Robert J. Szmidt - Otchlan - Uniwersum Metro 2033

236 Pages • 93,494 Words • PDF • 2.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:23

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Copy right © Dmitry Glukhovsky, 2015 Copy right © Robert J. Szmidt, 2015 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomy sł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Projekt okładki Ilja Jackiewicz Projekt logoty pu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com Redakcja Urszula Gardner Redakcja i korekta Pracownia12A, Tomasz Brzozowski Plan postapokalipty cznego Wrocławia Design Partners, www.designpartners.pl Ry sunki postaci Marek Oleksicki, www.behance.net/MarekOleksicki Konwersja Tomasz Brzozowski Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-65315-16-8 Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN-13: 978-83-63944-95-7

Insignis Media

ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 [email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wy dawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Co mnie nie zabija, czyni mnie mocniejszym. Friedrich Wilhelm Nietzsche (1844–1900)

Więcej na: www.ebook4all.pl

1

Biały minął stertę gruzu przy narożniku i znów przy śpieszy ł. Zobaczy ł w oddali Zwinkę; przy cupnęła na pry zmie cegieł w połowie drogi między skrzy żowaniem a bramą, pierwszy m z trzech wejść do niezawalonej jeszcze części kamienicy. Pięćdziesiąt kroków, może czterdzieści pięć od niego. Piętnaście sekund. Jeśli nie zwolni tempa. Zaciskając zęby, skupiał się ty lko na jedny m: żeby jak najszy bciej przebierać nogami. Ignorował coraz krótszy oddech, zagłuszający wszy stko łomot krwi w skroniach, ciężar skórzanego płaszcza, którego nie powinien się pozby wać, dopóki przeby wał na powierzchni. Nie waży ł się obejrzeć, choć wiedział, że szariki muszą by ć już blisko. Skupił całą uwagę na dziewczy nie, która czekała na niego w głębi ulicy, czujna niczy m polujący skrzy dłocz. To ona by ła teraz jego oczami i uszami. To ona da mu znak. Kluczowy moment nastąpi, gdy Zwinka odwróci się i też zacznie uciekać. Jeśli zrobi to, zanim Biały minie charaktery sty czną złamaną latarnię, będzie krucho. Szariki są szy bsze od człowieka, silniejsze, sprawniejsze – dopadną go, zanim zdąży dotrzeć do mrocznego prostokąta bramy. Na razie wszy stko by ło w porządku. Biały poruszał się wielkimi susami, pokonując kolejne metry wąskiego, krętego kanionu ulicy. Po obu stronach piętrzy ły się strome osy piska gruzu, zwieńczone wy palony mi fragmentami ocalały ch ścian. Czarne jamy okien wy dawały się śledzić każdy ruch biegnącego w dole człowieka, a ten nie zwalniał nawet na moment, nie poddawał się, wiedząc, że każda sekunda wahania może go kosztować ży cie. Zwinka odbiła się od resztki muru, ruszając w kierunku bramy, gdy od oplecionej siny mi pnączami latarni dzieliły go ty lko dwa kroki. Już?! Biały z największy m trudem zwalczy ł chęć zerknięcia przez ramię. Jak każdy mężczy zna w enklawie by ł doświadczony m wabikiem, a mimo to naprawdę niewiele brakowało, by strach pokonał wy rabiane latami nawy ki. Zmusił się do jeszcze większego wy siłku, choć pot zalewał mu oczy, a pory sowany wizjer maski gazowej zaczy nał zachodzić mgłą. Jeszcze tego brakowało! Nie bał się wdepnięcia w którąś z siedemnastu

macek sarlaka – ich rozmieszczenie i wy gląd znał na pamięć, jak każdy mieszkaniec enklawy. Zaparowany pleksiglas zawężał pole widzenia, a to groziło potknięciem, utratą tempa i nieuchronny m w takim wy padku końcem. Pochy lił bardziej głowę, by lepiej widzieć wąski, wijący się między gruzowiskami pas bruku – jedy ną drogę, którą mógł w miarę bezpiecznie i szy bko dotrzeć do bramy. Szariki nie miały takich dy lematów. Gnały przed siebie na oślep po zdradliwy ch osy piskach, by le prędzej dopaść ofiarę. Wy starczająco często widział je w akcji, gdy ubezpieczał inny ch wabików, tak jak jego ubezpieczała dzisiaj Zwinka. Przy odrobinie szczęścia – a tego potrzebował w tej chwili jak radek izotopów – zew krwi okaże się zgubny dla któregoś z prześladowców. Czy Biały się o ty m dowie, to zupełnie inna sprawa. Z maską na twarzy i naciągnięty m kapturem nie sły szał nawet echa własny ch kroków, choć podkute wojskowe buty musiały zdrowo łomotać o bruk. Łup-cup, łup-cup, krew pulsowała coraz szy bciej, serce waliło jak oszalałe, jeszcze chwila i wy łamie pręty żeber i wy rwie się z kościanej klatki. Nerwy i strach zaczy nały brać górę, adrenalina wy ostrzała zmy sły, upły w czasu zaczął dziwnie zwalniać. Zwinka odbijała się właśnie od wielkiego betonowego bloku, wy glądała w ty m momencie jak astronauta kroczący po powierzchni Księży ca – przy najmniej jeśli wierzy ć opowieściom Nauczy ciela. Biały nawet w takiej chwili dostrzegał w jej ruchach ogromną grację. By ła bardzo szczupła, gibka i… cholernie zwinna. Nie na darmo nadano jej w enklawie taki właśnie przy domek. Bez trudu przeskoczy ła szeroką na ponad dwa metry mackę… Sarlak! Kurwa mać! Biały skręcił w ostatniej chwili, bluzgając na siebie w my ślach. Wszy stko przez te nerwy. Rozkojarzy ł się, zamy ślił, zamiast pamiętać o pułapkach. Pokry ta warstewką gruzu siatka macki giganty cznej mięsożernej rośliny by ła ledwie widoczna. Gdy by nie znał jej położenia, tkwiłby teraz w miażdżący m uścisku, sparaliżowany jadem, skazany na bolesną i powolną – naprawdę powolną – śmierć. Sarlak trawił schwy tane ofiary cały mi dniami, a jego jad by ł tak toksy czny, że nawet naty chmiastowa akcja ratunkowa okazy wała się daremna. Gdy wy strzelone igły przebijały skórę, zapadał nieodwołalny wy rok. Paraliż nie ustępował. Nigdy. Sprawdzono to dziesiątki razy. Uwolnionego z takiej pułapki człowieka można by ło ty lko dobić. Ominięcie ponadtrzy metrowej macki wy magało od uciekającego wabika niemałej ekwilibry sty ki. Zwłaszcza że nie mógł nawet na moment zwolnić kroku. Na szczęście ćwiczy ł ten manewr na sucho. Ze sto razy, a może i więcej. Musiał trafić w leżące na osy pisku ochlapane poczerniałą krwią ułomki betonu. Ty lko one by ły wy starczająco stabilne, by mógł się od nich odbić i ominąć górą pułapkę. Pierwszy … Drugi… Poszło bezbłędnie, z trzecim już nie ry zy kował. Pomknął w powietrzu nad macką, modląc się o jedno: żeby przy lądowaniu się nie potknąć. Sarlak miał tego dnia więcej szczęścia niż Biały. Macka zwinęła się w okamgnieniu, unosząc maskujący ją gruz, i zamknęła w morderczy m uścisku nieostrożną ofiarę. Szariki są już tak blisko? Biały nie wy trzy mał; zaraz po ty m jak jego buty zetknęły się z ziemią, zerknął szy bko przez ramię. Siatkowata pułapka zacisnęła się już na ciele bestii, ale nadal mocno drżała, jakby ktoś nią potrząsał. Grube na palec włókna popękały w kilku miejscach, na kamienie polały się strumy ki

zielonkawej opalizującej cieczy. Schwy tany drapieżnik walczy ł o ży cie. By ł znacznie silniejszy od człowieka, ale jego los został już przesądzony. Jeszcze moment i macka uniesie go wy soko, a potem rozewrze się, wrzucając wciąż świadomą, ale już unieruchomioną ofiarę do wielkiej jamy trawiącej. Pozostałe bestie, czarnosine, liszajowate, pokry te tu i ówdzie kępkami szty wnej szczeciny, zatrzy mały się, sły sząc przeraźliwe skomlenie słabnącego towarzy sza. Ły pały wielkimi przekrwiony mi ślepiami na podry gującą wciąż mackę, warcząc i pochy lając łby. By ło ich w sumie osiem. Siedem młody ch – teraz już ty lko sześć – i niewiary godnie masy wna samica, pewnie ich matka albo przewodniczka stada. Młode szariki… O połowę mniejsze od dorosły ch osobników, za to smuklejsze i szy bsze. To by tłumaczyło, dlaczego prawie mnie dopadły… Biały nie zatrzy mał się jak jego prześladowcy. Rzuciwszy okiem przez ramię, gnał dalej w kierunku czekającej na niego w bramie wy lęknionej dziewczy ny. Zaskoczone nagłą śmiercią towarzy sza szariki za chwilę podejmą pościg. To by ło jasne jak milion słońc. Py tanie ty lko, na jak długo przy staną. Zy skał dodatkowe trzy sekundy czy pięć? Suka raczej nie będzie rozpaczać po stracie jednego członka stada, minie w pełny m pędzie sarlaka, pociągnie za sobą resztę sfory, a wtedy … Biały skupił uwagę na czarny m prostokącie bramy i wy glądającej z niej Zwince. Piętnaście kroków, dziesięć, pięć. Kurwa, tylko nie teraz, nie tak blisko wybawienia, błagał w my ślach, wy krzesując z palący ch niemiłosiernie nóg ostatnie siły. Wpadając w mroczną klatkę schodową, odbił się od materaca stojącego przy ścianie. Czekająca na niego dziewczy na naty chmiast zatrzasnęła masy wne drzwi. Huk skrzy dła uderzającego we framugę zlał się z inny m, jeszcze głośniejszy m dźwiękiem. Coś walnęło w grube drewno od przeciwnej strony, aż posy pał się ty nk i rdza. Ta przeszkoda nie zatrzy ma rozszalały ch bestii na długo. Oboje o ty m wiedzieli, pognali więc w kierunku schodów, ona przodem, on tuż za nią, jak na ćwiczeniach. Nie mogli się zderzy ć, wy trącić wzajemnie z ry tmu, zaburzy ć równowagi. Każda sekunda spóźnienia wciąż mogła doprowadzić do ich śmierci. Trzy piętra, sześć krótkich ciągów stopni i znajdziemy się u celu. Z dołu dobiegł głośniejszy trzask. Wzmocnione tego ranka zamki puściły pod naporem wściekły ch bestii. Dziki skowy t, odbijający się wielokrotny m echem od obłażący ch z farby ścian, mroził krew w ży łach. Przedostatni podest. Py ł wzbijany ciężkimi butami znaczy ł drogę uciekinierów, gdy skręcali ostro, chwy tając się rozchwianej poręczy. Drzwi po lewej, otwarte prawie na oścież. Ona minie je, nie zwalniając, on musi trafić dłonią w gałkę i szarpnąć skrzy dłem na ty le mocno, by zatrzasnąć wszy stkie zamki. Jeśli się pomy li albo coś pójdzie nie tak, już po nich. Zmutowane psy rozedrą grube skórzane osłony i dobiorą im się do… Skup się, chłopie. Biały wbił wzrok w okrągłą mosiężną gałkę. By ła taka mała, taka śliska. Pokonując ostatnie dwa stopnie, wy ciągnął przed siebie rękę. Trzy czwarte wizjera maski pokry wała para. Musi to zrobić choćby na oślep. Pędzący na czele sfory szarik odbijał się właśnie od osmalonej ściany, pokonując zwinnie ostatnie półpiętro. Palce ukry te w grubej rękawicy nie są tak chwy tne, jak by się tego chciało, mimo to zacisnęły

się na gładkim metalu z wy ćwiczoną precy zją. Szarpnięte z cały ch sił drzwi ruszy ły ku futry nie ze skrzy pieniem tak głośny m, że przebiło się przez łomot pulsującej w uszach krwi. Czy zdążą się zatrzasnąć, zanim ścigająca ludzi bestia minie próg? Biały przekona się o ty m za ułamki sekund. Jeśli się spóźnił, zostanie powalony i rozszarpany, nie postawiwszy nawet stopy na nadpalony m dy wanie… Przebiegł przez krótki zagracony kory tarzy k i wpadł do znajdującego się za nim pokoju. Wy hamował z trudem przed ziejącą w podłodze dziurą. Cała zewnętrzna ściana kamienicy runęła na studniowe podwórze. Przed sobą miał kilkupiętrową przepaść, za plecami wątłe drzwi, a po prawej i lewej spękane mury. Z tego pomieszczenia na zewnątrz prowadziła ty lko jedna droga. Spojrzał na Zwinkę. By ła blada, trzęsła się, jakby dostała dreszczy. Nic dziwnego, pomy ślał, dzisiaj już trzy razy uniknąłem niemal pewnej śmierci. Zerkając w kierunku kry jącego się w mroku przedpokoju, wy ciągnął do niej ręce. Objęła go mocno, poczuł jej dłonie na plecach. – Kocham cię, wariatko – wy sapał, gdy zrobili, co trzeba, i wy puściła go w końcu z ramion. Pokręciła głową, pokazując, że nie rozumie, wy darł się więc tak głośno, jak mógł: – Kocham cię, Zwinka! Teraz go usły szała. Stanęła plecami do otchłani i podała mu drżącą wciąż rękę. Ujął jej dłoń, zacisnął mocno w swojej. Spoglądali oboje na drgające ry tmicznie drzwi. Szariki uderzały o nie bez przerwy, z cały ch sił, opętane głodem i zewem krwi. Biały zerknął ukradkiem na dziewczy nę, która już wkrótce miała zostać jego oficjalną partnerką. Wy szczerzy ł zęby, żeby dodać jej otuchy. Nie mogła tego widzieć, tak samo jak on nie mógł dostrzec przez maskę jej ust, ale wy starczy ło spojrzeć w te bły szczące niebieskie oczy, by wiedzieć, że ona także uśmiecha się do niego przez łzy. Zamki puściły z głośny m trzaskiem. Oboje drgnęli mimowolnie. W wąskim kory tarzy ku zakłębiło się od czarnosiny ch, liszajowaty ch, pokry ty ch sączącą się ropą sy lwetek. Skowy czące dziko szariki ruszy ły prosto na skamieniały ch ludzi. Biały poczuł zaskakująco mocny uścisk Zwinki. Ich wy pad na powierzchnię kończy ł się tu i teraz. Mogli już zrobić ty lko jedno. Nie odwracając się, szarpnął dziewczy nę za rękę i… skoczy ł, pociągając ją za sobą. Krzy czała, gdy lecieli w dół. Wciąż darła się jak opętana, gdy naprężone linki wy hamowały gwałtownie ich pęd i zawiśli wy soko nad pokry ty m gruzem podwórkiem. Mechanizm zadziałał prawidłowo. Zjechali oboje pod ścianę przeciwległej kamienicy i zatrzy mali się piętro niżej, obserwując rozwój wy darzeń. Cztery młode szariki, które rzuciły się za nimi, leżały już na rozłożony ch w dole kawałkach zbrojonego betonu, przebite na wy lot gruby mi na palec, pordzewiały mi prętami zbrojeniowy mi. Piąty wisiał wciąż na krawędzi, rozpaczliwie próbując wdrapać się na połamane deski. Nie miał jednak na to szans. Na oczach ludzi poleciał w dół, piszcząc żałośnie. – Pięć! – zawołał Biały, pokazując jej rozczapierzone palce prawej dłoni. – Załatwiliśmy pięć! Zwinka spojrzała na niego, kręcąc głową, a potem wskazała w górę, na kręcącą się po krawędzi zapadliska bestię.

– Dwa zostały ! – przy pomniała mu, zanim w polu widzenia pojawiła się ogromna samica. – Daj spokój, dziewczy no! To i tak więcej, niż chcieliśmy ! Ona go jednak nie słuchała. Zaczęła machać rękami jak szalona, by zwrócić na siebie uwagę mutantów. Samica miała swój rozum, zlekceważy ła ją całkowicie, ale ostatni z młody ch, głupi jak każde szczenię, zaczął wy ć, a potem ganiać tam i z powrotem przy samej krawędzi zarwanej podłogi. To zachęciło Zwinkę do jeszcze energiczniejszy ch wy gibasów. Ściągnęła nawet rękawicę i cisnęła nią w kierunku szalejącej bestii. Durny szarik skoczy ł, by chwy cić zębami kawał nasiąkniętej potem skóry. Nie rozwarł szczęk do momentu, w który m roztrzaskał się o rumowisko. Samica zawy ła przeraźliwie, gdy ostatnie z młody ch zginęło. Warcząc i tocząc pianę z py ska, spoglądała czworgiem kaprawy ch oczu na wiszący ch kilkanaście metrów od niej ludzi. Biały nie wierzy ł, że te bestie są inteligentne. To by ły przecież ty lko zwierzęta. Zwy kłe zmutowane psy. Mogły co najwy żej działać insty nktownie, choć – to przy znawał bez bicia – czasami polowały na ludzi stadnie, dzieląc się rolami jak najprawdziwsi my śliwi. Teraz, spoglądając na wy szczerzone żółtawe kły, wijący się pomiędzy nimi jęzor, a nade wszy stko czerwone i wcale nie tak bezmy ślne ślepia, które zdawały się mierzy ć odległość dzielącą bestię od niedoszły ch ofiar, zaczął się zastanawiać, czy jego przekonania są prawdziwe. Suka nie zareagowała na drugą rękawiczkę, która wy lądowała na podłodze tuż obok jej łapy. Nie obwąchała jej nawet. Mimo to zachęcona poprzednim sukcesem dziewczy na nie przestawała machać rękami. To by ło jej pierwsze polowanie na powierzchni. I do tego tak udane. Miała prawo się cieszy ć i czuć dumę. Nie powinna jednak przeginać. Biały chwy cił ją za ramię, gdy sięgnęła do zrobionego z przerzutki rowerowej mechanizmu, dzięki któremu mogli poruszać się w obie strony po pochy łej linie. – Co ty wy prawiasz? – zapy tał. Posłała mu zdumione spojrzenie. – Wabię ścierwo – odparła butnie. – Zostań, gdzie jesteś. Załatwiliśmy ich wy starczająco dużo… – Pękasz? – zapy tała na poły kpiąco, strząsając jego rękę z ramienia. – Ona nie ma szans nas dopaść. Fakt. Szariki by ły potężnie zbudowane, szy bkie, silne, ale i ciężkie. Nie należały więc do najlepszy ch skoczków, a Nauczy ciel wy brał to miejsce po całej serii testów. Dopóki stosowali się do jego zaleceń, nie powinno by ć problemu. Z drugiej jednak strony by ło jasne, że sukces uderzy ł Zwince do głowy. Biały zaklął pod nosem. Nie chciał, by ry zy kowała niepotrzebnie, ponieważ miała by ć matką jego dzieci, ale… Zerknął w dół, na podwórko, po który m kręciło się już kilku ubrany ch w skórzane płaszcze mężczy zn. Nożowi ćwiartowali sprawnie martwe bestie, ładując mięso, kości i wnętrzności do wiader. Ich pomocnicy przenosili je szy bko do otwartej studzienki. Część pracujący ch na gruzowisku ludzi, sły sząc wrzaski dziewczy ny, zerkała z zaciekawieniem w górę. Niech mają widowisko, niech zobaczą, jak odważna jest ich przyszła przywódczyni, zdecy dował w końcu, gotów w każdej chwili zareagować, jeśli Zwinka zrobi coś naprawdę głupiego.

Dziewczy na przesunęła się o metr, zablokowała przerzutkę i znów zaczęła lży ć wpatrującą się w nią samicę. Bestia nie reagowała, jej ślepia, utkwione nieruchomo w oprawcach całego miotu, bły szczały jednak złowieszczo. Zwinka to zauważy ła i nie zważając na ostrzeżenie partnera, przesunęła się o kolejny metr. Nawet to nie sprowokowało żadnej reakcji. Wielki szarik tkwił nieruchomo na skraju przepaści, jakby zapadł w odrętwienie. Biały spojrzał w dół. Jego ludzie kończy li już robotę. Na rumowisku w dole zostały ty lko plamy krwi. – Zwijamy się! – zawołał, wiedząc, że czas im się kończy. Hałasy zwróciły już z pewnością uwagę wszy stkich drapieżców w okolicy, a zapach świeżo utoczonej krwi zwabi tutaj zaraz każdego głodnego skrzy dlatego zabójcę. Dziewczy na parsknęła gniewnie, ale po chwili chwy ciła niechętnie karabińczy k i odwróciwszy się plecami do samicy, sięgnęła ręką, by złapać popchniętą w jej kierunku linkę wy ciągu. Biały znał Zwinkę wy starczająco dobrze, by wiedzieć, jak się wściekła. Tak bardzo pragnęła spektakularnego sukcesu, który m udowodniłaby pozostały m kandy datkom, że ona i ty lko ona ma prawo urodzić sy nów przy wódcy enklawy. Jego zdaniem dopięła swego, ale jej wciąż by ło mało. To dobrze, że jest taka ambitna, my ślał, patrząc, jak Zwinka zaczy na się opuszczać. Skupiając się na swojej kobiecie, zapomniał na moment o ostatnim szariku. I to by ł błąd. Choć właściwie i tak nie mógłby nic zrobić. Wcześniej zdąży ł zauważy ć, że samica cofnęła się wolno w głąb pokoju, uznał więc, że poddała się w końcu. Ona jednak nie zamierzała odejść, a przy najmniej nie w takim sty lu, jaki odpowiadałby ludziom. Zniknęła z pola widzenia Białego ty lko na kilka sekund. Ty le potrzebowała, by wziąć jak najdłuższy rozbieg i wy biwszy się z samej krawędzi podłogi, poszy bować w przepaść, prosto na plecy Zwinki. Szariki nie należały do najlepszy ch skoczków. Nauczy ciel dobrze wy liczy ł bezpieczną odległość, lecz nie wziął pod uwagę jednego naprawdę istotnego szczegółu. Żadna bestia nie by ła w stanie doskoczy ć do miejsca, w który m zawisał wabik, ale… Ciężkie zwierzę nie spadało przecież jak kamień, ty lko leciało w dół po ostry m łuku, zbliżając się z każdy m przeby ty m metrem do przeciwległej ściany, o którą roztrzaskałoby się w końcu, gdzieś między parterem a pierwszy m piętrem, gdy by nie znajdująca się na jego drodze niczego nieświadoma Zwinka. Ty le dobrego, że dziewczy na w przeciwieństwie do Białego nie miała pojęcia, co zaraz się stanie. Do ostatniej chwili skupiała się na kontrolowaniu ślizgu. By ć może zginęła, nie poczuwszy nawet bólu. Ważąca ponad sto kilogramów samica wpiła się w jej smukłe ciało, wbijając pazury i kły na wy sokości talii. Zawisły razem, na mgnienie, które obserwującemu tę scenę z góry naszpikowanemu adrenaliną mężczy źnie wy dawało się wiecznością. Szarpnięcie po zderzeniu by ło tak mocne, że bestia dosłownie rozerwała zaatakowaną na pół, zanim poleciała dalej, już pod zupełnie inny m kątem, spadając między spanikowany ch nożowy ch. Szczęściem dla ludzi, szarik trafił w jedną z pułapek najeżony ch prętami zbrojeniowy mi. Gdy by nie to, przeży łby upadek i kto wie, czy ofiar nie by łoby więcej. Zaostrzone, długie na metr i grube na palec żelazne kolce przeszy ły jednak mięśnie i kości mutanta w kilku miejscach, przy szpilając go do pokruszonego betonu. Wszędzie wokół dogory wającej, ale nadal warczącej

groźnie samicy lała się krew i spadały poszarpane wnętrzności. Biały zamarł, nie mogąc wy krztusić słowa. Spoglądał tępo na obracający się bezwładnie korpus dziewczy ny, która już za kilka dni zostałaby jego pierwszą partnerką.

2

– Nauczy cielu, Biały cię wzy wa! Siedzący przed trojgiem dzieci masy wny, kompletnie ły sy mężczy zna w wy płowiały m moro oderwał wzrok od trzy manej w ręku postrzępionej i mocno już pożółkłej kartki. Spojrzał z zaciekawieniem, podobnie jak jego uczniowie, na zdy szanego posłańca. Nie zdziwiło go to wezwanie ani osoba, która je przekazy wała. Jaskier by ł porucznikiem Białego, jedny m z dwunastu członków gwardii pełniącej w enklawie funkcję policji, więc to na nim albo na który mś z jego kolegów spoczy wał obowiązek powiadamiania ludzi wzy wany ch przez przy wódcę tej społeczności. Znacznie ciekawsze wy dało mu się to, że Jaskier przy biegł do szkoły w skórzany ch osłonach, jakie noszono podczas codzienny ch wy padów na powierzchnię. Jego pancerz by ł w dodatku pochlapany krwią i na kilometr śmierdział trupem. Coś musiało się wy darzy ć, i to coś naprawdę poważnego, skoro Biały wy słał go naty chmiast po zejściu z powierzchni. – Już idę – odparł Nauczy ciel, odkładając kartkę zuży tego podręcznika do sfaty gowanego pudełka po butach, w który m spoczy wała reszta cennego woluminu. – Przekaż Białemu, że będę u niego za pięć minut. Jaskier pokręcił głową. – Kazał cię przy prowadzić. Brew siedzącego na zdezelowany m krześle belfra powędrowała w górę. Razem z nią poruszy ły się wy tatuowane na jego skroni linie. Długa blizna przecinająca jego twarz z drugiej strony, od linii włosów po podbródek, pobielała lekko, wskazując na rosnącą iry tację. Nauczy ciel nie odezwał się jednak słowem, machnął ty lko ręką, odprawiając trójkę uczniów. Dzieciaki spakowały się raz-dwa, pobiegły do wy jścia i przemknąwszy obok gwardzisty, zniknęły w półmroku za podniesioną kotarą. Nie cierpiały szkoły, to by ło widać już na pierwszy rzut oka. Mężczy zna odpowiedzialny za ich naukę nie dziwił się temu specjalnie. Tutaj, pod ziemią, oprócz

wkuwania i odrabiania lekcji jego podopieczni musieli jeszcze pracować. I to ciężko. W enklawie Innego jadł ty lko ten, kto wcześniej na to zapracował. – Chodźmy w takim razie – mruknął, odnosząc pudełko z podręcznikiem. Ustawił je obok inny ch kartonów na regale zbity m z paru krzy wy ch desek, rozejrzał się po raz ostatni, zgasił dokładnie wszy stkie lampki łojowe i wy szedł z boksu zwanego dumnie szkołą. Trzy ściany z przerdzewiałej miejscami na wy lot blachy falistej, którą przy mocowano drutem do zwy kłego rusztowania. Stary wojskowy koc służący za drzwi. Tak wy glądała Alma Mater enklawy Innego. Z jej szpetoty kpiono by nawet w slumsach najgłębszego zadupia Afry ki, ale tutaj, w kanałach Wrocławia, by ła powodem wielkiej dumy. W jej „murach” edukowało się już drugie pokolenie ludzi, którzy przetrwali atomową pożogę. Jeszcze parę lat i w jedy nej klasie pojawią się wnuki ty ch, którzy jako pierwsi ukończy li podziemną szkołę ży cia. Jaskier zeskoczy ł na nieco niższy poziom kanału, do kory ta, który m przed Atakiem pły nęły ścieki. Ruszy ł przodem, pohukując groźnie na nieliczny ch przechodniów. Nie oglądał się za siebie. Choć nie należał do by strzaków, wiedział, że Nauczy ciel pójdzie za nim. W tej społeczności obowiązy wała żelazna dy scy plina. Nie wy obrażał sobie, by ktokolwiek mógł zignorować polecenie Białego. Wzy wany i jego przewodnik opuścili krótką, boczną odnogę kanału, w której oprócz szkoły mieściło się także kilka warsztatów, gdzie starsi z uczniów mogli pobierać lekcje wy branego fachu. Minąwszy kuźnię, ulokowaną dokładnie pod służącą za naturalny komin studzienką, skręcili w prawo, wkraczając w tunel prowadzący do głównej arterii enklawy. Tutaj stał ciąg „apartamentów”, jak nazy wano – kiedy ś nie bez ironii, a dzisiaj z pełną powagą – wzniesione z by le czego boksy, w który ch gnieździło się osiemdziesięciu czterech oby wateli tworzący ch całą społeczność. Wliczając w to sześcioro dzieci. Dzieci… Nauczy ciel uśmiechnął się pod nosem. W ty ch podziemiach wkraczało się w wiek dorosły znacznie wcześniej niż przed Atakiem. W postnuklearny m świecie człowiek osiągał pełnoletność już po dziesiąty ch urodzinach, choć jeśli wierzy ć pogłoskom, na południowy ch obrzeżach Wrocławia wciąż istniały enklawy, w który ch stosunkowo beztroskie dzieciństwo trwało nieco dłużej. Tutaj jednak, na skraju Strefy Zakazanej – jak nazy wano pas najbardziej skażonej opadem powierzchni – sy tuacja wy glądała inaczej niż w bardziej zasobny ch i mniej zniszczony ch dzielnicach miasta. Czterdziestosiedmioletni Nauczy ciel by ł najstarszy m oby watelem tej społeczności i zarazem ostatnim z tutejszy ch Pamiętający ch – tak w tunelach nazy wano ludzi, którzy urodzili się wiele lat przed Atakiem i znali dobrze zdoby cze upadłej cy wilizacji. Reszta mieszkańców enklawy Innego przy szła na świat już w kanałach albo trafiła do nich w pierwszy ch latach ży cia i nie mogła zby t dużo wiedzieć o tamty ch czasach. Eksplozja, która zamieniła w zeszklony żużel całe kwartały Starego Miasta, pozostawiając pomiędzy Podwalem a Ry nkiem głęboki na trzy dzieści metrów krater, by ła ty lko preludium koszmaru. Ktoś kiedy ś powiedział, że ci, którzy przeży ją wojnę atomową, będą zazdrościć

zabity m. Zapomniany autor tej sentencji miał rację. Moment Ataku przetrwało wielu wrocławian – po alarmie do kanałów i podziemi zdąży ły zejść dziesiątki ty sięcy ludzi – ale to nie by ł koniec, ty lko początek ich długiej drogi przez mękę. Promieniowanie, głód i nuklearna zima zebrały bogate żniwo. Zwłaszcza w pierwszy ch latach postapokalipty cznej poniewierki. Ocalali z atomowej pożogi „szczęśliwcy ” padali w tunelach jak przy słowiowe muchy ; z głodu, chłodu i chorób. Ci jednak, który m udało się przetrwać najgorszy okres, spłodzili pod ziemią bardziej odporne potomstwo. Nietzsche miał wiele racji, ogłaszając: „Co mnie nie zabija, czy ni mnie mocniejszy m”. Ci ludzie by li tego najlepszy m przy kładem. Mijani po drodze nieliczni mieszkańcy zerkali z zaciekawieniem na przechodzący ch obok ich apartamentów mężczy zn. Nauczy ciel widział wszy stkie twarze i sy lwetki w bladoniebieskiej poświacie emitowanej przez połacie wszechobecny ch fosfory zujący ch grzy bów, zwany ch żartobliwie neonówkami, albo w złotawy m blasku lamp łojowy ch rozjaśniający ch wnętrza nieliczny ch boksów, w który ch przeby wali ludzie odpoczy wający po pracy lub szy kujący się do kolejnego wy jścia na powierzchnię. Ży cie w kanałach by ło równie monotonne jak odsiadka doży wocia. W zasadzie można by ło ty lko pracować albo spać. Od czasu do czasu racząc się pędzony mi własny m sumptem szczy nami niegodny mi miana alkoholu. Gwardzista i idący za nim Pamiętający dotarli do najszerszego, tranzy towego tunelu, który m przed laty wędrowali ludzie przy noszący towary i wieści z najodleglejszy ch zakątków Wrocławia. Okoliczne enklawy tętniły wtedy ży ciem – w najlepszy m okresie Inny miał pod swoimi rządami cztery razy więcej dusz niż teraz jego sy n. Dzisiaj dawna trasa z Republiki Kupieckiej na tereny Szariczego Pola świeciła pustkami. Po kwaterach dla wędrowców i stoiskach wy najmowany ch przy by szom z odległy ch dzielnic nie pozostał nawet ślad. Zniknęły także niemal wszy stkie kramy miejscowy ch kupców, a na ty ch, które wciąż stały, można by ło znaleźć wy łącznie sterty niewiele warty ch rupieci. W połowie drogi między dwoma tunelami mieszkalny mi, w ścianie po lewej, znajdował się obramowany dodatkową warstwą cegieł wy lot krótkiego kory tarza technicznego, który prowadził do czterech spory ch komór. Trzy pierwsze, przy legające do boczny ch ścian przejścia, służy ły za magazy ny. W ostatniej i największej urzędował przy wódca tej społeczności. Jedy ny sy n i następca Innego zwany Biały m z powodu trapiącego go albinizmu. Pilnujący wejścia gwardziści rozstąpili się sprawnie, gdy Jaskier przy stanął na moment, by po raz pierwszy sprawdzić, gdzie jest prowadzony przez niego Nauczy ciel. Pamiętający by ł ty lko krok za nim, przeszli więc od razu przez posterunek i minąwszy zabezpieczone prowizory cznie magazy ny, dotarli do przegradzającej kory tarz czerwonej niegdy ś kotary, przy której stał kolejny gwardzista. Na znak porucznika chłopak odciągnął ciężką tkaninę, odsłaniając krótkie, bardzo wąskie przejście i widoczne w głębi otwarte na oścież stalowe drzwi, zza który ch bił jasny blask. Prostokątna komnata o wy miarach sześć na osiem metrów by ła bardzo wy soka, zwłaszcza w porównaniu z otaczający mi ją tunelami; poza ty m jej strop, widoczny w migotliwy m blasku rozwieszony ch na ścianach lamp, nie przy pominał w niczy m wszechobecny ch łukowaty ch sklepień dziewiętnasto- i wczesnodwudziestowieczny ch kanałów. W odróżnieniu od nich by ł

prościuteńki i nie ceglany, ty lko betonowy – na pokruszonej, pokry tej liszajami wilgoci powierzchni wciąż dało się zauważy ć odbicia szalunku. Najciekawszy element sali audiency jnej, jak nazwano to miejsce, znajdował się jednak pod stopami Nauczy ciela. Pomieszczenie to miało bowiem dwa poziomy. Z dna zbiornika, który m niegdy ś by ło, dawniej wy pełnionego do połowy wodą albo ściekami, wy rastał niemal czterometrowy ceglany filar, na który m wsparto dwa krzy żujące się pośrodku, szerokie na półtora metra pomosty. Prostokątne otwory pomiędzy nimi a ścianami zostały zabezpieczone przez dawny ch budowniczy ch ciężkimi żeliwny mi kratami. Przy wódca enklawy urzędował na górze, poniżej urządzono więzienie, do którego wtrącano skazany ch za przeróżne przestępstwa oby wateli. Biały spoczy wał na tronie, jak jego ojciec zwy kł nazy wać lekko ty lko osmalony rozkładany skórzany fotel, który przy targano tutaj wiele lat temu, oczy wiście okrężną drogą przez kanały burzowe, ponieważ tak opasły mebel za cholerę nie zmieściłby się w żadnej z drożny ch studzienek. Od wejścia odgradzał go ustawiony na poprzeczny m pomoście stół, przy który m od czasu do czasu zasiadali sędziowie, zaufani doradcy albo zaproszeni goście. Teraz wszy stkie rozklekotane krzesła tkwiły pod ścianami obok pły t z grubej sklejki, który mi zakry wano podczas zgromadzeń część krat, aby nikomu nie stała się krzy wda. Na blacie natomiast… Na blacie spoczy wało ułożone na wojskowej pałatce ciało. Nauczy ciel nie musiał spoglądać na zmasakrowane zwłoki, by wiedzieć, kto zginął podczas dzisiejszego wabienia. Zastanawiało go ty lko, jakim cudem Biały zdołał odzy skać szczątki ukochanej kobiety. Szariki, kotokaty i skrzy dłocze nie dały by sobie wy drzeć zdoby czy, sarlak z kolei nie rozry wał ofiar na strzępy … Jaskier został przy drzwiach; zaintry gowany Nauczy ciel minął go obojętnie, podchodząc do stołu. Przy jrzał się uważnie poszarpanemu płaszczowi i rozpołowionemu, pozbawionemu niemal wszy stkich wnętrzności ciału. Kredowobiała twarz Zwinki wy glądała tak spokojnie, jakby dziewczy na nie poczuła przed śmiercią tego, co zrobiła z nią rozszalała bestia. Pamiętający przeniósł wzrok na siedzącego kilka metrów dalej przy wódcę enklawy. – Co się stało? – Ty mi to powiedz, Nauczy cielu – odparł kąśliwy m tonem albinos. – Nie rozumiem. Salę audiency jną wy pełniła grobowa cisza. Gruba kotara i znajdujący się za nią kilkumetrowy kory tarz tłumiły odgłosy dobiegające z pobliskich tuneli. W końcu Biały nie wy trzy mał, zerwał się z fotela i podszedł do stołu. Gdy pochy lił się nad zwłokami, jego pozbawione pigmentu tęczówki bły snęły krwiście. – Twoja pułapka nie zadziałała, jak należy. – To niemożliwe. – Zaskoczony Nauczy ciel raz jeszcze opuścił wzrok, by przy jrzeć się ranom dziewczy ny. – Wszy stko zostało dokładnie wy liczone. Jeśli pękła któraś z linek, nie możesz mieć pretensji do mnie. Nie ja je… Biały walnął pięścią w stół z taką mocą, że ciało dziewczy ny drgnęło, jakby nagle odzy skała oddech.

– Skończ pierdolić! – wrzasnął, opry skując gęstą śliną siebie, rozmówcę i zwłoki. – To wszy stko twoja wina! – Nie sądzę. – Mężczy zna z tatuażem na skroni zmierzy ł go gniewny m wzrokiem. – Nie wiem, co wy darzy ło się na powierzchni, ale jestem pewien, że możemy to spokojnie wy jaśnić, jeśli… – Nie możemy i nie będziemy nic wy jaśniać! – Albinos oparł się obiema pięściami o skraj blatu. Dy szał ciężko, jakby dopiero co przestał uciekać przed szarikami. – Zrobiliśmy tę pułapkę, ponieważ twierdziłeś, że będzie bezpieczna, a to, jak widać, gówno prawda! – wy warkiwał powoli kolejne części zdania. Nauczy ciel także pochy lił się nad blatem. – Wiem, co teraz czujesz – odezwał się, zniżając głos tak, by Jaskier i stojący na krańcach boczny ch pomostów gwardziści nie usły szeli jego słów. Więźniami nie musiał się przejmować, cele w dole od wielu miesięcy świeciły pustkami. – Naprawdę. Musisz mi jednak powiedzieć, co tam się wy darzy ło, w przeciwny m razie… Biały nie słuchał. Zawarczał jak zwierzę, unosząc twarz ku betonowemu sklepieniu. Gdy umilkł w końcu, odwrócił się i nie patrząc więcej na rozmówcę, podszedł do tronu. Dopiero stamtąd obrzucił Pamiętającego krzy wy m spojrzeniem, a potem uśmiechnął się pod nosem w tak paskudny sposób, że Nauczy ciel poczuł mrowienie w krzy żu. Tragiczna śmierć przy szłej partnerki wy wołała ogromny szok u tego niedoświadczonego, niespełna osiemnastoletniego chłopaka, który do tej pory nie przeży ł żadnej tragedii. Matki nigdy nawet nie poznał, zmarła bowiem przy jego porodzie, a ojciec wy zionął ducha po naprawdę długiej chorobie. Biały miał więc sporo czasu na pogodzenie się z faktem, że straci jedy nego rodzica, którego zresztą niespecjalnie za ży cia szanował. Zwinka natomiast… – Widzę po twojej minie – zachry piał albinos, wy ry wając Pamiętającego z głębokiego zamy ślenia – że kombinujesz już, jakich to gładkich słówek uży ć, by mnie ugłaskać. Nie uda ci się to jednak. Nie ty m razem. Nie po ty m, co stało się podczas wabienia. – Nadal nie powiedziałeś mi, co tam właściwie zaszło. – Tatuaż na skroni Nauczy ciela poruszy ł się dziwnie, gdy ten zmruży ł oczy. – Powiedziałem. – Powtórz zatem, ale ty m razem opisz przebieg wy padków bardziej szczegółowo. – Pamiętający z trudem powstrzy my wał się od wy buchu. Kątem oka zauważy ł, że gwardziści opuszczają posterunki, ich dłonie spoczy wały teraz na rękojeściach noży. Pięciu naraz… ukradkowe zerknięcie w kierunku drzwi uświadomiło Nauczy cielowi, że ty lu zbrojny ch znajduje się już w sali… nie da rady, zwłaszcza że nie miał przy sobie żadnej broni, a ci chłopcy by li naprawdę dobrzy w swoim fachu. Wiedział o ty m, ponieważ sam ich wy szkolił. Dwaj z nich ubezpieczali pozostałą trójkę, trzy mając w pogotowiu proce. – Proszę – dodał, przenosząc wzrok na przy wódcę. – Coś takiego! – zakpił Biały, rozpierając się wy godniej. – Dobrze, powiem ci, skoro prosisz. Zwabiliśmy szariki na ostatnie piętro i zjechaliśmy pod przeciwległą ścianę, zgodnie z twoimi

instrukcjami. Pięć zaropiały ch skurwieli wpadło w pułapkę, ale dwa ostatnie ocalały. Zwinka… – w ty m momencie głos zaczął mu się lekko łamać. – Zwinka próbowała je potem rozjuszy ć, zmusić do skoku. – I podjechała za blisko… – domy ślił się Nauczy ciel. – Nie przery waj mi, starcze! – wrzasnął albinos, zry wając się z fotela. Starcze? To by ło coś nowego. Ten szczeniak nigdy wcześniej nie okazał tak wielkiego braku szacunku ostatniemu z Pamiętający ch. Człowiekowi, któremu jego ojciec dużo zawdzięczał, możliwości rządzenia tą enklawą nie wy łączając. – Ja ty lko… – Nie przery waj, powiedziałem! – Biały otarł usta wierzchem dłoni i klapnął z powrotem na siedzisko. – Nie, nie podjechała za blisko. Do znacznika miała jeszcze ponad dwa metry. Wspomniał o pomalowany m na żółto fragmencie liny, wskazujący m miejsce, do którego mógłby, teorety cznie, doskoczy ć atakujący drapieżnik. Nauczy ciel wy liczy ł tę odległość po kilku ty godniach obserwacji. Spędził na powierzchni wiele godzin, przy patrując się polujący m w ruinach szarikom. Wy mierzy ł wszy stko bardzo dokładnie, założy ł też porządny margines bezpieczeństwa, aby mieć pewność, że nie dojdzie do wy padku. By ł więc całkowicie pewien, że ma do czy nienia z nieporozumieniem. – Skoro by ło, jak mówisz, nie rozumiem, jak… – I w ty m tkwi problem, Nauczy cielu – przerwał mu bezceremonialnie albinos. – Albo nic nie rozumiesz, albo nic nie wiesz, a ja… Ja przez twoją niewiedzę straciłem kobietę. – To nie tak… Biały machnął ręką, jakby oganiał się od muchy. – Skończ pierdolić. Twoja pułapka nie jest tak genialna, jak nam wmawiałeś. Ty, i ty lko ty, ponosisz winę za to, co się stało. – Nie sądzę – mruknął Nauczy ciel. By ł pewien swoich wy liczeń, nie na darmo poświęcił temu projektowi ty le czasu i starań. – Nie mówisz mi wszy stkiego. – Słucham? – Biały zmruży ł groźnie oczy. – Jesteś w głębokim szoku, to widać. Nie dziwię ci się. Każdy czułby to samo na twoim miejscu. – Pamiętający spojrzał wy mownie na gwardzistów, a ci odruchowo przy taknęli. – Pozwól mi więc wy py tać nożowy ch… – Twierdzisz, że kłamię!? – Biały znów zerwał się z tronu. Jego przy boczni zareagowali odruchowo, wy szarpując noże zza pasków i naciągając proce. Atmosfera zrobiła się nerwowa, jedno nieopatrznie wy powiedziane słowo mogło zakończy ć rozmowę i doprowadzić do jatki. – Nie! Nic takiego nie powiedziałem! – zastrzegł się Nauczy ciel, podnosząc wy soko ręce i obracając się powoli, jakby chciał pokazać wszy stkim, że nie ma zły ch zamiarów. W rzeczy wistości sprawdzał teren, rozmieszczenie przeciwników, ich uzbrojenie. Nie by ło dobrze. Wy jścia pilnowało dwóch chłopaków z procami w dłoniach. Gdy by sięgnęli po maczety,

Pamiętający miałby większe szanse, ale posługując się bronią miotającą, ustrzelą go, zanim zdoła obezwładnić któregoś z nożowników, a ty ch by ło trzech, po jedny m na krańcu każdego wolnego pomostu. Skoro walka nie wchodziła w grę, Pamiętający postanowił zy skać na czasie. – Nie twierdzę, że kłamiesz – dodał tonem perswazji. – Widzę jednak, że jesteś potwornie wzburzony, a w takim stanie… – Zamilkł, widząc, że albinos sinieje na twarzy. – Pozwól mi sprawdzić obliczenia, porozmawiać z nożowy mi, oni widzieli… widzieli wszy stko z innej perspekty wy. Biały kręcił głową, z każdą chwilą coraz mocniej. – Nie, nie i jeszcze raz nie! Nauczy ciel zamilkł. Stał jednak nadal z szeroko rozłożony mi rękami, jakby zapewniał ty m gestem otaczający ch go gwardzistów, że przy wódca nie musi się go obawiać. To ich jednak nie uspokoiło, nie cofnęli się nawet o krok i nadal ściskali nerwowo doby tą broń. Jeśli Pamiętający chciał wy jść z tej konfrontacji cało, musiał zmienić takty kę. – Tak, masz rację. Pułapka nie zadziałała jak należy. Mimo to zapewniam cię, że dołoży łem wszelkich starań, żeby każdy wabik, który dotrze do lin, by ł na nich całkowicie bezpieczny. Mogliśmy jednak coś przeoczy ć. – Celowo uży ł liczby mnogiej, by zasugerować Białemu, że nie jest jedy ny m człowiekiem, któremu można przy pisać winę za ten wy padek. – Z tego, co mówisz, wnioskuję, że szariki są dzisiaj szy bsze albo silniejsze niż jeszcze rok temu… – Udał zamy ślenie, jakby rozważał tę my śl. – Tak, to może by ć prawdziwa przy czy na naszego problemu. W końcu mamy do czy nienia z mutantami. Nie wiemy o nich nic prócz tego, że ewoluują z pokolenia na pokolenie. Albinos znieruchomiał. Nie spodziewał się tak szy bkiej kapitulacji przeciwnika. Może nawet liczy ł skry cie, że oskarżany niesłusznie Pamiętający postawi mu się, jak robił to wcześniej przy okazji wielu mniej ważny ch sporów. W razie otwartej konfrontacji miałby się na kim wy ży ć, odreagowując śmierć partnerki. Nikt nie winiłby przecież gwardzistów, gdy by ranili albo nawet zabili groźnego przeciwnika, który zaatakował przy wódcę enklawy, gdy ten rozpaczał nad zwłokami ukochanej. Nauczy ciel zrozumiał to w jednej chwili. Nie widząc innego wy jścia, postanowił się podłoży ć jeszcze bardziej. Ugnij się, a nie zostaniesz złamany. Ustąp, a zwyciężysz. Te maksy my dawny ch mistrzów sztuk walki zachowały aktualność nawet w postnuklearnej rzeczy wistości. Pamiętający postanowił więc skorzy stać z kry jącej się w nich mądrości, by wy grać to starcie. Biały nie by ł aż tak spry tny, by mierzy ć się z nim na słowa, lecz uporu mu nie brakowało i nie poddawał się łatwo. – Przy znajesz zatem, że odpowiadasz za śmierć Zwinki? – zapy tał albinos po chwili milczenia. – Przy znaję, że mogę by ć za nią w jakimś stopniu współodpowiedzialny – odparł Nauczy ciel, ostrożnie dobierając słowa. – Ha! – Biały opadł ciężko na fotel. On także zaczy nał grać na czas, wciąż nie wiedział, jak wy brnąć z zastawiony ch na niego sideł. – Ha! – powtórzy ł. – Zapewniam cię po raz kolejny, że zrobiłem wszy stko co w mojej mocy, aby ta pułapka działała bez zarzutu. Przy najmniej na ostatnim etapie wabienia. Dzisiaj zawiodła nas po raz

pierwszy, choć korzy stamy z niej od siedmiu miesięcy. Stała się rzecz straszna, nie przeczę. Przy jmij więc najszczersze wy razy współczucia. – Pamiętający skłonił głowę, ale tak, by wciąż widzieć adwersarza. – Boleję nad twoją stratą równie mocno jak ty. – Nie próbuj mnie ugłaskiwać – ostrzegł go Biały, rozwścieczony nieoczekiwaną utratą inicjaty wy. – Kara musi by ć! – dodał, podnosząc głos. – Oczy wiście. – Nauczy ciel zgodził się naty chmiast. – Jeśli zawiniłem, muszę ponieść tego konsekwencje. Sam zwołam radę enklawy, by oceniła moje postępowanie i wy dała sprawiedliwy wy rok. Rada enklawy składała się z czterech najbardziej zaufany ch doradców – najpierw Innego, a teraz jego sy na. Pamiętający stał na jej czele, doskonale znał pozostały ch członków i wierzy ł w ich rozsądek. Biały nie będzie miał szans w starciu z nimi. Jeśli zechce go wrobić, poniesie sromotną klęskę, ponieważ ty ch ludzi nie zdoła przekupić ani zastraszy ć, a próba pozby cia się wszy stkich doradców naraz może doprowadzić do poważny ch niepokojów, a kto wie, czy nie utraty władzy. Dlatego pomy sł ze zwołaniem rady wy dał się Nauczy cielowi genialny, jak wszy stkie proste rozwiązania. Nie mówiąc już o ty m, że wszy stko odbędzie się zgodnie z przepisami kodeksu, który ch nawet następca Innego nie mógł kwestionować. Touche, białasie! Albinos przy gry zał nerwowo dolną wargę. Konfrontacja z Pamiętający m nie układała się po jego my śli. Ojciec przy gotowy wał go do rządzenia przez kilka lat, ale mądrości, tej prawdziwej, nie da się przy swoić, nawet jeśli człowiek pilnie słucha największy ch mędrców i studiuje ich najwy bitniejsze dzieła. Takimi sposobami można naby ć wiedzę, także bardzo przy datną każdemu przy wódcy, ale żeby umieć z niej skorzy stać, trzeba wielu lat prakty ki i ogromnego doświadczenia. A tego ostatniego następcy Innego brakowało. Czasem jednak do wy brnięcia z niekorzy stnej sy tuacji wy starcza łut szczęścia, przebły sk, jedno właściwe skojarzenie w odpowiednim momencie… i tak też niestety by ło w ty m wy padku. Przy najmniej z punktu widzenia Nauczy ciela. – Nie – odparł dziwnie spokojny m tonem albinos. – Nie musimy zwoły wać rady. Przy znałeś się do winy przy świadkach. Przy pięciu świadkach – podkreślił z zadowoleniem. – Jeśli się nie my lę, kodeks mówi wy raźnie, że już trzech wy starczy do wy dania przeze mnie wy roku. Pamiętający zaklął w duchu. Gówniarz zapędził go przy padkiem w kozi róg. A może wcale nie przypadkiem… Ta my śl zmroziła go w jednej chwili. Czy to możliwe, że albinos zaplanował sobie wszystko? Wykorzystał śmierć Zwinki, by… Choć jeszcze przed momentem wy dawało się to mało prawdopodobne, Biały rozgry wał tę sy tuację z zimną krwią. Obecność w sali audiency jnej pięciu najbardziej zaufany ch gwardzistów sugerowała, że od samego początku chodziło mu o coś więcej niż ty lko wy ży cie się na człowieku, który by ć może – ty lko by ć może – by ł współwinny tragedii, do jakiej doszło na powierzchni. A to diametralnie wszy stko zmieniało. Nauczy ciel od dawna zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji z nowy m przy wódcą enklawy. Tuż po śmierci ojca zapewnił więc albinosa, że nie interesuje go władza. Nie sięgnął po nią przecież w żadny m momencie panowania Innego – choć miał ku temu

wiele okazji – i ty m bardziej nie zamierzał robić tego teraz. Poprosił jedy nie o zachowanie status quo, na co Biały od razu wy raził zgodę. To, zdaniem Pamiętającego, definity wnie kończy ło sprawę. Jak widać, jego adwersarz miał nieco inną opinię na ten temat. Okazał się też większy m skurwy sy nem, niż ktokolwiek mógł przy puszczać. Pod pozorem wzburzenia śmiercią ukochanej próbował upiec dwa szczury na jedny m ogniu. Co mu się uda przy przewadze, jaką właśnie osiągnął. – Powiedziałem, że mogę by ć współodpowiedzialny za ten wy padek, a to, chy ba przy znasz, spora różnica. Wolałby m więc, żeby to jednak rada zdecy dowała… – Nauczy ciel zamilkł, uświadamiając sobie, że każda próba ratunku prowadzi do punktu wy jścia. – Pozwólmy rozstrzy gnąć ten spór ludziom, który m obaj ufamy – dokończy ł w najbardziej bezpieczny dla siebie sposób. – Przy znałeś się, Nauczy cielu – try umfował Biały. – Pięć osób to sły szało. Załatwmy więc sprawę tutaj i teraz – dodał, szczerząc pożółkłe zęby. – Kodeks mówi wy raźnie, że w takim wy padku mam pełne prawo wy dać ostateczny wy rok, i to właśnie zamierzam zrobić. – Słucham zatem. – Pamiętający spojrzał Białemu prosto w oczy. – Oko za oko. Ząb za ząb. Tak stanowi nasze prawo. Nauczy ciel po raz pierwszy w ży ciu pożałował, że podsunął Innemu pomy sł skorzy stania z kilku zapisów kodeksu Hammurabiego. – Tak stanowi nasze prawo – potwierdził, zachowując kamienną twarz. Pojął, że znalazł się w sy tuacji bez wy jścia. Teraz już ty lko cud mógł go uratować. Albo Biały wy da wy rok – wiadomo jaki – albo będzie jątrzy ł do chwili, gdy jego przeciwnikowi puszczą nerwy, co skończy się także w jedy ny możliwy sposób. – Zatem… – Try umfujący albinos wahał się, ale ty lko przez chwilę. – Albo nie. Zróbmy inaczej – rzucił nagle. – Znasz kodeks lepiej od reszty z nas, sam go w końcu współtworzy łeś. Zacy tuj mi drugi punkt, proszę. – Racje ży wieniowe przy sługują ty lko ty m, którzy na nie zapracują – wy recy tował Pamiętający, próbując jednocześnie dociec, co też lęgnie się w głowie albinosa. – Od dzisiaj ta zasada będzie obowiązy wać wszy stkich mieszkańców enklawy – oświadczy ł w odpowiedzi Biały, uśmiechając się chy trze. – Bez wy jątku. Nauczy ciel zamarł. Przełknął głośno ślinę. To by ł bardzo celny cios. Zabolał bardziej, niż mogło się wy dawać. – Mamy umowę… – zaczął ostrożnie. – My ? – zaśmiał się albinos. – Ja i twój ojciec. – Mieliście, fakt, ale wraz ze śmiercią Zwinki przestała obowiązy wać. Niemota ma zapieprzać jak wszy scy inni. Bender! – Skinął na stojącego po prawej gwardzistę. – Dopisz niedojebka do listy jutrzejszy ch zbieraczy. Nauczy ciel poczuł znajome mrowienie w karku. Poczerwieniała mu twarz. – Nie możesz tego zrobić. Twój ojciec…

– Mój ojciec nie ży je. – Albinos rozsiadł się wy godniej. Wiedział już, że wy grał to starcie, machnął więc lekceważąco ręką. – W świetle obowiązującego prawa jego zobowiązania straciły moc z chwilą, gdy ja zasiadłem na ty m tronie. – Po jego śmierci zgodziłeś się… – To prawda. Uległem twoim podszeptom, ale teraz się rozmy śliłem. Koniec z przy wilejami dla twojego… sy na. – Nie zapominaj, że to dzięki mnie Inny został przy wódcą tej enklawy, gdy by nie ja, by łby ś dzisiaj zwy kły m nożowy m albo… – Dawne dzieje, Nauczy cielu – przerwał mu Biały, wciąż szczerząc zęby. – Czasy się zmieniły. Ojciec zapłacił ci w dwójnasób za wszy stko, co dla niego zrobiłeś. Twój bękart ży ł na nasz koszt przez ponad osiemnaście lat. To wy starczy … – Dobrze wiesz, dlaczego zawarłem z nim ten układ. Mój sy n jest głuchoniemy. Nie przeży je pierwszego wy jścia na powierzchnię. – Moja kobieta też tam zginęła – pry chnął gniewnie albinos, zaciskając palce na podłokietnikach fotela. – Oko za oko, jak głosi prawo. A teraz… – Biały zamilkł, kpiący uśmieszek zniknął z jego ust, gdy od strony drzwi dobiegły jakieś szmery. Nauczy ciel zerknął przez ramię w kierunku wejścia. Za gwardzistami stała grupka zdezorientowany ch mężczy zn i kobiet. Ich twarze by ły umazane popiołem, jak nakazy wała pogrzebowa trady cja. To by ł cud, na który czekał. – Bracia i siostry ! – rzucił, odwracając się do przy by ły ch i odstępując jednocześnie od stołu, by nie dać Białemu szansy na skry tobójczy atak. – Dzisiaj na powierzchni zginęła jedna z nas, Zwinka, wy branka przy wódcy. Poczuwam się do winy za jej śmierć, została bowiem rozszarpana w zbudowanej przeze mnie pułapce, i dlatego proszę was o to, aby ście zostali sędziami w mojej sprawie. – Zamilcz, Nauczy cielu! – wrzasnął Biały. – Zgodnie z kodeksem… – Zgodnie z kodeksem – przerwał mu Pamiętający – uznaję twój wy rok za zby t surowy i żądam werdy ktu dwunastu sprawiedliwy ch!

3

Niemota uśmiechnął się. Wy ciągnął przed siebie rękę, pokazując uniesiony w charaktery sty czny m geście kciuk. Dobrze będzie. Nauczy ciel skinął głową. Musi być dobrze. W przeciwnym razie… Nie, wolał nie my śleć, co stanie się z jego sy nem, jeśli przegra kolejne starcie z Biały m. Spoglądający na niego ufnie dwudziestolatek nie ty lko by ł głuchoniemy, ale też miał mentalność o połowę młodszego dziecka. Feralny uraz głowy upośledził go i fizy cznie, i umy słowo. To, że przetrwał ty le lat w okrutnej rzeczy wistości, zakrawało na cud, lecz nie by ło w ty m nic nadprzy rodzonego – gdy by nie upór i bezwzględność Pamiętającego, jego sy n już dawno podzieliłby los setek niepełnosprawny ch dzieci, które zaraz po urodzeniu by ły wy noszone przez sędziów na powierzchnię i tam ginęły jak niegdy ś kalecy potomkowie wikingów. Na szczęście ta konfrontacja z albinosem odbędzie się na oczach niemal wszy stkich mieszkańców enklawy – w główny m tunelu zabraknie ty lko obsady rowerowni, obłożnie chory ch i garstki gwardzistów, którzy nie mogą opuścić posterunków na bary kadach strzegący ch trzech wejść do enklawy. Albinos i Pamiętający przedstawią swoje wersje zdarzeń dwunastu, a właściwie trzy nastu sprawiedliwy m; oskarżony i oskarżający staną bowiem przed tuzinem „ławników” wy losowany ch tuż przed posiedzeniem spośród wszy stkich obecny ch i jedny m z dwóch „sędziów”, jak nazy wano wy bierany ch co roku arbitrów, który ch zadaniem, oprócz wy kony wanej normalnie pracy, by ło rozstrzy ganie pomniejszy ch sporów między członkami społeczności. Po nich zeznania złożą wezwani przez obie strony świadkowie. Chwilę później dwunastu sprawiedliwy ch przekaże werdy kt nadzorującemu przebieg sprawy sędziemu i tak zapadnie wy rok. Wy gra ta ze stron, która przekona do siebie większą liczbę ławników. W razie równego podziału głosów, o ty m, czy oskarżony zostanie uznany za winnego, zdecy duje arbiter. Tak wy glądała ostateczna instancja odwoławcza w postatomowy m piekle. Uproszczona w maksy malny m stopniu wersja amery kańskiego wy miaru sprawiedliwości. Jedy na insty tucja stojąca w tej chwili pomiędzy Nauczy cielem i pragnący m śmierci jego sy na przeciwnikiem.

A może raczej jedy ny sposób na opóźnienie nieuniknionego. Pamiętający nie miał najmniejszy ch złudzeń. Jeśli nawet ławnicy wy dadzą korzy stny werdy kt, jego dni w tej enklawie i tak będą policzone. W podziemiach Wrocławia otwarty konflikt z niemal absolutny m władcą lokalnej społeczności oznaczał albo konieczność ucieczki, albo zdanie się na łaskę przeciwnika, co w obu przy padkach prowadziło do tego samego, czy li pewnej śmierci. Nauczy ciel jednak nie widział innego wy jścia – gdy by nie nadgorliwość mieszkańców pragnący ch oddać cześć zabitej dziewczy nie, już by nie ży ł. Z zamy ślenia wy rwało go głośne pukanie. Ktoś walił metalowy m przedmiotem w rury, który mi okolono wejście do szkoły, będącej zarazem apartamentem ostatniego Pamiętającego i jego niepełnosprawnego sy na. – Jestem gotowy ! – zawołał w stronę przesłaniającego wejście szarego koca, po czy m spojrzał łagodnie w piwne oczy wy straszonego chłopaka i wy szczerzy wszy wszy stkie zęby, pokazał mu dwa uniesione kciuki. Musi być dobrze… Uścisnął sy na i wy prowadził go z boksu. Zostawienie go samego, na uboczu, nie by łoby rozsądny m pomy słem. Między ludźmi będzie bezpieczniejszy. W tunelu przed szkołą czekało na niego trzech gwardzistów. W bladoniebieskiej poświacie neonówek widać by ło wy starczająco wy raźnie ich sy lwetki i twarze. Jaskrowi towarzy szy li dwaj najwięksi awanturnicy w gwardii: nożownik Dexter i zawsze ponury milczek Drogo. Belfer uśmiechnął się w duchu. Musiał przy znać, że nowa moda, polegająca na nadawaniu przy domków każdemu, kto wkraczał w wiek dorosły, miała swój urok. W pierwszy ch latach po Ataku rodzice nadawali swoim pociechom zwy kłe imiona, z czasem jednak, gdy w tunelach zaroiło się od niezwy kle popularny ch wśród ocalony ch Adamów i Ew, zarządcy enklaw dostrzegli „rodzący się” problem. Sy tuacja zaczęła wy magać regulacji – zwłaszcza że dawne nazwiska traciły pod ziemią znaczenie – gdy więc w którejś z południowy ch enklaw wprowadzono porządkujący tę kwestię przepis, wieści o nowy m prawie rozniosły się lotem bły skawicy po cały ch kanałach, trafiając z karawanami także na skraj Strefy Zakazanej. Noworodkom wciąż można by ło nadawać dowolne przedwojenne imiona, nawet te dziwne i obco brzmiące. Dzieci nosiły je aż do pełnoletności, kiedy to podczas ceremonii zwanej żartobliwie „bierzmowaniem” wy bierały sobie właściwy przy domek, który następnie by ł zatwierdzany przez jednego z sędziów i zapisy wany w kronice. Dbano w ty m wy padku głównie o jedno – by w enklawie nie znalazło się dwóch ludzi o takim samy m mianie. A że funkcję arbitrów pełniły zazwy czaj osoby obdarzone dużą inteligencją i poczuciem humoru, rzadko dochodziło do odrzucenia propozy cji bierzmowanego – o ile ta nie kolidowała z wy mieniony m wcześniej warunkiem. Tak samo by ło z ty mi trzema gwardzistami. Marcin, sy n jednego z najodważniejszy ch zbieraczy, który nosił w dzieciństwie kolorowe koszulki, został za namową rodziców Jaskrem. Jego kolega Andrzej, osierocony we wczesny m dzieciństwie i wy chowany przez jednego z nieży jący ch już gwardzistów, obracał nożem jak żaden inny dzieciak, nikogo więc nie zdziwiło, gdy wy brał sobie miano bohatera z popularny ch ogniskowy ch opowieści bazujący ch na znany m

przedwojenny m serialu. Podobnie by ło z Drogo, choć jego przy padek okazał się bardziej skomplikowany : ojciec tego ponurego dry blasa, jeden z pierwszy ch kramarzy enklawy, lubił zdzierać z ocalony ch za wszy stko, co oferował na swoim straganie, gdy więc usły szał, jaki przy domek wy brał sobie jego pierworodny, gorąco protestował, nie do końca pewien, czy miano to rzeczy wiście pochodzi od khala z Gry o tron, czy też jest ukry tą kpiną z jego zdzierstwa. Choć w pierwszy ch latach po Ataku takie regulacje mogły wy dawać się zabawne, dzisiaj nikt nie widział niczego śmiesznego w fakcie, że znany z zamiłowania do bły skotek sy n ry marza i oty łej kucharki, został po bierzmowaniu Benderem. Dla większości mieszkańców enklawy, urodzony ch już pod ziemią, by ły to zwy kłe imiona, niewiele się różniące od ty ch, który ch uży wano przed wojną. – Ruszy sz się wreszcie? – Oschłe warknięcie wy rwało Nauczy ciela z zamy ślenia. Gwardziści zaczy nali się denerwować. Zerkali też na siebie niepewnie, jakby nie wiedzieli, co powinni zrobić. Ten moment rozdrażnienia uświadomił Pamiętającemu, że Biały wy słał po niego najwierniejszy ch i najbardziej zaślepiony ch popleczników. Chłopaków, którzy zrobią bez szemrania wszy stko, co im się powie. Czy żby przy wódca tak bardzo bał się publicznej konfrontacji, że postanowił usunąć przeciwnika, zanim dojdzie do rozprawy ? Im dłużej Nauczy ciel się nad ty m zastanawiał, ty m bardziej wy dawało mu się prawdopodobne, że albinos może coś kombinować. O tej porze wszy scy mieszkańcy enklawy powinni już przeby wać w tunelu główny m. Zgodnie z obowiązujący m prawem, losowanie dwunastu sprawiedliwy ch musiało się odby ć jeszcze przed przy by ciem stron procesu. To by ł idealny moment na załatwienie sprawy z dala od ciekawskich oczu. Nauczy ciel wsunął dłonie w kieszenie moro i spojrzał z góry na gwardzistów. Dobrzy by li. Wy starczy ła chwila, by zapanowali nad odruchami. Drogo żuł nieśpiesznie kawałek suszonego szczurzego mięsa. Dexter ziewał przeciągle jak ktoś, kogo przed chwilą obudzono. Ty lko Jaskier, krzy wiąc się z odrazą, machnął niecierpliwie ręką, ponaglając Pamiętającego i jego sy na. – Czas już na was – warknął. Nauczy ciel nie drgnął nawet. – Nie potrzebuję eskorty. Wiem, jak trafić na rozprawę – rzucił, spoglądając dawnemu uczniowi prosto w oczy. – Skoro tak… – Niespeszony gwardzista cofnął się o krok, jakby robił mu przejście. – Proszę. – Wy idźcie przodem – zaproponował obojętny m tonem Pamiętający. Nie ruszy li się z miejsca. Spojrzeli za to na siebie znacząco, jakby zrozumieli, że przejrzał ich plany. Coraz więcej szczegółów wskazy wało na to, że dostali od Białego konkretne rozkazy. Nauczy ciel nie zamierzał ułatwiać im roboty. Jeśli chcą go usunąć przed procesem, muszą się bardziej postarać. A ty m razem by ł uzbrojony i gotowy na konfrontację. – Gdy by śmy przy szli cię zabić, już by ś nie ży ł, staruszku – burknął poiry towany m tonem Dexter. – Gdy by ście spróbowali mnie zabić, nie musiałby m słuchać tego żałosnego pieprzenia –

odparł hardo, zaciskając palce na ciężkich czteroramienny ch shurikenach. W każdej ręce trzy mał po dwie zabójcze gwiazdki. Rozprute kieszenie moro umożliwiały sięgnięcie po zatkniętą za pas broń tak, by przeciwnik o ty m nie wiedział. Jeśli gwardziści wy konają pierwszy ruch, co najmniej jeden z nich, a przy odrobinie szczęścia może nawet dwóch zostanie poważnie ranny ch. Pamiętający kalkulował na zimno. Najpierw odepchnie Niemotę, żeby nie stała mu się przy padkiem większa krzy wda, potem postara się wy eliminować Dextera. Ten pieprzony zabijaka z uśmiechem dziecka by ł najgroźniejszy i najszy bszy z całej trójki, ale przed dwoma nadlatujący mi jednocześnie ostrzami nie zdąży się uchy lić. Kolejny m celem będzie stojący w zasięgu kopnięcia Drogo. Potraktowany ciężkim butem w skroń drągal może zostać wy eliminowany na dobre albo przy najmniej oszołomiony. To powinno dać czas na zaatakowanie najbardziej oddalonego Jaskra… – Na co jeszcze czekacie, sąsiedzie? Czwórka wpatrujący ch się w siebie mężczy zn zamarła. Wejście do znajdującej się dwadzieścia kroków dalej kuźni przesłoniła zwalista sy lwetka jedy nego kowala enklawy. – W sumie to na nic, Stannisie – odparł Nauczy ciel, wy ciągając puste ręce z kieszeni. Zeskoczy ł na dolny poziom i pomógł zejść sy nowi, zauważając przy ty m gniewne spojrzenie, które Drogo i Dexter posłali blednącemu Jaskrowi. Idiota nie sprawdził, czy sąsiednie boksy są puste, przez co cała akcja spaliła na panewce. A ktoś będzie musiał za to beknąć… Pamiętający i jego dzieciak zostawili za plecami milczący ch przeciwników i szy bkim krokiem podeszli do zamy kającego kuźnię sąsiada. – A ty dlaczego nie jesteś na zgromadzeniu? – zapy tał przesadnie radosny m tonem Nauczy ciel, gdy już uścisnęli sobie ręce. Stannis zerknął na przemy kający ch obok złomowiska gwardzistów. – Nie jarają mnie takie przedstawienia – rzucił w ich stronę.

4

Szmery ucichły, gdy oskarżony pojawił się w tunelu i zostawiwszy sy na w tłumie, zeskoczy ł z pomostu, by stanąć przed dwunastoma sprawiedliwy mi. Biały, który przy by ł chwilę wcześniej, nie zdołał ukry ć zaskoczenia na widok uśmiechającego się ironicznie Nauczy ciela. Mars na jego czole pogłębił się jeszcze bardziej, gdy zauważy ł trzy mający ch się na uboczu wściekły ch gwardzistów. Pamiętający udawał, że nie patrzy w kierunku młodego przy wódcy, ale obserwował bacznie każdy jego ruch, nie umknęło mu więc nieme py tanie rzucone w kierunku Jaskra i pozostały ch. Ledwie zauważalny gest utwierdził go w przekonaniu, że wcześniejsze podejrzenia nie by ły bezpodstawne. I uświadomił mu jeszcze coś: wy grana w rozpoczy nający m się właśnie procesie będzie oznaczała definity wny koniec spokojnego ży cia w tej enklawie. Albinos postanowił wy kluczy ć Nauczy ciela z podległej sobie społeczności. Może robił to za czy imś podszeptem, a może ze zwy kłego strachu. Bez względu na to, jakimi pobudkami się kierował, jedno by ło pewne – gnój miał możliwości i środki, by dopiąć swego. I pozbędzie się urojonego wroga, jeśli nie otwarcie, to skry cie, jak załatwiano takie sprawy kiedy ś, gdy dopiero powstawały zręby podziemnej cy wilizacji. Nauczy ciel spojrzał na zgromadzony ch przed nim ludzi. Mieszkańcy enklawy już dawno zajęli miejsca na długich ławach. By ło ich cztery razy mniej niż przed laty, gdy stworzono ten try bunał, ale i tak wciąż wielu. Z górą pół setki osób, które belfer z wy tatuowany mi na skroni liniami znał od dziecka. Zdecy dowana większość obecny ch mieszkańców enklawy przewinęła się przez jego szkołę. Widział więc, jak dorastali, jak tracili bliskich, a czasem i zdrowie. By ł dla nich autory tetem, nierzadko wręcz drugim ojcem. Wierzy li mu, słuchali jego nauk i rad, teraz zaś stał przed nimi jak pospolity złoczy ńca. Upokorzony, ale nadal święcie przekonany, że nie uczy nił nic złego. Dwunastu sprawiedliwy ch usadzono na krzesłach przeniesiony ch do tunelu z sali audiency jnej. Ty lko dwa metry dzieliły ich od fakty cznego oprawcy i jego ofiary. Nauczy ciel przy glądał się spokojnie blady m twarzom ławników. Albinos miał pewne trzy głosy, ty lu bowiem gwardzistów

zostało wy losowany ch, a kruk krukowi oka nie wy kole, jak głosiło stare przy słowie. Dwie kolejne osoby – sanitarianin Brudny i kuzy nka Zwinki, filtrowa Traszka – mogły, choć nie musiały wziąć stronę przy wódcy. Pozostali sprawiedliwi wy dawali się na ty le niezależni i uczciwi, że nie powinni ulec presji. Znał ich wy starczająco dobrze, by to wiedzieć. Zbieracze Xawras i Einstein, nadzorująca fermę szczurów py skata Anneke, ry marz Geralt, zawiadująca wędzarnią kulawa, ale wciąż wy niosła Bona, stolarz Strug i grubas Hardy wy rabiający najlepsze maczety od Strefy Zakazanej aż po Nowy Waty kan, wszy scy oni nie przepadali za nowy m przy wódcą, o czy m mówili chętnie, aczkolwiek niezby t głośno. Układ sił na wstępie by ł więc korzy stniejszy dla Nauczy ciela, o czy m jego przeciwnik także musiał wiedzieć. Sędzią został Vuko, brodaty dwudziestodwulatek o posturze i powierzchowności nordy ckiego łupieżcy, a zarazem jeden z najmądrzejszy ch ludzi, jakich Pamiętający spotkał w kanałach Wrocławia. On także wy dawał się gwarantem sprawiedliwego wy roku. Procedura by ła prosta, jak większość praw podziemnego świata. Arbiter najpierw postukał drewniany m młotkiem w grubą podkładkę, by zwrócić na siebie uwagę zebrany ch, a potem wskazał palcem Białego, zapraszając go do wejścia na mównicę. Albinos zajął miejsce i bez wahania przy stąpił do ataku. Mówił długo, obrazowo i drobiazgowo, opisując przebieg ostatniego wabienia i sam wy padek. Wbrew pozorom nie powiedział jednak niczego, co nie padłoby wcześniej w sali audiency jnej. Obwiniał Pamiętającego o niedopatrzenia, przez które stracił ukochaną. Tak dobrze wczuł się w rolę pokrzy wdzonego, że omal nie uronił łzy nad tragiczny m losem Zwinki. Pohamował się jednak w ostatniej chwili – nie chciał widocznie, by jego poplecznicy uznali go mięczaka. Ta ewidentna gra nie powinna umknąć także uwadze sprawiedliwy ch. Gdy skończy ł, przy szła kolej na Nauczy ciela. I on powtórzy ł to, co mówił wcześniej albinosowi. Przy znał, że podczas wy liczania bezpiecznej odległości mógł przeoczy ć kilka szczegółów, ale zrobił co w jego mocy, by zadbać o wabików. Ry zy kując ży cie, obserwował gniazda kilku watah szarików, przesiedział na powierzchni wiele godzin, a wszy stko to w wolny m czasie, nie dla osobistego zy sku, ty lko w nadziei, że enklawa zy ska źródło dodatkowego mięsa i karmy dla szczurów. By ł przekonany, że jego plan nie ma słaby ch punktów. Pułapka działała przecież bez zarzutu. Na koniec dodał, że pomimo usilny ch próśb rozpaczający przy wódca nie chciał się zgodzić na przesłuchanie nożowy ch, a to miałoby niebagatelne znaczenie dla wy jaśnienia sprawy i by ć może oszczędziłoby wszy stkim krępującego udziału w ty m procesie. Błąd w obliczeniach, jeśli istniał, należało szy bko usunąć, skoro pułapka w na wpół zawalonej kamienicy ma nadal działać. Podczas swojego wy stąpienia Pamiętający nie sugerował ławnikom, że Biały z rozmy słem próbował go wmanewrować w sy tuację bez wy jścia, a potem wy eliminować. Bał się, że nikt mu nie uwierzy. Nie miał przecież żadny ch dowodów na to, że albinos wszy stko ukartował, tak samo jak nie mógł powiedzieć z całą pewnością o podejrzeniach związany ch z trójką gwardzistów, którzy mieli go „odeskortować” do głównego tunelu. Na ty m skończy ła się pierwsza część procesu. W drugiej zeznania złoży li nożowi, którzy brali udział w dzisiejszy m wabieniu. Sześciu z nich nie wniosło niczego nowego do sprawy – wy padek

zdarzy ł się, gdy zeszli już do studzienki. Dwaj następni nieco dokładniej opisali ostatnie chwile Zwinki, ale to także niewiele wy jaśniło. Pracujący na powierzchni nożowi patrzy li bowiem głównie w dół, a co za ty m idzie, nie widzieli momentu, w który m szarik skoczy ł na dziewczy nę. O ty m, że coś jest nie tak, dowiedzieli się, dopiero gdy wielka bestia runęła na pręty zbrojeniowe tuż za ich plecami, a gruzowisko wokół zaczęła rosić krew. Dopiero wtedy spojrzeli w górę i zobaczy li koły szący się na linie korpus Zwinki i podjeżdżającego do niej Białego. Nie, z tego, co zapamiętali, dziewczy na wisiała blisko przeciwległej ściany. Sądząc po rozbry zgach na ty nku, po zderzeniu mogła w nią nawet uderzy ć raz albo dwa. Tak, jej wy ciąg zatrzy mał się około dwóch metrów od znacznika. Tego by li obaj pewni. Nauczy ciel wy py ty wał najpierw jednego, potem drugiego o każdy szczegół. Przemaglował ich dwukrotnie w nadziei, że pogubią się w detalach, ale nie, powtarzali za każdy m razem dokładnie to samo, popierając wersję albinosa. Znał ich dobrze, patrzy ł im z bliska prosto w oczy, lecz nie dostrzegł niczego, co sugerowałoby, że zostali zmuszeni albo zachęceni do powtarzania wy uczony ch kwestii. Wszy stko wskazy wało na to, że mówią prawdę. Biały nie musiał wzy wać żadny ch świadków, a mimo to zaskoczy ł wszy stkich, łącznie z Pamiętający m, wy wołując z tłumu Bendera. Gwardzista zeskoczy ł na niższy poziom, ukłonił się sędziemu, a potem po krótkiej chwili wahania otworzy ł z wy raźną bojaźnią trzy mane w rękach płaskie metalowe opakowanie po śliwkach w czekoladzie. Albinos wskazał mu głową sprawiedliwy ch. Następnie zawartość puszki została im okazana. Bender niósł ją wolno wzdłuż rzędu krzeseł, przy stając przed każdy m ławnikiem, by ten mógł spokojnie zajrzeć do jej wnętrza. Nauczy ciel nie wiedział, co znajduje się na białej szmatce, która wy stawała nad krawędź puszki, ale miny ławników podpowiedziały mu, że jest tam coś, co może zmienić werdy kt na jego niekorzy ść. Przełknął głośno ślinę, gdy gwardzista zawrócił i ruszy ł w jego kierunku. Kilka sekund później wy bałuszy ł oczy, jak wszy scy sprawiedliwi przed nim. Bender pokazał mu zmasakrowany zarodek. Trzy centy metrowy embrion miał czarne oczka, wy kształcające się rączki i nóżki, wzdłuż jego wy giętego w łuk grzbietu widać by ło drobniutkie cętki prześwitujący ch przez cieniutką skórę kręgów. To by ło dziecko… Zwinki?! Pamiętający wy puścił wolno powietrze z płuc. Odprowadziwszy wzrokiem gwardzistę, spojrzał na sprawiedliwy ch. Niedobrze. Skurwiel przywalił z naprawdę grubej rury i teraz jak nic wygra ten proces. To wy dawało się przesądzone, ale czy zagry wka z martwy m embrionem wy starczy, by ławnicy przy stali na karę, jaką zaproponuje Biały ? Nie ulegało wątpliwości, że przy gotował całe przedstawienie z zarodkiem w jedny m ty lko celu – by przy tłoczy ć ty ch biedny ch ludzi i skłonić ich w chwili słabości do poparcia jego chorej żądzy zemsty. Nauczy ciel wy prostował ramiona i podniósł głowę. Nadchodził kulminacy jny moment rozprawy. Vuko podniósł z ziemi nadtłuczone kuliste akwarium. Ustawił je na postumencie znajdujący m się przed rzędem krzeseł, potem zaniósł tam niewielką skrzy neczkę i stanął tak, by nie zasłaniać szklanego pojemnika żadnej ze stron. – Sprawiedliwi, wy dajcie werdy kt! – zażądał. W ty m sądzie nie by ło długich narad potrzebny ch do ustalenia jednomy ślnego wy roku.

