezultat.

– Au revoir, mes belles. Jojo rozejrzał się dokoła i ściągnął przez głowę sznurek z kluczykiem. – Włożyć czapeczki. Nie zapomnijcie o ciemnych okularach. Jego zegarek wskazywał 11.25. Prawie już. Wcisnęli się wszyscy w kąt, czując, jak dreszcz napięcia przebiega ich niczym zimny podmuch wiatru. – Dziesięć sekund – powiedział Fernand. – Nie pogubcie się w drodze do domu. Mali Cyganie, pochyleni nad kłódką, usłyszeli trzy stłumione wybuchy, które nastąpiły tak szybko po sobie, że niemal zlały się w jeden. W zaskoczeniu podnieśli głowy, kiedy drzwi zawisły na zawiasach, a tak ich pochłonęła ucieczka co sił w nogach, że nie wydał im się dziwny widok grupki mężczyzn wychodzących tylnymi drzwiami banku w szortach, ciemnych okularach i lateksowych rękawiczkach. Jojo wsadził kluczyk w kłódkę, otworzył ją gwałtownym ruchem i wyszarpnął pierwszy rower, kiedy opadał łańcuch. – Allez, allez, allez! – Pomknęli, przepychając rowery między samochodami, ze zgrzytem metalu, gdy pedał zarysował drzwiczki, z przekleństwem wywołanym przez ból, gdy podczas wsiadania w panice czubek siodełka walnął jednego z nich w jądra, z szaleńczym wymacywaniem stopami nosków. Następnie wydostali się na drogę i niczym sprinterzy gnali pasem pośrodku jezdni, rozdzielającym dwa rzędy stłoczonych i nieruchomych samochodów. Trwało to najwyżej czterdzieści pięć sekund, a przez ten czas dyżurny żandarm zdążył zaledwie podnieść wzrok znad kartek „L’Equipe” i dostrzec związek między dźwiękiem alarmu a miganiem czerwonego światełka bankowego systemu zabezpieczenia. Siedział z towarzyszem w renault zaklinowany między samochodami, które nie miały gdzie zjechać z drogi, i naciskał klakson. Merde. Wyskoczył i puścił się biegiem po zatłoczonym chodniku, kierując się w stronę Caisse

d’Épargne, przytrzymując na głowie kepi, a kabura rewolweru waliła go w udo. Dlaczego na ochotnika wziął niedzielny dyżur? Jeszcze raz merde. Kolarze, siedmiu mężczyzn otulonych kokonami strachu i wysiłku fizycznego, słysząc dalekie zawodzenie klaksonu, niżej pochylili głowy nad kierownicami, szybciej naciskali na pedały, czuli łomot serc jak salwę karabinów maszynowych. Trzymaj się tylko tego przed tobą, uważaj na kamienie na drodze, nie myśl o jadącym za tobą samochodzie, nie podnoś oczu, nie zwalniaj, skup się. Na litość boską, skup się. Pędzili drogami wśród pól z winoroślą i lawendą, a chrzęst opon przez chwilę po ich przejeździe wisiał w upalnym powietrzu nad spieczoną tłuczniową nawierzchnią. Generał czekał na nich trochę dalej, przy wjeździe na ścieżkę, spocony odpalał jednego papierosa od drugiego, a z oczu ani na chwilę nie spuszczał zakrętu oddalonego o pięćset metrów. Powinno się udać. Zrobił wszystko, wszystko zaplanował, wszystko przewidział. Ale, jak się przekonywał nieraz na własnej skórze, przypadki potrafią pokrzyżować plany. Guma, pies na drodze, potrącenie przez samochód – mogło się wydarzyć sto drobiazgów. Nie wiedział nawet, czy się wydostali. Może nadal tam są, zabarykadowani za na wpół wysadzonymi drzwiami, a jakiś nadgorliwy glina z myślą o awansie wymachuje im przed nosem pistoletem. Zapalił kolejnego papierosa. Dojrzał pierwszą postać wyjeżdżającą zza zakrętu, z głową niemal na kierownicy, a potem następne w zwartej grupie. Wydał donośny ryk ulgi i wyszedł na środek drogi, podskakując z rękami splecionymi nad głową w triumfalnym geście powitania. Moi chłopcy! Zrobili to! Oderwali się od drogi i ześliznęli na ścieżkę. Nawet się nie pofatygowali zsiąść, a kiedy mijał go ostatni, uśmiech zastygł na twarzy Generała, po czym z niej zniknął. Powinno ich być siedmiu. Liczył sylwetki jadące ścieżką. I doliczył się ośmiu.

22 Boone Parker leżał płasko na wznak w trawie, wciągał powietrze i starał się nie zwymiotować. Kiedy zaczęły ustępować mdłości, podniósł głowę i popatrzył na porozwalanych dokoła mężczyzn, albo leżących twarzami do ziemi, albo siedzących i trzymających głowy między kolanami. Nie mógł się nadziwić, że tacy są sprawni jak na paczkę staruszków. Kiedy zobaczył ich wyjeżdżających z Isle-sur-Sorgue, postanowił się przyłączyć i rozproszyć nudę samotnego treningu. Zamierzał im pokazać, że nie tylko Francuzi potrafią rozwijać na rowerach dużą prędkość. Ale nie zdołał nawet prześcignąć ostatniego w rzędzie; od samego nadążania prawie pękały mu płuca. Ci faceci musieli się najeść sterydów na śniadanie. Uznał, że jeśli ma poważnie traktować kolarstwo, powinien skończyć z piwem. Głowa mu opadła i wpatrzony w niebo czekał, aż znikną mroczki przed oczami. Generał, z zadyszką po przebiegnięciu ścieżki, patrzył na gromadkę wyczerpanych postaci. Zwitki banknotów powypadały im z kieszeni, kiedy rzucali się na ziemię, i walały w trawie dokoła. Jeszcze raz ich policzył. Ośmiu. Jezu. – Jojo! Mały człowieczek z uśmiechem podniósł wzrok. – Udało nam się. Cong! Udało się. – Kto to taki, u diabła? – Generał skinieniem głowy wskazał Boone’a, który z rozpostartymi rękami i nogami, z nadal falującą piersią leżał na trawie. Siedmiu mężczyzn powoli, z rozchylonymi wargami i ciężkim sapaniem, odwróciło się, aby popatrzeć na młodego Teksańczyka, który usiadł i na powitanie niedbale pomachał im ręką. – Bonjour, koledzy.

Porażeni wpatrywali się w niego bez słowa. Boone powiódł wzrokiem po kręgu surowych, podejrzliwych twarzy, spojrzał na walające się na ziemi pieniądze, na niezwykle wypchane trykoty. Rany. To nie jakaś zwyczajna grupa niedzielnych kolarzy. – Chyba pojadę dalej – rzekł. Popatrzył na zegarek i obdarzył ich niefrasobliwym, jak się spodziewał, uśmiechem. – J’ai un rendez-vous, okay? Dzięki za przejażdżkę. Wstał. Tamci podnieśli się zgodnie i czekali na rozkazy Generała. Merde. Generał szarpał wąsy tak gwałtownie, że oczy zaszły mu łzami. Wszystko przebiegało tak dobrze, zgodnie z planem, a teraz jest zagrożone z winy tego głupiego cudzoziemca. Kim on jest? Anglikiem? Amerykaninem? I co z nim zrobią? Widział ich twarze, widział gotówkę. Wiadomość o rabunku ukaże się jutro rano w gazetach. Nie mogą tak po prostu pozwolić mu odejść w nadziei, że będzie trzymał język za zębami. Merde. – Zaprowadźcie go do stodoły. – Generał zaczął iść za nimi, po czym przystanął, aby pozbierać banknoty poruszane lekkim wietrzykiem. Gotówka w garści, grube zwitki i rulony, trochę poprawiała mu samopoczucie. Coś wymyśli. To niepowodzenie, ale nie katastrofa. Tak trzeba na to patrzeć. Nie panikuj. Wyprostował się i wszedł do stodoły. Boone stał z dala od reszty, z lękiem przenosząc wzrok z jednej wrogiej twarzy na drugą. Generał położył pieniądze na stole, obok butelek i szklanek przygotowanych na wielką uroczystość. Zapalił papierosa i zauważył, że trzęsie mu się ręka. Podszedł do Boone’a. – Anglais? Boone pokręcił głową. – Amerykanin. – Spróbował się uśmiechnąć. – Teksas. Wiecie, ten duży stan? Très grand. Wszyscy powinniście kiedyś tam pojechać. – Rozejrzał się dokoła, licząc na jakąś oznakę zrozumienia, żadnej nie napotkał i przestał się

uśmiechać. – Amerykanin. – Generał zabrał się do swoich wąsów, myśląc jak oszalały. – Jojo? Równie dobrze możemy się napić. – Mały murarz otworzył pastis i zaczął nalewać. – Alors? – odezwał się Jean. – Co teraz? – Wyjdźcie na dwór – powiedział Generał. – Wszyscy. Nie wiem, ile rozumie. Stali w drzwiach stodoły ze szklankami w rękach i rozmawiali, obracając głowy w stronę Boone’a. On patrzył na ich zwaliste sylwetki i żałował, że nie poszedł do szkoły kucharskiej w Paryżu. Generał milczał, podczas gdy tamci klęli i kiwali głowami nad swoim parszywym szczęściem. Próbował wszystko ułożyć sobie w głowie. Umiejętność wykorzystania kryzysu zawsze uważał za znamię wielkiego przestępcy. A to z pewnością jest kryzys. – Moglibyśmy zamknąć go tutaj i spłynąć. – Fernand wzruszył ramionami. – Ktoś by go znalazł po paru dniach. Jean odchrząknął i splunął. – A parę dni później gliny by nas znalazły. Connard. – Dobra, Einsteinie. Co ty byś z nim zrobił? Zabrał go na pocztę i listem lotniczym odesłał do Ameryki, do Teksasu? Generał podniósł rękę. – Posłuchajcie. Widział nas. Nie możemy go wypuścić. Jeszcze nie. – No, więc co zrobimy? Zabierzemy go z sobą? – Merde. Zamknijcie się na pięć minut i dajcie mi się zastanowić. – Dwa słowa zwróciły myśli Generała w nieoczekiwanym kierunku, podsunęły rozwiązanie na pewno ryzykowne, lecz przypuszczalnie zyskowne. Powszechnie wiadomo, że wszyscy Amerykanie są bogaci. Widuje się ich w felietonach telewizyjnych. Nawet dzieci mają duże samochody, a ich

rodzice mieszkają w rezydencjach, nieraz z dziwnie impertynencką służbą. Dobrze też wiadomo, że ze wszystkich Amerykanów najbogatsi są ci w butach na wysokich obcasach, w za wielkich kapeluszach i z posiadłościami, na których szyby naftowe wyrastają jak chwasty. Skąd pochodzą? Z przedmieścia Dallas, pomyślał Generał, a już na pewno skądś z Teksasu. Ten niewygodny młody człowiek powiedział, że jest z Teksasu. Gdyby potrafili się porozumieć, on i młody człowiek, może znalazłoby się rozwiązanie. Potrzebuje tylko trochę czasu. Czasu i słownika. Generał poczuł się lepiej. Co to znaczy mieć głowę. – Bon, mes enfants – powiedział. – C’est pas grave. Zaufajcie mi. Chwilowo zostanie tu pod strażą. Jojo się odprężył. Zawsze można liczyć, że Generał coś wykombinuje, nawet jeśli natychmiast nie powie, co takiego. Popatrzył na kolegów. – Chłopak zostaje tutaj, d’accord? – Zaswędziało go udo. Podrapał się i poczuł, że szorty ma napęczniałe od zapomnianych banknotów. Poranny poniedziałkowy numer „Le Provençal” oburzał się na śmiały i tajemniczy rabunek dokonany – en plein jour! – w Isle-sur-Sorgue. Gdzie była policja? Jakim sposobem rabusie zdołali uciec niepostrzeżenie? Czy to początek fali przestępczości, która ogarnie Vaucluse i sprawi, że uczciwi obywatele i turyści będą spać z portfelami w zaciśniętych zębach? Domysły i komentarze zapełniły pierwszą stronę, wyparły z niej lokalne doniesienia o wygranych na loterii, turniejach gry w kręgle i wydaniu na świat trojaczków przez młodą i chwilowo niezamężną kobietę z Pernes-les-Fontaines. Françoise spokojnie popijała kawę w recepcji, bardziej niż zwykle zainteresowana lekturą wiadomości. Sama byłaby w Isle-sur-Sorgue w momencie, kiedy dokonywano rabunku, gdyby w hotelu panował mniejszy ruch. Ojciec zaproponował, że pożyczy jej samochód, i miała zabrać Boone’a na targ, ubrana w nową, specjalnie kupioną sukienkę. Włożyła ją dzisiaj. Boone przybędzie późnym popołudniem, jak zawsze. Wtedy zobaczy sukienkę. Wygładziła ją na udach, ciekawa, czy kolor mu się spodoba. Ale

