W serii ŚWIADECTWA. XX WIEK także: – Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju – Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu – Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem – Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945 – Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942 – Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiogra a intelektualna – Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959 – Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920 – Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947 – Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji – Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946 – Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück – Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu – Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920 – Anatolij Marczenko, Moje zeznania – Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech – Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni – Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945 – Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk – Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919 – Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia – Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989 – Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina – Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996
SPIS TREŚCI W serii Od przeciwnika Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI
Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Rozdział XXVII Rozdział XXVIII Rozdział XXIX Rozdział XXX Rozdział XXXI Rozdział XXXII Rozdział XXXIII Rozdział XXXIV Rozdział XXXV Rozdział XXXVI Rozdział XXXVII Rozdział XXXVIII Rozdział XXXIX Rozdział XL Rozdział XLI Rozdział XLII Rozdział XLIII Rozdział XLIV Rozdział XLV Rozdział XLVI Rozdział XLVII Rozdział XLVIII Rozdział XLIX Uzupełnienie Zakończenie
Zdjęcia Przypisy
Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981 Tytuł oryginalny: Kaip tampama albinosais © by Ośrodek KARTA, 2021 © by Dovile Stankute, 2021 © for the Polish translation by Jan Sienkiewicz, 2021 REDAKTOR SERII, REDAKCJA Agnieszka Knyt OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII SKŁAD KOMPUTEROWY TANDEM STUDIO ZDJĘCIE NA OKŁADCE Afganistan, 1979–89. Żołnierz sowiecki podczas akcji w pobliżu tunelu Salang. Fot. Aleksandr Graszenkow/PAP/Russian Look TŁUMACZENIE KSIĄŻKI ZOSTAŁO DOFINANSOWANE PRZEZ
Lithuanian Culture Institute Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa tel. (48) 22 848-07-12 kontakt do wydawnictwa:
[email protected] dystrybucja:
[email protected] księgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl karta.org.pl Wydanie I Warszawa 2021 ISBN 978-83-66707-09-2
OD PRZECIWNIKA
P
ostronnych dziwi, że weterani tej samej wojny, choć z przeciwnych stron, często nie czują do siebie animozji, a wręcz przeciwnie – darzą się sentymentem. Takie odniosłem wrażenie, zwiedzając z naszymi kombatantami pole bitwy pod Tobrukiem, i takie same mam odczucia wobec Zigmasa Stankusa, który w latach 80. tra ł do Afganistanu jako żołnierz Armii Radzieckiej. Z jednej strony wszy, choróbska, niewygody i strach, a z drugiej piękno gór, łowienie pstrągów przy pomocy granatów, podróż do średniowiecza i męska przygoda to niezapomniane przeżycia, niezależnie po której było się stronie. Fascynuje punkt widzenia uczestnika zasadzek po drugiej stronie lufy. I wspólne doświadczenie powojennej traumy. Tak jak autor, po powrocie z Afganistanu szukałem kryjówki, słysząc wystrzał z rury wydechowej. Książka dała mi prywatną satysfakcję, gdyż po powrocie z jednej z wypraw do Afganistanu w latach 80. wysłałem Jerzemu Giedroyciowi maszynopis wywiadu, który przeprowadziłem w bazie Tora Bora z sowieckim żołnierzem o imieniu Siergiej o tym, że uciekł do mudżahedinów ze względu na okrutne traktowanie rekrutów przez tak zwanych starików, czyli żołnierzy, którzy odbyli już rok służby. Książę odpisał, że dezerter przesadza. Stankus dowodzi, że nie przesadzał. Urzekł mnie wątek polski, nawiązujący do mojej rodzinnej Bydgoszczy. W dniu otrzymania rozkazu o przejściu do cywila w marcu 1981 autor bierze udział w świątecznej kolacji i z kolegami dyskutuje o doniesieniach sowieckiego radia o „zamieszkach w Polsce”. Chodzi naturalnie o wydarzenia bydgoskie, w których MO pobiła Jana Rulewskiego i działaczy „Solidarności”. Sowieccy żołnierze rozmarzyli się, „by choć na miesiąc przerzucono nas tam. Tam cywilizacja, piękne Polki, dom blisko, a tu wszystko obce i niejasne”. Punkt widzenia naprawdę zależy od punktu siedzenia. Jak się zostaje albinosem jest szczerym do bólu wspomnieniem wojny, która była jednym z ostatnich gwoździ do trumny Związku Radzieckiego. Nie ma tu analiz geopolitycznych, ale znajdziemy jeden z powodów sowieckiej klęski. Stankus nie ściemnia, opisując pacy kacje afgańskich aułów, w których mordowano cywilów i rabowano, co popadnie: „Wyjeżdżamy, kiedy zrabujemy wszystko u ludzi, którzy i tak są biedni jak mysz kościelna”. Zresztą wystarczyło obejrzeć nawet w latach 90. dolinę wokół bazy lotniczej Bagram, w której stacjonował. Żyzna i ludna niegdyś okolica
zamieniona w pustynię ruin. W rezultacie, już podczas pierwszej zmiany sowieckiego kontyngentu, początkowa neutralność ludności zamieniła się w morderczą nienawiść. Książka jest autodenuncjacją – autora i jego kompanów jako zbrodniarzy wojennych, ale byli oni jednocześnie o arami totalitarnego systemu, który ich tam wysłał. Afganistan za swe bohaterstwo zapłacił milionem zabitych, pięcioma milionami uchodźców i rozchwianiem równowagi politycznej i etnicznej, za którą płaci do dziś. Ale Związek Radziecki, po raz pierwszy od bitwy warszawskiej, musiał dać za wygraną. Pamiętajmy o tym, ciesząc się dzisiaj naszą zagrożoną wolnością. Radosław Sikorski
PROLOG
S
zliśmy do wojska młodzi, ciałem dojrzali, ale umysłem jeszcze dzieci. Nastolatki... Zostawiając życie bez trosk, pozbawieni z dnia na dzień opieki rodziców, którzy troszczyli się o wszystko, inni wprost z ławy szkolnej, nie wiedząc, czym jest życie ze wszystkimi jego problemami, tra aliśmy w tryby systemu, w którym każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie, gdzie tylko przez siłę i spryt można było do czegoś dojść, a czasem nawet ocalić życie. Korzystając z naszej nie w pełni ukształtowanej psychiki, politycy zaprzęgli nas do swojej brudnej roboty, uczyniwszy z nas robotyzabójców. Tylko niewielu potra ło pojąć, co naprawdę robimy; sądziliśmy, że wojna to wojna i obowiązuje w niej główne prawo wojenne: silniejszy zawsze ma rację. Wojna okaleczyła nie tylko nasze ciała, ale i dusze. Wróciliśmy do domów zmęczeni, jednak z wiedzą, czym jest prawdziwa przyjaźń, gdzie leży granica między życiem a śmiercią. A społeczeństwo żyło swoim życiem – kradło, piło, puszczało się na prawo i na lewo, kochało, rodziło dzieci, chodziło do pracy. Wszyscy zadowoleni, bo wojna ich nie dotknęła, nawet jej nie zauważyli... Nie rozumieliśmy gnijącego społeczeństwa, a ono – nas. Chciało się krzyczeć, że politycy i dziennikarze kłamią – przecież tam giną nasi chłopcy, ludzie, co robicie?! Potem będziemy się błąkać, nie znajdując dla siebie miejsca, wielu z tych, co wrócili, spije się, inni ulegną i przystosują się do większości. Utoniemy w tysiące razy większym, obojętnym na wszystko tłumie, nikogo nie przekonawszy do swoich prawd. Społeczeństwo patrzeć na nas będzie jak na albinosów, tak jakby to ono od początku miało rację. A nam będzie jeszcze gorzej, bo czuć się będziemy nie tylko oszukani, ale i niezrozumiani, jakbyśmy to my kłamali.