Ławnicy podchodzili kolejno do sędziego, pokazy wali mu wy brany ze skrzy nki kamień – biały, jeśli uznawali oskarżonego za niewinnego, albo czarny, gdy wina by ła ich zdaniem bezsporna – a następnie umieszczali go w szklanej kuli, by każdy mieszkaniec enklawy mógł zobaczy ć, jaka decy zja zapadła. W kanałach nie by ło miejsca na niejawność i sekrety. Pamiętający liczy ł kamienie. Przy dziewiąty m głosie wiedział już, że przegrał. Ty lko dwa by ły białe, reszta miała barwę smoły. – Dziesięć skazujący ch, dwa uniewinniające – oznajmił sędzia po zakończeniu głosowania. Sam wstrzy mał się od głosu. Kodeks dawał mu taką możliwość. Wy rok zapadł tak czy inaczej. By ł niemalże jednomy ślny, więc dodatkowy kamień niczego by nie zmienił. Gdy ławnicy zajęli ponownie swoje miejsca, Vuko opróżnił akwarium, wsy pał kamienie z powrotem do skrzy nki, po czy m odwrócił się twarzą do Białego. – Jakiej kary żądasz? – zapy tał. Albinos odpowiedział dopiero po chwili. Najpierw rzucił nienawistne spojrzenie stojącemu tuż obok Nauczy cielowi. – Nasze prawo mówi wy raźnie: oko za oko, ząb za ząb – zaczął mówić przesadnie zbolały m głosem, ale ze zdania na zdanie, ze słowa na słowo odzy skiwał dawny wigor. – To prosta zasada, według której śmierć musi by ć ukarana śmiercią, okaleczenie okaleczeniem, a każdej ofierze należy się pełna rekompensata za poniesione krzy wdy. Tak mówi kodeks. – Usły szał szmery dobiegające z ław, a nawet od strony krzeseł, więc podniósł rękę, jakby chciał uciszy ć zebrany ch. – Nie ja wy my śliłem te przepisy, ty lko oskarżony ! – dodał, wskazując palcem Pamiętającego. – By łem dzieckiem, gdy on i mój ojciec spisy wali prawa enklawy, na które wszy scy się dzisiaj powołujemy. – Zrobił krok do przodu; teatralny gest, nic więcej. – Oko za oko, ząb za ząb – powtórzy ł nieco ciszej. – Tak by ło kiedy ś, ale… – Zamilkł na moment. – Ale ja chcę to zmienić. Nie będzie śmierci za śmierć… Vuko przekrzy wił lekko głowę. – Jakiej kary żądasz? – powtórzy ł, bezceremonialnie kończąc tę ty radę. Biały zmierzy ł go wściekły m spojrzeniem, ale przełknął zniewagę. Sędzia miał rację, kodeks stanowił wy raźnie, że w ty m momencie ma paść konkretne żądanie, a nie kolejne przemówienie, urabiające od nowa widownię i sprawiedliwy ch. – Żądam, by zadośćuczy nieniem za śmierć Zwinki i mojego dziecka by ło cofnięcie przy wileju Niemocie. Żądam, żeby sy n Nauczy ciela od tej pory pracował jak my wszy scy. – Przecież pracuje – nie wy trzy mał Pamiętający, odwracając się do sprawiedliwy ch. – Każdego dnia pomaga mi w szkole, poza ty m pełni dy żury na fermie szczurów – wskazał pucołowatą blondy nkę. – Mówię o zwolnieniu z pracy na powierzchni – uściślił Biały. – Nie będzie oka za oko, powiadasz? – zadrwił Nauczy ciel, odwracając się do albinosa i zaciskając mimowolnie pięści. – Nie będzie śmierci za śmierć?! Vuko naty chmiast stanął pomiędzy nimi, plecami do przy wódcy. – Zamilcz – ostrzegł, nie podnosząc głosu. – Odezwiesz się dopiero wtedy, gdy otrzy masz na to

pozwolenie. Człowiek z tatuażem na skroni zamknął posłusznie usta. Sam ustalał te zasady, nie powinien ich więc łamać, zwłaszcza teraz, gdy by ł sądzony. Po przemy śleniu uznał też, że zachowanie spokoju w tak trudny m momencie może skłonić wahający ch się wciąż sprawiedliwy ch do wzięcia jego strony. Sędzia pozwoli mu przecież odpowiedzieć. Tak mówiło prawo enklawy. Vuko wrócił na swoje miejsce, dając Białemu znak, że może konty nuować. – Straciłem dzisiaj tak wiele, a w zamian chcę ty lko tego, by wszy scy w mojej enklawie by li równi wobec ustanowionego przed laty prawa. Każdy z was ry zy kuje co kilka dni własne ży cie, ja także, nie widzę więc powodu, dla którego niedojebek Nauczy ciela ma by ć wy łączony spod prawa. – Odbieram ci głos! – Sędzia uciszy ł przy wódcę, zanim odwrócił się do Pamiętającego. – Mów, jeśli masz coś do dodania, ale uprzedzam, pierwsze wy zwisko będzie ostatnim słowem, jakie padnie z twoich ust podczas tej rozprawy. – Zerknął na albinosa. – Ta zasada doty czy obu stron. Nauczy ciel przy jął to napomnienie skinieniem głowy. Biały nie zareagował na repry mendę w żaden widoczny sposób. – Mój sy n jest kaleką. Nie sły szy i nie mówi od urodzenia. Jest też opóźniony w rozwoju, to prawda. Wy sy łając go na powierzchnię – wskazał palcem na sklepienie tunelu – tak naprawdę orzekniecie wobec niego karę śmierci. Wszy stkim przecież wiadomo, że niepełnosprawny nie przetrwa tam ani jednego dnia. Jeśli chcecie wy dać sprawiedliwy wy rok, skażcie go na pracę w rowerowni. Nawet na podwójne zmiany. – Zaproponował naprawdę ciężką karę. Pedałowanie przez kilka godzin dziennie w dusznej komorze by ło katorgą, ale ta męczarnia nie potrwałaby długo. Ty dzień, najdłużej dwa, ponieważ ty le czasu potrzebował, by zorganizować ucieczkę albo pozby ć się albinosa. Biały uśmiechnął się pod nosem, jego ręka powędrowała grzecznie w górę, jakby zgłaszał się do odpowiedzi w klasie. Vuko skinął głową, dając mu przy zwolenie na ponowne zabranie głosu. – Inny przepis, spisany ręką oskarżonego w ty m samy m kodeksie, nakazuje pozby cie się każdego kalekiego dziecka naty chmiast po jego urodzeniu. Wielu z was musiało zastosować się do tego surowego prawa. Nie dalej jak miesiąc temu Głowa złoży ł na kamieniu ofiarny m swoją córeczkę. – Albinos wy ciągnął rękę w kierunku widowni, wskazując zgarbionego, ponurego mężczy znę. – Czy ktoś wy słuchałby waszy ch próśb, gdy by ście chcieli zatrzy mać zdeformowanego noworodka? Nawet gdy by ście przy sięgali, że wy karmicie go z posiadany ch przy działów? Nie, nie pozwolono by wam na coś takiego, dlatego że tak mówi nasze prawo. Moje dziecko, gdy by dostało szansę przy jścia na świat, także podlegałoby ty m samy m surowy m zasadom. Dlatego mówię jasno: koniec z przy wilejami. Równość wobec prawa dla wszy stkich! Pamiętający zaklął w duchu. Gdy by nawet sprawiedliwi chcieli odrzucić żądanie przy wódcy, po takim dictum nie mogli tego zrobić. Postawienie sprawy w ten sposób stawiało Nauczy ciela w opozy cji nie ty lko wobec Białego, ale też reszty społeczności. Darowanie ży cia Niemocie oznaczałoby konieczność wy słuchiwania żądań rodziców każdego kalekiego dziecka, a co za ty m

idzie, odrzucenia jednego z fundamentalny ch praw enklawy. Sprawiedliwi zagłosują więc za wnioskiem albinosa, nawet jeśli uczy nią to z bólem sercem, a Nauczy ciel nie będzie mógł ich za nic winić. Po raz kolejny został okpiony przez tego wrednego skurwiela. Zostało mu już ty lko jedno wy jście… Czekał ty lko na moment, aż Vuko udzieli mu znów głosu. – Przy jmuję z pokorą żądanie naszego nowego przy wódcy – wy dusił z siebie Nauczy ciel, zaskakując wszy stkich, nawet Białego. – Proszę jedy nie o trzy dni zwłoki, aby m mógł przy gotować mojego sy na do pracy na powierzchni. Albinos zaczął kręcić głową, spoglądając na sędziego, jakby się domagał głosu. Vuko jednak by ł nieubłagany. – Sam przed momentem powiedziałeś, że chcesz odstąpić od zasady oko za oko, ząb za ząb – przy pomniał. – Wy słanie chłopaka bez przy gotowania by łoby wy daniem na niego wy roku śmierci. Biały spuścił głowę, nie chciał, by sprawiedliwi widzieli, jak bardzo jest wściekły. Gdy się ponownie wy prostował, jego twarz przy pominała kamienną maskę. – Przy staję na warunek oskarżonego. Sędzia odwrócił się do ławników. – Skarżący żąda kary zniesienia przy wilejów dla sy na Nauczy ciela. Wspaniałomy ślnie daje mu jednak trzy dni na przy gotowanie się do pracy na powierzchni – oznajmił. – Przy stępujemy do głosowania. Ty m razem wszy stkie kamienie by ły czarne.

5

Z półmroku wy łania się twarz konającej kobiety. Kosmy ki jasny ch kręcony ch włosów przesłaniają całe czoło aż do linii brwi. Na wpół otwarte usta wy pełniają się szy bko ciemną, spienioną krwią. Mocno umalowane powieki rozchy lają się coraz szerzej, odsłaniając lśniące szkliście oczy. Pierś opięta jaskrawożółtą bluzką zasty ga w pół chrapliwego oddechu. Z przestrzelonego policzka unosi się wciąż smużka sinego dy mu. Spocony Nauczy ciel zerwał się z posłania. Wsparty na wy prostowany ch rękach dy szał ciężko, próbując przebić wzrokiem otaczające go egipskie ciemności. Koszmar, który przez długie lata nie pozwalał mu przespać nocy, powrócił! I wciąż by ł tak realny, tak wy raźny, jakby doty czy ł wy darzeń z ostatnich chwil, a nie z dnia Ataku. Spokojnie, tylko spokojnie, Pamiętający wziął się w garść. Zaczerpnął kilkakrotnie tchu, by uspokoić oddech, a potem przy mknął powieki. Gdy krew przestała mu już pulsować w uszach, położy ł się ponownie, opierając głowę na przepocony m, wy pełniony m zbry lony m pierzem jaśku. Nieprzeniknione ciemności i grobowa cisza wy ostrzały jego i tak wy czulone zmy sły. Leżący opodal Niemota mlasnął przez sen, kilka sekund później poruszy ł się niespokojnie. Poza ty m wokół szkoły panowała niczy m niezmącona cisza. W „dzielnicy przemy słowej”, jak Stannis nazy wał żartobliwie tę odnogę kanału, ży cie zamierało zaraz po „zmierzchu”, kiedy chodzące wciąż mechaniczne zegary wy bijały dwudziestą. Nawet tutaj, pod ziemią, gdzie panował wieczny mrok, ludzie starali się ży ć według dawnego podziału czasu na jakże umowny dla nich dzień i noc. Lokatorzy szkoły by li jedy ny mi ludźmi, jacy zostawali w tej części enklawy po zapadnięciu zmroku. Chy ba że kowalowi zdarzy ło się zapić w ostatniej knajpie. Jego żona, Achaja, by wała w takich momentach nieprzejednana – musiał nocować w kuźni, dopóki jej nie udobruchał, a to czasem trwało nawet kilka dni. Podczas takich – nieliczny ch na szczęście – nocy, ściany z blachy falistej drżały nieprzerwanie od dobiegającego z oddali basowego chrapania. Pozostali

rzemieślnicy mieli więcej do powiedzenia we własny ch domach albo ich krtanie nie naśladowały pracujący ch na pełny ch obrotach tartaków, w każdy m razie jeśli nawet przeby wali w zaułku po zmierzchu, Nauczy ciel nie miał o ty m bladego pojęcia. Wy gnanie koszmaru z głowy wy magało chwili skupienia. Pomy ślenia o czy mś, co mogło wy przeć z pamięci mroczne wspomnienia. O czy mś, co nie będzie się kojarzy ło także z dniem wczorajszy m… Wpatry wanie się w bezdenną czerń uspokajało Pamiętającego. Różnił się ty m od większości ocalały ch, który ch wy pełniający tunele mrok napawał ogromny m lękiem. By ło to bardzo widoczne zwłaszcza tuż po Ataku. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy poważny odsiew. Zdesperowani ludzie nie wy trzy my wali siedzenia w klaustrofobiczny ch, cuchnący ch i ciemny ch kanałach. Załamy wali się i nie słuchając nikogo, nawet własny ch krewny ch, opuszczali względnie bezpieczne kry jówki, wracając na skażoną powierzchnię. Większości z nich nie widziano już nigdy więcej, a ty ch nieliczny ch, którzy próbowali wrócić, po prostu odganiano. By li bowiem zby t chorzy, by wpuścić ich ponownie między gnieżdżący ch się pod ziemią ocalały ch. Musieli zostać na górze i skonać pośród morza ruin bez względu na to, czy w kanałach przeby wali nadal ich krewni czy nie. Nie wszy scy chcieli przy jąć to do wiadomości, więc krew lała się nieustannie. Nauczy ciel zaczerpnął głębiej tchu, wspominając tamte mroczne czasy. Stłoczeni w ciasny ch kanałach ludzie cieszy li się jak dzieci, gdy ziemia przestała drżeć, gdy umilkł dobiegający z góry ry k i do wszy stkich dotarło w końcu, że przetrwali eksplozję nuklearną. Mało kto przy puszczał wtedy, że przy jdzie mu spędzić resztę ży cia w tunelach, który mi jeszcze niedawno spły wały do Odry nieczy stości albo deszczówka. Na szczęście dla reszty ocalały ch by li wśród nich także ci nieliczni, którzy nie ty lko dopuszczali do siebie podobne my śli, ale też wiedzieli co zrobić, by przetrwanie w takich warunkach by ło w ogóle możliwe. To właśnie oni zaczęli organizować ży cie już pierwszego dnia po Ataku. Dawni żołnierze, policjanci, polity cy i inni, bardziej pospolici bandy ci. Niemało by ło chętny ch do rządzenia tłumem sierot po upadłej cy wilizacji, ale to nie im wrocławianie zawdzięczali nowy ład, choć nie można umniejszać roli, jaką samozwańczy przy wódcy odegrali w organizowaniu i moty wowaniu ocalały ch. To dzięki ich determinacji wiele odcinków tuneli zostało tak szy bko oczy szczony ch i odizolowany ch. Szczęściem – jeśli można tak powiedzieć – dla uwięziony ch pod ziemią ludzi dopalające się ruiny zostały skute na prawie dwa lata lodami nuklearnej zimy. Zanim zmarzlina ustąpiła i do kanałów znów zaczęła spły wać wciąż mocno radioakty wna woda, liczne śluzy i tamy zamknęły jej dostęp do tej części podziemi, w której utrzy my wali się przy ży ciu ocalali. To jednak by ł dopiero pierwszy akt spektaklu, zwanego walką o przetrwanie. Prawdziwy ch bohaterów tamty ch czasów nazy wano przed wojną preppersami, ponieważ twierdzili, że są przy gotowani na każdy kataklizm, nie wy łączając apokalipsy zombie i wojny atomowej. Kpiono z nich na każdy m kroku, wy szy dzano w mainstreamowy ch mediach, traktowano jak niegroźny ch szaleńców, ale już kilka miesięcy po Ataku, gdy zaczęły się kończy ć zdoby te na powierzchni zapasy, ludzie ci stali się największy mi bogami podziemi. Ty lko oni wiedzieli, jak oczy szczać wodę, ty lko oni umieli zrobić nowe filtry do masek gazowy ch, ty lko

dzięki nim można by ło zdoby ć nieskażone poży wienie. To im cy wilizacja zawdzięczała przetrwanie. Gdy by nie nieliczni preppersi i ich wiedza o postapokalipty czny m świecie, nie by łoby dzisiaj enklaw. Kto wie, może nie by łoby nawet ludzi. Pamiętający przesunął opuszkami palców po skroni i zdobiący ch ją liniach. Tatuaż i swędząca od czasu do czasu blizna przy pominały mu o nieco późniejszy m, choć nie mniej burzliwy m okresie, w który m należał do oddziału chroniącego jednego z takich wędrowny ch mędrców. Przez ponad rok przemierzał z nim kanały Wrocławia, odwiedzając kolejne skupiska i chłonąc wiedzę, którą preppers tak chętnie, choć nie za darmo, dzielił się ze wszy stkimi. Tę samą wiedzę, dzięki której jakiś czas później sam został Nauczy cielem. Tę samą, którą będzie musiał wy korzy stać teraz, by ocalić śpiącego na sąsiednim posłaniu sy na. Ta my śl zbliży ła go niebezpiecznie do wizji, od której tak desperacko próbował uciec. Jeśli zawiedzie, stary koszmar zostanie zastąpiony nowy m, a kto wie, czy nie będzie musiał radzić sobie z oboma naraz… Wzdry gnął się, jakby ktoś polał go wiadrem zimnej wody. W trzy dni nie zdołałby przy sposobić do roboty na powierzchni w pełni zdrowego człowieka, a co dopiero mówić o głuchoniemy m i do tego opóźniony m w rozwoju dzieciaku, który ruiny oglądał od największego święta. Pamiętający wiedział o ty m od samego początku, od chwili gdy otwierał usta, by poprosić o odroczenie wy roku. Wbrew temu, co pomy śleli sobie ławnicy, ten czas by ł mu potrzebny na przy gotowanie się do rozprawy z Biały m i jego sługusami. Nie zamierzał bowiem poddawać się bez walki. Skoro musi stąd odejść, zrobi to w swoim dawny m sty lu, brodząc we krwi, depcząc po ciałach konający ch wrogów. Albinos przekona się na własnej skórze, czy m grozi drażnienie Czarnego Skorpiona.

Więcej na: www.ebook4all.pl

6

Szesnaście lekko pordzewiały ch shurikenów wy piłowany ch przed wielu laty z półtoramilimetrowej hartowanej stali. Zdoby czny bagnet. Trzy noże – dwa ciężkie, toporne, będące dziełem kanałowy ch rzemieślników i ory ginalny kizly ar akuła, pamiątka jeszcze sprzed wojny. Wy trawiony na jego klindze rekin by ł już słabo widoczny, ale wy tarta na poły sk rękojeść z prawdziwego orzecha leżała wciąż w dłoni, jakby stanowiła nieodłączną część ciała. Do tego niemal metrowa maczeta o smukły m ząbkowany m ostrzu. Tak wy glądał zgromadzony na kocu arsenał, z który m Nauczy ciel miał ruszy ć na wroga. Rozłożonego na części i zawiniętego w natłuszczoną szmatkę służbowego glocka nie liczy ł. Ostatni nabój wy strzelił siedem… nie, już osiem lat temu. Spojrzał z żalem na leżący obok pistoletu skórzany woreczek z łuskami i spoczy wającą nieco dalej grudkę ołowiu. Broń palna – bez prochu – nadawała się dzisiaj co najwy żej do nabijania guzów. Nauczy ciel zamarł nad rozłożoną bronią, gdy Niemota rzucił się mocniej na posłaniu. Chłopak zachrapał głośniej, zamlaskał, jak miał to w zwy czaju, i przekręcił się zamaszy ście na lewy bok. Spał tak spokojnie, ponieważ nie wiedział o planach ojca. Pamiętający nie powiedział mu, czego naprawdę doty czy ła rozprawa, którą Niemota oglądał, stojąc wśród ostatnich tłoczący ch się gapiów, aby nie mieć szans na odczy tanie ruchu warg sędziego i albinosa. Zresztą gdy by nawet poznał treść ich wy powiedzi, i tak nie dotarłoby do niego, co znaczy nakaz pracy na powierzchni. Dla niego by łaby to kolejna przy goda, zabawa, jak wszy stko do tej pory. Pamiętający nie zająknął się także słowem na temat wy roku. Wolał, by chłopak został do ostatniej chwili nieświadomy tego, co ma się wy darzy ć najdalej za dwie noce. A może nawet wcześniej, jeśli Biały nie zamierza respektować werdy ktu wy danego przez dwunastu sprawiedliwy ch. To by ło możliwe, a nawet wy soce prawdopodobne, skoro już dwukrotnie próbował pozby ć się przeciwnika. Nauczy ciel zerknął w kierunku wejścia – misterna sieć ze sznurka i pordzewiały ch puszek nie

powstrzy małaby ewentualny ch napastników, ale narobiłaby ty le hałasu, że nie mieliby szans na skry tobójcze zakończenie sporu. Ten boks w odróżnieniu od apartamentów znajdujący ch się w kory tarzach mieszkalny ch miał też dach ułożony z takich samy ch arkuszy blachy falistej, z jakich zrobiono wszy stkie ściany. Pamiętający by ł bardzo ostrożny m i przewidujący m człowiekiem, dlatego upierał się od samego początku, by szkoła miała zamkniętą konstrukcję jak wszy stkie pobliskie warsztaty i znajdująca się na przeciwległy m końcu tunelu tranzy towego knajpa. Ocalały m, którzy protestowali przeciw marnowaniu cenny ch materiałów budowlany ch – a by ły to czasy, gdy ty lko ludzie wy stępowali w enklawie pod dostatkiem, wszy stkiego innego zaś brakowało – przedstawił bardzo proste, a zarazem logiczne wy tłumaczenie: dzieciaki miewały czasami szalone pomy sły, a zdoby cie kompletu nowy ch podręczników, z który ch tak niechętnie uczy ły się czy tać, liczy ć i pisać, wy magałoby zorganizowania kilku całodniowy ch wy praw na skażoną powierzchnię. Nie kłamał, nie przesadził też nawet odrobinę. W okolicach enklawy nie by ło przed wojną ani jednej prawdziwej szkoły, a w wy palony ch kamienicach nad kanałami nie ocalało już chy ba nic, co nadawało się do spalenia. Inny m rozwiązaniem, które proponował bardziej oporny m oponentom, by ł zakup zapasowego kompletu książek od wędrowny ch handlarzy. Ten pomy sł przy padł ludziom do gustu jeszcze mniej, ponieważ kupcy coraz rzadziej zaglądali na obrzeża Strefy Zakazanej i coraz więcej sobie liczy li za dostarczenie tam zamawiany ch towarów. Rachunek wy dawał się więc prosty i Pamiętający szy bko dopiął swego. Ale tak naprawdę nie chodziło mu o wy czy ny rozwy drzony ch małolatów. Szkoła miała by ć jego twierdzą na wy padek, gdy by doścignęły go kiedy ś widma burzliwej przeszłości, a za uszami miał więcej brudu niż niejeden sanitarianin pod koniec zmiany. W najczarniejszy ch wizjach nie przy szło mu jednak do głowy, że kilkanaście lat później będzie musiał się bronić przed sy nem człowieka, któremu podał na tacy niepodzielną władzę. Z zamy ślenia wy rwał go dobiegający z zewnątrz cichy, powtarzający się niezby t regularnie chrzęst. Ktoś zbliżał się do szkoły. Ktoś, komu nie zależało specjalnie na ukry ciu swojej obecności. Chwilę później do uszu Nauczy ciela dotarł inny, donośniejszy i bardzie znajomy odgłos. Ktoś czknął; raz, chwilę później drugi. Czy żby Stannis przy by wał na kolejne wy gnanie? Pamiętający nałoży ł blaszany klosz na lampę, tłumiąc rzucane przez nią światło, odczekał kilka sekund, aż wzrok przy zwy czai się do mroku, i podpełznąwszy do ściany, odsunął szmatkę przesłaniającą przerdzewiały otwór w blasze, by wy jrzeć na zewnątrz. Kowal stał chwiejnie przed oddaloną o dwadzieścia kroków kuźnią. By ło go wy raźnie widać w niemal księży cowej poświacie bijącej od kolonii neonówek, które po zaanektowaniu tunelu tranzy towego rozrastały się także w najdalszy ch odnogach enklawy. Na razie poły skujące niebieskawo bulwy sięgały do ściany warsztatu ry marza, ale jeszcze rok, dwa i cała dzielnica przemy słowa będzie lśniła jak skóra na dupie napromieniowanego mutanta. Stannis obmacy wał kolejne kieszenie, jakby czegoś szukał. Niedawno puszy ł się jak pawiorożec, gdy wy cy ganił od stalkerów wielką, choć zamkniętą na amen kłódkę, którą dostał razem z wy rwany m skoblem. Jeszcze bardziej zadzierał nosa, gdy udało mu się po kilku ty godniach dorobić do niej klucz. Od tamtej pory zamy kał kuźnię na cztery spusty i szedł do

domu, nie obawiając się, że pod osłoną mroku ktoś może coś wy nieść. Kradzieże w enklawie wciąż się zdarzały – choć ostatnio należały już do rzadkości – mimo że Biały wzorem ojca kazał gwardzistom patrolować wszy stkie tunele. Także nocami. Nawet w tak skąpy m świetle by ło widać, że kowal może mieć spory problem nie ty lko ze znalezieniem klucza, ale i z otwarciem kuźni. A że niepowodzenia nadzwy czajnie go iry towały, zwłaszcza gdy miał w czubie, zbliżał się nieuchronnie moment, w który m enklawowy Wulkan eksploduje, co skończy się, jak zawsze zresztą, ogromny m zamieszaniem i tęgą awanturą. Nie by łby to pierwszy raz, gdy do zaułka wkroczy patrol gwardii. Nauczy ciel zaklął pod nosem. Wolał, by ludzie Białego trzy mali się jak najdalej od tego miejsca, zwłaszcza teraz, w środku nocy. Nie by ł pewien, czy Dexter i reszta ferajny nie spróbują dokończy ć roboty, wy korzy stując zamieszanie powodowane przez kowala. Albinos z pewnością nie zostawił na nich suchej nitki, a znając pory wczość młody ch przy boczny ch, można się by ło po nich spodziewać najgorszego. Wy bór wy dawał się więc prosty. Pamiętający odpiął ostrożnie część sznurków blokujący ch wejście, przecisnął się przez powstały otwór i odchy liwszy koc, wy szedł na zewnątrz. Stannis nie skończy ł jeszcze rewidować samego siebie. Zajęty poszukiwaniami klucza nie zwrócił też uwagi na podchodzącego sąsiada. – Jakiś problem? – zagaił Nauczy ciel, zatrzy mując się kilka kroków od pijanego w sztok rzemieślnika. Stojący plecami do niego kowal wy prostował się najpierw, a potem rozejrzał wokół półprzy tomnie, jakby próbował zlokalizować źródło tajemniczego głosu. – Achuja? – mruknął niepewnie, walcząc z plączący m się języ kiem. – Szo ty utaj łobisz, niesna kopieto? – Najlepszego sąsiada od swojej żony wy zy wasz? – zaśmiał się Pamiętający. – Czegoś ty się dzisiaj opił, człowieku? – A, to ty ! – wy bełkotał Stannis, szczerząc krzy we zęby. – Fracie, z niepa mi spadeś! – Pokazał na wy wrócone kieszenie. – Sował się, kurwiel eden, i za diapła nie moę go znajść. – Pomogę ci, jeśli pozwolisz. – Szuj sie jag u siepie fdomu – wy mamrotał kowal, uginając nogi i opierając się dłonią o skraj podwy ższenia, na który m stała kuźnia. Potrącona jego ręką do połowy opróżniona butelka zachwiała się mocno, ale chwy cił ją w porę, zanim się przewróciła. – Można? – Nauczy ciel obszukał go szy bko i fachowo, lecz niczego nie znalazł. Zauważy ł za to w bladej poświacie człowieka kry jącego się za załomem ściany tunelu. Ktoś przy glądał się im zza rogu. Zapewne który ś z gwardzistów przy lazł tu za Stannisem. Albo sprawdzał, czy wszy stko w porządku, albo przy mierzał się do przejęcia cennej flaszki. Przy ty m oświetleniu niewiele by ło widać, ale ten kształt, a przede wszy stkim woń bijąca od kowala sugerowały, że ktoś miał dzisiaj nielichego farta na powierzchni i przy targał do tuneli półlitrówkę przedwojennej gorzałki. Dla takiego skarbu warto by ło zary zy kować obicie ry ja. – I szo? – zapy tał Stannis, gdy Nauczy ciel cofnął się o krok.

– I nic – odparł zgodnie z prawdą jego sąsiad. – Nie masz przy sobie klucza. – Ukratli. – Zasmucony rzemieślnik przy siadł ciężko na podmurówce. – Może zgubiłeś po drodze albo został w twoim apartamencie? – podsunął pomocnie Pamiętający. – Ukratli! – wy darł się Stannis płaczliwy m tonem. – Ukratli go, tranie! Obserwator poruszy ł się, gdy padły te słowa. Pamiętający zauważy ł, że cień przesunął się po podłożu tunelu. Co ciekawe, nie uszło to także uwagi pijaka. – Ty tam! Chono tu! – zawołał kowal, machając ręką z taką siłą, że o mało sam nie spadł na dno kanału. – Szukaj zodzeja! – załkał błagalnie. Cień zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ktokolwiek kry ł się za rogiem, wolał zejść z oczu pijanemu Stannisowi i towarzy szącemu mu mężczy źnie. Nauczy ciel też by tak postąpił, ale stał tuż obok rozpaczającego sąsiada i nie miał innego wy jścia. Musiał się nim zająć. – Chodź – poprosił, chwy tając Stannisa za łokieć. – Prześpisz się u mnie, a rano razem poszukamy klucza. – Zociutka kopitka z ciepie – wy chlipał kowal, obmacując ceglany podest w poszukiwaniu flaszki. Gdy ją chwy cił za wy pukłą szy jkę, dał się pociągnąć Pamiętającemu. Zataczając się mocno, podeszli do szkoły. Nauczy ciel w ostatniej chwili przy pomniał sobie o nie do końca rozmontowany ch zabezpieczeniach i… broni rozłożonej na kocu. – Zaczekaj tutaj – poprosił, próbując się uwolnić z chwy tu Stannisa, ten jednak nie chciał go puścić. Więcej nawet, przy ciągnął sąsiada do siebie i wy chry piał mu w ucho całkiem trzeźwy m głosem: – Spokojnie, przy jacielu. Dam radę. Nauczy ciel skrzy wił się, czując odór przy palonego szczurzego mięsa i niestrawionego alkoholu. – Co ty, człowieku, wy prawiasz? – sy knął poiry towany, gdy kowal puścił do niego oko. Stannis nie odpowiedział; odbiwszy się od Pamiętającego, podszedł do ceglanego podestu i zaczął się nań niezdarnie wspinać.

7

Kowal by ł trzeźwy jak świnia. Gdy koc opadł za jego plecami, wy prostował się naty chmiast i obrzucił wnętrze szkoły uważny m spojrzeniem. Nakry ta kloszem lampa nie dawała wiele światła, ale i ten nikły blask pozwolił gościowi dostrzec rozłożoną broń. Przy glądał się jej przez dłuższą chwilę, a potem ni stąd, ni zowąd ry knął na cały głos, imitując pijacki śpiew: – Esze eden i esze az! – Wy stęp zakończy ł popisowy m czknięciem i zwalił się ciężko na krzesło. Zgrzy t przesuwający ch się po ceglany m podłożu nóg mebla by ł tak straszny, że Nauczy ciela przeszły ciarki. – Co ty wy prawiasz? – sy knął rozeźlony. Stannis wskazał głową odsłonięty wciąż otwór w ścianie. – Sprawdź, czy ta gnida nie wróciła – wy szeptał, po czy m znów zaczął głośno bełkotać. Pamiętający wy jrzał na zewnątrz. W tunelu panował absolutny bezruch i cisza. Gwardzista, o ile by ł to jeden z ludzi Białego, a nie zwy kły amator darmowego trunku, wy cofał się poza pole widzenia. – Pusto, jak u ciebie we łbie – poinformował kowala. – Lepiej miej oko na okolicę – polecił mu Stannis, ignorując złośliwy komentarz. – I zareaguj w końcu na moje wrzaski – dodał z uśmiechem, zaczy nając kolejną zwrotkę pijackiej piosenki. – Zamknij się i polej wreszcie! Krótkie napomnienie wy starczy ło, by kowal spotulniał i z rechotem sięgnął po flaszkę. – Sz kfinta walim! – Niech ci będzie, ty lko zawrzy j paszczę, bo pół enklawy obudzisz! – Oj, tam… Widząc py tające spojrzenie gościa, Nauczy ciel zerknął jeszcze raz przez otwór w ścianie i ponownie pokręcił głową. Ktokolwiek obserwował wcześniej Stannisa, poszedł sobie. – Musimy pogadać – rzucił chwilę później kowal, przesuwając krzesło tak, by znaleźć się na

wy ciągnięcie ręki od siedzącego na podłodze sąsiada. Otworzy ł też butelkę i pociągnął ły k prawdziwej gorzałki, delektując się jej smakiem. Pędzony pod ziemią bimber nie mógł się równać z przedwojenny mi wy robami alkoholowy mi. Nawet prawdziwi wikingowie mieliby problem z przy swojeniem kanałowej berbeluchy, a w ich czasach pijało się przecież naprawdę podłe trunki. Zbieracze już dawno nie wygrzebali tak cennego znaleziska, pomy ślał Pamiętający. Ostatnia flaszka prawdziwej wódki trafiła do enklawy ponad rok temu i została sprzedana kowalowi – jakżeby inaczej – za nieboty cznie wy soką cenę w broni i stali. Bogatemu wszy stko wolno, ta zasada nie przestała obowiązy wać nawet po apokalipsie, choć pieniądze zniknęły na dobre. – Skoro musimy pogadać, to mów – odparł Nauczy ciel, przy jmując nabożnie butelkę, na której zawartość musiałby pracować przez miesiąc, a może i dłużej. – Twoje zdrowie, sąsiedzie! – zawołał, podnosząc głos na uży tek ewentualnego obserwatora. – Ifsaemnie! – zagulgotał Stannis, wczuwając się ponownie w rolę podchmielonego birbanta, po czy m zaraz normalny m głosem dodał: – Przy szedłem, żeby cię ostrzec… Pamiętający otarł usta wierzchem dłoni. Butelka po chwili wahania wróciła do właściciela. – Mogłeś to zrobić rano. Bez tego cy rku. – Może tak, może nie. – Kowal złoży ł ręce na piersi. – Powiedz mi lepiej w kilku słowach, o co chodzi Białemu? Nauczy ciel odezwał się dopiero po dłuższej chwili: – Czuje się zagrożony. – Ma ku temu powody ? – Nie. Nie zrobiłem nic, absolutnie nic, żeby narazić jego pozy cję. Nie interesuje mnie władza. – A nie dziwi cię, że chociaż okazałeś uległość, robi wszy stko, by cię usunąć? – zapy tał Stannis, uśmiechając się zagadkowo. Kowal miał rację. To by ło dziwne, bardzo dziwne. – Zastanawiałem się nad ty m dzisiaj – przy znał Pamiętający. – Tam, na sali audiency jnej. – Zastawił na ciebie pułapkę, nie sądzisz? – Owszem. – Nie spodziewałeś się czegoś takiego, ponieważ to zupełnie nie w jego sty lu. – Owszem. – Gdy by śmy nie zareagowali w porę… – …by łoby po mnie – przy znał z rezerwą Nauczy ciel, nie spuszczając sąsiada z oka. Zatem nagłe pojawienie się żałobników też było twoim dziełem? – Próbowałem cię chronić – wy jaśnił kowal, widząc w oczach gospodarza niewy powiedziane py tanie. – Wtedy, na sali audiency jnej, i później, przed samy m procesem. Nieprzy padkowo zostałem w kuźni – dodał. – Komuś bardzo zależy na ty m, by cię usunąć. – Demony przeszłości dopadają człowieka w najmniej oczekiwany ch momentach – rzucił

sentencjonalnie Nauczy ciel. – Naprawdę wierzy sz w to, że ktoś chce się na tobie zemścić po prawie dwudziestu latach za czy ny, który ch sam już nie pamiętasz? – zapy tał Stannis. – Zdziwiłby ś się, gdy by m ci powiedział, co wciąż pamiętam. – Hm. – Komu innemu może zależeć na ty m, żeby mnie zabić? – I to, przy jacielu, jest py tanie, na które wciąż szukam odpowiedzi… – Kowal zebrał my śli, zanim odezwał się ponownie, przechodząc do właściwego tematu. – Sprawdziłem, jak by ło. Tam, na powierzchni. Nie ponosisz winy za wy padek Zwinki. – Chcesz powiedzieć, że obaj świadkowie kłamali? – zdziwił się Nauczy ciel. Dałby głowę, że nożowi mówili szczerze, nie zatajając niczego. Lata prakty ki nauczy ły go odróżniać prawdę od fałszu. – Nie, nie kłamali. – Stannis upił drobny ły czek wódki, skrzy wił się, jakby mu ty m razem nie posmakowała, a potem beknął głośno i znów zarechotał jak zwy kły opój, wskazując jednocześnie na otwór w ścianie. Pamiętający obrzucił wzrokiem pusty tunel, po czy m spojrzał wy czekująco na gościa. – Nie rozumiem – szepnął. – Chodzi o perspekty wę. Biały i Zwinka wisieli im nad głowami. Ci chłopcy by li tak spanikowani atakiem szarika, że nie zwracali uwagi na nieistotne ich zdaniem szczegóły. Też mógłby ś się pomy lić, gdy by na głowę kapała ci krew i leciały flaki… – Kowal wzdry gnął się, automaty cznie unosząc flaszkę do ust. Ty m razem upił więcej. – Słuchając ich, czułem, że coś jest nie tak. Szczególnie że od kilku dni Biały coś kombinuje… – Uniósł dłoń, widząc, że Pamiętający otwiera usta. – Nie przery waj mi, proszę. Dojdziemy i do tego, ale na razie skupmy się na przy czy nach wy padku. Jak zapewne wiesz, po każdy m polowaniu muszę sprawdzić, czy któreś pręty nie pogięły się za bardzo albo nie stępiły. Zgodnie z zasadami… – Wiem – przerwał mu Nauczy ciel. – W końcu sam je ustalałem. Mógłby ś przejść do rzeczy. – Tak, jasne. Krótko mówiąc, Zwinka zginęła nie dlatego, że szariki są teraz skoczniejsze, ani nie z powodu wy jechania za znacznik. Zabiła ją brawura i własna głupota. Moim skromny m zdaniem zaczęła się opuszczać z miejsca, w który m rozjuszała ocalałe bestie. Zrobiła to, nie czekając na odejście przewodniczki stada. Te parę metrów wy starczy ło, by … – Pokazał rękami prawdopodobny przebieg wy padku. – Jak to? – zapy tał Pamiętający, wy ciągając dłoń po opróżnioną do połowy butelkę. – Ne pij ak apcy wie! – zapiszczał Stannis, widząc, że ty m razem gospodarz pociąga tęgo. – Otdaaj! – Masz, ochlapusie, ty lko zamknij w końcu ten ry j! – warknął zdezorientowany niespodziewany m wy buchem Nauczy ciel i oddał gorzałkę właścicielowi. – Obaj nożowi zeznali, że górna połowa ciała Zwinki po rozerwaniu przez szarika uderzy ła o ścianę kamienicy – przy pomniał mu kowal, po ty m jak już zmierzy ł wzrokiem poziom idealnie przezroczy stej cieczy.

– Tak, ponoć na ty nku został jakiś rozbry zg. – Zgadza się. W czasie oględzin miejsca wy padku sprawdziłem, na jakiej wy sokości powinna się znajdować dziewczy na, żeby jej szczątki mogły uderzy ć w to miejsce. Ten ekspery ment dał mi całkowitą pewność, że zdąży ła zjechać co najmniej kilka metrów, zanim dopadła ją bestia. – Kurwa mać… – zaklął Pamiętający. – To ma sens. Gdy by … – Gdy by Zwinka została na miejscu do końca polowania, tak jak ją tego uczy łeś, szarik nie miałby najmniejszy ch szans na zrobienie jej krzy wdy, nawet gdy by skoczy ł – podsumował Stannis i znów pociągnął z butelki, aż zabulgotało. Skromna resztka alkoholu trafiła w ręce belfra. – To wszy stko zmienia – szepnął rozemocjonowany Pamiętający, osuszy wszy butelkę do końca, oczy wiście za milczący m przy zwoleniem właściciela. – Rano zażądam ponownego zwołania sprawiedliwy ch… – To niczego nie zmienia. – Ponury ton kowala momentalnie ostudził jego zapał. W szkole znów zapadła cisza. Nauczy ciel wy korzy stał krótką przerwę w rozmowie do kolejnego sprawdzenia sy tuacji na zewnątrz. Ty m razem nie by ł całkiem pewien, czy cień na rogu jest równy i nieruchomy, jak jeszcze przed chwilą. Albo udzielał mu się konspiracy jny nastrój, wzmocniony działaniem najprawdziwszej wódki, albo tajemniczy obserwator powrócił i znów miał ich na oku. Z takiej odległości nie mógł jednak sły szeć, o czy m rozmawiali. – Co ty pieprzy sz? – sy knął, odwracając się do kowala. – Wiem, że masz albinosa za głupka, ale uwierz mi, ty m razem nie grasz ty lko przeciwko niemu. – Kowal uniósł dłoń, uciszając protest rodzący się na ustach sąsiada. – Pozwól mi skończy ć. Nie znam wszy stkich szczegółów, ponieważ Biały od samego początku trzy mał najważniejsze karty przy piersi, ale wiem jedno: za ty m wszy stkim musi stać ktoś znacznie mądrzejszy od naszego Słońca Ścieków… – Skoro tak, jutro pokrzy żujemy plany jego mocodawców, jeśli tacy istnieją. Opowiesz na zgromadzeniu o swoich ustaleniach. Mamy żelazny dowód na to, że Biały okłamał wszy stkich, i to pomimo złożonej publicznie przy sięgi. Ujawnienie prawdy zdy skwalifikuje go jako przy wódcę enklawy. Ludzie… – Nie słuchasz mnie, przy jacielu – przerwał mu bezceremonialnie Stannis. – Gdy by to by ło takie proste, sam zgłosiłby m się do sędziego zaraz po powrocie z powierzchni. Problem jednak w ty m… – zawiesił na moment głos – …że nasz tajemniczy przeciwnik pomy ślał o wszy stkim. Zanim dokończy łem inspekcję prętów, na podwórzu pojawiła się ekipa Tawota. Chwilę później wy ciąg został rozebrany. Na moich oczach, ponieważ nasz kochany mechanik stwierdził, że podczas wy padku doszło do poważnego uszkodzenia zębatek. Rozumiesz? Nauczy ciel pokręcił głową, choć doskonale wiedział, co kowal chce przez to powiedzieć. Teraz nikt już nie udowodni, że zębatki nie puściły pod ciężarem atakującej bestii. Rano zostaną zamontowane nowe mechanizmy, a oskarżany o kłamstwo Biały pokaże sprawiedliwy m kupę połamany ch try bów, dowodzący ch jednoznacznie, że Zwinka znalazła się niżej nie przed zderzeniem z szarikiem, lecz po nim.

– Rozumiem – wy szeptał zrezy gnowany. – Ja wiem, że to wierutne kłamstwo, gdy ż zaledwie chwilę wcześniej osobiście sprawdziłem oba wy ciągi. Wszy stko działało bez zarzutu, ale potem pojawił się Tawot i z uśmiechem na ustach oświadczy ł, że zębatki w wy ciągu Zwinki by ły tak popękane, że przy kolejny m uży ciu mogły by się rozsy pać w drobny mak. Gdy by to by ła prawda… – Nie musiał kończy ć. Znowu zamilkli na dłuższą chwilę. W tunelu na zewnątrz panował bezruch. – Skoro tak – odezwał się wreszcie Nauczy ciel – nie pozostaje mi nic innego, jak załatwić sprawę po swojemu. – Wskazał głową na rozłożoną broń. – Domy ślaliśmy się, że spróbujesz go zabić. – Stannis nie obejrzał się nawet. – Dlatego przy szedłem do ciebie teraz, zanim zrobisz coś naprawdę głupiego. – My ? – Pamiętający nadstawił ucha. – Jacy my ? – Ludzie, który m nie w smak to, co wy prawia ostatnio Biały. – Odpowiedź by ła ty leż krótka co enigmaty czna. – Dlaczego ja nic o was nie wiedziałem? Kowal zaśmiał się pod nosem. – Może dlatego, że traktowaliśmy cię do tej pory jak jednego z jego przy dupasów? Nauczy ciel pokiwał głową w zadumie. Mieli do tego prawo. Zawsze by ł lojalny. Wspierał Białego, tak jak wcześniej jego ojca, dopóki sam nie znalazł się na celowniku. – Cóż, odtąd możecie spać spokojnie. Jutro usunę z drogi tego drania. – Już ci mówiłem, przy jacielu, to nie załatwi sprawy. – Moim zdaniem rozwiąże wszy stkie problemy. Moje i wasze. Pozbędziemy się rządzącego tą enklawą idioty, a jego mocodawcy, o ile tacy istnieją, stracą możliwość wpły wania na nas i będą musieli odpuścić. – My lisz się. – Doprawdy ? – Zanim dopadniesz albinosa, będziesz musiał się przebić przez jego przy boczny ch. – Bułka z masłem – mruknął pogardliwie Pamiętający. – Teraz to sy nonim czegoś nieosiągalnego – przy pomniał mu kpiący m tonem kowal. – Nie łap mnie za słówka. Jeśli zajdzie taka potrzeba, przedrę się przez ty ch jego przy dupasów. – Nawet przez połowę gwardii? Nauczy ciel spojrzał na niego by kiem. Fakt, Biały podwoił swoją ochronę. I nie ruszy się nigdzie bez niej przez najbliższe trzy dni, a później… – wzrok Pamiętającego powędrował na posłanie i śpiącego na nim Niemotę – później zabicie go będzie już ty lko aktem bezsensownej zemsty. – Może… – odparł mniej pewny m głosem. – Nie mówię, że będzie łatwo, ale przy najmniej spróbuję. – Aha. Pozwól jednak, że zadam ci jeszcze jedno py tanie. Wiesz, kim są ci chłopcy ? – Jak to: kim są? To wszy stko przy dupasy tego skurwiela. – Czy sta prawda. Mają sporo brudu za uszami. Ale nie o to mi chodzi.

– Nie rozumiem, do czego zmierzasz… – Pamiętający stracił do reszty rezon. – Serio? Ty, uczony człowiek, nie wiesz, że gwardziści na radkach nie rosną? To sy nowie ludzi, który ch dobrze znałeś, bracia naszy ch przy jaciół, kumple sąsiadów. Ojcowie dzieci, które za kilka lat trafią do tej szkoły. Który ze sprawiedliwy ch stanie po twojej stronie, jeśli zabijesz choć jednego z nich? – Nie muszę ich zabijać, jeśli tak bardzo ci to przeszkadza. Stannis pokręcił z niedowierzaniem głową. – Czy ty sam siebie czasem słuchasz? Atak na Białego nie będzie bułką z masłem, jeśli wolno mi zastosować twoją przedwojenną retory kę. To, czy zabijesz ty ch chłopców, czy ty lko ich poranisz, nie będzie miało żadnego znaczenia. W jedny m i drugim wy padku narobisz sobie wielu wrogów. Nawet jeśli uda ci się usunąć albinosa, nie zdołasz ocalić sy na, a o niego przecież tu chodzi. Nauczy ciel zmierzy ł go nienawistny m spojrzeniem. – Nie ma innego rozwiązania – nie odpuszczał. – My lisz się, przy jacielu. – Naprawdę? – Tak. Kolejny rzut oka na zewnątrz upewnił Pamiętającego, że w odnodze tunelu nadal nie ma nikogo. – Co zatem proponujecie? – zapy tał. Stannis spojrzał mu prosto w oczy. Widać w nich by ło wahanie, jakby nie wiedział, czy powinien powiedzieć to, co ma już na końcu języ ka. – Jedy ny m rozsądny m rozwiązaniem wy daje się ucieczka – wy mamrotał w końcu. – Ucieczka? – Pamiętający zrobił wielkie oczy. – Serio? Dokąd? – Do Wieży. To miejsce miało wiele nazw. Wieża, Mordor, Paluch, Kutas. Każdy, kto wy chodził na powierzchnię, widział majaczący w oddali szkielet giganty cznego wieżowca. Najwy ższa budowla Wrocławia by ła kiedy ś atrakcją tury sty czną, dowodem bogactwa i py chy człowieka. Potem, w pierwszy ch latach po Ataku, stała się sy mbolem możliwego odrodzenia – to stamtąd, z Republiki Kupieckiej, wy ruszały w miasto liczne karawany dostarczające do odległy ch i bardziej zniszczony ch dzielnic najpotrzebniejszy sprzęt i towary. Nadzieja podtrzy my wana w odizolowany ch enklawach przez mit Wieży nie umarła nawet wtedy, gdy kupcy przegrali ostateczne starcie z postnuklearną rzeczy wistością i zrezy gnowali z niebezpieczny ch wy praw na drugi kraniec miasta. Ogień zapalany każdej nocy na szczy cie wieżowca uświadamiał bowiem ludziom zamieszkujący m odcięte od bogatszego południa enklawy, że nieustanna walka o przetrwanie ma sens, ponieważ wciąż jeszcze może nastąpić ten dzień, w który m człowiek odzy ska inicjaty wę i odbije powierzchnię. Trzeba by ło kilku dobry ch lat, by coraz mniej liczni ocaleni zrozumieli w końcu, że ten migotliwy ognik nad hory zontem nie jest niczy m więcej jak zwy kły m mirażem. Dotarcie do niego by ło niemożliwe, o czy m przekonały się dziesiątki

śmiałków podejmujący ch bezskuteczne próby przedarcia się na południe. Każda droga, którą obrali, prowadziła ku pewnej zgubie. Nauczy ciel wiedział o ty m najlepiej, ponieważ to on wy słuchiwał pierwszy relacji wracający ch niedobitków i to on spisy wał potem ich zeznania w kronice, ku przestrodze. Ta wiedza pozwoliła mu teraz właściwie ocenić propozy cję kowala. – Mówisz poważnie? – zapy tał, nie kry jąc ironii. Kowal skinął głową. Nie wy glądał, jakby żartował. – Czekaj, mam lepszy pomy sł – rzucił Nauczy ciel, podry wając się z podłogi. – Dam ci swoją maczetę. Jest ostrzejsza od pazurów młodego pilaka. – Ruszy ł w kierunku koca, na który m rozłoży ł broń. Stannis odwrócił się na krześle. – Co mam z nią zrobić? – zapy tał mocno zaniepokojony irracjonalny m w jego opinii zachowaniem Pamiętającego. – To proste, zabijesz mnie, a potem Niemotę – wy jaśnił rzeczowo Nauczy ciel, pochy lając się nad zgromadzony m arsenałem. – Pojebało cię? – jęknął kowal. – Mnie? – Pamiętający wy prostował plecy, ważąc w ręku wspomnianą broń. – Raczej ciebie, bracie. Przy chodzisz do mnie, odstawiając tę… tę… szopkę, a potem rzucasz jakby nigdy nic: musisz iść do Wieży. – Wrócił do siedzącego nieruchomo Stannisa i pochy lił się tak mocno, że mało brakowało, by zderzy li się nosami. – Do Wieży ?! Wiesz, człowieku, gdzie się teraz znajdujemy ? – zapy tał, wolno cedząc słowa, a gdy kowal skinął głową, dodał szy bko: – Chy ba jednak nie masz bladego pojęcia, ale bez obaw, zaraz ci to wy jaśnię. Zastanawiałeś się kiedy ś, dlaczego wszy stko wokół tak cuchnie? Dlatego, że siedzimy w najgłębszy m zakamarku dupy tego rozkładającego się powoli miasta. Tak, bracie. Na samy m jej dnie. A ty chcesz wy słać mnie na spacer. I to gdzie? Do popieszczonego atomowy m chuchem żelbetowego kutasa. – Zaśmiał się chrapliwie. – Szczerze powiedziawszy, wolę umrzeć tutaj, niż konać ty godniami w nieoznaczonej na mapach macce sarlaka albo zdy chać z głodu w jakimś zapomniany m przez Boga i ludzi labiry ncie rur, z którego nie znajdę wy jścia. Masz – wy ciągnął rękę, podając Stannisowi maczetę. – Silny jesteś, załatwisz mnie jedny m zamachem. Tnij tutaj – klękając, wskazał szy ję. – Obiecuję, że nie będę się bronił. A chłopaka dziabniesz przez sen. Jeśli się postarasz, nic nie poczuje. Kowal nie ruszy ł się z miejsca. Wy trzy mał spojrzenie Nauczy ciela, choć jedna z powiek zaczęła mu lekko drżeć. – My ślisz, że proponowałby m ci tę wy prawę, gdy by m nie by ł pewien, że dotrzesz do celu? – Po ty m, co tu usły szałem, nie mogę wy kluczy ć takiej opcji. – Pieprzy sz jak potłuczony – ziry tował się Stannis, odsuwając od siebie rękojeść podawanej broni. – Wiesz doskonale, co czeka ciebie i jego – wskazał śpiącego Niemotę – jeśli tu zostaniesz bądź zabijesz Białego. W obu wy padkach podpiszesz na was wy rok śmierci. – Jeśli dobrze to rozegramy, może…

– Nie masz najmniejszy ch szans, zrozum to wreszcie. – A tam to niby będę miał szanse? – Pamiętający wskazał oczami sklepienie tunelu. Kowal wstał, położy ł mu dłoń na ramieniu. – Wy słuchaj mnie do końca, a zobaczy sz, że nasz pomy sł nie jest aż tak szalony, jak ci się wy daje. Nauczy ciel spojrzał na niego z politowaniem. – Aż tak szalony ?… – powtórzy ł, nie próbując nawet maskować kpiącego tonu. Stannis podszedł do ściany z otworem, przy klęknął, by rzucić okiem na tunel, a gdy zy skał pewność, że na zewnątrz nie ma nikogo, opadł na ceglaną posadzkę i oparł się plecami o pordzewiałe rusztowanie. – Usiądź – poprosił Nauczy ciela, wskazując krzesło. – I nie przery waj mi, dobrze?… – Odczekał, aż gospodarz zajmie miejsce, a potem westchnąwszy ciężko, zaczął wy kładać swój plan.

8

Ucieczka do Wieży. Pomy sł, który w pierwszy m momencie wy dał się Nauczy cielowi całkowicie niedorzeczny, nabrał po kilku chwilach realniejszy ch kształtów. – Jeśli ktoś może tego dokonać, to ty lko ty – stwierdził na koniec kowal. I nie my lił się. W pierwszy ch latach po Ataku Pamiętający przemierzy ł wiele kilometrów tuneli. Nie by ł wrocławianinem z dziada pradziada, jak zdecy dowana większość ocalony ch, nie czuł więc żadnej więzi z miejscami, do który ch docierał podczas niekończącej się wędrówki. Szukając bezpiecznej przy stani dla siebie i sy na, zwiedził całkiem spory kawałek podziemi, najpierw na północny ch pery feriach miasta, za Szariczy m Polem, a potem pod dawną dzielnicą Fabry czną. To tam właśnie, podczas poby tu w jednej z powstający ch dopiero enklaw, natknął się na preppersa zwanego Prezesem i po krótkich namowach dołączy ł do towarzy szącej mu nielicznej obstawy. Dość szy bko zrozumiał jednak, iż propozy cja współpracy padła ty lko dlatego, że miał ze sobą niepełnosprawne dziecko. Niemota stał się maskotką grupy, kluczem otwierający m każde drzwi, a raczej przejścia w bary kadach. Jakiś czas potem, po tragicznej, choć zasłużonej śmierci mocodawcy, Nauczy ciel wstąpił w szeregi osławiony ch Czarny ch Skorpionów. Podbijał z nimi nowe enklawy, walczy ł o sporne tery toria z gangami blokersów, a następnie wracał na pogranicze skażonej strefy do sy na, pozostawionego w miejscu, które każdy rozsądny człowiek powinien omijać szerokim łukiem. Dwa lata później dokonał rzeczy z pozoru niemożliwej. Uciekając przed epidemią, która zdziesiątkowała kolonię stworzoną przez dawny ch żołnierzy, przeby ł z Niemotą na plecach szeroki na ponad cztery kilometry pas radioakty wnej Strefy Zakazanej, docierając po kilku dniach błądzenia w labiry ncie opuszczony ch kanałów do dziewiczy ch dla niego, północno-wschodnich dzielnic miasta. Nic więc dziwnego, że jego wy czy n obrósł legendą w Wolny ch Enklawach. Nie by ło knajpy od kory ta Odry do granicy Nowego Waty kanu, w której nie opowiadano by o nim choć raz w ty godniu. Nikt wcześniej, ani ty m bardziej później, nie pokonał tej trasy samodzielnie, a to

dlatego, że zaniepokojeni przy wódcy Wolny ch Enklaw postanowili zablokować wszy stkie znane im przejścia, po ty m jak niedobitki wy słanego za Strefę Zakazaną oddziału stalkerów wróciły, przy nosząc przerażające wieści z zachodu miasta. Rozzuchwaleni upadkiem Czarny ch Skorpionów blokersi zajęli naty chmiast bezpańskie tereny, dzieląc je na dwa zwalczające się obozy – Ligę Pasów i Wszechwrocław Dresów – w który ch każdy obcy by ł traktowany jak najgorszy wróg. Na rozkaz ówczesnej rady, zrzeszającej ludzi przewodzący ch sporej części okoliczny ch enklaw, zawalono większość drożny ch tuneli i zamurowano ich wy loty, pozostawiając ty lko dwie dobrze bronione śluzy prowadzące do granicznego burzowca, by zwiadowcy mogli patrolować kanały pod Strefą Zakazaną, wy patrując zbliżającego się zagrożenia. Dzięki ich wy siłkom powstała w miarę szczegółowa mapa tej części podziemi, ta sama, której kopię Nauczy ciel miał teraz przed sobą. Ludzie, którzy ją wy konali, mieli go też przeprowadzić na zachód, aż do jednej z enklaw tamtejszego pogranicza. Pamiętający wolałby iść sam, jak kiedy ś, musiał jednak przy stać na eskortę z prostego powodu. Skażone lokalny m opadem radioakty wny m tereny stały się z czasem wy lęgarnią najstraszniejszy ch mutacji – to stamtąd rozpełzały się po mieście bestie, który ch nie wy my śliliby twórcy najbardziej kasowy ch horrorów. Dlatego też samotna wy prawa pod pogranicze, a potem samą Strefę Zakazaną wy dawała się raczej poroniony m pomy słem. Nie mówiąc już o ty m, że będzie musiał dołączy ć do oddziału stalkerów, ponieważ do Strefy Zakazanej nie wpuszczano obcy ch. Chronione potężny mi przedwojenny mi śluzami przejścia otwierano ty lko kilka razy w roku, by dokonać okresowej inspekcji tuneli. Kowal obiecy wał, że nadzorca jednej ze śluz, jego dobry znajomy, włączy uciekinierów do wy sy łanego w najbliższy ch dniach patrolu. Wy tłumaczenie, dlaczego nie wrócili, będzie banalnie proste. Ludzie nadal ginęli w tamtejszy ch tunelach, mimo że nie zapuszczano się ostatnio zby t daleko. Stannis dobrze to sobie wy kombinował. Nauczy ciel miał wy starczające doświadczenie, znał teren, a co chy ba najważniejsze, nie by ł zarozumiały m narwańcem jak większość młodzików, którzy wy ruszali w nieznane, licząc wy łącznie na łut szczęścia. Z drugiej strony, od wspomniany ch heroiczny ch wy czy nów minęło wiele lat. Gdy Pamiętający wy ruszał na wschód, by ł jeszcze młody, pełen wiary i sił. A dzisiaj?… Na samą my śl, że miałby opuścić enklawę Innego, kolana robiły mu się dziwnie miękkie. Niestety kowal w jedny m miał rację – pozostanie na miejscu nie wchodziło w grę. Nawet w razie podjęcia walki i eliminacji Białego. Jedy ną alternaty wą wy dawało się więc opuszczenie enklawy. Ty le że… – Wszy stko pięknie. – Nauczy ciel przerwał milczenie dopiero po dłuższej chwili. – Z tego, co widzę, dotarcie tą trasą do granicy Strefy Zakazanej nie powinno stanowić problemu. Super. Twoi chłopcy, jak mówisz, bez trudu przeprowadzą mnie na zachód. Bosko. Kłopot jednak w ty m, że zapomniałeś o pewny m drobny m, ale za to niezwy kle ważny m szczególe – wskazał palcem na tatuaż. – Nie zapomniałem – odparł spokojnie Stannis. – Od czasu epidemii, która położy ła kres panowaniu Czarny ch Skorpionów, upły nęło już prawie dwadzieścia lat, poza ty m ominiesz szerokim łukiem tereny, które okupowali… ście, zanim uciekłeś na wschód. – Postukał palcem

w rozłożoną na posadzce mapę, a później przesunął nim wolno wzdłuż zachodniego skraju Strefy Zakazanej, docierając prawie do Pogorzeliska i graniczącego z nim Starego Miasta, zwanego teraz krótko Miastem. – Wiem, że mam minimalne szanse na spotkanie stary ch kumpli i wrogów – przy znał Pamiętający – ale nie powiesz mi chy ba, że cały zachód doznał nagłego ataku amnezji i naraz zapomniał o ty m, co zrobiliśmy na tery torium Fabry cznej. Człowieku, za moich czasów połowa mieszkańców Miasta srała w gacie na samą my śl, że ktoś mógłby zobaczy ł jednego z nas na przeciwległy m krańcu Popowic. – Pokazał na mapę. – Jeśli się nie my lę, zawsze możesz spróbować numeru z opatrunkiem – przy pomniał mu Stannis. Obandażowanie głowy by ło jakimś rozwiązaniem. Po tak długim czasie miejscowi nie powinni spoglądać podejrzliwie na przy by sza z przesłoniętą prawą skronią, a już na pewno nie będą w nim widzieć agenta wrogiej frakcji, która przestała istnieć wiele lat wcześniej. To może się udać, przy znał w my ślach Nauczy ciel, ale nie musi. Nadal nie by ł pewien, czy pomy sł kowala i jego wspólników jest dobry. Choć miał przed sobą bardzo szczegółowy plan tuneli, pozostawał jeden, ale za to kardy nalny problem: na tej mapie uwieczniono sy tuację sprzed pięciu, może nawet sześciu lat. A od tamtej pory wiele mogło się zmienić. – Kiedy ci twoi stalkerzy by li ostatnio na zachodzie? – zapy tał podejrzliwie. – Trochę czasu minęło – wy znał niechętnie Stannis. – Trochę? – zakpił Nauczy ciel. – Mówimy tu o co najmniej kilku latach, jak sądzę. – Niezupełnie… – Kowal uśmiechnął się pod nosem. – Trasa jest sprawdzana sy stematy cznie przy najmniej raz w roku – zapewnił Pamiętającego. – Oczy wiście nieoficjalnie. – Twoi chłopcy wchodzą nieoficjalnie do Strefy ? – zdziwił się Pamiętający. Stannis parsknął śmiechem. – Zdziwiłby ś się, przy jacielu, jak wiele można zdziałać bez niczy jej wiedzy. Gdybyś wiedział, komu to mówisz, pomy ślał Nauczy ciel, zachowując kamienną twarz. Sam by ł najlepszy m dowodem na prawdziwość ty ch słów. Nikomu nie przy szło do głowy, że on, niezwy kle spokojny człowiek, wkrótce po przy by ciu na wschód zawarł pakt z Inny m i odwaliwszy całą mokrą robotę, zrobił z niego przy wódcę enklawy. O ty m epizodzie nie wiedział do dzisiaj nikt prócz samy ch zainteresowany ch, z który ch jeden zdąży ł się już pożegnać z ży ciem. Nawet Biały nie poznał nigdy szczegółów operacji, która dała immunitet Niemocie. Usły szał ty le, ile powinien – że jego ojciec jest wielkim dłużnikiem Pamiętającego. Koniec, kropka. Kowal i jego przy jaciele też nie zy skają wglądu w tę tajemnicę. Nauczy ciel by ł bowiem pewien, że jego wy bawcy mogliby stracić ochotę na ratowanie osoby, która usunęła skry cie najsensowniejszego kandy data na przy wódcę, fundując mieszkańcom tej enklawy piętnaście lat rządów zwy kłego despoty, a potem jego przy głupiego, łatwego do zmanipulowania sy nalka. Nikt się nie domy ślił prawdy nawet wtedy, kiedy w Wolny ch Enklawach pojawili się w końcu kupcy, którzy przy by li na tereny dawnego Śródmieścia kilka lat po Pamiętający m, oferując ocalony m nie ty lko posiadane towary, ale i wieści z pozostały ch dzielnic. Opowiadali chętnie

o wszy stkim, co wy darzy ło się od chwili Ataku, w ty m o wielkiej wojnie podjazdowej na zachodzie, w której starli się dawni żołnierze stacjonujący na Kozanowie i nie mniej bezwzględne gangi kontrolujące blokowiska Nowego Dworu i Gądowa. To od nich, choć nie bezpośrednio, Nauczy ciel dowiedział się o ostateczny m upadku swojej dawnej kolonii, o pogromach, jakie urządzono niedobitkom Czarny ch Skorpionów, i całej masie krwawy ch wy darzeń towarzy szący ch powrotowi Dresów na sporne tereny. Wy słuchał ty ch rewelacji z drugiej ręki, gdy ż bał się stanąć twarzą w twarz z kupcami, którzy naty chmiast rozpoznaliby w nim dawnego oprawcę z zachodu. Tatuaż, który budził grozę wśród mieszkańców podziemi od granic Miasta aż po obwodnicę, tutaj na północny m wschodzie by ł ty lko kolejną dziwaczną ozdobą twarzy. O ty m, co tak naprawdę znaczą te sy mbole, miejscowi dowiedzieli się już po ty m, jak noszący je człowiek został szanowany m przez lokalną społeczność Nauczy cielem. Nic więc dziwnego, że wy śmiewali kupców opowiadający ch niestworzone ich zdaniem historie o bezwzględny ch zabójcach w mundurach, którzy podporządkowali sobie niemal ćwierć miasta. Jeden z nich by ł przecież od wielu lat ich sąsiadem, przy jacielem nawet. Bratem łatą, zawsze uprzejmy m i pomocny m. Widzieli w nim wy łącznie samotnego ojca opiekującego się z wielkim oddaniem niepełnosprawny m sy nem. Nauczy ciel otrząsnął się z ty ch wspomnień. – Skoro jest, jak mówisz, powinni dobrze wiedzieć, jak wy gląda sy tuacja na zachodzie – zagaił, zmieniając temat. Stannis zmierzy ł go uważny m spojrzeniem. By ł wy starczająco doświadczony m konspiratorem, by zrozumieć, do czego zmierza jego rozmówca. – Nie ciągnij mnie za języ k, przy jacielu. Nie musisz wiedzieć wszy stkiego. – Nie chcę wiedzieć wszy stkiego. Interesuje mnie ty lko jedna rzecz. Doty cząca tej wy prawy. – Py taj zatem – zachęcił go kowal. – Kto rządzi teraz ty mi terenami? – Nauczy ciel wskazał enklawy znajdujące się pomiędzy pograniczem a Miastem. Na to py tanie Stannis nie odpowiedział mu od razu, a gdy się w końcu odezwał, w jego głosie Pamiętający wy czuł… obawę? – Rok temu te enklawy należały jeszcze do Dresów – wy jaśnił. – Ale sy tuacja na ty m obszarze jest wciąż dy namiczna, równie dobrze możesz tam dzisiaj trafić na Pasów. Dresowie i Pasowie. Dwa ry walizujące ze sobą gangi blokersów i kiboli, które zdominowały kanały pod największy mi blokowiskami dzielnicy Fabry cznej. Najwięksi i odwieczni wrogowie Czarny ch Skorpionów. Dla nich opatrunek przesłaniający miejsce, w który m każdy wrogi żołnierz miał tatuaż, wciąż mógł by ć podejrzany, zwłaszcza jeśli znajdował się na głowie nieznanego im i do tego starego człowieka, a Nauczy ciel nie zdoła przecież ukry ć wieku, choćby się bardzo starał. – Twoi chłopcy zostawią mnie na granicy Strefy i zawrócą. – Tak. Palec Pamiętającego przesunął się po tej samej linii, którą jakiś czas temu wskazał jego

rozmówca. – Ten odcinek trasy muszę przeby ć sam? – Tak. Kowal odpowiadał bardzo zwięźle, ale zarazem ostro, zdecy dowanie. – Wiesz, co Pasowie albo Dresowie zrobią ze mną, jeśli wpadnę w ich ręce? – Nie wpadniesz – zapewnił go Stannis. – Zadbamy o to, by odwrócić ich uwagę od pogranicza. – Mimo wszy stko wolałby m iść przez państwo kościelny ch, to dwa razy krótsza droga i… – …sto razy niebezpieczniejsza – dokończy ł za niego kowal. – Do Strefy Zakazanej dotrzesz, nie wy chodząc ani razu na powierzchnię, stamtąd trafisz na stare śmieci, a od granicy Miasta będziesz miał już z górki. – Od stalkerów, którzy chodzili w ochronie karawan, wiem, że tunele na południe od nas wcale nie są takie niedrożne, jak przedstawiali to kupcy – bronił swojego pomy słu Nauczy ciel. – Handlarze omijali najtrudniejsze odcinki, idąc po powierzchni, żeby oszczędzić na czasie i ulży ć tragarzom. Ja spokojnie pokonam większość znany ch im zawałów i osy pisk. Mogę też je obejść boczny mi, wąskimi przepustami, ponieważ nie będę dźwigał na plecach szafy wy pchanej towarem. – Wiem, wiem. Ale nie w ty m problem. – Pamiętający zauważy ł, że jego ostatnia uwaga ziry towała kowala. – Zatem w czy m? – postanowił drąży ć temat. Stannis znów się zawahał, jak wtedy, gdy miał zaproponować ucieczkę. – Choćby w ty m, że nie mamy tam ludzi, którzy będą mogli ci pomóc, jeśli coś pójdzie nie tak… – A co może pójść nie tak? – zaśmiał się Nauczy ciel. – Wszy stko. – Przesadzasz. – Nie przesadzam. Możesz mi zaufać choć raz i posłuchać dobrej rady ? – Kowal spojrzał mu prosto w oczy. – Tamtędy nie dotrzesz do celu. Pamiętający także spoważniał. – Coś przede mną ukry wasz – powiedział. Stannis skinął wolno głową. – Zgadza się. Zatajam jednak ty lko te informacje, które do niczego nie będą ci potrzebne. – Ale… – Nie ma żadnego ale! – warknął rozzłoszczony kowal. – Albo idziesz ustaloną trasą, albo zapominamy o umowie. – Sięgnął po mapę. Pamiętający chwy cił go za nadgarstek. Znów spojrzeli sobie w oczy. Ty m razem ostro. Bardzo ostro. – Dobrze, pójdę, ale pod jedny m warunkiem. Powiesz mi, dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby m wy brał drogę przez Fabry czną.

Stannis zacisnął usta, z trudem hamując się przed jeszcze większy m wy buchem. Trwało to kilka sekund, potem ry sy jego twarzy zaczęły łagodnieć. – Dobrze – rzucił, zerkając znacząco na rękę. Nauczy ciel rozwarł palce i cofnął dłoń. – Mów. – Chcemy, żeby ś dostarczy ł do Wieży bardzo ważną wiadomość, którą dostaniesz w enklawie Ślepy Tor – wy cedził w końcu kowal, wspominając o miejscu, w który m znajdowała się śluza. – To ściśle tajne informacje, które za żadne skarby nie mogą wpaść w ręce nadpapieskich piesków.

9

W tunelu pod studzienką ustawiła się kolejka zbieraczy. Ludzie czekali spokojnie, aż gwardziści sprawdzą wziernikiem, czy teren wokół włazu jest czy sty. Gdy wy słany na górę obserwator zszedł w końcu po mocno pordzewiały ch klamrach, Bender i jego dwaj koledzy zabrali się do przenoszenia cementowy ch krawężników, z który ch zrobiono obciążnik blokujący grubą żeliwną klapę. Siedemset kilogramów betonu wy starczało do zabezpieczenia jednego z nieliczny ch wy jść na powierzchnię. Mechanizm tej konstrukcji by ł bajecznie prosty. Trzy półcalowe kable przewleczone przez przy spawane do spodniej części klapy uchwy ty łączy ły się metr niżej w jedną grubą stalową linę. Na jej dolny m końcu, tuż nad podłożem kanału, umieszczono krzy żak zrobiony z zespawany ch teowników. To na nim układano warstwa po warstwie kilkudziesięciokilogramowe krawężniki. Dodatkowy m zabezpieczeniem wy jścia by ła pętla umieszczona pod spodem tej konstrukcji, wisząca dokładnie pomiędzy dwiema przy śrubowany mi do podłoża obejmami. W razie alarmu przewlekano przez nie gruby pręt, stojący w pogotowiu pod pobliską ścianą. Tak zamocowanej klapy nikt nie mógł podnieść od zewnątrz, chy ba że przy uży ciu ciężkiego sprzętu, a ty m nikt w mieście nie dy sponował od wielu lat. Rozwalenie studzienki także nie by ło możliwe, a to z bardzo prostego powodu. Hałas i wibracje wabiły bestie. Potencjalni napastnicy w kilka minut ściągnęliby sobie na głowy nieprzebrane stada szarików, kotokatów, pilaków, a kto wie, czy nawet nie skrzy dłoczy. Odblokowanie wy jścia trwało ty lko chwilę. Wy starczy ło zdjąć krawężniki i podnieść pokry wę. Gwardziści zrobili to sprawnie. Dwaj z nich wy szli też na powierzchnię, by zabezpieczy ć teren. Na dole został ty lko Bender, pilnujący porządku w tunelu. Zbieracze mijali go kolejno, by wspiąć się szy bko i zniknąć w wąskim szy bie. By ło ich dwudziestu, ostatnimi czasy na powierzchnię posy łano każdego, kto nie miał inny ch obowiązków. Uzupełnianie kurczący ch się zapasów wy magało poświęceń, wszy scy o ty m doskonale wiedzieli, nikt więc nie narzekał na podwojenie częstotliwości wy jść.

Nauczy ciel stał na samy m końcu ogonka, obok Niemoty. Gdy przy szła ich kolej, ruszy li bez wahania w kierunku snopu światła wpadającego przez odsłonięty wy lot studzienki. – A wy gdzie? – Gwardzista zastąpił im drogę. Jego dłoń spoczęła na skórzany m płaszczu Pamiętającego. Wy starczy ło jedno spojrzenie, by Bender cofnął rękę. W oczach zatrzy manego tliło się coś więcej niż ty lko zimna pogarda. – A jak my ślisz? – zapy tał kpiąco Nauczy ciel, obejmując ramieniem sy na. Gwardzista podniósł tabliczkę woskową – stary rzy mski wy nalazek, który teraz, w erze postatomowej, wrócił do łask. Przejrzał szy bko zapisy, a gdy skończy ł, pokazał rozmówcy wy ry te zgrabny m charakterem pisma słowa. – Nie ma was na liście, to nie wy chodzicie – stwierdził. – Proste jak drut. Gdy usły szał w szy bie łomot podkuty ch butów, naty chmiast nabrał pewności siebie. Jego towarzy sze wracali właśnie do podziemi. Każdy, kto nie musiał przeby wać na powierzchni, znikał z niej najszy bciej, jak ty lko się dało. Naby ty ch przy zwy czajeń trudno się wy zby ć, nie na darmo ludzie przed wojną powiadali: czy m skorupka za młodu nasiąknie… Poziom promieniowania opadał wolno, ale za to nieustannie. Ludzie odziani w grube skórzane płaszcze i oddy chający filtrowany m powietrzem mogli przeby wać w ruinach nawet po kilka godzin dziennie, nie narażając przy ty m ży cia ani zdrowia – oczy wiście jeśli nie liczy ć zagrożeń czy hający ch na nich ze strony coraz agresy wniejszy ch mutantów. Mimo to ocaleni nadal robili, co mogli, by jak najkrócej cieszy ć się światłem dnia. Nie by ło w ty m nic dziwnego. Nauczy ciel wpajał im cały mi latami, że na górze wszy stko może zabić, więc zakodowali sobie tę prawdę w głowach. Wiele wody będzie musiało upły nąć, zanim ci gwardziści i ich rówieśnicy przezwy ciężą atawisty czny lęk przed kontaktem ze skażoną ziemią. – Niemota wy chodzi pojutrze na swoje pierwsze zbieranie – odpowiedział spokojnie Pamiętający, gdy cała trójka gwardzistów stanęła pomiędzy nim a wy jściem. – Dlatego… – Dlatego przy jdzie tutaj za dwa dni, zaraz po pobudce, a my go wy puścimy jak wszy stkich inny ch zbieraczy – dokończy ł za niego Bender. – Sorry, takie mamy zasady, Nauczy cielu. – Zapominasz, sy nku, o jedny m… – Nie spuszczając wzroku z gwardzistów, Nauczy ciel przesunął sy na za plecy, jakby miał zamiar przekonać ich siłą. – Biały wy raził przed cały m zgromadzeniem zgodę na to, żeby m przy gotował chłopaka do tej roboty. Nie zaprzeczy sz temu, ponieważ też tam by łeś i sły szałeś na własne uszy, co powiedział przy wódca. A skoro tak, zgłaszam potrzebę wy jścia na powierzchnię celem przeszkolenia Niemoty w terenie. Teraz. Bender zmierzy ł go ponury m wzrokiem. Już na pierwszy rzut oka by ło widać, że nie wie, co zrobić. Sy tuacja wy my kała mu się spod kontroli. Gwardziści mieli wy kony wać rozkazy, my ślenie zostawiając przy wódcy. W ty m wy padku jednak pojawiła się wy raźna sprzeczność. Nauczy ciela i jego sy na nie by ło na liście uprawniony ch do wy jścia, ale Pamiętający także nie kłamał. Biały zgodził się na przy gotowanie Niemoty do pracy zbieracza, uczy nił to przed niemal całą enklawą, choć nikt nie sprecy zował, na czy m konkretnie ma to przy gotowanie polegać. Logika podpowiadała, że jedy ną rozsądną metodą

szkolenia będzie pokazanie głuchoniememu, co i jak ma robić, gdy już wy jdzie na powierzchnię, której nie zdoła imitować żaden kanał. Nawet taki matoł jak Bender musiał to wiedzieć. Paty kowaty gwardzista przełknął nerwowo ślinę. Zerknął też kilka razy w kierunku partnerów z patrolu, lecz ci by li równie zdezorientowani jak on, nie znalazł więc w ich wzroku nawet śladu wsparcia. – Muszę… – zaczął niepewnie. – Musisz podjąć decy zję, sy nu – wpadł mu w słowo Nauczy ciel. – I to szy bko, bo właz trzeba zamknąć i zabezpieczy ć – wskazał głową odległy o dwa kroki snop światła, w który m wy raźnie by ło widać kłębiące się tumany kurzu. Ta uwaga do reszty wy trąciła Bendera z równowagi. Pamiętający wskazał mu bowiem kolejny problem – przepisy mówiły wy raźnie: włazy zamy ka się naty chmiast po wy puszczeniu zbieraczy. Wszelkie odstępstwa od tej zasady karano surowo od chwili, gdy w bardzo podobnej sy tuacji do tuneli dostał się kilkumetrowy kolcowąż. Pokonanie bestii nie by ło proste; zanim ostatni jej segment został spalony, zdąży ła zabić siedem osób i poranić dalszy ch dwadzieścia. Widok okaleczonej Bony przy pominał mieszkańcom enklawy o tej tragedii każdego ranka, ponieważ kuśty kająca z tunelu mieszkalnego do wędzarni kobieta mijała codziennie większość apartamentów. Bender zastanawiał się gorączkowo, jak wy brnąć z tej sy tuacji. Jego towarzy sze zerkali zaś coraz bardziej nerwowo w górę szy bu, jakby spodziewali się, że lada moment blask zniknie, przesłonięty cielskiem kolejnej zmutowanej bestii. – Przeszukajmy ich i puśćmy – zaproponował w końcu jeden z nich, niski blondy n o sterczący m nosie, na którego wszy scy wołali Pokurcz, mimo że wy brał sobie na bierzmowaniu zupełnie inny przy domek. Jego partner, Wiekiera – jeden z dwunastu sprawiedliwy ch, którzy sądzili Nauczy ciela – poparł go cichy m pomrukiem. Pamiętający uśmiechnął się w duchu, widząc, jak bliski jest już wy granej. Zaraz też rozłoży ł szeroko ręce, by wy musić na gwardziście szy bsze rozpoczęcie rewizji. Niemota, poinstruowany jeszcze w szkole, zrobił naty chmiast to samo. Bender, wspomagany przez Pokurcza, obszukał starannie Nauczy ciela, a potem jego sy na. Kontrola zakończy ła się pomy ślnie, inaczej by ć nie mogło. Gwardziści nie znaleźli u Niemoty niczego poza standardowy m wy posażeniem zbieracza, a gdy Nauczy ciel otworzy ł przerzucony przez ramię chlebak, rewidujący go chłopak zobaczy ł ty lko trzy wędzone szczury i plastikową butelkę do połowy napełnioną filtrowaną wodą. Zabieranego na powierzchnię żarcia wy starczy łoby na jeden skromny posiłek. Stannis pomy ślał o wszy stkim. Pamiętający miał wy jść bez zapasów i broni, aby gwardziści nie powzięli żadny ch podejrzeń do czasu powrotu zbieraczy. Przy odrobinie szczęścia Biały zarządzi pościg dopiero przed zmierzchem, co da uciekinierom przewagę ponad dziesięciu godzin. Ty le powinno wy starczy ć na dotarcie do burzowca, a za wrotami Pamiętający nie będzie musiał się więcej obawiać albinosa i jego knowań. – Dopiszę was do listy – warknął w końcu Bender, niechętnie ustępując im z drogi.

10

Wy jście z enklawy prowadziło na szeroką niegdy ś ulicę, prostą jak z łuku strzelił i otoczoną szpalerem zrujnowany ch szaroczarny ch poniemieckich kamienic. Miejsce to, oddalone od punktu zero o nieco ponad dwa kilometry, znajdowało się na skraju strefy najpoważniejszy ch zniszczeń, dzięki czemu spora część wy palony ch budy nków stała nadal, choć ich stan daleki by ł od doskonałości. Ty lko tu i ówdzie, tam gdzie fala uderzeniowa naruszy ła konstrukcję niemal stuletnich domów, na jezdnię i torowisko posy pały się z czasem jęzory szerokich osy pisk gruzu. W oczach Pamiętającego świat wy glądał jak zdjęcie wy stawione na zby t długie działanie słońca. Po dwudziestu latach, które minęły od nuklearnej pożogi, stał się wy blakłą kopią samego siebie. Spod stert gruzu pokry ty ch skamieniałą warstwą popiołu sterczały oskarży cielsko zwęglone kikuty pni. Wraki przeżarty ch korozją samochodów przy pominały bestie wy doby te z najgorszy ch koszmarów. W ich zrudziały ch karoseriach rdza wy trawiła setki zębaty ch, czarny ch jak smoła, ząbkowany ch otworów. Z porzuconego tuż po ogłoszeniu alarmu, na wpół przy sy panego gruzem autobusu nie pozostało już niemal nic prócz ramy i obręczy kół, z który ch zwisały smętnie resztki sparciały ch opon. W dalszej perspekty wie ulicy, w miejscu, gdzie zaczy nał się kiedy ś park, wszechobecna szarość ustępowała nieco jaskrawszy m, choć nie mniej ponury m barwom. Dawna zieleń odeszła w niepamięć, zastąpiła ją paleta sinizny, koloru dominującego w nowy ch odmianach roślin podbijający ch skażone promieniowaniem zgliszcza. Długie, stalowoszare i grube jak przedwojenne latarnie pnącza buldożerców pokry wały spory odcinek spękanej nawierzchni, ich cieńsze końce sięgały aż do wielkiego ceglanego gmachu znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy. Gmatwanina oplatający ch mury pnączy miażdży ła sy stematy cznie wszy stko, co znalazło się w ich uścisku. Nawet żelbet nie by ł w stanie oprzeć się ich niszczy cielskiej sile. Wy starczy ł rok takich zmagań, by dawna szkoła, która przetrwała czasy Festung Breslau i stawiła czoło fali uderzeniowej nuklearnego wy buchu, została zredukowana do kupy gruzu. Podobnie wy glądała narożna kamienica po lewej. Jej zniszczenie uświadomiło mieszkańcom enklawy Innego, że już

niedługo przy jdzie im walczy ć o tery torium nie ty lko z szarikami i całą resztą zmutowany ch drapieżców, ale i z nie mniej groźny mi roślinami. Na razie wy starczał ogień. Stalkerzy zakradali się na róg i podpalali koktajlami Mołotowa największe kłębowiska porastający ch bruk pnączy, by te nie rozrastały się w kierunku tery torium enklawy, ale wszy scy mieli świadomość, że ich wy siłki, choć na razie dość skuteczne, już wkrótce przestaną mieć znaczenie. Nauczy ciel by ł tam razem z nimi, i to niejeden raz. Widział na własne oczy, jak nowe ży cie pochłania teren dawnego parku, jak dziwaczne rośliny, który m nikt nie nadał i nie nada już nazw, piętrzą się, sięgając tu i ówdzie wy żej niż wieże widocznego do niedawna w oddali goty ckiego kościoła. Za który mś razem osmalone spiczaste konstrukcje, które przetrwały nawet bły sk jaśniejszy od miliona słońc i towarzy szące mu kataklizmy, zniknęły w sinej gęstwinie, jakby nigdy ich tam nie by ło. Zamiast nich kłębiły się przedziwne, żerujące na sobie wzajemnie, jadowite, trujące, pasoży tujące rośliny i grzy by. Na szczęście dla Nauczy ciela i jego sy na trasa wy znaczona przez kowala pozwalała im ominąć to przeklęte przez Boga i ludzi miejsce, w który m roiło się także od zmutowany ch zwierząt nowej ery. Pamiętający omiótł wzrokiem odległy hory zont, na który m widać by ło pokry te bulwiasty mi roślinami ruiny wy znaczające jakże bliski skraj Strefy Zakazanej, a potem, złoży wszy dłoń na ramieniu Niemoty, odwrócił się i ruszy ł wolny m krokiem w kierunku znajdującego się kilkanaście metrów dalej skrzy żowania. Dwieście metrów dalej kry ł się pierwszy cel jego podróży. Niewielki placy k, na który m przed wojną mieścił się skwerek po części pokry ty roślinnością, po części asfaltem. Ocaleni jednak zadbali, by nic nie mogło wy rosnąć ze skażonej ziemi. Każde kłącze, które przebijało warstwę czarnej gleby, by ło naty chmiast karczowane albo palone. Mieszkańcom enklaw wy starczało, że sty mulowane promieniowaniem rośliny rozpanoszy ły się na przy legający ch do Odry terenach działkowy ch i w pobliskim parku. Te dwieście metrów, które Nauczy ciel i jego sy n musieli teraz pokonać, miało by ć jedy ny m ich kontaktem z powierzchnią, przy najmniej do chwili minięcia kanałów pod Strefą Zakazaną, a może nawet aż do samego Miasta. Innej drogi ucieczki z domeny kontrolowanej przez Białego nie by ło – patrole nie wy puściły by Pamiętającego za bary kady strzegące podziemny ch wy jść z enklawy, a gdy by nawet udało mu się jakimś cudem przekonać strażników, ci naty chmiast donieśliby o jego wy jściu albinosowi, który bez chwili wahania wy słałby za uciekinierami pościg. Plan kowala zakładał, że zbiegowie wrócą do podziemi za pierwszy m załomem tunelu tranzy towego, w miejscu odległy m o niecałe sto metrów od bary kady. W uliczce przy skwerze znajdowała się studzienka prowadząca do kanału będącego łącznikiem pomiędzy enklawą Innego a sąsiednią, jeszcze mniejszą społecznością, zarządzaną od wielu lat przez obieraną co jakiś czas Radę Starszy ch. Sady ba pseudodemokratów nie by ła jednak kolejny m celem wędrówki Nauczy ciela, jego sy na i przewodników, który ch powinien spotkać w piwnicach pobliskiej kamienicy. Tunel, do którego zejdą wspólnie, miał bowiem wiele odnóg – jedna z nich pozwoli im obejść teren kontrolowany przez albinosa i skierować się do enklaw leżący ch pomiędzy ty m miejscem a skrajem Strefy Zakazanej. Jeśli wszy stko pójdzie zgodnie z planem, Nauczy ciel

dotrze tam jeszcze tego popołudnia, zanim wszy scy zbieracze wrócą z powierzchni. Gdy Biały odkry je podstęp, obaj uciekinierzy będą się znajdować poza zasięgiem jego długich rąk. O ile Stannis nie kłamał… Zbliżając się do kolejnego rozwidlenia ulic, Nauczy ciel zszedł na chodnik i zwolnił. Podekscy towany Niemota naśladował każdy jego ruch. Nie by ł to jego pierwszy wy pad na powierzchnię. Ojciec zabierał go tam sy stematy cznie od kilku lat, nigdy jednak nie oddalili się tak bardzo od wejścia do enklawy. Zazwy czaj szli do najbliższego punktu obserwacy jnego, a że te umieszczano na stry chach pobliskich kamienic, wy starczy ło przebiec do pierwszej z brzegu klatki schodowej albo wspiąć się po prowizory czny ch drabinach na piętro i dalej, schodami, dotrzeć na poziom dachu. Z takich miejsc Niemota gapił się z otwarty mi ustami na pozostałości nieznanego mu świata. Miasta, w który m się urodził, ale którego nie mógł pamiętać. Dzisiaj chłopak znalazł się dużo dalej od bezpieczny ch tuneli niż kiedy kolwiek wcześniej, a by ł to dopiero początek ich wspólnej wy prawy. Nic więc dziwnego, że ojciec miał go cały czas na oku – sprawdzał też co chwilę, czy przejęty rozpoczy nającą się przy godą ży cia chłopak pamięta o kilku prosty ch komendach, które wpajał mu w ciągu minionej doby. Uniesienie dłoni, zaciśnięcie jej w pięść. Nauczy ciel zerknął przez ramię. Świetnie. Niemota skulił się przy ścianie, obok wy łamanego przed laty wejścia do niewielkiego sklepiku. Dy szał tam ciężko ze wzrokiem wbity m w rękę ojca. Pamiętający rozprostował wolno palce. Możesz wstać, chłopcze, pomy ślał, zadowolony z udanej próby. Sam skupił zaraz całą uwagę na wy palony m do gołej ziemi skwerku. Mimo dłuższej obserwacji nie zauważy ł w jego okolicy żadny ch śladów ży cia. Dobrze. Machnął palcami i minąwszy narożnik, ruszy ł wzdłuż ściany. Kry jówka, w której mieli czekać na niego dwaj ludzie kowala, mieściła się w piwnicach najbliższej kamienicy, do której wejście zasłaniała pry zma gruzu z zarwany ch balkonów. Prześwit w górnej części otworu po drzwiach by ł jednak na ty le duży, że człowiek mógł się przezeń prześlizgnąć, nie robiąc zby t wiele hałasu. Nauczy ciel otworzy ł chroniącą go kratownicę, a potem, gdy ty lko znaleźli się obaj wewnątrz budy nku, zabezpieczy ł ją ponownie, zasuwając pośpiesznie oba skoble. To także stanowiło część ruty ny związanej z uży waniem kry jówek. Na klatce schodowej by ło ciemno choć oko wy kol. Zbieracze zabili okna na półpiętrze, aby ich schronienia nie wy patrzy ły przelatujące między działkami a parkiem skrzy dłocze. Blask przedostający się przez otwór nad rumowiskiem rozjaśniał mrok ty lko przy wejściu, dalej by ła już ty lko ściana litej smoły. Tak to przy najmniej wy glądało z perspekty wy obu uciekinierów. Niemota zaczy nał się bać. Przy goda skończy ła się w momencie wejścia w mrok. W końcu dotarło do niego, że ty m razem nie przy szli na powierzchnię dla czy stej rozry wki. W kamienicy panowała niczy m niezmącona cisza. Nauczy ciel klasnął dwa razy. Po kilku sekundach, zagry zając wargę, powtórzy ł sy gnał. Nie wiedzieć czemu nadal czuł irracjonalną obawę, że Stannis ukartował to wszy stko, żeby wy stawić ich Białemu. Zdawał sobie sprawę z niedorzeczności tego zarzutu – zwłaszcza w świetle wcześniejszy ch wy darzeń – lecz wciąż nie umiał się pozby ć natrętnej, niepokojącej my śli o zdradzie. Niemniej jedno nie ulegało kwestii. Tutaj i teraz zy ska odpowiedź, czy zawierzenie kowalowi by ło największy m błędem jego ży cia.