Boone nie przyjechał, a kiedy Ernest powiedział jej, że ładnie wygląda, rozczarowana wzruszyła ramionami. Pierwszym oficjalnym przejawem zaniepokojenia nieobecnością Boone’a był następnego dnia telefon dyrektora szkoły w Lacoste do Simona. Boone nie przyszedł na zajęcia, kiedy zaś sprawdzono u niego w pokoju, okazało się, że nie spał we własnym łóżku. Dyrektor się martwił. To niepodobne do Boone’a; wyglądał na takiego zrównoważonego młodego człowieka. Jest też możliwe, choć dyrektor wolał o tym nie wspominać, że ojciec Boone’a zmieni decyzję i nie udzieli szkole subwencji, jeśli uzna, iż pozwala się tam znikać studentom. W sumie to sprawa bardzo przykra i Simon tylko ją pogarsza, kiedy się irytuje, widząc, jak do całej listy kłopotów dochodzi jeszcze jeden. Skąd, u diabła, ma wiedzieć, gdzie się podziewa Boone? Pewnie zaszył się w krzakach z jakąś dziewczyną. Simon odłożył słuchawkę i przejrzał pozostawione dla niego wiadomości. Dwa telefony od Karoliny z Antibes. Jeden od Enrica. Jakiś dziennikarz pragnie przeprowadzić wywiad, najchętniej podczas lunchu w hotelowej restauracji. Ogromny rachunek z baru, niepłacony od kilku dni, z zamaszystym podpisem wuja Williama. Simon odsunął świstki papieru i wyruszył na poszukiwanie Ernesta i Françoise. Jeśli ktokolwiek wie, co spsocił Boone, to na pewno oni. Generał miał problemy z ustaleniem dokładnej wysokości okupu. Zaczął od stosunkowo małej sumy miliona franków, po czym się rozmyślił. Porwanie, nawet mimowolne jak to, było ciężkim przestępstwem i groziły za nie poważne kary. Duże ryzyko – więc i nagroda powinna być duża, pozwalająca im wszystkim urządzić się do końca życia. Otworzył słownik francusko-angielski, kupiony przed przyjazdem do stodoły, i nad stołem popatrzył na nieogoloną, czujną twarz Boone’a. – Alors, jeune homme. Votre famille… – wskazał na wyraz w słowniku – …est où? Gdzie? – W Ameryce. W Nowym Jorku, ale mój tata dużo podróżuje. – Boone

oderwał jedną rękę od stołu. – Beaucoup d’avions. Generał kiwnął głową, polizał palec wskazujący i zaczął przewracać kartki, dopóki nie natrafił na słowo, którego szukał. Zaciekawiło go odkrycie, że jest niemal identyczne w obu językach. – Votre papa. Bogaty? Boone spędził przykrą, straszną noc w towarzystwie dużego mężczyzny imieniem Claude i małego zniewieściałego nikczemnika, który nie przestawał bawić się nożem. Ten facet sprawiał wrażenie rozsądnego, niegroźnego, nieomal przyjaznego. Teraz, kiedy wyglądało na to, że nie zamierzają porżnąć go na kawałki, poczuł olbrzymią ulgę. – Pewnie, że jest bogaty. – Boone zachęcająco pokiwał głową. – Nadziany. Generał ze zmarszczką na czole szukał pod literą N. Boone przesunął się na twardym krześle. Kości bolały go od spania na klepisku. Co oni z nim zrobią? Zanosi się na żądanie okupu, toteż uczucie ulgi się ulotniło, kiedy sobie przypomniał, co pisały gazety o kidnaperach przesyłających pocztą palce i uszy, aby zachęcić do niezwłocznego wypłacenia gotówki. Choroba! Lepiej zrobić wszystko, co się da, aby ten gość pozostał przyjazny. Może pozwolą mu zadzwonić do Simona. Mógłby pomóc, a jest blisko. – Monsieur? J’ai un ami, Anglais. Prowadzi hotel Pastis w Brassière. Je téléphone? – Boone przyłożył dłoń do ucha. – On też jest nadziany. Pas de problème. – Spróbował się uśmiechnąć. Przez następną godzinę słownik przesuwano z jednej strony stołu na drugą, a tymczasem Generał stopniowo dowiadywał się tego, co mu było potrzebne. Wyglądało to na rzecz obiecującą – obiecującą, lecz skomplikowaną. Będą musieli wydostać się z Francji bardzo prędko i będą potrzebowali fałszywych paszportów. To oznacza wyprawę do Marsylii z kupą gotówki. Generał w pamięci dodał kolejny milion do okupu

i zastanowił się, czy angielski przyjaciel Boone’a zdoła zgromadzić aż tyle w krótkim czasie. – Bon. – Generał zamknął słownik i zapalił papierosa. Z młodym człowiekiem mieli pecha, ale wszystko może wziąć bardzo pomyślny obrót. Prawdą jest to, co pokazywali w telewizji. Teksańczycy są bogaci. Powiedział do braci Borel i Jojo, którzy w dzień trzymali wartę: – Muszę iść i załatwić parę telefonów. Wrócę za jakąś godzinę i przyniosę jedzenie. – Głową wskazał Boone’a. – Nie sądzę, aby próbował sztuczek. Jojo przysunął się do Generała na tyle, aby mówić szeptem. – Co z nim zrobimy? – Sprzedamy go, mój przyjacielu. – Generał wierzchem dłoni pogładził wąsy. – Odsprzedamy jego bogatemu papie. Jojo z podziwem pokręcił głową. – C’est pas con. Generał zawsze przechowywał numery telefonów. Był to nawyk człowieka metodycznego, człowieka przewidującego. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać kontakt z przeszłości. Zadzwonił do baru w Starym Porcie w Marsylii, a odpowiedział mu głos ostatnio słyszany w więzieniu. – Musisz mi oddać drobną przysługę – rzekł Generał. – Wiesz, sprawa jest delikatna. Zastanawiałem się, czy mógłby w tym pomóc ten twój przyjaciel. W głosie dźwięczała ostrożność. – Który przyjaciel? – Patron. Enrico. – Jakiego rodzaju przysługę? – Imigracyjną. Potrzeba mi prędko kilku paszportów. – Pogadam. Gdzie można cię złapać?

Generał podał mu numer, a następnie dorzucił: – Słuchaj, sam mogę do niego zadzwonić. – Lepiej będzie, jak ja z nim pogadam. Lepiej dla kogo? – zastanawiał się Generał. Chciwy drań. Każdy chce dzisiaj dostać swoją dolę. – Dzięki. Doceniam gotowość. Głos się roześmiał. – Na co są przyjaciele? Simon w pośpiechu zjadł obiad i wziął do recepcji kieliszek calvadosu dla podtrzymania na duchu w czasie oczekującej go nieprzyjemnej rozmowy. Karolina zostawiła mu trzecią wiadomość i numer telefonu w Cap d’Antibes. Dała do zrozumienia, że sprawa jest pilna. Głos kobiecy w słuchawce oznajmił, że to Bacon, jedna z najlepszych i najdroższych restauracji na wybrzeżu. Pilną sprawą Karoliny nie może być śmierć głodowa, pomyślał Simon, czekając, aż eksżona podejdzie do aparatu. Z oddali dobiegały wesołe głosy i przypomniał sobie, jak przed laty zabrał ją do tej restauracji. On wziął bouillabaisse. Ona skubała sałatkę, a kiedy położyli się do łóżka, narzekała, że Simon śmierdzi czosnkiem. Przypuszczalnie śmierdzi nim nadal, o ile zaś ją zna, ona wyczuje to przez telefon. Popełnił błąd, bo zapytał, czy dobrze się bawi. Nie bawi się dobrze. Na jachcie jest ciasno i niewygodnie, dwa razy cierpiała na morską chorobę, a jego właściciel, przyjaciel Jonathana, zachowuje się jak kapitan Bligh. W tej ciasnocie sam Jonathan okazał się dość nudny, wszystko zaś jest takie okropne, że nie da się tego wyrazić słowami. Nie, nie bawi się dobrze. Simon stracił nadzieję, że Jonathan nada się na męża, wypił łyk calvadosu i czekał na gong zapowiadający drugą rundę. Wszystkiemu winien jest Jonathan, stwierdziła Karolina z niezachwianym przekonaniem kobiety nieomylnej. Radził, żeby w coś zainwestowała. Pewna

rzecz, mówił do wczoraj, zanim dostał telefon, że firma splajtowała, a razem z nią przepadły ciężko zarobione alimenty Karoliny, która teraz jest w nędzy. Simon oparł stopy na biurku i obserwował duży palec wyłażący dziurą w espadrylach, a równocześnie snuł rozważania o nędzarce Karolinie, ogołoconej ze wszystkiego prócz domku w Belgravii, zawartości połowy londyńskich butików i nowego bmw. Drugim błędem okazało się pytanie, czy Karolina zamierza znaleźć sobie jakąś posadę. Umilkła zaszokowana straszną perspektywą normalnej pracy, a Simon przytrzymał słuchawkę z dala od ucha w przewidywaniu dłuższej tyrady. Ścierpiał ją do momentu, kiedy na pomoc wezwani zostali prawnicy, zawsze obecni w myślach Karoliny. Wtedy delikatnie odłożył słuchawkę. Telefon rozbrzęczał się niemal natychmiast. Simon dokończył calvados. Telefon nie przestawał dzwonić. Cholera. – Karolino, porozmawiamy o tym, jak się uspokoisz. – Monsieur Shaw? – Głos mężczyzny, Francuza. – Oui. – Monsieur Shaw, mam pańskiego przyjaciela. Po przerwie rozległ się w słuchawce nienaturalny głos. – Simon? Tu Boone. – Boone! Gdzie się, u diabła, podziewasz? Martwiliśmy się o ciebie. – Nie mam pojęcia, człowieku. W jakiejś budce telefonicznej nie wiadomo gdzie. Simon, są ci faceci… – Nic ci się nie stało? – Na razie. Posłuchaj… Odebrano Boone’owi słuchawkę, Simon słyszał szmer innych głosów, a następnie znowu odezwał się Francuz. – Proszę uważać, monsieur Shaw. Młodemu człowiekowi nie dzieje się

krzywda. Może bardzo prędko zostać wypuszczony. Pan to zorganizuje. Zabrzęczała kolejna moneta wrzucana do automatu. – Monsieur Shaw? – Słucham. – Bon. Zorganizuje pan dziesięć milionów franków francuskich gotówką. Rozumie pan? – Dziesięć milionów? – Gotówką. Zadzwonię jutro o tej samej porze z instrukcjami dotyczącymi jej przekazania. I monsieur Shaw? – Tak? – Niech pan nie rozmawia z policją. To byłby błąd. Telefon umilkł. Simon siedział przez kilka minut, wspominając głos Boone’a, pełen napięcia i przestraszony. Popatrzył na zegarek. W Nowym Jorku jest późne popołudnie. Gdyby ojciec Boone’a był w Nowym Jorku. I gdyby znał numer. Zaczął wydzwaniać do informacji międzynarodowej, po czym się rozmyślił. Ziegler powinien znać ten numer. – Bob? Mówi Simon Shaw. – Coś ważnego? Mam tu urwanie głowy. – Chodzi o syna Parkera. Został porwany. – Rany boskie. – Ziegler wyłączył głośnik i podniósł słuchawkę. Jego głos wydawał się bliski i poirytowany. – Jesteś pewny? – Od paru dni nie ma go w szkole. Właśnie dzwonili ludzie, którzy go mają. Rozmawiałem też z Boone’em. Tak, jestem pewny. – Jezu. Zawiadomiłeś policję? – Żadnej policji. Słuchaj, muszę pomówić z Parkerem. Za wypuszczenie go żądają dziesięciu milionów franków, a chcą je dostać w ciągu dwudziestu czterech godzin.

– Ile to jest na pieniądze? – Prawie dwa miliony dolarów. Podaj mi nowojorski numer Parkera. – To na nic. Jest w drodze do Tokio. Odleciał z rana. – Cholera. – Masz rację, cholera. Simon słyszał śmiech gości wychodzących z baru i życzących sobie nawzajem dobrej nocy. – Bob, nie mam dziesięciu milionów franków w kieszeni. Czy agencja może dostarczyć gotówkę? W głosie Zieglera zabrzmiała niechęć. – To kupa szmalu. Simon postanowił zaapelować do humanitarnych instynktów Zieglera. – To poważny klient, Bob. Nastąpiła przerwa, w czasie której Ziegler rozpatrywał ewentualne korzyści, jakie może przynieść oddanie pilnej osobistej przysługi Hamptonowi Parkerowi. Jeśli to na dziesięć lat go nie zwiąże, nic tego nie dokona. Podjął decyzję. – Ważny jest dzieciak, prawda? Chodzi o życie ludzkie. Niech nikt nigdy nie zarzuci tej agencji braku serca – mówił, robiąc notatki. Będzie z tego fantastyczny komunikat prasowy. – Dobra. Telegraficznie przekażemy pieniądze do twojego banku, a ja w jakiś sposób złapię i powiadomię Parkera. Zostań przy telefonie. Zapewne będzie chciał z tobą mówić. Simon podał Zieglerowi numer konta i adres swojego banku w Cavaillon. – Pieniądze muszą być tutaj jutro o tej porze, Bob. Okay? – Pewnie, pewnie. – W tonie głosu Zieglera zaszła zmiana. – Pozostaje jeszcze jeden szczegół.