ROZDZIAŁ I
P
o bardzo mroźnej zimie 1979 roku nastąpiła wczesna jak rzadko wiosna. Koniec maja był po prostu upalny. 1 czerwca otrzymałem wezwanie do wojska. Po paru dniach pijaństwa, które się nazywało pożegnaniem z rodziną, krewnymi i przyjaciółmi, z ogoloną głową, spakowanym w drogę plecakiem, w starym ubraniu i z 25 rublami w kieszeni wyjechałem do niechcianego, lecz nieuniknionego wojska, które pociągało mnie i odstręczało jednocześnie. Byłem młody i krzepki, na studia za durny, nauka wydawała mi się potrzebna tylko po to, bym potra ł policzyć otrzymane pieniądze. Rodzice już dawno stracili cierpliwość do moich wybryków – nie mogli się doczekać, kiedy mnie wezmą do woja, żeby oni mogli spokojnie odetchnąć. A mnie się wydawało, że mam już niemałe doświadczenie życiowe: były panienki, które dawały lub nie, znałem bary piwne, restauracje i inne miejsca, gdzie można obalić butelkę wina. Szedłem do wojska chętnie, bo się bałem, że zmajstruję jakiej głupiej bachora albo się spiję. Wcześniej czy później i tak trzeba byłoby iść, a czekanie, „kiedy wezwie Ojczyzna”, było nie dla mnie. Poza tym, uważałem się za lepszego od innych, bo miałem już nie 18, tylko 19 lat i byłem dobrze przygotowany zycznie. *
O godzinie dziewiątej wieczorem, przy akompaniamencie okrzyków i gwizdów żegnających, autobus z czternastoma takimi samymi oberwańcami jak ja i eskortującym nas miczmanem1 z komisariatu wytoczył się przez bramę i, przebiwszy się na sygnale przez pijany i popłakujący tłum, skręcił w lewo w ulicę Witolda, potem znów w lewo, w prawo i prosto ulicą Gogola. Rzuciliśmy się do okien autobusu, waliliśmy w brudne szyby pięściami, wyjąc jak wilki w klatce. Przez brudne okna widać było pijane zjonomie przyjaciół i bliskich, żegnające nas panienki z puszczającym od łez tuszem do rzęs. Było wśród nich sporo takich, które chętnie płakały przy każdym pożegnaniu. Były i takie, które nie tylko ryczały, ale i wołały, przekrzykując tłum: „Będę na ciebie czekała...”, by następnej soboty obiecywać to samo już innemu. Nieco bardziej opanowani byli rodzice przyszłych żołnierzy. Stali gdzieś z brzegu tłumu, statecznie ocierając łzy żalu: „Oto i my żegnamy naszego żołnierzyka...”, nie
mieszając się z trącącym oparami alkoholu tłumem, który żywą masą usiłował zagrodzić autobusowi drogę. Kiedy wyjechaliśmy na autostradę, w autobusie zapadła nieprzyjemna cisza. Tak jakby zaaplikowano nam środki uspokajające: siedzieliśmy zamyśleni, o szklanych oczach. Chojractwo, jakie się pojawia, kiedy człowiek idzie do wojska czy bierze ślub i jest w centrum uwagi, gdzieś wyparowało. Miczman, zdjąwszy o cerską czapkę, ocierał chusteczką spocone czoło. Kiedy ruszaliśmy, zdrowo się napracował: odciągał nas od okien i sadzał na miejsca, wrzeszczał, pienił się, wydawał rozkazy, ale nikt go nie słuchał, bo byliśmy jeszcze zupełnie zieloni. Umysły mieliśmy jeszcze niezepsute przez wojsko, więc na jego komendy nie reagowaliśmy. Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu, potem zaczęliśmy powoli dochodzić do siebie. Z listów od przyjaciół w wojsku wiedzieliśmy, że za miastem nas wysadzą, sprawdzą plecaki i walizki, znalezione butelki wódki rozbiją, odbiorą noże, widelce i wszystkie ostre rzeczy. Usiedliśmy więc w kółko na końcu autobusu i postanowiliśmy, że to, co jest w butelkach, lepiej wlać do żołądków niż pozwolić głupiemu miczmanowi wyrzucić. Odkorkowaliśmy pierwszą butelkę, ktoś zaradniejszy miał szklankę. Piliśmy po kryjomu. Jeden pije, inni zasłaniają, żeby nie zobaczył miczman. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że miczman na razie nami się nie interesuje i spokojnie patrzy przed siebie na drogę. Szklanka szybko krążyła w obawie, że nie zdążymy skonsumować wszystkiego, zanim nastąpi egzekucja. Nabraliśmy odwagi. Poczuliśmy się jak starzy przyjaciele: przedstawialiśmy się, opowiadaliśmy o sobie. Dołączyło jeszcze dwóch. Matki szczodrze zaopatrzyły wszystkich w kiełbasy i słoninę, wódkę mieliśmy... Brakowało tylko panienek, ale te zostały daleko i dla innych... Jechaliśmy długo. Zdrzemnąłem się nieco, ale wkrótce znów dołączyłem do pijącego towarzystwa. Wszyscy mieli już mocno w czubach, jeden rechocząc opowiadał, że mu matka dała na drogę talerze i sztućce, bo niby w wojsku tego nie ma. Inny proponował dać miczmanowi w mordę, wyrzucić go z autobusu i wrócić do Kłajpedy. Wypytywał, kto potra prowadzić autobus. Dobrze, że tacy się nie znaleźli. Patrząc na nich wszystkich, nie miałem innego wyjścia, jak znów się ululać. Kiedy to załatwiłem, zacząłem tłumaczyć, jaki to ze mnie sprytny gość: ubrany jestem w koszulkę z krótkim rękawem, ale w plecaku mam waciak. Nie łapali, co w tym sprytnego, a ja im klarowałem, że jeśli wyślą nas na południe, to mi w koszulce będzie dobrze, jeżeli na Syberię – wyciągnę waciak, a oni w samych koszulach pomarzną. Pijany rechot. Miczman spał czy tylko udawał, bo czapkę miał zsuniętą na oczy. Wódka się skończyła. Inkwizycja dlaczegoś nie nastąpiła, ale już nie baliśmy się jej, jak i całego tego wojska. Kilku chłopców z przodu siedziało całkiem trzeźwych, nie dołączając do nas.