Stuk, stuk. Stuk, stuk. W oddali ktoś uderzał kijem o futry nę. Moment później rozległ się cichy grzechot, po który m ciemności przeszy ło migoczące z początku, jaśniejące z chwili na chwilę światło. – Zachodźcie – odezwał się ktoś ochry pły m, nieznany m Pamiętającemu głosem. Snop światła rozjaśnił obłażący z farby sufit. Stalker skierował latarkę w górę, by nie oślepiać przy by szów. Nauczy ciel chwy cił sy na za ramię. Gdy jego palce spoczęły na skórzanej bluzie, wy czuł lekkie drżenie. Chłopak nadal miał stracha. Pociągnięty przez ojca poszedł jednak posłusznie w kierunku schodów prowadzący ch do piwnicy. By ło ich tam dwóch, tak jak powiedział Stannis. Szczupły ch, zarośnięty ch, brudny ch. Podobny ch do siebie jak dwie krople krwi. Ty powy ch stalkerów, jak nazy wano ludzi, którzy wy bierali ułudę wolności i woleli przemierzać bez końca sieć bezpańskich tuneli, niż osiąść na stałe w którejś z liczny ch społeczności podziemi. Pamiętający nie dziwił im się specjalnie. Sam spędził na podobnej włóczędze kilka lat ży cia, gdy by ł jeszcze młody i głupi, choć na pewno o wiele mądrzejszy od ty ch biedaków, na który ch teraz patrzy ł. Obaj stalkerzy mieli po dwadzieścia kilka lat, a już wy glądali na ludzi w najlepszy m razie o dekadę starszy ch. W ostry m świetle latarki widział ich wy chudłe, pokry te liszajami wrzodów twarze świadczące o ty m, że długie obcowanie z promieniowaniem zrobiło swoje. Mimo to szanował wy bór ty ch chłopaków – egzy stowanie pod kamienny m niebem, gdzie dzień nie różni się niczy m od nocy, przy tłaczało czasem nawet jego. Miewał w takich chwilach wrażenie, że ułożone półkoliście cegły zacieśniają się wolno, jakby chciały zmiażdży ć kruche ciała ofiar zwabiony ch w pułapkę pozornego bezpieczeństwa. Otrząsnął się z tej my śli, gdy usły szał trzask zamy kany ch za plecami drzwi. Latarka zgasła, ale zanim to się stało, drugi ze stalkerów zdąży ł zapalić lampę łojową. Chwilę później zapłonęła jeszcze jedna. Obie trafiły na przeciwległe krańce pry mity wnego stołu. Złotawe światło wy doby ło z mroku znajome kształty. Znoszony plecak i dwa chlebaki. Te same, które Stannis obiecał przemy cić na powierzchnię. Nauczy ciel przejrzał szy bko ich zawartość. Wszy stko by ło na miejscu. Broń, żarcie, sprzęt, ubrania na zmianę. Mogli ruszać choćby zaraz. Przekazał chlebaki sy nowi, podał mu też pas z dwoma nożami i krótką maczetę. Na koniec wy jął z kieszeni cienką linkę. Na obu jej końcach zawiązał wcześniej pętle. Pierwszą zacisnął na nadgarstku Niemoty, drugą nasunął na własną rękę. To by ło kolejne wy my ślone przez niego zabezpieczenie, a zarazem sy stem komunikacji. Szarpnął linką raz. Odpowiedź poczuł niemal naty chmiast. Zanim zarzucił plecak na ramię, spojrzał na czekający ch spokojnie mężczy zn. – Jesteśmy gotowi – powiedział.

Więcej na: www.ebook4all.pl

11

Dotarcie do studzienki by ło zwy kłą formalnością. Publiczne włazy znajdujące się na ziemi niczy jej nie by ły zamy kane ani blokowane, aby każdy, kto znajdzie się w potrzebie, miał możliwość szy bkiej ewakuacji do podziemi. Stalkerzy dbali o stan takich przejść, ponieważ to im przy dawały się najczęściej. Jeden z bliźniaków wsunął właśnie końcówkę łomu w otwór i sprawny m ruchem podźwignął ciężką klapę. Drugi przy stanął w ty m czasie kilka kroków dalej, lustrując czujny m wzrokiem okolicę. Przy łoży ł strzałę do na wpół naciągniętej cięciwy. Zwy kły grot nie powstrzy małby atakującej bestii, o czy m wszy scy doskonale wiedzieli, łącznie z Niemotą, dlatego w takich sy tuacjach uży wano wy łącznie zatruty ch. Nasączone jadem sarlaka ząbkowane ostrza mogły sparaliżować każdego małego przeciwnika albo spowolnić większego. A w sy tuacji kry zy sowej o ży ciu i śmierci człowieka decy dowały czasem ułamki sekund. Niemota odetchnął z ulgą, gdy ty lko znalazł się w ciasny m kanale – to by ł jedy ny świat, jaki dobrze znał; ty lko pod kamienny m niebem czuł się pewnie, choć wy chowanemu na powierzchni Pamiętającemu wciąż wy dawało się to dziwne. Zanim klapa wróciła na swoje miejsce, w ciemności rozległo się znajome grzechotanie. Szczuplejszy z bliźniaków zakręcił korbką, podładowując akumulator latarki. Wąski snop światła omiótł obłe betonowe ściany przepustu, wy łuskując namalowane na nich sy mbole i drogowskazy. Nad długą poziomą czerwoną linią, zakończoną na obu końcach grotami strzałek, widniał z jednej strony napis INNI i liczba 50 oznaczająca liczbę kroków potrzebny ch na dotarcie do granicy enklawy Innego, a pod przeciwległy m krańcem mieścił się niewiele dłuższy napis: RADNI 170. Mniej więcej pośrodku znaku Nauczy ciel dostrzegł pionową kreskę pozbawioną jakichkolwiek zakończeń. Nad nią i pod nią umieszczono krótkie listy nazw pozostały ch enklaw. Ostatnie napisy wy malowano znacznie większy mi literami. Ten u góry głosił, że wy bierając południową odnogę, można dotrzeć aż do Nowego Waty kanu, natomiast najniższy wskazy wał Strefę Zakazaną. Uciekinierzy ruszy li na zachód, gdy ty lko zamy kający pochód stalker znalazł się w tunelu.

Musieli iść gęsiego, pochy lając głowy. Większość kanałów i przepustów w tej okolicy miała średnicę półtora metra. Z tego też powodu enklawy powstawały głównie na ty ch odcinkach podziemi, gdzie nowoczesna sieć łączy ła się ze znacznie mniej klaustrofobiczną poniemiecką infrastrukturą albo wy łączony mi na długo przed Atakiem tunelami datowany mi jeszcze na dziewiętnasty wiek. Nauczy ciel zwiedził w pierwszy ch latach podziemnej gehenny wiele takich wiekowy ch kanałów. Mimo ogromnej niestabilności stary ch konstrukcji ocaleni bardzo chętnie przekuwali się do zamurowany ch dawno temu kory tarzy, które w porównaniu z socjalisty czną częścią kanalizacji wy glądały jak pałace przy lepiankach. Ta śmiałość miała niestety swoją cenę. Niejedna rodzina zginęła pod osuwiskami, gdy naruszone zębem czasu i wstrząśnięte mocą tak bliskiej eksplozji nuklearnej sklepienia waliły się z łoskotem, grzebiąc niekiedy całe osady. Jedno z takich miejsc znajdowało się opodal, na trasie wędrówki Pamiętającego i jego sy na. Zapaliwszy lampy, stalkerzy zaprowadzili uciekinierów do pobliskiego skrzy żowania i tam skręcili w lewo, nie patrząc nawet na kolejne drogowskazy. Na ty m odcinku minęli ty lko jednego człowieka, śpieszącego na wschód kuriera, który nie zaszczy cił ich nawet zdawkowy m spojrzeniem. Nauczy ciel i Niemota wzorem przewodników oparli się o obłą ścianę, by zrobić mu przejście. Dwieście metrów od miejsca, w który m go spotkali, kanał rozwidlał się w dużej komorze. Dwa idealnie okrągłe wy loty tuneli, do który ch trzeba by ło wspiąć się po wbity ch w betonie klamrach, prowadziły dalej na zachód, trzeci natomiast, położony nieco niżej, biegł prosto na północ, oni jednak nie wy brali żadnego z nich, mimo że nad każdy m otworem widzieli po cztery albo i więcej nazw. W ty m miejscu bowiem uciekinierzy musieli zejść na niższy, starszy poziom kanałów, jeśli chcieli uniknąć niepotrzebny ch opóźnień przy przechodzeniu przez leżące po drodze enklawy. To by ł kolejny z przemy ślany ch punktów planu Stannisa. Użeranie się ze strażnikami na punktach kontrolny ch zabrałoby wędrowcom zby t wiele cennego czasu. Zwłaszcza gdy by trafili na służbistów, a ty ch nie brakowało w każdej gwardii. Z tego też powodu kowal radził, by wy brali leżące kilka metrów niżej rzadko uczęszczane stare tunele. Dzięki nim mogli ominąć enklawę Liceum i leżącą dalej za nią, zwaną Kapitolem. Tą trasą, z tego, co sły szał Nauczy ciel, ostatnimi czasy poruszali się wy łącznie stalkerzy. Uciekinierzy odczekali chwilę w komorze, aż napotkani w niej objuczeni ciężko mężczy źni, którzy szli w przeciwny m kierunku, zniknęli za zakrętem tunelu. – To naprawdę bezpieczne, jeśli uży wa się masek – dostrzegłszy wahanie na twarzy Nauczy ciela, zapewnił półgłosem ten z braci, który wcześniej otwierał pochód. – Przy szliśmy po was dołem – dodał, wskazując zabezpieczony zwy kłą kratą otwór w betonowej podłodze. Pamiętający pokiwał głową w zamy śleniu. Zerkający w jego kierunku stalker uznał, że ten gest oznacza zgodę, i naty chmiast przy klęknął, by podnieść zabezpieczoną jedną zasuwką kratę. – Zaczekaj – poprosił Nauczy ciel, zaskakując przewodnika. – Nie ma się czego obawiać – poparł brata drugi stalker. – Ludzie opowiadają straszne rzeczy o ty ch miejscach, ale to wszy stko bujdy. – Zdawał się mówić solennie i szczerze. Pamiętający wiedział, że go nie okłamują. Jego wahanie nie wy nikało ze strachu przed

nieznany m ani z obawy o ży cie. Ludzie Stannisa, nie mogąc wiedzieć, że miejsce to nie jest mu obce, przy puszczali, że zląkł się złej sławy, jaka otaczała znajdujące się pod ich stopami tunele. Prawda by ła jednak o wiele bardziej skomplikowana. Trzy naście lat temu, gdy ekipy kopaczy z okoliczny ch enklaw przebiły się przez gruby mur, który m zablokowano wy lot kory tarza znajdującego się na niższy m poziomie podziemi, dokładnie pod tą komorą, oczom zdumiony ch ludzi ukazał się zadziwiający widok. Nitka dziewiętnastowiecznego kanału prowadziła do wielkiego pomieszczenia składającego się z czterech identy czny ch, równoległy ch naw. Każda z nich miała pięćdziesiąt metrów długości, cztery metry szerokości i ty le samo wy sokości, licząc do szczy towego punktu łuków sklepienia, które podpierało dwadzieścia gruby ch filarów. Czy m by ło to miejsce i do czego służy ło, tego nikt nie wiedział. Najprawdopodobniejsza wersja mówiła o zbiorniku retency jny m, w który m gromadziła się woda zbierana przez okoliczne burzowce, jeśli przepustowość sy stemu nie wy starczała do jej naty chmiastowego odprowadzenia. Prawdziwości tej teorii nie udało się jednak potwierdzić. Czy mkolwiek by ła ta komnata, wy dawała się idealny m miejscem na założenie kolejnej enklawy. Mieszkańcy okoliczny ch przeludniony ch sady b zaczęli więc walczy ć o przy wilej przeprowadzenia się do Katedry, jak nazwano, nie bez racji, tajemniczą komorę. W enklawie Innego urządzono nawet loterię, której zwy cięzcy – równo czterdzieści sześć osób – mieli dostąpić zaszczy tu przeniesienia się do podziemnego pałacu. Wśród szczęśliwców by ła także Anansie, drobniutka muzy kalna dwudziestodwulatka, którą Pamiętający poznał wkrótce po przy by ciu do Wolny ch Enklaw i z którą się wówczas związał na dobre i na złe. Ziry tował go fakt, że wzięła udział w loterii bez jego wiedzy, ale z drugiej strony cieszy ł się na perspekty wę przeprowadzki – wy losowani ocaleni mogli bowiem zabrać do nowej enklawy swoich najbliższy ch. Inny miał jednak obiekcje i wy rażał je dość jasno. Nie w smak mu by ła utrata najbardziej zaufanego człowieka. Dopiero gdy zrozumiał – ukierunkowany umiejętnie przez Nauczy ciela – że może by ć to okazja do zdoby cia kontroli nad nowo powstałą społecznością, przestał piętrzy ć przeszkody. Anansie wy ruszy ła do Katedry jako jedna z pierwszy ch. Chciała zabrać ze sobą Niemotę, lecz dzieciak bał się opuścić ojca, w czy m nie by ło nic dziwnego, w końcu miał go obok siebie od chwili, gdy zaczął kojarzy ć. W każdy m razie stanęło na ty m, że Pamiętający dołączy do osadników, jak ty lko podszkoli swojego następcę, co miało potrwać kilka ty godni, nie dłużej. Odprowadził więc Anansie do Katedry, pomógł jej wy brać miejsce, w który m mieli wspólnie zamieszkać – pod ścianą za piąty m filarem w ostatnim rzędzie. Najdalej od wejścia, za to pod wy lotem zablokowanego na amen kanału. Wy pełniona skamieniały m osadem, wy stająca na metr rura nadawała się idealnie na pięterko ich planowanego boksu i… dodatkowe pomieszczenie, w który m mieliby odrobinę pry watności przy dorastający m dzieciaku. Trzy dni później podczas lekcji Nauczy ciel poczuł lekkie drżenie podłogi. Wiedział, co ono oznacza, nie przy puszczał jednak, że kataklizm mógł dotknąć miejsca, które miało stać się jego domem. Nie podejrzewał tego nawet wtedy, gdy gwardziści ogłosili alarm, waląc jak szaleni w wiszące na łańcuchach sztaby żelaza będące w enklawie odpowiednikami dzwonów. Po dziś

dzień miał do siebie pretensje, że nie pojawił się na miejscu zawału wcześniej, choć przecież zdawał sobie sprawę, że nawet to niczego by nie zmieniało. Sklepienie Katedry runęło, gdy przeprowadzający się tam ludzie zaczęli wy kuwać w sklepieniu otwory celem polepszenia cy rkulacji powietrza. Wy starczy ło naruszy ć strop w kilku miejscach, by doszło do reakcji łańcuchowej i zawalenia się całej konstrukcji. Ty siące ton ziemi i gruzu zasy pały zaskoczony ch osadników, miażdżąc ich w jednej chwili. Pamiętający nie miał pojęcia, gdzie mogła by ć w ty m momencie Anansie, podejrzewał jednak, że pracowała przy własny m boksie, a jeśli tak… Upierał się, by ratownicy spróbowali dotrzeć do najdalszego rogu komory, ry jąc tunel wzdłuż ściany, ale prowadzący akcję przy wódcy odwołali ludzi po dwóch dniach ciągłej pracy, jak ty lko zauważy li, że znajdujące się w okolicach wejścia resztki sklepienia, które jeszcze nie runęły, są bardzo niestabilne i także grożą zawaleniem. Potem cały mi latami Nauczy ciel obiecy wał sobie, że spróbuje przekopać się na własną rękę, by sprawdzić, czy nie miał racji, my śląc, że strop przy samej ścianie nie runął albo że zawalił się dopiero po pewny m czasie, dając Anansie szanse na wspięcie się do rury i przeży cie. Wszy scy radzili mu, żeby sobie darował, on jednak uparcie zadręczał się my ślami o ty m, jak bardzo jego kobieta musiała by ć przerażona, gdy opadł py ł i zdała sobie sprawę, że czeka ją powolna śmierć przez uduszenie. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy znalazł człowieka, który wy liczy ł mu, na jak długo wy starczy łoby powietrza w tak niewielkiej zamkniętej przestrzeni. Wy niki – za każdy m razem, a przy jmował naprawdę różne warianty – wskazy wały jednoznacznie, że Anansie nie miała najmniejszy ch szans na doczekanie ratunku. Przery cie się na taką odległość, nawet gdy by nie przerwano prac, trwałoby o dzień albo i dwa dłużej, niż dawały jej wy liczenia. To by ł jedy ny powód wahania Nauczy ciela. Gdy Stannis wy łuszczy ł mu, którędy prowadzi trasa, poczuł niepewność, ale nic nie powiedział. Sądził, że zdoła zapanować nad emocjami i da radę zejść do tego masowego grobowca, w który m pogrzebano także jego marzenie o założeniu rodziny. Po tamty m wy padku miał jeszcze kilka kobiet, ale z żadną nie związał się już tak mocno, jak z Anansie. Nie chciał przeży wać po raz drugi takiego bólu, jaki poczuł wtedy, gdy wy prowadzano go rozhistery zowanego z kanału, przed który m teraz stał. – Czy to naprawdę konieczne? – zapy tał w końcu lekko drżący m głosem. Stalkerzy spojrzeli po sobie znacząco. Widzą we mnie wyłącznie zestrachanego cywila i niech tak zostanie, pomy ślał. – Jeśli chcesz, możemy iść górą – rzucił jeden z nich, nie kry jąc zniecierpliwienia – ale musisz się zdecy dować teraz. Każda chwila zwłoki zmniejsza wasze szanse na… – Ile czasu możemy stracić? – To py tanie zostało zadane ty lko po to, by odwlec moment podjęcia decy zji. – Cztery posterunki… – rzucił pierwszy ze stalkerów, wciąż klęczący przy kracie. – Pół godziny trzeba liczy ć, na każdy rzecz jasna. Mamy przy sobie sporo broni, więc nie obejdzie się pewnie bez wizy ty u kogoś z władz enklawy, a to dodatkowa strata czasu. Powiedziałby m, że w najlepszy m razie wy jdziemy z Fortu za cztery godziny. Dołem dotrzemy w to samo miejsce

dziesięć razy szy bciej, ale jeśli masz z ty m problem… – Zawiesił wy mownie głos. Nie mieściło mu się w głowie, że człowiek z tatuażem na skroni może by ć aż tak bojaźliwy. Zaczy nał nawet podejrzewać, że ma do czy nienia z kimś, kto kazał zrobić sobie taką dziarę, aby ty lko zgry wać twardziela. Nauczy cielowi wy starczy ło te kilkanaście sekund zastanowienia. Uznał, że przed odejściem powinien pożegnać kobietę, u boku której pragnął się zestarzeć. – Schodzimy – zakomenderował, przy garniając sy na do siebie.

12

Powietrze w tunelach na niższy m poziomie cuchnęło stęchlizną. Tutaj, w odróżnieniu od kanałów uży tkowy ch, nie by ło wenty lacji, dlatego stalkerzy kazali uciekinierom włoży ć maski, zanim pozwolili im zejść do wąskiej studzienki. Nauczy ciel zawahał się raz jeszcze, gdy mijał miejsce, w który m kiedy ś znajdował się mur odcinający resztę tego poziomu. Dziś nie został po nim nawet ślad – idealnie okrągły wlot tunelu by ł jednakowo szary, a za nim kry ł się wy łącznie mrok rozjaśniany teraz światłem latarki i obu lamp. Jedna z łojówek trafiła w ręce Pamiętającego. Teraz ty lko Niemota nie mógł sobie przy świecać. Nie musiał jednak tego robić, szedł za ojcem krok w krok, spięty, rozdy gotany, jak wtedy w bramie, gdy po raz pierwszy dotarło do niego, że nie są na wy cieczce. Wy lot lejkowatego burzowca by ł krótki, miał zaledwie kilka metrów, za nim zaczy nała się komora Katedry, dzisiaj zredukowana do wąskiego przejścia wzdłuż jednej ze ścian. Zwały gruzu zmieszanego z ziemią odgarnięto ty lko przy samy m murze, by ratownicy mogli poruszać się bez większy ch przeszkód. W kilku miejscach z osy piska wy stawały szczy ty filarów i ocalałe cudem fragmenty sklepienia. W mdły m blasku lamp łojowy ch, tutaj dodatkowo stłumiony m mniejszą zawartością tlenu, wy dawały się poruszać, jakby wstrząs, który doprowadził do zawalenia się stropu, trwał nadal. Nauczy ciel spuścił wzrok. Pięćdziesiąt metrów to wiele, zwłaszcza dla ludzi ży jący ch w klaustrofobiczny ch podziemiach, ale pokonanie tego dy stansu zajmowało ty lko chwilę. Jeszcze moment i opuści to cmentarzy sko na zawsze. Jeszcze chwila i zostawi za sobą jeden z najgorszy ch koszmarów. Gdy prowadzący stalker dotarł do przeciwległego krańca Katedry, Pamiętający przesunął lampę w lewo i rzucił okiem na widoczny wciąż wy lot tunelu, który drąży ł na zmianę z kilkoma inny mi ratownikami do chwili, gdy niestabilna ziemia osy pała się ponownie, niemal grzebiąc go pod sobą. Wy ciągnięty w ostatniej chwili nadal nie baczy ł na niebezpieczeństwo, chciał od razu wrócić do przerwanej pracy, ale wy prowadzono go stąd siłą i nie pozwolono mu wrócić, dopóki nie opadły emocje i nie zgasła ostatnia iskierka nadziei.

– Biedne sukinsy ny – zamy kający pochód chudzielec zauważy ł ten ruch Nauczy ciela i przeżegnał się insty nktownie. Gdzieś tutaj, pod ty mi zwałami, leżało ponad sto pięćdziesiąt ciał. Mężczy zn, kobiet i dzieci, którzy sądzili, że chwy cili Pana Boga za nogi i dostali szansę na nowe, lepsze ży cie. – Ty le dobrego, że zginęli na miejscu. Pamiętający wzdry gnął się, sły sząc te słowa. On nigdy nie miał co do tego pewności. Aż dziw, że w nawiedzający ch go przez lata koszmarach widział twarz tamtej kobiety, a nie Anansie… Prowadzący ich stalker wy jął z plecaka zakończoną kotwiczką linę. Rozwinął ją, rozkoły sał w lekko ugiętej ręce, a potem rzucił z szerokim rozmachem, za pierwszy m razem zaczepiając jedno z ramion o otwartą na oścież kratę, która powinna chronić wy lot znajdującego się wy soko nad ich głowami kanału. Szarpnął gruby sznur kilka razy dla sprawdzenia, a potem zaczął się sprawnie wspinać. Nauczy ciel nie zwracał na niego uwagi. Stał na skraju osy piska głęboko zamy ślony, głaszcząc uspokajająco roztrzęsionego Niemotę. Chłopak na pewno pamiętał roześmianą kobietę, której usta poruszały się często w niezrozumiały dla niego sposób. Dzięki wy siłkom ojca i samozaparciu nauczy ł się w końcu czy tać z ruchu warg, lecz nie pojął nigdy konceptu muzy ki i iry tował się nieodmiennie, gdy Anansie zaczy nała nucić, ponieważ nie widział żadnego sensu w wy mrukiwany ch przez nią sy labach. O ty m, że nie zostawiła ich, ty lko zginęła, dowiedział się dopiero po kilku latach, gdy Nauczy ciel uznał, że jest wy starczająco dojrzały, by znieść wiadomość o śmierci kogoś bliskiego. Nie powiedział sy nowi jedy nie, gdzie straciła ży cie. Nie chciał, by Niemota wy prawił się lekkomy ślnie poza enklawę, ponieważ światu, w który m przy szło im ży ć, daleko by ło do doskonałości, podobnie zresztą jak większości ocalony ch. Teraz, w końcu podjąwszy decy zję, zwrócił się twarzą do sy na, zsunął maskę na czoło i uniósł lampę tak, by rzucany przez nią blask usunął cień z okolicy ust. – Tutaj zginęła Anansie. – Nie wy powiedział ty ch słów na głos, zaimitował je jedy nie, nie chcąc, by stalkerzy poznali prawdziwy powód jego wahania. Niemota zrobił wielkie oczy. Najpierw zerknął bojaźliwie przez ramię, potem odwrócił się całkiem. Spoglądał na zwały ziemi sięgające od stropu do jego stóp. Trwało ty lko chwilę, zanim zadał py tanie. Wskazał dwoma palcami na swoje oczy, po czy m rozłoży ł ręce w py tający m geście. Pokaż gdzie. Lata temu, gdy okazało się, że opóźniony w rozwoju chłopak nie będzie sły szał ani mówił, Pamiętający zrobił wszy stko, by znaleźć osobę, która zna języ k migowy lub chociaż wie, gdzie można znaleźć podręcznik, z którego mógłby nauczy ć dzieciaka migania. Niestety albo miał wielkiego pecha, albo tak niewielu głuchoniemy ch zdołało przetrwać Atak. Pozostało mu więc stworzy ć własny sposób komunikacji z sy nem. I zrobił to tak, jak umiał. Z czasem ulepszy li wspólnie sy stem znaków na ty le, że mogli rozmawiać na wiele tematów. Pokaż gdzie! Szturchnięcie pogrążonego w my ślach ojca zastąpiło wy krzy knik. Ponaglony warknięciem drugiego ze stalkerów Nauczy ciel opuścił maskę na twarz. Zanim jednak ruszy ł w kierunku liny, wskazał palcem ledwie widoczną jamę. To tam znajdował się kiedy ś początek

drążonego przez niego tunelu ratunkowego. Dwa wy prostowane palce. Zaciśnięta pięść. Dwadzieścia. Potem gest imitujący kroki. – Dość już tego pajacowania! – zawołał z góry przewodnik, potrząsając liną. Wspięli się kolejno do niskiego tunelu o płaskim dnie. Kiedy ś by ł to jeden z wielu kanałów, który mi deszczówka bądź breja z roztopionego śniegu spły wały przez Katedrę do głównego kolektora. Obecnie stanowił część odcięty ch podziemi, który m prędzej groziło zawalenie niż ponowny kontakt z wodą. Gdy wszy scy znaleźli się na górze, stalkerzy wciągnęli linę i zamknęli okrągłą kratę, dociągając ją do pordzewiałej, ale wciąż solidnej ramy. Przy spawany uchwy t wszedł z głośny m zgrzy tem w wąską szczelinę osłony zamka, zrobionej z długiej na prawie metr rury, i został naty chmiast zamknięty na znajomo wy glądającą kłódkę. Przewodnik zauważy ł ciekawość w oczach Nauczy ciela. – Poży czona od kowala – wy jaśnił, szczerząc zęby. – Zazwy czaj nie zamy kamy tego przejścia, ale Stannis poprosił, żeby śmy zrobili wszy stko co w naszej mocy, żeby opóźnić ewentualny pościg. – Spry tnie to wy kombinowaliście – pochwalił go Pamiętający, zaglądając do rury. – Mój wy nalazek – pochwalił się drugi ze stalkerów. – Z zewnątrz nie do otwarcia – dodał z dumą. Miał rację. Człowiek, który wspiąłby się na kratę, jak oni przed chwilą, nie miał szans na dosięgnięcie ukry tej kłódki. Rura by ła dłuższa od ludzkiego ramienia. Jeśli Biały spróbuje pójść skrótem, czeka go niemiła niespodzianka i kolejny kwadrans opóźnienia. Pokonanie wcale nie tak długiego kory tarza zajęło im niemal dwadzieścia minut. Marsz w głębokim przy siadzie, a chwilami wręcz na czworaka by ł trudny i wy czerpujący nawet dla ludzi od lat przy zwy czajony ch do tego rodzaju akty wności, a Nauczy ciel i jego sy n nie wędrowali po tunelach od lat. W końcu jednak dobrnęli jakoś do kolejnej studzienki i padli tam na ceglane podłoże, dy sząc jak rekruci po wielokilometrowy m biegu. Pokonali trzy sta pięćdziesiąt metrów niższego poziomu podziemi. W sumie od chwili opuszczenia enklawy Innego przeby li niecały kilometr, a już ledwie ży li. Na ich szczęście w ty m miejscu kończy ł się najbardziej męczący etap pierwszego odcinka podróży. Po wspięciu się na dwadzieścia pięć klamer trafią do nowy ch kanałów, gdzieś między Fort a Kapitol. Muszą minąć jeszcze jedną enklawę, by znaleźć się na skraju Strefy Zakazanej. Kilkumetrowy pionowy szy b prowadził do kolejnego łącznika. Tutaj, jak w poprzedniej, niemal identy cznej komorze, mieli do wy boru trzy drogi. W poświacie bijącej od pokry wający ch sklepienie i wszy stkie ściany fosfory zujący ch neonówek ujrzeli kanał biegnący prosto na północ i dwa sąsiadujące tunele prowadzące na zachód. Przewodnik wskazał palcem na wy lot prawego z bliźniaczy ch owalny ch otworów. Umieszczony nad nim drogowskaz mówił wy raźnie, że to obwodnica, którą można dotrzeć do Ślepego Toru, na granicę Strefy Zakazanej. – Kowal sugerował, żeby śmy nie wchodzili do Kapitolu – powiedział. Pamiętający przy wołał z pamięci mapę ty ch okolic. Kapitol wbrew szumnej nazwie by ł jedną

z najmniejszy ch i najbardziej otwarty ch enklaw, przejście przez nią zajęłoby im kwadrans, nie więcej. Co ważniejsze zaś, mogliby w niej odpocząć chwilę przed dalszą wędrówką. – Okrężna droga to ty lko niepotrzebna strata czasu – rzucił, my śląc raczej o zmęczeniu sy na niż o jak najszy bszy m dotarciu do burzowca. – Zdaniem Stannisa powinniśmy ominąć wszy stkie enklawy. To może zmy lić ewentualny pościg. Poza ty m im mniej ludzi nas razem widzi, ty m lepiej dla mnie i brata. My tu zostajemy … – dodał znacząco. Nauczy ciel skinął głową. Nie musiał się przejmować ty mi kilkoma wędrowcami, który ch minęli w tunelach. Ludzie ci by li mu zupełnie obcy, zmierzali do znany ch sobie miejsc, więc nie powinno ich by ć w okolicy, gdy rozwścieczony Biały roześle swoich gwardzistów po sąsiednich enklawach. Spojrzał na zegarek. Od momentu wy jścia na powierzchnię minęło dopiero półtorej godziny. Jeśli wszy stko pójdzie zgodnie z planem, za kilkadziesiąt minut znajdą się przy bary kadzie prowadzącej do Ślepego Toru, a stamtąd będą mieli już ty lko rzut beretem do śluzy. – Dobrze. Zróbmy, jak radził Stannis. Mamy wy starczającą przewagę.

13

Czterdzieści minut. Ty le czasu zajęło im dotarcie do strefy kontrolnej przed bary kadą strzegącą wejścia na teren Ślepego Toru. Po drodze nie spotkali ży wej duszy, co nie dziwiło ich specjalnie – ludzie emigrowali z ty ch okolic już od kilku lat, z lęku przed rozrastającą się nad ich głowami postnuklearną dżunglą, której forpoczty pochłonęły – tak, to chy ba najodpowiedniejsze słowo – niemal cały pas graniczny i nic nie zapowiadało, by miały się w najbliższy m czasie zatrzy mać. Nieznane wcześniej, dziwaczne i śmiertelnie niebezpieczne rośliny rozprzestrzeniały się po powierzchni niemal tak samo szy bko jak fosfory zujące grzy by w tunelach. Poniemiecki kanał by ł w ty m miejscu prosty jak z łuku strzelił i na ty le szeroki, że dwaj mężczy źni mogli stanąć w nim ramię w ramię. Dzięki bladoniebieskiej poświacie wędrowcy wy raźnie widzieli cementowe półkola bary kady, czarne jak węgle szpary otworów strzelniczy ch i znajdujące się pomiędzy nimi zamknięte stalową pły tą przejście. – Kto powinien stać teraz na ty m posterunku? – zapy tał zaniepokojony przewodnik, gdy po dłuższej chwili nawoły wań nikt mu nie odpowiedział. Jego brat wy grzebał z kieszeni mocno podniszczony notes, przerzucił kilka pożółkły ch kartek, szukając odpowiedniej strony, a potem, nie odry wając wzroku od papieru, rzucił: – Rubin i Niziołek. – Hej! – zawołał stalker, próbując zwrócić na siebie uwagę gwardzistów pilnujący ch tego przejścia. Minął kabiny pry sznicowe, stanął obok zbitego z kilku desek stołu, zdjął z pleców łuk i położy ł go na nierówny m blacie. Chwilę później trafił tam również pas z jego maczetą, trzy noże i plecak z całą resztą sprzętu. Chudzielec ruszy ł przed siebie, wolny m krokiem zbliżając się do bary kady. Cały czas mówił, próbując wy wołać po imieniu oboje strażników. Zbliży ł się na dwa metry do betonowej ściany, ale wciąż nie otrzy mał żadnej odpowiedzi. To, że blokująca przejście żelazna pły ta by ła

zamknięta na cztery spusty, nie zdziwiło Nauczy ciela. W tak niebezpieczny ch czasach mieszkańcy leżącej na uboczu, niemal wy ludnionej enklawy mieli prawo chronić swoje domy w każdy dostępny sposób. Pamiętający nie rozumiał jednak, dlaczego nie zostawili nikogo na posterunku, bo o ty m chy ba świadczy ł brak odpowiedzi na wołania przewodnika, który wy glądał na zdezorientowanego i zaskoczonego takim obrotem sprawy. Zatrzy mał się właśnie tuż przed bary kadą, na skraju prowadzącej do przejścia żłobkowanej pochy lni, na którą obrońcy enklawy w wy padku ataku mogli wy lewać łatwopalne oleje, by puścić z dy mem próbujący ch sforsować umocnienia napastników. Na jednego, w dodatku nieuzbrojonego człowieka nikt nie zastosowałby jednak tej postnuklearnej broni masowej zagłady. Mimo to stalker zawahał się przed wejściem na grill, jak w żargonie gwardzistów nazy wano to miejsce. – Rubin?! Niziołek?! – zawołał raz jeszcze. – To ja, Śruba! Przy szedłem z Hufnalem, jak się umówiliśmy ! Prowadzimy klientów do Golluma! Nauczy ciel uśmiechnął się pod nosem, zerkając na stojącego przed nim stalkera. Mimochodem poznał ich niezby t ory ginalne przy domki. By ły zby t try wialne, by mógł je przy pisać do któregoś ze znany ch mu miejsc, niemniej jedno wiedział na pewno – sędzia enklawy, w której ci chłopcy się wy chowali, nie mógł należeć do ludzi inteligentny ch ani specjalnie oczy tany ch – akceptował wszy stko jak leci. Inny – on miał fantazję, to trzeba mu by ło przy znać. I dobre oko. Umiał podpowiedzieć rodzicom. Pamiętający znał go na ty le, że bez trudu wy chwy ty wał skojarzenia, które prowadziły do różny ch wy borów. Choćby jego sy n, Biały … – Kurwa mać – warknął, zerkając przez ramię. W perspekty wie tunelu nie by ło nikogo, a dzięki poświacie widział spory odcinek owalnego kanału. – Co się stało? – zaskoczony jego zachowaniem stalker sięgnął odruchowo po nóż. Stojący pomiędzy nimi Niemota także rozglądał się wokół, nie rozumiejąc podenerwowania otaczający ch go mężczy zn. – Biały. – Nauczy ciel nie musiał nic więcej mówić. Stalker odwrócił się, wy jął z chlebaka połówkę sporej lornetki i przy łoży ł okular do oka. Podregulował ostrość, po czy m opuścił ręce. – Do samego załomu nie ma nikogo – poinformował ze spokojem. – Albinos nie miałby szans dotrzeć tutaj przed nami – dodał po chwili zastanowienia. – Nawet gdy by wy ruszy ł niedługo po was, co chy ba nie jest zby t prawdopodobne. Nie – pokręcił zdecy dowanie głową. – To niemożliwe. Poza ty m górą ty m bardziej nie daliby rady nas uprzedzić – podniósł wzrok, kierując go na sklepienie tunelu. – Jak w takim razie wy jaśnisz to, że wasi kumple nie chcą nas wpuścić? – zapy tał Nauczy ciel, odwracając się twarzą do bary kady. Ty mczasem Śruba, który skupiał całą uwagę na bary kadzie, nie zauważy ł zamieszania wy wołanego przez uciekiniera. Dotarł właśnie do betonowej ściany i przemawiając nadal łagodnie, próbował zajrzeć przez jeden z otworów strzelniczy ch. Najpierw z niewielkiej

odległości, później przy łoży wszy policzek do chłodnej powierzchni. – Chy ba zasłonili go z drugiej strony, bo ciemno tam jak u stąpacza w dupie – poinformował resztę, nie kry jąc zdziwienia. – Rubin, małpo jedna, jeśli to kolejny z twoich popieprzony ch żartów, już nigdy nie tknę twojej tłustej dupy ! – wrzasnął, przy kładając usta do szczeliny w betonie. Nauczy ciel odetchnął. Jeśli tutejsi gwardziści, znajomi stalkerów, robili im czasem kawały, to mógł by ć jeden z nich. Całkiem niezły, jeśli mierzy ć go poziomem adrenaliny wstrzy kniętej do ży ł czekający ch na przedpolu ludzi. Ulga nie trwała jednak długo. Śruba wy prostował się, odwrócił bardzo powoli, zrobił dwa dziwnie chwiejne kroki i… runął szty wno jak kłoda. Hufnal zareagował z mały m opóźnieniem. Najpierw otworzy ł usta, jakby chciał coś powiedzieć, potem chwy cił za łuk. Odrzucił go jednak, zanim sięgnął do własnego kołczanu po strzałę, i ruszy ł szy bkim krokiem w kierunku brata. Te kilka sekund niezdecy dowania ocaliło mu ży cie. Pamiętający chwy cił go za ramię, a gdy stalker spróbował się wy rwać, umiejętnie założy ł mu dźwignię na bark. – Chcesz zginąć, idioto?! – wy sy czał w ucho wijącemu się z bólu mężczy źnie. Tamten pokręcił głową. – Puszczę cię, ale musisz mi obiecać, że nie polecisz od razu do niego. Ty m razem Hufnal pokiwał od razu głową. – Obiecuję – wy sy czał. Nauczy ciel cofnął ręce. Ułamek sekundy później chudzielec zerwał się do biegu. By ł wolniejszy od doświadczonego, choć dużo starszego mistrza sportów walki, więc na ty m zry wie się skończy ło. Podcięty i trafiony pięścią w skroń padł bezwładnie na beton. – Dureń… – mruknął Pamiętający, przeszukując pośpiesznie kieszenie nieprzy tomnego mężczy zny. W jednej z nich znalazł to, czego potrzebował: grube rzemienie z wy prawionej skóry szarika. Ułoży ł ręce stalkera na plecach i związał je ciasno w nadgarstkach. Potem spętał mu nogi w kostkach. To załatwiało sprawę. Przy najmniej na razie. Niemota przy glądał się temu wszy stkiemu szeroko otwarty mi oczami. W drżący ch rękach trzy mał nóż, jakby spodziewał się ataku niewidzialnego przeciwnika. Nauczy ciel poprosił gestem, by się uspokoił. Potem kazał mu schować nóż. Na py tanie, co się stało, odpowiedział zgodnie z prawdą: Nie wiem. Zostań tutaj. Pilnuj go – pokazał związanego Hufnala. Sam wy jął z chlebaka maskę przeciwgazową, nałoży ł ją i docisnął starannie wszy stkie paski. Włoży ł też skórzane rękawice, takie, jakich uży wano na powierzchni. Nie wiedział jeszcze, co zamroczy ło albo zabiło przewodnika, dlatego wolał się zabezpieczy ć na wszy stkie sposoby. Zanim ruszy ł w kierunku leżącego pod bary kadą stalkera, raz jeszcze uspokoił gestem sy na. Po chwili namy słu kazał mu także założy ć maskę. Śruba by ł martwy. Po odwróceniu na plecy Pamiętający zobaczy ł siną twarz, wy bałuszone oczy i opuchnięty nienaturalnie języ k wy stający z rozchy lony ch ust. Widok ty powy dla ofiary uduszenia lub otrucia. Nauczy ciel zerknął w stronę bary kady. Podszedł do betonowej ściany i sam zajrzał w otwór strzelniczy. Nic, ty lko ciemność.

Nieprzenikniona, jakby przestrzeń po drugiej stronie zalano gęstą smołą. Ktoś musiał zasłonić szczeliny – grzy by tutaj rozpleniły się tak bardzo, że trudno by ło znaleźć choćby kawałek wolnej ściany. Pamiętający przeszedł do drugiego otworu, lecz i tam nie zdołał niczego dostrzec. Na koniec przy jrzał się pły cie zabezpieczającej przejście. Gruba na trzy milimetry stal o charaktery sty cznej prasowanej w jodełkę powierzchni przy legała idealnie do wgłębienia w betonowy ch ścianach. Zabezpieczona od drugiej strony sztabami i łańcuchami by ła nie do ruszenia. Widział, jak budowano podobne umocnienia w jego enklawie, wiedział więc, że łatwiej by łoby rozwalić zbrojony mur, niż wy rwać z zawiasów te wrota. Tutaj kończy ła się ich droga na zachód. Przeszli taki kawał, żeby natknąć się na przeszkodę nie do przeby cia. Od drugiej enklawy ze śluzą dzieliły ich dwa kilometry tuneli. Będą musieli cofnąć się aż za Kapitol, a potem pójść na północ i… Nauczy ciel pokręcił głową. Plan kowala tak czy inaczej wziął w łeb. Niejaki Gollum, kimkolwiek by ł, miał mu przekazać wiadomość dla ludzi z Wieży oraz informacje doty czące aktualnej sy tuacji za Strefą Zakazaną. Pieprzy ć wiadomość, ale bez ty ch informacji będzie bezradny jak dziecko we mgle. A obcy szy bko ginie w tej krainie, jak mawiano za jego czasów na terenach rządzony ch żelazną ręką przez Dresów i Pasów. – Kurwa jego mać! – wrzasnął, zanim walnął z cały ch sił w stalową pły tę, która odcięła go nie ty lko do burzowca, ale i od przy szłości. Stal zawibrowała od uderzenia, metaliczny łomot odbił się setny m echem w klaustrofobicznej przestrzeni. Zanim umilkł w oddali, Pamiętający szedł już w kierunku sy na, a ten… Niemota, klęczący obok nieprzy tomnego wciąż stalkera, zerwał się nagle. Cofnął się też o krok, wy puszczając nóż z dłoni. Nauczy ciel zamarł. Usły szał za plecami cichy zgrzy t, jakby metal tarł o metal. Odwrócił się wolno, czując, że mu kark szty wnieje. Zanim spojrzał ponownie na bary kadę, zrobiło mu się zimno. Stalowa pły ta odchy lała się coraz szy bciej w asy ście pisku zawiasów i klekotu luźny ch łańcuchów. Zaskoczony ty m widokiem zdębiał do tego stopnia, że nie drgnął nawet, gdy opadająca blokada runęła na betonową pochy lnię. Gdy by stał ty lko o krok bliżej, zmiażdży łaby go na amen. – Ja pier… – Głos uwiązł mu w krtani, gdy spojrzał w nieprzenikniony mrok panujący w tunelu za bary kadą.

14

Nauczy ciel oparł nieprzy tomnego wciąż Hufnala plecami o stół, na który m przy by wający do Ślepego Toru goście zostawiali broń. Sam przy siadł naprzeciw obok Niemoty. Razem czekali, aż ogłuszony stalker odzy ska przy tomność. Nie rozwiązali go jednak, tak na wszelki wy padek. Hufnal ocknął się dopiero po kilku minutach. Dochodził do siebie powoli, krzy wiąc się przy każdy m ruchu głową. Cios, który m Pamiętający posłał go w chwilową nicość, nie by ł mocny, ale za to dobrze wy mierzony. Siniec ze skroni zejdzie dopiero za parę dni, ból zelżeje znacznie wcześniej. – Nie wierć się tak – ostrzegł Nauczy ciel, wstając. Dźwięk jego głosu przy pomniał stalkerowi, co się właściwie stało. Chudzielec szarpnął się nagle, co ty lko pogorszy ło jego sy tuację. Nie zdołał powstrzy mać odruchu wy miotnego. Różowawożółta breja wy pełniła bły skawicznie jego maskę. Pamiętający nie miał wy boru, zdarł ją bły skawicznie z twarzy rzy gającego Hufnala. – Mówiłem, żeby ś się nie wiercił! – warknął, podtrzy mując oszołomionemu mężczy źnie głowę. Stalker spojrzał na niego nienawistnie. Spróbował podnieść rękę, by obetrzeć pokry te wy miocinami usta. Nie udało się, nadgarstki miał wciąż związane za plecami. Skrzy wił się, potem splunął, by choć tak pozby ć się gory czy z ust. – Co z moim bratem? – wy charczał. – Nie ży je – odparł najspokojniej, jak umiał, Nauczy ciel. – Gdy by m cię nie ogłuszy ł, leżałby ś teraz koło niego. – Wskazał w kierunku odległej o kilkanaście kroków bary kady i pozostawionego pod nią ciała. – Rozumiesz? Odpowiedzią by ło kolejne nienawistne spojrzenie. Ty m razem jednak nieco łagodniejsze niż to przed chwilą. Chudzielec potrzebował czasu, by przetrawić wiadomość o śmierci Śruby i zrozumieć, że działania człowieka, którego eskortowali, nie by ły wy mierzone w niego. Ból głowy z pewnością nie pomagał mu w zapanowaniu nad my ślami. Pamiętający czekał więc cierpliwie

na moment, w który m uda mu się porozumieć ze stalkerem. Obserwował go jednocześnie, wy patrując pierwszy ch sy mptomów zatrucia. Nie miał pod ręką zapasowej maski. Śruba nie odłoży ł swojej z resztą wy posażenia, a uży cie przedmiotu, który znajdował się w strefie działania trucizny, gazu czy co to tam by ło, nie wy dawało się sensowniejsze od pozostawienia Hufnala własnemu losowi. Zwłaszcza że korzy stając z okazji, Nauczy ciel mógł sprawdzić, czy toksy na nadal jest akty wna. Nie wiedział, co zabiło ludzi w enklawie – po otwarciu przejścia rzucił jedy nie okiem na zwłoki leżące za bary kadą – ale domy ślał się, że podobną sy tuację zastanie w każdy m tunelu za grubą kurty ną, która oddzielała zamieszkane kanały od posterunku. Przeszukał leżący na stole chlebak, wy jął z niego szmatkę i butelkę niezby t dokładnie przefiltrowanej wody. Otarł twarz Hufnala, potem pozwolił mu przepłukać usta. Te drobne przy jazne gesty miały mu pomóc w dotarciu do stalkera. – Ból głowy za chwilę minie – obiecał, zakręcając plastikowy korek. – Dlaczego mu nie pomogłeś? – wy chry piał chudzielec, po ty m jak strzy knął resztką wody. – Nie ży ł, zanim upadł – wy jaśnił łagodny m tonem Nauczy ciel. – Nie możesz tego wiedzieć. – Uwierz mi. Tak by ło. Hufnal spróbował pokręcić głową. Szy derczy uśmieszek na jego ustach zmienił się bły skawicznie w paskudny gry mas. – Kurwa… – wy sy czał przez zaciśnięte zęby. – Cierpliwości. Masz. – Pamiętający odkręcił butelkę i przy łoży ł ją do spękany ch ust stalkera, pozwalając mu upić kilka mały ch ły czków. – To, co go zabiło, odpowiada za śmierć wszy stkich ludzi w enklawie – dodał, a gdy chudzielec zrobił wielkie oczy, pokiwał głową. – Teraz już wiesz, dlaczego nikt nam nie odpowiadał. – Wszy scy ? – wy szeptał Hufnal. – Na to wy gląda. – Ale… jak? Wy szliśmy stąd wczoraj wieczorem. Nic nie wskazy wało na to, że… – Zamilkł, potem spuścił powoli wzrok. Pamiętający cofnął się o krok. Szok mijał, ból także by ł już pewnie mniejszy. Rozsądek powinien wrócić lada moment. Chudzielec poderwał nagle głowę. Skrzy wił się, ale już nie tak mocno jak poprzednio. – Moja maska – wy szeptał błagalnie. Nauczy ciel pokazał mu pokry ty wy miocinami przedmiot. – Raczej jej nie uży jesz. – Ale trucizna… – Czy mkolwiek jest, zabija niemal naty chmiast, a ty wciąż oddy chasz. Poza ty m… – Zdjął ze stołu lampę, postawił ją przed stalkerem i podniósł klosz. Płomień zachwiał się, a potem przechy lił w stronę otwartego przejścia. Ciąg powietrza uniemożliwiał toksy nie wy dostanie się z enklawy. – Skoro tak, dlaczego sam nie zdejmiesz maski? – oburzy ł się stalker, nie dowierzając ekspery mentowi.

– Powiedzmy, że przezorności nigdy za wiele. Ty też miałby ś maskę na twarzy, gdy by nie… – Pamiętający przy pomniał mu niefortunne zdarzenie. Po dłuższej chwili milczenia Hufnal spojrzał na niego spode łba. – Wy chodzi na to, że powinienem ci podziękować za ten nokaut. – Nie obrażę się, jeśli tego nie zrobisz. – Możesz mnie rozwiązać? – poprosił chwilę później chudzielec. Nauczy ciel sięgnął po nóż. *** Kwadrans później stanęli przed otwarty m przejściem – ty le czasu stalker potrzebował na doczy szczenie maski. Nie zdecy dował się na uży cie sprzętu martwego brata, którego po krótkiej naradzie postanowili zostawić tam, gdzie padł. Woleli mieć jak najmniej kontaktów z toksy ną, przy najmniej dopóki się nie dowiedzą, co zabiło mieszkańców Ślepego Toru, a to mogli sprawdzić ty lko w jeden sposób: wkraczając w strefę mroku za betonową bary kadą. – Jakim cudem otworzy liście ten właz? – zapy tał Hufnal, zerkając podejrzliwie na stalową pły tę. – By ł otwarty – poinformował go Nauczy ciel. – Tak jakby otwarty – dodał, wskazując zwłoki kobiety leżące dwa kroki dalej pomiędzy betonowy mi ścianami. – Chy ba próbowała uciekać. Odblokowała łańcuchy, przekręciła belkę mocującą i… – rozłoży ł ręce, podchodząc bliżej ciała. – Wy gląda na to, że traciła już siły. Chciała odsapnąć, więc oparła się o murek oddzielający stanowiska ogniowe od przejścia – machnął ręką w stronę miejsca, z którego starta by ła warstwa kurzu – i tam umarła. Gdy uderzy łem w pły tę, łańcuchy musiały się poruszy ć, potrącić ciało, a ono upadając… – nie musiał kończy ć. Stalker zajrzał bojaźliwie za bary kadę. Chy ba rozpoznał martwą. – To Rubin – szepnął, po czy m gdy zahaczy ł wzrokiem o ty czkowatego mężczy znę leżącego na stanowisku po prawej, zbladł jak kreda. – I Niziołek… – Gollum też pewnie gdzieś tam leży. – Pamiętający wskazał głową mrok. – Dlaczego tu jest tak upiornie ciemno? – zapy tał po chwili Hufnal. – Lampy musiały się wy palić. – Nauczy ciel wzruszy ł ramionami. – Łoju wy starcza na trzy, cztery godziny, a ta tragedia mogła się wy darzy ć nawet wczorajszej nocy. Chudzielec pokręcił głową. – Nie o ty m mówię – wy mamrotał, nadal bojąc się przejść na teren enklawy. – A o czy m? – Dlaczego neonówki nie świecą? Pamiętający spojrzał na niego uważniej. Do tej pory zakładał, że mieszkańcy Ślepego Toru ze znany ch sobie powodów oczy ścili tunele ze zmutowany ch grzy bów. Sły szał o ty m, że co bardziej zabobonni ludzie zeskroby wali fosfory zujące neonówki ze ścian tuneli. Woleli przeby wać

w ciemnościach, niż dopuścić do obcowania z czy mś nieznany m. Choć nie by ło ich wielu, nie zdziwiłby się, gdy by wszy scy mieszkańcy pogranicza należeli właśnie do tej mniejszości. – A wczoraj świeciły ? – Jak mutantowi jajca – odparł stalker. Nauczy ciel pociągnął za sznurek, by zwrócić na siebie uwagę sy na. Niemota gapił się z otwarty mi ustami na martwego przewodnika. Widział wcześniej umierający ch ludzi, czasem potwornie okaleczony ch, nigdy jednak nie zdarzy ło mu się widzieć tak tajemniczego zgonu. Dopiero za drugim szarpnięciem odwrócił się do ojca. Latarka. Poszukaj w torbie. Kilka gestów wy starczy ło, by chłopak zrozumiał, o co chodzi. Przetrząsnął sprawnie chlebak martwego stalkera i podał ojcu anty czny przedmiot. Pamiętający zakręcił korbką, a gdy snop światła zrobił się wy starczająco jasny, minął posterunek i zbliży ł się do ściany tunelu. W blasku bijący m z szesnastu LED-ów zobaczy ł warstwę grzy bni pokry wającą ceglany wklęsły mur. Bulwiaste owocniki, które na kory tarzu za bary kadą lśniły niebieskawo, tutaj by ły czarne i… popękane. W każdej z nie większy ch od gałki ocznej kuleczek widział szeroką szczelinę. Gdy dotknął jednego z grzy bków, ten poddał się naciskowi, jakby by ł pusty. Nauczy ciel przepchnął się pomiędzy Niemotą a Hufnalem, by wrócić na kory tarz. Tam, schowawszy latarkę do kieszeni, obejrzał z bliska świecące bulwy. Te by ły całe. Nacisnął jedną, ugięła się pod palcem. Dziwne, w ich enklawie grzy by by ły twarde, jakby wy rzezano je z drewna. Naparł mocniej. Neonówka pękła z cichy m sy kiem, uwalniając chmurkę bladożółtego py łu. Odskoczy ł zdziwiony tą reakcją. Grzy b ciemniał w oczach, a obłoczek rozwiał się bły skawicznie, znikając z pola widzenia zaskoczonego człowieka. Ty lko kilka py łków osiadło na wizjerze jego maski. Pamiętający starł je szy bko, po czy m wrócił na posterunek śledzony uważnie przez obu towarzy szy. W świetle latarki przy jrzał się murkowi, z którego zsunęły się zwłoki kobiety. To, co go pokry wało grubą warstwą, nie by ło wcale kurzem, ty lko ty m samy m żółtawy m cholerstwem. Spojrzał na blednącego Hufnala. – Mamy przejebane – powiedział.

15

Nie my lił się. Po wejściu do enklawy napotkali egipskie ciemności i leżące wszędzie wokół ciała. Niemota zapalał każdą lampę, na jaką trafili po drodze, by rozproszy ć nie ty lko gęsty jak smoła mrok, ale i przepełniający go strach. A by ło się czego bać. Wszy scy mieszkańcy Ślepego Toru zginęli w okamgnieniu. Ułożenie zwłok wskazy wało, że padali tam, gdzie stali bądź siedzieli. Na twarzach wielu ofiar Pamiętający dostrzegł zaskoczenie i gry mas bólu. Śmierć przy szła szy bko, ale na pewno nie by ła lekka, o czy m przekonał się teraz na własne oczy. Ślepy Tor by ł jedną z największy ch enklaw w tej części miasta. Plątanina kanałów, w której łatwo się zgubić, zwłaszcza gdy ktoś jest nowy, stanowiła dom dla dwustu szesnastu ludzi. Tak przy najmniej twierdził Hufnal, kiedy już nabrał ponownie kolorów i chęci na rozmowę. Mówił jak nakręcony, jakby tą gadatliwością próbował zdławić dręczący go strach. Nauczy ciel nie kazał mu zamilknąć z podobnego powodu. Widok ty lu zwłok podziałał także na jego wy obraźnię. Poruszał się więc wolno, oświetlając dokładnie każdy zakamarek kory tarzy, a na rozwidleniach przy stawał dłużej, kierując latarkę to tu, to tam, jakby spodziewał się, że z ciemności wy chy nie lada moment kolcowąż albo jakaś inna bestia. Gdy by nie stalker, zatrzy małby się na pierwszy m skrzy żowaniu i tam pozostał. Na szczęście Hufnal znał to miejsce jak własną kieszeń. Może nawet urodził się albo wy chował tutaj, na pograniczu, w jednej z sąsiednich enklaw. Zaprowadził obu uciekinierów prosto do boksu Golluma, który z tego, co o nim mówił, musiał by ć kimś w rodzaju nadzorcy śluzy. Stalowy ch wrót nie dało się otworzy ć bez jego wiedzy. Na posterunku za osy piskiem trzy mano klucz ty lko do jednej z dwu wielkich kłódek, który mi zamy kano przejście. Drugi klucz zawsze spoczy wał w kieszeni człowieka, który miał przekazać Nauczy cielowi zaszy frowany list do zarządców Wieży. Bez niego opuszczenie tego miejsca nie by ło możliwe. Pamiętający zatrzy mał się przed zbity mi z desek drzwiami prowadzący mi do całkiem obszernego wnętrza przy pominającego przeniesiony do kanałów domek kempingowy albo altankę z pobliskich działek. Złożona z pomalowany ch na niebiesko pły t konstrukcja miała nawet okno

z prawdziwy mi, calutkimi, choć bardzo brudny mi szy bami, na który ch osiadła warstewka żółtawego py łu. Prawdziwy luksus, który musiał trafić tutaj z dalekich przedmieść. Na ty m brzegu Odry rzadko widy wało się niestłuczone szkło. Stalker zapukał w futry nę. Dziwny gest, zważy wszy na fakt, że w okolicy nie by ło ży wej duszy, ale zrozumiały, jeśli wierzy ć słowom wy lewający m się wciąż z ust chudzielca. Gospodarz by ł bowiem bardzo surowy m człowiekiem, ściśle przestrzegający m ustalany ch przez siebie zasad. Najście go bez uprzedzenia mogło prowadzić do poważny ch konsekwencji, o czy m Hufnal przekonał się raz na własnej skórze, gdy nieopatrznie przekroczy ł próg boksu, przy nosząc pilne wezwanie. Nie wy jaśnił, co zaszło, ale musiał przy najmniej dostać porządną burę, skoro zapamiętał ją na całe ży cie. Gollum, co by ło do przewidzenia, nie odpowiedział. Stalker zastukał więc ponownie – także bez reakcji. Gdy podniósł rękę po raz trzeci, Nauczy ciel trącił go w ramię. – On nie ży je – wy cedził przez zaciśnięte zęby, próbując pohamować złość. Każda chwila poby tu na ty m cmentarzy sku szargała mu nerwy. Chudzielec skinął głową i zamiast znowu zapukać, nacisnął klamkę. Masy wną, kutą, zrabowaną pewnie z jakiejś kapliczki albo kościoła i zupełnie niepasującą do tego miejsca. Drzwi ustąpiły, otwierając się z głośny m piskiem dawno nieoliwiony ch zawiasów. Hufnal zajrzał do środka, wy mamrotał coś i zaraz się cofnął. Nie przestąpił nawet progu. – Nie ma go – mruknął, a minę miał przy ty m taką, jakby poczuł ulgę. – Jak to: nie ma? Nauczy ciel przepchnął się obok niego. Wnętrze przestronnego boksu by ło bogato umeblowane, lecz wy starczy ł jeden rzut oka, by zauważy ć, że właściciel opuścił to miejsce. Jego plecak ze sprzętem wisiał tam, gdzie powinien, tuż przy wejściu, ale haczy k na maskę by ł pusty. Pamiętający poświecił latarką wokół. Boks miał cztery ściany – trzy proste i jedną łamaną w trzech miejscach, którą oddzielono wnętrze od wklęsłej ściany tunelu. Całość nakry to płaskim dachem z tego samego materiału. Światło latarki wy łuskało z mroku metalowe, chy ba szpitalne łóżko, obok niego stała rozklekotana komoda zastawiona zdjęciami przedstawiający mi mężczy zn w ry nsztunku bojowy m i czarny ch mundurach, a jeszcze dalej stół otoczony czterema prosty mi krzesłami. W jedny m z narożników Gollum urządził sobie najprawdziwszą łazienkę. Stało tam wiadro na odchody przy kry te kawałkiem deski, a obok, pod ułomkiem lustra, Nauczy ciel zobaczy ł stolik z plastikową miednicą i… pry sznic z plastikowej konewki, taki, jakiego uży wano do odkażania przy każdej studzience wy jściowej. Facet urządził się na bogato. W pozbawionej drzwi szafie – dopiero teraz Pamiętający zauważy ł, że zrobiono z nich blat stołu – wisiało kilka mundurów, a pod nimi leżała wielka czarna brezentowa torba. Trącona butem nawet nie drgnęła. Nauczy ciel, sły sząc gniewny pomruk stalkera, zostawił ją w spokoju, podobnie jak wy patrzone moment później butelki alkoholu. Tego prawdziwego, z powierzchni. Prócz dwu półlitrówek czy stej na przesłoniętej szmatą półce z naczy niami stała też flaszka prawdziwej whisky. Kilka minut wy starczy ło na dokładniejsze przetrząśnięcie boksu. Pamiętający przy siadł na

krześle, czekając, aż speszony Hufnal poukłada wszy stko, by po ich wizy cie nie został nawet ślad. Przy świecając chudzielcowi, dostrzegł w pewny m momencie coś, co naty chmiast przy kuło jego uwagę. Na żadnej z niebieskich pły t nie by ło ani śladu grzy bni. Neonówek brakowało także na suficie. Ewidentnie Gollum zrezy gnował z luksusu darmowego oświetlenia i to go ocaliło. Jeśli znajdował się tutaj podczas uwalniania toksy ny, miał spore szanse na założenie maski i ucieczkę bądź przeczekanie najgorszego bez konieczności opuszczania domu. Wszy stko wskazy wało, że wy brał pierwsze rozwiązanie, a to komplikowało sprawę. Bez drugiego klucza nie wydostaniemy się z Wolnych Enklaw, pomy ślał Nauczy ciel. – Kurwa jedna – warknął nagle, zry wając się z krzesła. – Gdzie? – bąknął zaskoczony chudzielec, przery wając kolejny monolog, w który m opisy wał swoje wcześniejsze kontakty z właścicielem tego przy by tku. – Nie możemy iść teraz za Strefę Zakazaną – stwierdził zdecy dowany m tonem Pamiętający. – O czy m ty mówisz? – Nie rozumiesz? – Nauczy ciel wskazał mrok za oknem boksu. – Trzeba powiadomić mieszkańców sąsiednich enklaw o ty m, co tutaj się wy darzy ło, bo to jeszcze nie koniec. – Jak to: nie koniec? – Zdumiony Hufnal zamarł z kubkiem w ręku. – Za mocno cię walnąłem czy co? – Westchnął i zabrał się do wy jaśniania. – Neonówki dotarły do nas ze Strefy, zgadza się? – Tak. – Tutaj, na granicy, pojawiły się na samy m początku. – Słuchający go z otwarty mi ustami stalker przy taknął. Ślepy Tor by ł jedną z pierwszy ch enklaw, w który ch zadomowiły się fosfory zujące grzy by. – To znaczy, że w ty m miejscu są najstarsze. Nadal nic ci nie świta? One potrzebują kilku lat, by dojrzeć i wy rzucić te… te trujące nasiona czy co to tam mają. Chudzielec znowu skinął głową, choć po jego minie widać by ło wy raźnie, że jest zby t skołowany, by nadąży ć za tokiem my śli Nauczy ciela. – Zarodniki chy ba? – mruknął. – Co? – Grzy by mają zarodniki, jeśli dobrze pamiętam. – Skup się, tłuku, na problemie, a nie na ty m, co mają grzy by ! Jeśli tu popękały kilka godzin temu, to następne, te w tunelach, mogą lada chwila wy puścić toksy nę. Rozgniotłem jednego przy wejściu. Nie by ł wprawdzie tak sflaczały jak te, które przestały już świecić, ale i tak o wiele miększy od bulw, które mamy u nas, w enklawie Innego. Rozumiesz? – Chwy cił stalkera za ramiona i potrząsnął nim mocno. – One są już dojrzałe. Niedługo zaczną pękać i truć. A potem przy jdzie kolej na Kapitol, Fort, Liceum… Hufnal dy szał tak mocno, że aż mu zaparował wizjer. – Musimy uprzedzić ludzi o grożący m im niebezpieczeństwie – wy sapał. – Tak. I to jak najszy bciej, żeby mieli czas na reakcję. Takiej masy grzy bni nie da się usunąć w kilka chwil. Na to trzeba będzie dni, a może nawet ty godni, a nie wiem, ile nam jeszcze czasu zostało. – Pociągnął Hufnala do wy jścia.

Czekający w drzwiach Niemota odskoczy ł, wy puszczając ich na zewnątrz. Wracamy, zamigał mu ojciec. Chłopak zrobił wielkie oczy. Dlaczego? Wracamy, powtórzy ł Nauczy ciel, pociągając go za sobą. Nie miał ochoty na dalsze gadanie. Liczy ł w pamięci, ile może mieć jeszcze czasu i czy zdąży dotrzeć do Kapitolu, a potem wrócić na pogranicze, zanim gwardziści Białego pojawią się w okolicy – bo nie wątpił, że mogli go już zacząć szukać. W najlepszy m razie pojawią się na pograniczu za dwie, dwie i pół godziny. Jeśli się spręży, nie powinno by ć źle. Ostrzeżenie mieszkańców najbliższej enklawy wy starczy. Tamtejszy przy wódca wy śle dalej kilku kurierów, więc wieści o zagrożeniu rozniosą się po Wolny ch Enklawach lotem bły skawicy. A powiadomienie władz Kapitolu nie powinno zająć więcej niż godzinę, może półtorej, jeśli tamtejszy sędzia nie uwierzy przy by szom na słowo i zechce osobiście potwierdzić ich doniesienia. Zostanie zatem około godziny na odszukanie zwłok Golluma i wy mknięcie się skry cie do burzowca, gdzie na zawsze zniknie z oczu prześladowcom. Może to nawet lepiej, pomy ślał. Gwardziści Białego, zaalarmowani po drodze przez kurierów, przerwą pościg, gdy ty lko zrozumieją, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża ich rodzinom. Znając ich, by ł niemal pewien, że zlekceważą rozkazy Białego i zawrócą, ledwie się dowiedzą o zagładzie Ślepego Toru. Pogrążony w my ślach Nauczy ciel dotarł do rozwidlenia najszerszego tunelu. Zanim zdąży ł skręcić, poczuł, że ktoś chwy ta go od ty łu za kołnierz. Obrócił się bły skawicznie, sięgając odruchowo po dłoń napastnika, by wy kręcić ją w stawie, ale zamarł w pół ruchu. Stalker stał tuż za nim, przy ty kając wy prostowany palec do miejsca, w który m pod pochłaniaczem maski kry ły się usta. W ty m samy m momencie z głębi bocznego tunelu dobiegło ciche skrzy pienie, jakby ktoś otwierał drzwi boksu. Ktoś tu jest! Czyli nie wszyscy zginęli?… Pamiętający spróbował uwolnić się z mocnego chwy tu chudzielca, ale tamten pokręcił ty lko głową. Cofnął rękę dopiero wtedy, gdy jego oponent zrezy gnował ze stawiania oporu. – Czekaj – powstrzy mał go gestem Hufnal, przeciskając się pomiędzy ścianą a uciekinierami. Przy kucnął, po czy m wy sunął głowę zza obłego narożnika. Przez parę długich sekund obserwował niesprawdzony przez nich wcześniej, pogrążony w kompletny m mroku kanał, a następnie cofnął się równie wolno i nie wstając, odwrócił się do Nauczy ciela. Rozprostował cztery drżące palce, pokazując, ilu ludzi zauważy ł. Z pewnością nie by li to miejscowi – ty ch znał dobrze, więc zareagowałby inaczej, gdy by trafili na któregoś. Pamiętający także przy kucnął. – Co cię tak wy straszy ło? – zapy tał. – Nie sły szy sz? – odpowiedział blady jak kreda stalker. Przy by sze, kimkolwiek by li, przetrząsali sy stematy cznie każdy boks i zakątek kanałów, jakby czegoś albo kogoś szukali. Starali się nie robić przy ty m zby t wiele hałasu, ale w tak niesamowitej ciszy można ich by ło usły szeć nawet z większej odległości. – Może to ekipa ratunkowa z Kapitolu?

Chudzielec pokręcił głową. – Nie – wy szeptał. – To na pewno nie nasi. – Co ty pieprzy sz? Gadaj, co wi… W ty m momencie z głębi kory tarza dobiegł przenikliwy świergot. Ten dźwięk… Nikt, kto urodził się w podziemiach, nie mógł go rozpoznać, Nauczy ciel jednak nie miał z ty m najmniejszego problemu. Odgłosu tego nie wy dała żadna ży wa istota, która zbłądziła bądź została sprowadzona do tuneli. Brzmiał on zupełnie jak… krótkofalówka. Pamiętający zadrżał. Działający sprzęt elektroniczny ? Dwadzieścia lat po Ataku? Po sy gnale wy wołania – ty m bowiem musiały by ć tajemnicze dźwięki – nadeszła odpowiedź nadana półgłosem, po czy m padły następne charaktery sty cznie zniekształcone słowa, co upewniło Nauczy ciela w przekonaniu, że sły szy przetworzony elektronicznie głos. Chwilę później przeszukujący tunele zaczęli się wy cofy wać. Robili to w pośpiechu, jakby czegoś się obawiali. Echa ich kroków cichły stopniowo, aż zamilkły kompletnie w oddali. – Co to by ło? – dopy ty wał Hufnal. Musiał zauważy ć wcześniejszą reakcję Nauczy ciela, ponieważ nie odpuszczał. – Mówże, człowieku! – sy knął, szarpiąc uciekiniera za rękaw. Pamiętający wahał się ty lko przez chwilę. – Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale ci ludzie mieli działającą krótkofalówkę. Kojarzy sz? To takie urządzenie do porozumiewania się na odległość – dopowiedział, widząc niezrozumienie w oczach Hufnala. Impuls elektromagnety czny zniszczy ł zdecy dowaną większość elektroniki znajdującej się w mieście, a to, co ocalało z atomowej pożogi, przestało działać co najmniej dekadę temu. Dwudziestopierwszowieczny sprzęt by ł świetny, tani, ogólnie dostępny, ale też psuł się szy bko, ponieważ taką strategię przy jęły koncerny zalewające ry nki coraz to nowszy mi modelami komputerów, komórek, kamer, telewizorów i odtwarzaczy. W żargonie branżowy m nazy wano to planowy m postarzaniem. Wy starczy ło umieścić w urządzeniu jedną, ale za to bardzo drogą część, której trwałość niewiele przekraczała okres gwarancji, i firma miała zapewniony szy bki zby t na kolejny model sprzętu, ponieważ starego nie opłacało się naprawiać. Ta kary godna polity ka zemściła się jednak na ocalały ch. W postnuklearnej rzeczy wistości nie by ło dostaw sprzętu nowej generacji, a ci nieliczni elektronicy, którzy przeży li Atak, niewiele mogli zrobić, nie mając w kanałach dostępu do energii i wy specjalizowany ch narzędzi. A gdy i ich w końcu zabrakło, zniknęła ostatnia nić łącząca człowieka z dawną technologią. Dziesięć lat po wojnie niedobitki ludzkości zanurzy ły się bezpowrotnie w mroki nowego średniowiecza. Jak widać, z drobny m wy jątkiem… Stalker, wbrew obawom Nauczy ciela, wcale go nie wy śmiał. Pokręcił ty lko wolno głową, jakby odrzucał własne my śli, a potem wy mamrotał nabożny m tonem jedno wszy stko mówiące słowo. – Czy ści… Pamiętający westchnął ciężko. – Czy ści nie istnieją – zapewnił chudzielca. – Możesz mi wierzy ć.

Każda metropolia ma swoje legendy. Wrocław pod ty m względem nie by ł wy jątkiem. Jeszcze przed Atakiem ludzie opowiadali niestworzone rzeczy o poniemieckim podziemny m mieście – o kilometrach tajemniczy ch tuneli ciągnący ch się od centrum aż do Sobótki i Leśnicy. Nikt ich nie widział, nie by ło nawet jednego dowodu na ich istnienie, a mimo to przez dziesiątki lat rozgrzewały do białości umy sły badaczy, pasjonatów i zwy kły ch mieszkańców. Gdy ostatni z ocalony ch zeszli do kanałów, ich my śli zaprzątnęły nowe opowieści, a w mity czny ch hitlerowskich podziemiach zaroiło się od „Czy sty ch”. Kim by li, tego nikt nie wiedział. Żadnego nigdy nie schwy tano, a bardziej wiary godne obserwacje można by ło zliczy ć na palcach jednej ręki. Jeśli wierzy ć wracający m z powierzchni zbieraczom i stalkerom, tajemnicze postacie pojawiały się czasem w morzu ruin – przeważnie gdzieś na hory zoncie – i znikały, nie pozostawiając żadny ch śladów, gdy ktoś się odważy ł i spróbował podejść bliżej. Ty lko w kilku wy padkach zaczajeni w kry jówkach zwiadowcy widzieli ty ch ludzi z naprawdę bliska, a przy najmniej tak twierdzili. Nazy wano ich Czy sty mi, ponieważ mieli idealnie gładką skórę na twarzach, jakby nie zostali nigdy wy stawieni na działanie promieniowania, a noszone przez nich szare kombinezony przeciwskażeniowe zawsze wy glądały jak pobrane z magazy nów nówki. Tak mówili nieliczni świadkowie, lecz nikt nigdy nie zdoby ł dowodu istnienia tajemniczy ch przy by szów z niezbadany ch podziemi. Z czasem dawne miejskie legendy zlały się z nowy mi i Czy ści zamieszkali w niedostępny ch dla ocalony ch poniemieckich tunelach, czekając na odpowiedni czas, by wrócić i objąć we władanie powierzchnię. – Pieprzy sz od rzeczy, człowieku – iry tował się Nauczy ciel. – Nie ma żadny ch Czy sty ch. I nigdy nie by ło. To ty lko brednie rozpowiadane przez takich durni jak ty, żeby wy żebrać od miejscowy ch darmową kolejkę bimbru. – Nieprawda – żachnął się Hufnal. – Wiem, co widziałem. A ty wiesz, co sły szałeś. Obecność krótkofalówki by ła zastanawiająca, to fakt, ale nie oznaczała wcale, że martwą enklawę nawiedziły istoty będące postnuklearny mi odpowiednikami y eti i wielkiej stopy. Zanim Pamiętający zdołał odpowiedzieć chudzielcowi, poczuł szarpnięcie linki łączącej go z sy nem. Siedzący opodal Niemota rozłoży ł ręce w py tający m geście. Nie mógł sły szeć ludzi przeszukujący ch tunele, nie widział też dobrze ust ojca i jego rozmówcy. Nic więc dziwnego, że by ł mocno zaniepokojony ich dziwny m zachowaniem. To nic takiego, uspokoił go gestem Nauczy ciel. Zaraz pójdziemy dalej. – A ty co widziałeś? – rzucił, odwracając się do stalkera. – Gadaj! Hufnal nie odpowiedział od razu, a gdy się odezwał, głos drżał mu lekko: – Sy lwetki dziwnie wy glądający ch ludzi oświetlony ch blaskiem bardzo silny ch latarek. – Czy li gówno widziałeś – zby ł go Nauczy ciel. – Mówię ci, wiem przecież, jak wy gląda prawdziwa elektry czna latarka – obruszy ł się stalker. – O ty m mówisz? – zaśmiał się Pamiętający, wy ciągając z kieszeni przedwojenną zabawkę, z którą paradował wcześniej Śruba. – Skoro wy taką mieliście, inni też mogą korzy stać z podobny ch.