– Jaki? – Zabezpieczenie pieniędzy. Jestem naczelnym dyrektorem tej agencji, odpowiadam przed udziałowcami. Gdybym zaczął szastać dwoma milionami dolarów, mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Simon nie wierzył własnym uszom. – Na litość boską, Bob. Oni mogliby zabić chłopaka, a ty byś przez ten czas załatwiał jakiś cholerny zastaw hipoteczny. Ziegler mówił dalej, jak gdyby nie słyszał: – Powiem ci, co zrobię. – Jego głos stał się raźny, niemal wesoły. – Uproszczę sprawę. Polecę wydziałowi prawnemu, żeby przesłał ci faksem jednostronicową umowę. Podpisz ją tylko i odeślij z powrotem. Ja będę kryty. Wtedy przekażemy pieniądze. – Co mam podpisać i odesłać? – Nazwij to ubezpieczeniem, kolego. Zastawiasz swoje akcje w agencji i dostajesz pieniądze. Simon zaniemówił. – Zajmę się tym od razu. Powinieneś dostać faks w ciągu godziny, dobra? Do usłyszenia. Simon zszedł do baru i sięgnął po calvados. Nicole i Ernest, przeglądający przy stoliku wieczorne rachunki, patrzyli, jak bierze kieliszek, butelkę i podchodzi do nich. Przekazał im wiadomość bezbarwnym, rzeczowym głosem. A potem siedzieli, zadawali sobie nawzajem pytania o porywaczy i Boone’a, na które nie było odpowiedzi, i czekali. Przyszedł faks. Simon po przejrzeniu podpisał go i odesłał. Słyszał gdzieś, że faksów nie uznaje się za wiążące, lecz w tej chwili Ziegler prawdopodobnie zasadził do pracy nad tym cały wydział prawny. Cóż za drań. Simon powiedział Nicole i Ernestowi, żeby szli spać, a sam zasiadł

w biurze z dzbankiem kawy i czekał na dzwonek telefonu. Rozległ się wreszcie o czwartej nad ranem. Hampton Parker miał głos cienki ze zmartwienia. Simon słyszał, jak zaciąga się papierosem. Jest na lotnisku w Tokio, czeka, aż jego samolot zatankuje i dostanie zgodę na lot do Paryża. Tam Parker zaczarteruje coś mniejszego na przelot do Awinionu. Przywiezie ze sobą dwóch ludzi. Będą musieli gdzieś się zatrzymać. Do samego końca omawiał szczegóły w sposób opanowany, machinalny. – Nie sądzi pan, że zrobili mu krzywdę? – Nie – odparł Simon z takim przekonaniem, na jakie potrafił się zdobyć. – Twierdził, że dobrze się czuje. Wydawał się trochę roztrzęsiony, to wszystko. – To mój jedyny syn, wie pan. Reszta to córki. I dobry z niego chłopak. – Wszyscy go bardzo lubimy. – Te sukinsyny. – Niech pan spróbuje się nie martwić. Zrobimy wszystko, czego zażądają. – Doceniam to. Odezwę się z Paryża. Nie pozostawało nic innego, jak położyć się do łóżka i czekać do rana, lecz Simon był rozbudzony, podniecony napięciem i za dużą ilością wypitej kawy. Wrócił do domu i poszedł na górę do sypialni. Nicole oddychała cicho, z jedną brązową ręką przerzuconą przez jego poduszkę. Nachylił się, aby pocałować ją w ramię, ona zaś uśmiechnęła się przez sen. W sypialni mimo otwartych okien panował upał. Przez całą pierwszą połowę lipca temperatura przekraczała trzydzieści pięć stopni i nawet grube kamienne ściany domu wydawały się ciepłe. Simon się rozebrał, przez pięć minut stał pod chłodnym prysznicem i zszedł na dół owinięty w pasie ręcznikiem. Otworzył drzwi na taras i tak przesunął krzesło, aby móc siedzieć twarzą do wstającego świtu i krążyć złymi myślami wokół możliwości porwania Karoliny. Prawdopodobnie uraczyłaby porywaczy jednym ze swoich monologów i podała im numer telefonu swych adwokatów, a oni

zapłaciliby za to, żeby się od niej odczepić. Może między innymi przyjęliby w zamian Zieglera. Simon ziewnął, przetarł oczy, bo czuł piasek pod powiekami, i zamrugał, kiedy pierwszy oślepiający promień słońca błysnął nad ciemnoniebieskim masywem góry. Zapowiadał się kolejny upalny i piękny dzień, cudowna pogoda na doręczenie dziesięciomilionowego okupu. Simon przeciągnął się, poczuł, jak rotangowe krzesło wpija mu się w plecy, i usłyszał we wsi kogoś witającego ranek długim, chrypliwym kaszlem palacza, który wypala po czterdzieści papierosów dziennie. W hotelu, gdzie zjawił się tuż przed dziewiątą, czekali na niego dwaj detektywi. Dyrektor szkoły w Lacoste nic nie wiedział o porwaniu, ale coraz bardziej się niepokoił zaginięciem studenta, toteż zadzwonił na policję. Po ujawnieniu narodowości i stanu majątkowego ojca studenta, odpowiedzialnością za dochodzenie obarczono instancje wyższe od miejscowej żandarmerii. A teraz najlepsi detektywi z Awinionu, niscy, ciemni i spragnieni kawy, przybyli zająć się sprawą zaginionego chłopaka. Simon wprowadził ich do biura, czując zapach wody kolońskiej i czosnku. Jego propozycję, aby napili się kawy, przyjęli z wdzięcznością, ucieszyli się widokiem Françoise pochylającej się, by postawić tacę na biurku, zapalili papierosy i wyciągnęli notatniki. – Zanim panowie zadadzą jakieś pytania – rzekł Simon – powinienem chyba opowiedzieć, co się wydarzyło. Początkowo detektywi byli zadowoleni. Tylko w sensie zawodowym, naturalnie, ale teraz sprawa nabrała prawdziwej wagi. Zaginiona osoba, nawet z bogatej rodziny amerykańskiej, to jedno. Porwana osoba natomiast to coś o wiele bardziej podniecającego. Nie prowadzą już dochodzenia w sprawie ewentualnego wypadku; są na progu jakiegoś przestępstwa. Sława i awans, wdzięczność ojca-miliardera, nawet krótkie wystąpienie z marsowymi minami w krajowej telewizji – wszystkie te myśli przebiegały przez głowy detektywów, gdy słuchali uważnie i robili notatki, przerywając tylko po to, aby poprosić o więcej kawy, co umożliwiało zobaczenie ślicznego tyłeczka i opalonych nóg Françoise. Co za fart, myśleli, że zamiast tego nie dostali tej

roboty z bankiem w Isle-sur-Sorgue. Mniej ich ucieszyły słowa Simona, że jakakolwiek wzmianka o udziale policji może zagrozić bezpieczeństwu zakładnika. Starszy detektyw, którego wyższą rangę zdradzał zwyczaj podkradania koledze papierosów i czekania na ogień, pokręcił głową. – Niestety, monsieur Shaw, zostaliśmy powiadomieni. Bierzemy w tym udział, rozumie pan? To fakt dokonany. Jak mogę ja, oficer policji, lekceważyć ciężkie przestępstwo? – Zajrzał do notatek i w zadumie potarł brodę. – Ale jedno mogę panu obiecać. – Wziął następnego papierosa z otwartej paczki na biurku i uniósł brew na znak, że trzeba go zapalić. – Mogę panu obiecać – powtórzył – że będziemy prowadzić tę sprawę z zachowaniem największej delikatności i dyskrecji. Le maximum. Mamy w tym duże doświadczenie. Pamiętam na przykład porwanie szwajcarskiego turysty podczas festiwalu w Awinionie trzy lata temu… Françoise wetknęła głowę w drzwi. – Monsieur Shaw? Jest tu do pana dwóch ludzi. Simon przeszedł do recepcji i stanął jak wryty na widok mężczyzny z dwoma aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyi. Jego kolega był skromniej wyposażony w jeden magnetofon, który na pasku zwisał mu z ramienia. – Bonjour, monsieur Shaw. „Le Provençal”. Jedziemy właśnie ze szkoły w Lacoste. Ma pan dwie minutki? Rozumiemy, że pan zna młodego człowieka, który… Simon podniósł rękę. – Niech panowie nie odchodzą. – Zawrócił do biura i pokręcił głową, patrząc na dwóch detektywów. – Maksymalna dyskrecja, tak panowie mówili? Przytaknęli. – Więc proszę mi powiedzieć, dlaczego jest tam reporter i fotograf.

Detektywi przepchnęli się obok Simona i wściekle popatrzyli na dziennikarzy. – Wynocha – rzekł starszy detektyw, kciukiem pokazując drzwi. – Nie ma nic do opisywania. To dla policji sprawa poufna. Obaj dziennikarze zaczęli mówić równocześnie, poruszając brwiami i rękami w przesadnym oburzeniu. Prasa ma obowiązek donosić o wydarzeniach – co więcej, ma do tego prawo zagwarantowane przez konstytucję. – Wszystko to merde – oświadczył starszy detektyw. – Słuchajcie mnie. Simon zamknął drzwi biura i podparł głowę rękami. Po paru minutach rwetesu drzwi się otwarły. – Nie ma sprawy. – Starszy detektyw uśmiechnął się do Simona, jakby mu oddał osobistą przysługę. – Co pan przez to rozumie? Nie może ich pan powstrzymać od pisania. Detektyw postukał się po nosie. – To Francja, monsieur. Dziennikarze znają swoje miejsce. Simon westchnął. – Dobra. Co teraz? – Porywacze zadzwonią znowu, tak? Założymy podsłuch. A na razie będziemy czekać. – Musicie czekać tutaj? Próbujemy prowadzić hotel. Dość niechętnie detektywi dali się namówić na wyjście z biura i dalsze pełnienie obowiązków przy telefonie bezprzewodowym na tarasie z widokiem na basen. – Och, czekając, moglibyście zrobić jedno – powiedział Simon. – Wskazał ręką kierunek. – Jeśli zobaczycie patrzącego nad tym murem mężczyznę, to go aresztujcie.

Zadzwonił do banku, aby uprzedzić, że się spodziewa pieniędzy i że mają być przygotowane, bo podejmie je pod koniec dnia. Ze wszystkich sił starał się uspokoić Françoise, która dopiero teraz dowiedziała się o zniknięciu Boone’a. Dziękował swoim szczęśliwym gwiazdom za Nicole i Ernesta załatwiających sprawy z gośćmi i personelem, jakby nic się nie stało. Umyślnie obudził Zieglera o piątej nad ranem czasu nowojorskiego, aby się upewnić, że pieniądze zostaną wysłane natychmiast po otwarciu urzędów. Miał zawroty głowy ze zmęczenia, ale nie mógłby zasnąć, i wiedział, że coraz łatwiej traci panowanie nad sobą. Widok dwóch detektywów na tarasie, zaczytanych w jadłospisie na lunch, nie poprawił mu humoru. Wrócił do biura i siedział wpatrzony w telefon. Policja niewiele może zrobić, dopóki porywacze znów nie zadzwonią, nikt wiele nie może zrobić. I wtedy przypomniał mu się Enrico. Co takiego mówił? Jeśli kiedyś wynikną w hotelu kłopoty, będą trudności, których władze nie potrafią przezwyciężyć drogą oficjalną… coś takiego. Simon przysunął sobie aparat. Zapewne to tylko gadanie, warto jednak spróbować. Wszystko jest lepsze od siedzenia tutaj w poczuciu bezużyteczności. Facet pełniący straż przy telefonie Enrica warknął. Simon przedstawił się i zapalił cygaro w oczekiwaniu na połączenie. Enrico wydawał się zadowolony, że go słyszy. Są różne nierozstrzygnięte sprawy do omówienia, zanim jego ludzie będą mogli się zabrać do obsługiwania hotelu. Czy nie mogliby się umówić na kolejny przemiły lunch? Simon mu przerwał. – Posłuchaj, Enrico. Nie wiem, czy możesz pomóc, ale mój przyjaciel jest w tarapatach. Młody Amerykanin. Został porwany. – To źle. I na dodatek w sezonie turystycznym. Amatorzy. Musisz mi opowiedzieć wszystko, co wiesz. Po krótkiej rozmowie Enrico wyruszył ze swego biura na przechadzkę po Starym Porcie. Zatrzymał się dwukrotnie, raz, aby wstąpić do baru, a drugi raz, aby tylnymi drzwiami wejść do restauracji specjalizującej się w owocach