Zaczęliśmy ich namawiać po dobroci i nie tylko, żeby oddali nam sznaps, który wręczyły im na drogę ich mamusie, ale ci twierdzili, że nic nie mają. Jedni już się brali do bitki, inni jednak wołali, że ze swoimi zaczynać nie trzeba, bo zaraz dojedziemy do punktu przydziału poborowych w Wilnie, a tam chłopcy z Kowna, Kłajpedy i Wilna ciągle się między sobą tłuką. Nas jest bardzo mało, musimy więc trzymać się razem. Uspokoiliśmy się i poszliśmy się zdrzemnąć. Nie poczułem, kiedy dojechaliśmy do Wilna. Budzę się – za oknem noc, w autobusie pali się światło, poborowi śpią. Zacząłem budzić swoje towarzystwo. Kiedy przybyliśmy na miejsce, miczman oświadczył, że będziemy czekać w autobusie kilka godzin, bo komisja lekarska w punkcie przydziału zaczyna pracę dopiero o ósmej. Czasu mieliśmy dużo, więc pomyśleliśmy, że nieźle byłoby obalić jeszcze kilka butelek. Obudziliśmy innych, zrobiliśmy zrzutkę, zostało tylko posłać kierowcę autobusu do jakiejś meliny, ale okazało się, że kierowca sam jest meliniarzem, więc no problem. Co prawda, kiedy się targowaliśmy, obudził się miczman i chciał posadzić mnie na miejsce, ale go odepchnąłem i posłałem na trzy litery. Zaczął straszyć, że wyśle mnie służyć na białe niedźwiedzie, więc posłałem go jeszcze raz. Wtedy zapewnił, że Północ już mnie nie minie. Nie dali nam spać. Jednych trzeźwych, innych pijanych jak świnie – spędzono nas do jakiegoś niby to kościoła, niby byłego klasztoru. Zwracały na siebie uwagę grube mury budynku i okratowane okna. Kazano nam rozebrać się do naga. Chłopcy, którzy mieli dużo pieniędzy, niepokoili się, że mogą ich, rozebranych do gołego, okraść. Ktoś poradził bogaczom, żeby wsadzili sobie pieniądze do dupy, a kiedy zaczną ich uwierać, niech przełożą w policzek. Chodziliśmy jeden za drugim z gabinetu do gabinetu jak stado baranów, a na czele stada – niezastąpiony miczman. Cała ta komisja lekarska była czystą formalnością. Wszystkie nasze dokumenty z orzeczeniami lekarzy „zdatny” i „niezdatny” gotowe były jeszcze w Kłajpedzie. Zdaniem wszystkich konowałów, byłem zdatny. W Wilnie poważniej badano tylko tych chłopców, którzy jakoś się nie spodobali medykom kłajpedzkim: słabszy słuch czy wzrok, doznane urazy i temu podobne. Faktycznie już w Kłajpedzie byliśmy posortowani jak byczki w rzeźni: gatunek najwyższy, pierwszy i tak dalej. W Kłajpedzie też decydowano, w jakich jednostkach każdy może służyć. W Wilnie było tylko ostatnie namaszczenie. W Kłajpedzie wzrok miałem sokoli. W Wilnie pijany nie mogłem dojrzeć ani literki nawet oboma oczyma. Po przejściu komisji kazano nam się ubrać, miczman nas odprowadził, pożegnał się, życzył wszystkim pomyślnej służby, do mnie mrugnął i poprosił o przywiezienie niedźwiedziej skóry. Byłem zielony i pewny na sto procent, że już jestem marynarzem Floty Północnej. Dopiero
później zrozumiałem, że w wojsku jest jak w życiu: im niższa ranga, tym więcej udawania wielkiej władzy. Żołnierzyk zaprowadził nas za żelazną bramę, dzielącą na pół ogrodzony wysokim murem dziedziniec, przypominający raczej więzienie niż taką niewinną instytucję, jak punkt przydziału chłopców w wieku poborowym. Na dziedziniec za żelazną bramą wychodziło kilkoro drzwi – wysokich, wiekowych. Żołnierz machnął nam: „Idźcie, odpoczywajcie” i sam został przy bramie. Taszcząc swoje rzeczy, weszliśmy przez jedne z drzwi – wewnątrz smród szczyn, wódki, ryby i potu. Piętrowe prycze, a raczej półki zbite z grubych desek. Na nich i na posadzce leżą poborowi, wsadziwszy pod głowy jedyny swój majątek – walizkę lub plecak z włożoną przez mamę kiełbasą, szynką i konserwą. Jedni grają w karty na pieniądze czy rzeczy, inni piją wódkę. Rozeszliśmy się po sali. Postanowiliśmy we dwóch wyjść na zewnątrz, bo spać się nie chciało, a siedzieć w prześmiardłym pomieszczeniu w piękny letni poranek nie mieliśmy ochoty. Kiedy wychodziliśmy, zbliżyło się do nas kilku facetów. Gotowi byliśmy do bójki, bo ci mieli wsadzone za pasy długie noże kuchenne. Spytali, dokąd idziemy i kim jesteśmy. Odpowiedziałem, że to nie ich zasrana sprawa. Słowem, bójka prawie gotowa. Jeden z nich zdążył jednak spytać, skąd nas przywieźli, a kiedy usłyszał, że z Kłajpedy, zmienił ton i zaprosił do wypitki. Opowiedział, że oni wszyscy są z Wilna, siedzą tu już tydzień i jest ich dużo, kilka autobusów. Kiełbasę i szynkę odbierają wieśniakom, tak samo pieniądze, za które można kupić wódkę u wartowników. Naparzają się z Kownem i Szawlami, z Kłajpedą – pokój. Po dobrej półgodzinie przez głośnik wydano rozkaz zbiórki. Wyszliśmy na dziedziniec. Z szeregu wywoływano niektórych po nazwisku i kazano im stawać przy bramie. Moje nazwisko nie padło. Reszcie kazano się rozejść. Poszedłem pogadać do wywołanych, bo wśród nich było kilku kłajpedzian. Pojawili się kupcy – żołnierze i o cer z dystynkcjami jednostek budowlanych, rodzaj dalszej służby chłopców był więc jasny. Podeszli do nas dwaj żołnierze w mundurach komandosów. Okazało się, że to moi starzy znajomi – Donatas i Wołod’ka, z którymi się uczyłem. Opowiedzieli, że otrzymali przydział do dywizji desantowej w Kownie, a że mają specjalność kamieniarzy, więc tymczasem pracują w willi pułkownika. * Znów komenda: „Do szeregu przy bramie” – trzy nazwiska i wśród nich moje. Podszedł do nas sierżancik w mundurze komandosa i powiedział, że jedziemy do Fergany. Spytałem, czy to na Północy. Uspokoił mnie, że na pewno nie zmarznę. Kazał nam zaczekać, a sam poszedł załatwiać jakieś formalności. Donatas i Wołod’ka, kiedy