Chudzielec wy ciągnął do niego rękę. – Oddaj. – Dostaniesz ją, jak otworzy my śluzę. – Nauczy ciel wolał nie pozby wać się chwilowo źródła światła, które nie ty lko by ło jaśniejsze od lamp łojowy ch, ale uformowane w wąski snop sięgało też znacznie dalej. – Wracamy do wy jścia. Czuł się nieswojo na my śl, że gdzieś w ty ch tunelach może przeby wać ktoś dy sponujący przedwojenną technologią. Jak większość zdrowy ch na umy śle osób nie wierzy ł w legendy o Czy sty ch, wiedział bowiem doskonale, że w mieście nie ma już centy metra niezbadany ch podziemi. Ty siące ludzi przemierzało kanały cały mi latami, przekopując się do dawno wy łączony ch z uży tku kory tarzy i komnat, takich choćby jak niesławna Katedra. Nigdy i nigdzie nie natrafiono jednak na zejścia do mity cznego podziemnego miasta. W dodatku Pamiętający świetnie wiedział, skąd wzięły się początki legendy o Czy sty ch. By ł przecież naoczny m świadkiem ewakuacji elit – ludzi, którzy mieli przetrwać najgorsze w prawdziwy ch schronach. To oni pojawiali się potem w ruinach, czy ści i wy muskani, opuszczając na chwilę bezpieczne kry jówki, by sprawdzić, czy powrót na powierzchnię jest już możliwy. I to oni ginęli masowo, gdy wy chodzili w końcu z luksusowy ch – jak na powojenne warunki – bunkrów, w który ch kończy ły się zapasy. W drugim i trzecim roku, kiedy nastąpiło apogeum powrotów, wy rżnięto co najmniej kilka setek Wy brańców, jak ich wtedy nazy wano. Nie oszczędzano nikogo. Pozostawieni na pastwę losu ocaleni brali odwet na ty ch, którzy by li wy starczająco bogaci albo wpły wowi, by załatwić sobie miejsca w podziemny ch arkach i przeży ć we względny m spokoju największą z wojen. Ostatni z nich pojawili się na powierzchni pod koniec trzeciego roku nowej ery. Wy cieńczeni, wy mizerowani, niewiele różniący się wy glądem od przeciętnego ocalonego. Świadomi tego, co może ich spotkać, siedzieli w swoich kry jówkach tak długo, jak ty lko się dało, czy li do samego końca. Każdy Czy sty, którego zauważono później, musiał by ć fatamorganą albo wy my słem spragniony ch sławy stalkerów. Kto jak kto, ale Nauczy ciel wiedział najlepiej, że w dwa ty siące trzy nasty m roku nie istniał w ty m mieście bunkier zapewniający ludziom przetrwanie dziesięciu, a co dopiero dwudziestu lat kompletnej izolacji. To by ło fizy cznie niemożliwe. Mimo to my śl o działający ch wciąż krótkofalówkach nie dawała mu spokoju. Do tej pory sądził, że Wolne Enklawy nie mają przed nim żadny ch tajemnic, ty mczasem wy starczy ło kilka dźwięków, by jego pewność pry sła niczy m bańka my dlana. Minąwszy wy lot tunelu, w który m jeszcze przed chwilą buszowali tajemniczy ludzie, poprowadził sy na i nie mniej roztrzęsionego stalkera w kierunku kory tarza, który m tutaj przy by li. Im bardziej się oddalali od egipskich ciemności spowijający ch boks Golluma, ty m silniejsze odnosił wrażenie, że żółtawa poświata bijąca od lamp naprawdę przegania nie ty lko mrok, ale i strach. Nagle gdzieś za jego plecami rozległ się kolejny przenikliwy terkot. Nauczy ciel obrócił się na pięcie, sięgając po nóż. Snop światła latarki wy łuskał z półmroku

pochy lonego Hufnala. Stalker podnosił właśnie wieko jednej ze skrzy ń. Widząc nerwową reakcję towarzy sza, uśmiechnął się przepraszająco i opuścił je powoli. Połączone natłuszczony mi sznurami drewno zapiszczało w znajomy sposób. Krótkofalówka, pomy ślał Pamiętający, akurat…

16

Dotarli w końcu do łuku, za który m znajdowała się bary kada i ciało Śruby. W oddali ujrzeli wąską szczelinę w betonowy ch ścianach, przez którą do tunelu sączy ła się nieziemska poświata. Błękitna, łagodna, do niedawna kojąca jak kolory sty ka stosowana w przedwojenny ch szpitalach… Jeszcze ty lko kilka kroków i zostawią za sobą ten mroczny, wy pełniony trucizną grobowiec. Wszy stko wy darzy ło się bły skawicznie, niemal jednocześnie. Idący m obok Nauczy ciela stalkerem zarzuciło, jakby ktoś szarpnął go za ramię. W tej samej chwili na odległy m o dwadzieścia metrów posterunku zapłonęły jasne światła. Ktoś zapalił dwie, nie, trzy latarki, kierując je prosto w oczy nadchodzący m. Oślepiony Pamiętający zdąży ł zmruży ć powieki, zanim poczuł, że coś uderza go w twarz. Cios by ł tak silny, że Nauczy ciel poleciał do ty łu, tracąc momentalnie równowagę i padając ciężko na ceglane podłoże. Niespodziewany atak zaskoczy ł go, ale stare odruchy szy bko wzięły górę. Zerwał się na równe nogi, zgarnął po drodze stojącego jak słup soli Niemotę i pociągając go za sobą, przetoczy ł się za załom ściany. Moment później dołączy ł do nich klnący ile wlezie stalker. Z jego barku sterczała strzała. Prosta, zwy kła, z ty ch, które robiono w enklawach. Drugą, identy czną, zdziwiony Nauczy ciel zobaczy ł tuż za wizjerem swojej maski – wtedy zrozumiał, czy m właśnie dostał. Grot wy celowanego w jego głowę pocisku przebił metalową osłonę gniazda filtrów i oba węglowe wsady, zatrzy mując się dopiero na spodnim sicie. Jeszcze kilka milimetrów, a przeszedłby na wy lot i… Pamiętający oblizał spierzchnięte wargi. Niewiele brakowało. Naprawdę niewiele. Sięgnął do chlebaka, pogmerał w nim chwilę, nasłuchując równocześnie, czy ludzie, którzy do nich strzelali, nie biegną w głąb tunelu, by dokończy ć robotę. Na jego szczęście wróg nie ruszy ł się jeszcze z miejsca. Od strony posterunku dobiegały jedy nie nerwowe pokrzy kiwania. Nauczy ciel wy jął pordzewiałe lekko cążki i przy ciął nimi sprawnie promień strzały tuż nad powierzchnią przebitej osłony. Pojemnik ze smarem miał w kieszeni. Bły skawicznie uszczelnił

otwór warstewką ciemnej, tłustej papki i dopiero wtedy odważy ł się głębiej odetchnąć. Gdy skończy ł oględziny maski, zajął się sy nem. Napastnicy, kimkolwiek by li, wiedzieli, co robią. Zaczęli od eliminacji celów stanowiący ch największe zagrożenie, a bezbronnego chłopaka zostawili sobie na deser. Niemota by ł mocno wy straszony i trochę poobijany, ale poza ty m cały i zdrowy. Nauczy ciel poklepał go uspokajająco po ramieniu, potem odwiązał linkę, którą by li połączeni – niemal przez cały czas od wy jścia z kry jówki przy skwerze. Potrzebował więcej swobody, na wy padek gdy by doszło do walki. Odsunąwszy chłopaka pod ścianę, przy klęknął obok cierpiącego w milczeniu chudzielca. Strzała wbiła się głęboko w ramię Hufnala, ale nie przeszła na wy lot. Ją też przy ciął, ale już nie tak krótko, żeby miał za co chwy cić, gdy przy jdzie pora na wy jęcie grotu i dokładniejsze opatrzenie rany. – Masz swoich Czy sty ch – mruknął, rzucając uciętą brzechwę na kolana chudzielca. By ło to ty powe dzieło rąk ocalony ch. Lotki wy cięte z kawałków tworzy wa sztucznego, promień wy strugany z pierwszej lepszej witki, cud prawdziwy, że czy mś takim można trafić do celu. Nawet jeśli strzela się z niespełna dwudziestu metrów. Ranny miał to jednak gdzieś. Ból odczuwany przy każdy m ruchu kazał mu zapomnieć o wszy stkim, może z wy jątkiem woli przetrwania. A sy tuacja nie wy glądała najlepiej. Jeśli wierzy ć mapie kowala, z tej enklawy dało się wy jść ty lko dwiema drogami: przez posterunek za zakrętem, czy li wracając do Kapitolu, albo śluzą prowadzącą na teren Strefy Zakazanej. Z pary pozostały ch tuneli tranzy towy ch, które biegły ze wschodu na zachód wzdłuż znajdującego się za enklawą torowiska, jeden kończy ł się po kilkuset metrach wspomnianą wcześniej śluzą, drugi natomiast został zablokowany na dobre podczas nie tak dawnej epidemii, aby odciąć sady bę Golluma od dziesiątkowanej szarą zarazą enklawy Fry zjera. Uciekinierzy znaleźli się więc w wielkiej co prawda, ale pozbawionej wy jścia pułapce. – Skurwy sy ny … – wy sy czał stalker, podnosząc się ostrożnie z ziemi. Kilka niezby t udany ch prób wy prostowania ręki uzmy słowiło Pamiętającemu, że przewodnik nie przy da się na wiele podczas walki. Rana nie wy glądała zby t groźnie, ale skutecznie unieruchamiała lewy bark chudzielca, uniemożliwiając mu ty m samy m korzy stanie z łuku, a przeciwnik – z tego, co zauważy ł Nauczy ciel – doskonale wiedział, że zapędził ich w kozi róg, i jak widać, nie zamierzał ry zy kować bezpośredniego starcia. Napastnicy tkwili wciąż przy posterunku, jakby bali się zagłębić w zalegający dalej mrok. – Znasz tę enklawę lepiej ode mnie. – Pamiętający odwrócił się do Hufnala. – Pomy śl, czy nie ma stąd innej drogi ucieczki. Stalker nie zastanawiał się długo. – Jest, ale z dwojga złego wolałby m już trafić w ich ręce – wskazał głową na pełzające po ceglany m sklepieniu kręgi światła. – Mógłby ś się wy rażać jaśniej? – poprosił Nauczy ciel. Chudzielec zby ł py tanie wzruszeniem ramion, za co zapłacił kolejną dawką nieznośnego bólu. Krzy wiąc się, ponownie wskazał głową na sklepienie. No tak. Fakty cznie nie by ł to najlepszy pomy sł. Dawne tereny kolejowe już od lat należały do Strefy Zakazanej, rozszerzającego się

nieustannie królestwa wszelkich mutacji. Wy jście w ty m miejscu na powierzchnię, nawet teraz, po dwudziestu latach od skażenia opadem, mogło się skończy ć ty lko w jeden sposób. Ty le że promieniowanie by ło najmniejszy m zagrożeniem, z jakim zetknąłby się tam człowiek. Pamiętający wzdry gnął się na samą my śl o wizy cie w środku sinofioletowej dżungli, w której niemal wszy stkie formy ży cia by ły trujące albo jadowite. – Zatem nie pozostaje nam nic innego… – zaczął, ale zamilkł w pół zdania, sły sząc wołanie dobiegające od strony posterunku: – Oszczędź sobie i nam faty gi, Nauczy cielu! To już koniec twojej wy cieczki! Znał dobrze ten głos, podobnie jak szy derczy śmiech, który chwilę później odbił się wielokrotny m echem od ścian i sklepienia tunelu. – Biały ? – wy szeptał, zerkając podejrzliwie na stalkera. Nie mógł uwierzy ć, że albinos tak szy bko dotarł do Ślepego Toru. To po prostu nie miało prawa się zdarzy ć. Nawet gdy by Bender doniósł o ich wy jściu chwilę po ty m, jak znaleźli się na powierzchni. Nawet gdy by przy wódca enklawy domy ślił się naty chmiast, że ma do czy nienia z podstępem. Nie, odnalezienie tropu uciekinierów i doścignięcie ich w tak krótkim czasie zwy czajnie nie by ło możliwe. Powinni mieć jeszcze dwie albo nawet trzy godziny przewagi. Chyba że ktoś powiedział albinosowi, jaką trasą będziemy uciekali, pomy ślał z gory czą Nauczy ciel. O ich planach wiedziało ty lko kilka osób. Kowal i jego wspólnicy, kimkolwiek są… Pamiętający niemal od razu odrzucił tę my śl. Ludzie Stannisa zadali sobie zby t wiele trudu, by go ratować. To zawężało krąg podejrzany ch do dwu osób. Py tanie ty lko, który z braci sprzedał ich tej mendzie? Sądząc po szczery m zaskoczeniu widoczny m na pociągłej twarzy Hufnala i sterczący m wciąż z jego ramienia ułomku strzały, zdrajcą musiał by ć Śruba… – Spierdalaj! – odkrzy knął Nauczy ciel, a kiedy albinos zaniósł się znowu nosowy m śmiechem, spojrzał raz jeszcze na stalkera i zniżając głos, zapy tał: – Gdzie mamy największe szanse na odparcie ty ch drani? Potrzebuję dobrego miejsca do obrony albo do urządzenia zasadzki. Nie zastanawiając się wiele, chudzielec pokręcił głową. – Ta enklawa to prawdziwy labiry nt kory tarzy i przepustów – odparł. – Jeśli cofniemy się za pierwsze rozgałęzienie – wskazał zdrową ręką wy lot pobliskiego bocznego kory tarza – ludzie Białego będą mogli zajść nas od ty łu albo nawet zaatakować z obu stron naraz. – Tutaj też nie mamy żadnej osłony. – Nauczy ciel obrzucił wzrokiem pusty tunel. – Jeśli ruszą, nie damy ra… Albinos przerwał mu w pół słowa. Ty m razem mówił dłużej i wy dawał się jeszcze bardziej rozbawiony : – Dałby m ci więcej czasu do namy słu, przy jacielu – wrzeszczał – ale okoliczności nas naglą! Szy bka decy zja! Rach-ciach! Wy chodzicie po dobroci albo tak was urządzimy, że do końca ży cia popamiętacie! To znaczy przez jakiś kwadrans, jeśli dobrze liczę… – Zaśmiał się złośliwie i zaraźliwie. Towarzy szący mu ludzie rżeli jeszcze, gdy dodawał: – Masz prosty wy bór! Poddajesz się i giniesz szy bko i w miarę bezboleśnie albo zgry wasz twardziela i zdy chasz w niewy słowiony ch mękach razem z ty m twoim niedojebkiem. Wy bór należy do ciebie.

Wybór. Akurat. – Jakoś niespecjalnie ci wierzę! – odkrzy knął Pamiętający, próbując grać na zwłokę. Musiał coś wy my ślić. To nie mogło się tak skończy ć. – Twój problem! – stwierdził krótko Biały. – Ruchy na sprzęcie, panowie! Zza załomu zaczęły dobiegać jakieś huki i trzaski, jakby łamano tam deski. Gdy Nauczy ciel spojrzał py tająco na stalkera, ten wskazał palcem zranione ramię i pokręcił głową. W ty m stanie nie nadawał się do przeprowadzenia zwiadu. Niemota trząsł się jak osika i nic dziwnego – po raz pierwszy w świadomy m ży ciu znalazł się w tak niebezpiecznej sy tuacji. Poprzedniej nie mógł pamiętać. I dobrze, bo im obu nie wy szłoby to na zdrowie. Zgaś tamte lampy, poprosił go Nauczy ciel, wy konując kilka gestów, po czy m wskazał najbliższe źródła światła. Nie by ło mu to do niczego potrzebne, w tunelu panowały i tak wy starczające ciemności, chciał jednak, by chłopak zajął się czy mś konkretny m i choć na chwilę przestał my śleć o ty m, co zaraz się wy darzy. Niech wierzy, że jego ojciec ma plan. Pamiętający padł na kolana, potem rozpłaszczy ł się na ceglany m podłożu przy ścianie i bardzo wolno podczołgał do zakrętu. Trzy mając nisko głowę, wy jrzał na ostatnią prostą. Przy posterunku trwała gorączkowa krzątanina. Gwardziści nie szy kowali się jednak do frontalnego ataku, jak przy puszczał. W świetle latarek i w blasku bijący m z wciąż otwartego przejścia zobaczy ł, że rozbierają przepierzenia otaczające stanowiska ogniowe i z tak pozy skanego drewna oraz szmat usy pują pośrodku kory tarza wielki stos. Zrozumienie, co przy gotowuje albinos, zajęło ty lko chwilę. Drań zamierzał podpalić ten sy f i zady mić całą enklawę. To potrwa dłuższą chwilę, ale odroczony wy rok zostanie wy konany, a przy obiecana im śmierć będzie naprawdę bolesna i ciężka, zwłaszcza jeśli zechcą walczy ć do samego końca. Leżąc pod ścianą, Nauczy ciel przeliczy ł wrogów. By ło ich siedmiu. Biały zabrał ze sobą połowę gwardii. Z tej odległości i przy tak marny m oświetleniu nie mógł rozpoznać twarzy ani dostrzec więcej szczegółów, ale nie wątpił, że muszą to by ć najbardziej zaufani i najsprawniejsi żołnierze nowego przy wódcy enklawy. Siedmiu na jednego. Nie miał najmniejszy ch szans na wy graną. W dodatku im dłużej będzie odwlekał konfrontację, ty m większe cierpienia ściągnie na siebie i sy na. Stalker nie liczy ł się w ty m równaniu – wiedział, na co się pisze, gdy przy jmował zlecenie od kowala. Pamiętający wy cofał się do miejsca, w który m czekali na niego Niemota i Hufnal. – Nie jest dobrze – wy szeptał, patrząc chudzielcowi prosto w oczy. Potem, odwróciwszy się twarzą do sy na, pokazał uniesiony kciuk i uśmiechnął się szeroko. Chłopak zapy tał gestem, co zamierza. Zobaczysz, odparł, zanim ponownie skupił uwagę na stalkerze. – Z tego twojego Golluma by ł przed wojną gliniarz, jeśli dobrze kojarzę – rzucił. Hufnal przy taknął. – Anty terrory sta. Ale co to ma do rzeczy ? – W jego boksie zauważy łem trochę sortów mundurowy ch i sporą brezentową torbę. Możesz mi ją przy nieść? – Nie będę okradał martwy ch – pry chnął chudzielec.

– Więc sam zaraz do nich dołączy sz. – Nauczy ciel wy łuszczy ł mu w kilku słowach, co szy kuje Biały. Wizja długiej i bolesnej agonii przemówiła do wy obraźni stalkera. Wciąż skrzy wiony potruchtał w mrok, tuląc zranioną rękę do boku. A co ja mam robić?, zamigał Niemota. Zajrzyj do najbliższych boksów i przynieś mi całą broń, jaką w nich znajdziesz, poprosił Pamiętający. W rzeczy wistości nie potrzebował niczego do realizacji swojego planu, ale musiał czy mś zająć roztrzęsionego sy na. Gdy został sam, wrócił na załom. – Dlaczego nam po prostu nie odpuścisz?! – zawołał w stronę posterunku, rozpinając wy płowiałe moro. – Odeszliby śmy za Strefę Zakazaną i miałby ś nas na zawsze z głowy ! – Może dziwny jestem – odkrzy knął albinos – ale wolę czy ste układy ! I dlatego postanowiłem, że nie dotrzy mam warunków umowy ! Jeśli masz zniknąć z mojego ży cia, to na dobre! – Nigdy nie zrobiłem niczego, żeby ci zaszkodzić! Pas z shurikenami trafił na ziemię, podobnie jak uprząż z nożami. – To ty tak twierdzisz! – Nie! Taka jest prawda! Gdy by m chciał władzy, już dawno by m ją miał, a ty wąchałby ś kwiatki od spodu! – Czy to jedno z ty ch twoich przedwojenny ch obrazowy ch określeń na śmierć!? – zapy tał rozbawiony m tonem Biały. – Tak. Coś w sty lu: kleiłby ś się jak ślepy wabik do macki sarlaka! – Wąchać kwiatki od spodu! Dobre! Mocne! I takie poety ckie! Muszę to zapamiętać, Nauczy cielu! – Ostatnie słowo zostało wy powiedziane z naprawdę wielką pogardą. – Znam parę lepszy ch! – Wielka szkoda, że nie zdąży sz podzielić się z nami tą wiedzą! Ty m razem roześmiali się wszy scy. Prace powoli dobiegały końca. Przy bary kadzie robiło się coraz ciszej. Za chwilę gwardziści rzucą na stos ostatnie kawałki drewna i kłęby nasączony ch tłuszczem szmat. Pamiętający odwrócił się, próbując przebić wzrokiem ciemność. Zaczy nał żałować, że kazał Niemocie pogasić wszy stkie lampy. Nie dość, że widziałby, czy stalker wraca, to i tamtemu łatwiej by łoby przy nieść torbę. – Rozejrzy j się lepiej wokół! – zawołał, przenosząc wzrok na ludzi albinosa. – Nie widzisz, co tutaj się stało?! W ty ch tunelach prócz nas nie ma jednego ży wego człowieka! – Ślepy nie jestem! – zapewnił go Biały. – Zamiast tracić ludzi na walkę ze mną, powinieneś rozesłać ich po okoliczny ch enklawach i ostrzec wszy stkich! Zostaniesz wielkim bohaterem! Inni przy wódcy będą cię całować po dupie za to, że uratowałeś ich przed podobny m losem! – Dzięki za dobrą radę, Nauczy cielu! Ruszę na ratunek zagrożony m enklawom, jak ty lko skończę z wami! Kto wie, może na całowaniu po dupie się nie skończy i osiągnę w końcu to, o czy m marzy ł latami stary kutas!

– Mówisz o swoim ojcu? – Domy ślny jesteś! – Nie dorastasz Innemu do pięt, niedojebku! – Pamiętający celowo powtórzy ł ulubioną inwekty wę albinosa. – Poza ty m dawno chy ba nie patrzy łeś w lustro! – zakpił, zerkając raz jeszcze w ciemność za załomem. Czas mu się kończy ł, a stalkera wciąż nie by ło widać. Czyżby nie był aż tak szczery, jak się wydawało? – Ludzie nigdy nie pójdą za pajacem, który wy gląda jak zwłoki obciągnięte z całej krwi przez kotokata! Dla nich jesteś kary katurą człowieka! Wiedziałby ś o ty m, gdy by ś choć na chwilę wy jął nos z własnej dupy i posłuchał tego, co ocaleni z inny ch enklaw mówią na twój temat! – Jak widać na załączony m obrazku, to ty jesteś dzisiaj sam, nie ja! – zaśmiał się Biały. Głos mu nawet nie zadrżał. Nie dawał się podpuścić. Dziwne, pomy ślał Pamiętający, tracąc nadzieję na to, że kpinami zmusi albinosa do zmiany planów i ruszenia w głąb tuneli. – Wolę by ć tu sam, niż otaczać się takimi pizdusiami! Zwinka miała większe jaja niż oni wszy scy razem wzięci – spróbował innego podejścia. – Sły szeliście, chłopcy, Nauczy ciel was chwali! – ironizował dalej Biały, nie reagując w żaden sposób na przy cinek o zabitej poprzedniego dnia partnerce. Albo miał ją serdecznie gdzieś, albo ktoś dobrze nad nim popracował. – Podziękujcie mu płomiennie! Teraz! Pamiętający zaklął pod nosem. Gdzie ten cholerny Hufnal? Pierwsza lampa rozbiła się właśnie na stosie. Natłuszczone szmaty i suche drewno zajęły się bły skawicznie. W górę strzeliły jęzory ognia zwieńczone kłębami gęstego czarnego dy mu. To by ł ostatni moment. Zdesperowany Nauczy ciel sięgnął do kieszeni i wy jął z niej latarkę zabraną martwemu stalkerowi. Zakręcił korbką i skierował snop ostrego białego światła w głąb tunelu, wy łuskując z mroku pochy loną mocno postać, która wlokła za sobą coś obłego i czarnego. Chudzielec nie miał sił dźwigać ciężkiej torby. Nauczy ciel zerwał się więc na równe nogi i chwy ciwszy pasy z bronią, podbiegł do zdy szanego stalkera, przy świecając sobie latarką. Jego sy n, widząc światło w tunelu, także wrócił z poszukiwań. Przy niósł całe naręcze maczet, toporów, a nawet kilka łuków i podniszczoną sportową kuszę. – Rzuć to – poprosił ojciec, świecąc sobie prosto w twarz, by chłopak wy czy tał z ruchu warg, co mówi – i potrzy maj latarkę. Gdy Niemota wy konał polecenia, przy ciągnął szy bko ciężką jak głaz torbę, rozpiął ją jedny m ruchem i zaczął wy rzucać złożoną w niej broń. Na ceglane podłoże poleciały : szary policy jny kask z osłoną, zawinięty w naoliwioną szmatę kałasznikow, kilka równie dobrze zabezpieczony ch pistoletów, czarny jak smoła mossberg, kilka spory ch worków łusek i płaty ołowianej blachy. Pamiętający przerwał tę robotę ty lko na chwilę, by rzucić okiem na łunę bijącą zza załomu. Pod owalny m sklepieniem tunelu zbierała się już gruba warstwa czarnego, falującego całunu. Czas uciekał nieubłaganie, a wraz z nim uby wało tlenu. Znalazł to, czego szukał, na samy m dnie torby pod resztą arsenału, którego w pierwszy ch latach po Ataku pozazdrościłaby Gollumowi niejedna enklawa. Pośpiesznie wy jął złożoną w płaski pakiet kamizelkę kuloodporną. Czarną jak torba, w której ją przechowy wano, ciemniejszą od

wy pełniającego tunele mroku. – Masz zegarek? – Nauczy ciel chwy cił Hufnala za zdrowe ramię, a gdy ten skinął głową, dodał: – Weźcie najlepszą broń, jaką znajdziecie, i połóżcie się tutaj płasko, twarzami do ziemi. Im niżej, ty m będzie mniej dy mu. – Następnie, wkładając przy ciasną kamizelkę, poinstruował odpowiednio sy na, powtarzając to, co powiedział przed momentem stalkerowi. Potem sięgnął po kask. Ten z kolei by ł trochę za duży, ale wy starczy ło wepchnąć do środka mokrą chustę, by ciężka osłona głowy przestała zjeżdżać na oczy. Końcem ociekającej wodą szmaty osłonił wizjer maski. Zmoczona arafatka przy legła ściśle do powierzchni pleksiglasu. Na koniec pochy lił się nad stosem zdoby cznej broni, podniósł dwa toporki i zerkając przez ramię, wy cedził: – Odczekajcie równo minutę, później łapcie za broń i biegnijcie w stronę wy jścia, zarzy nając każdego, kto stanie wam na drodze. Zanim zdąży li zareagować, odwrócił się i zniknął w gęstniejącej szy bko chmurze dy mu. Nisko pochy lony minął biegiem załom ściany i przy śpieszając jeszcze bardziej, pognał prosto na ognisko, które buzowało już z taką mocą, że stojący za nim gwardziści nie mogli niczego innego usły szeć. Kilka kroków od stosu wziął szeroki zamach, posy łając w płomienie najpierw jeden, a zaraz potem drugi toporek. Zniknęły w ogniu, zanim wy szarpnął z pochew dwa najdłuższe noże. Wy bił się mocno, osłaniając twarz rękami. Żar wzmógł się naty chmiast, skóra pod gruby m ubraniem zapiekła, jakby ktoś zdzierał ją ży wcem i solił rany. Przesłaniająca wizjer chusta oddawała bły skawicznie wilgoć, sy cząc przy ty m jak rozdeptany wąż. Czas zwolnił, hamowany kolejny mi dawkami adrenaliny. Coś walnęło go na wy sokości brzucha. Drugie uderzenie poczuł nieco wy żej. Trzecie, najbardziej bolesne, w okolicy stopy. Nie zdąży ł jednak krzy knąć. Mgnienie oka później by ł już po drugiej stronie ściany ognia. Opadając, zerwał niepotrzebną już arafatkę z maski. Leciał prosto na sięgający ch po nowe strzały gwardzistów. Czterej stali po bokach przed dawny mi stanowiskami ogniowy mi, dwaj zajmujący miejsca w środku szy ku załapali się – zgodnie z jego planem – na rzucone toporki. Jeden z nich leżał już na ziemi z roztrzaskaną głową, drugi klęczał, gapiąc się tępo na wy stające mu z brzucha szerokie ostrze. Biały stał trzy kroki za swoimi przy dupasami. Sterczał tam z rozdziawioną gębą, jakby nie mógł uwierzy ć własny m oczom. Czarna jak smoła, dy miąca postać wy padła nagle z ognia i po klasy cznej przewrotce wy rosła tuż przed nim. Brązowe pieńki zębów zderzy ły się ze sobą z głośny m trzaskiem dopiero wtedy, gdy szeroki nóż napastnika przebił skórę pod dolną szczęką, wchodząc głęboko w podniebienie i sięgając aż do mózgu. Ciało albinosa zwiotczało w jednej chwili. Zanim opadło bezwładnie na zwłoki Rubin, Nauczy ciel zdąży ł wy szarpnąć klingę, okręcił się na pięcie i rzucić oba noże. Z takiej odległości nie mógł chy bić. Odwracający się dopiero Dexter i Drogo polecieli w ty ł. Pierwszy miał więcej szczęścia. Ciężka finka weszła mu pod kątem w oczodół, zginął więc na miejscu. Niebieskooki drągal dostał natomiast w szy ję. Dławiąc się własną krwią, zrobił dwa kroki do ty łu, po czy m runął na plecy, prosto w ogień. Jego nieludzki skowy t zdepry mował dwóch ostatnich gwardzistów. Zanim zdąży li odrzucić zawadzające im w tej sy tuacji łuki, pozbawiony broni Nauczy ciel dopadł tego z prawej, na którego wołano Berbelek, i szy bkim ruchem zdarł mu maskę z twarzy. Ostatni z przeciwników, czy li Bender we

własnej osobie, zamarł ze zdziwienia. To go jednak nie uratowało.

17

Hufnal wy padł zza buzującego ognia z dzikim wrzaskiem i uniesioną nad głowę maczetą. Cichy jak sama śmierć Niemota pojawił się w ty m samy m momencie po drugiej stronie stosu. Obaj stanęli jak wry ci, gdy zobaczy li efekty bły skawicznej szarży Pamiętającego. Nauczy ciel nie spojrzał nawet w ich kierunku. Stał pochy lony nad konający m w konwulsjach blondy nem. Z brzucha ofiary sterczał wciąż owinięty rzemieniami trzonek bojowego topora, jednego z ty ch, które Pamiętający zabrał przed chwilą ze stosu zdoby cznej broni. Prostując plecy, obrzucił wzrokiem trzy maną w ręku maskę, zaraz jednak cisnął ją w kąt. By ła pokry ta nie ty lko warstwą żółtawy ch drobinek, jak wszy stko, co znajdowało się w ty ch mroczny ch kory tarzach, ale i gęstą krwią. Stalker otrząsnął się pierwszy. Przestępując nad ciałami zabity ch, rozejrzał się po pobojowisku, najwięcej uwagi poświęcając martwemu albinosowi. – To chy ba kończy wasz zatarg – rzucił w końcu, wsuwając maczetę do pry mity wnej pochwy ze źle wy prawionej skóry. Nauczy ciel pokręcił głową. – Niezupełnie – wy charczał, przeciskając się obok chudzielca, by wy jść do tonącego w błękitnej poświacie tunelu. – Nie rozumiem – Hufnal ruszy ł za nim. – Teraz możecie spokojnie zniknąć. Wy starczy odszukać zwłoki Golluma, zabrać jego klucz i otworzy ć śluzę. Idźcie swoją drogą, a ja zadbam o to, by wszy scy jak najszy bciej się dowiedzieli o zagrożeniu ze strony tego cholerstwa – wskazał na poły skujące niewinnie drobniutkie bulwy. Stalker dobrze kombinował. Po zniknięciu uciekinierów stałby się bohaterem, ży wą legendą podziemi. Człowiekiem, który za cenę ży cia brata ocalił od pewnej śmierci setki niewinny ch ludzi, a może i całe to pieprzone miasto. – Nie – rzucił krótko Pamiętający, odpinając kamizelkę, z której wciąż sterczały dwie strzały. Ząbkowane groty nie zdołały przebić wielu warstw kevlaru, ale wbiły się na ty le głęboko, by

utknąć w nim na dobre. Trzecia strzała sterczała z cholewy wy sokiego wojskowego buta. Weszła pod ostry m kątem w jedno z metalowy ch oczek, przez które przewleka się sznurowadła. Ostry szpic grotu rozorał też gruby języ k buta, docierając aż do skóry na goleni Nauczy ciela, choć poza kilkoma zadrapaniami większej krzy wdy mu nie zrobił. Toksy na na całe szczęście atakowała ty lko układ oddechowy. Tego akurat Pamiętający by ł pewien. W inny m wy padku raniony kwadrans wcześniej stalker powinien już nie ży ć. – Nie? – Hufnal nie kry ł rozdrażnienia. Uznał pewnie, że Nauczy ciel zamierza odebrać mu jedy ną szansę na zostanie bohaterem. – Co w takim razie zamierzasz zrobić? – Najpierw ugasimy ogień – odparł Pamiętający, wskazując oświetlone blaskiem płomieni skrzy nie z piaskiem i wiszące nad nimi saperki – potem, czekając, aż rozproszy się dy m, opatrzę ci ranę. Za jakąś godzinę zaczniemy przetrząsać enklawę, aby odszukać zwłoki Golluma. Po ty m jak zdobędziemy drugi klucz do śluzy, zajmiesz się zatarciem śladów walki z Biały m i pozbędziesz się zwłok gwardzistów. – Ciekawe jak? Co mam z nimi zrobić? – obruszy ł się chudzielec. – Wy my ślisz coś, w końcu jesteś stalkerem. – A co wy będziecie w ty m czasie robić? – My wrócimy do enklawy Innego. Bez obaw, przy jacielu – dodał szy bko, widząc, że Hufnal zamierza protestować. – Zostaniesz największy m bohaterem Wolny ch Enklaw, ale dopiero za kilka godzin, po ty m jak załatwię swoje sprawy i zniknę w Strefie Zakazanej. – Ponieważ w spojrzeniu stalkera wciąż czaiła się nieufność, powiedział jeszcze: – Ślepy Tor zostanie zamknięty na głucho, gdy ty lko ludzie się dowiedzą, co spotkało jego mieszkańców. Jak wtedy dotrzemy do śluzy ? *** Sprawdzanie tuneli zaczęli za radą stalkera od posterunku przy śluzie. Gdzie indziej mógł udać się Gollum, jeśli nie tam? To by ła bardzo rozsądna decy zja, która zaoszczędziła im masę czasu. Po dotarciu na miejsce nie trafili wprawdzie na ciało nadzorcy, ale znaleźli wy starczający dowód na to, że tu właśnie przeby wał, gdy doszło do najgorszego. Długi, prosty jak strzała kolektor doprowadził ich do punktu, gdzie zapadlisko ujawniło ocalony m istnienie biegnącego pod ich enklawą ponad stuletniego burzowca. Zeszli po stromy m osy pisku do pogrążonej w kompletny m mroku przestronnej sali o prosty m sklepieniu, podobnej do tej, w której urzędował Biały, ty le że tutaj wszy stkie elementy zostały wy konane nie z betonu, lecz z klinkierowy ch cegieł. W jednej ze ścian komory osadzono wielkie stalowe wrota, które w pierwszej połowie dwudziestego wieku służy ły do blokowania tunelu w razie powodzi, by wzburzone wody z pobliskiego kory ta Odry – teraz odciętego wielkim zapadliskiem – nie przedostawały się do centrum miasta. Wszy scy strażnicy, a by ło ich czterech, leżeli martwi, tak jak pozostali mieszkańcy Ślepego Toru. Żaden z nich nie zdąży ł nawet sięgnąć po maskę. Skonali tam, gdzie stali albo siedzieli.

– A niech mnie – szepnął zdumiony Hufnal, gdy promień latarki Pamiętającego oświetlił pomalowaną kiedy ś na zielono gródź. Jedno z wy sokich na ponad trzy metry skrzy deł by ło uchy lone, a tego bez klucza znajdującego się w posiadaniu zarządcy nie dałoby się zrobić. – Może by ł w swoim boksie, gdy to wszy stko się zaczęło? – zasugerował stalker, kiedy zakończy li już oględziny komory, nie znajdując nigdzie zwłok Golluma. – Pewnie nie zwróciłeś uwagi, bo by ło ciemno, ale jego domek ma cztery ściany. Kiedy ś go nawet zapy tałem, dlaczego zmarnował ty le drogiego drewna, ale zaśmiał się ty lko i powiedział, że od kamienia ciągnie, a on nie chce dostać wilka. Sądząc z tonu, Hufnal nie zrozumiał odpowiedzi zarządcy. – Wilk to taka przenośnia – wy jaśnił od niechcenia Pamiętający. – Kiedy ś mówiono tak na przeziębienie. – Przenośnia… – Chudzielec pokiwał głową. Nauczy ciel rozważy ł w my ślach jego teorię. Gdy by nadzorca by ł u siebie, zamknięty na cztery spusty w wy starczająco szczelny m domku, miałby spore szanse na przetrwanie. Musiałby jednak wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. W ty m momencie przy pomniał sobie o oknie, które tak go zafascy nowało, gdy oglądał po raz pierwszy boks Golluma. Tak, drań miał cholerne szczęście. Kiedy inni padali jak muchy, on mógł spokojnie sięgnąć po maskę, by potem, po zagładzie, dać nogę z wy marłej enklawy. – Jednego nie rozumiem – Nauczy ciel odezwał się kilkanaście minut później, blisko ostatniego zakrętu. – Z boksu do śluzy miał przecież o wiele dalej niż do wy jścia. – Z dziesięć razy dalej, jak nie więcej – przy znał naty chmiast stalker, który dobrze znał tę enklawę. – Dlaczego więc pobiegł tam, a nie tutaj? – Nie mam pojęcia – przy znał Hufnal. – Ja by m wiał do Kapitolu, żeby ostrzec sąsiadów i sprowadzić pomoc. – Ja też. Każdy rozsądny człowiek tak by zrobił – poparł go Nauczy ciel. – Ucieczka do Strefy Zakazanej w jego sy tuacji nie miała najmniejszego sensu. To stamtąd przy szły do nas neonówki i tam pewnie popękały pierwsze… – Zamilkł, uświadomiwszy sobie wszy stkie implikacje tego faktu. – Zmiana planów! – rzucił po chwili, przy śpieszając kroku. – Ty tu sprzątasz i powiadamiasz Kapitol, a my znikamy na dobre. – Idziecie na północ? – zapy tał zaskoczony stalker. – Nie. – Pamiętający wskazał głową na pogrążone w mroku tunele. – Tam może by ć jeszcze gorzej niż tutaj. Wolę nie ry zy kować. Do Wieży można też dotrzeć przez państwo kościelny ch. – Kowal mówił, że… – Kowal nie wiedział o toksy nie, kiedy nas tutaj wy sy łał. – Też prawda – zgodził się chudzielec. – Ale… – Nie ma żadnego ale. Stannis kazał ci odprowadzić nas do śluzy. Zrobiłeś to. Koniec, kropka. Tutaj nasze drogi się rozchodzą.

18

– Co ty tutaj robisz? – Zaskoczony kowal otworzy ł szeroko oczy, gdy dostrzegł w drzwiach kuźni Nauczy ciela. – Kłódkę przy szedłem oddać. – Pamiętający zakoły sał na palcu masy wny m kawałkiem żelaza. Zabrał go z Katedry, wracając tą samą drogą, którą pokonał przed południem. Stannis, nie odkładając młotka, podszedł chwiejny m krokiem do wejścia. Gdy mijał Nauczy ciela, zaleciało od niego bimbrem i… rzy gowinami. Choć pora by ła jeszcze wczesna, musiał dać nieźle w palnik, a pędzona w tunelach berbelucha nie przy pominała w niczy m porządnej wódeczki, którą raczy li się minionej nocy. – Czy ś ty oszalał, człowieku? – wy szeptał, zerkając konspiracy jnie na zewnątrz. – Nie powinno cię tutaj by ć. Jeśli który ś z chłopaków Białego cię przy uważy … – Zamilkł, jakby nagle coś sobie uświadomił. – A gdzie Niemota? – W bezpieczny m miejscu – uspokoił go Pamiętający. – Ty le dobrego – burknął kowal, ale zaraz znów się nasroży ł. – Jak ty ś się tu w ogóle dostał? – Główny m tunelem – odparł Pamiętający, siadając na zwolniony m przed momentem zy delku. – W takim razie albinos już wie… – Stannis poszarzał na twarzy i raz jeszcze wy jrzał na zewnątrz. – Ktoś widział, że do mnie przy lazłeś? – Nie przejmuj się tak ty m dupkiem… – Nauczy ciel zaczął odpinać klamry chlebaka. – Nie będzie nam już przeszkadzał. Kowal zamknął drzwi i ruszy ł w stronę paleniska, zatrzy mał się jednak w pół kroku. – Załatwiłeś go? – zapy tał. Pamiętający przy taknął. – Próbował mnie powstrzy mać, więc wy rwałem chwasta. – Polazł za tobą? – Stannis otworzy ł usta, jakby nie mógł uwierzy ć w to, co usły szał.

– Ano polazł – potwierdził Pamiętający. – To menda skończona! – Kowal aż przy siadł okrakiem na ciężkim kowadle. Ośmiu ludzi przy targało je z przeciwnego brzegu Odry wkrótce po ty m, jak Nauczy ciel zbudował szkołę. Ze dwa dni im to zajęło. Diabelstwo musiało waży ć co najmniej cztery sta kilogramów. Poprzedni kowal zamówił je sobie u stalkerów. Szkoda, że nie mógł się nim nacieszy ć. – Menda? – pry chnął Pamiętający. – Nie obrażaj ty ch przemiły ch stworzonek. – Jak… – zaczął Stannis, ale Nauczy ciel uciszy ł go uniesieniem dłoni. – Długo by gadać. – Daj spokój, to musiała by ć epicka walka. Was czterech, trzech w sumie – poprawił się zaraz, odejmując nie tę osobę co trzeba. – Przeciw… ilu ich by ło, nie powiesz mi przecież, że poszedł tam sam? Pamiętający uśmiechnął się pod nosem, jakby przy pomniał sobie coś zabawnego, a potem pokręcił głową. – Wziął ze sobą sześciu ludzi, samy ch gwardzistów, ale nie mówmy teraz o nich. Najpierw muszę ci coś pokazać. Kowal poruszy ł się niespokojnie. Młotek w jego dłoniach wirował nieustannie. – Tobie naprawdę odpierdzieliło – wy mamrotał. Nauczy ciel nie odpowiedział. Wstał z zy delka i podszedł do drzwi. Uchy lił je i wy jrzał na zewnątrz, jakby sprawdzał, czy w tunelu na pewno nie ma nikogo. – W moim chlebaku znajdziesz bidon – rzucił, nie oglądając się za siebie. – Bidon? – Tak. To taki plastikowy pojemnik, coś jak miękka flaszka. – Aha. Usły szał, że Stannis wstaje, chwilę później do jego uszu dobiegły odgłosy gmerania i cichy chlupot. – Czy to jest to, o czy m my ślę? – zapy tał kowal drżący m głosem. – Tak. – Pamiętający zerknął przez ramię. Stannis stał plecami do niego, pochy lony nad chlebakiem. – Golnij sobie – dodał, uchy lając bardziej drzwi i sięgając do kieszeni po kłódkę. – Gwarantuję ci, że do końca ży cia nie zapomnisz tego smaku. Kowal spojrzał pod światło na napełniony burszty nowy m, klarowny m pły nem pojemnik. Przełknął głośno ślinę i zaraz wy ciągnął zaty czkę. Długo obwąchiwał niewielki otwór w plastikowy m wieczku. – Mmm – mruknął rozanielony m tonem. – Gdzieś ty wy trzasnął prawdziwego whiskacza? – Właściwe py tanie powinno brzmieć: ile jeszcze mogę go przy nieść – rzucił Nauczy ciel. – Racja, przy jacielu. Święta racja. Zaintry gowany Stannis przy łoży ł bidon do ust i ścisnął go mocno, a miał niezłą parę w rękach od robienia młotkiem. Zakrztusił się, gdy grudka smaru, którą Pamiętający zatkał wy lot pojemnika, wy strzeliła z wnętrza wąskiego otworu prosto w jego gardło, uwalniając przy okazji obłoczek żółtego py łu. To by ła taka prosta pułapka. Wy starczy ło nalać do bidonu whisky z domu

Golluma, przy kleić pod szeroką nakrętką szczurzy pęcherz wy pełniony zebraną w Ślepy m Torze toksy ną i zaklajstrować wy lot grudką smaru uszczelniającego. Przed wejściem do kuźni Pamiętający spry skał bidon odrobiną alkoholu trzy manego w fiolce po lekach. Naciśnięcie elasty czny ch ścianek spręży ło zawartość i wy strzeliło trutkę prosto w rozdziawione usta Stannisa. Nauczy ciel ty lko na to czekał. Wy korzy stując zaskoczenie, wy dostał się z kuźni zwinny m ruchem i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zamknął je na kłódkę. Zakładając maskę i sięgając po maczetę, miał nadzieję, że toksy na, którą cierpliwie zbierał w wy marłej enklawie, nie straciła mocy. Jeśli się my lił, Stannis bez trudu wy bije otwór w którejś ze ścian i wy dostanie się na zewnątrz, co mogłoby doprowadzić do rozprzestrzenienia się trucizny i śmierci niewinny ch ludzi. Minęła sekunda, potem druga. W końcu coś łomotnęło o drzwi. Niezby t mocno jednak, jakby ktoś oparł się o nie od wewnątrz, a nie uderzy ł z cały ch sił. Zza obity ch grubą skórą desek dobiegł stłumiony charkot. Pamiętający z trudem rozpoznał kilka chrapliwy ch słów. – Co… to… – Podziękowanie za wy stawienie nas Białemu, ty wredny skurwielu – odparł wzburzony. – Jeden z jego przy dupasów zdąży ł przed śmiercią wy śpiewać, dlaczego albinos by ł na mnie tak cięty i jakim cudem znalazł nas tak szy bko. – Co… to… – Drzwi zadrżały znowu, gdy Stannis osunął się po nich. – A, o to py tasz, gnoju. Zabija cię toksy na pozy skana z ty ch piękny ch fosfory zujący ch grzy bków, które oświetlają tunele na cały m pograniczu. Zadziwiająco szy bka i skuteczna. W jednej chwili wy biła do nogi cały Ślepy Tor. – Już?… – To słowo konający wy powiedział takim tonem, jakby się zdziwił. – Co: już? Nie wiem, co przez to rozumiesz, i szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Wrobiłeś mnie, skurwielu, w takie gówno, że teraz naprawdę muszę stąd odejść, ale zanim zniknę, powiem ci jedno: dotrę do Wieży, ale inną drogą, niż chciałeś. Przez państwo kościelny ch. – Nie… mo… – Tak. Mogę. I zrobię to. Żałuję ty lko, że sy f, którego się nały kałeś, zabije cię szy bciej, niż zdąży łby ś mi powiedzieć, dlaczego napuściłeś na mnie tego obszczy mura. Ale zdy chaj w spokoju, dam sobie radę i bez tej wiedzy. We wnętrzu kuźni zapanowała cisza. Pamiętający stał przy drzwiach jeszcze przez dłuższą chwilę, nasłuchując uważnie. Kowal przestał się ruszać. Nie by ło też sły chać jego świszczącego oddechu. Wy trzy mał nieco dłużej niż Śruba, co mogło, ale wcale nie musiało oznaczać, że py łek z czasem tracił moc. Nauczy ciel zeskoczy ł na niższy poziom tunelu, przeszedł kilka kroków i pomachał ręką czekającemu za złomowiskiem Niemocie. Chłopak naty chmiast zniknął mu z pola widzenia. Zabicie Stannisa to jedno, przed odejściem trzeba jeszcze zadbać, by ludzie dowiedzieli się o truciźnie i odpowiednio zabezpieczyli skażoną kuźnię. Rozniesienie toksyny po enklawie, zwłaszcza teraz, gdy zapanuje chwilowe bezhołowie, przyniosłoby opłakane skutki. Pamiętający podszedł do ściany tunelu. Zdjął rękawicę i ostrożnie dotknął pokry wającego sporą część cegieł fosfory zującego kobierca. Wy czuł pod opuszkami ciepłe i twarde bulwy. Nie

ustępowały nawet pod mocny m naciskiem, odbarwiały się jedy nie, nabierając w miejscu odkształcenia fioletowej barwy, która jaśniała z każdą sekundą po cofnięciu ręki. Neonówki pojawiły się w enklawie Innego miesiąc albo dwa po ty m, jak wy pełzły ze Strefy Zakazanej. Na samy m początku ocaleni walczy li z nimi, zeskrobując każdą naleciałość, jaką zobaczy li na ścianach tuneli. Bali się ich jak każdej mutacji, lecz z czasem ich zapał osłabł, a potem… Potem przy wy kli do rozjaśniony ch błękitny m blaskiem kory tarzy. Grzy bki, na które Nauczy ciel patrzy ł, by ły nieco młodsze – o ile to właściwe określenie – od ty ch, które wy truły mieszkańców Ślepego Toru. Czy to znaczy ło, że wy trzy mają jeszcze kilka ty godni? Tego Pamiętający nie wiedział. Nawet jeśli w najbliższym czasie nie zagrożą życiu ludzi, którzy przez tyle lat byli moją rodziną, pomy ślał, trzeba się ich pozbyć już teraz, natychmiast, żeby nie dać żadnej szansy temu pieprzonemu zmutowanemu cholerstwu. Zza załomu ściany zaczęły dobiegać krzy ki. Chwilę później Nauczy ciel zobaczy ł ludzi biegnący ch w kierunku kuźni. Niemota przy gnał tu każdego, kogo spotkał w tunelu mieszkalny m, w sumie ponad piętnaście osób. To powinno wy starczy ć. Nauczy ciel, rozkładając szeroko ręce, zastąpił im drogę. Zatrzy mali się jak wry ci, gdy zobaczy li, że ma na twarzy maskę. – Posłuchajcie mnie uważnie – zaczął, podnosząc głos, by nie uronili ani jednego słowa. O ty m, co im powie, my ślał przez całą drogę powrotną, dlatego załatwił sprawę szy bko i konkretnie.

Więcej na: www.ebook4all.pl

19

Plan Pamiętającego wy palił. Jeśli chcesz kogoś okłamać, nie zmy ślaj, ty lko umiejętnie naginaj fakty. Ta stara zasada sprawdzała się w każdy ch okolicznościach. Wy starczy ło więc, że powiedział przy by ły m pod kuźnię ludziom o ostrzeżeniu przekazany m przez spanikowanego wy słannika Kapitolu, a potem pokazał im zwłoki kowala, powszechnie szanowanego tutaj człowieka, który dowiedział się o wszy stkim pierwszy, ponieważ w enklawie nie by ło akurat ani Białego, ani sędziego. Niestety, dodał, gdy ludzie przestali już szemrać, Stannis okazał się tak pijany, że wy kpił wszy stkie prośby o jak najszy bsze zwołanie zgromadzenia. Co więcej, próbując udowodnić rozmówcy, że neonówki nie są szkodliwe, zdarł kawałek grzy bni z pobliskiej ściany, zaniósł ją do kuźni i na oczach gościa rozciął kilka fosfory zujący ch główek… Skutki tej zabawy przy by li mogli zobaczy ć sami, kiedy otworzy ł im drzwi. Sina, mocno opuchnięta twarz, rozpy chający zęby blady języ k, przekrwione i wy chodzące z orbit oczy. Ten widok wy straszy łby największego twardziela, a co dopiero mówić o zwy kły ch zjadaczach szczurzego mięsa. O nic nie py tali. Naty chmiast pozakładali maski i zabrali się do oczy szczania tuneli z wszelkiego nalotu. By li tak przerażeni wizją okrutnej śmierci, że zapomnieli o całej reszcie. Nawet o zniknięciu Białego i połowy jego gwardii. Nauczy ciel by ł pewien, że tego popołudnia nikt nie zapy ta o los przy wódcy. A rano on i jego sy n będą już daleko stąd. Nie chciał opuszczać enklawy jeszcze tego samego wieczora. Niemota by ł zmęczony całodzienny m ganianiem po tunelach, a i jemu przy da się odpoczy nek przed kolejny m, jeszcze trudniejszy m etapem wy prawy. Poza ty m teraz, mając całkowitą pewność, że Biały nie wróci, nie musieli się śpieszy ć. Dając przy kład ocalony m, zdarł w towarzy stwie sy na i pozostały ch rzemieślników całą grzy bnię, jaką znaleźli w dzielnicy przemy słowej. Po zakończonej pracy oby dwaj pożegnali właścicieli warsztatów, umy li się porządnie, zjedli solidną kolację i po sprawdzeniu po raz

dziesiąty ekwipunku położy li spać. Niemota, jak to on, padł zaraz jak kawka i zaczął ry tmicznie posapy wać, ledwie przy mknął powieki. Jego ojciec miał o wiele większy problem z zaśnięciem. Leżał długo na plecach z rękami pod głową, gapiąc się w ledwie widoczne zadaszenie. Mimo tak późnej pory z oddali wciąż dobiegały szmery rozmów i stłumione odgłosy towarzy szące szorowaniu ścian. To dodatkowo rozpraszało Pamiętającego. Od dłuższej chwili krąży ł my ślami wokół zabity ch tego dnia ludzi. W ciągu kilku godzin pozbawił ży cia osiem osób. I to nie jakichś tam obcy ch przy błędów, który ch twarze można zapomnieć, gdy ty lko z ży ł wy paruje adrenalina. Każdy z chłopaków, którzy zginęli w Ślepy m Torze, by ł kiedy ś jego uczniem. Każdy z nich siedział godzinami zaledwie kilka kroków od miejsca, w który m teraz próbował zasnąć, robiąc wszy stko, by wy rzucić ty ch ludzi z głowy. Tak, zabił ich w obronie własnej, ale to w niczy m nie zmniejszało jego poczucia winy. Gdy by oszczędził albinosa, uczy nił z niego swojego zakładnika, a tamty m kazał rzucić broń i spierdalać, gdzie radek rośnie… może ocaliłoby to ty m durniom ży cie, ale na pewno nie załatwiłoby sprawy. Polowaliby na niego nadal nawet wtedy. Odebrałby im bowiem wszy stkie przy wileje, jakie zy skali, stając się przy dupasami Białego. A tego takie zera jak Drogo czy Dexter nigdy by mu nie wy baczy ły. Poza ty m nie mógłby wrócić do enklawy. Musiałby uciekać z Niemotą do Strefy Zakazanej, prosto w wy pełnione toksy ną tunele. Zabicie gwardzistów by ło koniecznością, wmawiał sobie raz po raz. Usunięcie albinosa przy musem. Ale otrucie kowala… to zupełnie inna sprawa. Umierający w Ślepy m Torze Jaskier – bo to on oberwał toporem w brzuch – śpiewał jak z nut, licząc na łaskę. Nie wiedział, dureń, że jego dni, a w zasadzie minuty i tak są policzone. Z takich ran nikt się jeszcze nie wy lizał, nawet w czasach, gdy istniały prawdziwe szpitale. Zerwanie mu maski z twarzy, po ty m jak już umilkł, by ło aktem litości, nie okrucieństwa. Zanim jednak do tego doszło, chłopak zdąży ł opowiedzieć o wy darzeniach tego ranka. Gdy Pamiętający wy szedł na powierzchnię, Jaskier został wezwany do sali audiency jnej i razem z resztą gwardzistów poszedł za swoim szefem do kuźni. Tam stał się mimowolny m świadkiem rozmowy albinosa z kowalem. Jeśli wierzy ć jego relacji, a walcząc o ży cie na pewno nie kłamał, Stannis od samego początku podjudzał Białego i to on by ł jedy ny m i wy łączny m autorem pomy słu, aby wy korzy stać wy padek Zwinki do ostatecznej rozprawy z Nauczy cielem. On też powiedział albinosowi o trasie, którą mieli się ewakuować. Gnida, pomy ślał Pamiętający. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego kowal pomagał mu w ucieczce przed zagrożeniem, które sam stworzy ł. Co chciał w ten sposób osiągnąć? Zniweczy ć swoje własne plany ? To przecież nie miało sensu. Wir podobny ch my śli kłębił mu się jeszcze długo w głowie, ale zmęczenie wzięło w końcu górę i Nauczy ciel zamknął oczy. *** Z półmroku wy łania się twarz konającej kobiety. Kosmy ki jasny ch kręcony ch włosów

przesłaniają całe czoło aż do linii brwi. Na wpół otwarte usta wy pełniają się szy bko ciemną, spienioną krwią. Mocno umalowane powieki rozchy lają się coraz szerzej, odsłaniając lśniące szkliście oczy. Pierś opięta jaskrawożółtą bluzką zasty ga w pół chrapliwego oddechu. Z przestrzelonego policzka unosi się wciąż smużka sinego dy mu. Spocony Nauczy ciel zerwał się z posłania. Senność zniknęła jak ręką odjął i nie wróciła, choć bardzo tego pragnął. We wnętrzu szkoły panowały nieprzeniknione ciemności. Podobnie by ło w tunelu. Teraz, po usunięciu grzy bów, nic nie rozjaśniało mroku w tej części podziemi. Pamiętający wy macał lampę, zważy ł ją w dłoni. Lekka, cały tłuszcz musiał się już wypalić… To znaczy ło, że przespał co najmniej pięć godzin. Wstał. Sen nie wróci, a skoro tak, czas opuścić to miejsce, tym razem definitywnie. Zbudził Niemotę, potem przy gotował skromne śniadanie. Zjedli zafasowaną poprzedniego wieczora py szną szy nkę z młodego szarika – po części by ła to nagroda za ostrzeżenie przez neonówkami – popili ją paroma ły kami potrójnie filtrowanej wody, którą Nauczy ciel przepuścił przez piasek i węgiel jeszcze przed położeniem się spać, by zrobić zapas na drogę. Za drugim razem przy gotowali się lepiej, ponieważ wy ruszali sami, bez przewodników i szans na pomoc z zewnątrz. Na szczęście wizy ta w Ślepy m Torze pozwoliła im zdoby ć całkiem spory zapas najcenniejszej waluty podziemi. W plecaku Niemoty znajdowało się kilkadziesiąt nowiutkich filtrów węglowy ch, zabrany ch z tamtejszy ch wy twórni. Część z nich nieuniknienie przy da się podczas wędrówki po powierzchni, a za resztę kupią najpotrzebniejsze rzeczy, informacje i… przy chy lność napoty kany ch po drodze ludzi. Temu samemu celowi posłuży alkohol zabrany z boksu Golluma mimo szczery ch i głośny ch protestów stalkera. W ty m niemal pełna litrówka pły nnego złota, jak nazy wano rzadszą od jednorożców przedwojenną whisky. Dwie inne butelki gorzałki Nauczy ciel oddał tej nocy miejscowy m przemy tnikom za garść cenny ch informacji. Opuścili enklawę Innego południowy m wy jściem, zanim oddzwoniono pobudkę. Gwardzistom powiedzieli, że wy chodzą tak wcześnie, ponieważ chcą zaalarmować leżące dalej enklawy. To nie by ło do końca kłamstwo. Pamiętający miał zamiar ostrzegać każdego, kogo spotka po drodze, przy najmniej na pierwszy m odcinku trasy. Zanim opuścił szkołę, przy jrzał się uważnie mapie Wolny ch Enklaw, szukając najprostszej i najbezpieczniejszej drogi na południe, do leżącego tam miasta w mieście, jakim by ł Nowy Waty kan, podziemna domena wy znaniowa, na zewnątrz znana pod znacznie mniej szumną nazwą państwa kościelny ch. Nie by ł to wbrew pozorom błąd ani niezręczność języ kowa. Niedługo po Ataku, gdy w cały m mieście panował chaos, a ty siące ludzi szukało swojego miejsca w podziemiach, nieliczni księża i zakonnicy zaczęli tworzy ć zręby swoich nowy ch włości. Po ich wezwaniach na wschód miasta ściągnęli tłumnie najbardziej zagorzali i najbardziej wy lęknieni wierni, wabieni płomienny mi apelami dziesiątków ochotników przemierzający ch labiry nt kanałów i zachęcający ch ty ch spośród ocalony ch, w który ch tlił się jeszcze żar wiary, do

przy by wania na tereny, które Kościół uznawał od wieków za własną, czy li świętą ziemię. Włości te ciągnęły się od pogranicza Pogorzeliska, sięgającego do niemal kompletnie zrujnowanego Ostrowa Tumskiego, aż po most Szczy tnicki i kory to Starej Odry. Na południu granicę Nowego Waty kanu wy znaczało kory to rzeki, na północy biegła ona wzdłuż ulicy Sienkiewicza, by za dawny m Ogrodem Botaniczny m skręcić na południe w Wy szy ńskiego, a zaraz potem znów odbić na wschód i przez plac Grunwaldzki dotrzeć do zawalonego mostu Szczy tnickiego, za który m rozpościerały się tery toria okupowane przez Lektery tów. Na początku zarządzane przez duchowny ch miasto-państwo by ło otwarte dla wszy stkich, z czasem jednak władzę przejęli najbardziej zagorzali świeccy fundamentaliści, który m wy starczy ło niespełna pięć lat do wy paczenia chy ba każdej idei, jaką propagował wcześniej Kościół. To oni nazwali swoją domenę Nowy m Waty kanem, uznawszy, że Stolica Piotrowa przestała istnieć, to oni obrali nadpapieża – na wszelki wy padek ustanawiając go kimś ważniejszy m od Ojca Świętego – i tenże nadpapież stał się oficjalny m przy wódcą duchowy m wszy stkich ocalały ch. Gdy się okazało, że większość wrocławian ma gdzieś wy dawane przez niego zakazy i pouczenia, Tomasz II ukarał ich, nakazując zamurowanie zdecy dowanej większości kanałów i przelotów prowadzący ch na tery torium Nowego Waty kanu i zostawiając na północy ty lko jedną, ale za to wielką bramę – dawny Pasaż Grunwaldzki – aby zy skać pełną kontrolę nad przebiegający mi z południa na północ szlakami handlowy mi. Przejście tamtędy by ło ostatnimi czasy trudniejsze niż przepchnięcie wielbłąda przez ucho igielne, by trzy mać się biblijnej terminologii. Stalkerzy nie by liby jednak sobą, gdy by nie znaleźli sposobu na ominięcie nowy ch utrudnień. Mapa kowala pokazy wała dwie alternaty wne drogi, który mi mieszkańcy Wolny ch Enklaw mogli przedostać się niezauważenie na drugą stronę granicy, aczkolwiek ty lko jedna z nich prowadziła w pobliże ważniejszej przeprawy. Wy dostanie się z wy spy, na której leżały Nowy Waty kan i Wolne Enklawy, by ło możliwe ty lko w jeden sposób. Wędrowcy musieli dostać się na jeden z dwóch mostów łączący ch państwo kościelny ch z ziemią niczy ją i znajdującą się za nią granicą miasta. Tak blisko, a zarazem tak daleko, pomy ślał Nauczy ciel, idąc rozświetlony m błękitną poświatą tunelem. Od pasażu dzieliło go kilkaset metrów w linii prostej. Przed wojną dotarłby do ruin galerii handlowej w kilka minut, niespecjalnie się śpiesząc, dzisiaj czekała go wielogodzinna przeprawa ciasny mi kolektorami. Aby znaleźć się przy najbliższej z nielegalny ch dróg prowadzący ch na tery torium państwa kościelny ch, musiał obejść pół dzielnicy. Na najbliższy m skrzy żowaniu skręci w prawo, w tunel tranzy towy, minie zejścia do trzech kolejny ch niewielkich enklaw, z który mi Inny zawarł przed paroma laty porozumienie szumnie nazwane paktem o nieagresji. Ich mieszkańcy zostali już poinformowani o groźbie, nie musiał więc tam zachodzić. Jego celem by ło kolejne skrzy żowanie, nad który m przed wojną przecinały się ulice Wy szy ńskiego i Sienkiewicza. Teraz biegła tamtędy granica z Nowy m Waty kanem i znajdowało się miejsce budzące grozę. Dawny Ogród Botaniczny. Największa wy lęgarnia mutantów w okolicy, jeśli nie liczy ć pasa pobliskiej Strefy Zakazanej.

20

Pod skrzy żowaniem musieli opuścić w miarę szeroki tunel, który biegł dalej prosto. Nieco węższy m dotarli po kilkunastu metrach do blokującego drogę zapadliska. Tu kończy ła się najłatwiejsza część trasy. Do wy boru mieli dwie opcje: skorzy stać z pobliskiej studzienki i wy jść w sam środek zmutowanej dżungli albo wczołgać się do przepustu, który łączy ł ten kanał z sąsiednim, wcale nie szerszy m kolektorem. Nauczy ciel nie zastanawiał się długo. Sprawdził, czy sy gnalizator nad wy lotem rury pokazuje, że droga jest wolna. Umieszczona nad żeliwny m kółkiem tabliczka znajdowała się w pozy cji neutralnej. Przekręcił ją tak, by by ła zwrócona zieloną ścianką na zewnątrz. Sy stem by ł prosty jak drut. Wzorowano go na rozwiązaniach stosowany ch przed wojną podczas robót drogowy ch, gdy ruch na pewny ch odcinkach szos musiał odby wać się wahadłowo. Jeśli ktoś wchodził do przepustu z tej strony, ustawiał mechanizm tak, by połączone linkami dwukolorowe tabliczki działały jak sy gnalizacja świetlna. Dzięki temu wędrowiec, który podejdzie do drugiego końca łącznika, zobaczy tam czerwoną tabliczkę i będzie wiedział, że musi poczekać, ponieważ droga jest zablokowana. W ciasnej rurze bowiem nie da się minąć, a drugi jej koniec znajdował się aż sto metrów dalej. Pamiętający zrzucił swój plecak i poinstruowawszy raz jeszcze sy na, wczołgał się do czarnego jak smoła otworu. W tak wąskich przejściach oczy szczano ściany ze wszy stkiego, co mogło ograniczy ć pole manewru. Zatem neonówki by ły tu tępione od samego początku – i całe szczęście, bo sprawdzone przy skrzy żowaniu grzy bki wy dawały się o wiele miększe od ty ch, które zdrapy wano właśnie w enklawie Innego. Popy chając plecak przed sobą, Nauczy ciel przesuwał się wolno w kompletny ch ciemnościach. Sły szał przy ty m ty lko własny coraz cięższy oddech i dobiegające z ty łu sapanie Niemoty. Plecak przesłaniał mu całe pole widzenia, i tak mocno ograniczone w ty m momencie, tłumił też wszy stkie dźwięki dobiegające z głębi rury. Właśnie dlatego nie od razu zauważy ł, że nie są sami. Zrozumiał to dopiero w momencie, gdy spróbował wy konać kolejny ruch, ale nie zdołał

przesunąć bagażu, ponieważ coś zatarasowało mu drogę. Kiedy się zatrzy mał i wy tęży ł słuch, doleciało go szy bkie dy szenie. Na szczęście nie zapomniał porad z biblii preppersów, jak nazy wano pewną żółtą książkę, którą przeczy tał z wielką uwagą w czasach, gdy ubezpieczał Prezesa. Zadbał więc przed wejściem w tę pułapkę, by mieć pod ręką nie ty lko osłonę, ale i potrzebną broń. Najpierw nasadził wy jęty z bocznej kieszeni plecaka bagnet na kawał kija, a gdy prowizory czna dzida by ła gotowa, zakręcił szy bko korbką zdoby cznej latarki. Mechanizm ładujący zaterkotał ogłuszająco w ciasnej przestrzeni. Po dłuższy m czasie spędzony m w ciemnościach blask skierowany ch w górę kilkuwatowy ch LED-ów wy dał mu się oślepiający. Parę sekund później, gdy wzrok zdąży ł się przy zwy czaić do światła, Pamiętający skierował latarkę w głąb rury i wy jrzał zza plecaka, by sprawdzić, co blokuje mu drogę. Spodziewał się widoku przerażonego kotokata albo młodego szarika, sły szał bowiem, że w podziemiach okolic Ogrodu Botanicznego pojawiają się od czasu do czasu zabłąkane bestie, które podczas polowań wpadają do liczny ch zapadlisk czy rozsadzony ch korzeniami roślin studzienek. By ł gotowy do walki, ale w ostatniej chwili powstrzy mał rękę z bagnetem. Za plecakiem kuliła się dziewczy na. Mamrocząc coś pod nosem, zasłaniała oczy chudą ręką. Poziom adrenaliny w ży łach Nauczy ciela opadł, ale jego wściekłość nie zmalała, przeciwnie: wy raźnie wzrosła. – Dlaczego zanim wlazłaś do przepustu, nie przestawiłaś sy gnalizatora? – warknął. – Odwal się, pry szczu nadupny ! Zdębiał. Nie dość, że ta idiotka złamała podstawowe zasady ruchu – egzekwowane w podziemiach znacznie ry gory sty czniej niż przed wojną na powierzchni – to jeszcze py skowała. A zdezorientowany Niemota zaczy nał już panikować. Uwięziony w mroku nie wiedział, o co chodzi, szarpał więc coraz mocniej za linkę, która łączy ła go z ojcem. Problem w ty m, że Nauczy ciel pomy ślał o wszy stkim, ale nie o sy gnale na taką okazję. Do głowy mu nie przy szło, że ktoś może zablokować im drogę. – Masz trzy sekundy na to, żeby się wy cofać – rzucił, siląc się na spokój. – Wal się, latarkowy gnoju! Ja tam nie wrócę! – zapiszczała bojowy m tonem dziewczy na. – Wrócisz, i to zaraz – zapewnił ją lodowato. – Zmuś mnie – burknęła i zaraz tego pożałowała. Oślepiona latarką nie mogła zobaczy ć wy suwanego w jej kierunku bagnetu. Poczuła za to, jak jest ostry, gdy rozorał jej skórę na ręce, którą zasłaniała oczy. – Co robisz, posrańcu?! – wrzasnęła, ssąc krew z rozciętego przedramienia. – Uprzejmie proszę o zastosowanie się do obowiązujący ch przepisów. – Co? – Nie mam czasu na zabawy. Rusz dupę i zejdź mi z drogi. Drugi raz nie będę powtarzał. Ty m razem nie odpy skowała. Pomamrotała ty lko pod nosem, po czy m zaczęła się powoli cofać. Nauczy ciel sunął tuż za nią, wy słuchując kolejny ch złorzeczeń. Z początku iry towała go ta paplanina, lecz z czasem, gdy dziewczy na zaczęła uży wać piętrowy ch inwekty w, przestał się

złościć. Znał wielu twardy ch ludzi, zarówno przed Atakiem, jak i po nim, ale połowy przekleństw, jakie słała pod jego adresem, w ży ciu nie sły szał. Żałował ty lko, że nie zdoła wszy stkich zapamiętać. Kwadrans później, po kilku przy stankach dla odzy skania oddechu, dziewczy na w końcu umilkła. Trafiła nogami na wolną przestrzeń oznaczającą, że dotarli do końca przepustu. Wy sunęła się zwinnie z rury i cofnęła parę kroków, nie spuszczając oka z poły skującego w elektry czny m świetle bagnetu. W komorze, do której dotarła, by ło względnie jasno. Tutaj nikt nie czy ścił ścian z grzy bni, może z wy jątkiem nieliczny ch miejsc nad wy lotami rur, gdzie znajdowały się drogowskazy. Nauczy ciel wy pchnął plecak na zewnątrz, po czy m zatrzy mał się i zmierzy ł dziewczy nę uważny m spojrzeniem. – Ręce – rzucił. – Co: ręce? – Trzy maj je na widoku – wy cedził przez zaciśnięte zęby dla lepszego efektu. Nie zamierzał dać się zadźgać jakiejś zdzirze. Nie tutaj i nie teraz. Gdy spełniła jego żądanie, wy sunął się z rury i wy lądował na kratownicy, wy konując klasy czny przewrót. Nie drgnęła nawet – by ć może dlatego, że zobaczy ła sznurek znikający w otworze i następną twarz. – Ilu was tam jest? – zdziwiła się, cofając się pod samą ścianę. – Uważaj! – Nauczy ciel powstrzy mał ją gestem. Wolał, by nie rozgniotła przy padkiem grzy bów. Przy najmniej dopóki jego sy n nie będzie miał swobodnego dostępu do maski. Zjeży ła się, ale stanęła o krok od ściany. – Co tam jest? – zapy tała lekko przestraszona. – To ty lko mój sy n – wy jaśnił Pamiętający, dając znak Niemocie, by jak najszy bciej wy szedł z przepustu. – Nie w rurze, oblechu durny, ty lko za mną! – wy sy czała, próbując zerknąć przez ramię, nie ruszając jednocześnie głową. – Kulczak? Nauczy ciel pokręcił głową. – Nic tam nie ma – próbował ją uspokoić. – Nie kłam! – pisnęła. – Widziałam, jak bledniesz… Zabij to… no dziabaj, draniu. – Po chwili dodała jeszcze szeptem: – Ja nie chcę tutaj ginąć… – Jeśli nie oprzesz się o ścianę, nic ci nie będzie – powiedział najspokojniej jak umiał, zdejmując bagnet z kija. Dziewczy na najpierw zrobiła wielkie oczy, a potem skinęła niemal niezauważalnie głową i uniosła lewą stopę. To by ł najwolniejszy krok, jaki ktokolwiek zrobił w obecności Pamiętającego. Gdy w końcu postawiła nogę na betonie, odwróciła się już w normalny m tempie i obrzuciła ścianę czujny m spojrzeniem. – Tu nie ma żadny ch cieniaków ani lepików, ty pieprzony draniu! – wy buchnęła. Zabawnie wy glądała, gdy tak szczerzy ła ząbki i zaciskała piąstki. By ła dość niska i bardzo

szczupła, waży ła może ze czterdzieści, czterdzieści pięć kilogramów. Gdyby się domyła, miałaby pewnie bardzo ładną twarz, pomy ślał Pamiętający. Wielkie niebieskie oczy i wąski podbródek upodabniały ją nieco do postaci z mangi. Nie mogła mieć więcej niż trzy naście, może czternaście lat, co w ty m świecie i tak czy niło z niej dorosłą kobietę. Ubrana by ła w sięgającą kolan workowatą sukienkę z płótna, zapewne kanałową samoróbkę, grube rajstopy z taką masą oczek, że przy pominały raczej sieć niż część garderoby, i ciężkie trepy z wy sokimi cholewami. Całości stroju dopełniał szeroki skórzany pas z dużą sprzączką, zapewne harcerski, i przewieszony przez ramię chlebak. – Ja nic takiego nie powiedziałem – odparł, sięgając po swoje rzeczy. – Żeby ci tak osy fiały kulczak siknął jadem w sam środek tej wy tatuowanej pomarszczonej mordy, ty kłamliwa kupo wy broczy n z liszaja na dupie rozdeptanego przez stąpacza kolcowęża… – zaczęła kolejną ty radę, ale zamilkła w pół zdania, widząc, że stojący przy wy locie przepustu chłopak wy konuje serię niezrozumiały ch dla niej gestów. – Mój sy n jest głuchoniemy – wy jaśnił rozbawiony jej reakcją Nauczy ciel. – Umie czy tać z ruchu warg, ale nawijasz tak szy bko, że pogubił się już po trzecim słowie. – Oj… – odwróciła się do Pamiętającego, by chłopak nie widział jej ust. – To długo nie pociągnie – dodała konspiracy jny m szeptem. – Dlaczego tak uważasz? – U nas w enklawie by ł taki jeden – powiedziała, nachy lając się mocniej, żeby nie podnosić głosu, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w tej sy tuacji. – Niemamocny na niego mówili, nie wiem zupełnie dlaczego, bo zawsze pierwszy podłapy wał każdą chorobę. Zeszłej zimy na jedny m ze zbierań zleciał na ry j z pierwszego piętra. Podłoga się pod nim zarwała. My śleliśmy, że już po nim, ale przeży ł niedomy ty siurek mózgożera. Ledwie potem sły szał, a zamiast gadać, bełkotał tak, że nie sposób go by ło zrozumieć. Też go zaprowadziliśmy do Nowego Waty kanu, ale nic to nie dało. Mówię ci, daruj sobie wy prawę za granicę. Te radkowe wy skrobki w tkany ch z kotokaciego gówna habitach łżą jak sy reny. Nie pomogą twojemu chłopakowi, jak nie pomogły Niemamocnemu. – Pokiwała głową, jakby żal jej się zrobiło Niemoty. – W sumie nie powinnam ci tego mówić, pieprzony w pępek dziady go… – possała znowu skaleczenie – …ale niech ci będzie. Poznaj dobroć prawdziwej stalkerki. Obrzuciła go pogardliwy m spojrzeniem i ruszy ła w stronę przepustu. – Ty … stalkerka! – zawołał za nią, przeły kając cisnące się na usta bardziej niepochlebne określenia. – Dobijmy targu – dodał, odpinając plecak. – Dupy nie daję – warknęła, nie odwracając się do niego. – Zwłaszcza takim stary m oblechom. Ile ty masz lat, człowieku? Musiałeś wy ły sieć na długo przed ty m, zanim pizdnęła w nas ta w brzechwę ruchana bomba. – Twoja strata – odparł zwięźle, nie reagując na kolejne wy zwiska. – Twojemu niedojebkowi też nie dam. Nawet za pięć szczurów. – Dam płat świeżo uwędzonej szy nki z młodego szarika… – rzucił Pamiętający, wy ciągając z plecaka pachnące zawiniątko. Jeden ruch wy starczy ł, by odsłonić kawał apety cznie

wy glądającego mięsa. – Tak czy sty, jak to ty lko możliwe w ty ch warunkach. Dziewczy na przełknęła głośno ślinę, zanim zdąży ła się opamiętać, i znów przy brała maskę obojętności. Krzy wiąc się z udawany m niesmakiem, zmierzy ła wzrokiem czekającego spokojnie Niemotę. – Niech ci będzie, dziadzia, ale nie dla mięsa to zrobię, ty lko z litości – oznajmiła, sięgając do sprzączki sfaty gowanego pasa, ale zaraz cofnęła rękę. – Najpierw zapłata! – warknęła buńczucznie. – …za informacje – dokończy ł Nauczy ciel. Trafnie ją rozszy frował. Taka z niej by ła stalkerka, jak z niego młodzik. Wy starczy ł rzut oka, by rozgry źć ją jak skruszałą półtuszę szczurzy ny. W kanałach mało kto dbał o higienę, ale ta dziewczy na by ła wy jątkowo zapuszczona. Jej włosy wy glądały jak wy rzy gany przez kotokata kołtun. A sądząc po głodzie wy zierający m z jej oczu i wy raźny m ślinotoku, tułała się po okolicy od dwóch albo trzech dni. Nie wiedział, dlaczego musiała opuścić swoją enklawę, i nie zamierzał o to py tać. Podejrzewał, że mogło chodzić o zby t lepkie rączki. Nie przejmował się ty m jednak specjalnie. By ła miejscowa, zamierzał więc wy doby ć z niej wszy stko, co może okazać się przy datne do zaplanowania dalszej trasy. – Za informacje? – powtórzy ła zaskoczona. Pokiwał głową. – Usiądziemy, zjemy, pogadamy, a potem każde z nas pójdzie swoją drogą. Pasuje? – Jak nie, jak tak – wy szczerzy ła brudne zęby, wy ciągając rękę po obiecany połeć. – Usiądziemy – powtórzy ł dobitnie. Pora by ła wczesna, miejsce mało uczęszczane, zatem nikt nie powinien im przeszkodzić. Dał znak Niemocie, prosząc o poustawianie wszy stkich sy gnalizatorów w pozy cji zielonej. Jeśli ktoś zechce do nich dołączy ć, dowiedzą się o ty m z odpowiednim wy przedzeniem.

21

– Jak się nazy wasz? – zapy tał Nauczy ciel, gdy dziewczy na skończy ła jeść, a raczej żreć, bo pochłonęła podany jej kawał mięsa w kilka sekund, wy szarpując z niego kolejne kęsy i naty chmiast je poły kając. – Iskra. – Nawet pasuje, ruda chy ba jesteś. – Zmruży ł oczy, próbując dociec, jaki naprawdę miała kolor włosów. – Miotasz się, jakby ś dopiero co z ogniska wy padła. No i zgaśniesz równie szy bko przez swoją niewy parzoną gębę. Spojrzała na niego z politowaniem. – Jaja sobie ze mnie robisz, dziadzia? Nazy wam się jak ten samolot. Samolot, kumasz? Pe-zetel-te-es-jedenaście – wy recy towała. – Tatko by ł maniakiem lotnictwa. Wszy stkich nas ponazy wał po ty ch cudny ch maszy nach. Moja siostra to Wilga, a brat Cy kacz. – Cy kacz? – zdziwił się Nauczy ciel. – W ży ciu nie sły szałem o takim samolocie. – Boś równie stary, co i głupi – wy paliła, rechocząc pod nosem. – Gadaj lepiej, skąd jesteś – zmienił temat, by nie wchodzić w kolejną jałową dy skusję. – Z enklawy Weterana – odparła, wy ciągając do niego otłuszczoną dłoń. Odkroił kolejny kawałek, ty m razem większy, i rzucił go dziewczy nie. Pieczona nad prawdziwy m węglami szy nka z szarika trafiła naty chmiast do jej ust. Zanim sobie z nią poradzi, minie chwila. Enklawa Weterana… Pamiętający sły szał o ty m miejscu, choć nigdy w nim nie by ł. Jakiś żołnierz zagospodarował kawałek burzowca kończącego się przy moście Szczy tnickim i pobierał my to od wszy stkich towarów znoszony ch tamtędy do podziemi. Eldorado skończy ło się, gdy na powierzchni zabrakło cenniejszy ch dóbr, a w okolicy zrobiło się zby t niebezpiecznie. Strumień dochodów zaczął wy sy chać, szy bciej nawet niż pobliska rzeka. Następcy zmarłego żołnierza nie mogli się pochwalić większy mi sukcesami. Ich enklawa podupadła bardziej niż sąsiednie sady by, który ch mieszkańcy znacznie wcześniej się nauczy li, że nie osiągną niczego bez ciężkiej pracy. To

wszy stko jednak by ło niczy m wobec problemów, z jakimi ludzie Weterana zetknęli się ostatnio. Ale o nich Nauczy ciel miał się dopiero dowiedzieć. – Dlaczego stamtąd uciekłaś? – zapy tał, gdy ocierała usta. Znów wy ciągnęła do niego rękę, ale pokręcił głową, owijając mięso szmatką. – Dawaj, oblechu, obiecałeś – nadąsała się dziewczy na. – Wy starczy ci, pękniesz, jeśli zjesz więcej – odparł, ale na widok jej miny dodał zaraz: – Dostaniesz resztę, jak odpowiesz na wszy stkie py tania. Słowo. – Ta, dostanę, chy ba w ry j… – burknęła, lecz cofnęła dłoń i zaczęła zlizy wać tłuszcz pokry wający cieniutkie jak paty czki palce. – Mów. – A co tu gadać. Lektery ci. – Co: Lektery ci? – Wspomnienie o kanibalach zelektry zowało Pamiętającego. – Jak to co? – Spojrzała na niego uważniej. – Ty nic nie wiesz, dziadzia? Nie zaprzeczy ł, nie miałoby to większego sensu. – Mów. – Mięso – rzuciła władczy m tonem, wy ciągając rękę. Pokręcił głową. Zawinięty w szmatkę połeć trafił na powrót do plecaka. – W pierwszej enklawie po drodze dowiem się wszy stkiego za darmo i bez takich fochów – stwierdził, sięgając do zamka. – Hej, dziadzia, wy luzuj! Nie bądź takim zgredem! – wrzasnęła. Szy bko jednak spotulniała. – Dobra, powiem, co chcesz wiedzieć. – No więc, co z ty mi Lektery tami? – naprowadził ją na temat. – Od czego by tu zacząć… – Najlepiej od początku. – Hm… No… Ale… – Dobra, mów w największy m skrócie. – W skrócie to sy tuacja wy gląda tak, że Lektery ci zaprosili na grilla bardzo ważnego arcy biskupa, który odby wał właśnie pielgrzy mkę po przy graniczny ch enklawach. Zaprosili na grilla, piękny eufemizm… – Po co lazł za Odrę? – Ty mnie w ogóle nie słuchasz, dziadzia. Oni go capnęli po naszej stronie. W główny m burzowcu między enklawami. – Co ty pieprzy sz? Kanibali nie ma po tej stronie Starej Odry. Zaśmiała się szy derczo. – Ty to jesteś dwadzieścia lat za mutkami, dziadzia… – Przestań mnie tak nazy wać. – Dlaczego? Człowieku, ty musisz by ć starszy od większości drzew i niektóry ch kamieni. – Wróćmy do tematu – zaproponował Pamiętający. Już dawno zrozumiał, że przegadanie tej smarkuli nie uda się bez rękoczy nów, a na to nie miał jeszcze ochoty. – Skąd pewność, że to

naprawdę by li kanibale? – Choćby stąd, że impreza odby ła się na miejscu, a ten wsutanniony sy n niedojebka i najbardziej osy fiałej samicy pokąsia by ł takim spaślakiem, że nawet w ośmiu nie dali rady obgry źć go do końca – wy jaśniła rozbawiona. Nauczy ciel potarł nos opuszką kciuka. Nie wierzy ł własny m uszom. Jakim cudem ludożercy pokonali kory to rzeki? Stworzenia żerujące w pły tkiej wodzie i otaczający ch ją grzęzawiskach by ły po stokroć bardziej jadowite i żarłoczne niż bestie czające się wśród ruin. Lektery ci. Tak – w sumie prześmiewczo – nazy wano kiedy ś ludzi z dalekich przedmieść, którzy pierwsi odczuli na własnej skórze skutki braku dostępu do dóbr pozostały ch po dawnej cy wilizacji. Tam, gdzie przed wojną zaludnienie by ło stosunkowo niewielkie, człowiek najszy bciej tracił kontrolę nad skażoną opadem powierzchnią – najpierw na rzecz zdziczały ch zwierząt, potem ich zmutowany ch następców. A im dłużej trwał głód, ty m więcej lokalny ch społeczności wy zby wało się różny ch tabu i wracało – jak to sobie powszechnie tłumaczono – do naturalny ch prakty k znany ch ludzkości od wielu ty siącleci. Tam, gdzie zabrakło nawet szczurów, a mięso mutantów wciąż by ło za bardzo skażone, zdesperowani ocaleni sięgali po ostatnie źródło protein, jakim jest ludzkie ciało. My liłby się jednak ten, kto by pomy ślał, że kanibale ery postnuklearnej cofnęli się w rozwoju do poziomu jaskiniowców. O nie, to by li nadal tacy sami ludzie jak ci, którzy mieszkali w Wolny ch Enklawach. Jedy na różnica polegała na ty m, że zamiast polować na zmutowane bestie albo hodować szczury, zjadali najsłabszy ch spośród siebie, względnie zasadzali się na mieszkańców inny ch sady b. Wiele społeczności zza rzeki zapłaciło bardzo wy soką cenę za opieranie się barbarzy ńcom z przedmieść, którzy powoli, acz sy stematy cznie rośli w siłę, asy milując bądź podbijając kolejne enklawy. Zatrzy mała ich dopiero Stara Odra. Może nawet nie ty le sama rzeka, ile zasobność leżący ch za nią terenów. Tutaj Lektery ci nie mogli liczy ć na zdoby cie przy czółków i znalezienie sprzy mierzeńców, którzy pracowaliby na ich sukces w każdy możliwy sposób. Ludzie zamieszkujący Wolne Enklawy, Nowy Waty kan i Miasto wciąż by li dobrze zaopatrzeni, lepiej zorganizowani i mogli w razie potrzeby liczy ć na pomoc sąsiadów. Ta sy tuacja ulegnie niedługo zmianie, ale na pewno jeszcze nie w ty m ani nawet nie w następny m roku. A i wtedy zdoby cie poży wienia będzie najmniejszy m problemem ocalony ch z tego brzegu. Znacznie bardziej obawiano się utraty możliwości wy jścia na powierzchnię, a ty lko tam można przecież zdoby ć surowce, bez który ch nie sposób przetrwać mroźny ch zim. – To musiała by ć prowokacja – rzucił Nauczy ciel, niechętnie otwierając plecak. – Dupa tam, nie prowokacja – nie ustępowała Iskra. – Po tej stronie Starej Odry nie by ło i nie ma żadny ch Lektery tów. – Bo ty tak mówisz, dziadzia? – Nie. Bo taka jest prawda. Jak się tutaj dostali? Powiedz mi, skoroś taka mądra. – Spoko. Jeśli chcesz wiedzieć, mam bardzo wiary godną trajektorię na ten temat. – Nie mów.