morza. Jego rozmówcy chwycili za słuchawki telefonów, ledwie się oddalił. Jeśli to robota któregoś z miejscowych, ktoś powinien o tym wiedzieć. A jeśli ktoś o tym wie, dowie się Enrico. Skinął na mercedesa jeżdżącego za nim wokół portu. Spokojnie zje wczesny lunch, langoustines z rożna w ogródku w Passédat, i rozważy perspektywy zrobienia interesu, jakie może przed nim otwierać ta ciekawa informacja. Późnym popołudniem zadzwonili z banku, że pieniądze są naszykowane. W połowie drogi do samochodu Simonowi przyszło na myśl, że chyba nie powinien spacerować po Cavaillon sam z dziesięcioma milionami franków gotówką. Zszedł na taras, gdzie detektywi bacznie obserwowali kąpielowiczów. – Przysłano pieniądze. Byłoby najlepiej, gdybyście pojechali ze mną. Detektywi poprawili ciemne okulary z lustrzanymi szkłami, które zmotoryzowani gliniarze lubią z uwagi na ten dodatkowy groźny błysk, i ruszyli za Simonem na parking. Wsiedli do nieoznaczonego wozu policyjnego, rozprażonego i śmierdzącego wczorajszymi papierosami, skąd młodszy przez telefon wymienił lakoniczne chrząknięcia i monosylaby z komendą. Przed bankiem zaparkowali jeden samochód obok drugiego. Detektywi rozejrzeli się na prawo i lewo, nie dostrzegli bezpośredniego zagrożenia w garstce włóczących się turystów i gospodyń kupujących produkty na wieczorny posiłek, więc pośpiesznie przeprowadzili Simona przez chodnik. Nacisnęli brzęczyk przy drzwiach z taflowego szkła i czekali. Wiekowy pracownik banku przyczłapał do drzwi, pokręcił głową i z patosem oznajmił: „Fermé”, pokazując godziny otwarcia wypisane na szkle. Starszy detektyw przytknął do drzwi swój identyfikator. Urzędnik popatrzył na niego, wzruszył ramionami i wpuścił ich do środka. Dyrektor banku wyszedł na ich powitanie ze swego gabinetu, wprowadził ich tam i zamknął drzwi. Wypuścił z płuc powietrze, głośno odsapnąwszy z ulgi. Było to koszmarne popołudnie, pieniądze przysyłano z większych

oddziałów w Awinionie i Marsylii, nasuwały się myśli o napadzie, ukazywały wizje uzbrojonych mężczyzn. Teraz jednak, dzięki Bogu, jest już po wszystkim. – Voilà, messieurs. – Wskazał na swoje biurko. – Zechcą panowie to przeliczyć. Simon popatrzył na stosy pięćsetek w paczkach po dziesięć tysięcy franków. Jakoś się spodziewał, że dziesięć milionów będzie wyglądać bardziej okazale, zajmować więcej miejsca. Usiadł i podczas gdy tamci obserwowali go, paląc, poukładał paczki w stosy po sto tysięcy franków, policzył stosy, włożył pieniądze do grubego plastikowego worka i zważył go w ręku. Nie był cięższy od teczki z papierami, które co piątek zabierał z agencji do domu. – C’est bon? – Dyrektor położył formularz na biurku przed Simonem. – Une petite signature, s’il vous plaît. – Odprężony przyglądał się, jak Simon podpisuje pokwitowanie. Teraz odpowiedzialność spada na kogoś innego. Podali sobie ręce i ruszyli do głównych drzwi, Simon wciśnięty między dwóch detektywów, z workiem obijającym mu się o nogę. – Merde! – Jeden z detektywów zobaczył, że policjant z drogówki wsuwa mandat pod wycieraczkę ich samochodu. Zbiegli po schodach, a policjant patrzył na nich, stukając się piórem w zęby. Cieszyło go, kiedy właściciel wozu wracał o parę sekund za późno. Rozpraszało nudę pełnienia służby. Starszy detektyw wskazał na mandat. – Możesz to zabrać. – Otworzył drzwiczki i zamierzał wsiąść. – Jesteśmy z komendy w Awinionie. Glina z drogówki się uśmiechnął. – Guzik mnie obchodzi, czy jesteście z Pałacu Elizejskiego. Zaparkowaliście w dwóch rzędach. Detektyw obszedł samochód dokoła, aby z bliska rzucić przeciwnikowi wściekłe spojrzenie. Dwaj mężczyźni stali na jezdni, niemal zderzając się

ciemnymi okularami, tarasując resztę wolnej drogi. Ciężarówka zahamowała z gniewnym sykiem, a jej kierowca wychylił się z okienka i z irytacją podniósł rękę. Ludzie odwracali się od stolików przed kawiarnią na wprost banku, aby lepiej widzieć sprzeczkę. Za ciężarówką chórem rozbrzmiały zniecierpliwione klaksony. Dyrektor banku i jego pracownik obserwowali to ze schodów. Simon wrzucił worek na tylne siedzenie swego samochodu i wsiadł. Maksymalna dyskrecja. Jezu. Równie dobrze mogliby to pokazać w wiadomościach o szóstej. Pojedynek na wzruszenia ramionami i gesty zakończył się wyrwaniem przez detektywa mandatu zza wycieraczki i podarciem go na strzępy. Dwaj mężczyźni z kawiarni nagrodzili to oklaskami. Detektyw wsiadł do samochodu, a glina z drogówki rzucił na pożegnanie mięsem, przekrzykując ryk sygnałów. – I twoją matkę! – odpowiedział mu przez okno detektyw. – I twojego psa! – Parsknął zadowolony, że ma ostatnie słowo. – Dobra, jedziemy. Kiedy wrócili do hotelu, czekała na nich wiadomość, że Hampton Parker będzie w Brassière we wczesnych godzinach rannych. Simon, tak jak przedtem dyrektor banku, poczuł ulgę, że wkrótce kogoś innego obarczy zarówno pieniędzmi, jak odpowiedzialnością. Zadzwonił do Zieglera i czekał, przytrzymując worek stopami. – Są wiadomości o chłopaku? – Będą dzwonić wieczorem. Parker przyjeżdża bardzo wcześnie z rana. Mam tu przygotowane dla niego pieniądze. Przez parę sekund Ziegler nie odpowiadał. Kiedy się odezwał, zrobił to raźnym, stanowczym tonem, jakiego używał, podejmując za klienta decyzję. – Parkera w to nie mieszać. Pod żadnym pozorem. – Ale jest zamieszany, na litość boską. Jest ojcem chłopaka. – Nie chcę, żeby się zbliżał do tych cholernych niebezpiecznych durniów.

– Więc kto im dostarczy pieniądze? Federal Express? – Jezu, nie możemy narażać Parkera na takie ryzyko, Simon. Przypuśćmy, że i jego postanowią porwać? Jak rany, przypuśćmy, że go sprzątną. Nie, ty będziesz musiał to zrobić. Simon poczuł, jak flaki się w nim przewracają. – Piękne dzięki. Załóżmy, że sprzątną mnie? Zieglerowi zmienił się głos, brzmiał ciepło i przekonująco jak podczas prezentacji. – O to się nie martw. Nie jesteś miliarderem, tylko doręczycielem. Włóż stare ubranie, wyglądaj na biedaka, wiesz? To nic wielkiego. Pewnie ich nawet nie zobaczysz. I hej, pomyśl, jak to wpłynie na nasze stosunki. – Nasze stosunki? – Będziemy trzymać Parkera w garści. Ten cholerny kontrakt będzie murowany. To dług moralny, kolego. Parker będzie nasz do końca życia. Simon milczał, wiedział jednak, że Ziegler i tak by nie słuchał. On podjął już decyzję – przypuszczalnie słuszną, musiał przyznać Simon. Nie wiadomo, co mogliby zrobić porywacze, gdyby pomyśleli, że wpada im w łapy jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce. W głosie Zieglera zabrzmiało zniecierpliwienie. – Więc wszystko zależy od ciebie, zgoda? Nie spieprz tego. – Ależ z ciebie drań o miękkim sercu, co? – Owszem. I najmilszy facet w branży. Wkrótce do ciebie zadzwonię. Nicole znalazła Simona w biurze, palącego cygaro i wyglądającego oknem, obojętnego na detektywów. Był mizerny, oczy miał podkrążone. Stanęła za nim i delikatnie rozmasowała mu kark. – Jak to się skończy – powiedziała – zabiorę cię stąd. Simon zamknął oczy i oparł się o nią głową.

– Obiecujesz? – Obiecuję. Detektywi siedzieli i obserwowali ich obojętnie, ciekawi, co dostaną na obiad. Enrico z uśmiechem popatrzył na stosik paszportów na swoim biurku. Kontakty, chciwość i strach. Zawsze skuteczne, gdy komuś zależy na informacji. W ciągu paru godzin od rozgłoszenia wiadomości jeden z jego ludzi w Awinionie dowiedział się, że policja usiłuje otoczyć porwanie tajemnicą. Jeśli te paszporty nie mają z tamtym związku, pomyślał Enrico, to chyba tracę węch. Postanowił osobiście zainteresować się tą sprawą. Nigdy nie należy przepuszczać okazji do poznania ludzi, którzy mogą się przydać. Włożył paszporty do dużej teczki z krokodylowej skóry, zszedł do samochodu, rozsiadł się wygodnie z tyłu i wydał polecenia szoferowi. Mercedes wyruszał z Marsylii w stronę lotniska, a w tym samym czasie Generał pędził swoim samochodem po autostradzie z Cavaillon. Bądź na podziemnym parkingu w Marignane o ósmej, powiedziano mu, i rozglądaj się za czarnym mercedesem 500 z rejestracją Bouches-du-Rhône. Znalazł miejsce możliwie najdalej od wejścia na dworzec lotniczy, zgasił silnik i zapalił papierosa. Ściskał plastikową torbę z supermarketu zawierającą gotówkę. Pięćset tysięcy franków. O mało nie zemdlał, kiedy usłyszał cenę, ale co innego mógł zrobić? Zresztą z tego źródła jest więcej, o wiele więcej. Spojrzał na zegarek i zobaczył mercedesa sunącego powoli między rzędami samochodów. Odetchnął głęboko, wziął torbę i wysiadł. Opuściła się barwiona szyba mercedesa, a kierowca i Generał popatrzyli na siebie w milczeniu. Generał ocknął się i przypomniał sobie, jak mu kazano potwierdzić tożsamość. – Jestem przyjacielem Didiera. Przesyła pozdrowienia. Otworzyły się tylne drzwiczki. – Wsiadaj, mój przyjacielu – powiedział Enrico. – Klimatyzacja zapewnia

tu chłód. Generał wsiadł pochylony i przycupnął na brzeżku głębokiego skórzanego siedzenia. Enrico obserwował go przez dym swojego papierosa. – Jesteś na pewno człowiekiem bardzo zajętym – rzekł – więc nie będę zabierać ci czasu. – Zdusił papierosa i strzepnął odrobinę popiołu z jedwabnego rękawa swego garnituru. – Powiedz mi, kiedy odbierasz okup? Generała zemdliło jak od kopniaka w żołądek. Skąd on, u diabła, wie? Nie może wiedzieć. Zgaduje. Enrico wyciągnął rękę i poklepał Generała po kolanie. – No, mój przyjacielu. Uważaj mnie za kolegę po fachu. I tak już jesteśmy wspólnikami. Mam wasze paszporty, a muszę powiedzieć, że zważywszy na brak czasu wyszły bardzo dobrze. Dzieła sztuki. Z tym nie będziecie mieli żadnego problemu. – Z uśmiechem pokiwał głową. – Papierosa? Generałowi tak gwałtownie trzęsła się ręka, że o mało nie podpalił sobie wąsów. – Spokojnie, przyjacielu, spokojnie. Pozwól, że ci pogratuluję. Amerykanie tak rzadko się dziś trafiają. – Enrico westchnął. – Recesja i słaby dolar. Nie podróżują tak dużo jak dawniej. – Ani na chwilę nie spuszczał oczu z twarzy Generała. – No? Kiedy go oddajecie? Skąd on się dowiedział, ten człowiek, który siedzi tak nieruchomo i nawet nie mrugnie? W samochodzie słychać było tylko szept klimatyzacji; Generał poczuł, że się garbi. Nie dostanie paszportów, jeśli nie odpowie na pytanie. Popatrzył na szerokie plecy i umięśnioną szyję szofera. – Nim się nie przejmuj – uspokoił go Enrico z uśmiechem. – Alfons jest bardzo dyskretny. Wszyscy jesteśmy bardzo dyskretni. Generał wypuścił z płuc powietrze. – Wymiany dokonujemy dziś w nocy. – A potem?