usłyszeli nazwę Fergana, powiedzieli, że ich pułk był na szkoleniu w Ferganie, że jest tam bardzo gorąco i latają muchy wielkości dobrego ziemniaka. Kiedyś jechali ciężarówką, kilku żołnierzy stało w nadwoziu i taka mucha tak walnęła jednego z nich w łeb, że go znokautowała. Wrócił nasz kupiec. Pokwitowaliśmy bezpłatne bilety i pieniądze na wyżywienie – pięć rubli z groszami na pięć dni. Do Moskwy dojechaliśmy szybko. Tam wsiedliśmy do pociągu Moskwa–Taszkient. Jechaliśmy przez całą Rosję i nie mogłem się nadziwić, jaki wszędzie niespotykany burdel. W Kazachstanie jeszcze gorzej. Nigdy dotąd nie wyjeżdżałem poza granice Litwy. Jeżeli coś widziałem, to tylko w telewizji. Kazachskie auły – to ubogie chatynki sklecone z gliny, żwiru i jeszcze jakichś materiałów, ze sterczącymi z rzadka antenami telewizyjnymi. Na stacjach do okien wagonów rzucał się tłum wyrostków, za kopiejki tańcząc boso po peronie i śpiewając gęsto okraszane przekleństwami czastuszki. Kobiety nosiły na głowach tace z owocami i okrągłym chlebem zwanym lepioszkami. Byliśmy zszokowani takimi widokami, tylko sierżant się śmiał. Słowem, od czasów basmaczy2 nie zmieniło tu się nic... Nasz kupiec sierżancik był niewysokiego wzrostu, ale krzepkiej postury, dumny bardzo ze swej służby w wojskach powietrzno-desantowych, co stale starał się podkreślać, w istocie jednak był tchórzem. Zebrał nasze pieniądze i dokumenty. Łaził po wagonach, grając na gitarze ładniejszym dziewczynom i podrywając je na bajki o potędze i chwale wojsk WDW3. Z początku nam imponował, później jednak przekonaliśmy się, że to tylko piana na szczynach: im więcej potrząsasz, tym więcej piany, on zaś im więcej gadał, tym więcej łgał. Pociąg stawał przy każdym aule, odległości zaś między tymi „terenami zaludnionymi” były jak przez całą Litwę. Wszędzie nieznośny upał, powietrze faluje, a po obu stronach torów jak okiem sięgnąć niekończąca się równina – ani drzewa, ani krzaczka, tylko pożółkła trawa. Jedyne żywe stworzenia to świstaki. Stoją na tylnych łapkach przy swoich norach i z ciekawością obserwują pociąg. W podróży nie obeszło się bez przygód. Przyszedł młody żołnierzyk ze służby ochrony wagonów i żalił się, że go czurki4 krzywdzą, żyć nie dają. Nasz orzeł sierżant zerwał się, dla powagi założył marynarkę od munduru, beret i, lekceważąc naszą propozycję pomocy, ruszył, jak powiedział, leczyć czurków. Kiedy długo nie wracał, udaliśmy się na poszukiwania, spodziewając się zwałów pokrwawionych ciał. Patrzymy, a tu czurki jego „leczą”. Nie biją. Gdyby bili, pomoglibyśmy mu. Ale to była tylko „praca wyjaśniająca”. *
W pociągu jechali też Kirgizi z jednostek budowlanych po odbyciu służby w batalionach karnych i Uzbecy z wojsk wewnętrznych. Kirgizi urżnęli się jak świnie i zaczęli rozrabiać po pociągu. Takich ohydnych pijanych mord jeszcze nie widziałem. Obrywali żołnierze innych narodowości lub służący w innych rodzajach wojsk za to, że ich pagony są czerwone, zielone czy jeszcze inne, a nie czarne, krótko mówiąc, za to, że są czmo – gówno. Szczególnie się dostało kilku Uzbekom z wojsk wewnętrznych: pobito ich do krwi. Uzbecy skupili siły w jednym wagonie, do Kirgizów dołączyli Kazachowie, a linią frontu stał się nasz wagon, akurat tam, gdzie były nasze miejsca. Przejście wąskie, ledwie dwie osoby mogą się rozminąć, atak zmasowany jest niemożliwy, w ruch poszły więc puste butelki i zebrany z nasypów tłuczeń (widocznie do boju szykowano się zawczasu). Kiedy walka zawrzała, wdrapaliśmy się na najwyższe półki. Strony z wrzaskiem rzuciły się na siebie. Co za mordy, samego wyglądu można było się wystraszyć. Uzbecy atakowali, bijąc sprzączkami pasów i butelkami, Kirgizi bronili się tym samym orężem. Starcie, pierwsza krew, pierwsze nieprzytomne o ary wywlekane przez swoich na zaplecze. Ataki szły jeden po drugim. Na najbliższej stacji ktoś zerwał hamulec awaryjny i Kirgizi z Kazachami skapitulowali – otworzyli okno i powyskakiwali na zewnątrz, zostawiając walizki z rzeczami osobistymi.
ROZDZIAŁ II
F
ergana. Przyjechaliśmy 10 czerwca. Ulice niepodobne do naszych, gęsto obsadzone drzewami, naokoło pełno zieleni i cienia, bo ledwie słońce wzejdzie – już upał. Wszędzie aryki – kanały nawadniające. Ciekawe stroje miejscowych: dziewczyny w spódnicach i spodniach, w plażowych klapkach, włosy splecione w mnóstwo warkoczyków. I mężczyźni, i kobiety, i dzieci – wszyscy w ładnie wyszywanych tiubietiejkach5. No i żywe osły – tych nigdzie oprócz cyrku dotąd nie oglądałem. Przenocowaliśmy w jednostce. Ktoś obudził mnie w nocy i wymienił moje buty na parę o dwa numery większych, żołnierskich. Ciekawe, że obudził i spytał: „Czy mogę wziąć twoje buty? Dam ci za to moje. To tylko do kwarantanny, potem otrzymasz inne”. „Bierz” – mówię. Widocznie „kot”6, bo „dziadek”7 by nie pytał, jeszcze by kazał przynieść samemu. Całe miasto Fergana i okolice leżą w głębokiej kotlinie, otoczonej ze wszystkich stron górami o pokrytych śniegiem szczytach, które na tle błękitnego nieba wyglądają niezwykle pięknie. Dziwne tylko było, że tu taki piekielny skwar, a wierzchołki gór w śniegu. Rano zawieziono nas ciężarówką do jednostki szkoleniowej, dziesięć kilometrów za miastem. Jechaliśmy asfaltową drogą, naokoło pustynia – ani krzaczka, ani drzewa, ani trawy, tylko kępy pojadanej przez wielbłądy kolczastej bożodajni i falujące powietrze. * Ośrodek szkoleniowy. Parterowe baraki, nieduże domki dla dowództwa. Wszędzie transparenty z hasłami sławiącymi bohaterską i niezwyciężoną Armię Radziecką i z różnymi frazami autorstwa naszych byłych i obecnych przywódców ideowych. Wszędzie idealny porządek: nie uświadczysz rzuconej zapałki czy niedopałka, nawet kamyki wszystkie na swoich miejscach. Nie było tu już cienia jak w mieście, słońce piekło bezlitośnie. Jedni maszerują, inni pracują – każdy ma zajęcie. Rzuca się w oczy niezwykły uniform: na głowie kapelusz o szerokim rodzie i egzotycznej nazwie panama, spodnie bananki zapinane u dołu na guzik i kamasze-czołgi, jakie wydają