– Jak chcesz. – To by ła ty lko taka figura retory czna. – Co ty pieprzy sz, dziadzia? – obruszy ła się Iskra. – Przy stawiasz się do mnie? – Ja? – To co mi tu wy jeżdżasz z komplementami o figurze? – Figura retory czna to powiedzenie czegoś inny mi słowami, krety nko – warknął poiry towany Nauczy ciel. Wy ciągnięcie z niej jednej nędznej informacji kosztowało go zby t wiele czasu i nerwów. Zaczy nał się powoli zastanawiać, czy nie lepiej rzucić jej obiecany ochłap i pójść dalej. W najbliższej enklawie i tak dowie się wszy stkiego co trzeba, i to bez wy słuchiwania imperty nencji. – Chy ba że tak – mruknęła. – Bo wiesz, ta moja trajektoria ma nogę i rękę, serio. Otworzy ł usta, by ją poprawić, ale w ostatniej chwili zrezy gnował. – Mów – poprosił. – Niedaleko zawalonego mostu jest przepust biegnący pod kory tem rzeki – zaczęła podniesiony m głosem. – Bardzo wąski, ma może ze czterdzieści centy metrów średnicy. Kiedy ś, jak by łam jeszcze dzieckiem, wpełzaliśmy do niego, żeby przechodzić na drugą stronę Odry. To by ło na długo przed ty m, zanim Lektery ci dotarli do enklaw przy parku. Taka jazda, mówię ci, dziadzia. – Jaki to ma związek z kanibalami? Z tego, co sły szałem, nie są aż tak chudzi, żeby zmieścić się do twojego przepustu. – Nie przery waj, to się dowiesz – burknęła obrażona. – Dwa lata temu zasy pano go na amen. – Zauważy wszy, że Pamiętający wzdy cha ciężko, zamachała rękami. – Czekaj, dziadzia, teraz będzie najlepsze. Ty dzień temu dzieciaki z naszej enklawy znowu tam poszły. Założy ły się, jak to smarki, że który ś nie dopełznie nawet do miejsca, w który m rura została zaczopowana ziemią i gruzem. I wiesz co? Pierwszy śmiałek czołgał się, czołgał, aż przeszedł na drugą stronę. Mówię ci, tamtędy się dostali. – Czterdzieści centy metrów średnicy – położy ł mięso na kolanach, by pokazać rękoma, jak niewielka to odległość. – Jeśli nasze dzieciaki tamtędy przełażą, to i ich pomiot mógł się zmieścić. – Sugerujesz, że jakieś krwiożercze czterolatki napadły pielgrzy mującego biskupa i jego świtę? I co dalej? Zatłukły jego obstawę grzechotkami? Popłakała się ze śmiechu. Wy ła dłuższą chwilę, nie mogąc się powstrzy mać. Zaraziła ty m nawet Niemotę. Gapiący się do tej pory w ścianę chłopak zaczął nagle szczerzy ć zęby. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zauważy ł minę ojca. – A to dobre. Udany jesteś, dziadzia. Ile ty masz w ogóle lat? – Czterdzieści trzy. – Pierdolisz, ludzie tak długo nie ży ją. – Tacy jak ty z pewnością. Wątpię, aby ś dociągnęła do trzy dziestki.

– Człowieku, zabiłaby m się chy ba, gdy by m została przeraźliwie starą, trzy dziestoletnią kobietą. Już miał na końcu języ ka kolejny docinek, gdy nagle dotarło do niego, że ta smarkula, całkiem nieświadomie zresztą, niemal słowo w słowo zacy towała jego ulubione zdanie z Łowcy snów Kinga. Uśmiechnął się ty lko do tej my śli i wrócił do tematu. – Oświeć mnie zatem. Powiedz, jak dzieci kanibali pokonały ludzi biskupa? – To proste – wzruszy ła ramionami. – Lektery ci wy słali je na nasz brzeg, do dawnej stacji przerzutowej. Potem wy starczy ło, że jakiś palant zza rzeki wy strzelił strzałę z przy wiązany m sznurkiem. Chy ba wiesz, jak to się robi, oblechu. Dzieciaki przeciągnęły nową linę i… mniam, mniam! Gdy dziewczy na skończy ła mówić, Nauczy ciel przestał się śmiać. Jej teoria miała sens. Dawno temu kupcy z południa połączy li oba brzegi Odry wy ciągiem linowy m, dzięki któremu dostarczali towary swoim rezy dentom na sąsiedniej wy spie bez konieczności przeprawiania się przez rzekę. Mechanizm ty ch stacji by ł bardzo prosty : z jednej i drugiej strony zamocowano zwy kłe bębnowe wy ciągarki. Kręcąc korbą, można by ło nawinąć na nie linę, do której ludzie z drugiego brzegu przy czepiali paczki z towarem. – Sama do tego doszłaś? Pokiwała z dumą głową. – Ma się tą, no wiesz… Rozgarnięta jestem jak na swój wiek. – Tak – mruknął – jak kupa liści co najmniej. Dlaczego mnie okłamujesz? – Ja? – Dziewczy no, jesteś tak głupia, że nie umiesz zliczy ć własny ch palców, więc nie wciskaj mi tu kitu. – Tak? – pry chnęła, ły kając haczy k jak głodny pilak dziecko. – Tak. Gdzie się dowiedziałaś o wy korzy staniu stacji przerzutowej? Nadąsała się, ale nie zbluzgała go naty chmiast, tak jak poprzednio. A to znaczy ło, że miał rację. Czy tał w niej jak w otwartej księdze. – W ty m samy m burdelu, w który m daje twoja stara – mruknęła w końcu, po ty m jak już spróbowała porachować paluchy, bez sukcesu zresztą. – I wszy stko jasne – stwierdził, wstając. Zdecy dował, że dalsza rozmowa z Iskrą nie ma sensu. Jeśli chce dotrzeć do Miasta przed zmierzchem, powinien ruszać w dalszą drogę. – Co ty wy prawiasz? – Dziewczy na także zerwała się z ziemi. – Dawaj mojego szarika! – Zżarłaś już dość – zby ł jej żądanie wzruszeniem ramion. – Za kłamstwa nie karmię. – Ale ja nie kłamię! – W jej głosie pobrzmiewało szczere rozżalenie. – No dobra, to nie by ła moja własna trajektoria. Podsłuchałam, jak nasz przy wódca rozmawia z kurierem. Ale cała reszta to najczy stsza prawda. – Tak? Skąd wiesz, że ten atak na biskupa to nie ściema nadpapieża, żeby wy straszy ć okoliczny ch ocalony ch i ły knąć w końcu wasze enklawy ? – Choćby stąd, że sama widziałam zgrillowany ogry zek biskupa – odparowała, krzy wiąc się

z niesmakiem. – By ł tak paskudny, albo oni tak obrzy dliwi, że gęby mu nie ruszy li, więc jestem całkowicie pewna, że to ten sam spaślak, który faflunił nam dwa dni wcześniej o niebie. – Akurat. Tobie pokazali zwłoki zmasakrowanego biskupa… – Serio – walnęła się w płaską pierś. – Obwieźli go chy ba po wszy stkich przy graniczny ch enklawach, z wielką pompą, jak relikwię – relacjonowała, nie odry wając wzroku od plecaka, w który m zniknął po raz kolejny kawałek mięsa. – Jesteś niemożliwa – pokręcił głową, przy wołując gestem Niemotę. – Powaga. Jak inaczej mogliby przekonać ludzi do wzięcia udziału w krucjacie? – W jakiej znowu krucjacie? – Spojrzał na nią uważniej. – A jak my ślisz, oblechu, dlaczego spieprzy łam cichcem z enklawy ? Dzisiaj w nocy przy szedł do naszego sędziego Najemnik, nasz przy wódca, i przy prowadził kilku kościelny ch ważniaków. – A co ty robiłaś w boksie sędziego? – zapy tał. – Pracowałam, jeśli cię to interesuje. Zaradna jestem. – Rozumiem. Mów dalej. – Sły szałam przez ścianę, jak rozmawiali o jakiejś nadpapieskiej bule. – Bulli. Spojrzała na niego z wy rzutem. – Ty chy ba, dziadzia, na jakąś poważną chorobę głowy cierpisz. Nic dziwnego, że wszy stkie włosy ci wy szły. Na gównie ty lko pieczarki dobrze rosły, czy mkolwiek by ły … – Co z tą bullą? – Nie wiem, powiedzieli ty lko, że nadpapież Tomasz III ogłosił świętą wojnę. Rano jego gwardziści mają otoczy ć wszy stkie przy graniczne enklawy. Na mocy podpisany ch przez Wiarusa i jego kumpli traktorów o wzajemnej pomocy państwo kościelny ch wciela do Armii Boga każdego, kto jest zdolny do noszenia broni. Święta Wojna. Te dwa krótkie słowa wszy stko zmieniały. Nauczy ciel odłoży ł plecak. Mrużąc powieki, przy glądał się badawczo dziewczy nie, próbując wy patrzy ć choć ślad fałszu w jej zielony ch oczach. Nie znalazł go tam jednak. Zadziorna by ła, to fakt, ale przy ty m głupia jak but i nie umiała kłamać. Zauważy ł to już na początku rozmowy. Poza ty m jaki sens miałoby straszenie go nieistniejącą krucjatą, skoro rozejdą się za moment i już nigdy więcej nie zobaczą? Miał zgry z. Dalsza podróż w kierunku Nowego Waty kanu mijała się z celem. Pierwszy kontakt z gwardzistami państwa kościelny ch mógł się zakończy ć wcieleniem ich obu do tworu zwanego Armią Boga i wy słaniem na sąsiednią wy spę, skąd wrócić ży wy m nie będzie łatwo. Co ja mówię, pomy ślał, mało kto przeżyję tę pieprzoną eskapadę. Zby t dobrze pamiętał czasy spędzone w Czarny ch Skorpionach, więc nie miał najmniejszy ch złudzeń, że trafienie na pierwszą linię Świętej Wojny skończy się dla nich obu tragicznie. Musiał się zastanowić. I to szy bko. Skupił się, rozważy ł wszy stkie za i przeciw i doszedł do oczy wistego wniosku: innej drogi do Wieży nie by ło, a powrót do enklawy Innego ze zrozumiały ch powodów nie wchodził w grę. Trzeba będzie jednak wy jść na powierzchnię. I to co najmniej dwa razy,

żeby ominąć najniebezpieczniejsze odcinki podziemi. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, pomy ślał z gory czą. – Masz – rzucił Iskrze kawałek mięsa. – Możesz spadać. Dziewczy na chwy ciła zawiniątko w locie. – Dzięki, dziadzia – pisnęła ucieszona. Pieczony szarik trafił naty chmiast do skórzanego chlebaka, równie obdartego i brudnego jak zwisająca z kościsty ch barków workowata sukienka. Dziewczy na wy glądała żałośnie nawet jak na standardy kanałów. – Zaczekaj! – zawołał, gdy wsuwała skromny bagaż do wy lotu przepustu. – Teraz to naprawdę możesz mnie cmoknąć w zrzutnik, stary oblechu – rzuciła przez ramię. – Nie jestem pedofilem. – Jak to nie, sam przed chwilą mówiłeś, że wołają cię Nauczy ciel. – I co z tego? – zapy tał zdezorientowany niedorzecznością jej słów. – Jak to co? Na ty ch, co uczą, mówi się mądrze: pedofile. – Pedagodzy – poprawił ją odruchowo. – Serio? – Zmarszczy ła śmiesznie brwi. – Sły szałam, że tak was nazy wają, bo cały mi dniami znęcacie się nad dziećmi. – Źle sły szałaś. – Niech ci będzie, pedagilu czy jak to tam leci. Mów, czego chcesz, bo czas ucieka, a za chwilę może się tutaj zaroić od ludzi, który m nie w smak wojaczka. Pamiętający zerknął na zegarek. Do pobudki zostało niecałe pół godziny. Powinien się stąd zbierać, i to już, jeśli nie chce utknąć w tej komorze. Iskra miała rację: gdy ludzie się dowiedzą, czego żąda od nich nadpapież, będą woleli wiać, niż dać się wziąć w kamasze. Niewy kluczone więc, że lada moment przy graniczne przepusty zostaną zablokowane niekończący m się strumieniem uciekinierów. – Idź do enklawy Innego. Przy jmą cię bez szemrania, bo tam teraz panuje straszne bezhołowie – poradził jej, kiwając ręką na Niemotę. – Bezhołowie? – zapy tała podejrzliwie. – To jakaś choroba? Wzniósłby oczy ku niebu, gdy by to miało jakiś sens. – Nie. Nie choroba. Stracili dzisiaj przy wódcę, więc nie będą specjalnie dociekliwi, gdy się tam pojawisz. – Daleko to? – Nie. Trafisz bez problemu po drogowskazach – wskazał palcem napisy umieszczone nad wy lotem każdej z rur. Dziewczy na skrzy wiła się mocno, co wy starczy ło, by zrozumiał, że Iskra nie umie czy tać. – Ta najkrótsza nazwa, czteroliterowa – dodał, pokazując jej odpowiednią liczbę palców. – Dwie kreseczki i dwa zy gzaki. – Jesteś pewien, że mnie tam przy jmą? – zapy tała. – Nie, ale to daleko stąd, a Inny nie podpisał traktatu z Nowy m Waty kanem, więc będziesz tam bezpieczna.

– Superancko – ucieszy ła się. Pomachała mu nawet ręką. Pamiętający odwrócił się, tabliczka przy przepuście prowadzący m na południe wciąż by ła zielona. Miał jeszcze szanse. Zamigał do Niemoty, wy jaśniając mu, że muszą się pośpieszy ć. Zakręcił korbką latarki i wsunąwszy plecak do rury, zaczął się gramolić do ciasnego wy lotu.

22

Ten odcinek przepustu by ł równie długi jak poprzedni, ale na szczęście nieco szerszy. Miał też kilka odnóg, ślepy ch, jeśli wierzy ć mapie i umieszczony m przy każdy m wy locie znakom ostrzegawczy m. Wy loty z prawej zamurowano na głucho, ponieważ prowadziły do Ogrodu Botanicznego i na Ostrów Tumski, za który m zaczy nało się Pogorzelisko. Przy ty ch po lewej Nauczy ciel widział ostrzeżenia o zapadliskach. Żeliwne przepusty należały do najstarszy ch w mieście, nic więc dziwnego, że po ty lu latach przegrały z czasem i mrozami. Magistrala, którą się poruszali, by ła na szczęście o wiele nowsza, miała posłuży ć ludziom jeszcze długo, na pewno do czasu, aż natura i chłód wy gnają ich w końcu z tego zakątka miasta. Pół godziny później, chwilę po oddzwonieniu pory dziennej, Pamiętający wy dostał się z przepustu, trafiając do obszernej komory. Tutaj przekonał się naocznie, że Iskra nie kłamała. Na jego wy jście czekało kilkanaście osób, a kolejny ch sześć wy szło z pobliskich tuneli, zanim zdąży ł do niego dołączy ć podekscy towany Niemota. Gdy chłopak opuścił rurę, jego ojciec poklepał po plecach ły siejącego blondy na, który już nerwowo zerkał w mroczny otwór. – Droga wolna – powiedział, jak nakazy wało prawo i dobry oby czaj. Chłopak przekręcił sy gnalizator i naty chmiast zanurkował w wy locie. Następny z czekający ch w kolejce pochy lił się po węzełek, aby jak najszy bciej pójść jego śladem. – No i gdzie z ty mi grabiami, ty wy cy ckany nocą przez skrzy dłocze, w zapry szczoną dupę grubą macką dźgany wy pierdku sarlaka? Z przepustu dobiegł nieco zniekształcony, ale znajomy głos. Pamiętający spojrzał sy nowi w oczy. – Wiedziałeś, że ona za nami idzie? – zapy tał, bezszelestnie poruszając wargami. Niemota pokręcił głową. Usły szeć jej nie mógł, jeśli więc trzy mała się metr za nim, nie miał szans zauważy ć, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Odległość dzieląca ją od obu uciekinierów nie by ła wielka, wy starczająca jednak, by blondy n zanurzy ł się w przepuście po kostki, zanim

trafił na zaskakującą przeszkodę. Teraz wy cofy wał się, złorzecząc, ile wlezie, lecz nie miał żadny ch szans w ty m pojedy nku na słowa, a raczej bluzgi. Nerwowość w kolejce wzrosła. Czekający przy wy locie ludzie zaczy nali ły pać złowrogo w kierunku przy by szów z północy. – Nie mieliśmy pojęcia, że ktoś jest za nami – tłumaczy ł im Nauczy ciel, ale niewiele to pomogło. – Chodźmy stąd – pociągnął sy na w kierunku najszerszego z tuneli. Nie uśmiechało mu się dalsze towarzy stwo tej dziewczy ny. Iry towała go jej bezgraniczna głupota, dość miał też chamstwa i sposobu, w jaki się do niego odnosiła. Nie wiedział, dlaczego zdecy dowała się na powrót. Domy ślał się jednak, że z jakiegoś powodu uznała, iż rozsądniej będzie trzy mać się ludzi, którzy ją nakarmili i mimo okazji nie wy korzy stali, niż iść samotnie w nieznane. Nawet do miejsca, które dobroczy ńcy polecili jej na chwilę przed rozstaniem. Uciekinierzy zniknęli w rozświetlony m niebieskawy m blaskiem tunelu, zanim blondy n zdołał opuścić przepust. Pamiętający zwolnił ty lko na moment, by dotknąć bulwiasty ch grzy bków. By ły już miękkawe, ale jeszcze nie na ty le, by w najbliższy m czasie stanowiły zagrożenie. – Ty, pajac z nosem jak klamka od zakry stii, gadaj mi tu zaraz, gdzie poszedł ten ły sy dziad z piczką wy tatuowaną na środku czoła? – doleciał z oddali piskliwy krzy k. Wy lazła już, larwa. Nauczy ciel miał nadzieję, że zbluzgany przez nią człowiek zignoruje py tanie albo wskaże przeciwny kierunek, ale niestety się pomy lił. – Zaczekaj, dziadzia! – Rezonujące wielokrotny m echem zawołanie usły szał zaledwie kilka sekund później. Ten z nosem jak klamka od zakry stii, względnie który ś z jego kolegów, wskazał Iskrze wy lot właściwego tunelu. Nauczy ciel nie zwolnił, pociągnął za to dwukrotnie linkę, dając sy nowi znać, by przebierał raźniej nogami. Wiedział, że nie uciekną przed tą idiotką, ale zależało mu na ty m, by znaleźć się jak najdalej od komory, zanim dojdzie do ponownego spotkania. Jeszcze ty lko kilka metrów i trafią do ślepej odnogi kanału, na której końcu znajduje się studzienka prowadząca na niewielki skwer. Tam właśnie zmierzali. Pamiętający skręcił w węższy i niższy kory tarz, gdzie by ło o wiele jaśniej. Raz jeszcze musnął palcami grzy bnię. Ciepłe, mięsiste bulwy uginały się pod palcami, zmieniając barwę na ciemny fiolet. To wy dało mu się niepokojące. By ć może okoliczne enklawy mają mniej czasu, niż przy puszczał. Zdy szana Iskra dogoniła ich chwilę później. – Dlaczego przede mną uciekasz, ty stary ca… – ty le zdąży ła wy piszczeć, zanim Nauczy ciel złapał ją za gardło i przy ciągnął do siebie. By ła tak zaskoczona, że nawet się nie broniła. Musiała stanąć na palcach, oczy wy szły jej z orbit. Pamiętający celowo odczekał, aż wy pchnie ze słowami większość zgromadzonego w płucach powietrza. To skracało i upraszczało sprawę. – Spierdalaj – wy sy czał prosto w ucho dławiącej się dziewczy ny, zerkając nerwowo w kierunku wy lotu tunelu. Przechodzący opodal ludzie, a by ło ich coraz więcej, nie zwracali uwagi na to, co działo się w ślepy m ich zdaniem zaułku. Gnani strachem zmierzali do komory, by jak najprędzej dostać się

do przepustu i zniknąć w kanałach prowadzący ch do bardziej oddalony ch enklaw. Potrzymam ją jeszcze dwie, trzy sekundy, zdecy dował, czując, że dziewczy na wiotczeje. Niech poczuje palenie w płucach. Niech ją ogarnie strach. Niech wie, że skończyły się żarty. Niemota szarpnął za linkę, mocno, z cały ch sił. Nie rozumiał przy czy n agresy wnego zachowania ojca. Bał się, by ło to widać goły m okiem. Dlaczego to robisz? Nauczy ciel rozwarł palce, nie czekając tak długo, jak początkowo zamierzał. Masz szczęście, suko, że nie chcę dokładać synowi stresów, pomy ślał. Iskra osunęła się bezwładnie na ceglane podłoże. Leżała tam nieruchomo jak kłąb porzucony ch szmat. Bez obaw, wiem, co robię, Pamiętający zamigał do sy na, nie zwracając na nią uwagi. Niemota nie dał się zby ć ty m razem. Ponowił py tanie. Wy glądał na naprawdę wzburzonego. – Tam jest bardzo niebezpiecznie. – Nauczy ciel wskazał palcem na łukowate sklepienie. – Z nią na karku nie będziemy mieli żadny ch szans. Wy powiedział te słowa na głos. Tak by ło łatwiej. Stworzony przez niego języ k migowy wciąż by ł daleki od doskonałości, poza ty m chciał, by i ona go usły szała. Nie straciła przy tomności, dochodziła powoli do siebie, charcząc i jęcząc na przemian. Podniosła się już i właśnie próbowała stanąć na miękkich wciąż nogach. – My lisz… się… – wy mamrotała, gdy skończy ł mówić. Odwrócił się tak szy bko, że nie zdąży ła odskoczy ć. Ty m razem zatrzy mał dłoń tuż przy jej wciąż czerwonej szy i. – Co ci powiedziałem? – Prostując rękę, wskazał wy lot tunelu. – Won. – Daj mi coś powiedzieć, dzia… – skuliła się, gdy drgnął. – Proszę! Ty lko dwa zdania. – W dalszy m ciągu chry piała, jakby jej ktoś wsy pał do krtani szuflę żwiru. – Proszę… To słowo by ło tak niety powe dla niej, przy najmniej z perspekty wy ich krótkiej znajomości, że powstrzy mał się od przejścia do rękoczy nów. – Dwa zdania – warknął, nie odsuwając się od niej. – Potem wy pad. Zastanawiała się dłuższą chwilę, tak jakby dobierała w my ślach słowa pozwalające jej zawrzeć w ty ch dwóch zdaniach wszy stko, co chce i musi powiedzieć. – Znam bezpieczniejszą drogę do mostu – odezwała się w końcu. – Zaprowadzę was tam, jeśli zabierzecie mnie ze sobą. – Nie. Wy pad. – Pamiętający odwrócił się do niej plecami. – Przy sięgam, że to prawda – nie odpuszczała. Głos jej się łamał, jakby lada moment miała zacząć płakać. – Powiedziałem: wy pad – rzucił ostrzej, podnosząc głos. Odwrócił głowę tak, by widzieć ją kątem oka. Jak przy czajony drapieżnik, który rozważa, czy ofiara warta będzie wy siłku włożonego w polowanie. Postała tam jeszcze chwilę, potem podniosła torbę i ruszy ła w stronę wy lotu. Zatrzy mała się jednak w połowie drogi, na ty le daleko od niego, by nie zdąży ł jej dopaść, zanim wróci do

głównego tunelu, między ludzi. – Tutaj w pobliżu jest bardzo stary burzowiec, brat mówił, że jeszcze z dziewięćdziesiątego wieku. Można nim dojść do samej Odry. Wy lot został wprawdzie zamurowany, i to na długo przed Atakiem, ale znaleźliśmy z Cy kaczem ukry tą studzienkę, którą można dostać się do komory nowszego kolektora. Tam, gdzie wy chodzą z ziemi rury biegnące potem wzdłuż mostu aż na drugi brzeg – wy szczerzy ła zadziwiająco liczne zęby. – I co ty na to? – Spierdalaj – powtórzy ł beznamiętny m tonem, jakby spławiał nagabującego go żebraka. Odwrócił się, objął sy na ramieniem i nie oglądając się więcej, pociągnął go w kierunku studzienki.

23

Wy jście na powierzchnię tak blisko Pogorzeliska, i to w dodatku na obcy m terenie, wy dawało się czy sty m szaleństwem. Niemniej musieli to zrobić, jeśli chcieli dojść do jednej z dwu przepraw leżący ch po przeciwnej stronie państwa kościelny ch – ponieważ wy łącznie tą drogą mogli dostać się na drugi brzeg i co za ty m idzie, dotrzeć do Wieży. Podziemna granica Nowego Waty kanu została szczelnie zamknięta, w dodatku ogłoszono właśnie Świętą Wojnę z Lektery tami, co znaczy ło, że każdy, kto nawinie się nadpapieskim pod rękę, trafi naty chmiast do Armii Boga i zostanie wy słany na front. Z dwojga złego Nauczy ciel wolał zary zy kować spotkanie z mutantami. Jeśli jego informatorzy nie kłamali, będzie miał do przeby cia ty lko sto metrów, taka bowiem odległość dzieliła studzienkę od miejsca, w który m znajdował się przemy tniczy szy b prowadzący do opuszczonej dawno temu enklawy państwa kościelny ch. Sto metrów, który ch w dodatku nie musiał pokonać za jedny m zamachem. Za skwerkiem stała bowiem kamienica, a w niej znajdowała się kry jówka i punkt obserwacy jny przemy tników. Przy odrobinie szczęścia uciekinierzy powinni dotrzeć tam w kilkadziesiąt sekund od zamknięcia pokry wy włazu, a może nawet szy bciej. Po drodze Pamiętający zastanawiał się, i to nie raz, dlaczego szmuglerzy zakonnego bimbru, z który mi handlował od kilku lat, twierdzili zgodnie, że skwerek jest najniebezpieczniejszy m miejscem w tej części miasta. Z opisu, jaki mu przekazali minionej nocy, wy łaniał się przecież zupełnie odmienny obraz sy tuacji. Jeszcze kilka sekund, pomy ślał, i przekonam się na własne oczy, dlaczego tak mnie zniechęcali do pomysłu przejścia trasą swoich kurierów. Wspiął się po zardzewiały ch klamrach pod samą pokry wę włazu i nie bacząc na zdobiący ją ostrzegawczy napis, odciągnął bardzo powoli wszy stkie trzy zasuwki, który mi zabezpieczono to wy jście. Starał się robić przy ty m jak najmniej hałasu, aby nie zwrócić na siebie uwagi stworzeń, które mogły przeby wać w pobliżu. Gdy ry gle zostały zwolnione, założy ł maskę i odchy liwszy głowę mocno do ty łu, przy warł czołem do zimnego żeliwa, by wy sokość, na jaką musiał podnieść właz, by ła minimalna.

Przy brawszy opty malną pozy cję, naparł obiema rękami na ciężką pokry wę i oderwał ją z cichy m zgrzy tem od kry zy. Szpara miała nie więcej niż dziesięć centy metrów, ale to wy starczy ło. Trzy krotnie lekko się obrócił, by zlustrować cały teren. Przemy tnicy mówili prawdę. Nie wy glądało to za dobrze. Pole widzenia przesłaniały w wielu miejscach dziwaczne sine bulwy, pnie i coś na kształt wachlarzy. Zmutowane rośliny porastały cały skwer. Z tego, co widział, zdołały pochłonąć także część pobliskich ruin. Grube jak męskie uda pnącza buldożerców oplatały pomarańczową niegdy ś kamienicę, która ciągnęła się wzdłuż jednej z uliczek okalający ch skwer. Na szczęście celem Nauczy ciela by ł budy nek stojący po przeciwnej stronie. Na nieszczęście studzienkę i niewidoczną bramę dzielił prawdziwy gąszcz zmutowany ch roślin. Większość z nich by ła z pewnością trująca albo jadowita, tak samo jak te, które Pamiętający i jego sy n mieli okazję obserwować ze stanowisk przy enklawie. – Dlaczego, durnie, nie wy palaliście sy stematy cznie tego cholerstwa? – mruknął, sięgając po maskę. Stojący w dole Niemota naty chmiast rozpiął chlebak. Zuch chłopak. Do ustalenia planu potrzebowali ty lko kilku gestów. Idziesz po moich śladach. Jeśli zacznę biec, ruszasz za mną. Będzie dobrze. Pokry wa poszła w górę. Nauczy ciel usiadł na skraju studzienki, trzy mając ciężki kawał żeliwa obiema rękami, by nie narobić przy padkiem hałasu. Przepuścił sy na, a gdy ten przecisnął się na zewnątrz pod jego ramieniem i wsunął koniec łomu w jeden z otworów zabezpieczający ch, sam opuścił szy b. Zamknęli właz razem, ostrożnie ry glując wszy stkie zasuwy. Obaj rozglądali się przy ty m czujnie na wszy stkie strony. Atak mógł nastąpić w każdej chwili i z każdej strony. Na razie w gęsty ch zaroślach panowała idealna cisza, ale nie bezruch. Zdecy dowana większość roślin chwiała się nieustannie na lekkim wietrze, niektóre grube łody gi, czy też pnie, pulsowały, jakby w ich wnętrzu coś się poruszało. W takich warunkach wypatrzenie przyczajonej bestii będzie graniczyło z cudem, pomy ślał Pamiętający, dając sy nowi znak. Ruszy li wolno; Nauczy ciel ostrożnie wy bierał miejsca, w który ch stawiał stopy, by nie trafić przy padkiem w śmiertelną pułapkę. Śledząc poczy nania szarików, zauważy ł, że zmutowane psy mieszkające na skraju przy kościelnego parku chadzały zawsze ty mi samy mi, sprawdzony mi ścieżkami, wy patry wał więc ich śladów na gąbczasty m podłożu, trzy mając się jednocześnie jak najdalej od pnączy i wszelakich gałęzi. Nieraz widział, co dzieje się z nieostrożny m zwierzęciem, które otrze się o mięsożerne, jadowite krzewy. Do dziś włoski jeży ły mu się na karku, gdy wspominał niewy słowione męczarnie, w jakich konały. Po przejściu około dwudziestu kroków wy dostali się z największego gąszczu, docierając na skraj sporego skrzy żowania. Na ułomku muru po lewej Pamiętający zobaczy ł znak, którego kazano mu wy patry wać – szary, spękany ty nk zdobił fresk wy palony atomowy m ogniem. Pod cieniem smukłego krzy ża ujrzał kształty przy pominające ludzkie sy lwetki. Bły sk jaśniejszy od miliona słońc utrwalił moment śmierci modlący ch się, przerażony ch ludzi, choć ich ciała zamienił mgnienie oka później w proch. Pamiętający wzdry gnął się i prędko odegnał niemiłe wspomnienia. Na powierzchni nawet

sekunda nieuwagi mogła kosztować ży cie, a dzisiaj odpowiadał nie ty lko za siebie, ale i za sy na. Niemota przy cupnął tuż za nim, gapiąc się szeroko otwarty mi oczami na otaczające ich zarośla. Po raz pierwszy w ży ciu widział je z bliska. By ł tak zafascy nowany, że z pewnością stracił czujność. Nauczy ciel musiał więc uważać za nich dwóch. Po przeciwnej stronie szerokiego pasa bruku, na samy m rogu, Nauczy ciel dostrzegł bramę, o której wspominali przemy tnicy. Z kilkupiętrowego bloku mieszkalnego, niegdy ś pomalowanego na jaskrawe kolory, została ty lko wy palona skorupa. Tak to przy najmniej wy glądało na pierwszy rzut oka. Szmuglerzy twierdzili jednak, że żelbetowa konstrukcja wewnętrzna wy trzy mała starcie z falą termiczną i uderzeniową. Musiał im wierzy ć na słowo, choć to, co zobaczy ł, nie napawało go specjalny m opty mizmem. Dał kolejny znak i poprowadził sy na kawałek dalej. Tam ponownie przy kucnęli, ty m razem na skraju dawnej ulicy, gdzie kończy ła się gąbczasta ściółka. Przed sobą mieli już ty lko goły bruk, za który m czernił się niczy m niezabezpieczony otwór prowadzący do wnętrza budy nku. Tak właśnie opisali to wy py ty wani w enklawie przemy tnicy. „Utrzy manie kry jówki w sekrecie wy maga maskowania, a gdzie jest najciemniej jak nie pod latarnią?” – mówili i mieli rację. Pamiętający uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie, ale zaraz spoważniał. W wąskim oknie obok balkonu na piąty m piętrze coś się poruszy ło. Ktoś tam by ł. I obserwował ich dy skretnie, choć w końcu zdradził go trwający mgnienie oka refleks. Promień słońca odbił się od czegoś bły szczącego, może by ł to metalowy element płaszcza, a może pokry ta ropny m wy siękiem skóra mutanta. Obyśmy mieli do czynienia z człowiekiem, pomy ślał Nauczy ciel, unosząc prawą rękę, by nadać umówiony sy gnał. Zacisnąwszy dłoń w pięść, opuścił ją trzy krotnie, jakby pociągał za niewidzialną linkę. Gdy skończy ł, otrzy mał odpowiedź. Zza ułomków osmalony ch szy b wy sunęła się czy jaś dłoń, palce rozwarły się także trzy razy. Pora iść. Przebiegli, nisko pochy leni, na drugą stronę ulicy, omijając szerokim łukiem pry zmę gruzu, w którą zamienił się znacznie starszy budy nek. Twarde podeszwy butów robiły stanowczo zby t wiele hałasu, nawet obwiązane szmatami. Tutaj, w absolutnej ciszy, jaka panowała na powierzchni, nawet ciche plaśnięcia wy dawały się głośniejsze od walenia w bęben. Zanim Nauczy ciel pokonał połowę dy stansu, za jego plecami rozległ się charaktery sty czny dźwięk, kojarzący się raczej z łopotem flag na wietrze niż z odgłosami wy dawany mi przez ptaki. Skrzydłocze! Całe stado skrzydłoczy! Musiały spać w koronach nowodrzew gdzieś na skwerze. Czujniejsze od nietoperzy naty chmiast wy czuły obecność człowieka i zerwały się do lotu, by zapolować na kolejne ofiary. Kurwa mać! Te pięć, sześć sekund, jakie zostały do bramy, może nam nie wystarczyć, pomy ślał spanikowany Nauczy ciel, przy śpieszając kroku. Gdy by by ł sam, pewnie by sobie poradził, ale mając ze sobą Niemotę… Zerknięcie przez ramię oznaczało kolejne opóźnienie, brak reakcji mógł skazać jego sy na na pewną śmierć. Chłopak nie sły szał łopotu, nie zdoła więc zrobić w porę uniku. Jedy ną szansą dla niego jest jak najszy bsze dotarcie do bramy. Skrzy dłocze są za duże, by w nią wlecieć, wy hamują na pewno, a kto wie, czy w ogóle nie odpuszczą.

Pamiętający spojrzał w górę. W ty m samy m momencie z okna na piąty m piętrze śmignął cień. Wąski, niedługi, znajomy. Ktokolwiek by ł w kry jówce, osłaniał ich, szy jąc z łuku. Druga strzała pomknęła za pierwszą, potem trzecia i następne. Leciały po sobie tak szy bko, jakby by ło tam kilku strzelców. Furkot narastał, stawał się coraz bardziej chaoty czny. W pewny m momencie coś łomotnęło głucho o kocie łby, niedaleko, może kilka kroków za plecami uciekający ch. Niemota, biegnący niemal równo z ojcem, tego także nie usły szał. Metr od wejścia Pamiętający obejrzał się przez ramię. Pośrodku ulicy kłębiły się istoty przy pominające latające płaszczki. Każda z nich miała co najmniej dwa metry długości, nie licząc żądłowatego ogona, który by ł tak naprawdę czy mś w rodzaju paszczy. Bestie otoczy ły strącony ch strzałami towarzy szy, obsiadając ich jak muchy gówno, i wbiwszy w płaskie ciała zrogowaciałe ry je, wy sy sały wszy stko, co nadawało się do strawienia. Nauczy ciel przy stanął w progu, przy garnął do siebie zdy szanego Niemotę, a potem odwrócił go twarzą do ulicy. Chłopak dopiero teraz zrozumiał, jak blisko by li śmierci. Widok pożerany ch ży wcem mutków poraził go. Wpił się w ojca z taką siłą, jakby zamiast dłoni miał imadła. A rzeź dopiero się rozpoczy nała. Strzelec z okna nie próżnował. Teraz miał o wiele łatwiejsze zadanie. Kolejne groty wbijały się w skórzaste skrzy dła i smukłe korpusy pełzający ch po bruku drapieżców. Nietrafione jeszcze osobniki naty chmiast rzucały się na świeżo upolowany ch współbraci. Kłąb szary ch cielsk podzielił się na kilka mniejszy ch, potem, gdy ostatni skrzy dłocz został trafiony i zamarł w końcu, na ulicy znów zapanowała cisza, choć ty lko na moment. Hałas, jakiego narobiły pożerające się bestie, nie mógł przejść niezauważony. Od skwerku dobiegł przenikliwy pisk. Gdzieś w pobliżu znajdowały się kotokaty. Spadkobiercy dachowców ustępowali skrzy dłoczom pod względem wielkości, lecz zawziętością im dorówny wali. Za moment pojawią się tutaj zwabieni odorem śmierci i krwi. A gdy już przy będą, lepiej, żeby nie wy czuli człowieka, którego mięso smakowało im znacznie bardziej niż galaretowate tkanki latający ch płaszczek. Nauczy ciel spojrzał na Niemotę. Chłopak stał jak wmurowany, nie mogąc oderwać oczu od leżący ch kilka kroków od niego martwy ch mutantów. Pierwszy raz w ży ciu widział te stwory z tak bliska, pierwszy raz też zobaczy ł na własne oczy, jak pożerają ofiary. Musimy iść, zamigał Pamiętający, a gdy chłopak nie zareagował, szarpnął go za ramię i bezceremonialnie wciągnął do bramy. Zabite krzy wy mi deskami okno na półpiętrze wpuszczało nieco światła, dzięki czemu na klace schodowej panował przy jemny półmrok, ale tutaj, na dole, kilka kroków od wejścia, by ło ciemno, choć oko wy kol. Krata odcinająca wąski kory tarz od stopni by ła otwarta na całą szerokość. Czy żby ich zbawca zdąży ł zbiec na dół i zrobił im przejście? Dlaczego więc nie czekał, aż wejdą, by ponownie zamknąć skoble? Nauczy ciel nie wiedział, co kazało mu zamrzeć w miejscu, tuż przed plamą czerni. Może insty nkt go ostrzegł, może usły szał jakiś szmer albo dostrzegł kątem oka niewy raźny ruch. By ł zby t roztrzęsiony, by my śleć trzeźwo, zareagował więc insty nktownie, zatrzy mując także sy na, mimo że pozostanie przy wejściu wciąż groziło śmiercią.

Coś tu jest nie tak… Nadstawił ucha, wy tęży ł wzrok. I nic, chociaż… U podnóża schodów, w drugiej plamie czerni, coś jakby zapłonęło. Cztery krwistoczerwone punkciki pojawiły się w mroku jednocześnie, a moment później klatkę schodową wy pełnił basowy pomruk. Na schodach prowadzący ch do piwnicy pojawił się dorosły szarik. Wy chy nął z ciemności jak duch, skupiając wzrok na struchlały ch ludziach. Z obnażony ch kłów kapała mu gęsta ślina, plamy ropy cieknącej nieprzerwanie z rozdrapany ch wrzodów poły skiwały całą gamą kolorów, gdy bestia mijała snopy światła przesączającego się przez szpary między deskami, który mi zabito okno. Pamiętający sięgnął po broń, przesuwając sy na za siebie. Co nie by ło najlepszy m pomy słem, jak sobie uświadomił, zanim Niemota zniknął mu z pola widzenia. Kotokaty będą tutaj lada moment, a kiedy dostrzegą chłopaka w drzwiach, nie omieszkają zakosztować i jego krwi. Musiał coś zrobić, i to naty chmiast, zanim zostaną wzięci w dwa ognie. Lepiej mieć do czy nienia z jedny m przeciwnikiem naraz, nawet jeśli jest to krwiożerczy mutant. Zrobił krok, unosząc maczetę do ciosu. No dalej, gnido, ponaglał w my ślach szarika, który nie wiedzieć czemu zatrzy mał się po drugiej stronie plamy najgłębszego mroku. Czarne wargi podwinęły się, odsłaniając długie rzędy iglasty ch zębów. Warczenie narastało. – No chodźże wreszcie, psie! – wy sy czał Pamiętający, chwy tając broń obiema dłońmi, by zadać jak najmocniejszy cios. Podświadomie zdawał sobie sprawę z bezsensowności własny ch działań. Zmutowany pies by ł tak szy bki, że człowiek nie mógł się z nim równać. Trafienie bestii graniczy ło z cudem, tak że ty lko boska interwencja mogła ich uratować. Pamiętający przestał się nagle dziwić, dlaczego przemy tnicy tak bardzo przeklinali to miejsce. Najpierw skrzy dłocze, potem kotokaty, a teraz… Szarik odbił się od pokry tej gruzem posadzki. Gdy Nauczy ciel przy my kał oczy, bestia stała jeszcze w snopie światła padającego zza zabitego niedokładnie okna. Gdy powieki po mrugnięciu zaczęły ponownie wędrować w górę, już go tam nie by ło. Idealnie wy brał moment do ataku, jakby za ty mi krwistoczerwony mi ślepiami kry ło się coś więcej niż ty lko insty nkt łowcy. Pchnięty silny mi łapami poszy bował w mrok, zanim zaskoczony człowiek zdąży ł zareagować. To, co wy darzy ło się później, by ło jeszcze większy m zaskoczeniem dla wszy stkich. Szarik zniknął w plamie aksamitnej ciemności, ale nie wy nurzy ł się z niej, zupełnie jakby zniknął w inny m wy miarze. Zalany adrenaliną Pamiętający zdołał w końcu poruszy ć rękami, widział przesuwające się zadziwiająco wolno ostrze maczety, widział plamę nieprzeniknionego mroku, czuł zwalniający coraz bardziej puls, a atakującego go mutanta nadal nie by ło w polu widzenia. Długa klinga minęła miejsce, w który m powinna uderzy ć w nadlatującego szarika, i sunąc pod ostry m kątem, zaczęła zmierzać ku ścianie. To niemożliwe, zdąży ł jeszcze pomy śleć, zanim z ciemności wy łonił się obły kształt. Czarna błona napięła się pod naporem py ska i łap pochwy conego zwierzęcia. Cichy skowy t zabrzmiał ty lko raz. – Cieniak… – jęknął Nauczy ciel, puszczając maczetę. Wy szarpnął z kieszeni latarkę, po czy m kręcąc jak oszalały korbką, omiatał ściany kory tarza

jaśniejący m powoli snopem światła. Pod sufitem po prawej drgał wciąż owalny wór trawienny czarnego łowcy, w który m zdy chał niedoszły zabójca ludzi. Od strony ulicy ponownie dobiegły głośne piski – ślepe kotokaty zlokalizowały miejsce kaźni, wpadając prosto na stado wy strzelany ch skrzy dłoczy. Nie by ło czasu do stracenia. Pamiętający nie schy lał się po maczetę, wy szarpnął zza pasa bagnet i biegnąc przez mrok, wbił go z cały ch sił w zaczy nającego posiłek cieniaka. Szeroka klinga weszła głęboko, raniąc nie ty lko oprawcę, ale też znajdującą się w jego wnętrzu ofiarę. Jedno przekręcenie ostrza wy starczy ło, by z otworu chlusnęła struga ciepłej posoki. To zwabi kotokaty do klatki schodowej, ale zatrzy ma je też przy kolejnej zdoby czy, dzięki czemu ludzie zdołają zamknąć kratę i dotrzeć do bezpiecznego schronienia. Zanim Nauczy ciel i jego sy n dobiegli do podnóża schodów, na półpiętrze pojawił się kolejny cień. Ty m razem należał do człowieka.

24

– Cieniak? – zapy tał po raz dziesiąty kostropaty przemy tnik, kręcąc z niedowierzaniem głową. – No nie dalej jak dwie godziny temu wszy stkie ściany obświeciłem. Czy ste by ły jak ta woda, co pły nęła w kranie. Kłamał. Po pierwsze, nie mógł widzieć działający ch wodociągów. Miał około dwudziestu lat, spod czapki wy stawały mu długie kasztanowe włosy. Jego pociągła twarz by łaby potwornie nijaka, gdy by nie cztery równoległe blizny, które ciągnęły się od szczy tu wy sokiego czoła, mijając piwne oczy i sięgając aż do spiczastego podbródka. Ten człowiek przeży ł bliskie spotkanie z pilakiem. Dlaczego wołali na niego Farciarz, nietrudno zgadnąć. Nauczy ciel nie znał nikogo, kto mógłby się pochwalić ty m, że przeży ł spotkanie z najbardziej zabójczy m mutkiem, jakiego nosiła wrocławska ziemia. Po drugie, cieniaki nie znosiły światła, więc okaz, który zagnieździł się w bramie, musiał przy pełznąć ciemną nocą. – A jednak tam by ł, i to wielki jak te drzwi – rzucił Pamiętający oskarży cielskim tonem, wskazując palcem wzmocnione deskami i podparte grubą belką skrzy dło, które odgradzało punkt obserwacy jny od schodów. – Z dupy wy jęte ścierwo… – Mamrocząc pod nosem, poiry towany przemy tnik usiadł na przewróconej szafce obok barłogu, który służy ł gościom za posłanie. Miał powody się złościć; gdy by nie przy by cie uciekinierów, za kilka godzin sam skończy łby w aksamitny m worze albo w żołądku szarika. – Musiał piwnicami przepełznąć – zawy rokował w końcu. – Bez dwóch zdań. Nauczy ciel przy jrzał się uważniej rozmówcy. Farciarz nie wy glądał na skończonego głupca – nie mógł nim by ć, skoro pracował na powierzchni i nadal ży ł – a mimo to gadał nieskładnie, jak półgłówek. Albo jak człowiek, który z braku inny ch możliwości sam musiał się wszy stkiego nauczy ć. – A jak znalazł się tu ten drugi? – zapy tał Nauczy ciel po chwili, gdy usadził już roztrzęsionego Niemotę w kącie, jak najdalej od jedy nego okna.

– Czy li kto? – Przemy tnik nie zrozumiał. – Mówię o szariku. – Aha. – Farciarz podrapał się po brudny m policzku. – Nie mam pojęcia, skąd się to z dupy wy jęte ścierwo przy katurlało. Gdzie je przy oczy łeś? – Siedział na schodach prowadzący ch do piwnicy. Przemy tnik pokręcił głową. – Jak tam mógł wleźć? Przecież krata… – Krata by ła otwarta na oścież – przerwał mu bezceremonialnie Nauczy ciel. – Niemożliwe. – A jednak. Ktoś zapomniał ją zamknąć. – Nie ja. – Dlaczego miałby m ci wierzy ć? – Bo ja samą prawdę mówię, jak bum-cy k-cy k. Nauczy ciel postanowił go przy cisnąć. – Serio? Od kiedy tu jesteś? – Od świtania, mniej więcej. – Skąd przy szedłeś? – Od Cy sternersów – wy jaśniał pośpiesznie Farciarz. – Zamówiony towar przy niosłem. – By łeś w Nowy m Waty kanie? – zdziwił się Pamiętający. – No raczej tak jakby – odparł zaskoczony jego reakcją przemy tnik. – I nie wzięli cię na krucjatę? Farciarz wy szczerzy ł zęby. – Biznes jest biznes. Jakby nas zwinęli, kto by im ten z dupy wy jęty towar roznosił? Ty m wszy stkim kręcą tłuste biskupy, bracie, nie jacy ś tam z dupy wy jęci braciszkowie. – Aha. Jak się tu dostałeś? – Normalnie. Tam, na końcu budy nku, jest taka z dupy wy jęta drabina – wskazał na południową ścianę. – Pordzewiała, paru szczebli brakuje, ale jakoś się jeszcze trzy mie. Wlazłem po niej na pierwsze piętro. Potem takim z dupy wy jęty m kory tarzem do schodów doszedłem i sprawdziłem… Pamiętający pogroził mu palcem. – Nie pierdol mi tu. – No nie sprawdziłem tego z dupy wy jętego kory tarza na dole. Nie chciało mi się. Wkurwiony by łem jak szlag. – Czy m? Przemy tnik wzruszy ł ramionami. – Plugastwa dzisiaj w okolicy ty le, jakby ktoś festy n dla mutków urządził. Cudem z ży ciem uszedłem i mało towaru nie straciłem przez te z dupy wy jęte stąpacze. Jeśli mówił prawdę, a wszy stko na to wskazy wało, krata została otwarta przez ludzi, którzy przeby wali tutaj wcześniej. Dlaczego jej ponownie nie zamknięto, pozostanie dla wszy stkich

zagadką. Może tamci dali się zaskoczy ć szarikowi albo zginęli pożarci przez inne bestie? Pamiętający nie zamierzał tracić czasu na szukanie odpowiedzi na te py tania. – Dzięki raz jeszcze za okazaną pomoc – rzucił, by zmienić drażliwy temat. – Oj tam. Swojakom zawsze pomagam. – Żadne oj tam. Gdy by nie twoje celne oko, nie siedzieliby śmy tu teraz. – Też prawda. – Przemy tnik wy szczerzy ł pniaki spróchniały ch zębów. Ucieszy ła go ta pochwała. Zaraz jednak zmarkotniał. – Wy traciłem na te z dupy wy jęte latawce prawie wszy stkie strzały – wskazał leżący przy oknie kołczan ze skóry kolcowęża. Wy stawały z niego ty lko cztery jasne brzechwy. – Nie odzy skasz ich za wiele – stwierdził Nauczy ciel, wzdry gając się wewnętrznie. Widział na własne oczy, jak cienkie pióra idą w drzazgi, gdy konające skrzy dłocze by ły tratowane przez zaślepiony ch żądzą krwi towarzy szy. – Wiem – odparł posępny m tonem Farciarz. – Trza będzie pohandlować o nowe. Aluzje w jego wy konaniu by ły równie subtelne jak stąpacz w rui. – Spokojna głowa, zadbam, aby ś miał za co je kupić. – Żadna to łaska w sumie – rzucił Farciarz i nie my lił się zby tnio. W sy tuacji, gdy ktoś ratuje ci ży cie, zostajesz jego dozgonny m dłużnikiem. To nie by ło prawo, ty lko dobry oby czaj, który wy jątkowo mocno zakorzenił się wśród stalkerskiej i przemy tniczej braci. Ci ludzie musieli dbać o siebie nawzajem, ponieważ nikomu innemu na nich nie zależało. Owszem, świadczy li nieocenione usługi mieszkańcom enklaw, robiąc za kurierów czy pomagając oczy ścić teren, ale rzadko się zdarzało, by cieszy li się szacunkiem ocalony ch. Każdy mieszkaniec podziemi, który wy bierał ży cie włóczęgi – skazani na nie by li szczególnie ludzie nienależący do żadnej społeczności – by ł traktowany w enklawach jak przy błęda, a nawet parias. – Cztery nowiusieńkie filtry węglowe, ty le mogę ci dać. – Pamiętający przy sunął plecak. Swój rzecz jasna. Nie chciał pokazy wać nikomu, jakim bogactwem dy sponują, więc podzielił posiadane dobra tak, by mieć pod ręką drobną ich część, na wy padek gdy by trzeba by ło z kimś pohandlować. Zaproponował uczciwą cenę: w Wolny ch Enklawach można dostać za takie filtry ze trzy dzieści prościuteńkich strzał. – Ale od łebka – rzucił naty chmiast przemy tnik, otwierając negocjacje. – Nie mam ty lu. – Nauczy ciel pokręcił głową. – Cztery to wszy stko, na co mnie stać. – Po trzy w takim razie – nie ustępował Farciarz. – Przecież mówię, że więcej nie mam. – Pamiętający rozłoży ł bezradnie ręce. – Poza ty m, pamiętasz, krata… – dodał znaczący m tonem. – W takim razie niech będzie po dwa – spasował od razu przemy tnik. – Dobrze – zgodził się Nauczy ciel, spuszczając wzrok, by nie widzieć próchna wy łaniającego się spomiędzy popękany ch warg. Farciarz cieszy ł się, jakby zdołał podbić stawkę co najmniej pięciokrotnie. On chyba naprawdę myśli, że wytargował więcej, niż mu proponowałem… Pamiętający nie zamierzał wy prowadzać chłopaka z błędu. Niech się biedak cieszy, że przechy trzy ł przy by szów, może dzięki temu będzie

chętniejszy do pomocy. – Po coście tu przy szli? – zapy tał uśmiechający się wciąż przemy tnik, gdy zdoby cz trafiła do jego chlebaka. – Po nic – odparł zgodnie z prawdą Pamiętający. – Chcemy się przedostać na drugi brzeg. Idziemy do Wieży. – Do z dupy wy jętego fajfusa leziecie? – zaśmiał się Farciarz, pokazując widniejącą w oddali konstrukcję. – Coś w ty m sty lu – mruknął Nauczy ciel. – Zaraz. – Przemy tnik przy jrzał mu się uważniej. Właśnie dotarło do niego, że przy by sze nie są kurierami przy słany mi po towar. – Kto was tu przy słał? – rzucił, sięgając teatralny m gestem po długi nóż. – Rdza. – Nie znam. – Prawa ręka Blachy. Farciarz skrzy wił się. O szefie szefów musiał sły szeć, jeśli miał cokolwiek wspólnego z przemy tem. Oczy wiście Pamiętający nie rozmawiał z nikim ważny m w tej siatce, powtarzał ty lko imiona podane mu przez informatora. – Nie pieprzy sz mi tu? – Gdy by m pieprzy ł, toby m dupą ruszał, nie ustami. Widziałeś znak? – zapy tał, powtarzając ten sam gest, który wy konał na ulicy. – Poniekąd… – Przemy tnik odwrócił się do Niemoty. – A ty co tak tam siedzisz, jakby ś na szarą zarazę zapadł? – Chłopak nawet nie drgnął. – Do ciebie gadam, z dupy wy jęty szczy lu! – Zostaw mojego sy na w spokoju – poprosił Pamiętający. – To twój sy n? – A co? – A nic, ty lko taki trochę jakby niepodobny. – W matkę się wdał. – Brrr… – Farciarz się skrzy wił. – Nie zazdraszczam ci, brachu, kobitki – dodał z nieudawany m współczuciem. Niemota nie by ł najpiękniejszy m dzieckiem na świecie, to fakt. Uraz głowy, który pozbawił go słuchu i mowy, odbił się także na wy glądzie. Lekko zdeformowana twarz, widoczne spłaszczenie czaszki za lewą skronią, pozbawione wy razu oblicze, wszy stko to składało się na smutny obraz osoby niepełnosprawnej. Czegoś takiego nie widy wano w świecie, którego kodeksy wy magały, by chore dzieci wy noszono zaraz po porodzie na powierzchnię i tam zostawiano. Okrutny oby czaj, przejęty od wojowniczy ch wikingów i Spartan, by ł niestety koniecznością. Oszczędzenie kalekich niemowląt przy sporzy łoby im ty lko cierpień. W pierwszy ch latach po Ataku, kiedy nie istniały jeszcze nowe prawa, nieraz się o ty m przekonano, dlatego przedwojenna ety ka szy bko poszła w zapomnienie i nikt nie próbował jej wskrzeszać – nawet ultraortodoksi z Nowego Waty kanu pominęli tę kwestię milczeniem, gdy oznajmiali światu treść nowego Dekalogu.

– Te, młody, wy bacz – dodał moment później przemy tnik. – On cię nie sły szy – rzucił Pamiętający, by odciągnąć uwagę Farciarza od sy na. – Co znaczy : nie sły szy mnie? Chcesz powiedzieć, że ja niby za cicho mówię? – Nie. Nie sły szy cię, ponieważ jest głuchoniemy. Farciarz pokręcił głową. – Masakra – mruknął, gapiąc się na Niemotę jak pokąś w gnat, ale dał mu w końcu spokój. – Jakiś wy padek miał? – zapy tał po chwili, nie odwracając głowy. – Coś w ty m rodzaju – odparł Nauczy ciel. Nie zamierzał się wdawać w kolejne dy skusje. Przy kład Iskry uzmy słowił mu, że lepiej przy takiwać wy obrażeniom napotkany ch ludzi, niż tłumaczy ć im, jak to możliwe, że niepełnosprawne dziecko zdołało przeży ć ty le lat w kanałach. – No to ma teraz przesrane. Jeśli liczy cie, że ojczulki wam pomogą, to z góry mówię, że te ich z dupy wy jęte ziółka są czy stą ściemą. Prędzej człowiek zacznie od nich po nocy świecić jak te neonówki, niż zwalczy chorobę. Wiem, bo ciotka próbowali. Cały zapas filtrów żeśmy zapłacili za to z dupy wy jęte ciulstwo, a i tak poszła po kilku dniach na karmę dla szarików. – Przeżegnał się bojaźliwie i walnął trzy razy w pierś. – Mówię ci jak swojak swojakowi. – Wiem, dlatego idziemy do Wieży. – Do kupców? – zadumał się przemy tnik. – Cholera wie, czy jeszcze tam są – dodał, odwracając się do okna, za który m w oddali majaczy ł sterczący w niebo szkielet drapacza chmur. – Lata całe nie dali znaku ży cia. – Co noc ktoś zapala ognisko na szczy cie. – Niby tak… – przy znał Farciarz. – Ale co to może znaczy ć, tego nie wie nikt.

25

Odpoczęli godzinę, potem zjedli drugi kawałek pieczonej szy nki z szarika. Nauczy ciel podzielił mięso na trzy równe części, częstując nim także Farciarza. Przemy tnik pochłonął podane mu żarcie kilkoma wielkimi gry zami. Jadł zachłannie, zupełnie jak Iskra. W odróżnieniu od niej jednak nie prosił o dokładkę. Przełknąwszy ostatni kęs, podłubał brudny m pazurem w zębach, cmy knął parę razy, by pozby ć się włókienek z dziur, a na koniec wy ciągnął z chlebaka plastikową butelkę wy pełnioną do połowy mętny m pły nem. Pamiętający odmówił poczęstunku. W tak ważny m momencie podróży wolał mieć pełną kontrolę nad zwieraczami. Farciarz nie obraził się, wy glądał nawet na zadowolonego z faktu, że goście nie chcą uszczuplić jego zapasów. Odkręcił korek, pociągnął zdrowy ły k i skrzy wił się okrutnie. To z pewnością nie by ła woda. Szy bki rekonesans upewnił ich, że wcześniejsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Kotokaty ogry zły do kości wszy stkie truchła na ulicy, a potem zajęły się trawiący m ofiarę cieniakiem. Wielkie by dlę nie miało żadny ch szans – rozdarte na strzępy wy puściło nawet na wpół rozpuszczonego szarika. Jego kości leżały teraz na posadzce tuż pod wy glądający mi jak podarte szmaty ścianami wora trawiennego. Farciarz odwdzięczy ł się gościom na dwa sposoby – zdradzając im pewną stalkerską sztuczkę i wskazując najkrótszą drogę do studzienki. Wejście do tunelu, którego szukali, znajdowało się na terenie dawnego Kampusu Grunwaldzkiego. – Najpierw zejdziecie drabiną – mówił, ry sując palcem w kurzu pokry wający m osmalony parkiet. – A jak już się znajdziecie na dole, nie lećcie od razu przez plac! – ostrzegł. – Te z dupy wy jęte cholerstwa wciąż gdzieś tam są. – Mówisz o kotokatach? – zapy tał Nauczy ciel. – Nie. Te z dupy wy jęte ślepcoki nażarły się po same uszy i teraz pewnie śpią. Na stąpacze uważajcie. Całe stado rano widziałem. Tam, za ty m wielkim z dupy wy jęty m kwadratowy m domem – wskazał budy nek widoczny po przeciwnej stronie wy łożonego pły tami placu.

Wy jście na otwartą przestrzeń niosło ze sobą wiele zagrożeń. Człowiek wy stawiał się na ataki latający ch stworów, który ch ostatnimi czasy pojawiało się coraz więcej. Od maleńkich owadopodobny ch, przez nowoptaki, po najdziwaczniejsze stworzenia rodem z koszmaru psy chola. Obserwatorzy opisy wali każdy gatunek, jaki pojawiał się w zasięgu ich wzroku, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, co kry je dżungla porastająca pas Strefy Zakazanej, a to z niej właśnie i z Pogorzeliska wy łaziły coraz to nowe gatunki mutantów. Kolejny m zagrożeniem by ły istoty żerujące na ziemi. Nie tak liczne wprawdzie jak ich latający pobraty mcy, ale znacznie bardziej drapieżne i żarłoczne. Stąpacze by ły największe z nich wszy stkich. Dorosłe osobniki osiągały wy sokość sześciu metrów, ale to nie rozmiary, ty lko ich wy gląd budził największe zdumienie ludzi. Wy obraźcie sobie ty ranozaura, któremu ktoś powiększy ł jeszcze bardziej ty lne łapy, zmniejszając jednocześnie tors i usuwając głowę. Choć trudno w to uwierzy ć, tak właśnie wy glądały stąpacze. Miały dwie kolumnowe, zrogowaciałe kończy ny, jakby ży wcem wy darte ze słonia, które kończy ły się maleńkim w porównaniu z resztą ciała obły m odwłokiem. Bestia ta, ciężka z pozoru i niezdarna, nigdy nie zasy piała i zawsze by ła w ruchu, jak, nie przy mierzając, rekin. Każdy jej upadek groził śmiercią, dlatego osobniki tego gatunku trzy mały się otwarty ch i łatwo dostępny ch przestrzeni, na który ch żerowały i polowały, pochłaniając wszy stko, co ży je. Pamiętający widział kiedy ś, jak jeden z ty ch potworów pożera mięsożerne krzewy porastające skraj przy kościelnego parku. Stwór rozdeptał je najpierw, nie bacząc na smagające jego nogę witki z jadem – gruba na kilkanaście centy metrów, zrogowaciała na kamień skóra chroniła go nie ty lko przed kłami i pazurami mniejszy ch drapieżników, ale też przed wszelkimi truciznami – a gdy wy brana ofiara zamarła w końcu, przy kucnął nad nią, wy puszczając z dolnej części korpusu mrowie ruchliwy ch wąsów, który mi szy bko wchłonął wszy stkie jadalne części zmiażdżonej rośliny. Dziwne to by ło stworzenie, jedno z najbardziej obco wy glądający ch w postnuklearny m ekosy stemie. Nikt nie umiał powiedzieć, z jakiego zwierzęcia wy mutowało, zmieniając się we wszy stkożerne okropieństwo, które nie gardziło niczy m, a już zwłaszcza ludzkim mięsem traktowany m przez gigantów jak prawdziwy przy smak. Miażdżenie przez wielotonową łapę nie należało do najprzy jemniejszy ch doznań, zwłaszcza jeśli bestia nie trafiła dokładnie za pierwszy m razem. Nic więc dziwnego, że stalkerzy omijali szerokim łukiem miejsca, w który ch gnieździły się te monstra. Z czasem udało im się wy my ślić metodę szy bkiego wy kry wania ty ch drapieżców, które wy czuwały woń człowieka z wieluset metrów i wbrew pozorom potrafiły się poruszać znacznie ciszej, niż można by przy puszczać. – Zróbcie tak… – Farciarz pogrzebał w chlebaku, wy jął z niego starą wojskową manierkę i cy nowy talerzy k. Ustawił naczy nie, wy poziomował je, wsuwając z jednej strony wąski klin z drewna, a potem nalał do niego wody. Skinieniem ręki polecił Pamiętającemu, by ten pochy lił się i spojrzał z bliska na powierzchnię cieczy. – Teraz ani się ruszcie! – ostrzegł, więc Nauczy ciel pokazał sy nowi, by został tam, gdzie jest, po czy m zamarł ze wzrokiem wbity m w talerzy k. – Widzisz? – Przemy tnik wskazał palcem trudne do wy chwy cenia fale, które rozchodziły się od

środka ku krawędziom. – Widzę… – mruknął Nauczy ciel, nie do końca rozumiejąc, o co w ty m wszy stkim chodzi. – To znak, że w pobliżu jest stąpacz – oznajmił zadowolony z siebie Farciarz. – O, popatrz! – To znak, że podłoga zadrżała. – Pamiętający poruszy ł się mocniej, wzbudzając kolejne fale. – Rozumiesz? Przemy tnik zaśmiał się, co też spowodowało reakcję cieczy. – Widzisz, ale nie widzisz – wy rechotał. – Wy, z dupy wy jęci kanalarze, macie się za najmądrzejszy ch, a tak naprawdę gówno wiecie. – Nie przy szło ci nigdy do głowy, że możemy mieć rację? – Nie – przy znał szczerze Farciarz. – Pozwól, że ci to wy jaśnię, brachu. Krótko, treściowo. Jak będziesz tam zdy chał – wskazał plac – rozklepany przez te z dupy wy jęte ciulstwa na papkę, to se przy pomnisz moje słowa. – Już to widzę – mruknął. – Znaki trzeba umieć czy tać, kapewu? Ty widzisz, że z dupy wy jęta woda się porusza, a ja widzę wzorowce. Każdy ruch to inna fala, przy jrzy j się – uderzy ł pięścią w parkiet, lekko, żeby ty lko poruszy ć wodę. Potem gibnął się, żeby pokazać różnicę. Kpiący uśmieszek zniknął z ust Nauczy ciela. Ten skubany pry mity w miał rację. Nawet średnio uważny obserwator mógł zauważy ć różnicę, jeśli więc ktoś wy starczająco długo studiował to zagadnienie, z pewnością nauczy ł się rozpoznawać fale odpowiadające konkretny m ruchom podłoża. – Ciekawe – przy znał, pochy lając się nad talerzy kiem. Woda co jakiś czas falowała, zauważał w ty m jakąś prawidłowość, ale niewiele mu to mówiło prócz faktu, że ciecz reaguje na drgania. – Jak to ma mi pomóc? Nie nauczę się w pięć minut wszy stkiego, skoro tobie zajęło to całe lata. – Też prawda. – Przemy tnik posmutniał. – Ja po falach umiem powiedzieć, z której strony są i jak daleko. – Może w takim razie pójdziesz z nami… – zaczął Pamiętający. – Nie wracam, mowy nie ma! – Farciarz podniósł talerzy k, zsunąwszy maskę na czoło, wy chłeptał wodę i zabrał się do zbierania swoich gratów. – Na mnie już czas. Towar sty gnie. – Nie mówiłem o wy prawie na plac, ty lko o wy jściu przed dom – uściślił Nauczy ciel. – Tam spojrzy sz w swój magiczny talerzy k i… – To nie żadna z dupy wy jęta magia, ty lko wiedza – żachnął się urażony tą uwagą przemy tnik. – Wy bacz nie najlepszy żart. Dla mnie to istna czarna magia. – Chy ba że tak. – Farciarz dopiął sprzączki i spojrzał raz jeszcze na rozmówcę. Milczał, ale w jego oczach widać by ło nieskry waną chęć otwarcia ust. Zaproponuj coś, mówiło to spojrzenie, coś fajnego, coś drogiego. By ło oczy wiste, że za darmo nic nie zrobi. Zwłaszcza teraz, gdy zrozumiał, że ludzie, który ch ocalił, nie należą do jego kasty. Skoro zabulili komuś innemu za wskazanie tej drogi, mogą zapłacić i jemu. Pamiętający by ł pewien, że przemy tnik przed odejściem z tego miejsca wy zbiera wszy stkie ułomki strzał, a zwłaszcza lotki i groty, by jak najmniej zapłacić fleczerom. Tacy już by li ludzie powierzchni, interesowni do

granic, całkiem słusznie zresztą, ponieważ jak mało kto musieli dbać sami o siebie. – Dorzucę ci za to jeszcze jeden filtr – zaproponował Nauczy ciel, przery wając w końcu przedłużającą się ciszę. – Od łebka! – Przemy tnik naty chmiast podjął znajomą śpiewkę. – Krata… Jedno słowo i widok czarnego krążka, ty le wy starczy ło do dobicia targu. – Moja strata – mruknął Farciarz. Akurat. Gdybyś tylko widział własne oczy, durniu, pomy ślał z przekąsem Pamiętający. Radość z kolejnej zdoby czy by ła tak oczy wista, że ślepy by ją zauważy ł. *** Zeszli schodami na trzecie piętro, tam skręcili w kory tarz, który m dotarli do zawalonej części budy nku. Po gruzach dostali się na niższą kondy gnację, potem, pokonawszy kilka zrujnowany ch doszczętnie pokoi, zbliży li się do dziury w podłodze pomieszczenia będącego przed wojną niewielką łazienką. Trzy mając się skorodowany ch rur zeszli ostrożnie na pierwsze piętro, do mieszkania będącego celem ich wędrówki. To tutaj, na balkonie, znajdowała się drabina ustawiona przez przemy tników. Dwie minuty później oby dwaj, ojciec i sy n, przy kucnęli pod zewnętrzną ścianą obok Farciarza. Nauczy ciel objął ramieniem drżącego na cały m ciele Niemotę. Patrz, pokazał mu talerzy k. Co to?, zapy tał Niemota. Magia, odparł Pamiętający, ty m razem poruszając bezdźwięcznie ustami. Chłopak popatrzy ł na niego dziwnie. Nawet on, pomimo niedziałającego jak trzeba umy słu, nie wierzy ł w cuda i bajki. Ta krótka rozmowa spełniła jednak swoje zadanie. Nauczy ciel odwrócił uwagę chłopaka od czekającej ich przeprawy. Przemy tnik przy warł do ziemi, zbliży ł oczy do krawędzi talerzy ka i wbił wzrok w wodę. Leżał tak przez dłuższą chwilę, a gdy podniósł się w końcu, miał niewesołą minę. – Z dupy wy jęte stąpacze – mruknął, wskazując niskie zabudowania uczelni. – Są tam nadal. Ze trzy co najmniej. Ale to nie wszy stko – uciszy ł otwierającego usta Pamiętającego. – Tam – przesunął rękę na największy gmach – siedzą następne. – Co radzisz? – zapy tał Nauczy ciel. – Chodźcie ze mną – odparł krótko Farciarz. – To nie wchodzi w grę. – W takim razie powodzenia ży czę. Przy da wam się na ty m z dupy wy jęty m placu. – Co radzisz? – powtórzy ł Pamiętający. – Oprócz powrotu rzecz jasna. Przemy tnik zamy ślił się. Sądząc po minie, należał do osób, które boleśnie przeży wały takie procesy. W końcu się odezwał: – Ja by m zapieprzał ile sił w nogach w kierunku włazu. Zero skręcania i z dupy wy jęty ch zaczajek. Jedy na wasza nadzieja w ty m, że dotrzecie na miejsce przed nimi.

Pożegnali się krótkim uściskiem dłoni. Farciarz wy pił duszkiem wodę, spakował graty i nie oglądając się za siebie, ruszy ł w górę drabiny. Zanim zniknął we wnętrzu mieszkania, Nauczy ciel poinstruował sy na. Wskazał mu punkt, do którego mieli dotrzeć, dał łom i wy prostował oba kciuki. Będzie dobrze. Musi być dobrze, powtarzał sobie w my ślach, gnając środkiem otwartej przestrzeni w kierunku kępy wy palony ch nowodrzew. Studzienka prowadząca do opuszczonej enklawy Nowego Waty kanu znajdowała się po przeciwnej stronie placu, blisko zabudowań, dokładnie pomiędzy niskim budy nkiem a wielkim betonowy m sześcianem. Niewidoczne wciąż stąpacze przeby wały znacznie bliżej włazu niż biegnący do niego ludzie. Wszy stko zależało od tego, kiedy zareagują i jak szy bko zlokalizują cel. Pamiętający minął kępę zwęglony ch pni, dwie trzecie drogi by ło już za nim. Trzy susy dalej poczuł, że coś jest nie tak. Z dwukondy gnacy jnego budy nku po prawej zaczął się obsy py wać gruz. Potwory musiały się ruszy ć. W chwili gdy o ty m pomy ślał, zobaczy ł, jak wielki, ponadpięciometrowy stąpacz wskakuje na gruzowisko, w które Atak zamienił dalsze zabudowania uczelni. Dwa inne wy człapały właśnie zza giganty cznego betonowego sześcianu, te by ły mniejsze, ale i tak dwukrotnie wy ższe od dorosłego mężczy zny. Okrągła żeliwna pokry wa znajdowała się już ty lko kilka kroków od uciekinierów. Na pewno zdołają dotrzeć do niej przed bestiami, ale to by ła dopiero połowa sukcesu. Trzeba przecież otworzy ć zasuwy, a potem podnieść to ciężkie cholerstwo i… Mało brakowało, by skupiający wzrok na studzience Nauczy ciel stanął jak wry ty. Pokry ta grubą warstwą rdzy klapa oderwała się na jego oczach od kry zy. Zaskoczony wy mamrotał krótką modlitwę dziękczy nną za człowieka, który akurat w ty m momencie próbował opuścić podziemia. Dzięki niemu zy skali kilkanaście cenny ch sekund… Oderwał wzrok od kanału. Stąpacze pędziły w jego kierunku, nabierając prędkości. Nie namy ślając się wiele, wrzasnął: „Uwaga!” i wy szarpnął pokry wę z rąk nieświadomego wy bawcy. Przerażony Niemota ślizgiem wpadł do studzienki. Dzięki skróconej lince ojciec zdołał powstrzy mać go przed bezpośrednim upadkiem na dno, choć kosztowało to sporo bólu oby dwóch. Mgnienie oka później linka pękła z głośny m trzaskiem. Pamiętający nie miał czasu na zastanawianie się. Reagując insty nktownie, skoczy ł w mroczny otwór, pociągając za sobą klapę. Zdołał trafić stopami na pordzewiałe klamry, zanim ciężki kawał żeliwa opadł z hukiem na kry zę, nie wpasowując się w nią dokładnie. Nie by ło jednak czasu ani szans na ułożenie pokry wy w poprawnej pozy cji. Pierwszy ze stąpaczy przy puścił właśnie atak, kilkutonowa noga opadła z mocą prasy hy draulicznej na wy lot studzienki. Wstrząs by ł tak mocny, że dy szący ciężko Nauczy ciel poleciał w dół jak szmaciana lalka, odbijając się od ścian wąskiego szy bu. Modlił się ty lko, by nie wy lądować na sy nu. Twarde zetknięcie z podłożem uświadomiło mu, że chłopak zdołał się odczołgać. Nauczy ciel dochodził do siebie, leżąc pod wklęsłą ścianą tunelu. Wzrok szy bko przy zwy czajał się do półmroku rozjaśnianego poświatą bijącą od kolonii neonówek, dzięki czemu Pamiętający bez trudu wy łowił sy lwetkę klęczącego opodal zdy szanego sy na i stojącego nad nim zbawcy.

– My ślałam, że już nigdy nie przy leziesz, dziadzia – usły szał znajomy głos.

26

Łomoty i drgania osłabły po chwili. Stąpacze nie miały w zwy czaju marnować czasu – ofiara zniknęła bez śladu, więc przestały się nią przejmować i naty chmiast ruszy ły na poszukiwanie nowy ch zdoby czy. Pamiętający ty lko na to czekał. Sprawdziwszy, czy Niemota nie ucierpiał podczas upadku, wspiął się pod właz i zamknął go poprawnie na wszy stkie zasuwy. Bezpieczeństwo podziemi by ło najważniejsze. Człowiek, który na własne oczy widział, co wy głodniały kolcowąż wy czy nia w jego enklawie, nigdy nie zaniedba tego obowiązku. Kilka sekund później stanął ponownie w kanale, głaszcząc oszołomionego wciąż sy na po głowie i spoglądając na szczerzącą zęby dziewczy nę. – Skąd się tu wzięłaś? – burknął. – Co to, magiczne słowo nie przejdzie przez twoje usta, dziadzia? – zakpiła, ujmując się pod boki. Winien by ł jej podziękowanie. Otwierając właz, ocaliła im przecież ży cie. Nie umiał się jednak przemóc. Adrenalina wciąż buzowała w ży łach, a on miał tej dziewczy ny tak serdecznie dość… Na samą my śl, że został jej dłużnikiem, robiło mu się niedobrze. – Abrakadabra – burknął. – Ale z ciebie zgniły pokąś, oblechu. Uratowałam was od zdeptania na placek, a ty na mnie warczy sz jak szarik zdy chający w macce sarlaka. Nauczy ciel nie zamierzał się ugiąć. – Skąd się tu wzięłaś? – powtórzy ł już nieco normalniejszy m tonem. – Przecież mówiłam, że znam bezpieczniejszą drogę. – Skąd wiedziałaś, że idziemy właśnie tutaj? – nie odpuszczał. – To chy ba jedy na studzienka w okolicy, z której mogliby ście skorzy stać – wy jaśniła bez zająknięcia. – Do Cy sternersów raczej by ście nie poleźli w tej sy tuacji. Krucjata, te sprawy –

dodała. – To jak, dziadzia, usły szę w końcu magiczne słowo? – Dzięki – wy cedził. – No – mruknęła z saty sfakcją, a potem wy ciągnęła do niego rękę. – Jeszcze plasterek tej py sznej szy neczki i będziemy kwita. – Skończy ła się. Wy dęła kpiąco usta. – Ty mnie, dziadzia, w radka lepiej nie rób. – Powęszy ła wokół jak polujący kotokat. – Czuję ją. – Szmatki przesiąknęły wonią pieczy stego – zby ł ją, sięgając po plecak, by zarzucić go na ramię. – Dam ci trzy wędzone szczury, pod warunkiem że odpieprzy sz się od nas na dobre. Pokręciła głową. – Uratowałam wam ży cie. Ty i ten twój niedoje… Pamiętający chwy cił ją za gardło jak przedtem, ale ty m razem silniej. Nawet nie pisnęła, gdy przy ciągał ją do siebie. – Jeszcze raz nazwiesz tak mojego sy na, a wy dłubię ci te kaprawe ślepia i przekonasz się na własnej skórze, jak przy jemnie by ć kaleką. Gdy rozwarł palce, dziewczy na padła bezwładnie na ceglane podłoże, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć tchu. Przez moment sądził, że przesadził i uczy nił jej nieodwracalną krzy wdę, ale nie, wszy stko by ło w porządku. Oddech wracał jej stopniowo, głos też. Masując obolałą szy ję, spoglądała na niego z nienawiścią w oczach. Zrobił sobie z niej wroga. Kogoś, przy kim lepiej nie zasy piać, jeśli nie chce się obudzić z kolumbijskim krawatem. – Tak mi odpłacasz za uratowanie ży cia… – wy charczała w końcu po serii bolesny ch chrząknięć i kaszlnięć. – Nie my l dwu spraw. To, że jestem twoim dłużnikiem, nie oznacza wcale, że pozwolę ci pomiatać moim sy nem. – A co ja takiego powiedziałam? – zapiszczała. – Przecież wszy scy tak mówią o… Uniesienie palca wy starczy ło, by ją uciszy ć. – Gówno mnie obchodzi, co wy, pry mity wy, gadacie o niepełnosprawny ch. Przy mnie masz albo nie mówić o nim wcale, albo uży wać jego imienia. – Też mi, kurwa, wielka różnica – pry chnęła i miała trochę racji. Pamiętający przy zwy czaił się do tego, że wszy scy nazy wają jego ułomnego sy na Niemotą. Tę ksy wkę nadano tak dawno, że zdąży ł już zapomnieć, jak bardzo go iry towała, zwłaszcza na początku. Nie by ła jednak nawet w części tak wulgarna i chamska jak słowo, który m ocaleni w ostatnich latach nazy wali kalekie dzieci. Te, które wy noszono zaraz po urodzeniu na powierzchnię. Im więcej czasu upły wało od chwili Ataku i upadku dawnej cy wilizacji, ty m mniej współczucia by ło w ludziach, którzy przeży li jedno i drugie. Nie dziwił się temu specjalnie – wegetowanie w kanałach wy zwalało w ludziach najgorsze insty nkty. – Może i niewielka, ale dla mnie istotna – odparł. – Albo robisz, co mówię, albo… – Zawiesił znacząco głos.

– Pójdę sobie, jak ty lko dasz mi to pieprzone mięso – rzuciła buńczucznie, próbując wstać. Podniósł ją jedny m szarpnięciem. Zachwiała się, ale utrzy mała na nogach dzięki wsparciu łukowatej ściany. – Miałem dwa płaty. Pierwszy zjedliśmy tam, w komorze. Drugim poczęstowałem Farciarza, przemy tnika, którego spotkaliśmy w punkcie obserwacy jny m – wy jaśnił, żeby zamknąć tę sprawę. Posmutniała. W tej okolicy rzadko widy wano takie przy smaki. Pułapka Nauczy ciela by ła genialny m wy nalazkiem. Dzięki niej ocaleni mogli poćwiartować zdoby cz, zanim chmary wszechobecny ch ścierwojadów przegoniły ich z powierzchni. Ludzie z inny ch enklaw zabijali czasem zmutowane zwierzęta na otwartej przestrzeni – jak Farciarz tam, na ulicy – ale rzadko kiedy mieli czas na wy krojenie z nich choćby kawałka mięsa. – Dawaj te szczury, dziadzia – rzuciła z rezy gnacją w głosie. – Albo nie! – zreflektowała się zaraz, budząc jego zdziwienie. – Zaprowadzisz mnie do Wieży. – Zapomnij! – Teraz to on pry chnął gniewnie. – Jesteś moim dłużnikiem, dziadzia – przy pomniała. – Trzy szczury. Na ty le wy ceniłaś mój dług – nie dał się zbić z pantały ku. – Nie, to by ła twoja propozy cja. Ja chciałam szy nkę z szarika. – Sama powiedziałaś… – A teraz mówię: albo szy nka, albo prowadzisz mnie do Wieży. Nie odpowiedział od razu. Spoglądał na nią badawczo, przy gry zając lekko wargę. Nie uśmiechała mu się dalsza podróż w towarzy stwie tej py skatej idiotki. Z jej niewy parzoną gębą łatwo będzie o kłopoty, a ty ch wolał unikać. Zwłaszcza na obcy m terenie, gdzie prawa mogą by ć inne, a ludzie bardziej czuli. Z drugiej jednak strony, to ona chwy ciła go teraz za gardło. Zostawienie jej tutaj by łoby niehonorowe, rozgadałaby każdemu o ty m, co zrobił, a raczej czego nie chciał zrobić. Znając ją, upiększy łaby tę opowieść tak, że stałby się dla mieszkańców okoliczny ch enklaw kimś bardziej niegodny m od najgorszego wy rzutka. Nie miał więc wielkiego wy boru: albo ją zabierze, albo… Sięgnął po nóż. Zrobił to zamaszy sty m, teatralny m gestem, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. Krótkie ostrze z wy trawiony m na nim rekinem zalśniło w blasku neonówek, widziała je, ale nie mrugnęła nawet powieką. Zrobił krok, stając tuż przed nią. – Możemy to załatwić inaczej – rzucił obojętny m tonem. – Nikt nie wie, że tu jesteś. Nikt nie skojarzy mnie z ty m faktem. Podniosła głowę, odsłaniając posiniaczoną szy ję. – Chlastaj, dziadzia, śmiało – zachęciła go z pogardliwy m uśmiechem na ustach. Przy stawił nóż do pulsującej pod uchem tętnicy. Patrząc prosto w szeroko otwarte oczy Iskry, bły skawiczny m ruchem przesunął ostrzem tuż pod jej brodą.

27

Dotarcie do mostu nie by ło proste. Stracili prawie dwie godziny na przepy chanie się wąskimi przepustami biegnący mi pod wy budowany mi tuż przed wojną gmachami kampusu. Nowoczesność nie szła w parze z rozmiarami. Stare kanały by ły arcy dziełem inży niery jnoarchitektoniczny m, nowe projektowano jak najoszczędniej, zamiast tuneli by ły tu więc ty lko rury, czasami o średnicy mniejszej niż pół metra, do który ch masy wny mężczy zna nie miał prawa się zmieścić. Musieli więc omijać takie przewężenia i szukać obejść, a to trwało. W końcu jednak dotarli za zapadlisko blokujące główny kanał biegnący od Ogrodu Botanicznego w kierunku mostu. Potem by ło już z górki. Łukowato sklepiony kory tarz miał wprawdzie ty lko półtora metra średnicy, ale dało się nim iść, a do pokonania zostało już ty lko sto kilkadziesiąt metrów, jeśli wierzy ć mapie kowala. Za kilka minut okaże się, czy Stannis miał aktualny plan podziemi, pomy ślał Nauczy ciel, spoglądając w głąb prostego, jasno oświetlonego tunelu. Neonówki w ty m miejscu by ły już bardzo dojrzałe, uginały się pod lekkim naciskiem. Lada moment wy puszczą zarodniki i toksy nę. – Dalej idziemy w maskach – rzucił, odwracając się do sy na i klęczącej za nim dziewczy ny. Spocony jak my sz Niemota skinął głową. Iskra wzruszy ła ty lko ramionami. – Nie mam maski, dziadzia – odparła. – Polazłaś w teren bez zabezpieczenia? – zdziwił się Pamiętający. – Nie zamierzałam wy łazić na powierzchnię – burknęła urażona. – Poza ty m tutaj jest całkiem znośnie – zrobiła kilka głębszy ch wdechów. – Owszem – przy znał Nauczy ciel – ale to może się w każdej chwili zmienić. Nie wiesz tego jeszcze, ale nasze cudowne neonówki właśnie dojrzewają, a kiedy wy puszczą ze swojego wnętrza nasionka czy co tam mają, zabiją każdego, kto wciągnie choć jedno do płuc. Spojrzała na niego z niedowierzaniem w oczach. – Jaja sobie ze mnie, dziadzia, robisz… – mruknęła, szczerząc niepewnie zęby. – Ty m razem wy jątkowo jestem śmiertelnie poważny – odparł, wy ciągając z chlebaka maskę.