– Wyjazd z kraju. – Ach, tak. Oczywiście. – Enrico się pochylił i z trzaskiem otworzył teczkę. Generał zrobił wielkie oczy na widok porządnie poukładanych w stosiki banknotów, setek tysięcy franków. W teczce ledwie się mieściły paszporty, które Enrico wyjął i podał. – Mogę? – Wziął plastikową torbę z kolan Generała i zaczął liczyć pieniądze, a po przeliczeniu wrzucał do teczki każdą paczkę po 10000 franków. – C’est bon. – Z pewnym trudem docisnął i zamknął teczkę, po czym odchylił się na oparcie, gdy tymczasem Generał po omacku szukał klamki. – No więc – podjął. – Wasze plany podróży. Chyba mógłbym służyć pomocą. Generał znieruchomiał z ręką na drzwiczkach. – Należy do mnie małe przedsiębiorstwo żeglugowe, głównie żegluga towarowa, ale czasami robimy uprzejmość pasażerom, którzy mają specjalne wymagania. Rozumie pan? – Enrico nie czekał na odpowiedź. – Przychodzi mi do głowy, że to miły zbieg okoliczności. Tak się składa, że jeden z moich statków – nie luksusowy, lecz wygodny – odpływa pojutrze z Genui do Algieru. Na Morzu Śródziemnym jest o tej porze roku bardzo przyjemnie. Generał opuścił rękę trzymającą za drzwiczki. – Razem z przyjaciółmi byłby pan absolutnie bezpieczny. – Enrico spojrzał na zegarek. – Przypadkiem właśnie teraz jadę do Włoch. Alfons woli podróżować nocą, zwłaszcza w lipcu. W ciągu dnia drogi są nie do zniesienia. – Znów poczęstował Generała papierosem. – Moglibyśmy się spotkać w Genui. Wystarczy pójść do portu i zapytać o mojego kolegę, kapitana „Principessa Azzura”. Potrafi mnie znaleźć. Generał usiłował zrobić zawiedzioną minę. – Merde, gdybym tak wiedział, ale naturalnie porobiłem inne plany. – Znów sięgnął do drzwi. – Mój przyjacielu. – Enrico wyglądał przyjaźnie jak śmierć. – Muszę nalegać, abyście skorzystali z tego nieoczekiwanego dobrodziejstwa. Byłoby

bardzo smutne, gdyby policja miała szukać posiadaczy tych wspaniałych nowych paszportów. Takie marnotrawstwo. Nie znoszę marnotrawstwa. Drań. Generał kiwnął głową, a Enrico uśmiechnął się w odpowiedzi. – Nie pożałujecie. Morskie powietrze jest takie zdrowe. – Ale nie tanie. – W życiu nic, co dobre, nie jest tanie. – Enrico przepraszająco wzruszył ramionami. – Ale dam wam zniżkę wakacyjną, bo to wycieczka. Powiedzmy pięćset tysięcy franków. Będziecie dobrze jeść. Mają na statku świetnego kucharza. Z kolei Generał wzruszył ramionami. – Nie mam przy sobie pięciuset tysięcy franków. – Och. – Enrico przeszedł nad tym szczegółem do porządku dziennego. – Obaj jesteśmy ludźmi interesu. Darzymy się wzajemnym zaufaniem i dobrze się rozumiemy. Może mi pan zapłacić w Genui, a wtedy zjemy razem lunch. – Enrico przechylił się i otworzył drzwiczki. – Ja stawiam. Cała przyjemność po mojej stronie. Generał obserwował odjeżdżający samochód, a kiedy Enrico przestał mu zagrażać bezpośrednio, miejsce strachu i zaskoczenia zajęła złość. Milion franków za osiem parszywych paszportów i podróż do Algieru jakąś zardzewiałą balią, przypuszczalnie pełną hałaśliwych makaroniarzy. Generał był człowiekiem łagodnym, ale to jest nieuczciwe wykorzystywanie sytuacji, po prostu rabunek w biały dzień. Zawrócił do swojego samochodu, po czym przystanął. Zmusił się do myślenia. Ma paszporty. Nie musi jechać do Genui. Może się trzymać pierwotnego planu. Do diabła z Enrikiem, pomyślał i poczuł się lepiej. Tacy ludzie, pozbawieni wszelkiej etyki zawodowej, nie zasługują na powodzenie. Przypomniał sobie, jak nonszalancko rzucał Enrico na leżność za paszporty do teczki, na tę górę, która już tam była. I chciał więcej, krwiopijca. No, tym razem nie ma do czynienia z jednym ze swoich potulnych, tępych zbirów. Ma

do czynienia z facetem, który potrafi ruszyć głową. Generał poszedł na górę do hali dworcowej, przepchnął się między Arabami do baru i zamówił calvados. Odwaga powróciła wraz ze szczypaniem i ciepłem alkoholu. Zebrał się w sobie, podszedł do rzędu telefonów przy sklepie tytoniowym i zadzwonił. Spocił się, zanim odłożył słuchawkę. Świnia. Zobaczymy, jak się wykręci. W drodze powrotnej Generał zatrzymał się na kawę na stacji benzynowej w Lançon i rozważał ewentualne następstwa swego telefonu. Enrico nie może wiedzieć na pewno. Może podejrzewać, ale nie będzie za dużo gadał – nie z uwagi na honor złodziejski, o którym wszyscy prawdziwi złodzieje wiedzą, że nie istnieje, ale dlatego, że nie chce być zamieszany w przestępstwo, którego nie popełnił. Jest w tym jakaś ironia, myślał Generał, wyrzucając plastikowy kubek do śmieci. Dobrze mu tak. Zresztą, zanim wybrnie z tarapatów, ja będę daleko od Marsylii, a on nie będzie wiedział gdzie. Ostrożnie jechał do Cavaillon, nie przekraczając dozwolonej prędkości, i skręcił na szosę nr 100 do Les Baumettes. Kiedy zaparkował przy budce telefonicznej, poczuł skurcz głodu na widok ludzi jedzących na tarasie restauracyjki po drugiej stronie drogi. Jutro, myślał, jeśli wszystko dobrze pójdzie, zrobimy oblewanie. Zamknął samochód i dopiero wtedy wszedł do budki. To zaledwie parę metrów, ale tyle się dziś kręci cwaniaków, że ostrożność nie zawadzi. Słuchawkę podniesiono po pierwszym dzwonku. – Monsieur Shaw? – Oui. – Ma pan pieniądze? – Są tutaj. – Bon. Zrobi pan tak. Simon odłożył słuchawkę i popatrzył na to, co sobie zanotował. Starszy detektyw, po zamianie wykałaczki na papierosa, oparł się o róg biurka,

zadowolony, że wreszcie rozpocznie się jakaś akcja. – Alors? Simon odczytał notatki: – Jadę samochodem sam na parking na skraju Forêt des Cèdres, tam zostawiam wóz. Idę leśną drogą na piechotę. Po przejściu czterech kilometrów widzę na prawo tablicę, za którą zaczyna się Forêt Dominiale de Ménerbes. Kładę pieniądze pod tablicą. Jeśli wszystko będzie w porządku, chłopak zostanie wypuszczony jutro rano. – Potrzebna nam mapa – rzekł starszy detektyw – i ktoś miejscowy, kto zna las. – Kiwnął głową na kolegę. – Zadzwoń do Awinionu i powiedz im, co się dzieje. Powiedz, żeby obstawili oba lotniska – ale nie w mundurach, d’accord? Françoise posłano po ojca. Simon znalazł mapę i rozkładał ją na biurku, kiedy zjawił się Bonetto w podkoszulku, szortach i rannych pantoflach, z wyrazem powagi na twarzy jak burak. Mężczyźni tłoczyli się nad mapą w chmurze papierosowego dymu. Tak, powiedział Bonetto, dobrze zna drogę z czasów, kiedy polował. Biegnie grzbietem Lubéronu od Bonnieux prawie do Cavaillon, z obu stron zagrodzona przez służbę leśną, aby nie mogły nią jeździć samochody. Detektyw zapytał o trasy ucieczki. Bonetto podrapał się w głowę i niżej pochylił ją nad mapą, którą dźgał tępym paluchem. – Pieszo – mówił – można zejść południowym stokiem do Lourmarin, północnym do Ménerbes, zachodnim do Cavaillon, wschodnim do Claparèdes nad Bonnieux albo do jakiejkolwiek miejscowości tu w dolinie. – Wzruszył ramionami. – Są stare ścieżki, którymi kiedyś chodziły muły. Jest ich kilkanaście. Korzystał z nich w czasie wojny ruch oporu. Człowiek mógł się tam ukrywać miesiącami. – Ale oni nie będą chcieli się ukrywać. – Starszy detektyw wpatrzył się w labirynt poziomic i ścieżek na mapie. – Będą chcieli się wydostać. Gdzieś

zostawią samochód. Będą musieli wrócić na drogę. – Beh oui. – Bonetto pokręcił głową. – Ale na początku będą szli pieszo. A pieszo mogą się udać w każdym kierunku. Młodszy detektyw, zwolennik nowoczesnej technologii i dramatyczności, zaproponował helikopter z reflektorem i członkami antyterrorystycznej. Sam na ochotnika poleciałby z nimi.

brygady

Simon podniósł obie ręce. – Posłuchajcie – rzekł. – Żadnych helikopterów, żadnych blokad na drodze, nic. Nic, dopóki go nie odzyskamy. Potem możecie wysłać całą cholerną Legię Cudzoziemską i goryli Mitterranda, co chcecie. Ale dopiero jak go odzyskamy. Obmyślili to dobrze. Nie przyprowadzą go ze sobą. Ukryli go gdzieś, a jeśli zobaczą jakiś ślad zastawionej pułapki… – Mówił schrypniętym głosem. W ustach miał dziwny smak, suchy i nieprzyjemny, i zastanawiał się, czy od za wielu wypalonych cygar, czy ze strachu. Celnik ziewnął i zapragnął, aby już nadszedł czas opuszczenia ciasnej budki i powrotu do domu. Dzisiaj ruch był niewielki; zwykły sznur ciężarówek, ale prawie nic poza tym. Gdyby nadjechał ten czarny mercedes z rejestracją Bouches-du-Rhône, bez trudu by go dostrzegli. Gdyby nadjechał. Celnik ziewnął ponownie i zwrócił się do mężczyzny obok, który przybył tu przed godziną. – Nie sądzi pan, że to jakiś nudziarz, który nie ma nic lepszego do roboty? Tamten wzruszył ramionami. Nie spuszczał drogi z oczu, obserwował pojazdy wjeżdżające w blask reflektorów, który oznaczał, że kończy się Francja, a zaczynają Włochy. – Bóg raczy wiedzieć – odparł. – Ja nie wiem. Wiem tylko, że Awinion potraktował to poważnie. Powiedzieli Nicei, a Nicea też potraktowała to poważnie. Może miał do niego urazę. Typek, który dał im cynk, powiedział, że to oszustwo podatkowe i przemyt dewiz. Jakaś gruba ryba z Marsylii. Najwyraźniej od lat na niego polowali.

Celnik się przeciągnął. To urozmaicenie po sprawdzaniu wagi ładunków ciężarówek. – Normalnie od razu przepuszczamy samochody osobowe – powiedział – bo inaczej kolejka ciągnęłaby się do Menton. – Chyba na to liczy. Albo może po prostu zapomina o ostrożności. Ma pan papierosa? – Rzuciłem palenie. – Ja też. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w światła prostymi liniami płynące autostradą, dopóki nie rozpostarły się wachlarzowato i nie zwolniły, aby przejechać przez rząd bramek, gdzie kierowcy płacili cło. Ciężarówka z Turynu w drodze powrotnej. Kempingowy volkswagen z deskami do windsurfingu na bagażniku. Dwa motocykle jadące razem. Ujrzeli go w tej samej chwili, kiedy gładko wśliznął się w blask reflektorów – czarnego mercedesa 500, z barwionymi szybami, z rejestracją Bouches-du-Rhône. – Oto nasz chłopak. – Celnik wstał. – Pan powie tamtym. Ja załatwię zwykłe formalności. Wyszedł z kabiny i ruszył w stronę mercedesa czekającego za niemiecką przyczepą. Postukał w okienko kierowcy i szyba się opuściła. Przez ramię szofera widział na tylnym siedzeniu pogrążonego we śnie mężczyznę, z ręką na teczce, która leżała obok niego. – Bon soir, monsieur. Vous êtes Français? Szofer potaknął. – Ma pan coś do zgłoszenia? Szofer przecząco pokręcił głową. – Zechce pan tam zjechać, dobrze?

Białka oczu szofera zajaśniały na tle ciemnej skóry, kiedy popatrzył na pobocze. Czterech mężczyzn w garniturach czekało pod reflektorami. Jeden z nich skinął na mercedesa. Enrico nadal cicho chrapał. Simon sprawdził godzinę, wstał i wyciągnął worek spod biurka. – Powinienem iść. Mam tam być między dwunastą a pierwszą. – Wziął latarkę, kluczyki do samochodu i zwrócił się do detektywów. – Żadnych sztuczek, dobra? – Monsieur Shaw, gdyby przypadkiem miał pan okazję zobaczyć twarz… Simon kiwnął głową. Pewnie, myślał. Zrobię coś lepszego. Poproszę ich wszystkich, żeby wpadli na drinka po tym, jak doręczę pieniądze, i urządzimy bal. Między jednym napadem paniki a drugim odczuwał dziwny spokój, niemal fatalizm. Co on takiego robi, zabiera milion funtów w plastikowym worku i idzie w sam środek cholernego lasu na spotkanie z bandą niebezpiecznych szaleńców? To wariactwo. Podniósł worek, wyszedł z biura i zobaczył Nicole i Ernesta, cicho mówiących coś do zapłakanej Françoise. Odprowadzili go do samochodu, a kiedy odjeżdżał, widział ich w lusterku, smutną trójkę na mrocznej ulicy. Zatrzymał się na skrzyżowaniu poniżej Ménerbes, gdzie szosa D3 pnie się doliną w górę, w kierunku Bonnieux. Poprzez warkot silnika na jałowym biegu usłyszał odgłos na tyle bliski, aby włosy zjeżyły mu się na karku, jakieś na pół westchnienie, na pół jęk. Zesztywniał, a ręce nagle spociły mu się na kierownicy. To jeden z nich, rzuci się na niego i zabierze pieniądze. Spojrzał w lusterko. Nie ma nikogo. Niczego. Wyczuwał jednak czyjąś obecność za plecami, słyszał oddech. Skapitulował i przemówił: – Kto to? Rozległo się donośne, przeciągłe ziewnięcie. Simon bardzo powoli odwrócił głowę i zobaczył krępą postać leżącą na tylnym siedzeniu, z czterema łapami w górze i ogonem, który poruszył się leniwie na dźwięk