w zawodówkach podczas praktyk. Wszystko w kolorze khaki, z wyjątkiem niebieskich pagonów i marynarskich podkoszulków w białe i niebieskie paski. * Zaprowadzono nas do punktu medycznego. Ogolony byłem na łyso, więc do łaźni iść nie musiałem, siedziałem nieopodal na ławce. Drzwi punktu były uchylone, śmierdziało lekarstwami i chlorkiem. Przechodzący obok rozebrany do pasa żołnierzyk wyglądał dość nędznie: skóra i kości, oczy wpadnięte. Poprosił o papierosa, odpowiedziałem, że nie palę, ale zaraz wrócą z łaźni Egidijus i Romas (koledzy z Litwy), może oni będą mieli... Przysiadł się do mnie, pogadaliśmy. Okazało się, że jest z Poniewieża, ma teraz piętnaście minut wolnego, rozgląda się za petem – bardzo mu się chce palić. – Tra łeś w najgorsze miejsce w Sojuzie – mówił. – Upały są tu straszliwe. Jestem tutaj już prawie dwa miesiące, wzięli mnie od razu po ogłoszeniu poboru wiosennego. Niedawno zebrano plon kapusty, rano więc mamy kaszę kapuścianą, na obiad kapuśniak i kaszę kapuścianą na drugie danie, wieczorem znów kasza kapuściana. Ganiają bez litości – nie ma spokoju w dzień ani w nocy... Nagle urwał i rzucił się po schodkach w dół – nie rozumiałem, dlaczego. W drzwiach ukazał się chłop wzrostem około 190 centymetrów i chyba ze 100 kilo wagi. Przetarł zaspane oczy, przeciągnął się, pierdząc głośno, i dopiero wtedy zauważył mnie. – A to co za chuj? – spytał, marszcząc brwi. – Przybyłem na służbę – odpowiedziałem, siedząc. – A to bezczelność! Dlaczego nie wstajesz, kiedy rozmawiasz z sierżantem WDW? – Kiedy zacznę służbę, wtedy wstanę... – odpowiadam. – A w ogóle, kto ty jesteś i czego tu siedzisz? – znów pyta. – Pewnie będę tu służył, a przyjechałem z Litwy – odrzekłem. – O, ziomek! – jego tłusta morda pojaśniała. – Ja jestem z Rygi! Chciałem powiedzieć, że Kłajpeda nie jest tak znów blisko Rygi, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust, jak oświadczył, że jest instruktorem sanitarnym i kazał mi wejść do środka, a on pokaże mi cyrk. Wchodząc, ryknął: „Izba chorych, zbiórka!” i nieco ciszej: – Suki, ja was wszystkich wyjebię, będziecie wiedzieć, kurwy, jak bumelować. Do kompanii nie chcecie, siedzicie tu obesrani. Ja, was, kurwy, wyleczę! W czasie jego przemówienia chorzy jeden przez drugiego, przepychając się, z szaleństwem w oczach, boso, w samej bieliźnie i marynarskich podkoszulkach wypadali przez drzwi na korytarz – z obandażowanymi rękami i nogami, niektórzy,
jak było widać, z rozwolnieniem. Stanęli w szeregu według wzrostu i czekali w milczeniu na koniec mowy sierżanta. – Równaj, kurwy! Baczność, psy! Żebyście tu leżąc zanadto nie piździeli, nie tracili formy sportowej, ja was wypierdolę – mówił, podnosząc i zniżając głos, a komendy wywrzaskując. Przekleństwa płynęły monotonnie, bez ich podkreślania, jak to czynimy my, kiedy klniemy, po prostu lały się z ust równym potokiem. Byłem zachwycony. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Nagle komenda: „Do boju!”. Chorzy padali jeden na drugiego: pierwszy szereg na podłogę, drugi na pierwszy, bo korytarz był wąski. „Dziwna komenda: do boju!” – myślałem sobie, stojąc w końcu korytarza. Sierżant wkroczył na ten stos ciał ściśniętych jak szprotki w puszce i przeszedł się po nim jak palce po klawiszach pianina. Chodząc, kontynuował swój wykład o chorobach, urazach i w ogóle o tym, że izba chorych przeznaczona jest do leczenia chorych, tymczasem on, instruktor sanitarny WDW, musi tu grzebać się z nimi, zajebańcami itp. Mówił ojcowskim tonem, przeplatając perorę przekleństwami, w które język rosyjski jest bardzo bogaty. Nie były to oklepane przekleństwa, z każdego z nich powstawał tuzin neologizmów. Brzmiało to całkiem, całkiem. Brał mnie śmiech. Stos ciał pierdział i stękał, ale żaden z leżących nie odważył się głośniej krzyknąć z bólu. Jeżeli któryś stęknął głośniej, sierżant wracał, przerzucał cały ciężar ciała na jedną nogę na stękającym i jeszcze robił zwrot na pięcie. Wreszcie zszedł. Wszystko to trwało pięć, może sześć minut. Nagle komenda: „Wstać!”. Warstwa górna skoczyła na nogi dość lekko, dolna wolniej. – Wróć! Za wolno! – i znów: – Do boju! Wróć! Za wolno. Tak ich kładł i podrywał, kładł i podrywał, aż wreszcie ryknął: „Do snu, 45 sekund!”. Wszyscy jeden przez drugiego rzucili się do sal, kilku upadło, reszta deptała po nich. Łóżka były piętrowe. Ci, którzy spali na górze, przybiegłszy, stawali tyłem do łóżka, chwytali za górną krawędź i wykonując salto do tyłu, padali na pościel. Śpiący na dolnych łóżkach nurkowali w wąskie przejścia między łóżkami. Wszechmogący lekarz stał, trzymając palącą się zapałkę. Ta jeszcze nie wypaliła się do końca, a na trzech salach panowała już cisza. Ryknął: – Nie słyszę chrapania! I cała izba chorych zatrzęsła się od chrapu. Na komendę „Wróć!” chrap ustał. Bóg izby chorych zaprowadził mnie do gabinetu zabiegowego i pokazał pigułę – plecak z ołowianą płytą ważącą około 20 kilogramów. Chwalił się, że to bardzo skuteczny środek na sraczkę: zakłada choremu plecak, jeżeli się nie leni, to biegnie
razem, a pacjent siniejąc, wlecze swój ładunek, aż go brzuch zupełnie przestaje boleć. Piguła zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem. Moich chłopców jeszcze nie było. Słońce nadal piekło bez zmiłowania. Obok biegła półnaga kompania (strój: spodnie, buty i panama). Ziomek z Rygi zawołał po nazwisku jednego z żołnierzy, ten pokazał wzrokiem na biegnącego obok sierżanta, sierżant kiwnął ręką: „Idź”. Wywołany żołnierz podbiegł do instruktora i zameldował przybycie. Ryżanin kazał mu biec do koszar po harmonię. Po kilku minutach instrument był na miejscu. Instruktor spytał: – Serekin, chcesz wody? – Tak, towarzyszu sierżancie! – To siadaj i graj! Sam udał się do swoich apartamentów i wrócił ze szklanką wody, którą postawił na harmonii, jak stawia się na wiejskim weselu kieliszek wódki dla muzykanta. Serekin grał i spierzchniętymi zbielałymi ustami śpiewał ładne rosyjskie piosenki ludowe. – To i wody tu nie ma? – spytałem. – Jest, do chuja, ale nie pozwalamy pić nieprzegotowanej, a