– Wcześniej próbowałem przejść pod Strefą, ale tam doszło już do tragedii. Widziałem na własne oczy, co ten sy f robi z ludźmi. Mało brakowało, a podzieliliby śmy los wszy stkich mieszkańców Ślepego Toru. Podeszła do ściany, wy sunęła rękę, ale zawahała się i zatrzy mała palce o kilka centy metrów od lśniący ch bulw. – Nie – pokręciła głową. – Ściemniasz, dziadzia – dodała, odwracając się znowu do nich. Stojący dwa kroki od niej Niemota widział jej usta i to on odpowiedział. Pokiwał mocno głową, potem walnął się pięścią w pierś. Czysta prawda, słowo daję. – Mnie nie wierzy sz, to jego posłuchaj – rzucił Pamiętający, zanim nałoży ł maskę i zaczął dociągać paski. – Hej! – zawołała, sięgając do torby. – Ja mam ty lko to! Pokazała im narciarskie gogle. – Nie, dzidzia, masz jeszcze problem – stwierdził Pamiętający obojętny m tonem. – Bo my nie zabraliśmy zapasowy ch masek. – Ale filtry jakieś macie? – zapy tała lekko łamiący m się głosem. – Może i mamy, ale drogie są. – Ktoś tu jest czy imś dłużnikiem… – mruknęła, grzebiąc w torbie. Pamiętający spojrzał na nią spode łba. – Następny m razem przeciągnę ci kozikiem po strunach, ale już ostrą stroną klingi – ostrzegł, klepiąc palcami po rękojeści noża. – Akurat… – Wy jęła z torby na wpół opróżnioną plastikową butelkę i przeniosła wzrok na Nauczy ciela. – Daj mi chociaż jeden filtr… proszę… – Dać, nie dam, ale mogę ci go poży czy ć. Skrzy wiła się, lecz nie cofnęła ręki. – Opatrunki jakieś ci zostały, dziadzia? – zapy tała po ty m, jak obejrzała uważnie wy rób rzemieślniczki ze Ślepego Toru. Nie musiała py tać o takie rzeczy. Widziała jego apteczkę, gdy dezy nfekował otarcia Niemoty. – Może. – Daj ze dwa – pisnęła błagalny m tonem. – Daj to by ł chiński sprzedawca jaj. – Kto? – Zrobiła wielkie oczy. – Nieważne – warknął. – Opatrunki nie włosy, na dupie nie rosną. – Odpracuję wszy stko. Słowo. – Walnęła się piąstką w cherlawą pierś. – Akurat. Nie chciał tracić więcej czasu, więc rzucił jej dwa kawałki wy gotowanej gazy. Chwy ciła je w locie, wy bąkała podziękowanie i usiadła pod ścianą, rozkładając przed sobą kilka przedmiotów i niewielki nóż. Najpierw zajęła się napełnioną mniej więcej do połowy butelką. – Macie miejsce? – zapy tała. – Przelałaby m. Szkoda marnować ty le wody. Mieli miejsce w swoich butelkach, ale za żadne skarby nie dolaliby do nich tej mętnawej

cieczy. Pamiętający wy jaśnił jej to w kilku dosadny ch słowach. – Pij albo wy lej, rób, co chcesz, by le szy bko – dokończy ł. – Możecie zlać swoją wodę do jednej flaszki, a drugą oddacie mnie – zaproponowała po chwili zastanowienia. – Całą noc ją filtrowałam – dodała ze skargą w głosie. – Ty to nazy wasz filtrowaniem? – pry chnął Nauczy ciel, ale po chwili wahania zrobił, o co prosiła. Marnowanie wody, nawet tak marnie oczy szczonej, by łoby lekkomy ślne. Dziewczy na zrobiła lejek ze zwiniętego kawałka plastiku i szy bko opróżniła butelkę, a potem rozcięła ją tuż nad przewężeniem. Gruby m gwoździem porobiła gęste dziury w czerwonej zakrętce ozdobionej logo coca-coli. Przedmuchała ją potem kilkakrotnie i obejrzała dokładnie, poszerzając przy okazji kilka otworów. Gdy ten element by ł gotowy, zajęła się na powrót butelką. Zrobiła w niej dwa nacięcia przy szerszy m końcu i przewlekła przez nie tasiemkę z wy suszonego jelita. Pamiętający przy glądał się uważnie każdemu jej ruchowi. Zadziwiony Niemota także nie spuszczał dziewczy ny z oczu. A Iskra pracowała nieprzerwanie, w ogromny m skupieniu. Widać by ło, że wie, co robi. Nie kombinowała, nie zastanawiała się i nie zmieniała co chwilę koncepcji. Miała plan i wy kony wała go z żelazną precy zją. Rozcięła pierwszy opatrunek, zwinęła część gazy, wepchnęła w szy jkę butelki i zabezpieczy ła zakrętką. Sprasowany mocno filtr trafił do cy nowego kubka, w który m został rozgnieciony ły żką na proch. Chwilę to trwało, ale Nauczy ciel nie poganiał jej. Zaczy nał rozumieć, co zamierza zrobić, i spodobał mu się ten pomy sł. Tak prosty, a jednocześnie tak skuteczny. Dziewczy na przesy pała pozy skany węgiel drzewny do butelki, wstrząsnęła nią kilkakrotnie, by warstwa filtrująca ułoży ła się równo, po czy m nakry ła ją całą resztą gazy. Teraz wy starczy ło kilka kosmety czny ch cięć, by wy równać krawędzie i prowizory czna maska przeciwgazowa by ła gotowa. Tak pry mity wna rzecz nie uchroniłaby człowieka przed gazami bojowy mi, ale zarodniki neonówek z pewnością nie zdołają przeniknąć przez kilkucenty metrową warstwę rozdrobnionego węgla. Po włożeniu gogli narciarskich Iskra by ła chroniona przed toksy ną nie gorzej od swoich towarzy szy. – Ożemy uszać – zadudniła, dociągnąwszy porządnie tasiemkę z jelit. – Zaczekaj – powstrzy mał ją, zanim go minęła. Ze śmieci leżący ch w pobliżu studzienki wy ciągnął kawał grubej, poplamionej zaprawą folii i przeciął ją na dwie części. Jedną sam się owinął, drugą podał Iskrze, każąc jej zrobić to samo. Gdy wy konała polecenie, ustawił dziewczy nę obok siebie, wy jął maczetę i kilkoma szy bkimi ruchami ponacinał grzy bki znajdujące się na wy sokości jej twarzy. Iskra pisnęła, próbowała się wy szarpnąć, ale przy trzy mał ją mocno i poczekał, aż przestanie wstrzy my wać oddech. Po kolejnej minucie poklepał ją po plecach. – Dobra robota – rzucił, chowając broń. ***

W pobliże mostu dotarli kwadrans później bez większy ch przy gód. Kanały nie sięgały samego brzegu, ale ty m nie musieli się przejmować, ponieważ na ich końcu trafili do komory, przez którą przebiegały ułożone tuż przed atakiem rury wodociągowe. Budowlańcy przeciągnęli je – prowizory cznie – po obu stronach mostu, aby móc naprawić właściwą magistralę, umieszczoną po ostatnich remontach we wnętrzu betonowej konstrukcji. Przepust znajdujący się od wschodniej strony został kompletnie zniszczony przez falę uderzeniową bardzo bliskiej eksplozji nuklearnej, ale nitka biegnąca od zachodu zachowała się w niezły m stanie i to nią stalkerzy i inni wędrowcy przechodzili bezpiecznie na drugi brzeg Odry. Wy starczy ło wy ciąć spory fragment rury, co uczy niono w komorze, do której dotarli przed momentem uciekinierzy. Usunięty ponadmetrowy odcinek leżał do tej pory w kącie pomieszczenia, służąc podróżujący m tą trasą ludziom za siedzisko, a otwór po nim zabezpieczono zrobioną z kilku prętów i zwy kłej siatki kratą, zamy kaną na zasuwkę. – Oto i wasza droga na drugi brzeg – oznajmiła dziewczy na, po ty m jak już nawdy chała się powietrza. Jej prowizory czna maska nie by ła aż tak wy dajna, jak to z początku wy glądało. Spociła się jak ruda my sz i ledwie stała na nogach. Jej wy nalazek działał, ale ilość powietrza przepuszczanego przez pry mity wny filtr by ła naprawdę niewielka. W połowie drogi chciała się pozby ć maski, tłumacząc bełkotliwie, że założy ją, gdy ty lko zauważy nadciągające niebezpieczeństwo, ale Pamiętający odwiódł ją od tego zamiaru. Powiedział wprost: widok pękający ch grzy bków to znak, że nawdy chałaś się już toksy ny. To przemówiło do jej wy obraźni. Nauczy ciel otworzy ł kratę na oścież. Kawałek przy mocowanego do niej łańcucha wy sunął się z pogrążonej w kompletny m mroku rury i zady ndał jak wahadło, sięgając prawie do betonowego podłoża. Pamiętający nie przy glądał mu się uważniej, wiedział bowiem, że to element zamka. Ostatni z wchodzący ch musiał jakoś zabezpieczy ć rurę, aby nie nalazło do niej cieniaków albo innego świństwa. A w tak ciasnej przestrzeni mógł to zrobić jedy nie nogami. Naciągając łańcuch, przy ciskał kratę do kry zy, wy starczy ło więc ty lko przepchnąć butem zasuwkę i robota wy konana. Prosta, ale skuteczna metoda, jak wszy stkie wy nalazki ery postnuklearnej. Nakręcona latarka rozjaśniła mrok. Ściany by ły czy ste, jak okiem sięgnąć. Uży tkownicy tego przejścia usuwali na bieżąco wszelkie przeszkody, aby nie ograniczały im swobody ruchów, grzy bnia nie miała więc żadny ch szans na zajęcie przeprawy. I całe szczęście, pomy ślał Pamiętający. Iskra zginęłaby w ty m przepuście bez dwóch zdań. Jej pry mity wny filtr zapchałby się kurzem, zanim doczołgałaby się do połowy mostu, a z tego, co mówiła, dotarcie do kanałów na drugim brzegu także nie będzie proste. A tam czekała ich jeszcze długa wędrówka rurami wzdłuż nabrzeża do kolejnej komory łącznika, znajdującej się mniej więcej w połowie długości gmachu muzeum. Przepust prowadzący do bliższego kanału miał ty lko dwadzieścia centy metrów średnicy, nawet tak mikra dziewczy na jak ona nie miałaby szans przepełznąć nim na drugą stronę. Odpoczęli w komorze, napili się wody, zagry źli tuszkami wędzonej szczurzy ny i garstką prażony ch karaluchów, który mi – o dziwo – poczęstowała wszy stkich Iskra. Miała ich całą puszkę. I to nie drobnicę, jaką zwy kle można kupić na targowiskach, ale same wy pasione sztuki. Nauczy ciel przeżuwał je wolno, spluwając kawałkami chity ny. Przy piąty m albo szósty m,

zagadnął: – Skąd wiedziałaś, że nie poderżnę ci tam gardła? Musiała przeżuć kęs suchego mięsa, żeby odpowiedzieć. – Facet, który poświęca ży cie, żeby ratować nie… – zająknęła się – …motę, na pewno nie skrzy wdziłby niewinnej kobiety. Pamiętający uśmiechnął się pod nosem, a gdy wy szczerzy ła zęby, wskazał nożem tatuaż. – Wiesz, co to jest? – Dziara – odparła. – Kreseczki i kółeczka. – Kreseczki i kółeczka… – Czegoś takiego jeszcze nie sły szał, choć wiele osób próbowało opisać wy gląd ty ch sy mboli. – Sły szałaś kiedy ś o Czarny ch Skorpionach, dzidzia? Kiwnęła głową, pakując do ust kolejny kawał szczura. – No. – Gdy by ś naprawdę sły szała, posrałaby ś się w gacie, gdy przy tknąłem ci nóż do gardła. Przełknęła szy bko to, co miała w ustach. – Czarne sraczkony, wciskające ludziom kit oblechy z wy dziergany mi koronkami na twarzach. Już ja was dobrze znam, dziadzia – zakpiła. Zaskoczy ła go. Zauważy ł, że odzy skuje rezon i zaczy na powoli wracać do formy, postanowił więc, że czas ustawić ją ponownie do pionu. – Wczoraj musiałem zabić ośmiu ludzi, żeby wy dostać sy na z pułapki. W sumie to siedmiu – poprawił się zaraz. – Ósmego wy kończy łem nieco później, dla saty sfakcji, ponieważ nie lubię, jak ktoś mnie oszukuje. Spojrzała na niego uważniej, ale wciąż widział w jej oczach niedowierzanie. – Zanudziłeś ich na śmierć? – zapy tała, nie mogąc się powstrzy mać od chichotu. – A może wy trułeś ich skry cie ty mi grzy bkami? – Kurację z neonówek zaaplikowałem ty lko jednemu… to znaczy trzem – przy znał. – Reszta zginęła od toporów, shurikenów i noża. – Akurat – parsknęła między kęsami. – Chcesz wiedzieć, skąd o was wiem, kiciarzu? U nas też by ł taki jeden obszczy murek, pan Pamiętający. Staruch obrzy dły. Miał prawie trzy dzieści siedem lat, jak wy kitował. Od kiedy pamiętam, chodził o lasce, ale rozpowiadał w gospodzie takie same dy rdy mały jak ty, dziadzia. Kogo to on nie zabił i jak. – Zaśmiała się. – I też miał takie kreseczki i kółeczka na ry ju jak ty, dziadzia. – Ostatnie słowo wy powiedziała z wy czuwalną pogardą. – Ty lko mniej ich by ło, tak o połowę. – Jak się nazy wał? – zapy tał Nauczy ciel. – Wołali na niego Kulas. – Py tam, jak on kazał mówić do siebie. Zastanawiała się dłuższą chwilą, przeżuwając wolno ostatni kawałek szczurzy ny. – Korek, Korkowy, Kor… – jąkała się. – Krokody l? – podpowiedział. Przy taknęła i znów zaczęła szy bciej ruszać szczęką. Jak widać, nie umiała my śleć i robić

czegoś innego jednocześnie. – Wy soki blondy n z krzy wy m nosem i blizną biegnącą na skos przez usta? Przestała żuć. – To jakiś twój zwy rodniały pociotek albo kumpel? – Mówił, że sam jeden bronił przez trzy dni wejścia do enklawy ? – Tak – przy znała. – Pieprzy ł o ty m bez przerwy, głupi oblech, żebrząc Pod Kranem o zlewki. To taka nasza knajpa – wy jaśniła, choć nie musiała. – Mieliśmy z niego niezły ubaw. Lepszy by ł w nawijaniu makareny na uszy od niejednego wędrownego barda. – Opowiedz, co jeszcze gadał – poprosił Pamiętający, układając się wy godniej. Niemota pochy lił się, by wy raźniej widzieć usta Iskry. Jak on lubił takie historie! – To leciało tak – zaczęła. – Jakiś pajac zostawił go w małej enklawie, gdzieś tam, niby na zachodzie, rozumiesz, za Strefą Zakazaną. Tak to sobie cwaniaczek wy my ślił, żeby sprawdzić nie szło, czy prawdę gada. Cały jego oddział poszedł dalej, na rękoseans. – Rekonesans – Pamiętający poprawił ją mechanicznie. – Jak zwał, tak zwał. Poleźli i nie wrócili. Zamiast nich w tunelu pojawili się Panowie… – Pasowie. – Jeśli wiesz lepiej, sam sobie opowiadaj, dziadzia. – Przepraszam, stary nawy k nauczy cielski. Mów, postaram się nie przeszkadzać. – Wtedy ponoć nie by ło takich bary kad jak teraz, ty lko zwy kłe przegrody, z blachy i drewna. On tak mówił, ja tam nie wiem, czy nie kłamał. No i ci tam, Pa… sowie – poprawiła się sama – powiedzieli, że ma stamtąd spierdalać albo go ży wcem ze skóry obedrą, jak pozostały ch. Pokazali mu nawet coś, co niby miało by ć ty mi skórami. A on na to, twardziel, rozumiesz, że takiego wała, chociaż by ło ich ze dwudziestu. Jak chcą wejść do enklawy, to po jego trupie. Trzy dni robili podchody, bo to jeden tunel by ł, niby tranzy towy, i nijak nie dało się obejść bary kady. Czterech zabił, jak mówił, kilku inny ch poranił, a kiedy wy strzelał już wszy stkie kulki do procy i strzały, zaczął szy kować się na śmierć, bo tamci nie odpuszczali. Drugiego dnia, gdy zobaczy li, że jest taki twardy, wzięli go na przeczekanie. A on nie spał wcale, ze strachu, że go zaskoczą, jak ty lko przy mknie oczy, choć powieki same mu już opadały. Ale wszy stko ma swój koniec, tak mówił. Trzeciego dnia pod wieczór by ł już tak zmęczony, że padł po prostu na ry j. By ło mu wszy stko jedno, chciał ty lko zamknąć oczy i spać. No i obudziły go wrzaski. Pasowie wy czuli, co jest grane, i podkradli się do bary kady. Już mieli przeleźć przez umocnienia, gdy nagle pojawił się tam ktoś jeszcze. Dowództwo, rozumiesz, posłało zwiadowcę, żeby sprawdził, co stało się z zaginiony m patrolem. I tu, czaisz, dziadzia, jest najlepszy kawałek. Korko… Kulas gadał, że ten zwiadowca, Duch na niego mówili, zaatakował Pasów. Najpierw rzucał w nich nożami, potem czy mś tam inny m, a na końcu zaczął ich naparzać maczetami. Jak zabił z dziesięciu, kilku inny ch zaczęło uciekać. Na miejscu został ty lko ich szefo, jakiś taki kilof czy coś, szeroki w barach jak rura ciepłownicza, tak mówił, serio. No i zaczął naparzać się z ty m cały m Duchem. Całą wieczność się kotłowali, ale zwiadowca w końcu go załatwił, choć by ł o dwie głowy niższy, albo i więcej. Sam jednak nie wy szedł z tego pojedy nku cało, podobno ten ważny Pas głowę mu rozharatał od

skroni… – Zamilkła, widząc, że Pamiętający przesuwa palcem po bliźnie zdobiącej bok jego twarzy od skroni aż po brodę. – Nie pierdol, dziadzia. Nie ma mowy, żeby ś to by ł ty ! – zerwała się z miejsca, patrząc z osłupieniem na klaszczącego Niemotę. – Dawno to by ło, ale niewiele kitu wam nawstawiał. Zabił ty lko trzech i ranił dalszy ch dwóch. Te gnojki wcale nie by ły tak waleczne, jak mówiono. Odpuściły już po pierwszy m szturmie. Krokody l siedział za stalową osłoną i miał cały worek kulek do procy. Tamci doszli więc do wniosku, że nie ma sensu tracić ludzi. Fakty cznie chcieli go tam przeczekać i zadźgać, jak już zaśnie. Od czasu do czasu robili wy pad, ale zawracali, gdy ty lko zaczy nał ich ostrzeliwać, a że głupi zawsze by ł, to nawalał z miejsca, zamiast poczekać, aż podejdą bliżej. Ty lko amunicję marnował. Miał szczęście, że pojawiłem się w porę, no i skończy łem te podchody. – Sam załatwiłeś dziesięciu? – zapy tała, nie próbując nawet ukry ć niedowierzania. Skinął głową. – Stali tuż za bary kadą. A ja miałem cztery noże i tuzin ciężkich shurikenów. Zanim ruszy łem do bezpośredniego ataku, ośmiu zostało ranny ch. Wy starczy ło ich podobijać, niektórzy nawet się nie bronili. Dwóch kolejny ch by ło tak skołowany ch, że mało brakowało, a zadźgaliby się wzajemnie. Reszta spieprzy ła, zanim się na dobre rozkręciłem. Ty lko ich dowódca, Kafar, został. Wielki, twardy skurwiel… – Pamiętający pokiwał głową. – Tak wielki, że przy pierdolił czerepem w sklepienie tunelu, gdy robił unik – uśmiechnął się na to wspomnienie. – To mi wy starczy ło… – Dziesięciu? W pojedy nkę? – wy mamrotała, robiąc wielkie oczy. – W sumie to jedenastu, licząc Kafara, wszy stkich na miejscu, ale potem dogoniłem jeszcze dwóch, ty ch, który ch ranił wcześniej Krokody l. – Kim ty właściwie jesteś, dziadzia? – jęknęła. – Nikim ważny m, dzidzia – odparł ze spokojem, wy pluwając ostatni kawałek chity ny. – Czas się zbierać, jeśli mamy dotrzeć do Miasta jeszcze dzisiaj.

28

Kilkaset metrów naprawdę ciasnej rury. Całe szczęście, że nie trzeba by ło wchodzić do niej w maskach. Pamiętający zdjął też skórzany płaszcz, aby mieć większą swobodę ruchów. Ciągnął go za sobą w zawiniątku z inny mi rzeczami, na kawałku liny, która wcześniej łączy ła go z Niemotą. Dzięki takiemu rozwiązaniu miał wolne obie ręce, ale to niewiele polepszy ło jego sy tuację. Szedł drugi, tuż za sy nem, mając za plecami wciąż narzekającą Iskrę. Nie posłuchał rady, by puścić ją przodem, ponieważ jest najszczuplejsza i najlżejsza. Wolał mieć ją za sobą, dzięki temu zabiegowi nie by li bowiem zależni od jej fochów. Wprawdzie dziewczy na uspokoiła się nieco, po ty m jak wy raził zgodę, by poszła z nimi, ale nadal iry towała go durny mi odzy wkami i żądaniami. Nie mógł więc mieć pewności, że nie zatrzy ma się pośrodku rury i nie zacznie pieprzy ć o bezsensie lezienia na drugi brzeg, w nieznane, skoro istniała pewna droga na zachód, którą ty lko ona znała. Z dwojga złego wolał się godzinami przeciskać przez tę rurę wodociągową, niż wracać na stare śmieci, między ludzi ży jący ch pod jarzmem Pasów i Dresów. Kiedy ś, dawno temu, poprzy siągł sobie, że zrobi wszy stko co w jego mocy, by trzy mać się z dala od tery torium Ligi i ry walizującego z nią Wszechwrocławia. I by ł gotowy dotrzy mać danego sobie słowa, nawet kosztem pewny ch poświęceń. Zresztą sukces miał już niemal na wy ciągnięcie ręki – za ty m mostem zaczy nały się tereny należące niegdy ś do Miasta, najbardziej tolerancy jnej dzielnicy w powojenny m Wrocławiu. Ty lko kawałek dalej rozpościerała się najmniej zniszczona, południowa dzielnica, na której skraju stał cel ich podróży – Wieża, falliczny sy mbol dawnej wielkości człowieka. – Pogońże tego nie… motę – pisnęła po raz setny dziewczy na. – Zaraz się tu ugotuję na miazgę. Przez ciągnięty na linie tobołek nie mogła trącać Nauczy ciela w nogi, co wkurzało ją do białości, ponieważ od samego początku nie reagował na jej ględzenie. – Idziemy tak szy bko, jak na to warunki pozwalają – odwarknął, choć miała rację.

Chłopak co chwilę przy stawał, by otrzeć pot z czoła albo odsapnąć. Nigdy wcześniej nie musiał tak się wy silać, ale dzielnie walczy ł z własną słabością, jak przy stało na prawdziwego twardziela. Nauczy ciel poprosił go przed wejściem do rury, by potraktował tę przeprawę jak przy godę czy też wy zwanie, z którego będzie potem niezwy kle dumny, ponieważ niewielu mieszkańców jego enklawy może poszczy cić się podobny m osiągnięciem. To drobne oszustwo pozwoliło mu zmoty wować sy na do zdwojonego wy siłku, o który m Niemota pewnie zapomni, gdy ty lko naje się i prześpi. Jedy ny m dobrodziejstwem jego stanu, o ile można tak powiedzieć, by ło niesamowite wy ciszenie, w jakim ży ł. Uraz odebrał mu słuch i – pośrednio – upośledził mowę, ale najpoważniejszy m skutkiem doznanego uszkodzenia mózgu by ło „wy łączenie” większości emocji. Chłopak umiał się cieszy ć i smucić, czuł strach i radość, poza ty m jednak by ł… pusty ? Trudno znaleźć właściwe słowa, zwłaszcza gdy człowiek nie ma pojęcia o psy chologii i funkcjonowaniu mózgu. Napotkani w przeszłości lekarze bądź nie umieli Pamiętającemu tego wy jaśnić, bądź nie chcieli – zrozumiał ty lko ty le, że nie ma co liczy ć na poprawę. Zmiany by ły nieodwracalne: żaden cud nie sprawi, że Niemota obudzi się pewnego ranka i odzy ska utracone we wczesny m dzieciństwie uczucia. Kalectwo, nawet tak mało widoczne, odpy chało ludzi. Zwłaszcza teraz, w spartańskim, postapokalipty czny m świecie, gdzie najsłabsze osobniki by ły naty chmiast eliminowane, aby nie zabierały miejsca ty m, którzy mieli większe szanse na przetrwanie. Gdy by nie układ z Inny m, chłopak już dawno podzieliłby los setek dzieci, który ch pozby to się ze względu na wy kry te ułomności. Z ty m że przy wódca enklawy zgodził się na ocalenie głuchoniemego chłopaka nie z dobroci serca, lecz z czy stego wy rachowania. Wiedział, że Pamiętający, mając na wy chowaniu kalekiego sy na, nie zary zy kuje otwartego konfliktu. Układ ten pasował obu stronom i sprawdzał się przez dobre kilkanaście lat. Do chwili objęcia władzy przez albinosa, którego kowal z niewiadomy ch przy czy n zaczął nakłaniać do zerwania umowy. Co Stannis zamierzał ty m osiągnąć, na zawsze pozostanie tajemnicą. Ale jedno by ło pewne. Zanim zginął, udało mu się tak namieszać, że wszy scy na ty m stracili. A zwłaszcza on sa… Rura zatrzeszczała nagle, zachwiała się, po czy m opadła lekko w dół. Pamiętający zamarł, podobnie jak jego sy n. Przez moment w ciasny m wnętrzu panowała niczy m niezmącona cisza. Cała trójka uciekinierów wstrzy mała oddech, czekając, co jeszcze się wy darzy. – Co to by ło? – zapy tała w końcu dziewczy na. – Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą Pamiętający. – Ale raczej nic dobrego – dodał, zastanawiając się, co puściło i czy rura pod takim obciążeniem nie wy łamie do reszty elementu, na który m została zawieszona prawie ćwierć wieku temu. – To co robimy ? – Idziemy dalej – mruknął, nie tając złości. Co innego mogli zrobić, skoro według jego rachuby by li gdzieś w połowie mostu. Powrót trwałby dwa razy dłużej, o ile w ogóle by ł w ty ch warunkach możliwy. – No to ruchy na sprzęcie, dziadzia – ponagliła nieco radośniejszy m tonem, choć głos nadal lekko jej się łamał.

Nauczy ciel dał znak leżącemu przed nim sy nowi. Dwa klepnięcia w nogę – idziemy dalej. Niemota naty chmiast ruszy ł przed siebie. Ojciec popełzł tuż za nim, by dzielący ich dy stans pozostał minimalny. Zanim jednak zdąży ł podkurczy ć nogę i przesunąć ciężar ciała, rozległ się kolejny zgrzy t, ty m razem dłuższy, bardziej przenikliwy i głośniejszy. Zaraz potem rura poleciała w dół, ale ty lko kilkanaście centy metrów i znów się zatrzy mała w asy ście głośnego trzasku, który nie ucichł całkowicie, ty lko przerodził się w serię chrupnięć, jakim towarzy szy ły dziwne wibracje metalu. – Do ty łu! – wrzasnął Pamiętający, dając znak sy nowi. Niestety łatwiej by ło powiedzieć, niż się cofnąć. Zwłaszcza jemu, ze względu na gabary ty i tobołek plączący się pod nogami. Czując napór Niemoty z przodu i opór z ty łu, odwrócił głowę i wrzasnął do piszczącej gdzieś za nim dziewczy ny : – Musisz mi pomóc! Złap za ten cholerny tobół i cofaj się, ciągnąc go za… Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, trzaski narastały bowiem z każdą sekundą, a gdy osiągnęły najwy ższy poziom, rura przed nim pękła z głośny m hukiem, dokładnie na wy sokości ramion Niemoty, i zaczęła przechy lać się coraz mocniej w dół. Chłopak spanikował. Kopiąc nogami, napierał na ojca, a ten, blokowany przez własny bagaż, nie miał się gdzie cofnąć. Nie pomagały uspokajające klepnięcia, strach przed upadkiem by ł zby t silny. Rura zwisała już pod kątem dwudziestu stopni, co wy starczy ło, by Niemota zaczął się ześlizgiwać. Zablokował ten ruch, insty nktownie zapierając się rękami o metal, ale najsilniejszy nawet człowiek nie zdoła utrzy mać się długo w takiej pozy cji, zwłaszcza że przechy ł zwiększał się z każdą chwilą. Pamiętający także zaczy nał panikować. Wolnej przestrzeni przed sobą miał niewiele, ale nawet w niej widział światło dnia. W dodatku oślepiającego blasku przy by wało z sekundy na sekundę. Niemota zagulgotał dziwnie na mgnienie oka przed ty m, zanim przestał się zapierać rękami, które – nieprzy zwy czajone do wy siłku – zwy czajnie nie wy trzy mały. Moment później poleciał bły skawicznie do przodu. Ojciec, nie namy ślając się wiele, chwy cił go za kostkę. Razem zaczęli się zsuwać ku światłu. Na szczęście wolniej, gdy ż Nauczy ciel miał więcej sił i skuteczniej się zapierał, ale i to nie wy starczy ło do całkowitego zatrzy mania. Centy metr po centy metrze sunęli wspólnie ku krańcowi rury i niechy bnej śmierci. Niemota, który wisiał na zewnątrz już do pasa, szarpał się jak oszalały. – Uspokój się! – wrzasnął Pamiętający w bezsilnej złości, uświadomiwszy sobie, że chłopak lada moment wy rwie mu się i poleci w dół, prosto do kory ta niemal wy schniętej rzeki, a on nic na to nie poradzi i co więcej, chwilę później sam podzieli jego los, ponieważ rura wy ginała się nadal, o czy m świadczy ły trzaski dochodzące gdzieś zza jego pleców, z miejsca, w który m spawy puszczały na kolejny m odcinku. – Nie! – ry knął, czując kopnięcie w nadgarstek, po który m stracił czucie w ręce trzy mającej kostkę Niemoty. Chłopak zniknął mu naty chmiast z pola widzenia. Przed załzawiony mi oczami miał ogromną plamę oślepiającej bieli. Po godzinie spędzonej w kompletny ch ciemnościach blask słońca pozbawił go wzroku w jednej chwili. Odpuścił, poddał się grawitacji, wiedząc, że przegrał ostatnią i najważniejszą walkę swojego ży cia. Wy padł w oślepiające światło dnia, bezwolny, zrezy gnowany. Ból przy szedł

nadspodziewanie szy bko. Jego dłonie, a potem bark zderzy ły się z czy mś rozgrzany m i twardy m.

29

– Maska! – w uszach przez głośny szum dźwięczały mu niewy raźne słowa. – Załóż mu maskę, ty durny oblechu! Maskę? Jaką maskę? Umierał, a to durne ścierwo nadal nie dawało mu spokoju. A idź w… Chwila! Ja przecież żyję… Otworzy ł oczy, ale zaraz musiał je ponownie zmruży ć. Po godzinie spędzonej w klaustrofobiczny ch ciemnościach patrzenie na zalaną słońcem powierzchnię sprawiało mu niemal fizy czny ból. Zaciśnięcie powiek niewiele dawało, pod cienką skórą wciąż tańczy ły kąsające nerwy białe plamy. – Ocknijże się, do kurwy nędzy, ty wy miętolony przez pokąsie, zasrany po czubki uszu pomiocie na wpół zdechłego niejednorożca! – wrzeszczała z oddali Iskra. – Załóż mu tę maskę! Pamiętający przesunął rękami wokół siebie. Leżał na czy mś płaskim, twardy m, lekko chropowaty m. Powierzchnia łuszczy ła się pod naporem jego dłoni, jakby obierał ją z wy schniętej skóry. Zary zy kował kolejne otwarcie oczu, ale ty m razem by ł ostrożniejszy. Przetoczy ł się najpierw na brzuch, a dopiero potem odważy ł się uchy lić powieki. Tuż przed twarzą zobaczy ł czerwonobrązową pły tę mocno skorodowanej stali. – Pośpiesz się, dziadzia – piszczała nad nim dziewczy na. – One zaraz tu będą! Nauczy ciel potrząsnął głową. Most Pokoju, zerwana rura, upadek. By ł na powierzchni, nie zginął, ale z każdy m oddechem wciągał do płuc więcej toksy n. Zerwał się na kolana, bark go zabolał, kark także, zderzenie z… z ty m czy mś nie przeszło bez echa, ale na szczęście obeszło się chy ba bez złamań. Rozwarł szerzej powieki, wzrok przy zwy czajał mu się szy bko do jasności, widział już most, odległy brzeg i wielką stalową konstrukcję, na której wy lądował. To chy ba… statek wy cieczkowy, jeden z ty ch, które kursowały po Odrze od Ogrodu Zoologicznego na przy stań przy Hali Targowej. Jednostka ta musiała zatonąć podczas Ataku, ale opadające wody rzeki odsłoniły ją i sterczała teraz z wy schniętego mułu, pokry ta grubą warstwą odchodzącej płatami rdzy. – Rusz tą tłustą dupę, stary dziadu! – wrzeszczała z góry Iskra. Jej głos brzmiał, jakby doby wał

się z dna wiadra. – Zakładajcie maski i spieprzajcie stamtąd! Już! Omiótł wzrokiem konstrukcję mostu. Nad jego głową widniał wy lot pękniętej rury, a w nim, głęboko, za tobołkiem ze skórzanego płaszcza, widać by ło oczy ukry te za goglami. Dziewczy na obiema rękami wskazy wała na sterczącą z jej twarzy połówkę plastikowej butelki. Widząc, że Pamiętający patrzy prosto na nią, zsunęła prowizory czny filtr z ust i znów się wy darła. – Nie gap się jak pawiorożec w gnat, ty lko zajmij się swoim nie… – Docisnęła maskę do twarzy, a potem wskazała palcem gdzieś na prawo. Nauczy ciel odwrócił się. Kurwa mać! Oszołomienie naty chmiast mu minęło. Niemota leżał twarzą w dół, nie ruszał się, wokół jego głowy rdza nasiąkała czy mś ciemny m. Pamiętający doskoczy ł do niego, odwrócił delikatnie bezwładne ciało, przy łoży ł palce do szy i, próbując wy czuć puls. Odetchnął z ulgą, gdy pod opuszkami palców coś drgnęło, a potem jeszcze raz i znowu. – Maaskaa! – krzy knęła głucho Iskra. Parę sekund później obaj przestali oddy chać toksy czny m powietrzem, ale to nie załatwiło do końca sprawy. Pamiętający rozejrzał się szy bko, lustrując wzrokiem bliższy brzeg. W powietrzu nad ruinami unosiło się kilkadziesiąt znajomy ch kształtów. Od strony przy czółku mostu dobiegało ciche skamlenie. Hałas narobiony przez pękającą rurę i późniejsze wrzaski Iskry zwabiły nad rzekę każdego drapieżcę, jaki znajdował się w okolicy. Mutków na nogach nie musieli się na razie obawiać, ale te skrzy dlate… Nauczy ciel nie miał wątpliwości, zostało im nie więcej niż pół minuty do chwili, gdy pierwsze skrzy dłocze dotrą nad statek. – Schowaj się i zamknij py sk! – zawołał w kierunku przechy lonej rury. – Sobą się przejmuj, oblechu – usły szał w odpowiedzi, gdy dźwigał nieprzy tomnego sy na. Musimy zniknąć z zadaszenia. I to już. Dobiegł do niewielkiej nadbudówki wy stającej ponad zardzewiałą pły tę. Dwa kopniaki wy starczy ły, by jedna z szy b razem z uszczelkami wleciała do wnętrza ciasnej budki. Otwór by ł na ty le szeroki, że Nauczy ciel zmieścił się w nim bez trudu. Niemota został wciągnięty bezceremonialnie, za kołnierz. Nie by ło czasu na delikatność. To miejsce nie dawało im wiele osłony ; jeśli chcieli przeży ć, musieli zejść jeszcze niżej. Pamiętający przerzucił sy na przez ramię. Depcząc po kościach sternika, wy pchnął drewniane drzwiczki i wąskimi schodami dostał się na śródokręcie. Gdzieś w górze rozległy się gniewne piski i głośny łopot. Skrzy dłocze już krąży ły nad wrakiem, szukając ofiar. – Wasze niedoczekanie – mruknął Nauczy ciel, zbiegając kolejny mi schodkami na dolny pokład. Na rufie znajdował się niewielki bar, na dziobie i śródokręciu porozstawiano stoliki dla pasażerów. Kiedy fala uderzeniowa trafiła w statek, większość wielkich okien poszła w drobny mak. Teraz pierwsze skrzy dłocze już przy siadały na burtach, z górnego pokładu także dochodziły niepokojące dźwięki. Pamiętający wy brał jedne z niedomknięty ch drzwi. Nawet nie drgnęły. Maleńką toaletę wy pełniały zwały zaschniętego szlamu, który wpły nął tam przez wy bity bulaj zaraz po zatonięciu jednostki. Luk naprzeciw by ł solidniejszy, żelazny i także na wpół otwarty,

prowadził prosto w mrok. Nauczy ciel nie miał jednak wy boru, musiał zniknąć z widoku, jeśli nie chciał skończy ć w żołądkach wy głodniały ch bestii. Wsunął się powoli w cuchnącą przeraźliwie ciemność, a potem naparł wolny m ramieniem na właz. Metalowa pły ta poruszy ła się dopiero po chwili, gdy wy tęży ł wszy stkie siły, lecz i tak nie zdołał jej domknąć. Szpara pomiędzy kry zą a lukiem wciąż by ła na ty le szeroka, by skrzy dłocz mógł się przez nią przecisnąć. Nauczy ciel pośpiesznie obmacał miejsce, w który m się znalazł. To by ła zejściówka, wąskie schodki prowadziły gdzieś w dół, zapewne do maszy nowni albo inny ch pomieszczeń techniczny ch. Sprawdził kieszenie moro, ale nie znalazł tego, czego szukał. Latarka musiała mu wy paść w locie. Oszołomiony nie zwracał uwagi na takie szczegóły, co teraz zemściło się na nim podwójnie. Bez światła wolał nie ry zy kować schodzenia niżej. Złoży ł więc wciąż nieprzy tomnego sy na pod ścianą, przy siadł naprzeciw włazu i zaczął popy chać go nogami. Znów udało mu się poruszy ć stalową pły tę. Niedużo, ale to powinno wy starczy ć. Zmienił pozy cję, przy klęknął przy szparze z nożem w ręku. Pierwszy skrzy dłocz, który spróbuje tu wleźć, posmakuje stali. Nie musiał długo czekać. Za włazem zakotłowało się, wąski snop bladego światła zamigotał, gdy obłe cielsko zaczęło wciskać się do przedsionka zejściówki. Bestia znieruchomiała dopiero po trzecim cięciu, a po chwili zniknęła, wy ciągnięta na kory tarz przez głodny ch pobraty mców. Nauczy ciel zaklął. To nie by ł najlepszy pomy sł. Skrzy dłoczy by ły dziesiątki, a może i setki, wszy stkich nie zdoła zabić, a krew wy pły wająca z ran przy ciągnie do włazu kolejny ch drapieżców. Wkrótce zrobi się tutaj większy ścisk niż na zebraniu mieszkańców największej enklawy. Raz jeszcze odwrócił się i na wpół leżąc, zaczął napierać nogami na stalową pły tę luku. Milimetr po milimetrze przesuwała się z przeraźliwy m zgrzy tem w stronę kry zy. Pamiętający zacisnął zęby, uda drżały mu z wy siłku, ży ły na skroniach nabrzmiały, jakby miały za moment pęknąć. Odpuścił dopiero wtedy, gdy prześwit by ł tak wąski, że nawet cieniak miałby problem… Cieniaki… Znieruchomiał, czując nagły ucisk na dnie żołądka. Chlebak także został na zadaszeniu statku, razem z całą resztą maneli, odrzucił go precz zaraz po ty m, jak wy szarpnął ze środka maskę. Rzeczy Niemoty też nie zabrał. Nie my ślał o niczy m, ty lko o ratowaniu sy na… Przy pomniawszy sobie znów o Niemocie, bardzo ostrożnie podpełzł do miejsca, w który m ułoży ł nieprzy tomnego chłopaka. Położy ł jego głowę na własny ch udach, modląc się w duchu o to, by nie by ło tutaj żadnego łowcy mroku. O ty m, że wleźli na tery torium skry tobójcy, przekonają się w najbardziej bolesny sposób. Bestia przepełznie nad nich cicha jak cień, a gdy znajdzie się w odpowiedniej pozy cji, zaatakuje. Jej wór trawienny owinie się wokół ofiary i unieruchomi ją jak w imadle, by móc wy dzielić soki i zacząć powoli rozpuszczać wciąż ży wy posiłek. Nauczy ciel zacisnął dłoń na rękojeści wy służonej akuły, zdając sobie sprawę, jak bezsensowny to gest. W egipskich ciemnościach nie zdoła zareagować w porę, ponieważ jego przeciwnik poruszał się bezszelestnie i atakował szy bciej od bły skawicy.

*** Nie liczy sz czasu, gdy siedzisz w kompletny ch ciemnościach, spięty do granic, czekając na moment, w który m spadnie na ciebie niewidzialna bestia. Nie jesteś w stanie zmierzy ć jego upły wu. Jedna sekunda może trwać wieczność, a godzina mija, zanim zbierzesz rozganiane adrenaliną my śli. Wy rwany z letargu Pamiętający drgnął, gdy usły szał gdzieś nad głową ciężki łomot. Wcześniej panowała wokół kompletna cisza. Zawiedzione skrzy dłocze albo się oddaliły, albo zaczaiły w głębi wraku, by poczekać, aż ofiara opuści kry jówkę. Te odrażające stwory nie znały takich pojęć jak pośpiech czy niecierpliwość. Jeśli zwietrzy ły posiłek, mogły tkwić w bezruchu cały mi dniami, a człowiek lokował się na pierwszy m miejscu listy ich ulubiony ch dań. Szuranie i chrzęst nasilały się. Coś złaziło po schodach. Czy żby jakiś pokąś postanowił wmieszać się do zabawy, a może młody pilak ostrzy sobie pazurki na wy borny dwudaniowy obiad czy raczej kolację? Nauczy ciel poruszy ł się ostrożnie. Niemota zerwał się naty chmiast z jego kolan. Odzy skał przy tomność całe eony temu, w nieznany m mu, mroczny m, cuchnący m wnętrzu. Na szczęście świadomość wracała mu bardzo powoli, dzięki czemu Pamiętający zdołał go w porę uspokoić – mieli na takie okazje kilka umówiony ch sy gnałów, stworzony ch jeszcze przed laty, gdy egipskie ciemności by ły w kanałach czy mś normalny m. Klepanie po ramieniu, zmierzwienie włosów i ty m podobne gesty po omacku. Wszy stko to pozwoliło mu teraz zapanować nad rodzącą się paniką chłopaka. Ułomność pomogła wy ciszy ć emocje, a gdy najgorsze minęło, Niemota po prostu zasnął, by zbudzić się dopiero teraz i zapomniawszy o przeży ty m koszmarze, znów otworzy ć oczy w przerażający m mroku. Ty m razem Nauczy cielowi nie udało się go w porę powstrzy mać, wierzgnął, kopiąc butem w stalową gródź. W ciasnej przestrzeni zabrzmiało to jak uderzenie w dzwon, ale i dla stworzenia przeby wającego gdzieś na pokładzie musiało by ć bardzo głośne. Niemota nie sły szał tego, co Nauczy ciel, nie mógł więc wiedzieć o czający m się za włazem niebezpieczeństwie. Gdy zamarł w końcu, przy pomniawszy sobie, gdzie jest i kto go do siebie przy garnia, by ło już za późno. Szuranie najpierw nasiliło się, a potem umilkło, jakby nowy prześladowca przy stanął naprzeciw ledwie domknięty ch drzwi. Znów zapadła kompletna cisza, w której Pamiętający podczołgał się bardzo powoli do włazu. Przy łoży ł ucho do łuszczącego się metalu i… o mało nie zszedł na zawał, gdy coś uderzy ło od drugiej strony, zasy pując go płatami rdzy. Sy knął przez zaciśnięte zęby, gdy nóż wy ślizgnął mu się ze spoconej dłoni i z głośny m brzękiem spadł na metalową kratownicę podłogi. – Dziadzia? Słowo to by ło cichsze od szmeru wiatru. Przeoczy ł je, rozwścieczony własną nieuwagą, przez którą zdradził bestii kry jówkę. Rozpaczliwie przesuwając dłońmi po chłodny m metalu, szukał ostatniej broni, jaka mu została. Trafił na nią szy bko, co by ło oczy wiste, ale niezupełnie tak, jak planował. Ostrzona dwie noce wcześniej klinga rozorała mu palec.

Znowu sy knął, raczej z wściekłości niż z bólu. – Jesteś tam, dziadzia? Ty m razem zduszone słowa wy powiedziane po drugiej stronie włazu by ły na ty le głośne, że dotarły do niego. Znieruchomiał, ssąc krew z rozcięcia, by jej zapach nie rozdrażnił czatującej za ścianą bestii. – To ty ? – zapy tał niewy raźnie. – A kto, gadający stąpacz? – zakpiła. – Możecie wy jść. Mam tu wasze graty. Bez obaw, skrzy dłocze już odleciały. Po raz pierwszy ucieszy ł się, że sły szy jej głos. Miała szczęście, że otwarcie włazu kosztowało go niemal ty le samo trudu, co jego zamknięcie. Zadusiłby ją chy ba z radości.

30

Najniżej położone elementy przęsła mostu znajdowały się niespełna trzy metry od zadaszenia górnego pokładu. Nauczy ciel z pomocą sy na i Iskry ustawił pionowo fragment rury ciepłowniczej, potem pomógł dziewczy nie wspiąć się na tak powstałą kolumnę, aby mogła doskoczy ć do wy łamanej poręczy i wejść po niej na poziom ulicy. Plan by ł prosty. Po dotarciu do celu zrzuci im linę, po której będą mogli się wspiąć. Trwało to wszy stko nie dłużej niż kilka minut, a gdy cała trójka przy cupnęła pośrodku czteropasmowej jezdni, nadszedł czas na podjęcie kolejnej decy zji. Za budy nkiem Urzędu Wojewódzkiego i stojącego naprzeciw gmachu muzeum rozpościerał się giganty czny plac poprzecinany łukami przewrócony ch falą uderzeniową estakad. By ł to największy obszar ziemi niczy jej, pod którą nie powstała żadna enklawa. Kupcy, którzy sprzedali mapę Stannisowi, znali każdy kanał po tej stronie Odry, ale ten odcinek trasy prowadzącej od Wieży aż na Szaricze Pole pokony wali od dawien dawna wy łącznie powierzchnią. Żaden z przepustów biegnący ch pod ty m rozległy m pustkowiem nie miał bowiem średnicy pozwalającej na transport pakunków z towarem. Pamiętającemu to nie przeszkadzało. Nie miał przy sobie większego bagażu, mógł więc skorzy stać z przepustów wiodący ch aż za plac Dominikański, gdzie Pogorzelisko – pas wy palony ch, radioakty wny ch ruin otaczający ch punkt zero – graniczy ło z pierścieniem Strefy Zakazanej i enklawami należący mi do położonego dalej Miasta. Kilka godzin czołgania się zapomniany mi przez mutantów i ludzi przepustami doprowadziłoby go do miejsc, z który ch łatwo by ło przejść do Republiki Kupieckiej i stojącej na jej przedpolu Wieży. Problem polegał jednak na ty m, że okolica muzeum nie wy glądała już tak jak przed laty, gdy wy znaczano trasy pierwszy ch karawan. Tereny niegdy ś zielone, który ch w tej okolicy by ło przed wojną sporo, teraz stały się sine i zamieniły się w wy lęgarnie zmutowanej fauny i flory. Za ruinami budy nku muzeum piętrzy ło się monstrualne kłębowisko nowodrzew. Grube mury, który m nie dała rady nawet fala uderzeniowa wy buchu nuklearnego, po latach zostały zrównane

z ziemią przez cierpliwy ch buldożerców. Grube jak pnie przedwojenny ch dębów pnącza przecinały dzisiaj szeroką ulicę i wpijały się w gmach Urzędu Wojewódzkiego, sy stematy cznie zamieniając jego zachodnie skrzy dło w perzy nę. Park otaczający niegdy ś Rotundę Panoramy Racławickiej eksplodował nowy m ży ciem, zmieniając sąsiadujący z nim węzeł komunikacy jny w nieprzeby tą dżunglę. Tutaj, w odróżnieniu od zamieszkany ch przez ludzi terenów, nikt nie próbował walczy ć z pleniącą się na potęgę zmutowaną roślinnością. Kilka lat wy starczy ło więc, by całe zagony radków, wy glądający ch z oddali jak miniaturowe grzy by eksplozji nuklearny ch, zaczerwieniły pół ogromnego placu. Spomiędzy nich sterczały kępy falujący ch wolno kolumnowy ch dwurureczników, wy sokich na kilka pięter i przesłaniający ch znajdujące się kilometr dalej kamienice. Gmach Poczty Głównej porósł kobiercem różowawy ch zwojowców i wy glądał teraz tak, jakby ktoś obrzucił go wy rwany mi z czaszek gigantów, pulsujący mi wciąż mózgami. – Nie wiem, jak ty to sobie wy obrażasz, dziadzia – jęknęła Iskra, gdy już się dobrze przy jrzeli otaczającemu ich krajobrazowi. – To jedy na droga – odparł, nie odwracając się do niej. – Musi by ć jakieś przejście… Kilkaset metrów stąd… – Jeśli chcesz, durny oblechu, żeby jakiś mutek wy ssał ci zawartość łba, i to przez otwór w dupie, rób, jak chcesz – burknęła – ale na mnie nie licz. Zabrałam się z wami, dziadzia, bo my ślałam, że będziesz mnie chronił, a na razie to ja bez przerwy ratuję ci ten żałosny odwłok. Wiesz, oblechu, ilu problemów zaoszczędziłby ś porządny m ludziom, gdy by ś umarł wtedy, kiedy normalni ludzie kopią w kalendarz? Chciał jej powiedzieć, żeby zamknęła niewy parzony py sk, zanim załatwi jej chwilę ochłody w pełny ch żarłoczny ch roślin wodach Odry, ale powstrzy mał się w ostatniej chwili. Miał dość oleju w głowie, by wiedzieć, że dziewczy na nie mija się zby tnio z prawdą. Gdy by jej wtedy posłuchał, nie ry zy kowałby ży cia sy na, wędrując do kry jówki z dupy wy jętego Farciarza, a potem w rurze biegnącej wzdłuż mostu Pokoju. – Masz jakąś propozy cję? – zapy tał, ugry złszy się w języ k. – Mam – odparła hardo. – Ale pogadamy o ty m, jak już zejdziemy do kanałów. Odwrócił się, by powiedzieć, że nie ruszy palcem, dopóki nie zy ska pewności, że tunel, o który m wspominała, to coś więcej niż ty lko wy my sł i mrzonka, ale zobaczy ł w oddali jej wy pięty zadek. Iskra biegła wzdłuż balustrady, nisko pochy lona, kierując się ku granicy Nowego Waty kanu. – Żeby cię tak radek popieścił – mruknął, sięgając po plecak. Skórzany płaszcz nałoży ł już wcześniej, jeszcze na wraku, żeby ochronić się przed skażeniem. Ostatnie dozy metry przestały działać wiele lat temu, nie mógł więc sprawdzić, jak dużą dawkę promieniowania wchłonął, ale nie zamierzał panikować z tego powodu. Wy starczająco długo obserwował zbieraczy z enklawy Innego, by wiedzieć, że nawet długie przeby wanie na powierzchni nie stanowi już bezpośredniego zagrożenia. Nie by ł jednak do końca pewien, czy tutaj, tak blisko Pogorzeliska i Strefy, stopień napromieniowania jest tak samo niski jak w okolicach

jego by łego już domu. Dziewczy na w jeszcze jedny m miała rację. Im szy bciej znikną pod ziemią, ty m prędzej zejdą z oczu mutantom. Skrzy dłocze odleciały, reszta drapieżców także wróciła na własne tereny łowieckie, ale wy starczy jeden wy głodniały skurwiel, który narobi rabanu, i wokół mostu znów zaroi się od bestii. Nauczy ciel pociągnął linkę, która znów połączy ła go z sy nem. Idziemy. Niemota odwrócił się bły skawicznie – on też, choć nie wszy stko rozumiał, pragnął jak najprędzej wrócić pod znajome kamienne niebo. Dotarli na brzeg szy bko i bez problemu. Iskra skręciła od razu w lewo i pobiegła wzdłuż niby kolumnady zdobiącej największy gmach kampusu. Zatrzy mała się dopiero przy przeciwległy m narożniku budy nku i przy cupnęła tam obok sterty gruzu. Nauczy ciel i Niemota dołączy li do niej kilka sekund później. – I co teraz? – wy sapał Pamiętający. – Najbliższe wejście jest tam – wskazała barierki oddzielające deptak od muru opadającego pod spory m kątem aż do dawnego poziomu rzeki. – To wy lot zwy kłego przepustu, dziadzia. Bardzo wąski – ostrzegła. Nauczy ciel westchnął ciężko. – Rozumiem, że innej drogi nie ma? – zapy tał na wszelki wy padek. – Jest – odparła. – Tam. – Pokazała palcem za narożnik. – Możesz dy mać do najbliższej studzienki, znajdziesz ją na końcu tej uliczki. Tuż przed budy nkami dzielący mi to miejsce od placu, na który m o mało nie zostaliście zadeptani – dodała, szczerząc zęby. – Bardzo zabawne – mruknął, zanim przebiegł pod powy ginaną balustradę, ciągnąc za sobą Niemotę. – Tu nie ma żadnego wy lotu! – zawołał chwilę później. – Spójrz tam – wskazała palcem w kierunku nadwerężonego przęsła mostu Grunwaldzkiego. Powiódł posłusznie wzrokiem po sczerniały ch kamieniach. Jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w który m przy kucnął, zauważy ł rdzawy koniec naprawdę wąskiej rury. – Nie zmieszczę się… – mruknął bardziej do siebie niż do niej, ale i tak go usły szała. – Nie masz wy jścia – rzuciła, podbiegając do barierki, by podać mu linę. – Chy ba że wolisz zary zy kować kolejny taniec ze stąpaczami – wskazała głową wy lot pobliskiego deptaka. Trzy wielkie bestie ruszały właśnie w kierunku rzeki.

31

Godzina czołgania się ciasny mi rurami. Tak wy glądał powrót do komory, z której zaczęli wędrówkę przez most. Gdy dotarli na miejsce, Pamiętający rozejrzał się uważnie. Gołe betonowe ściany, w rogu malutka kratka ściekowa, biegnące przez środek pomieszczenia rury – w ty m jedna przecięta – i żadnego śladu przejścia, o który m wspominała wcześniej dziewczy na. Spojrzał na nią wy mownie. To zaczy nało by ć naprawdę iry tujące. By ł brudny, spocony, całe ciało swędziało go, jakby się nabawił jakiegoś uczulenia. Oboje wiedzieli, że wy starczy jedna, nomen omen, iskra i eksploduje, roznosząc ją na strzępy. – Gdzie ten twój kanał? – warknął, szy kując się do ataku. Może i umiała kląć, jak nie przy mierzając przedwojenny szewc, ale ty m razem wy jątkowo się nie rozjazgotała. – Tam – odparła spokojnie, jakby nie widziała siniejącej twarzy towarzy szącego jej mężczy zny. Popatrzy ł we wskazany m kierunku, ale nie zobaczy ł niczego niezwy kłego. W kącie leżał wy cięty kawał rury, poza nim by ł tam ty lko pokry ty neonówkami beton. – Kpisz ze mnie? – przeniósł spojrzenie na dziewczy nę. – Gdzieżby m śmiała, dziadzia – obruszy ła się teatralnie, ale uśmiech szy bko spełzł jej z twarzy. Chy ba zrozumiała, że ty m razem przegięła. – Trzeba przetoczy ć tę rurę – dodała pośpiesznie. – Rusz to porośnięte grzy bnią dupsko, sama nie dam rady. Nauczy ciel popchnął wy cięty fragment, ona w ty m czasie wy jęła kliny, dzięki który m walec z metalu nie przetaczał się swobodnie po komorze. Gdy rura trafiła do przeciwległego kąta i tam została ponownie zaklinowana, Nauczy ciel podszedł do niepozornie wy glądającej klapy znajdującej się w samy m rogu pomieszczenia. Odgarnął z niej warstwę py łu i inny ch śmieci, ponarzucany ch tam przez ludzi wędrujący ch wcześniej tą trasą. Skrzy wił się, widząc, że wejście ma niespełna pół metra szerokości. Jeśli tunel poniżej nie by ł wiele szerszy, szy kowały się kolejne tortury.

Iskra zachęciła go skinieniem głowy, wy jął więc łom i podważy ł przerdzewiałą mocno pły tę z żelaza. Gdy oparła się z hukiem o ścianę, zerknął w mroczny otwór. – Co to, kurwa, jest?! – ry knął, gdy zobaczy ł pokry te zaschnięty m kałem dno pły tkiej wnęki, znajdujące się zaledwie pół metra niżej. Dawni podróżnicy wy korzy sty wali to miejsce do załatwiania potrzeb fizjologiczny ch, nie schodzenia do tajny ch kory tarzy. – Nie denerwuj się tak, dziadzia – parsknęła Iskra – bo ci jeszcze ży łka w dupie pęknie i nie zobaczy sz tej swojej zasranej Wieży. Odepchnęła go, uklękła na krawędzi otworu, wsunęła rękę pod obramowanie klapy i zaczęła obmacy wać górną część wnęki. Po chwili uśmiechnęła się szeroko. Pamiętający usły szał ciche kliknięcie i dno opadło powoli, jakby by ło zamontowane na zawiasie, jego oczom zaś ukazał się głęboki, tonący w mroku szy b. Ze znajomo wy glądającej ceglanej ściany sterczały mocno skorodowane klamry. – Taki wy nalazek Cy kacza. Ale do tego gównianego kamuflażu to głównie ja się przy łoży łam – poinformowała z dumą. Nauczy ciel nakręcił latarkę i poświecił nią w dół. Studzienka miała cztery metry wy sokości, a może nawet więcej. Klinkierowe cegły wy dawały się ciemniejsze niż te w enklawach. To naprawdę mógł by ć bardzo stary kanał. Py tanie ty lko, czy rzeczy wiście nieznany. – Mówisz, że odkry łaś go z bratem? – Mówię – przy taknęła ochoczo. – Kiedy ? – Jakieś dwa lata temu. – Komu o ty m powiedzieliście? – Nikomu. – Serio? Spojrzała na niego, uśmiechając się ironicznie. – Wpierw chcieliśmy go dokładnie zbadać – wy jaśniła. – I zajęło wam to dwa lata? Potrząsnęła głową, poważniejąc. – Nie. – Dlaczego w takim razie… – zaczął. – Gówno cię to obchodzi! – warknęła, zaskakując go po raz kolejny. Zignorował jej wy buch. – Odpowiedz! Przez chwilę mierzy ła go wściekły m spojrzeniem, jakby zrobił jej jakąś krzy wdę, ale już po kilku sekundach zaczęła się uspokajać. – Jakiś ty dzień po odkry ciu tego zejścia… – zaczęła. – Czekaj no – przerwał jej, wy ciągając rękę. – To dość uczęszczane miejsce. Twierdzisz, że nikt przed wami nie zauważy ł tej klapy i nie zajrzał pod nią? – Dasz mi opowiedzieć, jak by ło? – żachnęła się.

– Mów, ale od początku! – zażądał. – Urodziłam się… – Iskra! – Dobra, już dobra… Z ty m zejściem to w ogóle jest ciekawa sprawa. Jakieś przedwojenne pojeby zamurowały je, kiedy robiły to – wskazała rękami rury i otaczające ich betonowe ściany – ale tak, jak by to powiedzieć, na odczepianego. – Pogroziła mu palcem, gdy otwierał usta, by ją poprawić. – Nic nie mów, dziadzia, ty lko słuchaj. Wbili w mur parę gwoździ, ułoży li poziomo deski, potem wy lali na nie warstwę cementu. Cieniutką jak ogon pawiorożca – rozwarła palce na kilka centy metrów – ale taki cementobeton, durny oblechu, to kamień, skała. Ludzie zaglądali pod klapę, jak kolcowąż w dupę zdechłego stąpacza, a tam ty lko wnęka niewielka, coś jakby skry tka na narzędzia. My też ją tak traktowaliśmy przez kilka lat. Ruch tutaj by ł raczej niewielki, a ostatnimi czasy prawie całkowicie zamarł, dlatego upatrzy liśmy sobie to miejsce. Bracik robił za kuriera dla Cy sternersów, ich bimberek roznosił do kry jówek po drugiej stronie granicy, tam czekał na klientów, kasował zapłatę i wracał. A że łeb miał nie od parady, umiał ukręcić dla siebie trochę towaru. Tu uszczknął parę kropelek, tam odlał troszkę, a jak się flaszeczka napełniła po korek, to opy chał ją w okoliczny ch enklawach i mieliśmy co jeść. – Streszczaj się – ponaglił ją Pamiętający, wspominając z dupy wy jętego stalkera. – Miało by ć od początku – zjeży ła się Iskra. – Ale bez historii świata. – Wal się, kupo przeterminowanego mięcha! – krzy knęła, ale na widok uniesionej groźnie ręki odpuściła. – Tutaj chowaliśmy ulewki, to my przetoczy liśmy rurę w to miejsce, żeby zamaskować wnękę, ale i tak zdarzy ło się parę razy, że jakiś wredny, gówna żrący pokąś podebrał nam towar. Po trzeciej albo czwartej stracie prawie pełnej flaszki Cy kacz wy my ślił, że zrobi skry tkę w skry tce. Chciał wy kuć dziurę w podłożu, zamaskować ją i tak chronić zdoby ty bimber. Jak się domy ślasz, dziadzia, szy bko odkry ł sekret budowlańców. Zamiast skry tki na flaszkę znaleźliśmy coś takiego… – wskazała ręką mroczny szy b. – Najpierw my śleliśmy, że to ty lko zamurowane wrota do któregoś ze znany ch kanałów, ale po zejściu na dół i wy py taniu mieszkańców pobliskich enklaw… dy skretny m oczy wiście, nie masz mnie chy ba za głupią, dziadzia?… okazało się, że w tej okolicy nikt nigdy nie widział burzowca. Czujesz to, oblechu? Odkry liśmy zupełnie nowy tunel. Ojciec twierdził, że jest co najmniej dziewięćdziesięciowieczny. – Wy gadaliście się ojcu? – zapy tał podwójnie zrezy gnowany Nauczy ciel. – Skąd – pry chnęła. – Ty lko go za języ k pociągnęliśmy, przy okazji, rozmawiając o tunelach, które zwiedził w dawny ch latach, bo wiesz, dziadzia, on to taki obieży ściek by ł. Najpierw w Mieście mieszkał, potem łaził trochę z karawanami, ale lepkie ręce miał, więc musiał spieprzać na dupę świata, gdy się jego szefo obciął. No i… – Wracamy do tematu, proszę – przerwał jej Pamiętający, mając dość ty ch dy gresji. – Przecież odpowiadam na twoje py tanie. – Chciałem wiedzieć, czy powiedzieliście ojcu o ty m znalezisku. Wali mnie to, skąd pochodził

i komu podpadł. Wy starczy mi świadomość, że zmajstrował coś takiego jak ty … – Ja cię też serdecznie pieprzę w każde zgięcie, staruchu. Popatrz lepiej, coś ty … Odskoczy ła, ale zby t wolno. Pchnięta dłonią wy waliła się na plecy. Nauczy ciel zawisł nad nią, jego głowa znalazła się kilka centy metrów od jej głowy. By ła tak blisko, że widział ty lko rozmazaną plamę, ale ty m się nie przejmował, ważne, że ona miała przed oczami jego siną twarz. Siedzący pod sąsiednią ścianą Niemota także się zerwał. Nie podbiegł do ojca, nie próbował go odsunąć od wy straszonej Iskry. Składał jedy nie ręce, błagając, by nie zrobił dziewczy nie krzy wdy. – Urwę ci ten durny łeb, jeśli jeszcze raz usły szę coś podobnego – wy cedził wolno Pamiętający, nie patrząc na sy na. – A ty możesz mi ojca obrażać? – odpy skowała, choć głos się jej łamał ze strachu. – Mogę. – To jedno wy powiedziane grobowy m tonem słowo sprawiło, że Iskra zamknęła się na dobre. Pamiętający cofnął się powoli jak drapieżnik, który uznał, że wy starczająco już się nażarł. Wy straszona dziewczy na wstała, zerkając to na Niemotę, to na jego wkurzonego ojca. – Wy luzuj, dziadzia – mruknęła. – Ty masz chy ba jakąś schizmę w związku z… nim? – Nie uży waj słów, który ch nie rozumiesz. Iskra pry chnęła pogardliwie. Z chwili na chwilę odzy skiwała rezon. Ona chyba naprawdę jest niespełna rozumu, westchnął w duchu Nauczy ciel. – Nie jestem taka głupia, jak ci się zdaje – wy paliła, jakby czy tała w jego my ślach. – Serio? W takim razie powiedz mi, która liczba jest większa: dziesięćdziesiąt dziesięć czy sto sześć? Spojrzała na niego by kiem. – Wal się, bucu – warknęła po chwili. – Ty lko na ty le cię stać? – zakpił. – Nie znasz odpowiedzi na tak proste py tanie? – Znam, ty zwiędły prąciu w dupę dy manego niejednorożca. – No to wal, dzidzia – drwił dalej, puszczając mimo uszu niezby t gramaty czną zniewagę. – To pierwsze – wy paliła, nie kry jąc złości. Zrobił wielkie oczy, jakby trafiła. – Fuks – mruknął z udawany m zawodem, żeby zobaczy ć jej reakcję. Wy szczerzy ła zęby, unoszący dumnie głowę. Idiotka. – Wróćmy lepiej do tematu – poprosił. – Najpierw przeproś – zażądała. – Za co? – Za nazwanie mnie głupią. – Nie przeginaj, dziewczy nko… – Nie wkurwiaj mnie, wy dziergany w kreseczki staruchu. – Wy bacz, że śmiałem wątpić w twą inteligencję. W ży ciu nie przy puszczałem, że znasz odpowiedź na tak trudne py tanie. – Nie kpij ze mnie, dziadzia – ostrzegła.

– Chciałaś, żeby m cię przeprosił. Zrobiłem to. Mów dalej. – Na czy m skończy łam? – Na ty m, że dowiedzieliście się, że ten tunel jest nieznany. – Tak. Nikt o nim nie wiedział, nawet najstarsi Cy sternersi, a oni mają po trzy dzieści lat, jeden w jednego. W wolny ch chwilach schodziliśmy na dół, żeby sprawdzić, dokąd prowadzi. – Oczy jej zalśniły, gdy to mówiła. – Przez kilka ty godni zwiedziliśmy kilometry, serio, kilometry podziemi. Większość odnóg kanału by ła ślepa albo zawalona, ale główny tunel ciągnie się hen, daleko, aż do miejsca, gdzie znów dochodzi do rzeki. – Do Odry ? – Tu w okolicy nie ma chy ba inny ch rzek. – Skąd wiesz, że kończy się przy rzece? – Wy wróży łam sobie z fosy – odparła urażona. – Tam też by ła studzienka, którą zamurowano, ale dokładniej, ty prehistery czna skamienialino. Wy szliśmy nią na jakiś plac między wielkimi halami. I wiesz, dziadzia, co ja tam widziałam? Taką zajebistą betonową wieżę sięgającą wy soko w niebo. – Komin? – Co? – Widziałaś taką wąską okrągłą konstrukcję, zwężającą się u góry ? A obok drugą, niższą? Skinęła głową. – Jakby ś tam by ł, dziadzia. – Ten pieprzony tunel prowadzi aż do elektrociepłowni… – mruknął, zdziwiony Nauczy ciel. – Elektry ko co? – Nieważne – zby ł ją, zagłębiając się w my ślach. Jeśli mówiła prawdę, w co nie wątpił, ty m tunelem można by ło dojść za Strefę Zakazaną, aż do Kępy Mieszczańskiej. A stamtąd by ł już ty lko rzut beretem do granicy Miasta. Trzeba będzie przekraść się ty lko przez kilka przy graniczny ch enklaw. Znał całkiem dobrze tamte okolice, walczy ł o nie z Dresami. Sy stemy kanałów pod gęsto zabudowany mi kwartałami starszy ch dzielnic miasta by ły znacznie bardziej rozbudowane niż na północny m wschodzie. Mimo to jego ekscy tacja szy bko ustąpiła. Opowieść dziewczy ny by ła zby t piękna jak na jego gust. – Po drodze nie by ło żadny ch studzienek ani wy jść? – zapy tał tknięty nagły m przeczuciem. – By ły – odparła bez wahania – ale wszy stkie zamurowane na amen. Nie tak jak tutaj. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by odciąć ten tunel od reszty świata. Całkiem słusznie zresztą… – Dlaczego tak uważasz? – zainteresował się Pamiętający. Iskra przełknęła głośno ślinę. Gdy podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy, zobaczy ł na jej twarzy czy sty żal i smutek. – Jakieś półtora miesiąca po odkry ciu tego wejścia, gdy sprawdziliśmy już wszy stkie ślepe odnogi i boczne tunele, Cy kacz chciał przebić się przez jedną ze ścian. Wy liczy ł sobie ponoć, że za nią będzie inny burzowiec. Chciał, żeby śmy zostali sławni. Mówił, że jak ludzie dowiedzą się, co odkry liśmy, nazwą ten tunel naszy mi imionami. Że pozna nas cały Wrocław. Że skończy się

dawanie dupy za jedzenie i ulewanie bimbru… – Spuściła głowę. – Co tam się stało? – zapy tał Nauczy ciel, choć domy ślał się już, jaką odpowiedź usły szy. – Zaczął kuć, ja mu pomagałam, ale nie miałam ty le siły co on, więc po pewny m czasie poszłam odpocząć. Tam by ła taka fajna galery jka, żeliwna cała, wy soko pod sklepieniem głównego tunelu. W kilku miejscach trzy mała się jeszcze całkiem, całkiem. Chciałam na nią wejść, jak zwy kle, ale zanim zrobiłam kilka kroków, wszy stko wokół zadrżało… Nie musiała kończy ć, wiedział doskonale, jak wy gląda zawał. – Wy kopałaś jego ciało? – zapy tał po chwili znacznie łagodniejszy m tonem. – Nie. – Pokręciła głową, łza rozmy ła tłusty brud na jej policzku, żłobiąc długi ślad. – Zrobiłam mu krzy ż i… pomy ślałam, że nikomu nie powiem o tunelu. Że to będzie jego grobowiec. Taki wielki, jakby by ł jakimś cesarzem albo fanfaronem. – Przy kro mi, Iskro. – Pamiętający wstał. – Wiem, jak to jest stracić kogoś naprawdę bliskiego. Moja… moja żona także została przy sy pana, gdy zawalił się strop starego zbiornika retency jnego, w który m mieliśmy razem zamieszkać… Skrzy wiła się, ale nie powiedziała ty m razem niczego głupiego, ty lko sięgnęła po swoją torbę. – Zaczekaj. – Nauczy ciel otworzy ł plecak. Długo w nim grzebał, wsuwając ręce coraz głębiej, aż w końcu udało mu się trafić na to, czego szukał. Podał jej nowiusieńką maskę, potem dołoży ł kilka filtrów. – Przy dadzą ci się tam, na dole. Spojrzała na niego, otwierając usta z oburzenia. – Miałeś ją cały czas, a mnie kazałeś… – Niczego ci nie kazałem – przerwał jej w pół słowa. – Poza ty m świetnie sobie poradziłaś, a jak wiesz, taka maska sporo kosztuje. Ty też nie dałaby ś jej by le komu. – Czemu więc zawdzięczam ten zaszczy t? – Powiedzmy, że zarobiłaś na nią uczciwie. – Ty m, że pokazałam ci tunel? – zapy tała, przy jmując prezent. – Nie. Ty m, że ocaliłaś nam dupy, i to już dwukrotnie – odparł. Niemota, którego znów wy rwali z odrętwienia, pokiwał radośnie głową.

32

Wiele w ży ciu widział, pół miasta przewędrował, ale ten burzowiec miał wszy stkie tunele pod sobą. To nie by ł kanał, ty lko arcy dzieło inży nierii i architektury. Szeroki na osiem, a może nawet dziesięć metrów, łukowato sklepiony przy pominał inne poniemieckie kanały, ale ta skala, ten rozmach… Wy łuskiwane snopem białego światła elementy wy glądały jak ży wcem przeniesione z katakumb średniowieczny ch obiektów sakralny ch. Wspomnienie Katedry samo przy chodziło na my śl, nawet bez skojarzenia ze śmiercią Cy kacza i Anansie. Niemota także dał się uwieść magii tego miejsca, choć najlepsze widoki dopiero na niego czekały. Szli przed siebie swobodnie, szy bkim krokiem, mając wokół ty le przestrzeni, że zaczy nali czuć się nieswojo. Znikające stopniowo w mroku sklepienie, echo każdego kroku, przeszy wające odgłosy kapania wody, wszy stko to tworzy ło niesamowity klimat. Tutaj, pod ziemią, bardzo rzadko trafiało się na takie konstrukcje. Niektóre burzowce miały imponujący wy gląd i rozmiary, ale nie by ły tak długie, jak mogłoby się wy dawać. Ty mczasem ten tunel ciągnął się cały mi kilometrami, przecinając największą z wy sp miasta łagodny m łukiem. Gdy by został odkry ty wiele lat temu, zamieszkałoby w nim pewnie z ty siąc ocalony ch. Wiele najciaśniejszy ch enklaw opustoszałoby kompletnie, ludzie opuszczaliby je bez chwili namy słu, nawet mając świadomość, że zasy pianie pod stupięćdziesięcioletnim sklepieniem, które może runąć w każdej chwili, jest potwornie ry zy kowne. Ocaleni bardzo szy bko zapomnieli o Katedrze i stracie ty lu towarzy szy. Świat zmienił się po ostatniej wojnie. Ludzie także. A gdy zaczęli wy mierać ci, którzy pamiętali, jak ży ło się przed Atakiem, proces ety cznej erozji uległ gwałtownemu przy śpieszeniu. Najlepszy m tego dowodem by ł niepowstrzy many pochód Lektery tów. Jeszcze piętnaście, a nawet dziesięć lat temu ocaleni zdusiliby ten problem w zarodku, wy pleniliby kanibali ze swojego otoczenia. Dzisiaj natomiast wielu spośród nich nie widziało niczego zdrożnego w kosztowaniu ludzkiego mięsa. Zagry zanie szczurzy ny prażony mi karaluchami czy inny mi robalami zabijało ludzkie odruchy skuteczniej niż indoktry nacja albo pranie mózgu.

Iskra by ła najlepszy m tego przy kładem, idealny m egzemplarzem nowego człowieka. Ale to nie ona by ła dziwadłem w ty m świecie, ty lko on. Ży ł od wielu lat między ludźmi, którzy stawali mu się coraz bardziej obcy, lecz zajęty sobą i sy nem nie zauważał powolnej erozji więzów łączący ch ich z dawny m światem. Teraz to do niego dotarło, tutaj, w ty m pusty m, giganty czny m burzowcu. Przegrałby spór z Biały m, nawet gdy by albinos nie zastosował taniego chwy tu z martwy m embrionem. Sprawiedliwi patrzy li bowiem na rzeczy wistość inaczej niż on. Dla nich kaleki chłopak, nawet znany im od dziecka, nie by ł już sąsiadem, lecz obciążeniem. Balastem, którego należy się jak najszy bciej pozby ć dla dobra zdrowszej części społeczności. Najgorsze jest jednak to, pomy ślał Pamietający, że ja sam przyłożyłem rękę do zdziczenia. Najpierw pomagał w podporządkowy waniu Czarny m Skorpionom zachodniej części miasta. Mógł sobie wmawiać, że robił to, by wy rwać Fabry czną z rąk pospolity ch bandy tów, zwaśniony ch od przedwojnia kiboli i blokersów, ale czy ludzie mieszkający w enklawach znajdujący ch się pod kontrolą jego frakcji mieli się lepiej niż oby watele Ligi i Wszechwrocławia? Chy ba nie bardzo. Teraz, z perspekty wy lat, łatwiej mu to by ło ocenić, a wy nik jego przemy śleń z każdy m dniem wy dawał się coraz bardziej jednoznaczny. Dawni żołnierze nie różnili się niczy m od ludzi, który ch tak zaciekle zwalczali. Wy muszanie bezwzględnego posłuszeństwa, egzekucje oporny ch, rabunki i gwałty – to wszy stko by ło na porządku dzienny m po obu stronach frontu. Zabijasz albo giniesz. Przeży wa najsilniejszy. Czy sty darwinizm. Tak wy glądało dziedzictwo, które pozostawiły po sobie ofiary ostatniej wojny. I jak tu się dziwić, że ich spadkobiercy rozwinęli tę ideę do granic absurdu? Niemota w porównaniu z nimi nie by ł wcale tak bardzo upośledzony. Uraz pozbawił go większości wy ższy ch uczuć, to prawda, ale czy Iskra wiele się od niego różniła? Nauczy ciel dopiero teraz to sobie uświadomił: sponiewierana przez niego dziewczy na już po chwili try skała humorem, jakby nic się nie stało. Jedy na różnica polegała na ty m, że ją skrzy wiło samo ży cie, a nie tragiczny w skutkach wy padek. Ten problem, niestety, doty czy ł dzisiaj niemal wszy stkich ludzi, który ch Nauczy ciel poznał w podziemiach miasta. A z roku na rok będzie gorzej. Jeśli nie wydarzy się jakiś cud, już niedługo wszyscy ocaleni stoczą się do poziomu Lekterytów, uznał po chwili zastanowienia, bo tak naprawdę to nie kanibale dorównują poziomem reszcie mieszkańców tych postnuklearnych ruin, tylko ci ostatni upodlili się już do takiego stopnia, że trudno zauważyć większą różnicę, nawet gdy konfrontuje się ich ze zwykłymi ludożercami. Iskra… Pamiętający wrócił my ślami do towarzy szącej mu małolaty. W tej dziewczy nie dostrzegał kwintesencję nowego świata. Brak hamulców moralny ch, zero inteligencji, totalna pustka i nicość podszy te najzwy klejszą butą. A jak będą wyglądały jej dzieci? Strach pomyśleć, co z nich wyrośnie, jeśli ta kretynka… Nauczy ciel zakręcił korbką, by podładować akumulator, a potem spojrzał uważniej na idącą dwa kroki przed nim dziewczy nę. Aż dziw, że jeszcze nie zaszła w ciążę, skoro ży je z dawania każdemu, kto za to zapłaci. Ile ona ma tak naprawdę lat? Trzynaście, czternaście? Wzruszy ł mimowolnie ramionami. Jakie to ma dziś znaczenie? W świetle obowiązującego prawa by ła pełnoletnia. Te same przepisy, które uczy niły z niej osobę dorosłą,

nie zabraniały uprawiania nierządu. Szczerze powiedziawszy, nikt się chy ba nawet nie zastanawiał nad wprowadzeniem takich regulacji. Ja też miałem to głęboko w dupie, gdy spisywałem z Innym kodeks, pomy ślał z gory czą Pamiętający. Wtedy wydawało się to nieistotne… A dzisiaj? – Słuchasz mnie, dziadzia, czy znowu odleciałeś? Nauczy ciel wzdry gnął się, czując, że ktoś szarpie go za rękaw. – Co jest? – Już my ślałam, że zmarłeś ze starości, ty lko jeszcze tego nie zauważy łeś, spróchniaku jeden. – Bardzo zabawne – mruknął. – Przy wróciłaś mnie do ży cia w jakimś konkretny m celu czy ty lko tak sobie znienacka popierdujesz? Roześmiała się w głos, a echo poniosło jej rechot ogłuszającą lawiną nakładający ch się na siebie dźwięków. Akusty ka tego miejsca by ła równie niesamowita jak jego wy gląd. – W sumie to prośbę mam – rzuciła, poważniejąc w momencie. – Tu niedaleko jest tunel, w który m… – nie musiała kończy ć. – Jasne – odparł. – Krótki postój dobrze nam zrobi. – Nie, nie, nie – pokręciła zdecy dowanie głową. – Nie zatrzy mujcie się, to potrwa ty lko chwilę. – Ale to dla nas żaden problem – próbował ją przekonać. – A dla mnie wielki – odparła, przy stając. – Gdy by m ci nie powiedziała, gówno by ś wiedział o moim bracie, dlatego wy luzuj, oblechu, i daj mi parę minut na odwiedzenie jego grobu. Dogonię was, bez obaw – dodała, widząc jego wahanie. – Rozumiem. – Nauczy ciel odebrał sy nowi lampę i podał ją dziewczy nie. – Wiesz co… – dodał chwilę później, gdy odwracała się, by ruszy ć w głąb bocznej odnogi – Niemota jest już zmęczony, ja też czuję w kościach dzisiejsze łażenie. Może zrobimy sobie tutaj krótki postój, odpoczniemy, zjemy coś. Nie wy glądała na najszczęśliwszą, gdy spojrzała na niego przez ramię. – Tam – wskazała kierunek, w który m do tej pory szli – jakieś dwieście metrów stąd jest większa komora. Taka zajebista, że hej. Zaczekajcie tam na mnie. Ugotujcie coś, odpocznijcie sobie. Ty lko nie zeżry jcie wszy stkiego, zanim wrócę, oblechy – dorzuciła, ruszając w mrok. *** Komora, jak ją nazwała Iskra, okazała się czy mś na kształt łącznika. Główny kanał rozszerzał się w ty m miejscu jeszcze bardziej, a po obu jego stronach, na wy sokości około półtora metra, ciągnęły się ukry te w mroku wnęki poprzedzielane obły mi filarami. Przy jednej z nich Pamiętający zauważy ł pry mity wną drabinę zbitą z dwu belek, które ktoś połączy ł kawałkami prętów zbrojeniowy ch. By ła na ty le solidna, że dało się po niej wejść na wy ższy poziom, z którego po linie mogliby się wspiąć na metalową galery jkę. Spore odcinki dawnego pomostu inspekcy jnego trzy mały się wciąż ścian dawnego burzowca. Wszy stko wskazy wało na to, że trafili do miejsca, o który m opowiadała wcześniej dziewczy na. To tutaj lubiła odpoczy wać, gdy

pracowała z bratem… Pamiętający poświecił w głąb podcieni. Na przeciwległej ścianie, oddalonej o jakieś pięć metrów, zobaczy ł wy loty szerokich na ponad metr rur i połączone z nimi mechanizmy. Część stary ch przepustów by ła zamknięta pordzewiały mi przegrodami, który ch po ponad wieku nieuży wania żadna siła nie ruszy pewnie z posad. Cykacz chyba tego próbował, pomy ślał w pewny m momencie Nauczy ciel, widząc na cegłach podłoża ułomki pękniętego żeliwnego pokrętła. Jego jednak nie kręciło zaglądanie do odcięty ch kanałów. Zwłaszcza że z tego, co mu się wy dawało, mogły biec ty lko na południe, w kierunku Pogorzeliska. Próbował liczy ć kroki, notując w pamięci każdy zakręt i zmianę kierunku. Miał nadzieję, że dzięki temu choć w przy bliżeniu uda mu się ustalić, czy nie weszli w zby t gorącą strefę. Ale że szy bko stracił rachubę, jego wy liczenia mogły by ć dalekie od rzeczy wistości. Nie przejmował się ty m jednak – Iskra i jej brat przeby wali w ty m tunelu wielokrotnie, spędzając w nim wiele godzin za każdy m razem, a mimo to nic nie wskazy wało, by ucierpieli w jakikolwiek sposób od promieniowania. Podkręć lampę, rozpalimy ogień, poprosił gestami sy na, a sam zabrał się do przy gotowy wania posiłku. Nalał wody do cy nowego garnuszka, wrzucił do niego podrobioną dokładnie tuszkę szczurzy ny i po krótkim wahaniu doprawił całość kilkunastoma ostatnimi larwami. Dzisiaj zjedzą na bogato. Jeśli wszy stko pójdzie dobrze, tego wieczora uda im się przejść na wy ludnioną Kępę Mieszczańską. Tam przenocują, a potem, z samego rana, przeprawią się na tereny zajmowane przez Pasów albo Dresów. Ten kilometr z okładem może okazać się najniebezpieczniejszy m odcinkiem wy prawy … Czy nie sensowniej byłoby się przekraść nocą?, zastanowił się, mieszając grzejący się nad płomieniami posiłek. Wprawdzie zbliżał się już wieczór, ale koniec burzowca nie mógł by ć daleko. Przy odrobinie szczęścia dotrą tam za jakieś pół godziny, może nawet prędzej. Niemota by ł jednak zmęczony, Pamiętający zresztą też, lecz perspekty wa dotarcia jeszcze tej nocy do całkowicie bezpieczny ch enklaw Miasta wy dawała się niezmiernie kusząca. Gra może być warta świeczki, uznał po dłuższy m namy śle. Aromat rozgotowy wanego mięsa drażnił nozdrza, obaj ślinili się coraz bardziej, ale Nauczy ciel poprosił sy na, by ten wy trzy mał jeszcze chwilę. Chciał, aby dziewczy na poczuła się swojsko, a tak będzie, jeśli zobaczy, że zaczekali na nią z posiłkiem. Niemota siedział przez chwilę spokojnie, a potem niespodziewanie przy sunął się do ojca. Zrób wodę, poprosił. Chcesz pić?, zamigał Pamiętający. Nie, zaprzeczy ł chłopak. Zrób wodę stalkera, uściślił. Ale tu nic nie ma, rozłoży ł ręce Pamiętający. Proszę… Nauczy ciel uśmiechnął się. Niech mu będzie, może dzięki temu zapomni o nęcący m zapachu jedzenia. Wziął jeden z powy ginany ch cy nowy ch talerzy ków, ustawił go równo, a na koniec nalał cienką warstewkę wody. Obaj położy li się na brzuchach, zbliżając twarze do niewielkiego sy gnalizatora. Powierzchnia wody by ła gładka jak lustro, niewzruszona. Pamiętający przeniósł

wzrok na sy na, uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał, gdy zobaczy ł, jak powieki Niemoty wędrują w górę. Woda na talerzy ku zaczęła się marszczy ć na całej powierzchni, najpierw ledwie widocznie, potem coraz bardziej, by kilka oddechów później znów się uspokoić. Widziałeś? Chłopak nie mógł oderwać wzroku od odbijającej znów jego twarz cieczy. Nauczy ciel pokiwał głową, starając się nie zerkać w górę. Gdzieś tam, nad ich głowami, by ła Strefa Zakazana, a w niej cuda, o jakich się filozofom nie śniło, i bestie, które kiedy ś pojawią się na pograniczu, po czy m wkroczą na tereny zajmowane przez człowieka. Czy mkolwiek by ł gigant, który przemknął nad ich głowami, wstrząsając nawet ty m tunelem, jedno by ło pewne: jego przy by cie nad enklawy będzie zwiastowało koniec ludzkości. W tunelu poniżej zamigotało złotawe światełko. Iskra szła szy bkim krokiem, prosto na nich. Znała to miejsce jak własną kieszeń, nie musiała więc uważać jak jej towarzy sze wcześniej. – Co jemy, dziadzia? – zapy tała, gdy ty lko opadła na cegły i pociągnęła nosem. – Cuchnie jak pierdy kulczaka, ale na pewno smakuje lepiej niż jego odrosty. – Dzisiaj serwuję doradę w sosie koperkowy m – mruknął, od nowa poiry towany. Jak to jest, pomy ślał, można za nią zatęsknić, ale ledwie otworzy gębę, człowiek natychmiast ma chęć ją zadusić. – Niech będzie, nie jestem wy wredna. Pamiętający rozlał wy war do podstawiany ch mu kubków. Zjedli we względnej ciszy, siorbiąc gorącą, tłustą wodę i przeżuwając dokładnie każdy kęs. – Daleko jeszcze do końca tunelu? – zagadnął po chwili Nauczy ciel. – W sumie to nie – odparła dziewczy na, dłubiąc paznokciem między zębami. – Jesteśmy kilkaset metrów od wy jścia. – Super – ucieszy ł się. – W takim razie zjemy i ruszamy dalej. – Pogięło cię, oblechu? – fuknęła. – Nogi mi tak głęboko w dupę wlazły, że jak je zginam, to mi cy cki sterczą. Nie idę dalej. – Idziesz, ty lko jeszcze o ty m nie wiesz – odparł spokojnie, dopijając swoją porcję. – Akurat. – Nie chcę kolejnej awantury, dzidzia – rzucił, wy lizawszy ły żkę – dlatego wy luzuj. Jeśli mam cię przeprowadzić przez tery torium Pasów, Dresów czy kto to tam teraz rządzi Fabry czną, musisz mnie słuchać. – Miej litość, skamienialino! Dlaczego nie chcesz odpocząć tutaj, gdzie jest spokojnie i bezpiecznie? – Nocą mamy większe szanse na dy skretne przekradnięcie się do Miasta. A z Kępy Mieszczańskiej do granicy będziemy mieli nie więcej niż pół kilometra. – Z mostu też by ło blisko, a zobacz, gdzie wy lądowałeś – zakpiła. – I właśnie dlatego zbieramy graty i ruszamy dalej naty chmiast – zakończy ł dy skusję, ostentacy jnie wrzucając kubek do plecaka. Minutę później on i Niemota by li gotowi do drogi. Nabzdy czona Iskra nie ruszy ła się jednak

z miejsca. – Jak tam chcesz – rzucił Pamiętający, wskazując sy nowi drabinę. – Dziadzia, jak pragnę nowej procy, nie rób mi tego. Zostańmy tutaj chociaż godzinkę – błagała, uderzając w coraz płaczliwsze tony. – Możesz tu zostać nawet dłużej – odpowiedział jej, znikając z pola widzenia. – My idziemy. Dogoniła ich sto metrów dalej. Zdy szana, wściekła jak osa. Z początku burczała ty lko pod nosem, potem zaczęła kląć, zaczy nając od prosty ch zwrotów i stopniowo ubarwiając je kolejny mi, piętrowy mi konstrukcjami. Zanim stanęli pod studzienką, wy pluła z siebie chy ba wszy stkie obelgi, jakie można wy powiedzieć w ojczy sty m języ ku.