znajomego głosu. Pani Gibbons budziła się ze snu. Simona zalała fala ulgi. Przeklęte psisko. Teraz sobie przypomniał, że bulterierka często zażywała drzemki na tylnym siedzeniu, dopóki nie nadeszła pora udania się z Ernestem do domu. Pani Gibbons wetknęła głowę między przednie siedzenia i obwąchała worek z pieniędzmi. Simon zrzucił go na podłogę, ona zajęła jego miejsce i położyła łeb na udzie Simona, który poczuł krzepiący, ciepły ciężar. Chwilę bawił się jednym z jej poszarpanych uszu, zanim pojechał dalej. Całą drogę miał dla siebie, farmy po obu jej stronach były ciemne, z pozamykanymi okiennicami, a światła wozu tworzyły przed nim długi, pusty tunel. Zaraz za skrętem na Lacoste uwagę jego zwrócił błysk w lusterku, wciąż tak samo oddalony na drodze wijącej się wśród sadów wiśniowych, w których liście smętnie obwisły po kolejnym upalnym dniu. Simon zatrzymał się u stóp góry poniżej Bonnieux. Samochód za nim zahamował. Simon spojrzał na panią Gibbons. – Drań jedzie za nami – powiedział. Pies usiadł i przekrzywił głowę, a ogonem cicho walił w tapicerkę. Przejechali przez Bonnieux, mijając uśpione domy i spłoszone koty, i skierowali się w stronę Forêt des Cèdres. Czerń po obu stronach, czerń z tyłu. Albo zgasił światła, albo odjechał, upewniwszy się, że Simon jest sam. Reflektory wydobyły z mroku szlaban w poprzek leśnej drogi, prosty, stanowczy kształt pośród zasuszonych karłowatych dębów i rumowiska kamieni. Simon zgasił światła, wyłączył silnik i poczuł galopujący rytm serca. Pani Gibbons zaskomliła podniecona możliwością spaceru. Potarł jej głowę. – Ty zostań tutaj i pilnuj samochodu. – Znów zaskomliła i poskrobała w drzwiczki. Westchnął. – Dobra, na litość boską, nie pogryź nikogo. – Wypuścił ją, wziął worek i latarkę i przez chwilę stał obok wozu. Cisza była ogromna, przerywana tylko lekkim cykaniem stygnącego silnika i szumem miniaturowego wodospadu, kiedy pani Gib bons opróżniała

pęcherz. W księżycowej poświacie krzaki rzucały cienie podobne do przycupniętych mężczyzn. Simon zapalił latarkę, przelazł pod szlabanem, oblizał wargi i bezskutecznie próbował zagwizdać na psa. Czuł się tak, jakby usta przepłukano mu środkiem piorącym. Sznurkowe podeszwy jego espadryli robiły mniej hałasu niż szurające obok psie łapy. Droga biegła prosto, ze wschodu na zachód. Po obu stronach wyniosłe ciemne kaskady cedrów zasłaniały księżyc i Simon widział, że snop światła latarki jest chwiejny. Cholera. To czyste szaleństwo. W promieniu wielu kilometrów nikogo prócz – gdzieś z przodu albo z tyłu, obserwujących go teraz z głębi cichego, mrocznego lasu – porywaczy. Mogliby go zabić i tu pochować. Może już wykopali dół. Zadygotał w cieple nocy i trochę przyśpieszył kroku. Dopiero po upływie prawie pół godziny zobaczył drewnianą tablicę przy drodze i świecąc sobie latarką odczytał wyblakłe litery: Forêt Dominiale de Ménerbes. Pani Gibbons nagle się zatrzymała, z drgającym wielkim pyskiem, ogonem sztywnym i wyprostowanym, a z głębi jej gardła wydobyło się przeciągłe, bulgotliwe warczenie. Boże, pomyślał Simon, tylko tego mi potrzeba, żeby piekielne psisko wbiło zęby w nogę porywacza. Upuścił worek, schylił się i złapał palcami za obrożę pani Gibbons. Drugą ręką trzymał migoczącą latarkę. Brakuje mu trzeciej ręki na worek. Do licha. Czy może go zostawić na środku drogi? Na pewno tam są, obserwują go, przypuszczalnie z nożami, bronią palną i głęboką podejrzliwością. Przeklęty pies. Las pozostał cichy, tylko lekki podmuch wiatru szeleścił liśćmi drzew, a z gardła pani Gibbons od czasu do czasu wydobywał się charkot. Simon wziął latarkę w zęby, złapał worek, mocniej chwycił psa za obrożę i skulony jak krab wlókł się na drugą stronę drogi. To śmieszne, myślał. Jestem bogaty, odniosłem sukces. Co ja tu, na Boga, robię? Zamachnął się i rzucił worek w trawę pod tablicą. Pani Gibbons wyrywała mu się, więc ją przeklinał z latarką w ustach, a następnie dźwignął te trzydzieści kilo napiętych, agresywnych mięśni i poniósł psa tam, skąd przyszli.

Jojo i Bachir patrzyli, jak światło latarki mętnieje, a wreszcie znika. Wyszli z lasu. – Nie cierpię tego psa – powiedział Bachir. – Zawsze się na mnie gapił na budowie. Chyba nie lubi Arabów. Mówię ci, w portki robiłem ze strachu, że go wypuści. – Mniejsza z tym. – Jojo poklepał go po plecach. Zapalił swoją latarkę i otworzył worek. – Spójrz na to. Dziesięć melonów. Chodźmy zostać bogaczami. – Wziął worek. Martyniko, oto idę, myślał. Dwaj mężczyźni ruszyli zarośniętą ścieżką, która miała ich zaprowadzić na miejsce spotkania z Generałem przy kamieniołomach w pobliżu Ménerbes. Puls Simona osłabł, był tylko trochę więcej niż dwukrotnie przyśpieszony. Simon postawił psa i wyciągnął obolałe ramiona. Z ogromną niechęcią przyznał Zieglerowi rację; porywaczy interesowały wyłącznie pieniądze. A teraz, dzięki Bogu, jest już po wszystkim. Przyśpieszył kroku, czując przypływ optymizmu. Jutro wróci Boone, jutro wyniosą się detektywi, a on i Nicole… Pani Gibbons znów warknęła i Simon stanął jak wryty. W zaroślach coś poruszyło się szybko, niezdarnie. Skierował w tamtą stronę snop światła i serce zabiło mu w kolejnym ataku histerii, kiedy ujrzał potężny łeb i czarny wąsaty pysk. Pani Gibbons szczeknęła. Dzik przez parę długich sekund przyglądał im się z pochyloną głową, po czym ciężko stąpając i ze złością machając ogonem, zniknął w ciemnościach. Simon oklapł jak przekłuty balonik. Ręce jeszcze mu się trzęsły, kiedy dotarł do samochodu, i musiał obiema wtykać kluczyk do stacyjki. Komitet powitalny czekał na niego w hotelu w składzie powiększonym o trzy osoby. Hampton Parker, z twarzą pobrużdżoną i posępną, stał w drzwiach między dwoma rosłymi, czujnymi mężczyznami. Nicole, Françoise i Ernest otaczali ladę recepcji. Detektywi opuścili biuro i przechadzali się po holu. Po przyjeździe Simona wszyscy stłoczyli się wokół

samochodu i zasypali go gradem pytań. Simonowi kręciło się w głowie, bo po nerwowym napięciu przyszło odprężenie, marzył też o drinku. Pani Gibbons wlazła na tylne siedzenie i zasnęła. Generał usłyszał ich szybkie kroki, osuwanie się pod stopami kamieni na ścieżce. Zdeptał papierosa i sprawdził godzinę. Jak w zegarku. Wszystko poszło jak w zegarku. Chłopak zjadł, co mu dali, i stracił przytomność w dwadzieścia minut po zażyciu podwójnej dawki binoctalu, potłuczonego i podanego w pieprznej kanapce z pasztetem. Zanim się obudzi, oni będą już w drodze do Barcelony, bogaci. Generał był ciekaw, jak sobie radzi z fiskusem Enrico. Nie wyśpi się dziś w nocy. Jojo i Bachir wyłonili się z mroków, a Generał nieomal wyczuwał ich uśmiechy. – Masz – powiedział Jojo. – Łap. Dziesięć milionów franków walnęło go w klatkę piersiową, on zaś przytulił worek, jakby to było niemowlę. Wsiedli do ciężarówki i pojechali zabrać ze stodoły pozostałych. Hol hotelowy zaczynał przypominać poczekalnię na dworcu w Awinionie – postacie oklapnięte na krzesłach, puste filiżanki po kawie, szklanki, pełne popielniczki. Twarze mężczyzn pociemniałe od zarostu i ze zmęczenia. Nic się nie działo, lecz nikt nie chciał tego przegapić. Kiedy zadźwięczał dzwonek, wszystkich jakby równocześnie poraził prąd. Simon podbiegł odebrać telefon. – I co nowego? Simon przeczącym ruchem głowy dał znak zwróconym do niego twarzom. To tylko Ziegler. – Dostarczyłem pieniądze. Teraz czekamy. Nic nie możemy zrobić. – Jest tam Parker? – Tak, jest. Chcesz z nim mówić?

Ziegler się zastanowił. – Może chwila nie jest najlepsza. – Co przez to rozumiesz? – No, dwa miliony dolców to dwa miliony dolców, kolego. Próbuję tutaj prowadzić interes. Simon ściszył głos. – Zrobisz mi uprzejmość, Bob? – Zależy. – Może zechcesz się odpieprzyć. Simon odłożył słuchawkę i przeszedł przez hol do Hamptona Parkera, który siedział z głową ukrytą w dłoniach. – Dzwonił Bob Ziegler. On… no, chciał się dowiedzieć, czy Boone wrócił. – Parker kiwnął głową. Był odrętwiały. – Spróbuje pan trochę się przespać? Teksańczyk rozluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk koszuli. Simon zauważył nabrzmiałe żyły na jego szyi. – Chyba przesiedzę do rana – powiedział Parker. – Bourbon by pomógł, jeśli go macie. Zeszli do baru. Simon wyniósł butelkę i dwie szklanki na taras i pili w milczeniu, obserwując długi, ciemny garb Lubéronu, który stopniowo nabierał wyrazistości, w miarę jak noc zaczynała ustępować przed świtem. Simon myślał, co chciałby zrobić Zieglerowi. „Dwa miliony dolców to dwa miliony dolców, kolego”. Cóż za paskudny drań. Długi pomarańczowo-brązowy autokar GONZALEZ VOYAGES, APT/BARCELONE, WSZELKIE WYGODY/WC, z dieslowskim silnikiem zanieczyszczającym spalinami powietrze wczesnego poranka, zaparkowany przy Place de la Bouquerie w Apt, gotów był do zabrania pasażerów. Stali małymi grupkami na słońcu, gawędząc i śmiejąc się, rozpogodzeni na myśl o

wakacjach w Hiszpanii i tanich pesetach. Generał powiedział im, żeby nie czekali wszyscy razem w dużej gromadzie i nie siadali obok siebie w autokarze. On i Jojo stali z boku, podczas gdy tamtych sześciu wchodziło do środka, każdy z wypakowaną torbą na ramię, niedający się odróżnić od reszty pasażerów w nieokreślonych niebieskich drelichach. Tylko Jojo ubrał się na tę okazję, miał słomkowy kapelusz i nową koszulkę z nadrukiem Vivent les Vacances! na piersi. Dość był z tego zadowolony, mały akcencik, coś takiego, co doceniłby Generał. Czuł pasek torby przyjemnie wrzynający się w ramię. Grube pieniądze. Wszyscy, przynajmniej we frankach francuskich, mieli miliony. Rozejrzał się dla pewności, że nikt nie podsłuchuje. – Dlaczego wybrałeś autokar? Generał z uśmiechem pogładził wąsy. – Za czym byś się rozglądał, gdybyś był gliną? Za szybkim samochodem, pewnie skradzionym, albo grupką mężczyzn kupujących w ostatniej chwili bilety na lotnisku, za czymś takim, non? Czy będą się interesować rozklekotanym autokarem pełnym turystów? I nie ma tu kontroli bagaży. A na granicy prawdopodobnie nawet się nie pofatygują zajrzeć do paszportów. – Generał poklepał Jojo po piersi. – Czasami powolna ucieczka jest najlepsza. Jojo poprawił słomkowy kapelusz i przytaknął. – C’est pas con. Wsiedli do autokaru, ruszyli przejściem, nie patrząc na tamtych, i zajęli miejsca na zniszczonych plastikowych siedzeniach. W Barcelonie będą po południu, stamtąd pociągiem do Madrytu, a z lotniska w Madrycie człowiek może polecieć wszędzie. Generał poczuł się zmę czony. Zamknął oczy i myślał o Matyldzie. Zadzwoni do niej z Madrytu. Dobra staruszka. Miło byłoby ją widzieć z jakimiś pieniędzmi. Z sapnięciem zamykanych drzwi autokar oderwał się od krawężnika. Kierowca w podzięce pomachał żandarmowi, który zatrzymał ruch, aby go