gotowanej nie wystarcza. Pół pułku zasrane. Jeśli złapią kogoś pijącego z kranu – wyjebią bez litości. A ja mam lodówkę, wkładam, ochładzam – dla mnie wystarczy. Wrócili Egidijus i Romas w towarzystwie żołnierza, który kazał mi iść z nimi. Zaprowadził nas do kompanii samochodowej w ośrodku szkolenia kierowców. Przed pójściem do wojska ja i Egidijus ukończyliśmy kursy kierowców przy DOSAAF8, Romka zaś naprawiał samochody, tak że nasz los był przypieczętowany jeszcze w domu, w gabinetach komisji poborowej. Kazano mi udać się z rzeczami do dowódcy kompanii, lejtnanta Mosina. Ten kazał wyłożyć wszystkie rzeczy na stół. Z wyglądu lejtnant sprawiał wrażenie mężczyzny oschłego i silnego, poza tym imponowały mi jego pagony i o cerski pas z pendentami9. Szczegółowo wypytał mnie o rodzinę i bliskich, czy wśród krewnych nie było leśnych braci10, szukając w mojej biogra i przejawów nacjonalizmu czy faszyzmu. Na pytania odpowiadałem poważnie, ponieważ nie rozumiałem, że jest on takim samym prostakiem jak ja, tylko nafaszerowanym różnymi ideami i wszyscy o nierosyjskiej narodowości są dla niego podejrzani. W końcu wziął mój notes i osłupiał: prócz adresów, pełno w nim było aforyzmów i przysłów po angielsku i francusku z tłumaczeniem na litewski i bez, poza tym powklejane były fotki nagich panienek z zagranicznych czasopism i zdjęcia niezwykle popularnego w tamtych czasach kulturysty Sergio Olivy. Pochylił się ku mnie (siedział na biurku) i patrząc w oczy, zaczął ze mnie wyciągać, co tu nawypisywałem. Udowadniałem, że to aforyzmy... „Dlaczego nie po rosyjsku?” – dopytywał się. W końcu, wskazując na zdjęcia w notesie, pouczył mnie:
– Łabus11 (nazywano tak wszystkich nas z republik bałtyckich), czy ty wiesz, że to szkodliwy wpływ Zachodu, a my jesteśmy obywatelami sowieckimi, dla nas jest to obce. Stałem przed nim, z początku ogarniał mnie śmiech, ale pomału zaczynałem rozumieć, że śmiesznego tu coraz mniej... – Niejasne – mówi – co tu notowałeś, może chcesz podżegać wszystkich Łabusów przeciwko armii i wyrżnąć nas, Rosjan. Nikomu z was nie można ufać. W końcu doszliśmy do kompromisu: pozwolił usunąć adresy, a to, co z notesu zostało, zabrał, mówiąc, że pokaże żonie, która dobrze zna angielski. Nie spodobała mu się też moja bluza, bo na plecach był napis z szablonu z nazwą zespołu Slade. Kazał ją zdjąć i natychmiast podrzeć. Usłuchałem. Zaprowadził do kaptiorki (składu ubrań i innych rzeczy). Wydali mi tam nowe spodnie – bluz nie było, zresztą panam, skarpet, butów, pasów też. Wróciłem do Romki i Egidijusa, którzy przyszywali pagony do nowych mundurów. Do spodni dodano mi znoszoną, wypłowiałą bluzę i choć stary, ale z prawdziwej skóry pas. * Koniec. Życie cywilne skończyło się wraz z wysraniem mamusinych bułeczek. Aparat wojskowy, składający się z mnóstwa większych i mniejszych trybików, wciągnął i nas – zielonych, nieco wystraszonych i zupełnie niemających pojęcia o armii, nie tej z lmów, książek czy ładnie narysowanych plakatów, tylko armii prawdziwej – w kolorach czarnym i białym, z nieznośnym poniżeniem i podniebnym wywyższeniem, beznadziejną nędzą i niewyczerpanym bogactwem, gdzie słowo przełożonego może zadecydować o twoim losie, zdrowiu, a nawet życiu. Wywyższenie pustoty do szczytu absurdu, poniżenie świętości do poziomu błota. * Kompanią dowodzili trzej sierżanci: dwóch z wywiadu dywizyjnego i jeden z kompanii samochodowej. Obaj zwiadowcy byli twardymi facetami: jeden były bokser, drugi – zapaśnik z połamanymi uszami. Cholernie dobrze przygotowani zycznie, ganiali nas według swoich możliwości. Rano pobudka i strój do gimnastyki (komplet nr 1 – spodenki i buty). Biegniemy „do gwiazdki” – około dwóch i pół kilometra z górki do bramy ośrodka szkoleniowego z przykręconą u góry gwiazdą. W tamtą stronę biegnie się jeszcze jako tako, ale pod górę... Biec musi cała kompania w szyku, nie wolno odstawać, bo wtedy padnie rozkaz „nieść nienadążających”. Średnia przyjemność biec pod górkę samemu i jeszcze nieść jakieś „czado”12, lepiej więc biec ze wszystkich sił, siniejąc, oblewając się potem, nie
zwracając uwagi na bolesną kolkę w boku. Lepiej umrzeć w biegu, niż pozwolić, by cię ktoś niósł. Pokonawszy górkę, biegniemy na plac sportowy, tam jeszcze kilka rundek, potem ćwiczenia na koźle, poręczach i drążku... Do posinienia. Potem – do koszar. Pół godziny na doprowadzenie się do porządku. Dalej apel poranny po nazwiskach. Kiedy usłyszysz swoje, masz odkrzyknąć: „Ja!”. Komenda: – Panamy zdjąć! Szybkim ruchem zdejmujemy panamy i kładziemy na lewym ręku. – Całą zawartość kieszeni do panam! Sierżanci sprawdzają, czy przyszyte są świeże podkołnierzyki, czy guziki trzymają się mocno, czy sprzączka pasa wypolerowana, czy mundur czysty, a buty wypastowane margiełowką13 (śmierdzącą pastą do obuwia). Sprawdzenie zawartości panamy: w kieszeniach żołnierza mogą być tylko dokumenty i chustka do nosa. Cała reszta – listy, materiał na podkołnierzyki, zapasowe sznurowadła do butów itp. – ma być na miejscu przez właściciela zjedzona. „Niejadki” wesoło rżą... Do stołówki – z pieśnią na ustach. Obok każdego zasranego sierżanta, o cera czy podo cera maszerujemy na baczność. Przed stołówką myjemy ręce i znów do szeregu, sierżanci stają przy drzwiach z pasami w ręku. Na komendę „Do stołówki pojedynczo biegiem marsz!” rzucamy się jeden za drugim, starając się uchylać od uderzeń pasami, którymi częstują nas sierżanci. Tuż za drzwiami cztery stopnie w dół na salę. Najczęściej przelatuje się je, nawet nie dotykając stopami, nie wolno się zatrzymać. Padamy jedni na drugich. Pierwsi i ostatni podrywają się i biegną do przygotowanych stołów. Nie ma czasu troszczyć się o innych, pomagać wstać, każdy walczy tylko o siebie – nie podpaść, nie dostać w skórę, jak najmniej pokazywać się na oczy, jeżeli czegoś nie masz – ukraść, ale nie wpaść. To główne zasady życia na kwarantannie. Dopadamy stołów, ale jeść bez komendy też nie można. Stajemy na swoich miejscach po obu stronach stołu. Na stole stoją talerze i gar z obrzydłą już kaszą kapuścianą. Dzielimy chleb, a dokładniej – kto pierwszy, ten chwyta najgrubszą kromkę (bochenek chleba foremkowego pokrojony jest na pięć kromek). Kto się zagapił, temu może zostać kromka bez skórki, a to wielka strata i możliwy powód do bójki. Wchodzą sierżanci. Dla nich jest przygotowany osobny stół, a na nim – mięso, masło i dużo białego chleba. Uznają, że jest za głośno, wydają komendy: „Siąść! Wstać! Siąść! Wstać!”