33

Wy dostali się na zewnątrz studzienką, której wy lot znajdował się tuż obok największego budy nku elektrociepłowni. Już szarzało. Nauczy ciel poprowadził sy na i nadąsaną wciąż Iskrę prosto do oddalonego o kilkanaście metrów brzegu Odry i znajdującej się tam stacji tranzy towej. Znalazł ją, gdy przy jrzał się uważniej mapie kowala, jeszcze tam, na dole, zanim opuścili wielki burzowiec. Pech chciał, że akurat w ty m miejscu biegła linia zgięcia, przez co papier by ł mocno wy tarty i tam, gdzie powinno znajdować się kory to rzeki, ziała dziurka. W świetle latarki dało się jednak zauważy ć przy krawędziach otworu przery waną linię i ledwie widoczne kółka na obu brzegach. Pamiętający liczy ł, że w tej części miasta instalacje Republiki Kupieckiej będą zachowane w znacznie lepszy m stanie. Handlarze kupowali sobie bowiem przy chy lność wszy stkich zwaśniony ch stron – w końcu to oni dostarczali walczący m najpotrzebniejsze zaopatrzenie – tak więc nawet znani z bezkompromisowości Dresowie nie ty kali karawan, zmierzający ch przez ich tery toria na dalekie i niezdoby te jeszcze przez Wszechwrocław przedmieścia. Ty m większe by ło zdziwienie Nauczy ciela, gdy po wspięciu na dach parterowego budy neczku zobaczy ł pordzewiałe, zdekompletowane mechanizmy i zwisającą smętnie, równie zaniedbaną linę. Tej stacji nie uży wano od wielu lat. Została porzucona na pastwę losu i ży wiołów, a te ostatnie obeszły się ze stalą tak okrutnie, jak potrafi ty lko matka natura. – Coś nie tak? – zapy tała Iskra, stając przy nim. – Nie tego się spodziewałem – przy znał. – A czego? Spojrzał na nią spode łba. Akurat w ty m momencie nie miał wielkiej ochoty na słuchanie kolejny ch wy zwisk ani pouczeń. Zmilczał więc i podszedł do walca, pod który m znajdowała się wy ciągarka. Korba wisiała na haku, tam gdzie powinna się znajdować. Założy ł ją i spróbował naciągnąć obwisłą linę. Szło mu opornie, ponieważ smar w try bach dawno już zasechł, ale po kilku próbach zdołał doprowadzić do jako takiego napięcia grubej na palec stalówki.

– Ty idziesz pierwsza – zakomenderował, popy chając dziewczy nę. – Dlaczego? – obruszy ła się, odskakując jak pchła. – Dlatego, że jesteś najlżejsza – odparł spokojnie, choć w środku aż się zagotował. – Po dotarciu na miejsce zapal na chwilę lampę – dodał. – To będzie znak, że może ruszać kolejna osoba. – Widzę, że ktoś tu obrobił lekcję – rzuciła kpiący m tonem. – Tak, i zaraz obrobi ci dupę w stożek, jeśli naty chmiast nie zamkniesz py ska i nie zaczniesz przechodzić na drugi brzeg – odwarknął, odwracając się do niej plecami. Musiał przy gotować sy na. Stary mechanizm mógł zawieść w każdej chwili, uznał więc, iż będą przechodzić kolejno, od najlżejszej osoby do najcięższej, a to znaczy ło, że on może wy ruszy ć dopiero wtedy, gdy Iskra zapali lampę po raz drugi, dając znak, że Niemota również dotarł do przeciwległej stacji. Jeśli coś pójdzie nie tak i najcięższy z całej trójki Pamiętający nie zdoła przejść na zachodni brzeg, zostaną rozdzieleni kory tem niemal wy schniętej rzeki, w ty ch warunkach stanowiący m nieprzeby tą przeszkodę. Innego wy jścia jednak nie by ło, dlatego musieli zary zy kować. Mapa kowala jak na razie nie sprowadziła ich na manowce, a według niej tuż przy przeciwległej stacji znajdowało się zejście do kanałów, który mi będą mogli dotrzeć do lokalny ch burzowców – roiło się od nich pod pobliskimi zakładami – i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, jeszcze przed północą znajdą się w którejś z dobrze broniony ch enklaw Miasta. Pamiętający ustawił Niemotę pod liną, jeszcze raz wy tłumaczy ł mu, jak ma się zachować w razie problemów, a potem, gdy w oddali zapłonął na moment złotawy ognik, poklepał sy na po ramieniu, podniósł oba kciuki i cofnął się o krok. Chłopak chwy cił się stalówki, poprawił nałożony na nogawkę, natarty tłuszczem kawał skóry i ruszy ł, przesuwając raz po raz ręce. Kilkanaście sekund później rozpły nął się w mroku spowijający m kory to wy sy chającej rzeki. Od tej pory Nauczy ciel mógł już ty lko obserwować drgającą ry tmicznie linę. Nie by ło to jednak zby t pasjonujące zajęcie, więc szy bko sięgnął po przy gotowane zawczasu bandaże. Czas zająć się przy gotowaniem kamuflażu. Skończy ł opatry wać głowę, zanim światło na zachodzie zapłonęło po raz drugi. Rozejrzał się. Żal mu by ło odchodzić. Wiele by dał za możliwość powrotu do enklawy Innego. Zrezy gnowałby ze wszy stkich przy wilejów bez chwili wahania, gdy by ty lko obiecano mu cofnięcie albo złagodzenie wy roku. Niestety, znikąd nie wy chy nie znajoma sy lwetka i nie powtrzy ma go przed wy ruszeniem na teren dawnego wroga. Trzeba ruszać, pomy ślał, naciągając płat wy prawionej skóry szarika na spodnie. Nie ma co zwlekać… Stalówka ugięła się mocno, gdy zarzucił na nią nogę. Odczekał chwilę, aż koły sanie ustanie, a potem zaczął ry tmicznie przesuwać ręce. Każdy taki ruch przy bliżał go o trzy dzieści centy metrów do sy na. Z każdy m takim ruchem oddalał się od miejsc, w który ch przeży ł spokojnie prawie dwadzieścia lat. Zerknął w kierunku widocznego w oddali ognika. Władcy Wieży rozpalili już ogień. Kimkolwiek by li, pamiętali o ty m, by nieść pokrzepienie takim ludziom jak on. Dotrę do was, choćbym miał poruszyć piekło i ziemię, obiecał w duchu gdzieś w połowie drogi.

Wy liczy ł, że za mniej więcej dwie minuty dołączy do dziewczy ny i sy na. Mam tylko nadzieję, że ta idiotka nie zrobi czegoś głupiego. Czegoś, czego nie da się już naprawić. Dręczony tą my ślą przy śpieszy ł mimo zmęczenia. Chociaż pomogła im, i to nie raz, nadal jej nie ufał. Kowal też udawał jego przy jaciela, a okazał się szują i mendą. Minął kory to rzeki, teraz przesuwał się kilka metrów nad lądem. Starał się nie patrzeć w dół. Zostało ty lko kilka sekund. Spojrzał przed siebie, trzy metry dalej czerniło się wy bite okno, w który m znikał koniec liny. Dziesięć ruchów, ocenił, potem jeszcze dwa, może trzy i będę mógł zeskoczyć. Wsunął się gładko w mrok, opuścił nogi i dotknął stopami betonowej posadzki. – Możemy się zbierać – wy szeptał w kierunku ledwie widoczny ch postaci. – Nie tak szy bko – usły szał słowa wy powiadane zachry pnięty m, niewątpliwie męskim głosem. Ten, kto je wy powiedział, stał za jego plecami. Pamiętający zamarł. Nie poruszy ł się nawet, gdy wokół niego zapłonęły kolejno lampy łojowe. W ich świetle zobaczy ł czterech barczy sty ch facetów w ty powy ch skórzany ch płaszczach. Dwaj trzy mali Iskrę i Niemotę, pozostała para zbliżała się do niego. By li jeszcze daleko, jakieś dwadzieścia kroków od miejsca, w który m stał. Zerknął szy bko przez ramię. Za sobą miał ty lko tego, który się odezwał. Szczupłego drągala o czarny ch, wy golony ch na skroniach włosach i kilkudniowy m zaroście na wąskiej brodzie. To musi być ich dowódca, uznał, a skoro tak… Nie by ło tak źle, jak by się wy dawało. Ci, którzy trzy mali jeńców, nie mieli broni w rękach, podchodzący trzy mali maczety – durnie wolą wy machiwać najcięższą bronią z arsenału, co gubi ich nieodmiennie, jeśli trafią na szy bszego albo równego sobie przeciwnika, a on by ł pewien, że góruje nad nimi pod każdy m względem. Rozbrojenie i zabicie tych dwóch może zniechęcić pozostałych, kalkulował, ale najrozsądniej będzie dopaść szefa. Uczynienie go zakładnikiem uprości zabawę. Zanim zdąży ł zrobić pierwszy ostrożny krok w jego kierunku, usły szał krzy k dziewczy ny. – Zajeb ich, dziadzia, i zbierajmy się stąd! – wrzasnęła, aż resztki szy b zadrżały. Zaskoczeni napastnicy zatrzy mali się, spoglądając niepewnie w stronę towarzy szy. – Tak, skurwiałe pomioty Lektery ty i pilaka, już po was – nie przestawała z nich drwić. – Gdy by ście wiedzieli, na kogo trafiliście, ślizgaliby ście się po własny ch gównach aż do tej nory, z której was wy srało. Facet, któremu Iskra się wy rwała, chciał jej przy walić, ale rozbawiony pokazem dowódca powstrzy mał go uniesieniem dłoni. – Mówisz, jednorazóweczko, że powinniśmy się bać twojego dziadka? – To nie mój dziadek, scwelowany paty czapku, ale tak, na twoim miejscu spierdalałaby m zakosami, jak oglucony kulczak przed stadem wy głodzony ch kotokatów. Ten dziadek, jak go nazwałeś, to najprawdziwszy Czarny Skorpion. Takich miękkich chujczaków jak wy kładzie pokotem, dziesiątkami posy ła do piachu, i to nie przestając dłubać paluchem w dupie. – Czarny Skorpion… – mruknął drągal, kierując zaciekawione spojrzenie w stronę Pamiętającego. – To sam Duch! – dodała butnie Iskra, jakby dźwięk tego pseudonimu by ł zaklęciem, który m można zabić wroga.

Ci gówniarze by li jednak zby t młodzi, by pamiętać czasy, w który ch samo wspomnienie o Duchu przy prawiało tutejszy ch ocalony ch o gęsią skórkę. – A nie Mumia przy padkiem? – zakpił dowódca, dając swoim ludziom kolejny znak. Nauczy ciel zaklął pod nosem. Zbliżający się do niego faceci odłoży li maczety i sięgnęli po proce. Dziesięciomilimetrowe kulki z łoży sk, który ch uży wali, mogły narobić niezły ch szkód. Jeszcze moment i powietrze wy pełnił świst obracany ch coraz szy bciej rzemieni. – Dużo wam to pomoże – pry chnęła dziewczy na. Idiotka nadal nie rozumiała, jak bardzo spieprzy ła sprawę. – Zamknij ten niewy parzony ry j – warknął Pamiętający, zakładając ręce za głowę i klękając. – Co ty wy prawiasz, durny oblechu?! – Szczęka jej opadła. – Wstawaj! Walcz! Ich jest ty lko trzech! – Mam nadzieję, że zrobią z tobą to, z czego sły ną – rzucił obojętny m tonem. – Ma to jak w banku, duszku zmumifikowany – zapewnił go drągal. – Możesz mi wierzy ć. To by ły ostatnie słowa, jakie usły szał Nauczy ciel. Moment później świat rozbły snął mu przed oczami i ściemniał równie szy bko. Dobrze wy mierzony cios w poty licę pozbawił go przy tomności.

Więcej na: www.ebook4all.pl

34

To by ł jakiś magazy n, wielki, chy ba fabry czny. By ć może nawet poniemiecki. Wy sokie ściany nakry to betonowy m płaskim stropem podtrzy my wany m przez dziesiątki długich dźwigarów, dzięki czemu we wnętrzu hali nie trzeba by ło stawiać filarów. Teraz, gdy usunięto z wnętrza wszy stkie regały, powstało coś na kształt areny albo amfiteatru. Pod ścianami ustawiono try buny. Szkielety rusztowań zostały pokry te deskami, by le jak, na odpieprz, jakby rzemieślnicy my śleli o ty m, jak wy leczy ć kaca, a nie spasować poszczególne elementy – całość przy pominała więc dzieło szalonego konstruktora, który pobierał nauki głównie z amery kańskich kreskówek. Takie przy najmniej wrażenie odniósł Pamiętający, gdy ocknął się wreszcie i po chwili potrzebnej na odzy skanie ostrości wzroku powiódł spojrzeniem po otoczeniu. Wisząca naprzeciw wielka zielona flaga z trzema pionowy mi biały mi pasami powiedziała mu wszy stko. Nad rzeką trafił na patrol Ligi, frakcji wy wodzącej się z przedwojenny ch kiboli. Wszy stko wskazy wało na to, że dawni wrogowie Czarny ch Skorpionów opanowali w końcu nadbrzeżną część zachodniego Wrocławia. Co ciekawe, niewiele się zmienili od czasów, gdy z nimi wojował. Wciąż golili skronie na piłkarską modłę, wciąż malowali bądź przy szy wali do rękawów i nogawek swoich strojów po trzy pasy. Miał ich teraz przed sobą całe mrowie: kilka setek rozwrzeszczany ch mężczy zn i kobiet zasiadło już na pry mity wnej widowni, a kolejni Pasowie wy łazili wciąż z otwarty ch studzienek, zerkając z zaciekawieniem w kierunku więźnia… Więźniów, poprawił się w my ślach, gdy usły szał dobiegające zza jego pleców pokasły wanie. Nie by ł tu sam, kogoś jeszcze wsadzono w dy by i ustawiono pośrodku betonowej areny. Zmartwiał, gdy oszołomienie minęło i przy pomniał sobie, z kim przekraczał rzekę. – Iskra? – wy chry piał z trudem, zby t cicho jednak, by jego głos mógł się przedrzeć przez panującą w hali wrzawę. – Iskra?! – powtórzy ł głośniej, gdy przełknął kilkakrotnie ślinę. – Obudziłeś się w końcu, durny oblechu – usły szał jej głos.

– Gdzie Niemota? – Wy słali go z pierwszą karawaną do Wieży – odparła kpiący m tonem. – Serio? – Ale ty naiwny jesteś. Twój sy nalek wisi obok mnie, ty bezmózgi, kłamliwy dziadu. Ośmiu zabił, powiada. Jedną ręką. Z palcem w dupie… – zrzędziła. Spuścił głowę. Ta sekunda nadziei, którą poczuł po jej głupim żarcie, sprawiła, że teraz czuł się jeszcze podlej. A więc tak to się skończy, pomy ślał z gory czą, gdy z zakamarków pamięci wy chy nęło wspomnienie sprzed wielu lat. Kibole uwielbiali igrzy ska. Dlatego tworzy li podobne przy by tki, by wzorem staroży tny ch Rzy mian cieszy ć oczy i serca widokiem cierpień i śmierci. Dzisiaj przy leźli tak tłumnie, żeby zobaczy ć, jak na arenie ginie ich dawny wróg. Dla nich bowiem Czarny Skorpion zwany Duchem pozostanie na zawsze jedny m z najgorszy ch koszmarów. Kiedy jeszcze krąży ł po kanałach tej dzielnicy, bali się go jak ognia. Z czasem stał się jedną z tutejszy ch legend. Wy lęknieni Pasowie i Dresowie szeptali po kątach, wy my ślając na jego temat niestworzone historie. Robili to, by usprawiedliwić własne tchórzostwo i ponoszone porażki. A jemu by ło w to graj. Im bardziej przeciwnicy się go obawiali, ty m łatwiej wy gry wał z nimi kolejne starcia. Tatuaż zdobiący jego czaszkę nie by ł ty lko ozdobą twarzy. Dawni żołnierze w taki właśnie sposób dokumentowali swoje zwy cięstwa. Wy starczał rzut oka, by człowiek, który znał klucz do odszy frowania ty ch znaków, zrozumiał, z kim ma do czy nienia. Na przy kład z tatuażu Ducha, zwanego teraz Nauczy cielem, można by ło wy czy tać, że ma się do czy nienia z oficerem awansowany m na trzeci z pięciu uznawany ch przez tę frakcję stopni – a by ły to kolejno: sierżant, porucznik, kapitan, pułkownik, generał – który zdoby ł jedenaście enklaw wroga, zabijając w czasie walk dwudziestu pięciu przeciwników, w ty m czterech ważny ch dowódców. Pamiętający nie wątpił, że dziś przy jdzie mu zapłacić za tamte czy ny. Kto jak kto, ale starsi oby watele Ligi i Wszechwrocławia z pewnością wiedzieli, jak rozczy tać te znaki. – Co z nim? – zapy tał już bardziej pewny m głosem, wracając do rozmowy z Iskrą. – Beczy. Szlag by ich wszystkich, pomy ślał zrozpaczony, Niemota musi odchodzić od zmysłów, a ja nie mam go jak uspokoić. Może nie wie nawet, że tutaj jestem. – Co tam się stało? – Chcesz szczegółową relację czy mam się streszczać? – Gadaj – warknął. – Po ty m, jak już się ze mną zabawili… – Zgwałcili cię? – przerwał jej zaskoczony. – Nie, dziadzia, skąd. Pomodliliśmy się ty lko wspólnie w intencji twojego schwy tania – wy sapała. – Mam mówić dalej czy teraz popłaczemy sobie nad moją niedolą? – Niedolą? – warknął. – Nie doszłoby do tego wszy stkiego, gdy by ś umiała trzy mać języ k za zębami, durna dziwko.

– Tak, srałaby m po nogach ze strachu, gdy by ś mnie wcześniej nie uraczy ł opowieściami o herosowaty ch wy czy nach – wy paliła w odpowiedzi. – Powiedz mi, Duchu, dlaczego nie wpierdoliłeś im w swoim dawny m sty lu? – Dawny pseudonim Nauczy ciela wy mówiła z czy telną kpiną, a nawet pogardą. – Powiem ci dlaczego – odparł spokojnie. – Dałby m im radę jedną ręką, z zawiązany mi oczami, z palcem w dupie, jak to obrazowo ujęłaś… – Już to widzę – pry chnęła. – …gdy by ś nie uprzedziła ty ch posrańców, z kim mają do czy nienia. Mogę zabić człowieka goły mi rękami, zanim zorientuje się, że coś jest nie tak, ale nie zdołam uchy lić się przed dwoma kulkami naraz. Wy stawiłaś nas, wredna cipo. Musiałem się poddać, żeby mnie nie zabili. – Wietrzenie czachy ty lko by ci wy szło na dobre! – rzuciła i rozkaszlała się nagle. – Te skurwiałe larwy zdy chającego na chorobę popromienną kolcowęża poszły naprawdę na ostro – dodała, spluwając. – Sama sobie jesteś winna. Tak właśnie uważał. To przez jej niewy parzoną gębę trafili na tę arenę, z której raczej nie wy jdą na własny ch nogach. – Żeby ci tak… – zaczęła, ale umilkła zaraz, by odezwać się dopiero po dłuższej chwili. – Przepraszam… – Wróćmy do tematu. – On także odpuścił. – Messi, tak nazy wają tego drągala, który cię ogłuszy ł, kazał nas zabrać do kanałów. Jego ludzie protestowali. Mówili, że taką jednorazówkę jak ja i niedojebka lepiej zabić na miejscu, niż się męczy ć, ale on roześmiał im się ty lko w py ski i stwierdził, że będą mieli większy ubaw, gdy Pele zmusi cię do zabicia sy na. – Skąd wiedział, że Niemota to mój sy n? – A jak my ślisz? – Suka. – Ty by ś pewnie nucił pieśni patrioty czne podczas wy ry wania paznokci, pieprzony hipokry ty ku! – warknęła. – Żeby ś wiedziała. – Ale ja nie jestem tobą, zdziadziały Duchu… – Nieoczekiwanie znowu spokorniała, choć już nie tak bardzo jak przedtem. – Chłopak wie, co się dzieje? – Nie sądzę. Najpierw strasznie się wkurwili, że nie odpowiada na ich zaczepki, my śleli, że ty go tak wy szkoliłeś. Potem… Nie chciałby ś go teraz widzieć, dziadzia… – Zamilkła, jakby wy straszy ła się własny ch słów. – Mów dalej. – Przestali się nad nim znęcać, jak im powiedziałam, że jest głuchoniemotą. – Co cię, kurwa, powstrzy my wało przed powiedzeniem im tego od razu?! – nie wy trzy mał. – Wiesz, dziadzia, z brzy twą przy szy i i pełny mi ustami raczej trudno się gada – wy paliła

rozwścieczona do białości jego uwagą. Przełknął słoną od krwi ślinę. Nie na nią powinien się teraz wściekać. – Wy bacz… – bąknął. – Nie ty jeden musiałeś tam klęknąć, żeby przeży ć. – Splunęła jeszcze raz, ty m razem naprawdę soczy ście. – Powiedziałem: wy bacz, ale zdania nie zmieniam. Sama sobie jesteś winna. Gdy by ś… Zamilkł, sły sząc walenie w bębny. Na centralną try bunę wszedł krótki orszak. Czterech osiłków eskortowało starszego mężczy znę, który z pewnością miał więcej niż pięć krzy ży ków na karku. By ł bardzo szczupły, ży lasty, jego nieproporcjonalnie duża głowa chwiała się przy każdy m kroku. To musiał by ć Pele, przy wódca okoliczny ch klanów, facet, o który m wszy scy jeńcy mówili przed laty, że „ma łeb na karku”. Jak widać, nie mieli na my śli wy łącznie wielkości jego umy słu. Co ciekawe, stary minął gnącego się przed nim drągala, jakby go nie zauważy ł. Mina Messiego potwierdziła podejrzenia więźnia. Między ty mi dwoma ziała przepaść głęboka jak stąd na dno piekieł i jeszcze z kilometr. Moment później widownia powitała swojego wodza gromkim aplauzem, który wstrząsnął murami hali. Nauczy ciel uśmiechnął się krzy wo. Te ryki sprowadzą im na kark wszystko, co żyje w tej okolicy, pomy ślał z saty sfakcją, ale zaraz spochmurniał. Oni chy ba wiedzieli, co robią. Sądząc po liczny ch rdzawy ch plamach na betonie, to nie by ła pierwsza impreza tego ty pu. Pamiętający jęknął, próbując stanąć prościej, by te gnoje miały jak najmniej saty sfakcji z jego upokorzenia. Niestety ten, kto przy gotował widowisko, także nie by ł nowicjuszem. Dy by zostały przy pięte łańcuchami do podłogi. Dopiero teraz Nauczy ciel zauważy ł, że oprawcy rozebrali go do pasa, obnażając tors i drugi z tatuaży – wielkiego skorpiona zwiniętego na prawej piersi. Jak mogłem tego nie poczuć? pomy ślał zszokowany. Oszołomienie musiało by ć głębsze, niż przy puszczał do tej pory … Na szczęście zaczy nał coraz jaśniej my śleć i kalkulować. Zabrano mu wszy stko, co mogło posłuży ć za broń. Pasowie zostawili ty lko spodnie i buty. Buty! Gdy umilkły ostatnie uderzenia, publika poszła w ślady Pelego. Wielki wódz Pasów rozsiadł się wy godnie. Czterej gory le zajęli miejsca wokół niego, a łaszący się wciąż Messi, odepchnięty przez jakiegoś kurdupla w ory ginalnej, choć mocno już nadgry zionej zębem czasu bluzie od dresu, musiał się cofnąć do ostatniego szeregu oficerów. Ły sy jak kolano mikrus pokręcił się jeszcze chwilę wokół szefa, a potem na jego znak zszedł do najniższego rzędu i stając tam, zawołał: – Dzisiaj zobaczy cie na tej arenie coś, o co modlili się przez lata wasi ojcowie i matki! Dzisiaj zginie na niej najbardziej znienawidzony wróg tej dzielnicy. Dzisiaj upokorzy my go, złamiemy, a gdy zacznie błagać nas o dobicie, spełnimy jego prośbę, ale w taki sposób, że poby t w piekle wy da mu się wieczny m odpoczy nkiem. Dzisiaj pozbędziemy się z tego świata Ducha! Trzy stu Pasów z okładem wy darło się jak jeden mąż. Ry k doby wający się z ich gardeł by ł tak donośny, że z dźwigarów posy pał się zalegający tam od lat py ł. „Pele! Pele!”, skandowali starzy i młodzi, ci, którzy mogli pamiętać tamtą wojnę, i szczy le, które urodziły się długo po jej zakończeniu. Na skinienie kurdupla kilku strażników podbiegło do Pamiętającego. Otworzy li dy by,

ale nie uwolnili go z kajdan, został pociągnięty za łańcuch i doprowadzony na środek areny, gdzie przy kuto go za szy ję do umocowanego w betonie żelaznego pierścienia. Dopiero gdy został unieruchomiony, strażnicy zdjęli okowy z jego rąk i nóg. Nauczy ciel zerknął w kierunku loży, potem przeniósł wzrok na pozostałe try buny. Wszy scy gapili się na starucha z wielkim łbem. Teraz jest najlepszy moment, uznał i przy klęknął, jakby chciał poprawić sznurówkę. Kilka ruchów wy starczy ło, by zy skał pewność. Zdjęli mu buty, sprawdzili, czy niczego w nich nie ukry ł, ale nie wpadli na to, że w gruby ch obcasach może by ć schowek. A wy starczy ło przesunąć dolną część o dwa centy metry, nie więcej, by dotknąć krawędzi zimnej stali. Dwa shurikeny znalazły się w dłoni Pamiętającego, zanim powitanie przy wódcy dobiegło końca. Lepszy rydz niż nic, pomy ślał, chowając je ukradkiem do kieszeni. Zdawał sobie sprawę, że z taką bronią na pewno nie uda mu się wy walczy ć drogi do wolności. Zwłaszcza teraz, gdy miał przy sobie skatowanego sy na. Losem Iskry nie zamierzał się przejmować. Rozmasowując nadgarstki odwrócił się plecami do try buny, wy kazując więcej zainteresowania sy nem niż wodzem Pasów. Pele naty chmiast to zauważy ł. Zerwał się z wy łożonego skórami mutantów fotela i odprawiwszy nerwowy m gestem kurdupla, sam zszedł do pierwszego rzędu. Gory le ruszy li za nim, ale kazał im wracać na miejsca. By ł pewien, że ze strony przy kutego tak gruby m łańcuchem więźnia nic mu nie może grozić. – Napatrzy sz się jeszcze na swojego niedojebka, Duchu! – zawołał z góry, wy wołując kolejną falę wiwatów. Ponapawał się tą wrzawą, a potem uciszy ł zebrany ch uniesieniem rąk. Zachowy wał się jak jakiś pieprzony cezar. – Zaraz go do ciebie sprowadzimy, a potem poprosimy grzecznie, by ś go zabił. – Machnął od niechcenia dłonią. Na ten znak spod sklepienia opuszczono platformę, pod którą zawieszono nóż przy mocowany od strony trzonka do cienkiej stalowej liny. Sprytne, pomy ślał Nauczy ciel. Broni nie da się cisnąć w kierunku try bun, ponieważ zby t krótka stalówka zatrzy ma ją daleko od celu, ale w promieniu kilku metrów da się nią operować bez najmniejszego problemu. – Twoje niedoczekanie, panie Baniak – zakpił, nie odwracając się do Pelego. – Zobaczy my. – Kolejny gest przy wódcy Pasów uruchomił całą serię zdarzeń. Gwardziści pobiegli po Niemotę i przy ciągnęli go do ojca. Rzucony na beton chłopak nie wstał nawet. Nie ruszy ł się też, gdy przy kuwano go do sąsiedniego kółka. Trząsł się ty lko spazmaty cznie, jakby płakał. Oprawcy cofnęli się o krok, ale nie odeszli jak przedtem tamci. Zerkali jedy nie w stronę try buny, jakby czekali na następny rozkaz. – Moja propozy cja jest taka, Duchu! – zawołał Pele. – Weź ten nóż i zabij nim pokrakę, która nie powinna zabierać zdrowy m ludziom tlenu. – Pokrakę? Mówisz o nim… – Pamiętający wskazał palcem sy na – …czy o sobie? Dał ci ktoś kiedy ś lusterko do ręki, paciuloku? – zakpił z odmienności stojącego przed nim cwaniaczka. Przy wódca Pasów zacisnął szczęki. Spodziewał się oporu, ale nie przy puszczał, że jeniec tak celnie go wy punktuje przed zgromadzony m tłumem. Wziął się jednak w garść i skinął na gwardzistów. Ci od razu doskoczy li do Niemoty. Jeden podniósł chłopaka szarpnięciem za włosy, drugi zadał kilka szy bkich ciosów nożem. Uderzał nie po to, by zabić. Jego zamiarem by ło

sprawienie jak największego bólu ofierze. Ponacinał skórę i ciało w kilku miejscach, rany krwawiły obficie, ale by ły niegroźnie. Zanim Pamiętający zdąży ł chwy cić wiszącą przed nim broń, obaj oprawcy cofnęli się, zostawiając przerażonego śmiertelnie Niemotę, którego twarz ich towarzy sze zmienili wcześniej w jedną ży wą ranę. Niemota widział ty lko na jedno oko. Drugie zniknęło w fioletowy m obrzmieniu, zniekształcający m nie ty lko okolicę łuku brwiowego, ale i niemal pół twarzy. Zza popękany ch, krwawiący ch wciąż warg widać by ło dziury po wy bity ch zębach. Biedak cierpiał cały czas w milczeniu, nawet wtedy, gdy nieświadomy niczego ojciec rozmawiał z Iskrą. – Zapłacisz mi za to, jebany wy skrobku z wodogłowiem. – Pamiętający wskazał Pelego czubkiem noża. – Nie zapłacę – odparł tamten, szczerząc zęby. Później machnął po raz kolejny ręką. Mechanizm, który przed chwilą opuścił broń, powędrował z powrotem w górę. Śliska od potu rączka wy mknęła się z dłoni Nauczy ciela. Kolejny ruch palca przy wódcy i ostrzegawczy krzy k dziewczy ny nastąpiły jednocześnie. Pamiętający odwrócił się w samą porę, by zobaczy ć, że gwardziści przy puszczają znów atak. Ty m razem ciosów by ło więcej. Usta Niemoty rozwarły się jak do krzy ku, ale wy doby ł się z nich ty lko cichy gulgot. Pasowie na try bunach zamilkli, czekając na reakcję Ducha. Na arenie poruszy ła się jednak ty lko platforma z nożem. Jesteś pierdolonym zabójcą, powtarzał sobie w my ślach Nauczy ciel, masz w kieszeni dwa shurikeny. Zdążysz zajebać tego skurwysyna, zanim wyda kolejny rozkaz. Spojrzał z odrazą na szczerzącego zęby Pasa. Jego prawa dłoń przesunęła się wolno w kierunku kieszeni, ale zamarła w pół ruchu. – Ty, dziadzia z przerostem czaszki – rzucił, odwracając się plecami do wy ciągającego do niego ręce sy na. – Taki z ciebie bohater, to chodź, sprawdzimy, czy ci jaja nie pousy chały od tego wiecznego brandzlowania się sobą. – W moim wieku, śmieszny człowieczku, jaja nie odgry wają już tak ważnej roli – odparł szczerze rozbawiony przy wódca Pasów. – Nie ruszają mnie takie obelgi. A co do rozmiarów mojej głowy, to wiesz: wielki umy sł potrzebuje sporo przestrzeni. – Ponownie ruszy ł palcem. Pamiętający znów nie zareagował, ani jeden mięsień nie drgnął nawet na jego twarzy. Spoglądał ty lko z czy stą nienawiścią w oczach na odległego o dziesięć metrów przeciwnika. – Sram na to, co cię rusza albo wzrusza – zapewnił go Nauczy ciel, sły sząc za plecami odgłosy świadczące, że nóż jeszcze raz poszedł w ruch. – Przed momentem rzuciłem ci wy zwanie. Przez try buny przeszedł szmer. – Co zrobiłeś? – Pele spojrzał na niego jak na wariata. – Rzuciłem ci wy zwanie. Chcę walczy ć z tobą o przy wództwo klanów. – Pojebało cię chy ba, Duchu. – Pas wy buchnął śmiechem. – Naprawdę? O ile pamiętam, w enklawach Ligi obowiązuje proste prawo. Przy wódca musi stanąć do walki, jeśli ktoś rzuci mu oficjalne wy zwanie. – Kacperku kochany – Pele pochy lił się, oparł dłonie o poręcz i pokręcił z niedowierzaniem głową – nie my lisz się, mamy takie prawo, ale ono doty czy wy łącznie naszego ludu. Obcy może

mnie wy zwać co najwy żej od… jak to pięknie ująłeś… dziadzi z przerostem czaszki. – Znów zarżał, podnosząc ręce i zachęcając widownię do śmiechu. Gdy w końcu zapadła cisza, stojący cały czas nieruchomo Nauczy ciel podniósł palec wskazujący. – W drugim roku po Ataku zamieszkałem w enklawie Starucha, tam też namalowałem własną krwią trzy pasy – przesunął palcami po obu rękach od barku po nadgarstek. Pele spoważniał w jedny m momencie. – A jakie to ma teraz znaczenie? – rzucił, ale już znacznie mniej pewny m głosem. – Te tatuaże świadczą dobitnie, że nie należy sz już do nas, więc… – Zamknij mordę i patrz! – Pamiętający chwy cił za nóż, wy ciągnął przed siebie lewą rękę i zaczął ją nacinać od barku aż po nadgarstek. Zrobił to trzy krotnie, w grobowej ciszy. Pele zbaraniał, podobnie jak reszta widzów na try bunach. – Ja, Duch, składam przy sięgę wierności zielonemu sztandarowi. – Palec więźnia wskazał flagę zdobiącą ścianę za lożą. – Cepewuceeś! Cepewuceeś! I co ty na to, pokrako? – Niezła sztuczka, Duchu – przy znał przy wódca Pasów. – Ale mam dla ciebie smutną wiadomość, nie możesz… – Nie pierdol mi tu, cy korze, ty lko odpowiadaj: przy jmujesz wy zwanie? Pele milczał przez chwilę, zerkając ze złością na zieloną flagę. Dawny wróg go zaży ł. By ł kiedy ś oby watelem Ligi, a składając prawidłową przy sięgę krwi przed starszy zną i sztandarem, stał się nim ponownie. Sprawdzenie wszy stkich zawiłości tego stanu rzeczy trwałoby zby t długo, zatem wielkogłowy Pas wy brał prostsze rozwiązanie. – Przy jmuję – odparł, szczerząc zęby. – Jak widzę, masz już broń, ja sobie zaraz ją skombinuję. – Odwrócił się do stojącego najbliżej gory la i wy ciągnął rękę. – Dawaj nóż – zażądał. Jego plan by ł prosty. Znajdował się poza zasięgiem przeciwnika, a z tej odległości nie powinien chy bić. Jeśli nawet nie zabije więźnia przy pierwszy m rzucie, to zrani go, by ć może na ty le poważnie, że po odczekaniu kilku minut będzie mógł zejść spokojnie na arenę i dokończy ć robotę. Pech chciał, że Pamiętający na to właśnie liczy ł. Obracający się ponownie Pele nie zauważy ł nawet, co go trafiło. Ciężki shuriken wbił mu się w krtań i przebiwszy tchawicę, wy szedł karkiem, mijając kręgi o przy słowiowy włos. Wielkogłowy upuścił podany mu nóż, zachwiał się, uniósł obie ręce do szy i. Zanim zdąży ł zacisnąć je na ranie, druga lśniąca gwiazdka weszła z charaktery sty czny m trzaskiem w sam środek wielkiego czoła, posy łając go na prowizory czne ławy. Na arenie zapanowała kompletna cisza. – Pele przy jął wy zwanie i został pokonany ! – wrzasnął Nauczy ciel, nie czekając, aż Pasowie otrząsną się z szoku. – Zgodnie z prawem… – Nie my ślisz chy ba, pojebie, że zostaniesz naszy m przy wódcą – warknął jeden z ty ch, którzy masakrowali przed chwilą Niemotę. – Chcesz złamać święte prawo Ligi? – zapy tał Pamiętający, odwracając się do ruszającego na

niego przeciwnika. – Nie, Duchu – odparł tamten. – Ale co by ś powiedział na to… Zanim dokończy ł, Iskra zapiszczała tak przeraźliwie, jakby dopadło ją stado rozwścieczony ch kotokatów. Napastnik obrócił się na pięcie, wszy scy obecni w hali spojrzeli w jej kierunku. – Nie walczy łeś dla siebie, durny oblechu! – wrzasnęła dziewczy na, wy korzy stując chwilowe zamieszanie. Tak! Nauczy ciel odwrócił się, zanim tamci zrozumieli, co się święci. – Nie walczy łem o władzę dla siebie, ty lko dla niego! – zawołał, wskazując Messiego. – W zamian za wolność dla mnie i sy na! – Zerknął na tkwiącą wciąż w dy bach dziewczy nę. – I jej też – dodał po chwili wahania. Nie wiedział, jak Iskra, która nigdy wcześniej nie sły szała o ty ch prawach, mogła wpaść na tak szatański pomy sł, lecz musiał przy znać, że trafiła w dziesiątkę. Szansa na to, że Pasowie uznaliby jego zwierzchność, by ły niewielkie, ale… Jeśli miał tu zginąć, to na pewno nie na ich warunkach. Na szczęście w tutejszy m prawie istniał kruczek, stary, niemal zapomniany przepis, który mówił, że zwy cięzca pojedy nku, jeśli stan zdrowia nie pozwala mu na objęcie rządów, może scedować władzę na któregoś z wy ższy ch dowódców. Wy brał więc Messiego, zrobił to odruchowo, przy pominając sobie niedawno zaobserwowaną scenę powitania wodza i bezceremonialne odprawienie dry blasowatego porucznika. Gwardzista pry chnął pogardliwie, odwracając się do więźnia. Wielki nóż w jego dłoni zatańczy ł, gdy podjął marsz. Człowiek obsługujący mechanizm ponownie przełączy ł dźwignię i platforma z podczepioną bronią powędrowała w górę, poza zasięg Nauczy ciela. – Pożegnaj się ze swoim niedojebkiem, Duchu – warknął napastnik, szy kując się do zadania ciosu. – Czekaj! Obaj zamarli, Pamiętający i stojący dwa kroki od niego gwardzista. Obaj odwrócili powoli głowy w kierunku loży. Messi schodził po pusty ch ławach, jego stronnicy stanęli murem między swoim szefem a resztą oficerów. Drągal przeskoczy ł barierkę, lądując ciężko na betonie. – Co mi przeszkadzasz w pojedy nku?! – wy darł się na niego nożownik. Najwy raźniej miał się za kogoś równego oficerowi. – Z dwóch powodów, Maczeta – odparł ze spokojem Messi. – Po pierwsze, nie wy zwałeś Ducha na pojedy nek o władzę… – Co ty pierdolisz? – Gwardzista wy prostował się, jakby mu ktoś wraził nóż w plecy. – Dziwka ci przerwała, nie pamiętasz? – zakpił z niego drągal, stając obok Pamiętającego. – Zabiję szmatę – wy sy czał wkurzony Maczeta. – A po drugie, zgodnie z naszy m prawem, Duch walczy ł za mnie, więc, bracie, jeśli chcesz tu kogoś wy zy wać na pojedy nek, to nie jego, ale mnie. – Ciebie naprawdę pojebało. Ten skurwiel zrobił Pelego w… – Doprawdy ? – Nauczy ciel wpadł mu w słowo. – To by ł uczciwy pojedy nek, rzuciłem wy zwanie, on je podjął. Chciał mnie dziabnąć z daleka, nożem, ale ja by łem szy bszy.

– Zgadza się. – Messi spojrzał w kierunku jednej, potem drugiej try buny. Na koniec przeniósł wzrok na lożę i stojący ch tam poruczników. – Wszy scy by liście tego świadkami! – zawołał. – Czy to by ł uczciwy pojedy nek? To na pewno nie by ła jednogłośna decy zja, ale wszelkie podziały wśród Pasów działały w tej sy tuacji na korzy ść drągala i więźniów. Żaden z fawory tów Pelego nie zary zy kuje otwartego buntu przeciw nowemu przy wódcy, widząc, że ma przeciw sobie sporą część podwładny ch. Kiwali więc głowami kolejno, dając Messiemu przy zwolenie na przejęcie władzy. Wy glądało na to, że żaden z nich nie by ł pewien, czy dałby mu radę. – Bracie, przecież to nasz wróg numer jeden – upierał się Maczeta. – Wy pad – warknął dry blas. – Chy ba że chcesz mnie wy zwać. Gwardzista nie miał ochoty na głaskanie szy i stalą, choć sam chętnie jej uży wał. Wy cofał się od razu, rzucając złowrogie spojrzenia w kierunku znienawidzonego wroga. Tak mało brakowało, by mógł go zabić na oczach wszy stkich. – Władza za wolność – powtórzy ł Pamiętający. – Dokąd szliście? – zapy tał Messi, nie odwracając się do rozmówcy. – Do Miasta. – Moi ludzie odprowadzą was do granicy – rzucił, dając znak, by rozkuto więźniów, a potem dodał: – Ale na ty m kończy się nasza umowa. Nie próbuj tu nigdy wracać.

35

Stracili wszy stko oprócz ży cia i tego, co mieli na sobie. Cała broń, sprzęt i żarcie zostały zarekwirowane przez Pasów. Wy szli tak, jak stali. Iskra próbowała wy kłócać się o swój chlebak, ale Pamiętający odciągnął ją, zanim znowu dostała po gębie. Ligowcy nie znosili sprzeciwu, zwłaszcza gdy protestującą by ła kobieta. Jedy ne, co udało się utargować, to zwrot moro i powtórne opatrzenie głowy Nauczy ciela. Tutaj Messi nie oponował – jeśli uwolnieni mieli dotrzeć do granicy Miasta, co by ło warunkiem umowy, nikt nie powinien zobaczy ć charaktery sty czny ch tatuaży zdobiący ch twarz i pierś odwiecznego wroga. Pasowie z mijany ch enklaw mogliby próbować tego, co nie udało się Pelemu. Dwaj zaufani ludzie nowego przy wódcy odprowadzili ich aż do granicy, co trwało ty lko pół godziny, ponieważ w tej części miasta, dawniej najbardziej uprzemy słowionej, pod ziemią znajdowała się cała sieć szerokich poniemieckich kanałów, a im bliżej centrum, ty m by ło ich więcej. Po drodze minęli za to ty lko trzy niewielkie i niemal opustoszałe enklawy. I nic dziwnego – na powierzchni mieściły się albo ogromne zakłady, albo rozległe połacie ogródków działkowy ch. W ty ch pierwszy ch nie by ło już co szabrować, drugie stanowiły wy lęgarnię wszelkiego plugastwa. Wyjście na powierzchnię w tej okolicy to najprostszy sposób na popełnienie samobójstwa, pomy ślał Nauczy ciel, zastanawiając się jednocześnie, z czego ży ją wy nędzniali ocaleni, który ch mijał w tunelach mieszkalny ch. Na pewno nie wiodło im się najlepiej, o czy m świadczy ły zapadnięte policzki, ziemista cera i poszarpane łachy. Eskortujący ich Pasowie nie odpowiadali na żadne py tania, a jeśli już otwierali usta, to ty lko po to, by pogonić kulejącego Niemotę albo uciszy ć Iskrę. Na szczęście nie trwało to zby t długo; sto metrów przed granicą z Miastem zawrócili, również bez słowa, zostawiając trójkę uwolniony ch pod drogowskazem informujący m o bliskości posterunku straży miejskiej, formacji będącej odpowiednikiem gwardii Wolny ch Enklaw. Pamiętający uśmiechnął się pod nosem, gdy ż ludziom z jego pokolenia nazwa ta kojarzy ła się z nieco inny mi służbami mundurowy mi. Wiedział jednak, że ty lko nazwa łączy przedwojenny ch strażników i ludzi, ku który m teraz zmierzali.

Burzowiec, gdzie zostawili ich Pasowie, został przegrodzony gruby m ceglany m murem, w który m na sporej wy sokości umieszczono nie dwa, jak w Ślepy m Torze, ale aż cztery otwory strzelnicze. Do zabezpieczonego stalową pły tą przejścia pomiędzy nimi prowadziły wąskie schody. Ktokolwiek chciałby zaatakować Miasto od tej strony, miałby ogromny problem z pokonaniem bary kady. Dresowie i Pasowie już dawno zrezy gnowali z takich wy padów. Jeszcze za czasów Czarny ch Skorpionów pogodzili się z ty m, że ich włości sięgać będą co najwy żej do linii kolejowej. Ziemie na wschód od niej by ły niepodzielnie własnością włodarzy Miasta. – Stać! Niewidoczny strażnik kazał im się zatrzy mać przed wy malowaną na podłożu żółtą linią. Ze szczelin w murze wy sunęły się strzemiona czterech kusz. W tej części Wrocławia ocaleni by li od samego początku lepiej uzbrojeni. Bezpośrednie sąsiedztwo Republiki Kupieckiej i bogate pozostałości po cy wilizacji pozwoliły Miastu stworzy ć wielką, jednorodną społeczność – za tą granicą nie by ło bary kad strzegący ch wejścia do każdego zamieszkanego węzła kanałów, ty lko jedno ogromne podziemne miasto-państwo. W założeniu podobne do Nowego Waty kanu, w prakty ce stanowiące jego całkowite zaprzeczenie. – Coście za jedni? – zawołał ten sam człowiek, zapewne stojący za jedną z kusz. Nauczy ciel zastanawiał się, co powiedzieć, żeby strażnicy mu uwierzy li. Jeśli Miastowi usły szą całą prawdę, potraktują ich pojawienie się na granicy jako głupi żart albo kolejny podstęp Pasów, co dla przy by szów skończy się tak samo. Ujawnienie dawnej tożsamości też nie przyniesie wiele pożytku, uznał po krótkim namy śle Pamiętający. Czarne Skorpiony by ły bowiem w przeszłości wrogiem także dla ocalony ch z Miasta. – Mieszkaliśmy tu niedaleko, w Między torzu – odkrzy knął, uprzedzając o ułamki sekund Iskrę. – To jakiś kilometr stąd, tam, pod działkami. Wczoraj wpadli do naszej enklawy pijani ludzie Pelego, rozwalili połowę boksów, żonę mi zabili, córkę zgwałcili – wskazał dziewczy nę i zamilkł, udając, że głos mu się łamie. – Mnie i sy na pobili… – Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem – zaśmiał się strażnik, który niejeden raz sły szał podobną opowieść. – Mamy już dość! – zawołał Nauczy ciel. – Chcemy stąd odejść. Ale nie martwcie się, nie idziemy do was, ty lko do Wieży ! – Słuszna decy zja – poparł go strażnik. – Problem w ty m, że my nie wpuszczamy oberwańców. To jest Miasto, a nie jakieś zawszone dresiarskie wy pizdowo. Musicie se znaleźć inną drogę do… Wieży. Powiedz mi coś, czego nie wiem, te słowa rozbrzmiewały cały czas pod czaszką Pamiętającego. Powiedz mi coś, czego nie wiem. – Ty, niewidzialny alfonsie własnej starej! – wrzasnęła Iskra, zanim Nauczy ciel zdąży ł ją uciszy ć. – Uważaj, żeby ś przez pomy łkę własnego fiuta nie wy strzelił z tej kuszy. – Nie zamilkła nawet wtedy, gdy Pamiętający szarpnął ją mocno za ramię. – A nie, to ci nie grozi – dodała, gdy już się wy rwała. – Masz wprawdzie cienkiego jak słomka, ale na pewno z dziesięć razy krótszego od przeciętnego bełtu! – Roześmiała się, szczerząc wszy stkie zęby, ale zaraz sy knęła, gdy poczuła,

jak pękają jej wciąż opuchnięte wargi. – Panowie, spokojnie! – Pamiętający rozłoży ł ręce. – Powiem wam coś, czego nie wiecie… – Sły sząc, że za murem panuje grobowa cisza, uznał ją za zaproszenie do rozwinięcia tematu. – Jeśli macie u siebie w tunelach neonówki, znaczy te świecące grzy bki – postanowił wy jaśnić na wy padek, gdy by tutaj nazy wano je inaczej – powinniście wiedzieć o ty m, że nie są tak nieszkodliwe, jak wam się do tej pory wy dawało. By łem wczoraj w enklawie, gdzie te pieprzone mutanty dojrzały i popękały. Nikt tam nie przeży ł. Prawie sto sześćdziesiąt osób zginęło w okamgnieniu. – Kłamać to ty, mumio, nie umiesz – zakpił ten sam strażnik, z który m rozmawiali wcześniej. – To czy sta prawda, ty nadgniły pizdusiu, wy srany w ostatnim spazmie przez zdy chającego na niestrawność niejednorożca! – Iskra wy chy liła się ponownie zza pleców Nauczy ciela. – Ży czę wam, żeby ście wszy scy pozdy chali od tej trutki. Żeby wam ślepia na wierzch powy łaziły, jęzory spuchły i mordy zsiniały jak pawiorożcowi, który wy żarł za dużo bebechów waszy ch bab i ma zatwardzenie. Pamiętający odsunął się od niej, insty nktownie osłaniając własny m ciałem Niemotę. Jeśli wkurzeni wyzwiskami strażnicy zaczną strzelać, może… Nie zaczęli. Wy buchnęli za to gromkim śmiechem, jeszcze bardziej rozjuszając dziewczy nę. Nauczy ciel doszedł do wniosku, że nie ma co dalej ściemniać. Sy tuacja wy my kała się spod kontroli. Musiał coś zrobić, żeby nie utknąć tutaj na dobre. Powrót na tery torium wroga nie wchodził w grę. Messi zgodził się na odprowadzenie ich do granicy, ale gdy znaleźli się na niej, umowa wy gasła i rozejm dobiegł końca. Jego siepacze czekali pewnie przy pierwszy m rozwidleniu tuneli, aby dokończy ć robotę. – Nie jestem Pasem… – wy znał, podnosząc głos. – Przy chodzę z Wolny ch Enklaw. – Skąd? – Z północno-wschodniej części Wrocławia. – No, teraz to naprawdę przegiąłeś, chłopie. Mamy ci uwierzy ć, że przeszedłeś z ty mi niedojdami przez całą Strefę Zakazaną? Nie wiem, kto ci tak przy pieprzy ł w baniak, ale bredzisz jak potłuczony. – Nikt mi w nic nie przy pieprzy ł. Ten bandaż to tak naprawdę… kamuflaż. Pozwolicie? – Nauczy ciel sięgnął do węzła. – Jasne, muminku. Czuj się jak u siebie w sarkofagu – warknął strażnik, znów rozbawiając kompanów. Nauczy ciel nie bawił się w odwijanie opatrunków, zdarł je po prostu z głowy, gdy ty lko poluzował pierwsze wiązanie. Śmiechy umilkły jak nożem uciął. – Teraz już wiecie, dlaczego ukry wałem twarz. – Lepiej by dla ciebie by ło, żeby ś nam jej nie pokazał. – Więcej szacunku, nędzny purchlaku! Ten oblech to ży jąca legenda. Kiedy ś nazy wali go tutaj Duchem! – Iskra znów musiała dołoży ć swoje trzy grosze. – Tacy zaprzańcy jak ty srali w gacie na sam dźwięk jego imienia. Zabił oś… – Szy bki ruch łokcia uciszy ł ją w pół słowa.

Poleciała na ty łek, trzy mając się za rozkwaszony ponownie nos. – Nie szukam zwady – zawołał Pamiętający w stronę posterunku. – Prowadzę sy na do Wieży. Miał poważny wy padek, jest głuchoniemy – dorzucił szy bko, żeby nie przy szło im do głowy go przepy ty wać. – Ta idiotka przy plątała się do nas po drodze i narobiła takiej obory, że możecie ją sobie odstrzelić, jeśli macie ochotę. Mnie tam bez różnicy. – Odsłonił ją jeszcze bardziej, aby mieli lepszy widok, a potem objął ramieniem osowiałego sy na. – Pozwólcie nam przejść przez wasze tery torium, a powiem wszy stko, co wiem o neonówkach. Nie kłamię, one naprawdę pękają i uwalniają trujące zarodniki. Po naszej stronie miasta doszło już do tragedii, a że wy też mieszkacie blisko pogranicza, lada moment możecie mieć ten sam problem. – Nikt mu nie odpowiedział, zauważy ł jednak, że dwie z czterech kusz zniknęły, dlatego postanowił konty nuować. – Najpierw miękną, jakby coś wy żerało je od środka, potem zaczy nają zmieniać barwę, gdy się je naciśnie. Robią się na chwilę fioletowe. Na koniec pękają same z siebie. Ich zarodniki są tak zabójcze, że człowiek, który nawdy cha się żółtego py łku, ginie w kilka sekund. Nawet jeśli nas nie wpuścicie, co by łoby z waszej strony nieludzkie, musicie ostrzec swoich, zwłaszcza ty ch mieszkający ch blisko Pogorzeliska. Tam neonówki pojawiły się najprędzej i tam dojrzeją najszy bciej. Gadał, dopóki pozostałe kusze nie zniknęły. Chwilę później zza muru dobiegł głośny chrzęst; pły ta przesłaniająca wejście uniosła się wolno i zatrzy mała dopiero wtedy, gdy jej koniec uderzy ł w sklepienie tunelu. – Na co czekacie, wszarze! – zawołał brzuchaty mężczy zna w prosty m uniformie, machając do nich ręką ze szczy tu wąskich schodów. – Zaproszenie mam wam wy słać? Zdezorientowany Pamiętający spojrzał spode łba na dziewczy nę. Ona także wy dawała się skołowana. Niemota ruszy ł pierwszy, wy rwał się z uścisku ojca i podreptał w kierunku wrót Miasta. Ten posterunek różnił się od wszy stkich bary kad, jakie Pamiętający widział w swoim długim ży ciu. Po wejściu na schody trafił do ciasnego kory tarza, który miał około dwudziestu metrów długości. Na szerokość miejsca by ło akurat ty le, by zmieścił się dorosły mężczy zna. W ceglany ch ścianach z obu stron widniała sieć wąskich szczelin i mniejszy ch otworów, zza który ch obrońcy mogli razić wdzierającego się wroga. Na końcu znajdowała się kolejna pły ta pokry ta na całej powierzchni długimi na ponad metr kawałkami prętów zbrojeniowy ch. Ktoś podniósł ją, gdy ty lko się zbliży li. Nic dziwnego, że Dresowie i Pasowie dali sobie spokój ze szturmowaniem Miasta. Takich umocnień ry cerze ortalionu i kibole, nawet gdy by połączy li kiedy ś siły, nie mieli szans sforsować. Czarne Skorpiony też by tutaj poległy, musiał przy znać Pamiętający, przy glądając się uważnie pułapce. Ciągnący się za posterunkiem szeroki tunel tonął w błękitnej poświacie. Neonówki rozpleniły się w nim równie obficie jak po drugiej stronie pogranicza. Sądząc zaś po minach strażników, by ły też miększe, niż sądzili jeszcze przed chwilą. Grubas, który wprowadził uciekinierów na teren Miasta, zatrzy mał się zaraz za przejściem,

czekając na pozostały ch trzech mundurowy ch. Różnił się od nich jednak jak ogień od wody. Tamci wy glądali jak bracia, i to by najmniej nie z powodu noszony ch uniformów. By li wy socy, barczy ści, szczupli w pasie, na głowach mieli hełmy, te prawdziwe, przedwojenne. Ich twarze także niewiele się różniły, przy cięte równo brody podkreślały to wrażenie, podobnie jak ślady po wrzodach, tak powszechne wśród ludzi, którzy musieli często wy chodzić na powierzchnię. Na ich tle niski mężczy zna po pięćdziesiątce, o nalanej twarzy, wy datny ch ustach, świńskich oczkach i wy sokich zakolach, wokół który ch sterczały z rzadka krótko ścięte włoski barwy popiołu, wy glądał jak maskotka. – Macie szczęście, że Tesla chce was widzieć – rzucił, opierając ręce na biodrach i wy pinając jeszcze bardziej opasły kałdun. Wy glądał w tej pozie jak dobry wojak z książki Haszka. Nawet czapkę miał podobną i mundur równie niechlujny. – Inaczej odesłałby m was w diabły, jak wszy stkich inny ch obdartusów. Leziecie do nas jak muchy do gówna, Bóg jeden raczy wiedzieć czemu. – Spójrz w lustro, obesrańcu, może to zrozumiesz – parsknęła Iskra, trzy mająca się odpowiednio daleko od Nauczy ciela. Grubas zmierzy ł ją pogardliwy m spojrzeniem. – Gdy by nie szacunek, jakim darzę naszego profesora, przy chy liłby m się do propozy cji twojego towarzy sza – odparł, po czy m przeniósł wzrok na Pamiętającego. – A ty masz tupet, żeby tu przy chodzić po ty m wszy stkim, co nam zrobiliście – dodał. – To by ło piętnaście lat temu – żachnął się Nauczy ciel. – I co z tego? Ktoś przedawnił wasze zbrodnie? – zakpił strażnik. – Jakoś nie obiło mi się to o uszy … – Poważniejąc, dodał: – Dekret burmistrza, w który m napisano: „każdego schwy tanego oficera Pasów, Dresów i Czarny ch Skorpionów rozstrzelać na miejscu”, nadal obowiązuje. A z tego, co widzę – wskazał na tatuaż – mam przed sobą kogoś w randze kapitana, i to bardzo znanego w ty ch okolicach. Gdy by tamto by dło wiedziało, co kry je się pod bandażami… Pamiętający zerknął groźnie na dziewczy nę, ale ona wy jątkowo ty m razem zmilczała. Ostatnie wy darzenia nauczy ły ją chy ba, że są granice, za które nie warto się posuwać. – Nakry li nas przy Odrze, ale dałem radę. – Właśnie widzę. – Grubas zaśmiał się, spoglądając na zmasakrowaną twarz Niemoty. – Trochę czasu to zajęło… Znaczące spojrzenie Pamiętającego, rzucone w kierunku Iskry, nie uszło uwagi strażnika. – Tak. Ty le dobrego, że i ona dostała za swoje. Nadal człapie jak kaczka. Dziewczy na pry chnęła głośno, próbując stanąć prościej. – Powiedz mi, dziadzia, dlaczego wy, impotentaci, jesteście tacy złośliwi? – rzuciła, patrząc na Nauczy ciela. – Kto jak kto, ale ty to powinnaś wiedzieć najlepiej – odwarknął, rozbawiając mundurowy ch. Chichoczący grubas odwrócił się i ruszy ł w głąb tunelu, zanim nastroszona Iskra zdąży ła ponownie otworzy ć usta, by wy głosić jedną ze swoich szewskich ty rad, naszpikowany ch piętrowy mi przekleństwami i wy my ślny mi epitetami. Ten fakt – i miażdżące spojrzenie

Pamiętającego – zmusiły ją do przełknięcia obelży wy ch słów. Musiały by ć bardzo jadowite i gorzkie, ponieważ dziewczy na aż się skrzy wiła, jakby ją ktoś przy palał rozgrzany m do białości żelazem. – Wy dwaj, za mną – rzucił oddalający się szy bkim krokiem strażnik, wskazując odpoczy wający ch w głębi tuneli rekrutów. – Będziecie eskortować obcy ch. – Obrócił się i machnął ręką. – Ruchy tam, Tesla nie lubi czekać. – Ty, Szwejk! – zawołał za nim jeden z trójki mundurowy ch. – Odprowadzacie ich do profesorka i wracacie. Widzę was tutaj najdalej za pół godziny. – Tak, wiem. Służba nie drużba – mruknął grubas, ale na ty le cicho, by strażnicy go nie usły szeli. – Szwejk? – odezwał się Nauczy ciel, gdy minęli wy ciągający ch proce młodzików i po dotarciu do pierwszego rozwidlenia skręcili w prawo. – Coś nie pasuje? – burknął grubas. – Nie, skąd. To fajny pseudonim. Taki literacki. – Literacki? – zdziwił się strażnik. – A to nie z Haszka? – Z czego? – Nieważne. – Pamiętający odpuścił. – Tak mi się skojarzy ło. – Przed atakiem by łem zwy kły m szwejem, więc pieprzony sędzia specjalnie się nie wy silił – wy jaśnił grubas. Ciesz się, baranie, że nie znasz całej prawdy, pomy ślał Nauczy ciel, nie komentując jego słów. – My ślałem, że jesteś jakimś tutejszy m oficerem, to znaczy kimś ważniejszy m od zwy kły ch strażników – rzucił po chwili. – Pan Jan przy dzielił mnie do tutejszego garnizonu. Robię za łącznika między władzami cy wilny mi a strażą. Pilnuję, żeby tu wszy stko grało, a jak coś jest nie tak, zgłaszam sprawę, gdzie trzeba. Dlatego mnie tak nie lubią. Świat upadł, cywilizacja legła w gruzach, a politrucy przetrwali, pomy ślał ze smutkiem Nauczy ciel. – Pan Jan?… Grubas zerknął przez ramię. Wy dawał się zdziwiony. – Wy tam, za Strefą, całkiem kontakt ze światem straciliście? – zapy tał. – Coś w ty m sty lu – przy znał Pamiętający. – Ostatnia karawana dotarła za Nowy Waty kan jakieś sześć lat temu. – Hm – mruknął strażnik, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie macie lekko, jak widzę. Pan Jan to nasz trzeci burmistrz. Twardy skurwiel, mówię ci, ale dzięki niemu stanęliśmy w końcu na nogi. Uszczelniliśmy granice. Daliśmy popalić by dłu z Fabry cznej… – zamilkł, zdawszy sobie sprawę, że właśnie ma za plecami człowieka zaliczanego do tej grupy, i to w dodatku bardzo groźnego. – Bez urazy. – Ten etap ży cia mam już za sobą – zapewnił go Nauczy ciel.

– Kim jest ten cały cieśla? – Trzy mająca się z ty łu Iskra wy korzy stała moment niezręcznej ciszy, by zadać nurtujące ją py tanie. – Nie cieśla, ty lko Tesla – odparł coraz głośniej dy szący grubas. – To ważna szy cha Miasta. Naukowiec. Złota rączka. Wszy stko wie i wiele umie. – To prawie jak dziadzia – zakpiła dziewczy na.

36

Dotarli do celu po jakichś dziesięciu minutach marszu. Tunel by ł szeroki, prosty, szło się nim jak burzowcem, choć z pewnością nie miał przed wojną takiego przeznaczenia. Pamiętający stracił orientację w terenie już nad Odrą, gdy pobito go do nieprzy tomności i wy niesiono nie wiadomo gdzie. Nie wiedział więc dokładnie, gdzie się teraz znajduje. Mógł jedy nie zgady wać, że przekroczy ł granicę pod jedną z trzech główny ch arterii tej części miasta, ponieważ kanały prowadzące ze wschodu na zachód biegły ty lko pod najważniejszy mi ulicami. Czy by ła to Legnicka, Strzegomska czy Robotnicza, tego nie umiał jednak wy wnioskować. Na tery torium Pasów nie trafił na żadne drogowskazy, a po tej stronie torów wy loty tuneli oznaczano nieczy telny mi dla niego skrótami. Szwejk zatrzy mał się pod studzienką, na wprost sporego napisu BS, i pociągnął kilkakrotnie za cieniutką linkę znikającą gdzieś w górze. Wy glądało na to, że powiadomił kogoś o przy by ciu gości. – Tutaj musimy wy jść na powierzchnię – rzucił – ale spokojna głowa, drzwi będą otwarte, a my mamy do przebiegnięcia ty lko dziesięć metrów, więc maski nie będą wam do niczego potrzebne. Po prostu wstrzy majcie oddech. Mówił prawdę. Gdy pokry wa została otwarta, Nauczy ciel poznał odpowiedzi na dręczące go py tania. Wy starczy ł mu rzut oka, by rozpoznał majaczącą w półmroku walcowatą budowlę. By ł to giganty czny poniemiecki bunkier przeciwlotniczy, stojący ty lko kilka przecznic od skraju Pogorzeliska. Przebiegli pod szeroki portal, za który m znajdowały się dwie pary wielkich drzwi. Otwarty m wejściem dostali się do holu, gdzie urządzono śluzę. Szwejk przekazał ich w ręce kilku brodaczy w stalowoszary ch mundurach, po czy m zniknął bez słowa, jakby dostarczeni przez niego uciekinierzy nie by li ludźmi, ty lko zwy kły mi przesy łkami. Wartownicy zamknęli za nim grube stalowe drzwi, wzmocnione kilkoma warstwami przy spawany ch pły t, i zabezpieczy li je od środka ciężką sztabą. Pamiętający i jego towarzy sze przy glądali się tej krzątaninie pilnowani bacznie przez dwóch uzbrojony ch brodaczy. Kimkolwiek

jest gospodarz tego bunkra, na pewno ma fioła na punkcie bezpieczeństwa, pomy ślał Nauczy ciel, kiedy po dokładnej rewizji poprowadzono go do kręty ch schodów wijący ch się wokół centralnego szy bu walcowatej konstrukcji. Wszy stko tu by ło tak czy ste i bły szczące, jakby wojna nigdy się nie wy darzy ła. Idąc za strażnikiem, minął kilka identy czny ch, tonący ch w półmroku pięter. Wy łączny m źródłem światła by ły tutaj lampy łojowe, rozwieszone w równy ch odstępach na ścianie szy bu. Ledwie widoczne przejścia prowadzące w głąb budowli wy pełniała smolista czerń. Ty lko jeden z poziomów różnił się od pozostały ch – po usunięciu stropu utworzono tam coś na kształt antresoli. Wspinając się po spiralny ch stopniach, Pamiętający sły szał w grobowej ciszy echa kroków i nic więcej, jakby w schronie nie by ło nikogo prócz strażników i eskortowany ch przez nich gości. Brodacz zatrzy mał się dopiero u samego szczy tu schodów i tam przekazał przy by szów swojemu koledze rezy dującemu w dobrze oświetlony m kolisty m holu. Ten raz jeszcze zrewidował całą trójkę i dopiero potem wskazał im jedy ne niezablokowane przejście, które prowadziło do drugiego, szerszego kręgu, wy glądającego jak kolisty kory tarz. Tam właśnie czekał człowiek zwany Teslą. By ł niski i oty ły jak Szwejk, ale o dekadę starszy od niego. Długie, rozkudlone siwe włosy i perkaty nos upodabniały go do wiekowego Einsteina. Okulary w grubej oprawie z jedny m ty lko szkłem nadawały mu nieco kary katuralny wy gląd. Nosił też, jak na prawdziwego mózgowca przy stało, bardzo elegancki strój, który zupełnie nie pasował do nowej rzeczy wistości. Miał na sobie prujący się w kilku miejscach śliwkowy garnitur, niegdy ś białą koszulę i seledy nowy krawat, który ktoś, albo nawet on sam, przy ciął do połowy długości. Na to wszy stko narzucił fartuch, klasy czny, lekarski albo laboratory jny, również noszący ślady długoletniego uży tkowania. – Witam – rzucił zadziwiająco głębokim głosem, wy ciągając rękę do Nauczy ciela, a gdy ten uścisnął jego dłoń, dodał: – Nie spodziewałem się, że zobaczę jeszcze ży wego Skorpiona. – Kilku z nas chodzi wciąż po ty m świecie – oświadczy ł Pamiętający, choć nie miał żadny ch dowodów na poparcie swoich słów. – By ć może, ale w tej dzielnicy rzadziej was się widuje niż niejednorożce. Zmutowane konie rzadko zapuszczały się w głąb miasta. Nawet te najcięższe, rogate, o grubej jak pancerz skórze. Rącze rumaki, jak ich przedwojenni przodkowie, wolały otwarte przestrzenie. I trzy mały się jak najdalej od zniewalającego ich od ty siącleci człowieka. – Czemu zawdzięczamy to zaproszenie? – zapy tał Nauczy ciel, kiedy gospodarz przestał mu się przy patry wać z miną handlarza oceniającego wartość oferowanego mu towaru. – Jakie zaproszenie? – Na granicy mówiono, że chciał nas pan zobaczy ć. Tesla zaśmiał się pod nosem. – A, o to chodzi… Jak by to powiedzieć… Poprosiłem burmistrza, żeby jego ludzie wpuszczali do Miasta ludzi zza Ligi. Ostatnimi czasy mamy bardzo mało informacji o ty m, co dzieje się w bardziej oddalony ch rejonach. Zwłaszcza za Strefą… – Chętnie panu opowiem o wszy stkim – zapewnił go Nauczy ciel.

– Świetnie. Ale, ale… Co ze mnie za gospodarz, nie będziemy przecież rozmawiać w kory tarzu. – Tesla odsunął się, wskazując im pobliskie przejście, za który m paliło się jasne światło. – Zapraszam do mnie. Usiądziemy, zjemy coś, pogadamy. Aniu, wskaż panom drogę, proszę – rzucił w kierunku Iskry. Dziewczy na wściekła się, jakby splunął jej w twarz. – Ania-srania, flinstonie jeden – warknęła. – Patrzcie go, kolejny zbok, któremu przy pominam martwą córeczkę. Nie my śl sobie, purchlaku, że mnie obrócisz, bo… – Morda w kubeł! – ostrzegł ją Pamiętający, widząc szok na twarzy naukowca. – Proszę jej wy baczy ć, profesorze. Głupia jest jak but, no i wiele przeszła ostatnio. – Oczy wiście – przy taknął pośpiesznie Tesla. – Zachodźcie, proszę. Gdy ruszy ł przodem, dziewczy na zrównała się z Nauczy cielem. – Ty, dziadzia, ile to coś może mieć lat? – zapy tała szeptem. – Dużo – odparł. – Ale ile? – Na moje oko ponad sześćdziesiąt, może nawet siedemdziesiąt. – Niemożliwe – jęknęła. – Ty le to ludzie naprawdę nie ży ją. *** W ostatnim, zewnętrzny m kręgu, podzielony m na kilka pomieszczeń, mieściło się laboratorium i mieszkanie Tesli. Stary profesor urządził się dość skromnie, zajmując jeden z segmentów. Miał tu niewielką sy pialnię, oddzieloną dwiema szafami od salonu, i coś na kształt aneksu kuchennego. Co ciekawe, nigdzie nie by ło widać łazienki, ale gdy Pamiętający o to zapy tał, naukowiec wy jaśnił mu naty chmiast, że woli załatwiać potrzeby tam, gdzie robiono to przed wojną. Urządził więc sobie prawdziwą toaletę po drugiej stronie okręgu, całkiem spry tnie rozwiązując kwestie techniczne. Tam też miał pry sznic z prawdziwą, choć nieco pordzewiałą deszczownicą, a nawet niewielką wannę. Gości najbardziej jednak dziwiło elektry czne oświetlenie. Mrok tego segmentu rozjaśniało kilkanaście rozwieszony ch na ścianach i sufitach LED-owy ch lamp. Gdyby nie brak okien, można by poczuć się tutaj jak w normalnym przedwojennym domu, uznał w duchu Nauczy ciel, ale zaraz odrzucił tę my śl. Za dobrze pamiętał tamte czasy, by ulec iluzji. Tesla ży ł jak bóg, zwłaszcza w porównaniu z resztą ocalony ch, którzy gnieździli się w enklawach północnego wschodu, ale do przedwojenny ch – nawet średnich – standardów wiele mu jeszcze brakowało. – Elektry czność? – zapy tał z niedowierzaniem, siadając na wskazany m mu miejscu. – Prąd, bieżąca woda, mam tu wszy stko, czego mi trzeba – pochwalił się naukowiec, wy ciągając z rozklekotanej pożółkłej lodówki półmisek krojonego na plastry mięsa, przy czy m nie by ły to z pewnością tuszki szczurów. – Jest pan przy padkiem lekarzem? – zainteresował się Pamiętający, zerkając na osowiałego

Niemotę. Twarz chłopaka wy glądała okropnie. Oprawcy wy bili mu kilka zębów, złamali nos, a może i szczękę. Krzy wił się za każdy m razem, gdy próbował przełknąć ślinę. Sińce na jego twarzy obrzmiały z czasem i pociemniały. Mniej opuchnięte oko przy my kał, jakby usy piał na siedząco. Ty le dobrego, że Messi zgodził się na opatrzenie najgłębszy ch nacięć na jego ramionach i torsie. – Niestety nie – odparł Tesla, człapiąc w kierunku aneksu – ale znam dobrego doktora. Najmłodszy może nie jest, ale jak to mówią, stara szkoła najlepsza. – Czy mógłby pan… – zaczął Nauczy ciel. – Już to zrobiłem – przerwał mu naukowiec. – Nie rozumiem. – Wezwałem go. – Kiedy ? – Jak ty lko otrzy małem wiadomość – uśmiechnął się, widząc zaskoczenie na twarzy Pamiętającego. – Mamy tutaj całkiem sprawny sy stem komunikacji z granicą. Heliografy, sy gnały dy mne, ogniska i inne cuda. Niektóre są ściśle tajne, więc sza. Nie chcemy chy ba, żeby Pan Jan skrócił nas o głowy. – A krótkofalówki macie? – zapy tał nagle gość, przy pomniawszy sobie po raz kolejny dziwne dźwięki, jakie usły szał w Ślepy m Torze. – Nie. Ostatnia padła kilka lat temu. Wiele by m dał za działający nadajnik. – Tesla mówił to wszy stko, krzątając się zawzięcie. – Niestety po dwudziestu latach, przy ty m co dzieje się na powierzchni, nie ma już szans na zdoby cie odpowiednich części. A szkoda… – dodał z wy raźny m smutkiem. – Dlaczego? Tesla spojrzał na stojący zegar, klasy czny mechaniczny czasomierz na ciężarki. – Pokażę panu za kwadrans, ale najpierw coś zjemy i porozmawiamy. Jestem ciekaw świata bardziej niż pan tego miejsca. – A co z lekarzem? – Nauczy ciel wrócił do poprzedniego tematu. – Mój sy n cierpi. – Doktor przy jdzie najszy bciej, jak się da. Ale proszę nie robić sobie wielkich nadziei. Leki są od prawie dwudziestu lat przeterminowane, więc strach je brać, a większość ziółek zy skała ostatnimi czasy nowe właściwości albo zamieniła się w krwiożercze bestie. – Tesla uśmiechnął się, ale raczej melancholijnie. – Nowa medy cy na to kupa śmiechu, nie nauka. – Lepsze to niż nic… – wtrąciła Iskra, obserwująca uważnie poczy nania naukowca. Ty mczasem gospodarz najspokojniej w świecie szy kował im jedzenie. Woda zaczy nała się właśnie gotować na stary m, ale pięknie wy glądający m żeliwny m piecy ku. – Może i tak, Aniu – mruknął zamy ślony Tesla. – Może i tak. – Dlaczego on mnie tak nazy wa? – szepnęła dziewczy na, nachy lając się do Pamiętającego. – Jego py taj, nie mnie. Skrzy wiła się, jakby uraził ją tą odpowiedzią. A co miał powiedzieć? Dwadzieścia lat ży cia

w ruinach mogły przy prawić o utratę zmy słów każdego. Nawet kogoś pławiącego się w luksusach, które oferował ten bunkier. Znienacka Nauczy ciel poczuł niepokój. Nigdy nie sły szał o ty m miejscu, a przecież Wrocław powinien huczeć od pogłosek o szalony m naukowcu i jego wy pasionej siedzibie. Kupcy z największą ochotą dzielili się posiadaną wiedzą, a o ty m, o czy m nie wiedzieli na pewno, mówili jeszcze chętniej. Mimo to żaden z nich nie zająknął się nawet o ty m bunkrze i jego lokatorze. – Długo pan tu mieszka? – zapy tał tknięty ostatnią my ślą. Tesla wy prostował plecy. Pomachał chochelką, którą mieszał gotujący się wy war, jakby pomagało mu to w liczeniu. – Pięć lat i cztery miesiące – odparł niezby t pewny m głosem. – Jak ten czas leci… To by tłumaczy ło, dlaczego żaden kupiec nie wspomniał o bunkrze. – A co pan robił wcześniej? – Widzę, poruczniku, że to ja będę dzisiaj przesłuchiwany. – Tesla zaśmiał się nerwowo. Pamiętający zeszty wniał. – Dziadzia by ł kapitanem u Skorpionów, ty spleśniały szarikowy bobku – parsknęła Iskra. – Wy strugali mu to na ty m głupim ry ju, żeby nie zapomniał, jak denominacja go na starość dopadnie. – Przepraszam pana kapitana. Tak dawno nie miałem do czy nienia z waszy mi tatuażami, że sporo zapomniałem, jak widać. Nauczy ciel uśmiechnął się wy muszenie. Jego niepokój jeszcze wzrósł. – Nie ma sprawy. Porucznikiem też by łem, przed wojną. – No to niewiele się pomy liłem – mruknął nadal speszony Tesla. Chyba nie lubi być przyłapywany na błędach. To akurat Nauczy ciel by ł w stanie zrozumieć. – Czujesz? – zapy tała szeptem dziewczy na, przeły kając ślinę. Skinął głową. Zapach gotowanego mięsa drażnił i jego kubki smakowe. – No, jeszcze moment i posiłek będzie gotowy – oznajmił naukowiec, jakby ich usły szał. Zostawił kociołek w spokoju i podszedł do masy wnego kredensu, by wy jąć z niego talerze. Piękne, fajansowe, i w dodatku całe. Panisko pełną gębą, pomy ślał z zazdrością Pamiętający. Ostatni raz jadł z czegoś takiego niedługo po Ataku, w jedny m z kanałów Szariczego… wróć, wtedy jeszcze Psiego Pola. Garkuchnię w główny m kanale prowadziły dwie siostry bliźniaczki, dwujajowe, bo za nic do siebie niepodobne. Dobrze karmiły, umiały wy czarować coś smacznego nawet z mało jadalny ch resztek. Niestety obie by ły poważnie chore. Jedna spuchła którejś nocy, jakby ktoś wtłoczy ł w nią całą beczkę wody. Umarła, zanim zdołano ściągnąć najbliższego lekarza. Druga zniknęła kilka dni później, ludzie mówili, że wy szła na powierzchnię i powiesiła się w jednej z pobliskich kamienic. Tam, na przedmieściach, fala uderzeniowa nie narobiła tak wielkich szkód jak tutaj, w centrum, ale to wcale nie polepszy ło poziomu ży cia ocalony ch. Ci, którzy wy brali powrót do własny ch domów, pomarli wkrótce jak muchy od wszechobecnego opadu radioakty wnego. Nieliczni szczęśliwcy, którzy schronili się w kanałach, przetrwali dłużej, dużo dłużej, ale pierwsi przegrali

walkę najpierw z mutantami, a potem sami z sobą. To stamtąd, z enklaw Szariczego Pola, rozpełzła się zaraza lektery zmu. Obok talerzy pojawiły się sztućce, ciężkie, srebrne, bogato zdobione. Pamiętający nie miał czasu przy jrzeć im się dokładnie, bo gospodarz już stawiał przed nim kociołek ze smakowicie pachnący m gulaszem. Każdemu nalał po dwie chochelki, z ty m że Niemocie dał samego wy waru. Skombinował też szklaną rurkę, jedną z takich, jakich uży wało się w laboratoriach. – Pan mu to pewnie lepiej wy tłumaczy – powiedział, podając ją Nauczy cielowi, a gdy ten podjął próbę nakarmienia sy na, dodał jeszcze: – Sugerowałby m poczekać. Niech jedzenie przesty gnie. Chłodne będzie może mniej smaczne, ale w jego stanie na pewno łatwiejsze do przełknięcia. – Rozumiem. Pamiętający wy jaśnił czekającemu z otwarty mi ustami Niemocie, że musi jeszcze chwilę poczekać. Gorące, zamigał. Parzy. Bardzo. – Kto mu to zrobił? – zapy tał Tesla, gdy Nauczy ciel wrócił na swoje miejsce. Iskra spojrzała na nich by kiem. Pry chnąwszy, wpakowała do ust kolejną ły żkę gulaszu. – Wpadliśmy w ręce Pasów – odparł Pamiętający, sięgając po ły żkę. – Zwierzęta, nie ludzie… – Naukowiec pokręcił głową. Zapach rozgotowanego mięsa uświadomił Nauczy cielowi, jak bardzo jest głodny. Po pierwszy m ły ku rozdziawił szeroko usta. – Boże! – zawołał. – To jest słone! – Nie lubi pan? – zdziwił się Tesla. – Człowieku, od stu lat nie jadłem przy prawionego mięsa! – Pamiętający pochy lił się nad talerzem i zaczął obracać ły żką jak szalony. – Skąd ma pan sól? – Trzeba sobie radzić, jak mawiał baca, zawiązując buta dżdżownicą – rzucił naukowiec, uśmiechając się zagadkowo. – A wracając do tematu: nie, nie mam już soli. Skończy ła się lata temu, ale od czego głowa na karku i spora biblioteka. – Wskazał ręką na podłogę, zapewne mając na my śli niższe piętra. – Nasi przodkowie znali kilka sposobów na dosmaczenie surowego mięsa, wy korzy stałem jeden z nich. – Jaki? – zapy tała Iskra. – Nie chcesz tego wiedzieć, dziecko, uwierz mi – rzucił Tesla, poważniejąc. – Jemy prażone karaluchy, zagry zamy szczury larwami, wątpię, aby coś mogło nam obrzy dzić ten posiłek – zapewnił go Nauczy ciel. – Pot – rzucił zwięźle naukowiec. – Pot? – Pamiętający spojrzał na niego dziwnie. – Tak. Najzwy klejszy w świecie pot. Wy czy tałem w jakiejś książce, że na wschodzie Europy, jeszcze w czasach wikingów, wy prawiający się w step żołnierze kładli pod siodła plastry surowego mięsa. Po kilku godzinach galopu żarcie przesiąkało potem wierzchowców i nabierało zupełnie innego smaku.