przepuścić. Boone obudził się i zaraz tego pożałował. W ustach miał pełno niesmacznych kłaków, a głowę wrażliwą jak obrane ze skorupki jajko, podobnie jak w czasie ferii wiosennych, kiedy pojechał na Florydę i wszystko mu się pomieszało po tych margaritach. Ale nie pamiętał, żeby cokolwiek wypił. Zjadł tylko tę kanapkę, po czym runął. Ciałem wyczuwał twardość ziemi, więc wygiął grzbiet i otworzył jedno oko. Zastanowił się, kto będzie go dzisiaj pilnować. Ostrożnie obrócił głowę, a następnie otworzył drugie oko. Zobaczył stół na kozłach i parę starych skrzynek. Tam, po przeciwnej stronie stodoły, znajdowały się zamknięte drzwi; przez szpary w nich sączyło się słońce. Usiadł i rozejrzał się dokoła. Stodołę posprzątano – żadnych rowerów, pustych butelek, śladów ich pobytu, tylko zaśmiecające ziemię niedopałki papierosów. I żadnych opiekunów. Dźwignął się, na sztywnych nogach podszedł do drzwi, spróbował je pchnąć, patrzył, jak się otwierają, i stanął w progu. Wzdrygnął się, kiedy blask przeszył mu gałki oczne i zaczął pulsować pod sklepieniem czaszki. Boone zrobił krok do przodu. Teren wokół stodoły był pusty, trawa zgnieciona tam, gdzie parkowały samochody. Ścieżka przed nim świeciła pustkami. Nikt na niego nie krzyknął, kiedy skierował się w stronę drogi. Przez dłuższą chwilę stał na rozpalonym tłuczniu i zastanawiał się, gdzie jest, po czym ruszył na poszukiwanie drogowskazu. Madame Arnaud, która prędko jechała na cotygodniowe spotkanie u Sióstr Misjonarek Miłosierdzia, gdzie panie z akcji dobroczynnej przy kawie omawiały działalność charytatywną, zwolniła na widok brudasa machającego na nią ze środka drogi. Z dezaprobatą pokręciła głową. To doprawdy skandaliczne, myślała, tacy jak on ludzie z marginesu są dziś wszędzie – brudne, nieogolone zwierzęta gotowe wykorzystywać przyzwoitych obywateli, takich jak ona. Jest też dość młody, zauważyła, wymijając go i dodając gazu. To skandal.

23 Ernest z Françoise rozdawali kawę i croissanty wymiętoszonym, czerwonookim mieszkańcom holu. Gromadka gości, w strojach odpowiednich na jeszcze jeden upalny dzień, ciekawie patrzyła na goryli Parkera i detektywów, zastanawiając się, dlaczego w hotelu nagle zaroiło się od mężczyzn ubranych z miejska. Ludzie pochyleni nad kawą nie zauważyli postaci, która przeczłapała pod oknem i przystanęła w drzwiach. – Hej, Ernie. Masz piwo? Na dźwięk głosu Boone’a Ernest obrócił się na pięcie, pognał przez hol i zaczął ściskać uśmiechniętego, wydzielającego niemiłą woń młodzieńca i poklepywać go, jakby chciał się przekonać, że jest cały. Françoise wybuchnęła płaczem, goryle i detektywi pośpiesznie odstawili swoje filiżanki, a Nicole pobiegła po Simona i Hamptona Parkera. Pani Gibbons wyłoniła się z biura, obwąchała jedną z bosych i brudnych nóg Boone’a i na powitanie pomerdała ogonem. – No! – powiedział Ernest. – Ależ ty wyglądasz, Boone. Myślę, że prysznic i coś do zjedzenia… Starszy detektyw podniósł rękę urzędowym gestem, trochę mniej urzędowym wskutek tego, że trzymał w niej nadjedzonego croissanta. – Mamy młodemu człowiekowi do zadania wiele pytań. Ernest spojrzał na niego ze zmarszczką na czole. – Tak, mój drogi, na pewno macie, ale dajcie biedakowi szansę. Najpierw prysznic, szukanie tropów potem. Starszy detektyw strzelił palcami na swego kolegę. – Zadzwoń do Awinionu. Powiedz im, że go mamy. Mogą ruszać.

Hampton Parker wbiegł po schodach, za nim Nicole i Simon. Parker stanął z dłońmi na ramionach syna i twarzą zmarszczoną w szerokim uśmiechu. – Dobrze jest cię zobaczyć, chłopcze. – Przełknął ślinę. – Narobiłeś nam tutaj trochę zmartwienia. Jak się czujesz? Boone, uśmiechając się, kiwnął głową. – Jak nowo narodzony. – Przepraszam, panie P. – rzekł Ernest. – Może byśmy tak doprowadzili Boone’a do porządku i nakarmili? – Pewnie. – Parker poklepał syna po plecach i zwrócił się do Simona. – Wie pan, nic nie mówiłem matce chłopaka. Martwiłem się za dwoje. Chyba teraz do niej zadzwonię, jeśli pan pozwoli. Och, i pewnie powinienem zadzwonić do Boba Zieglera. Wczoraj wieczór wydawał się zaniepokojony. Simon spojrzał na zegarek. Czwarta rano czasu nowojorskiego. Uśmiechnął się. – Nie – odparł. – Pozwoli pan, że ja to zrobię. Parę następnych godzin upłynęło we mgle zmęczenia Simonowi, który pełnił funkcję tłumacza Boone’a i detektywów. Ci myśleli zapewne, że jeśli dość często będą zadawać te same pytania, Boone poda wreszcie nazwiska i adresy porywaczy. Ponownie zjawili się reporterzy z „Le Provençal”, przekonani, że mają sensację na skalę krajową, i fotografowali każdego, kto chciał stać bez ruchu. Dwaj zaskoczeni goście amerykańscy i wiejski listonosz pozowali im grzecznie w holu. Ziegler, który zirytował Simona tym, że był całkowicie rozbudzony, pragnął zamieścić w prasie komunikat i opisać swój istotny udział w zapewnieniu bezpiecznego powrotu ofierze porwania. Ernest nalegał na wydanie uroczystego obiadu. Wuj William, który nigdy by nie przegapił okazji do zaskarbienia sobie względów miliardera, zaproponował, że ozdobi karty obiadowe. Simon łaknął snu i kiedy Nicole przyszła, aby go wyrwać z rąk detektywów i zabrać do domu, ledwie zdołał

wejść po schodach, po czym w ubraniu zwalił się na łóżko. Sześć godzin później, odświeżony prysznicem i ogolony, poczuł się zadziwiająco dobrze, wręcz nabrał animuszu, jakby we śnie spadł mu z piersi ciężar. Wycierał do sucha włosy i patrzył, jak Nicole wkłada krótką czarną sukienkę, której nigdy przedtem nie widział. Podciągając suwak pocałował jej brązowe plecy. – Czy to oznacza, że mam być w krawacie? Nicole musnęła perfumami szyję i nadgarstki. – Ernest chciałby, abyśmy wyglądali szykownie. Jest taki milutki. Pragnie zorganizować dla Boone’a specjalny wieczór. – Włożę marynarkę. Ale żadnego krawata i zdecydowanie żadnych skarpetek. – Niechluj. Simon gderał bez wielkiego przekonania, kiedy Nicole wybierała dla niego koszulę i lekkie bawełniane ubranie i odkurzała parę butów, w których ostatnio chodził w Londynie. Cofnęła się, aby popatrzeć, jak wkłada marynarkę. Przekrzywiła głowę, blond włosy opadły i odsłoniły jej twarz, gołe, opalone nogi i ramiona jarzyły się na tle matowego jedwabiu sukienki. Simon w życiu nie widział ładniejszej kobiety. Może i jestem niechluj, pomyślał, ale przynajmniej szczęśliwy. Uśmiechnął się do niej. – Ty wyglądasz nieźle. – Ramię w ramię poszli do hotelu, cicho rozmawiając o dniu jutrzejszym. Madame Bonetto, która obserwowała ich z okna kawiarni, zawołała do męża: – Anglik włożył garnitur. Bonetto chrząknął i z zadowoleniem popatrzył na swoje wyblakłe niebieskie szorty.

– Bieng – odparł. – Lubię widzieć odszykowanego mężczyznę. Osobny stół dla dziesięciu osób nakryto na tarasie i ozdobiono płytkimi czarkami pełnymi ulubionych róż Ernesta, białych z różowawym odcieniem. Płomyki świec odbijały się w srebrze, szkle i długich zielonych szyjkach butelek szampana, które wśród kwiatów stały w kubełkach z lodem. Co jakiś czas rozbrzmiewał chóralny rechot żab zamieszkałych wokół fontanny, a ciepłe niebo nad Lubéronem przyprószone było gwiazdami. Nicole i Simon schodzili na taras, w ich stronę zaś od baru przy basenie niosły się śmiechy. Simon usłyszał donośny, znajomy głos, zagłuszający gwar rozmów, i przełożył cygara do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wuj William grał pierwsze skrzypce. – Widzę to teraz – mówił do grzecznie uśmiechniętego Hamptona Parkera – rozległe przestrzenie Teksasu, niebotyczne kaniony Nowego Jorku, wiejską prostotę naszego małego zakątka Prowansji – tryptyk, coś na wielką skalę. – Przerwał, aby osuszyć kieliszek, i podał go barmanowi. – Z chwilą kiedy pański drogi syn to zasugerował, poczułem się zaintrygowany, nie, zafascynowany. A teraz, ujrzawszy pańską głowę… – Moją głowę? – rzekł Parker. – Nikt panu nigdy nie mówił? Wyraźne podobieństwo do jednego z cezarów. Augusta, jeśli się nie mylę. Przechodzący obok Ernest uniósł brwi i postawił oczy w słup. Ubrany był we własną wersję tradycyjnego stroju prowansalskiego – białą koszulę, czarne spodnie i kamizelkę – a dla większej wytworności w pasie przewiązany szeroką szarfą w różowo-zielone pasy. Zamaszystym krokiem podszedł do stóp schodów, z kieliszkiem w każdej ręce, i z aprobatą popatrzył na Nicole. – Jak to miło widzieć prawdziwą sukienkę – oświadczył. – Jest pani wzorem elegancji, madame. Simon się nachylił, aby dokładniej obejrzeć szarfę.

– Nie wiedziałem, że byłeś członkiem Klubu Garricka, Ern. – Nie jestem, mój drogi, ale przepadam za tymi kolorami. A teraz chodźcie. Wszyscy już są. Goryle Parkera, w garniturach, butach i z minami dość ogłupiałymi, słuchali, co wuj William ma do powiedzenia o impresjonistach. Boone, wyszorowany i radosny, dyskretnie, lecz z wielkim zainteresowaniem zerkał w wycięcie nowej sukienki, którą wreszcie mogła zademonstrować Françoise, już zarumieniona po wypiciu szampana. Hampton Parker płynną francuszczyzną z wyraźnym akcentem prowadził ożywioną rozmowę z madame Pons; dama ta ostatnie przygotowania pozostawiła podkuchennym, sama zaś ubrała się w najszykowniejszy, najbardziej powiewny namiot z ciemnoniebieskiej bombazyny i włożyła pantofle na zawrotnie wysokich obcasach. Pani Gibbons poszukiwała upuszczonych orzeszków i śpiących jaszczurek, a dzięki czerwono-biało-niebieskiej kokardzie, zawiązanej przez Ernesta na jej obroży, wyglądała na podejrzaną pułkową maskotkę. Nicole ujęła Simona pod ramię. – Czujesz się lepiej? Kiwnął głową. Tak to sobie wyobrażał tyle miesięcy temu: wspaniała pogoda, szczęśliwi ludzie, obiad pod gwiazdami, marzycielska wizja prowadzenia hotelu. Nie przewidywał, że wymaga to o tyle więcej. Nie pieniędzy, ale wytrzymałości fizycznej, cierpliwości, taktu, wieczystej dbałości o szczegóły, szalonej gościnności, wszystkiego tego, co pokazał Ernest z chwilą otwarcia hotelu. – To zabawne – rzekł do Nicole. – Dziś wieczór po przebudzeniu wreszcie się w duchu do czegoś przyznałem. Należę do wieczystych gości. Jestem cudownym gościem. Ale chyba nigdy nie będę dobrym gospodarzem. Ścisnęła jego ramię. – Wiem. A jednak próbowałeś. Rozległo się stukanie nożem w kieliszek i ucichły rozmowy. Ernest