. I tak gdzieś z pięćdziesiąt razy, potem komenda: „Położyć chleb na stole i biegiem marsz ze stołówki!”. Stoimy na placu głodni i źli, przeklinamy wszystkich, wyzywając od pederastów i czadów, słabsi dostają w kość – pro laktycznie. Winnych zawsze wśród siebie znajdowaliśmy, byli to najsłabsi
i największe ofermy. Po „pożywnym obiedzie” można się rozejść i pięć minut popalić. Kto nie pali, może się zdrzemnąć, bo i snu też bardzo brakuje. Palacze polują na pety. * Taktyka. Dreszcz przeszywał na sam dźwięk tego słowa. Po śniadaniu wyganiali nas na pustynię. Szorowaliśmy brzuchami po usianej ostrymi kamykami i cierniami ziemi, raniąc sobie drzazgami kolana, łokcie i dłonie, które i bez tego pokryte były u wielu ropiejącymi wrzodami. Otaczaliśmy rzekomego przeciwnika, atakowaliśmy go, padaliśmy na ziemię i podrywaliśmy się znów... Pot ściekał strumieniami. Mundury na plecach i pod pachami były białe od soli po schnącym pocie. Wypełnione z rana wodą manierki szybko pustoszały, męczyło pragnienie. Powietrze aż drgało od skwaru, ziemia była nagrzana jak piekarnik. Trudno było oddychać, tak jakby się stało bardzo blisko płonącego ogniska. * Najlepsza rzecz – szkolenie polityczne. Najczęściej prowadził je lejtnant Mosin. Czytał o wydarzeniach na świecie z „Czerwonej Gwiazdy”14 i innych tego rodzaju szmatławców. Robiliśmy po kilka kartek notatek. Czasem, ukrywszy się za plecami innych, można było zdrzemnąć się z otwartymi oczyma. Nie daj Boże jednak dać się na tym złapać! * Zajęcia z musztry też nic dobrego nie rokowały. Mieliśmy nauczyć się maszerować całą kompanią z pieśnią i bez pieśni, maszerując salutować dowódcę czy inny oddział, robić zwroty w marszu itd. Nigdy nie sądziłem, że może być tyle różnych elementów marszu. Butów nikt mi nie zmienił – zamiast rozmiaru 40 nosiłem 42. Na obu piętach zrobiły mi się duże odciski, które podeszły wodą. Skarpet nie miałem. Podczas ćwiczeń z taktyki i musztry cierpiałem okropny ból, stawałem tylko na palcach. Gorzej było, kiedy w marszu dawano komendę „Baczność!” – wtedy trzeba było walić w asfalt całą stopą. Nie chciałem zwracać się do izby chorych, bo tych, którzy tam „wypoczywali”, uważano za bumelantów. Sierżanci kilka dni „mieli ich na uwadze”, a to oznaczało poważne wykroczenie, za które wieczorem o ara obowiązkowo dostawała kocówę. Później jednak nie wytrzymałem, bo ciecz w odciskach stała się już żółta. Pokazałem sierżantowi i ten zaprowadził mnie do izby chorych. Był tam już nowy instruktor sanitarny, żołnierz o dziewczęcych rysach twarzy. Ten poprzecinał mi
odciski, które były już na pół stopy, obandażował nogi i w karcie chorego zapisał: „Zwolnić z ćwiczeń zycznych i musztry, aż zostaną mu wydane skarpety lub onuce”. Sierżant przeczytał to, ryknął śmiechem, przyniósł mi skarpety i pogonił na ćwiczenia. Nie było mi tak źle, jak niektórym innym. Nie byłem zbyt rozpieszczony, nie brakło mi zdrowia i cierpliwości. Trudniej było tym, którzy stawili się do wojska słabsi zycznie. Jedni, nie mogąc znieść naprawdę dużego obciążenia zycznego, znęcania się i piekielnego upału, starali się dostać na ciepłe posadki – palili w łaźniach, zostawali magazynierami lub ich pomocnikami, wynosili ze stołówki resztki jedzenia, które po upływie dnia śmierdziały straszliwie. Zgadzali się na każdą brudną robotę, byle przeżyć dzień. Inni zostawali wiecznymi chorymi – potra li chorować całe dwa lata: sprzątali teren wokół szpitala, doglądali świń. Cała ta grupa chytrusów i oferm była w pułku pogardzana, nazywana czadami, przez wszystkich bita i pomiatana, a ci, prześmiardli, brudni, odtrąceni i znienawidzeni przez wszystkich, starali się nie wchodzić nikomu w drogę i pomykali jak cienie. Dni wlokły się bardzo powoli. Ogarniała mnie apatia i beznadzieja, pojawiła się nawet myśl o samobójstwie, byle tylko nie taka służba przez dwa lata. Zdawało się, że już nie wytrzymam, ciągle jednak uspokajałem siebie, że trzeba wycierpieć tych pierwszych dwanaście miesięcy. Potem zostanę „weteranem” i wszystko będzie już dobrze. Ale to była dopiero kwarantanna, tylko przygotowanie do zostania żołnierzem. Dobrze, że te dwa półgłówki sierżanci ze zwiadu dywizyjnego, nie do zdarcia sami i gotowi do ganiania nas bez odpoczynku w dzień i w nocy, wybrali z pułku dwunastu młodziaków, przyszłych zwiadowców – po jednym z każdej setki chłopców – i zaczęli ich szkolić osobno. Wybrana grupa biegała jak łosie bez chwili odpoczynku. Wybiegali rano, wracali późnym wieczorem, zmordowani, poczerniali. Stanowili rezerwę przyszłej jednostki zwiadowczej, podległej bezpośrednio samemu dowódcy WDW generałowi pułkownikowi Suchorukowowi. Tymczasem nami zaopiekowali się dwaj nowi sierżanci, wyjątkowe dranie. Zwiadowcy nie znęcali się nad nami specjalnie, a te dwie sierżanckie kreatury były z natury sadystami. Lenili się biegać, uprawiać sporty czy organizować zajęcia taktyczne, wszystko to robili na odczepnego, być może z powodu swojej słabości zycznej. Ale w znęcaniu się byli prawdziwymi mistrzami! Kiedy się dostawało w mordę od zwiadowcy, czuło się naprawdę winnym, tymczasem kiedy się spojrzało na umięśnienie nowych „opiekunów”, brał śmiech, dlatego kiedy dostawało się w ryj od takiego – odruchowo chciało się oddać.