– Problem w ty m – zauważy ł Nauczy ciel, zanim przełknął kolejną ły żkę wy waru – że dzisiaj nie ma już koni, a wy dzieliny większości mutantów grasujący ch po powierzchni są trujące. – Dlatego wy brałem ludzi. Iskra skrzy wiła się, jakby połknęła całą cy try nę. – Jefteś Leftery tą? – wy bełkotała, bojąc się przełknąć to, co napchała do ust. – Ależ skąd. – Tesla wy ciągnął przed siebie ręce w obronny m geście. – Nie jestem barbarzy ńcą, jak ci kanibale z przedmieść. Nie podałem wam ludziny. To zwy kły gulasz z szarika. A co do przy praw… Płacę kobietom z pobliskich siedlisk za noszenie płatów mięsa pod ubraniem. Ty lko na plecach – dodał pośpiesznie, widząc, że Pamiętający czerwienieje na twarzy. – A wy bieram do tego wy łącznie młode i zdrowe. Naprawdę. Każę je też porządnie wy szorować, tutaj, w mojej łazience. – Pot – mruknął Nauczy ciel, spoglądając w talerz. Zaraz też zerknął w kierunku dziewczy ny. – Od dzisiaj kąpiesz się regularnie, dzidzia. – Po moim trupie, durny oblechu! – żachnęła się, robiąc urażoną minę. – Martwa raczej się nie spocisz – zażartował Pamiętający, wracając do pałaszowania gulaszu. Jadał larwy, wy kopy wane prosto z ziemi. Zdarzy ło mu się nawet zeżreć glutowate wnętrzności kolcowęża, i to na surowo. Odrobina potu, nawet ludzkiego, z pewnością mu nie zaszkodzi. Dość się nały kał własnego.

37

Doktor okazał się równie wiekowy jak Tesla. By ł od niego jednak wy ższy – i to o dwie głowy – oraz chudszy. Mówili na niego Znachor, ale nie wy dawał się ty m zniesmaczony. Pewnie przy wy kł już do nowego miana, jak większość ocalony ch. Za młodu musiał by ć wy sportowany m człowiekiem o atlety cznej sy lwetce, ale wiek i spartański try b ży cia zdąży ły go przy giąć do ziemi. Garbił się mocno, przez co w pierwszej chwili sprawiał wrażenie niższego, niż by ł w rzeczy wistości. Co ciekawe, nie nosił okularów. Gdy badał Niemotę, jego błękitne, głęboko osadzone oczy kry ły się w cieniu krzaczasty ch brwi. – Paskudna sprawa – mruknął, kończąc wstępne oględziny – ale zrobię, co mogę, by mu ulży ć w cierpieniu. – Ambulatorium jest do twojej dy spozy cji – zapewnił gospodarz. – A co z nimi? – Znachor wskazał Iskrę i Pamiętającego. – Też wy glądają nieciekawie. – Przy prowadzę ich, jak skończy sz opatry wać chłopaka. – Wolałby m zostać z sy nem – wtrącił Nauczy ciel. – Jego ułomność nie pozwala… – Proszę się nie obawiać. – Doktor położy ł mu dłoń na ramieniu. – Znam migowy. Moja żona by ła głuchoniema od urodzenia. Uśmiechnął się, odwrócił i wy konał serię skomplikowany ch gestów. Niemota przy glądał mu się z umiarkowany m zainteresowaniem, ale nie reagował. – Ciekawe. – Znachor zerknął na Pamiętającego. – Tam, gdzie się wy chowy wał, nie by ło nikogo, kto znałby języ k migowy – pośpieszy ł z wy jaśnieniem Nauczy ciel. – Nie udało mi się też trafić na żaden podręcznik, dlatego opracowaliśmy własny sy stem porozumiewania się. – Ale nauczy ł go pan czy tać z ruchu warg? – upewnił się Znachor. – Tak. Ty m razem próba komunikacji zakończy ła się połowiczny m sukcesem. Chłopak zrozumiał wy powiedź lekarza, ale w drugą stronę by ło gorzej.

– Może jednak będzie lepiej, jeśli pójdę z wami – ponowił propozy cję Nauczy ciel, po ty m jak już przetłumaczy ł odpowiedź sy na. Lekarz spojrzał py tająco na gospodarza. – Zróbmy tak – rzucił Tesla po krótkim zastanowieniu. – Proszę powiedzieć sy nowi, żeby poszedł do łazienki. Niech się porządnie wy kąpie. To potrwa chwilę, a my w ty m czasie dokończy my rozmowę. Ania może z nim zostać, jeśli pan chce. – Czy to nie może poczekać? – zapy tał Pamiętający, dając znak Iskrze, by darowała sobie komentarz. Naukowiec skrzy wił się, potem zerknął na zegar. – Proszę mi wierzy ć, że nie. Chcę panu pokazać coś naprawdę ciekawego. Coś, co zacznie się równo za trzy i pół minuty. Nauczy ciel podszedł do Niemoty. – Idź z ty m panem – powiedział, wy raźnie akcentując każde słowo. – To lekarz. Nie, nie taki jak nasz, ty lko prawdziwy. Pamiętasz pana Hausa? Tego kulawego, który badał cię, gdy by łeś jeszcze dzieckiem? Super. To jest ktoś taki jak on. Najpierw jednak musisz dobrze się umy ć. Pewnie zaboli, ale uwierz mi, musisz to zrobić. Tak, ja zaraz przy jdę, ty lko porozmawiam z ty m panem, który nas nakarmił. – Chciał pogłaskać Niemotę po głowie, ale cofnął rękę, widząc jego reakcję. Nie chciał potęgować cierpień sy na. Wy szli na kory tarz razem, tam Znachor poprowadził kulejącego chłopaka w jedny m kierunku, a Tesla wskazał jego ojcu przeciwny. Iskra wahała się przez moment, nie mogąc zdecy dować, czy lepiej skorzy stać z prawdziwej łazienki, czy pójść z Pamiętający m i zobaczy ć coś niezwy kłego. Naukowiec wy brał za nią. – Sio! – pogonił ją. – Ciebie to, co mam do pokazania, z pewnością nie zainteresuje. Nauczy ciel zdziwił się, ponieważ usłuchała od razu, nie komentując nawet jedny m słowem protekcjonalnego zachowania sędziwego profesora. Wzruszy ła ty lko ramionami, obróciła się na pięcie i pomaszerowała dziarskim krokiem w stronę łazienki i znajdującego się tuż obok ambulatorium. Warsztat, do którego Tesla zaprowadził Pamiętającego, mieścił się tuż obok jego mieszkania. By ł to segment podobnej wielkości, prowadziły do niego także trzy wąskie przejścia, z który ch dwa boczne zastawiono gruby mi pły tami. W środku przy każdej ścianie stały wy sokie regały, wy pełnione rozbebeszony mi komputerami, telewizorami i radiami. Kolejne stosy elektronicznego złomu zalegały na rozstawiony ch w centralnej części pomieszczenia stołach. Profesor pracował zazwy czaj przy spory m biurku wciśnięty m między dwie szafy pancerne przy krótszej, poprzecznej ścianie po prawej stronie od wejścia. By ło to chy ba jedy ne miejsce, prócz podłogi, na który m dało się coś położy ć. – Całe lata gromadziłem te skarby – rzucił Tesla, maszerując w stronę dobrze oświetlonego blatu, na który m pod szmatką leżało coś płaskiego – choć to w sumie bezuży teczny złom. Nie sposób dzisiaj znaleźć sprzętu, którego nie zniszczy ł impuls elektromagnety czny. – Daleko na przedmieściach… – zaczął Nauczy ciel.

– Tak – mruknął profesor. – Daleko na przedmieściach może coś i jest, ale kto zary zy kuje ży cie, żeby tam dojść? – Ja na pewno nie – zgodził się z nim Pamiętający, gdy zatrzy mali się przy biurku. – Już prawie czas – oznajmił Tesla, podnosząc szmatkę i odkry wając trudne do rozpoznania urządzenie. Pozbawione obudowy, złożone z kilku obwodów drukowany ch, które połączono całą masą przewodów, wy glądało jak kupka przy padkowy ch części. Po bliższy m przy jrzeniu się Pamiętający zauważy ł kilka potencjometrów i kable biegnące do umieszczony ch na szafach głośników. – Czy to radiostacja? – zapy tał zdumiony. – W pewny m sensie – odparł profesor, wciskając jakiś klawisz. Z głośników popły nął głośny szum. – To niestety ty lko odbiornik. A szkoda – dodał z autenty czny m żalem. – Dlaczego? – Proszę słuchać. Przez chwilę nic się nie działo, a potem… Potem rozległo się kilka głośniejszy ch trzasków i usły szeli głos. Zniekształcony, zanikający momentami, ale czy telny. Ktoś nadawał, lecz nie po polsku. – Rosjanie? – wy szeptał Pamiętający. – Rosjanie – potwierdził profesor, wciąż dostrajając odbiornik. Kolejne słowa pły nęły w eter, wy powiadane nerwowo, ury wanie. Większość brzmiała znajomo, choć mogło to by ć złudne podobieństwo. – Co on mówi? – Nadaje z Moskwy. Wy wołuje inne miasta. Codziennie o tej samej porze. Wy jaśniło się, skąd Tesla wiedział, kiedy włączy ć odbiornik. – Niesamowite – emocjonował się Nauczy ciel. – Oni tam mieli metro, całkiem nieźle rozbudowane, z tego co pamiętam. Tam przetrwali, jak my w kanałach. A do tego nadal mają sprzęt i infrastrukturę. – Zamilkł, kiedy nadający znacznie bardziej zdenerwowany m głosem wy powiedział kolejne zdanie. – Co to znaczy ? – Chwileczkę… – Profesor uniósł palec, wy słuchał komunikatu do samego końca i przetłumaczy ł: – „Czy wy ście tam wszy scy wy marli”… Coś w ten deseń. – Ktoś mu kiedy ś odpowiedział? – Z tego, co wiem, nikt. Dlatego jest coraz bardziej nerwowy i przy bity. – A pan nie może czegoś zmajstrować, żeby dać mu znać o nas? – Pamiętający wskazał otaczające ich stosy rozbebeszony ch komputerów, – Gdy by m mógł, toby m mu już dawno odpowiedział – odparł Tesla. – Mimo że to Rosjanin. – Serio? – Słucham? – Stary porządek upadł dwadzieścia lat temu, a pan nadal nie ufa Ruskim? Profesor poprawił nerwowo okulary.

– W sumie to ma pan rację, kapitanie. Teraz jesteśmy co najwy żej wrocławianami, a on moskwianinem. Naszy ch państw już nie ma i nic nie wskazuje na to, by śmy mogli je kiedy ś odbudować. Ale… – zastanawiał się przez chwilę. – Rozmawiałem jakiś czas temu z Panem Janem. Py tałem, czy powinniśmy ujawnić informację o odbierany ch komunikatach. Jego doradcy by li na nie. Jednogłośnie. Jemu chy ba też nie spodobał się ten pomy sł. – Dlaczego? W ludzi wstąpi nowy duch, jeśli dowiedzą się, że ży cie przetrwało. Że jest gdzieś miejsce, w który m nadal istnieje szansa na odbudowanie cy wilizacji. – Tak pan sądzi? – A pan uważa inaczej? – Niestety tak – odpowiedział naukowiec. – Odbieramy coraz bardziej nerwowe transmisje nadawane przez jednego człowieka. Nikt mu nie odpowiada. Widzi pan w ty m coś pozy ty wnego? Nauczy ciel otworzy ł usta, jakby zamierzał potaknąć, ale z jego krtani nie wy doby ł się nawet jeden dźwięk. Nie pomy ślał o ty m aspekcie sprawy. Dla ludzi staczający ch się coraz niżej i przegry wający ch kolejne bitwy z naturą informacja o ty m, że istnieje gdzieś samotny radioamator, któremu nie udało się nawiązać kontaktu z żadny m wielkim miastem, mogła by ć kolejny m, a kto wie, czy nie ostatnim gwoździem do trumny, grzebiący m na dobre wszy stkie nadzieje. – Gdy by śmy mieli więcej takich ludzi jak pan… – odezwał się po długim milczeniu. – Nawet stu geniuszy nie wy my śli sposobu na pokonanie nowego ekosy stemu. – Tesla roześmiał się, gdy zrozumiał, jak to zabrzmiało. – Nie mam się by najmniej za człowieka genialnego, co to, to nie. Ot, zwy kły inteligent. Naukowiec. Przed wojną pracowałem na uniwersy tecie. By łem doktorem, nawet nie habilitowany m. Profesorem nazwali mnie ci prostacy – wskazał głową na łukowatą ścianę, czy li na Miasto. – Dla nich zwy kły magister jest kimś w rodzaju Einsteina. – Coś wiem na ten temat – przy znał Pamiętający, opierając się biodrem o jedną z pancerny ch szaf. Rosjanin właśnie umilkł, kolejne trzaski oznajmiły, że odłączy ł aparaturę. – W swojej enklawie prowadziłem szkołę, dlatego nazwano mnie Nauczy cielem. – Wy dawało mi się, że jest pan żołnierzem… – By łem. Cztery lata służby w jednostkach specjalny ch. Potem przeszedłem do sektora pry watnego. Przed Atakiem pracowałem w agencji chroniącej polity ków i celebry tów. – Imponujące. Skąd więc inklinacje do nauczania, jeśli wolno zapy tać? – Tesla wy łączy ł i nakry ł ponownie odbiornik. Dbał o sprzęt jak o własne dziecko. Nic dziwnego, to mogło by ć ostatnie działające radio na zachód od Dniepru. – Powiedzmy, że nie jestem idiotą. Zauważy łem, że wszy stko wokół się sy pie, i postanowiłem coś z ty m zrobić, jak ten moskwianin – celowo uży ł określenia przy wołanego chwilę temu przez naukowca. – Poświęciłem temu osiemnaście lat. Dwa pokolenia mieszkańców enklawy przewinęły się przez moją szkołę. Uczy łem w niej pisać, czy tać, liczy ć i walczy ć. Zdolniejszy m wy kładałem też podstawy medy cy ny, historii, geografii i chemii. Wpajałem dzieciakom wiedzę

ogólną, jednocześnie kładąc im do głów, co mają robić, żeby przeży ć. I wie pan, jak mi podziękowano? – Domy ślam się – odparł Tesla. – Został pan zwolniony w try bie naty chmiastowy m, jeśli dobrze rozumiem? – Łagodnie rzecz ujmując. – Tak… – Naukowiec zdjął okulary, by przetrzeć szkło. – Proszę tego nie brać do siebie, ale dzisiaj nie ma już popy tu na naukę. – Przecież wiedza to podstawa – obruszy ł się Pamiętający. – Pan to wie, ja to wiem, ale dla całej reszty ocalony ch nie jest to już takie oczy wiste. – Nie rozumiem… – To trudne do pojęcia, wiem, ale tak jest. Proszę mi powiedzieć, po co ludziom zamieszkujący m kanały wiedza o historii, geografii albo literaturze? Gdzie mogą z niej skorzy stać? – Pan żartuje. – Nie. Mówię poważnie. Jeśli pan się nad ty m zastanowi, sam pan dojdzie do podobnego wniosku. To jest złe, obaj o ty m wiemy, ale nieuniknione… niestety. Świata opisy wanego w książkach, które daje pan dzieciakom do czy tania, już nie ma i nigdy nie będzie. Medy cy na? Na co komu jej podstawy, skoro ostatnie lekarstwa zuży liśmy piętnaście lat temu, a jeśli znajdzie pan gdzieś na powierzchni pominięte przez zbieraczy tabletki, to prędzej się pan nimi zatruje, niż uzdrowi. Albo inny przy kład: zdiagnozuje pan prawidłowo zapalenie woreczka żółciowego i co dalej? Pacjent i tak umrze, jeśli już doszło do zapalenia. Tak… Zdecy dowana większość posiadanej przez nas wiedzy stała się bezuży teczna – zaakcentował ostatnie słowo. – A co z historią? Bez niej przestaniemy by ć… – Kim? – wpadł mu w słowo Tesla. – Ludźmi? – Polakami. – Wy baczy pan, ale chy ba rozmawialiśmy o ty m przed momentem. Wczoraj zostaliśmy zredukowani do miana wrocławian. Dzisiaj jesteśmy oby watelami Wolny ch Enklaw, Ligi, Nowego Waty kanu. A co będzie jutro? Historia to wielki spis cy wilizacji, które upadły i nigdy już się nie podźwignęły. To pasjonująca opowieść o ludziach, którzy tak długo pragnęli samozagłady, aż do niej w końcu doprowadzili. – Mówi pan jak… – Jak bezstronny naukowiec, który widzi rzeczy takimi, jakie są. Bez kolory zowania i idealizowania. Jak już wspomniałem, wcale mi się to nie podoba, ale rozumiem, co jest przy czy ną, a co skutkiem, i niestety nie dostrzegam żadny ch szans na powstrzy manie tego rozkładu. – Wie pan co? – Pamiętający oderwał się od szafy. – Idąc tutaj, miałem sporo czasu na przemy ślenia. W ty m, co pan mówi, jest wiele racji, ale ja wy ciągam z przedstawiany ch przez pana faktów odmienne wnioski i nadal widzę wielki sens w krzewieniu wiedzy. – Nie zrozumieliśmy się, poruczniku… przepraszam, kapitanie. Ja nie powiedziałem, że

powinniśmy zapomnieć o wszy stkim, co by ło. O, nie. Wiedzę trzeba zachować, ale tak, jak zrobiono to po upadku Cesarstwa Rzy mskiego. W tak zwany ch wiekach średnich. Nie popieram ty lko idei krzewienia jej wśród pospólstwa. Powinna by ć kulty wowana w zamknięty ch ośrodkach, gdzie nauki pobierać będą wy brani, najlepsi z najlepszy ch. Wy łącznie w ten sposób nie zaprzepaścimy dorobku naszy ch przodków. Ilu z pańskich uczniów zacy tuje dzisiaj sły nne wersy z Pana Tadeusza? – Kilku na pewno. – A ilu je zrozumie? Nauczy ciel nie odpowiedział. Profesor przedstawiał najczarniejszy scenariusz, ale w jedny m miał rację. Z roku na rok by ło gorzej. Niechęć do nauki narastała. Opór także. I to zarówno ze strony rodziców, jak i samy ch uczniów. Dlaczego? Teraz, gdy Pamiętający usły szał tak ostro wy arty kułowane tezy, dotarło do niego, że dziewięćdziesiąt procent wiedzy, którą pakował dzieciakom do głów, nigdy nie znajdzie zastosowania. Im dzisiaj wy starczy nauka podstaw czy tania i pisania, niektóry m może jeszcze liczenia. Cała reszta tego, co wpajał im latami, jest ty lko zbędny m balastem, którego pozbędą się najszy bciej jak to ty lko możliwe. Co z tego, że nie będą umieli wy rażać się poprawnie – przed wojną by ło z ty m niewiele lepiej, a świat jakoś trwał. Całą geografię można by ło dzisiaj zawęzić do planu własnego miasta. Nikomu nie udało się i nie uda opuścić jego granic. Po co więc wiedza, jak wy glądają odległe konty nenty, skoro nie można zobaczy ć na własne oczy dalszy ch przedmieść? Po co świadomość, że ktoś cierpi na jedną z ty siąca znany ch chorób, skoro nie można mu ulży ć w cierpieniu? Tak naprawdę po stokroć ważniejsza by ła dziś szkoła ży cia. Dłużej poży je ten, kto umie lepiej władać maczetą i procą, a nie ten, kto cy tuje z pamięci daty największy ch bitew i nazwiska najwy bitniejszy ch generałów. W ty m okrutny m świecie przetrwają ci, którzy robią prostsze strzały i celniej nimi strzelają. Później umrze człowiek wiedzący, jak prawidłowo filtrować wodę. Jeśli zajdzie taka potrzeba, rzemieślnicy przy uczą swoich sy nów i córki, do czego nie będzie im potrzebna wielka biegłość w czy taniu i pisaniu – aczkolwiek umiejętności te z pewnością w niczy m by nie przeszkadzały. Nikt nie zauważy, że szkoły, takie jak ta, którą prowadził przez osiemnaście lat, znikną z tuneli enklaw. I nikt nie będzie za nimi tęsknił. – Ty m razem nie będzie żadnego renesansu – mruknął, zdając sobie sprawę, że stoi na przegranej pozy cji. – Mutanty zrobią nam z dupy jesień średniowiecza… i tak się to skończy. – Obrazowo pan to przedstawił i dosadnie, ale obawiam się, że bardzo prawdziwie – pokiwał głową Tesla. – Nie wiem, czy … Zamilkł, gdy zobaczy ł zaglądającą do warsztatu Iskrę. – Dziadzia – odezwała się, szczerząc zęby. – Ruchy na sprzęcie. Doktor powiedział, że teraz twoja kolej. Nauczy ciel spojrzał na nią uważniej. Wy glądała inaczej. Czy ściej.

Więcej na: www.ebook4all.pl

38

Opatrzenie ran i zszy cie ty ch najgorszy ch zajęło lekarzowi prawie pół godziny. W ty m czasie Niemota zdąży ł zasnąć. Leżał zwinięty w kłębek, tuląc się do miękkiej poduszki tą częścią twarzy, która by ła mniej opuchnięta. Nauczy ciel znosił w milczeniu katusze, przy glądając się uważnie sy nowi i przeklinając w my ślach kowala, przez którego musiał opuścić biedną, ale przy najmniej spokojną enklawę. Gdy by nie Stannis i jego spiski, chłopak nie przeży łby ty lu potworności. Jego ojcu przed oczami przemknęły wspomnienia cieniaka pochłaniającego szarika, podnoszącej się studzienki na placu, blasku słońca wdzierającego się do pękającej rury … – I już po krzy ku. – Słowa wy powiedziane przez Znachora wy rwały go z zamy ślenia. – Dziękuję – bąknął, wstając z leżanki. Dbał o higienę osobistą, na ty le, na ile to by ło możliwe w kanałach, ale tak czy sty dawno nie by ł. Tesla pozwolił mu się nacieszy ć pry sznicem, nie poganiał, nie marudził, że Pamiętający marnuje cenną wodę. Z drugiej strony naukowiec nie musiał jej oszczędzać. Niemcy zadbali o to, by przebić się do wód artezy jskich, a on skorzy stał z istniejącej od ponad stu lat infrastruktury, ulepszy ł ją nieco i połączy ł pobliską studnię z pompą i filtrami, dzięki który m mógł się pławić w niedostępny ch inny m luksusach. – Czuję się teraz jak Czy sty – oświadczy ł Nauczy ciel, nakładając podarowaną mu przez naukowca, mocno podniszczoną koszulkę. – Ale nie wy gląda pan na jednego z nich – stwierdził z rozbawieniem lekarz. Pamiętający rzucił mu szy bkie spojrzenie. – Widział pan ich kiedy ś? – zapy tał. – Kogo? – Czy sty ch. Znachor odłoży ł my te w miednicy narzędzia. – Skąd przy puszczenie, że miałem ku temu okazję? – zapy tał już bez wesołości w głosie.

Skąd ten nagły niepokój? – Powiedział pan, że nie wy glądam na jednego z nich. – No… – Lekarz gorączkowo próbował zebrać my śli. Zaczął się też mocniej pocić. – To by ła taka luźna uwaga, szanowny panie. Zwy kły żart. Wziął pan moje słowa na serio? – Zapy tałem ty lko. – Czy ści to miejska legenda, jak te wszy stkie gadania o nieskażonej ziemi, sieci nieznany ch nikomu tuneli i podziemny m mieście. Sły szał pan te ruskie komunikaty ? – Tak, profesor pokazał mi swój odbiornik. – No to wie pan, jak naprawdę przedstawia się sy tuacja. Pamiętający przy taknął. Cisza w eterze. Moskiewski krótkofalowiec nadaremno wy wołujący swoich rodaków i ludzi z drugiego końca świata. Szum statiku jako jedy na odpowiedź. Atak zakończy ł pewien etap rozwoju ludzkości, kto wie, czy nie ostatni. – Niestety, ale… W wejściu pojawił się Tesla. W rękach trzy mał tackę z niewielką filiżanką. Porcelanowe naczy nie nie miało widoczny ch wy szczerbień, co samo w sobie by ło interesujące, ale znacznie ciekawsza wy dawała się jego zawartość. – Widzę, że jesteśmy już po zabiegu – zagaił naukowiec, przery wając rozmowę. – Za każdy m razem, gdy wzy wasz mnie do gości – odezwał się Znachor – odnoszę wrażenie, że jestem kimś w rodzaju krawca. Nic, ty lko zaszy wam jakieś dziury. Zaśmiali się obaj, a Pamiętający dołączy ł do nich ty lko z niewielkim poślizgiem. Suma długości blizn, które nosił na ciele, z pewnością przekraczała jego wzrost. Kilka lat wojaczki, i to w najgorętszy m okresie, zrobiło swoje. – Proszę, kapitanie. – Tesla przy sunął tacę do gościa. – Co to jest? – Nawet z tej odległości Nauczy ciel wy czuwał ziołowy aromat. – Coś, co pozwoli w niewielkim stopniu uśmierzy ć ból. – Profesor wskazał głową Niemotę. – Inaczej by nie zasnął. – Rozumiem wodę, prąd, ale skąd ma pan takie cuda? – zapy tał Pamiętający, przy jmując napar. – Wie pan, jak ludzie odkry wali w dawny ch czasach rośliny lecznicze? – Domy ślam się. – Teraz jest podobnie. Ocaleni znoszą nam to, co znajdują w ruinach, a my testujemy wszy stko na szczurach. Raz na sto przy padków trafiamy na coś poży tecznego. Natura, w odróżnieniu od nas, próbuje znormalnieć. Nauczy ciel wy pił duszkiem gory czkowaty napój. – Dobre – pochwalił. – Teraz proszę się położy ć. – Tesla wskazał mu łóżko stojące najbliżej posłania Niemoty. – Przy da się panu trochę snu. Rano powiadomię burmistrza o pańskim przy by ciu. To rozsądny człowiek, na pewno znajdzie pan z nim wspólny języ k. – Dziękuję. – Pamiętający z największą przy jemnością zanurzy ł się w szeleszczącej pościeli.

Uginające się pod jego ciężarem spręży ny brzęczały za każdy m razem, gdy poruszy ł się gwałtowniej. – Dobrej nocy – rzucił profesor, gasząc światło. Zanim wy szedł, zasunął kotary odcinające tę część segmentu od oświetlonego rzęsiście kory tarza. Nauczy ciel podłoży ł ręce pod głowę. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch dni, pomy ślał. To najlepszy moment, by zastanowić się głę… *** Z półmroku wy łania się twarz konającej kobiety. Kosmy ki jasny ch kręcony ch włosów przesłaniają całe czoło aż do linii brwi. Na wpół otwarte usta wy pełniają się szy bko ciemną, spienioną krwią. Mocno umalowane powieki rozchy lają się coraz szerzej, odsłaniając lśniące szkliście oczy. Pierś opięta jaskrawożółtą bluzką zasty ga w pół chrapliwego oddechu. Z przestrzelonego policzka unosi się wciąż smużka sinego dy mu. Otworzy ł oczy, robiąc głęboki wdech. Otaczała go ciemność. Głęboka, atramentowa, niczy m niezmącona. Wokół panowała idealna cisza. Gdy wstrzy mał oddech, sły szał ty lko dzwonienie. Gdziekolwiek trafił, by ł kompletnie sam. Sam? Niemota! Spróbował wstać, ale zdołał jedy nie poruszy ć głową. Na nadgarstkach i kostkach miał więzy. Nie sznury, ale szerokie twarde pasy. Podobne okowy rozciągnięto w okolicy kolan, pasa i na klatce piersiowej. – Hej! – wrzasnął rozwścieczony. – Coście ze mną zrobili, skurwiele?! Gdzie jest mój sy n!?

39

– Spokojnie, poruczniku. Sły szał ją, ale jej nie widział. Choć od zapalenia świateł minęła już cała minuta, porażone oślepiający m blaskiem jarzeniówek oczy nadal mu łzawiły. Mruży ł więc powieki, próbując przeczekać najgorsze i wy patrzy ć tę sukę, kimkolwiek by ła. – Gdzie jest mój sy n?! – wrzasnął. – Poruczniku Remer! – Ty m razem podniosła głos. – Niech pan się wreszcie uspokoi! Zamarł w pół ruchu, wy prężony jak struna pod szerokimi pasami, który mi ktoś – zapewne profesor – przy piął go do łóżka. Skąd ona znała jego nazwisko? To prawdziwe, przedwojenne? Nie uży wał go przecież od dwudziestu lat, od chwili Ataku. Nie bez przy czy ny zresztą. – Jak mnie nazwałaś, dziwko? Nie odpowiedziała. Sły szał szelest jej ubrania, wiedział więc, że nie ruszy ła się z miejsca, nie odeszła. Zamilkła jednak, jak ty lko zaczął bluzgać. Zaciskanie powiek przy niosło w końcu jakieś efekty, nie czuł już tak bardzo kłucia w oczach, łzy także przestały pły nąć. Obrócił wolno głowę, by spojrzeć w kierunku, z którego dobiegał przed momentem głos. Dostrzegł cienie, zary sy ludzkich sy lwetek. Nie by ła sama, towarzy szy ły jej co najmniej dwie osoby. – Zachowuj się, człowieku – warknął jakiś mężczy zna. – Nie jesteś już w kanałach. Jeszcze kilka mrugnięć i Pamiętający zaczął rozróżniać szczegóły. Obraz wy ostrzał się z chwili na chwilę. Przy jego łóżku stały nie trzy, ale cztery osoby. Za szczupłą kobietą ubraną na granatowo zobaczy ł dwóch wy sokich mężczy zn w łaciaty ch polowy ch mundurach. Czwartego oprawcę zasłaniał jeden z żołnierzy, nie mógł mu się więc dokładniej przy jrzeć. – Kim wy jesteście? – wy charczał Nauczy ciel, rezy gnując chwilowo z obelg. – Gdzie jest mój sy n?! – Kuba ma się dobrze – zapewniła go kobieta. – Znajduje się teraz pod naszą opieką. Kuba? Pamiętający spanikował. Jeśli ona zna prawdziwe imię Niemoty, to pewnie zna także

całą prawdę. Ale jak, skąd? Szarpnął się jeszcze raz. Mocno, aż zabolało. To jakiś pieprzony koszmar. Muszę się z niego obudzić. Do kurwy nędzy! Muszę… Uśmiechnął się pod nosem. Człowiek może by ć bogiem we własny m śnie, lecz musi zdać sobie sprawę z tego, że śni, tak jak on teraz. To tylko wizja wykreowana w moim mózgu, zatem wystarczy, bym… Zacisnął powieki, skupił się, a gdy ponownie otworzy ł oczy … wszy stko by ło tak jak przedtem. Goście, kimkolwiek by li, nie zniknęli. Czekali cierpliwie, aż skończy się stawiać, a on… on wciąż tkwił unieruchomiony w ty m pieprzony m łóżku, jak jakiś czubek w podrzędny m wariatkowie. To dało mu do my ślenia. Dla pewności uszczy pnął się jeszcze w udo – ty lko tam mógł dosięgnąć dłonią. Zabolało. I nadal leżał w szeleszczącej pościeli, obok obserwujący ch go uważnie ludzi. – Gdzie ja jestem? – zapy tał, oblizując spierzchnięte wargi. – W szpitalu – odparła kobieta. – We Wrocławiu nie ma szpitali – wy palił. – Na powierzchni nie ma, to fakt – przy znała naty chmiast – ale my znajdujemy się głęboko pod ziemią. Raz jeszcze spojrzał na ty ch ludzi. Teraz widział ich już bardzo wy raźnie. Szczęka opadała mu powoli, gdy mózg rejestrował kolejne impulsy przesy łane z nerwów wzrokowy ch. To Czyści, pomy ślał z przerażeniem, patrząc na siwowłosą kobietę o bardzo bladej twarzy, na której nie dostrzegł nawet jednej krosty ani blizny. Jej ubranie, choć znoszone, także nie wy glądało jak rzeczy przy niesione z powierzchni. To samo doty czy ło obu żołnierzy. By li o wiele młodsi od swojej szefowej, ale z pewnością zaliczali się do Pamiętający ch, tak jak i on. Ze zdumieniem przy glądał się ich mundurom, mocno sprany m i odbarwiony m, lecz wciąż dobrze leżący m. Nawet ich buty lśniły jak szarikowi liszaje. – Wy nie istniejecie – wy szeptał. – Czy m ten pieprzony Tesla mnie odurzy ł? – Istniejemy – zapewniła go kobieta – i sporo się natrudziliśmy, by pana tutaj sprowadzić, poruczniku. – Nie, nie i jeszcze raz nie – zacisnął powieki najmocniej, jak potrafił. – Ja chcę się obudzić! – To nie sen, poruczniku Remer. – Czy ści to legenda. – Nie dopuszczał do siebie jej słów. – Bajka dla niegrzeczny ch dzieci. Was po prostu nie ma! – Ostatnie zdanie wy powiedział niezwy kle powoli, akcentując każde słowo. – Proszę się zatem rozejrzeć. Poszedł za jej radą. Już pierwszy rzut oka na pomieszczenie, w który m leżał, uzmy słowiło mu, że to nie może by ć bunkier na Strzegomskiej. Tu wszy stkie ściany by ły proste, betonowe. Na większości z nich zauważy ł ślady po szalunku. Pod sufitem przeciągnięto grube kable, które biegły zza przepierzenia aż do ciężkich metalowy ch drzwi, gdzie znikały pod futry ną. Meble także wy glądały podejrzanie dobrze, jakby nie uży wano ich zby t intensy wnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Całość sprawiała wrażenie wiekowego, ale doskonale utrzy manego schronu. – Kim pani jest i skąd pani mnie zna? – wrócił do tematu, gdy już nieco ochłonął. Skupił wzrok na kobiecie. Nie znał jej, nie by ła podobna do nikogo, z kim miał kontakt po

transferze do Wrocławia. Nie rozumiał więc, skąd mogła ty le wiedzieć o nim i co chy ba ważniejsze, o Jakubie. – Nazy wam się Katarzy na Bondarczuk. Jestem, jak by to powiedzieć – zawahała się – jedną z osób zarządzający ch ty m projektem. Nie znam pana, widzimy się po raz pierwszy w ży ciu, ale od czego są akta. – Pomachała trzy maną w ręku teczką, kolejny m reliktem świata, który przestał istnieć. – Skąd pani ma moje akta osobowe? – zapy tał, licząc, że może ty m razem jej odpowiedź rozjaśni choć trochę sy tuację. – Dy sponuję dokumentami doty czący mi wszy stkich ludzi związany ch z projektem – wy jaśniła jak zwy kle zwięźle. – Z jakim znowu projektem? – jęknął. Jego nadzieje pry sły jak bańka my dlana. Każda odpowiedź tej kobiety jeszcze bardziej zaciemniała obraz. Choć Bondarczuk – o ile naprawdę tak się nazy wała – mówiła na temat, po każdej wy mianie zdań przy by wało zagadek i py tań, zamiast ich uby wać. – Rozumiem, że czuje się pan zagubiony, poruczniku – Bondarczuk pochy liła się mocniej – ale już niedługo wszy stko stanie się dla pana jasne. Daję słowo. – Dlaczego zostałem związany ? – Dla pańskiego i naszego bezpieczeństwa – odparła szczerze. – Nie by liśmy pewni pana reakcji. Niektórzy z kandy datów… jak by to powiedzieć… stwarzali bardziej niż potencjalne zagrożenie – dokończy ła, widząc, że nie poczuł się usaty sfakcjonowany poprzednimi wy jaśnieniami. – Rozumiem – mruknął, układając się wy godniej. – Każę pana uwolnić, jak ty lko dojdziemy do porozumienia – zapewniła go. – Jakiego porozumienia? – Nadstawił ucha. – Chcemy, żeby pan dla nas pracował. – Dla was, czy li dla kogo? Bondarczuk uśmiechnęła się. Szeroko, szczerze. – Dla Polski, poruczniku. Dla naszej ojczy zny. – Pani chy ba już dawno nie by ła na powierzchni – parsknął. – To prawda – przy znała. – Co nie zmienia faktu, że wiem lepiej od pana, jak naprawdę wy gląda sy tuacja. Zaśmiał się, chrapliwie, nerwowo, i zaraz tego pożałował. Rozkaszlał się jak gruźlik w przeciągu. Nie mając wolny ch rąk, męczy ł się dłuższą chwilę. Żaden z obserwujący ch go ludzi nie ruszy ł się nawet, by pomóc. Doszedł do siebie w końcu, ciężko dy sząc. – Mam nadzieję, że opiekujecie się moim sy nem lepiej niż mną. Kobieta zbliży ła się o krok. – Skońc zmy te gierki, poruczniku – rzuciła. – Kuba nie jest ́span kim sy nem, o czy m oboje doskonale wiemy. – Okre ̨c iła się na pięc ie i ruszy ła do wy ́cjsia, by zatrzy mać się w progu. Wy raźnie czekała, aż któr y ś z żołnierzy, czy raczej ochroniarzy, otworzy jej drzwi.– Naprawdę

nie rozumiem, dlaczego pan go przy garnął – dodała i spojrzała na niego uważnie. Wzruszy ł ramionami. Co miał jej powiedzieć? Sam do końca nie rozumiał powodów swojej decy zji, a im dłużej się nad ty m zastanawiał, ty m mniej by ł pewien prawdziwej moty wacji. – A pani umie wy tłumaczy ć racjonalnie każdy z dokonany ch wy borów? – odpowiedział py taniem na py tanie. – Nie. Ale nie mówimy o wszy stkich wy borach, ty lko o jedny m, by ć może najważniejszy m w pańskim ży ciu. – Powiedzmy, że ten chłopak by ł moim odkupieniem. Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Oczekuję, że będzie pan gotowy do rozmowy, kiedy tu wróc imy. Wy szła, nie czekając na odpowiedz ́. Zaskoczony Pa- mie ̨tając y otwierał właśnie usta, by puśc ić za nią wiąc hę, ale zamarł z rozdziawioną gębą, kiedy zobaczy ł, kogo jeszcze przepuszczają żołnierze. Czwarta osoba, młoda dziewczy na, wy glądała jak… Iskra. Widział ty lko jej plecy, ale poruszała się jak ona… i te rude włosy … Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, zostawiając go sam na sam z my ślami, któr e nagle zaczęły się rozpierzchać w popłochu.

40

Lało. Cały dzień, od bladego świtu, mimo że sy nopty cy przewidy wali, iż będzie to początek naprawdę słonecznego i gorącego weekendu. Niebo zaczęło się przejaśniać dopiero wieczorem, gdy pomarańczowa tarcza słońca dotknęła hory zontu. Zanim zdąży ła zsunąć się całkiem za widnokrąg, zadzwonił telefon. Ten zaszy frowany. – Siódemka, zgłaszam się, mówi Remer – Paweł odebrał po pierwszy m sy gnale. – Kod czarny. Powtarzam: kod czarny – usły szał mechaniczny głos, po czy m rozległo się głośne kliknięcie kończące komunikat. Alarm?, zdziwił się, ale od razu zerwał się z kanapy. Minął hol i nie zwalniając, skręcił na schody. Pokony wał po trzy stopnie naraz, gnając na drugie piętro willi. Nienaccy by li w sy pialni. O tej porze nie spali jeszcze, ale nienawidzili, kiedy ktoś im przeszkadzał w wieczornej sjeście. To by ł jedy ny moment dnia, może prócz śniadań, gdy mieli czas dla siebie, starali się więc wy korzy sty wać go do maksimum. Po dwudziestej ochrona miała zakaz wstępu na ostatnią kondy gnację domu, z wy jątkiem sy tuacji alarmowy ch, a z taką właśnie Remer miał teraz do czy nienia. Stanął pod drzwiami lekko zdy szany, poprawił garnitur i włosy, a potem zapukał. Dwa razy, ale za to zdecy dowanie. Z drugiej strony naty chmiast rozległ się głos pani Zofii: – Wejść. Zawahał się, nie lubił przeszkadzać klientom w inty mny ch momentach, ale ty m razem naprawdę nie miał wy boru. Ty mczasem czekało go zdziwienie. Kiedy otworzy ł drzwi, Nienaccy by li ubrani, pakowali się właśnie, jakby ktoś uprzedził ich wcześniej o ogłoszeniu alarmu. – Przepraszam za najście, ale otrzy małem powiadomienie o zagrożeniu – zameldował przeglądającemu zawartość sejfu senatorowi. – Tak, wiem – burknął Teodor Nienacki, nie odry wając wzroku od dokumentów. – Damy tu sobie radę. Pan niech przy gotuje samochód. – Mam wy prowadzić CL-a czy avalanche’a?

– Bierzemy chevroleta. Do merca wszy stko się nie zmieści. – Proszę zaparkować na podjeździe, panie Pawle – dodała senatorowa, po czy m gdy już wy szedł na kory tarz, zawołała za nim: – I niech pan nie zapomni zamontować fotelika! Nie odpowiedział, nie musiał tego robić. Polecenie klienta jest jak rozkaz, trzeba je wy konać, choćby się paliło i waliło. Zbiegł na parter, przemknął jak wicher przez kuchnię, w której gosposia kończy ła zmy wać po kolacji. Wy straszy ł ją tak, że mało brakowało, a upuściłaby porcelanowy dzbanek z ulubionego zestawu żony senatora. Nie zatrzy mał się jednak, rzucił ty lko zdawkowe „przepraszam”, zanim zniknął w drzwiach prowadzący ch do garażu. Bramę otworzy ł z pilota, podbiegając do lśniącego nowością czarnego avalanche’a. Nienacki zamówił go zaraz po obejrzeniu pierwszego sezonu House of Cards. Chciał mieć taką furę jak Francis. Biedny tłusty pajac; gdy by wiedział, jak nabijają się z niego ludzie, nawet ci, który m ty le płacił, by znosili cierpliwie jego fochy. Z Underwooda miał ty lko jedno: ksy wkę nadaną mu kiedy ś przez podchmielonego ogrodnika. Claire – tak zaczęła go nazy wać służba, gdy wy paplał przy padkiem, dlaczego kupił ten wóz. Zapasowy fotelik trafił na ty lne siedzenie, nie by ło czasu na szukanie tego właściwego po inny ch samochodach, który ch by ło tu kilka. Facet by ł głupi jak but, wy glądał jak stary cap, żonę wy brał sobie chy ba na jakiejś wy przedaży garażowej, ale do aut miał nosa. Szkoda, że ty lko do nich. Paweł odpalił wóz i przejechał nim pod główne wejście. Nienackich jeszcze nie by ło, postanowił więc, że pomoże im z bagażami, żeby ktoś z góry nie opieprzy ł go potem, jeśli zaliczą obsuwę. Kod czarny znaczy ł mniej więcej ty le: spierdalamy w podskokach, nie zy gzakując. Zanim otworzy ł drzwiczki, znów poczuł wibracje komórki. Odebrał, nie sprawdzając, kto dzwoni. W słuchawce usły szał wy cie sy ren i głos zdy szanego Andrzeja, kumpla, a nawet przy jaciela, z firmy. – Co jest? – zapy tał, wy siadając na deszcz. – Też masz smołę? Smoła, czy li czerń, branżowy slang. – Tak. – Wiesz, o co kaman? – Nie. – By ł już przy drzwiach. – To wojna, stary. – Co? – zatrzy mał się pośrodku holu. – Ewakuują cały chlew. Wiejska, tego chy ba nie trzeba nikomu tłumaczy ć. – Skąd wiesz? – Wiesiek dzwonił przed momentem. Wszy scy spierdalają. Wszy scy, chłopie. – Ja pierdolę. – Dostałeś już badzia? – Jakiego badzia? – zapy tał, wchodząc na pierwsze stopnie.

– Ewakuują ty lko ty ch, którzy mają specjalne karty dostępu. Claire powinien ci taką dać. Ty lko jej nie zapodziej, bo nie wpuszczą cię do schronu. – Na pewno jej nie zgubię. – Trzy maj się, stary, muszę lecieć, moje tuczniki już włażą na pakę. Rozłączy ł się. Remer pokonał resztę schodów, zastanawiając się nad ty m, co usły szał. Wojna? Z kim? Jeszcze kwadrans temu siedział w służbówce przed telewizorem i nic, ale to nic nie sły szał o jakimkolwiek zagrożeniu. Zatrzy mał się przed uchy lony mi drzwiami, unosząc rękę, by zapukać, jak nakazy wał protokół, ale nie zrobił tego. Z wnętrza sy pialni usły szał podniesiony głos. Claire rozmawiał z kimś przez telefon. – Skąd wiesz? To pewne? Już je odpalili? Ile czasu nam zostało? Kurwa mać! A więc jednak. Wojna. Paweł zapukał i wszedł, nie czekając na pozwolenie. Senator stał przy biurku blady jak kreda, roztrzęsiony, jego żona przy siadła na łóżku, tuląc sy na do piersi. Pomimo grubej tapety wy glądała jak własna śmierć. – Panie Remer, zbieramy się! – zawołał Claire, łapiąc za neseser. – Bierz pan walizki. – A co z moją kartą, senatorze? – zapy tał Paweł, chwy tając rączki wy pchany ch po brzegi wielkich samsonite’ów. – Z jaką kartą? – Nienacki spojrzał na niego jak na raroga. – Centrala przekazała mi przed momentem, że ma pan dla mnie jakąś kartę kodową, która uprawnia… – Co ty pierdolisz, człowieku! Nie mam żadnej karty. Bierz walizki i pędź do wozu. – Zaraz, zaraz… – Paweł wy prostował plecy. – Nie wkurwiaj mnie, Remer! – Claire wy szarpnął z kabury pistolet. Mały policy jny walther PP, kolejny gadżet podpatrzony na ekranie. Ty m razem u Bonda. – Spokojnie, senatorze. – Remer wy ciągnął przed siebie ręce. – Nie ma potrzeby sięgać po broń. Chciałem ty lko… – Zamknij mordę, kanalio! – zdenerwowany Nienacki zaczął wy machiwać pistoletem. – Bierz się za walizki! Jazda! Rzut oka wy starczy ł, by Paweł zauważy ł, że jego pracodawca nie odbezpieczy ł spluwy, a to by ł błąd, wielki błąd. Paweł wy ciągnął spokojnie glocka, patrząc prosto w rozszerzające się coraz bardziej oczy polity ka. – Moja karta! – powiedział, chwy tając własny pistolet obiema rękami. Claire nacisnął spust, a gdy broń nie wy paliła, spojrzał na nią spanikowany i wtedy do niego dotarło, co robi nie tak. Rzucił neseser i sięgnął drugą dłonią do bezpiecznika. Zginął, zanim jego spocone palce spoczęły na dźwigience. Huk wy strzału zlał się w jedno z wrzaskiem senatorowej. Remer nie zdąży ł się odwrócić. Poczuł uderzenie, a zaraz potem potworny ból w plecach, w okolicach łopatki. Poleciał do przodu, poty kając się o zwłoki senatora. Podcięty zdołał się okręcić wokół własnej osi i odruchowo nacisnął spust. Kobieta, która zaatakowała go przed

momentem, stała teraz z dzieckiem na jedny m ręku i zakrwawiony mi noży czkami w drugiej. Trafił ją, choć nie mierzy ł. Kula weszła pod ostry m kątem w policzek, tuż nad górną szczęką. Pani Zofia poleciała do ty łu, upuszczając sy na. Maleńki Kubuś spadał wolno jak listek, a przy najmniej tak to wy glądało z perspekty wy nabuzowanego adrenaliną ochroniarza. Matka stała zby t daleko od wielkiego rzeźbionego łóżka, tak więc dzieciak minął gruby na dwie stopy materac i walnął głową o dębową ramę, odbijając się od niej jak szmaciana lalka. Żona senatora runęła na podłogę moment później i w sy pialni znów zapanowała idealna cisza. Na chwilę ty lko, bowiem drzwi nagle rozwarły się na całą szerokość, uderzając z impetem o bok zaby tkowej szafy gdańskiej. Remer znów strzelił. By ł w takim szoku, że przestał się kontrolować. Zdezorientowana gosposia jęknęła, chwy tając się za okolice przepony. Spomiędzy jej palców pociekła gęsta krew. Zaskoczona dziewczy na padła na kolana, zachwiała się mocno, jakby jej błędnik oszalał, a potem poleciała prosto na twarz. Paweł przełknął głośno ślinę. Co ja narobiłem?, pomy ślał, rzucając pistolet w kąt sy pialni. Co ja najlepszego narobiłem? Potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie. Nie zamierzał nikogo zabijać, chciał ty lko wy dusić z tego starego capa coś, co mu się należało jak psu buda. Przecież to wojna. Bez tej karty nie będzie miał najmniejszy ch szans… My śl o zagładzie przy wołała go do rzeczy wistości. Jeśli się rozklei, straci ostatnią nadzieję na ratunek. Poruszy ł prawy m ramieniem. Ból się nasilił. Wstał niezdarnie, opierając się dłonią o martwego senatora. Całą dłoń upaprał w jego gęstniejącej krwi. Wy tarł palce o spodnie, nie przejmując się ty m, że niszczy ubranie. Musiał jakoś sprawdzić, czy ta krowa poważnie go dziabnęła. Na szczęście trafiła w kość. Noży czki rozorały skórę, głęboko, boleśnie, ale nie uszkodziły żadny ch narządów. Gdy by ostrza weszły kilka centy metrów dalej, zdy chałby teraz między ty mi trupami. Wojna. Odpalili. W uszach zadźwięczały mu słowa Andrzeja i Claire. Zapominając o ranie, podbiegł do senatora i zaczął przeszukiwać jego neseser. Nie znalazł w nim niczego, co przy pominałoby karty dostępu. W następnej kolejności zajął się kieszeniami mary narki. W wewnętrznej, razem z portfelem, Nienacki miał trzy niewielkie zawieszki na smy czach. Ze zdjęciami, chipami i kodami kreskowy mi. – Kurwa mać! – zaklął Remer, spoglądając na ziejącą w nich przestrzelinę. Kula przeszła dokładnie przez środek portfela, dziurawiąc wszy stkie dokumenty i karty. Krew zapaćkała całą resztę, ale badzie zostały zalaminowane, zatem wy starczy ło je ty lko wy trzeć… Paweł przy jrzał im się uważniej. Pech nadal go nie opuszczał. Kula trafiła w kod kreskowy, w takim stanie żaden czy tnik nie odczy ta kart. Po chwili namy słu odrzucił identy fikator pani Zofii i dziecka. Do żadnego z nich nie by ł nawet z grubsza podobny. Z Nienackim także pomy liłby go ty lko pijany ślepiec, ale przy najmniej będzie miał dokument wy stawiony na faceta. Dla pewności posłał drugą kulkę. Prosto w zdjęcie. Musiał liczy ć na to, że w ogólny m zamieszaniu ktoś ły knie jego history jkę. Dziecko zakwiliło, gdy przechodził nad martwą gosposią. Zatrzy mał się w progu. Adrenalina

wciąż pomagała mu szy bciej my śleć i działać, podjął więc decy zję niemal naty chmiast. Zawrócił, podniósł rannego, na wpół przy tomnego chłopczy ka, a potem sięgnął po jego przepustkę. Zy skał właśnie dodatkowy atut, uprawdopodabniający jego historię. Odwracając się, spojrzał na twarz martwej żony senatora. W półmroku ujrzał twarz konającej kobiety. Kosmy ki jasny ch kręcony ch włosów przesłaniały całe czoło aż do linii brwi. Na wpół otwarte usta wy pełniały się szy bko ciemną, spienioną krwią. Mocno umalowane powieki rozchy lały się coraz szerzej, odsłaniając lśniące szkliście oczy. Pierś opięta jaskrawożółtą bluzką zasty gła w pół chrapliwego oddechu. Z przestrzelonego policzka unosiła się wciąż smużka sinego dy mu.

41

Siedział na łóżku, rozcierając zaczerwienioną skórę na nadgarstkach. Bondarczuk dotrzy mała słowa. Zrobiła nawet więcej, kazała też rozwiązać pasy, zanim zaczęli najważniejszą część rozmowy, i pozwoliła go zaprowadzić do izolatki, w której leżał skatowany przez Pasów chłopak. Dała im pięć minut na osobności. Nie musiała się już obawiać. Gdy Pamiętający zrozumiał, że Czy ści nie ty lko istnieją, ale też wiedzą o nim wszy stko, przestał się stawiać. Dalszy opór mijał się z celem, zwłaszcza że mieli Niemotę. Tak, wolał ten przy domek od prawdziwego imienia sy na… senatora. Nie kojarzy ł mu się tak jednoznacznie z przeży ty m koszmarem. – Proszę dokończy ć. – Siwowłosa kobieta wy rwała go z zamy ślenia. – Tak, oczy wiście. Pojechałem na miejsce zbiórki, ale… by ło już za późno. Na rozjeździe przy Krzy woustego… tak chy ba nazy wała się ta ulica… stały ty lko porzucone samochody. Dziesiątki luksusowy ch fur, pootwierany ch, z kluczy kami w środku. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mam prze… – przy pomniał sobie, że Bondarczuk nie cierpi wulgary zmów – …chlapane. Pomy ślałem, że powinienem odjechać jak najdalej od miasta. Skręciłem więc na wy lotówkę, wciskając gaz do dechy. Zanim jednak udało mi się minąć centrum Psiego Pola, usły szałem wy cie sy ren. W radio zaczęto nadawać ostrzeżenia. Na wszy stkich działający ch stacjach. Mówiono, że wy buchła wojna. Sły szałem komunikaty o zniszczeniu Gdańska, Olszty na, Warszawy, Krakowa… – Przestał wy liczać, choć ta lista by ła znacznie dłuższa. – Nawoły wano też, by każdy, kto może, ukry ł się w piwnicy albo zszedł do kanałów. Zastosowałem się do tej rady. Nie miałem innego wy jścia, ponieważ wóz rozkraczy ł mi się na środku drogi. Wszy stko padło: światła, silnik, radio… – zamilkł, wspominając tamtą chwilę. Raz jeszcze poczuł obezwładniający strach, tę paraliżującą obawę, czy zdąży zejść pod ziemię, zanim nad odległy m centrum Wrocławia rozbły śnie milion słońc. I nieodpartą chęć porzucenia niepotrzebnego mu już dziecka. Oddania go pierwszej kobiecie, która się napatoczy, albo zostawienia w bramie pobliskiej kamienicy. Wzdry gnął się na to ostatnie wspomnienie. – Wiedziałem, co to znaczy, aż taki głupi nie by łem – dodał, podnosząc głowę, by

spojrzeć Bondarczuk w oczy. – Wie pani, dlaczego wy buchła ta wojna? Nie odpowiedziała od razu, ale z jej miny wy czy tał, że to nie jest zagry wka. – Nie. Sły szałam różne plotki i teorie, ale to wszy stko by ły ty lko zwy kłe domy sły. Wiemy jedy nie, że podczas manewrów sił NATO na Litwie Rosjanie zaczęli odpalać iskandery. Czy zostali do tego sprowokowani jakimś incy dentem, czy by ł to błąd przewrażliwionego człowieka, na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą. Potem zadziałała zasada domina. – Parę miliardów ludzi zginęło przez czy jś błąd? – Pamiętający pokręcił głową. – To ty lko teoria wy snuta na podstawie dostępny ch dany ch, nie pewnik – stwierdziła. – Nikt nie wie, co tak naprawdę się wy darzy ło. Zostawmy jednak ten drażliwy temat, musimy porozmawiać o innej wojnie. – Dobrze, pani Katarzy no. – Czuł się dziwnie, uży wając po ty lu latach normalny ch, przedwojenny ch imion. – Zamieniam się w słuch. – Nie będę owijać w bawełnę. Potrzebujemy ludzi z doświadczeniem wojskowy m, którzy pomogą nam w opanowaniu sy tuacji. – Jakiej sy tuacji? Ty m razem także nie odpowiedziała od razu – najpierw starannie przemy ślała, co chce i może wy jawić. – Przez ostatnie kilka lat ży ł pan w izolacji, podobnie jak spora część mieszkańców północy Wrocławia, dlatego nie wie pan, jak wiele się zmieniło po tej stronie punktu zero. – Zaraz to nadrobimy, jak sądzę. – Owszem – przy znała. – Po pierwsze nie ma już Republiki Kupieckiej. – Pani żartuje. – Nie. – Poprawiła się na krześle. – Przed trzema laty najbogatsza frakcja przestała istnieć. – Bzdura! – pry chnął. – Na Wieży wciąż płonie ogień. Widziałem go minionej nocy. – Tak, płonie, ale nie po to, by wskazy wać drogę wędrowcom i dawać otuchę ty m, którzy jej potrzebują. – Kupcy by li potęgą, kto mógł ich pokonać? – zapy tał z niedowierzaniem w głosie. – Lektery ci – odparła, zachowując kamienną twarz. – Tak ich chy ba nazy wacie. Z wrażenia Nauczy ciel zapomniał o swędzeniu otartego naskórka. – Kanibale? Jakim cudem zdołali rozgromić bogate południe? Wy jątkowo odpowiedź by ła szy bka i wy czerpująca: – Za bardzo się skupialiśmy na centralny ch dzielnicach, i my, i wy tam na górze. A gdzie przetrwało najwięcej ludzi? Uznał, że to py tanie nie jest retory czne. – Na przedmieściach… – Tamte tereny nikogo nie interesowały. Najpierw by ły za daleko, żeby się nimi przejmować, a potem zaczęliśmy mieć poważniejsze problemy. Ocknęliśmy się, gdy by ło już za późno… – Zamilkła na moment, jakby zbierała my śli. – Wie pan, jak przed wojną nazy wała się południowa dzielnica Wrocławia? Ta, na której ruinach rozkwitła Republika Kupiecka?

Nie pamiętał. To znaczy coś mu tam świtało, ale nie do końca. – Wrzeszcz? – raczej zapy tał, niż odpowiedział. – Nie. Wrzeszcz to część Gdańska. We Wrocławiu mieliśmy Krzy ki. – Fakt, ale jak to się ma do tematu naszej rozmowy ? Uśmiechnęła się pod nosem. – Tak, że ta nazwa stała się po raz pierwszy bardzo adekwatna. Takiej rzezi to miasto jeszcze nie widziało, jeśli nie liczy ć samego Ataku. – Dlaczego nie wsparliście kupców w tej walce? Macie przecież broń – wskazał na pas ochroniarza i wiszący przy nim pistolet. Po drodze widział inny ch żołnierzy noszący ch karabiny szturmowe. Na pewno nie robili tego na pokaz. – To chy ba nie atrapy. – Nie, ale… – zawahała się. Widocznie wkraczali na temat, który wolała ominąć. – Jest nas za mało, poruczniku – wy dusiła z siebie w końcu. – Poza ty m pamięta pan chy ba, co robiliście z obsadami inny ch bunkrów. Woleliśmy nie podzielić losu Wy brańców. – Proszę nie przesadzać, minęło ty le czasu… – Wojna Czarny ch Skorpionów z Pasami zakończy ła się krótko potem, a jak gorąco pana powitali? Pamiętający zamilkł. Bondarczuk miała rację, ale nie to by ło najciekawsze. Jest ich za mało? Nie dał poznać po sobie, że ta informacja go zaskoczy ła. Do tej pory niewiele widział, ot, kilka kory tarzy bunkra i parunastu kręcący ch się po nich ludzi, ale i tak odniósł wrażenie, że Czy ści stanowią największą potęgę Wrocławia. – Co to znaczy : za mało? – zapy tał ostrożnie, wracając do najbardziej go interesującej kwestii. – To temat na inną rozmowę, poruczniku. – Proszę naświetlić sprawę w skrócie. Westchnęła ciężko. – Projekt zakładał ściągnięcie do podziemnego miasta prawie ty siąca starannie wy selekcjonowany ch osób, ale wojna wy buchła tak niespodziewanie… Zostaliśmy zaskoczeni, tak samo jak pan. To i tak cud, że udało nam się zrealizować plan aż w trzy dziestu kilku procentach. Trzystu pięćdziesięciu Czystych, maksymalnie, podliczy ł szy bko. W kanałach mieszka wciąż dwadzieścia, a może nawet trzy dzieści razy więcej ocalony ch. Nie licząc, rzecz jasna, nadciągający ch z przedmieść Lektery tów. To rzeczy wiście niezby t korzy stny układ sił, chociaż broń palna mogłaby zniwelować tę różnicę, i to nawet znacznie. – Jeśli dobrze rozumiem, potrzebujecie kogoś w rodzaju ambasadora – rzucił, przechodząc do meritum. – Człowieka, który zapowie wasze przy by cie, przy gotuje grunt dla współpracy i będzie tonował nastroje. – Niezupełnie. Chcemy dowódców, którzy poprowadzą armię ocalony ch przeciwko Lektery tom i odbiją południe. – Dowódców – powtórzy ł. – Ludzi takich jak ja? – Zgadza się. – Mam ich dla was wy szukać?

Siwowłosa pokręciła zdecy dowanie głową. – Nie. – Nie? – Doskonale wiemy, kogo nam trzeba. Pańskim zadaniem będzie sprowadzenie ty ch ludzi do nas. – Dlaczego sami po nich nie pójdziecie? Mnie wy łuskaliście bez problemu. – Bondarczuk roześmiała się głośno, perliście, jakby rozbawił ją do łez. – Powiedziałem coś zabawnego? – zapy tał. – Owszem – odparła, gdy już się uspokoiła. – Na przy kład? – Wy ciągnięcie pana z enklawy Innego by ło jedny m z najcięższy ch zadań, głównie przez pański bezsensowny upór. Zmroziła go tą uwagą. Zdawał sobie sprawę, że Czy ści są w posiadaniu jego akt osobowy ch sprzed wojny, ponieważ by ł związany z osobami, które znalazły się na liście projektu, ale nie rozumiał, skąd wiedzą o ty m, co robił i gdzie przeby wał po Ataku. Chy ba że… – To wy by liście tajemniczy mi mocodawcami kowala… – domy ślił się i nagle na powrót skupił wzrok na siwowłosej kobiecie. Zauważy wszy jego reakcję, ochroniarze niezwłocznie sięgnęli po broń. Bondarczuk powstrzy mała ich jedny m ruchem ręki. – Proszę mnie wy słuchać, zanim zacznie się pan znowu wściekać – poprosiła. – Zobaczy pan, że nasze intencje by ły czy ste. Zmierzy ł wzrokiem obu mundurowy ch. Miał przed sobą zawodowców. Poruszali się pewnie, zdecy dowanie, nie zauważy ł żadny ch oznak zdenerwowania, które mogłoby prowadzić do błędów. Gdy by miał przy sobie glocka, by ć może udałoby mu się wy eliminować zagrożenie, ale z goły mi rękami… – Słucham zatem – rzucił. – Stannis by ł naszy m agentem, to prawda, ale do samego końca nie wiedział, dla kogo pracuje. Jego zadaniem by ła infiltracja Wolny ch Enklaw i gromadzenie informacji o ludziach, którzy by liby dla nas przy datni. Pan znajdował się na szczy cie jego listy, więc gdy przy szła pora, wy daliśmy rozkaz wy wabienia pana z enklawy Innego. – Uniosła dłoń, widząc, że Pamiętający chce jej przerwać. – Proszę pozwolić mi skończy ć. Będę się streszczać. Miał ściągnąć pana do burzowca pod Strefą Zakazaną. Tam zostałby pan przejęty przez nasz patrol, ale… – …neonówki pokrzy żowały wam plany – dokończy ł za nią Nauczy ciel. – Tak – przy znała z pewny m ociąganiem. – Czy ten, jak mu tam, Gollum, też pracuje dla was? – Tak. Ty lko on ocalał… – Jest tutaj? – Nie. Siedzi w jednej z naszy ch kry jówek na pograniczu. Za kilka dni wróci z rzekomego patrolu.

– Chwila… – Pamiętający podniósł głowę tak raptownie, że obaj ochroniarze mimowolnie drgnęli. – Tam, w Ślepy m Torze, to by li pani ludzie. Ci z krótkofalówką? – Tak. – Nie starała się nawet zaprzeczać. – Poleciłam im się wy cofać, gdy zameldowali, że do enklawy zbliżają się następni ocaleni. Wtedy zniknął nam pan z radaru. – Macie w tunelach radary ? – Ależ skąd. To ty lko taki idiom. Zniknął nam pan z oczu. – Wróciłem do enklawy Innego – wy jaśnił, nie wdając się w szczegóły. – Domy ślałam się tego – kiwnęła głową. – Dlatego kazałam obstawić alternaty wną trasę. W ty m momencie coś go tknęło. – Podczas naszej ostatniej rozmowy towarzy szy ła pani dziewczy na – powiedział. – Niska, szczupła, ubrana na czarno. – Tak. Ania prosiła, żeby m zabrała ją ze sobą. – Chciała pani powiedzieć: Iskra. – Ja mówię ty lko to, co chcę powiedzieć, poruczniku. – Bondarczuk uśmiechnęła się nieznacznie. – Ona ma na imię Ania. Zaniemówił na dłuższą chwilę. Przed oczami mignęły mu dziesiątki obrazów. Nic dziwnego, że czepiła się ich jak młody wy sy sol szarikowego ogona. To nie oni ją prowadzili, ty lko ona ich. Otworzy ła studzienkę, kiedy trzeba, nie uciekła, gdy schronili się we wraku, wskazała im tunel… – Zaraz. Czy ten jej brat, jak mu by ło… – Cy kacz nigdy nie istniał. Wy my śliła go jako część swojej przy kry wki. Przy zna pan, że ta dziewczy na ma niesamowitą wy obraźnię. Nie sposób jej zagiąć. Kłamie jak z nut. Wy łga się ze wszy stkiego. – Pasów jednak nie zdołała przekonać. Bondarczuk skrzy wiła się z odrazą, gdy wspomniał o ty m, co zrobili Iskrze kibole. – To nie są ludzie… – Pani genialna agentka wy stawiła mnie jak ostatnia idiotka – przy pomniał jej. – To prawda. Ten jeden raz dała się ponieść roli. Ale proszę nie zapominać, że zrehabilitowała się potem na arenie. Fakt. Bez jej podpowiedzi nie wy szliby cało z tamtego magazy nu. – Jakim cudem mnie namierzy ła? – zapy tał, gdy przetrawił ostatnie rewelacje. – My śli pan, że wy słaliśmy tam ty lko ją? – Domy ślam się, że nie. – I bardzo słusznie. Uruchomiliśmy wszy stkich naszy ch agentów działający ch przy i w państwie kościelny ch. Przy znam, poruczniku, że napsuł nam pan niepotrzebnie wiele krwi, a sobie i Kubie przy sporzy ł wiele bólu i kłopotów. Gdy by ty lko posłuchał pan rady Ani tam w burzowcu, trafiliby ście do nas już wczoraj. Cali i zdrowi. – No tak, skoro nie miała brata, nie mogła iść na jego grób. Domy ślam się, że wy korzy stała tę okazję do nawiązania kontaktu z wami. – Owszem. Poprosiłam ją, żeby was tam zatrzy mała. Wy starczy łoby pół godziny …

Pamiętający przy mknął oczy. Gdyby nie mój upór, Niemota nie zostałby skatowany. Wystarczyło posłuchać Hufnala i wejść do burzowca pod Strefą. Nie musiałbym nikogo zabijać, nie naraziłbym siebie i chłopaka na te wszystkie niebezpieczeństwa… – Jednego nie rozumiem – powiedział, gdy pozbierał już my śli. – Skoro macie tak dobrą siatkę agentów, dlaczego nie wy łuskaliście mnie z Wolny ch Enklaw w prostszy sposób? Po co by ła ta cała szopka z ucieczką pod Strefę? – Dobre py tanie, poruczniku – odparła Bondarczuk. – Wbrew temu, co pan o nas my śli, nie jesteśmy wszechwładni, a najbardziej ogranicza nas infrastruktura. – Nie rozumiem. – Domy śla się pan, gdzie teraz jesteśmy ? – W jakichś bunkrach. – To raczej oczy wiste. Py tanie ty lko, czy wie pan w jakich. Pokręcił głową, nie próbował nawet zgady wać. Rozbawiło ją to. – Podziemne Miasto, mówi to panu coś? – Owszem. Mieszkam w nim od dwudziestu lat. – No tak… – Przy gry zła wargę, zastanawiając się, jak inaczej to ująć. – Żartowałem – rzucił, widząc jej zakłopotanie. – A tak poważnie, prócz nazwy niewiele mogę o ty m miejscu powiedzieć. – Nie dziwię się. – Bondarczuk wstała z krzesła. – Te bunkry i tunele powstały podczas drugiej wojny światowej. Legendy nie kłamały. Niemcy, a raczej ty siące jeńców, wy drąży li pod Wrocławiem wiele kilometrów tuneli, tworząc giganty czny supertajny kompleks obronny, do którego można wejść ty lko ośmioma doskonale ukry ty mi szy bami, z czego ty lko cztery znajdują się w obrębie miasta, mówię o Wrocławiu jako całości, nie o państewku Pana Jana. To miała by ć ostatnia reduta, niezdoby ta twierdza, w której śmietanka Ty siącletniej Rzeszy mogłaby przeczekać ewentualne zawirowania. Jeśli pan chce, pokażę panu szczątki Gauleitera Hankego. Tak, wielki dowódca Festung Breslau nie uciekł samolotem, jak mówi historia, ty lko schronił się tutaj, sześćdziesiąt metrów pod ziemią. I tutaj strzelił sobie w łeb, kiedy usły szał o ostatecznej kapitulacji Niemiec. – Chce mi pani powiedzieć, że te wszy stkie opowieści o tunelach, który mi mogły jeździć pociągi, to prawda? – Nie nazwałaby m naszej kolejki pełnoprawny m metrem, ale sam pan się wkrótce przekona, że tunele do Leśnicy i Sobótki nie są czczy m wy my słem zwolenników teorii spiskowy ch. – Serio? – Jak najbardziej. – Jak je odkry liście? – Pamiętający nie kry ł zainteresowania. – Pamięta pan powódź ty siąclecia z dziewięćdziesiątego siódmego? – Owszem. – Zatem sły szał pan na pewno o pewny m tajemniczy m Niemcu, który zgłosił się do Urzędu Miasta z propozy cją ujawnienia sposobu na szy bkie osuszenie zalany ch terenów.

– Coś mi się obiło o uszy. – Taki człowiek naprawdę do nas przy szedł, ty lko nie zniknął, jak chce tego miejska legenda. Przy najmniej nie z naszego punktu widzenia. – Zgarnęliście go? Przy taknęła. – Pokazał nam jedno z pięciu wejść, o który ch wcześniej wspomniałam. To wy starczy ło. W dziewięćdziesiąty m ósmy m zaczęliśmy eksplorację Otchłani. Tak nazwaliśmy to piekielne miejsce. Od dwuty sięcznego pierwszego modernizowaliśmy te bunkry, aby stworzy ć samowy starczalny, zdolny do przetrwania ataku nuklearnego kompleks, w który m ludzie mogliby ży ć przez wiele lat. Wpakowaliśmy w ten projekt wiele miliardów euro. – Ktoś was sponsorował? – zapy tał drwiący m tonem Nauczy ciel. – Nikt. Złoży liśmy się wszy scy, pan, ja i cała reszta społeczeństwa – odparła rzeczowo. – To nie by ło pry watne przedsięwzięcie. Pozy skiwaliśmy środki bezpośrednio z budżetu państwa. Wy starczy ło zapewnić garstkę ludzi mający ch realny wpły w na gospodarkę, że gdy nadejdzie czas, na dole znajdzie się miejsce dla ich rodzin, a fundusze zaczęły pły nąć szerokim strumieniem. Teraz już pan wie, dlaczego nasze autostrady by ły najdroższe na świecie. Zaśmiał się, jakby usły szał dobry żart, ale widząc jej minę, spoważniał. – Pani mówi serio. – Jak najbardziej – powtórzy ła i spojrzała ostentacy jnie na zegarek. – Czas na decy zję, poruczniku. Jest pan z nami czy przeciwko nam? Popatrzy ł jej prosto w oczy. – Wchodzę w to – rzucił zdecy dowany m tonem.

Epilog

Tesla uśmiechnął się szeroko na widok prowadzony ch do niego ludzi. By ło ich troje. Wy soki, ży lasty mężczy zna po trzy dziestce, przeciętnej urody kobieta, niższa od swojego partnera o głowę, i mała dziewczy nka, dziecko jeszcze nawet według postnuklearny ch standardów. Rodzina, bez dwóch zdań. – Witam w Mieście – odezwał się profesor, rozkładając szeroko ręce. – U nas nie musicie się niczego obawiać. – Co to za miejsce? – zapy tała kobieta, przy suwając córeczkę do siebie. – To? – Tesla wskazał obłe ściany, na które przy by sze spoglądali z oniemieniem. W ży ciu nie widzieli ty le wolnej przestrzeni. – Stary bunkier przeciwlotniczy. Jeszcze poniemiecki. Zaadaptowaliśmy go na nasze potrzeby. – Tu, w Mieście, wszy stko tak wy gląda? – odezwał się mężczy zna. Miał dziwnie nosowy głos. – Obawiam się, że nie, ale na pewno jest u nas lepiej niż tam, skąd przy chodzicie – odparł naukowiec, odnosząc się do ich łachmanów. – Chodźcie – zaprosił ich gestem. – Zjemy, porozmawiamy. Nasz doktor zajmie się wami. – Doktor? – wy straszy ła się dziewczy nka. Widocznie musiała w przeszłości sporo chorować. – Tak, mamy tutaj prawdziwego lekarza. Takiego przedwojennego. Musi was obejrzeć, zanim traficie do którejś z naszy ch enklaw i staniecie się oby watelami Miasta. Zauważy ł, że wy mienili znaczące spojrzenia. Nie by li już tacy spięci, jak jeszcze przed chwilą. Wspomnienie jedzenia i obietnica azy lu działały na ty ch ludzi jak najlepszy narkoty k. Znachor czekał na nich w drugim kręgu. Ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, jak jego przy jaciel, uśmiechał się przy jaźnie do przy by szów. Wskazał im przejście po prawej, za który m znajdowało się niewielkie pomieszczenie z kilkoma pry czami i stołem – wokół tego ostatniego ustawiono cztery rozchy botane krzesła. – Częstujcie się – zachęcił uchodźców, choć nie musiał. Na widok półmiska szczurzy ch tuszek rodzina wy zby ła się wszelkich zahamowań.

– Skąd jesteście? – zagadnął Tesla, gdy cała trójka napchała usta ły kowaty m mięsem. – Z Pilczy c – odparł mężczy zna, szy bko przeły kając ofiarowane mu jedzenie. – Kawał drogi stąd… – Znachor pokiwał głową. – Jak tam jest? – Strasznie – odparła kobieta i zaraz wgry zła się w kolejną tuszkę, jakby obawiała się, że dłuższa wy powiedź pozbawi ją możliwości dokończenia posiłku. – Strasznie – powtórzy ł Tesla. – Ludzie głodują. – Mężczy zna okazał się śmielszy, ale mówił z pełny mi ustami, nie przestając przeżuwać. – Za dużo mutantów na powierzchni… Wszy stko rozszabrowane… Niektórzy zaczy nają szeptać… że nie ma wy jścia… – Zamilkł, jakby jedzenie zaczęło mu rosnąć w ustach. – Tak, wiem. Kanibalizm to wielki problem – rzucił profesor, zerkając na Znachora. – Nie stój jak kołek, daj państwu coś do popicia. Wzrok im się zaświecił, gdy zobaczy li czy ste kubki i poczuli ziołowy zapach. Wy pili wszy stko duszkiem, nawet dziewczy nka nie kręciła nosem. – Jak ma na imię córeczka? – zapy tał lekarz, głaszcząc dziecko po skołtuniony ch włosach. – Wołamy na nią Jętka – odpowiedziała matka – ale sędzia jeszcze nie… – Nie szkodzi. – Znachor wpadł jej w słowo. – Czas trochę mnie nagli, wiecie, państwo, zajmuję się też najbliższą enklawą. Pozwolicie, że zbadam najpierw wasze dziecko? Tutaj obok mamy ambulatorium. Tesla zauważy ł zaniepokojenie w oczach rodziców. – To ruty nowe badania – wy jaśnił pośpiesznie. – Bez nich będę was musiał zawrócić na granicę. Polecenie władz, sami rozumiecie – dodał najłagodniej, jak umiał. Ojciec zeszty wniał, matka zbladła, ale po chwili oboje skinęli głowami. Znachor wy czarował z kieszeni fartucha przy tulankę. Wy tartą, wy liniałą, zszy tą prowizory cznie, ale wciąż kolorową i miękką. – Chodź, Jętko. Jeśli będziesz grzeczna, dam ci mojego najlepszego przy jaciela. Kobieta nie spuszczała dziecka z oczu, dopóki nie zniknęło w kory tarzu. – Dobrzy z was ludzie… – powiedziała, próbując się uśmiechnąć. Nie wy szło jej to za dobrze, środek usy piający zaczy nał już działać. Jej mąż dostał silniejszą dawkę, więc i jemu oczy zamknęły się, zanim zdąży ł przełknąć to, co miał w ustach. *** Tesla zjawił się w ambulatorium, zanim Znachor skończy ł drugi zabieg. Kobieta leżała już na noszach, spięta pasami. Na wy palony ch oczach miała gruby opatrunek, po przecięciu strun głosowy ch nie pozostał żaden ślad. Lekarz, pochy lający się teraz nad intubowany m mężczy zną, zerknął ty lko na przy jaciela, gdy ten przy siadł na krześle obok leżanki, na której spoczy wało ciało otrutej dziewczy nki. – Długo jeszcze? – zapy tał profesor, bawiąc się od niechcenia włosami dziecka. – Oni za

chwilę tu będą. – Już kończę – odparł Znachor. – Wiesz, że wolałby m, aby ś mi nie przeszkadzał w takich momentach. – Martwi mnie tamten facet – rzucił Tesla, nie zwracając uwagi na lekko ty lko zawoalowaną repry mendę. – Który ? – Lekarz skupił ponownie uwagę na pacjencie. – Ten porucznik. Powiedziałem Katarzy nie, że moim zdaniem popełnia błąd, ale nie chciała mnie słuchać. – Dlaczego uważasz, że porucznik stanowi zagrożenie? – Znachor poruszy ł lekko narzędziem wprowadzany m do wy stającej z ust operowanego rury. – Nie pamiętasz, jak chwy tał nas za słówka? Wy starczy ło jedno przejęzy czenie i już zaczy nał węszy ć. Jeśli zacznie coś podejrzewać, szy bko ją rozpracuje. – Nie nasze zmartwienie – stwierdził Znachor, dokonując kolejnej korekty. – Nie by łby m taki pewny. – Tesla przestał nawijać włosy dziewczy nki na palec. – Jak zwy kle przesadzasz. – Narzędzia zostały wy jęte sprawny m ruchem. – No, gotowe. – Uśpiony pacjent, pozbawiony wzroku i zdolności mówienia, by ł gotowy do transportu. – Co z nim zrobisz? – zainteresował się lekarz, wskazując leżącego mężczy znę. – Jeszcze nie zdecy dowałem – odparł zamy ślony Tesla. – Ja by m go zostawił u nas. Wy gląda na silnego. Będzie z niego poży tek w rowerowni albo przy pompach. – Zobaczy my … Z holu dobiegł dźwięk dzwonka. – Przy jechali. – Naukowiec zerknął za zegarek. – Punktualni jak zwy kle. Chodź, trzeba im przekazać dostawę. Zostawili nieprzy tomny ch, dobrze unieruchomiony ch pacjentów i przeszli do holu. W drzwiach windy stało trzech mężczy zn w szary ch kombinezonach przeciwskażeniowy ch. Za nimi w szy bie nie by ło stalowej kabiny, ty lko sklecona z prętów klatka. Chwilę później strażnicy przy prowadzili siłę ży wą, jak profesor nazy wał dostarczany ch na dół niewolników. Przechodzili obok niego prowadzeni na uwięzi, ślepi i niemi. Redukował ich tutaj do poziomu bezwolny ch zwierząt, pozostawiając z ważniejszy ch zmy słów wy łącznie słuch, aby mogli wy kony wać wy dawane im rozkazy. W zamian otrzy my wał wszy stko, co by ło mu potrzebne do ży cia w luksusie. To by ł dobry układ i oby trwał wiecznie.
Robert J. Szmidt - Otchlan - Uniwersum Metro 2033

Related documents

236 Pages • 93,494 Words • PDF • 2.1 MB

198 Pages • PDF • 45.3 MB

1 Pages • 288 Words • PDF • 80.6 KB

385 Pages • 139,437 Words • PDF • 1.5 MB

137 Pages • 59,686 Words • PDF • 933.8 KB

7 Pages • 616 Words • PDF • 2.3 MB

91 Pages • 36,931 Words • PDF • 2.3 MB

342 Pages • 155,669 Words • PDF • 2.6 MB

2,120 Pages • 346,633 Words • PDF • 18 MB

7 Pages • 5,079 Words • PDF • 340.9 KB

996 Pages • 138,590 Words • PDF • 29.9 MB

299 Pages • 90,310 Words • PDF • 1.8 MB