popatrzył po zebranych, następnie zaś podniósł kieliszek. – Zanim wyzioniemy ducha z rozkoszy przy obiedzie ugotowanym dla nas przez drogą madame Pons, chciałbym wznieść toast za naszego honorowego gościa. Wuj William przywołał na twarz coś, co jak miał nadzieję, było odpowiednio skromnym uśmiechem, i spuścił wzrok, aby się upewnić, że zapiął rozporek. – Za młodego Boone’a. Witaj, cały i zdrowy. Brakowało nam ciebie. Boone pochylił głowę i szurał nogami, kiedy pili toast, po czym wzniósł swoją puszkę z piwem w milczącym podziękowaniu. Hampton Parker podał ramię madame Pons i ruszył przodem po schodach, a trzy kroki za nim goryle. Obiad był, jak wszyscy mówili madame Pons po francusku, angielsku czy teksasku, arcydziełem. Terrine ze świeżych jarzyn, godna Troisgros, z barwną mozaiką groszków i marchewek, karczochów i cienkich jak zapałka fasolek na tle bladego farszu z szynki i białek; bakłażany owinięte różowymi płatami wędzonego łososia i szpikowane szczypiorkiem; sorbet z rozmarynu, aby oczyścić podniebienie przed czerwonym winem i mięsem; jagnię z Sisteron, różowe i aromatyczne z ziołami i prażonym czosnkiem; i przysmak Boone’a, placek kartoflany do wytarcia sosu; kilkanaście rodzajów sera, od koziego do krowiego, owczego i znów koziego; chłodzone białe brzoskwinie z sosem malinowym i bazylią; kawa, marc z Châteauneuf, który rozgrzewa, nie piekąc, i szaroniebieski dym cygar wijący się nad świecami. Nawet wuj William, na tyle uspokojony rozkoszami tej chwili, aby zamilknąć, zapomniał o swojej karierze artystycznej i z lubością ćmił ostatnie hawańskie cygaro Simona. Z pełnymi żołądkami i po dobrym winie biesiadnicy rozmawiali leniwie, z przerwami i cicho. Kelnerzy przynieśli więcej kawy, Boone i Françoise przeprosili i zniknęli w mrokach, a Ernest i madame Pons, z kieliszkiem mocno tkwiącym w dłoni, poszli zamknąć kuchnię. Hampton Parker popatrzył przez stół na wuja Williama, który zaczął

chrapać, i uśmiechnął się do Nicole i Simona. – Myślicie, że bezpiecznie będzie zostawić go z moimi chłopcami i pójść na przechadzkę? Zostawili goryli z półleżącym artystą i ogrodem przeszli do domku przy basenie. Hampton Parker mówił z namysłem i pewnością siebie człowieka nawykłego do posłuchu. Pod wpływem szoku wywołanego porwaniem Boone’a zastanowił się nad własnym życiem – na ogół spędzanym w samolotach i biurach, na zawieraniu transakcji, zarabianiu więcej, niż potrafi wydać. Lokaty robi różne, powiedział, nic za dużego – mała wysepka na Morzu Karaibskim, stara i słynna restauracja w Paryżu, parę łowisk łososia w Szkocji – pozwala sobie na takie inwestycje, które mogłyby mu sprawiać przyjemność. Gdyby miał czas. Przystanął, aby nad doliną popatrzeć na góry. – Boone’owi to miejsce bardzo przypadło do serca – powiedział. – Rozmawialiśmy dziś po południu. Gadaliśmy długo. Wie pan? Nie chce jeszcze wracać do Stanów. Mówi, że chciałby pracować pod kierunkiem madame Pons i zostać prawdziwym szefem kuchni. – Ona go lubi – odparł Simon. – Z tym nie byłoby kłopotu. Parker zachichotał. – Myślę, że ma to jakiś związek z tą dziewczynką. Skąd ona jest? – Z sąsiedztwa. To córka właściciela kawiarni. – Sprawia miłe wrażenie. – Parker westchnął, a na jego ogorzałej twarzy zagościł wyraz powagi. – Musi mi pan wybaczyć. Na starość robię się niecierpliwy. Mam dla pana małą propozycję. Doszli do domku przy basenie i usiedli w głębokich trzcinowych fotelach, zapatrzeni w dal nad oświetloną reflektorami wodą. Po chwili milczenia Parker uśmiechnął się do Simona. – Zawsze może pan odmówić – powiedział – ale to mi chodzi po głowie. – Zapalił papierosa sfatygowaną srebrną zapalniczką i zamknął ją z pstryknięciem. – Muszę mieć więcej czasu, częściej widywać rodzinę,

spędzić jeszcze parę takich jak ten wieczorów. – Zaciągnął się dymem i pochylił do przodu. – Robiłem za dużo, żeby wszystko robić dokładnie. Chyba większość facetów zaczynających od zera postępuje tak samo. Uważamy się za niezastąpionych i próbujemy do wszyst kiego się mieszać. To głupie, leży jednak w ludzkiej naturze. Sam pan musiał to parę razy widzieć. Simon pomyślał o paru dawnych klientach – błyskotliwych ludziach, którzy sobie samym zawdzięczali sukces, a nie mogli się powstrzymać od zajmowania szczegółami – i przytaknął. – Dyktatorom z trudem przychodzi dzielenie się władzą – rzekł. – Racja. I tu popełniają błąd – uśmiechnął się Parker. – No, więc mamy dyktatora, który zmądrzał na starość. – W jego głosie zabrzmiał ton bardziej rzeczowy. – Dobra. Jednym z moich poważnych kłopotów jest reklama. Jak powiedział ten facet, połowa moich pieniędzy na reklamę zapewne się marnuje; trudność polega na tym, że nie wiem która. – Lord Leverhulme – rzekł Simon. Parker kiwnął głową. – Trafił w dziesiątkę. No, więc na przyszły rok planujemy prawie pół biliona dolarów. To spora kupa forsy, ja zaś po prostu nie mam kiedy się tym zająć. – A pańscy ludzie od marketingu? – Są dobrzy, kompetentni. Ale żaden nie ma takich kwalifikacji jak pan. – Parker wyliczał, prostując palce. – Po pierwsze zna się pan na prowadzeniu agencji. Po drugie osiągnął pan w tej dziedzinie ogromne sukcesy. Po trzecie dysponuje pan dostatecznym majątkiem osobistym, aby się nie bać zwolnienia, więc może pan sobie pozwolić na prawdziwie niezależne opinie. A po czwarte… cóż, chyba potrafilibyśmy ze sobą współpracować. – Parker się uśmiechnął. – Teraz może mi pan powiedzieć, żebym się wypchał. Simon popatrzył na Nicole, która obserwowała go z uśmieszkiem.

Propozycja była dla niego pochlebna, zaskakująca i, musiał przyznać, ciekawa. – Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Z czystej ciekawości, gdzie miałbym bazę? – Tam, gdzie by pan kazał lecieć pilotowi. Człowiekowi na tym stanowisku przysługuje samolot. A sprawozdania składałby pan tylko mnie. – Co z angażowaniem i zwalnianiem? Chodzi mi o agencje. – Pan będzie decydował. Simon spoglądał nad basenem i drapał się w głowę. Niemal warto byłoby się zgodzić, choćby po to, żeby zobaczyć minę Zieglera, kiedy się spotka z nowym klientem. Pół biliona dolarów, kolego, i ra dzę, zachowuj się dobrze. To na pewno kuszące, podobnie jak myśl, co by można zrobić z tak ogromną sumą. Gdyby za to agencje nie odwaliły jakiejś spektakularnej roboty… W nagłym poczuciu winy obejrzał się na światła hotelu, gdzie Ernest przygotowywał się na nadejście kolejnego dnia. – Mój Boże, nie wiem. Ściągnąłem tu Ernesta. On za tym przepada. – Dobry z niego człowiek. Obserwowałem go przy pracy. – Parker wpatrywał się w rozżarzony koniuszek swego papierosa. – Myślałem i o nim. Przypuśćmy, że ubiję interes, zrobię kolejną małą inwestycję? – Co pan przez to rozumie? – Załóżmy, że kupię hotel razem z Ernestem? Troszczyłbym się o niego. Byłbym głupi, gdybym tego nie robił. – Parker z uśmiechem podniósł brwi. – Co pan na to? – To bardzo kosztowny sposób angażowania pracownika. – Jestem bardzo bogatym człowiekiem, Simon. – Parker wstał i skierował wzrok na Nicole. – Przemyślcie to sobie. Mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.

Patrzyli, jak odchodzi i jak goryle wstają od stołu i ruszają za nim, pozostawiwszy wuja Williama uśpionego w fotelu, z ćmami trzepoczącymi mu nad głową. Nicole usiadła Simonowi na kolanach. – Jesteś tym zainteresowany, prawda? Coś nowego i dużego. Simon pogłaskał gładką skórę jej ramienia. – Co ty na to? Pokręciła głową. – Uważasz, że puściłabym cię samego z walizką pełną brudnych koszul? – Wstała i wzięła go za rękę. – Chodźmy porozmawiać z Ernestem. Pół godziny później zasiedli we trójkę w kuchni, gdzie podłoga była jeszcze wilgotna po przetarciu szmatą, stalowe i marmurowe powierzchnie puste i połyskliwe, a notatki madame Pons, dotyczące menu na następny dzień, przyszpilone do tablicy przy drzwiach. Simon powiedział Ernestowi o propozycji Parkera, a później przyłapał się na tym, że myśli na głos – przyznaje, że koncepcja mu się podoba, zastrzega się, że ma na uwadze Ernesta i Nicole, hotel, własne pobudki, wreszcie plącze się i milknie. – Moim zdaniem powinniśmy wypić resztę szampana – rzekł Ernest, podnosząc się i idąc do lodówki. – Taki to jest wieczór. – Nalał do trzech kieliszków. – Zabawne, ale chyba zawsze jesteśmy w kuchni, kiedy trzeba podjąć decyzję. – Spojrzał na Nicole. – Wiesz, wszystko zaczęło się w kuchni od mojego gadania, że ma wziąć urlop. – Santé, Ern. – Simon uniósł kieliszek. – Byłeś dobrym przyjacielem. – Miejmy nadzieję, że będę jeszcze przez parę lat, mój drogi. A teraz wybaczcie mi szczerość, zabójczą dla niejednej przyjaźni, wiem, ale konieczną. – Ernest popijał szampana i marszczył się nad kieliszkiem. – Prawda jest taka, że prowadzenie hotelu to głównie konserwacja, ty zaś po

prostu nie jesteś do tego stworzony. Wiem, jaki okropny ogarnia cię niepokój. Ledwo coś zrobisz, chcesz ruszać dalej, a jeśli nie możesz, tracisz humor. – Popatrzył na Simona z oskarżycielsko uniesionymi brwiami. – Nie myśl, że tego nie zauważyłem. – Jest aż tak źle? – Wręcz okropnie. Nie wiem, jak biedna Nicole z tobą wytrzymuje, kiedy zaczynasz wzdychać i potrząsać lokami. A skoro już mowa o Nicole… – zwrócił się do niej z uśmiechem – …będziesz musiała wybaczyć mi te słowa, ale swego czasu widziałem, jak przychodzą i odchodzą… drugiej takiej jak ty nie znajdzie. – Urwał, aby się napić. – Jeśli zaś przez swoją głupotę zmusi cię do odejścia, popełni gruby błąd. – Pociągnął nosem. – Więc skoro mnie pytasz, mój drogi, powinieneś przyjąć propozycję pana P. – A co z tobą? Ernest obserwował bąbelki podrywające się z dna jego kieliszka. – Cóż, to jest chyba wszystko, czego zawsze pragnąłem. W głębi duszy jestem po prostu starszym sierżantem. Przepadam za organizowaniem ludzi i nadawaniem każdej rzeczy właściwego biegu. Zostanę tutaj. – Dolał szampana i mrugnął do Nicole. – Nie umiem ci powiedzieć, co to będzie za ulga, kiedy przestanie przez cały dzień plątać mi się pod nogami. Simon wyciągnął rękę nad stołem i ujął dłoń Nicole. – Uważam, że daje mi kopniaka. Zmrużyła oczy i kiwnęła głową, wstrzymując się od odpowiedzi. – Liczę też, że weźmiesz parę dni urlopu. Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. Simon przetarł oczy. – Mówiliśmy o urlopie. Bez porywaczy, detektywów, w miłym, spokojnym miejscu, takim jak Nowy Jork. Nicole nigdy tam nie była. Ernest kiwnął głową, uśmiechnął się i podniósł kieliszek.

– Śmiem twierdzić, że wrócicie. – Tak, Ern. Wrócimy. Samolot zatoczył łuk nad Morzem Śródziemnym, zanim znalazł tor lotu do Paryża. Simon zarezerwował na wieczór stolik w L’Ami Louis i jeden z tych pokoi w hotelu Raphael, gdzie wanna ma rozmiary małego basenu kąpielowego. Złapią poranny samolot do Nowego Jorku. Namacał w kieszeni kopertę, którą na pożegnanie wręczył mu Ernest, i podał ją Nicole. – Mówił, żebyś ty ją otworzyła. Wyjęła klucz z mosiężnym numerkiem. Z jednej strony wygrawerowane było „Hotel Pastis”, z drugiej jedynka, numer pokoju na górze, z najlepszym widokiem na Grand Lubéron. Była tam też kartka napisana ręką Ernesta. Wasz, ilekroć zechcecie. Ucałowania. Kierownictwo

Tytuł oryginału: HOTEL PASTIS Copyright © 1993 by Peter Mayle All Rights Reserved Projekt okładki Elżbieta Chojna Redaktor serii Renata Smolińska Redakcja Ewa Rojewska-Olejarczuk Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Wiesława Jarych ISBN 978-83-7839-987-2 www.proszynski.pl Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com
Mayle Peter - Hotel Pastis

Related documents

358 Pages • 89,418 Words • PDF • 1.5 MB

7 Pages • PDF • 7.8 MB

2 Pages • 405 Words • PDF • 323.2 KB

27 Pages • PDF • 6 MB

43 Pages • 5,880 Words • PDF • 9.1 MB

306 Pages • 90,376 Words • PDF • 2.8 MB

187 Pages • PDF • 76.5 MB

1 Pages • 130 Words • PDF • 44.6 KB

21 Pages • 283 Words • PDF • 3.3 MB

19 Pages • 1,859 Words • PDF • 728.5 KB

3 Pages • 117 Words • PDF • 169.1 KB