Byliśmy już jednak robotami, prawie niemyślącymi, każdy tylko się starał nie pokazywać na oczy „wychowawcom”. Stu dwudziestu szykowanych na żołnierzy rekrutów kompanii już było podzielonych według licznych narodowości, z których każda została w ten czy inny sposób wyśmiana. Każdy zamykał się w swojej skorupie, dbał wyłącznie o siebie i tylko z rzadka, kiedy wypadała krótka wolna chwila, rozmawiając ze sobą, czuliśmy coś podobnego do przyjaźni, o której od razu zapominaliśmy na dźwięk kolejnej komendy. Wszyscy byliśmy jeszcze zieloni. W krótkim czasie chciano wyrobić nam mięśnie i wbić do głowy mnóstwo niewidzianych i niesłyszanych dotąd rzeczy. I nie daj Boże zapomnieć, czego cię uczono – z takimi sierżant pracował indywidualnie i trzeba było drogo płacić za jego cenny czas. Poza tym, nigdy się nie wiedziało, co nowego może strzelić do głowy „wychowawcy”. Zwrot „towarzysze żołnierze” można było usłyszeć tylko od o cerów, sierżanci nazywali nas „psami” i „kotami”. Czasem, kiedy maszerowaliśmy w szyku gdzieś dalej od koszar, dawali komendę: „Psy, szczekać!”. Idziemy więc i wyszczekujemy jakąś melodię. Kiedy nareszcie nadchodził wieczór i apel wieczorny, nadal zostawaliśmy pod opieką sierżantów, bo o cerowie wyjeżdżali do rodzin, mieszkających niedaleko, w Ferganie. W pułku zostawał tylko o cer dyżurny. Zaczynała się wtedy „część rozrywkowa”. Kiedyś podczas apelu wieczornego ktoś na dźwięk swojego nazwiska głośno pierdnął. Natychmiast po tym zabrzmiała komenda: „Do boju!” – wszyscy padliśmy na twarz. Od razu druga: „Pozycję odpoczywającego warana przyjąć!” – ramiona na wpół zgięte, jak przy robieniu pompki, jedna noga wyprostowana i uniesiona – jaszczurczy ogon, i zadarta do góry głowa. Pozycja warana jest bardzo dobrym ćwiczeniem dla grup mięśni ramion, piersi, pleców i brzucha. Wkrótce jednak ręce i nogi zaczynają drżeć, a spływający z czoła pot tworzy kałużę na podłodze. Słabsi zaczynają szemrać, ale, broń Boże, nie na sierżanta, tylko na kolegów: – Kurwy, przyznajcie się, kto nasmrodził. Któryś nie wytrzymuje, wali łbem o podłogę. Dłoni pod głowę podłożyć się nie da, bo są jak przyrośnięte do posadzki. Znów komenda przybrania tej samej pozycji, znów kałuża potu rośnie, aż znajduje się ktoś odważniejszy i bierze winę na siebie. Komenda „Do snu!” jeszcze nie oznacza, że można już spocząć. Najpierw z dziesięć razy podrywanie, ubieranie się, znów rozbieranie, aż cała kompania rozbierze się i znajdzie w łóżkach w 45 sekund. Pod koniec, już stojąc w szeregu, potra my niepostrzeżenie rozpiąć guziki na mankietach, rozporek, odpiąć pas, a to oznacza sporo zaoszczędzonych sekund. Przed snem jeszcze czeka „drążek” albo „klirens”. „Drążek”: jeśli, chwyciwszy za górną krawędź łóżka, zrobisz sześć salt do tyłu z wyprostowanymi nogami, możesz się
kłaść. Gorzej z tymi, którzy nie potra ą – przywiązują ich do poprzeczki górnego łóżka i tak wiszą, aż utracą siły. Ale nawet i ci, którzy salta zaliczą, nie są pewni, że będą mogli zasnąć. Jeżeli sierżantowi strzeli do głowy, będziemy stać w szeregu i patrzeć, jak wiszą czada. Klniemy ich i staramy się przy lada okazji walnąć po nerkach czy wątrobie. „Klirens poziomy” to ćwiczenie zyczne wykonywane przed snem. Leżymy w łóżkach. Na komendę: „Klirens poziomy przyjąć!” opieramy się rękami o górną poprzeczkę łóżka u wezgłowia, a nogami o poprzeczkę przeciwległą. Cały ciężar ciała trzeba utrzymać, napinając mięśnie pleców i brzucha. Między materacem a ciałem w poziomym położeniu musi być spory odstęp. Piętrowe metalowe łóżko całe drży i klekoce. Kolejna komenda: „Każdy liczy do dwudziestu!”. W naszym „kubryku” jest sześć piętrowych łóżek, dwanaście osób, suma wynosi więc 240. Zaczyna liczyć pierwszy – „klirens” trzymamy, po nim drugi – trzymamy, trzeci – trzymamy. Czwartego, piątego poganiamy: – Licz prędzej, ofermo! Ten zaczyna trajkotać liczby. Sierżant śmieje się i mówi, że takie liczenie jest nieważne. Liczy sam, bardzo powoli. Dochodzi do piętnastu, wraca znów do dziesięciu, śmieje się, pedzio! Mówi: zepsuł się licznik. W końcu zaczyna powtarzać tę samą liczbę, znów się śmieje, mówi: płyta porysowana, zacina się. Nie wytrzymujemy: spadamy – jeden, drugi, cała reszta. Dyszymy ciężko, mokrzy jak wyciągnięci z wody, a ten idiota rży ze szczęścia i zachłystując się śmiechem, powtarza: – Ja wam, świńskie ryje, nie dawałem komendy „Do snu!”. Leżymy nieruchomo i myślimy: toż jakimi kretynami muszą być rodzice, którzy narobili takich debilów. Ale ni cienia myśli o proteście, bo od pierwszego dnia wbito nam do głów, że jesteśmy tylko posłusznymi i niemyślącymi wykonawcami. I to już zaczyna być podobne do prawdy: tępiejemy z dnia na dzień, nawet myśleć zaczynamy frazami z regulaminu. Uporawszy się z atakiem śmiechu, ten kretyn znów stawia nas w pozycji „klirens”. Ćwiczenie to jest bardzo trudne dla niedorostków; wysocy mogą bardziej wygiąć się do góry. Dzięki temu mniejsze jest obciążenie pleców i brzucha, bo pracują też inne grupy mięśni. Niscy zaś muszą ze wszystkich sił przeć na oparcia, żeby się utrzymać. Znów liczymy. Tym razem nie czepia się. Zatrzymuje i wydaje komendę: – Górne piętro – do snu! Całym ciężarem spadamy na pościel, strącając dolnych, bo ci, trzymając „klirens”, swoim ciałem nieco podnoszą materac z góry. Ogier znów rży i mówi: – Komenda była tylko dla górnych, dlaczego dolni też przerwali? Trzeba po-wtórzyć!
„Pierdoła. Osioł. Cwel” – przeklinamy w duchu ciężko i głęboko dysząc, mokruteńcy, zziajani. Czasem na „klirensie” wszystko się kończy, czasem na dokładkę jest jeszcze sport. Kiedy sierżant wychodzi, szukamy czada – który źle liczył czy pierwszy spadł. Kiedy znajdujemy, kto się nie leni, wstaje i daje mu w ryja. Wszystko po cichu, bo, nie daj Boże, usłyszawszy, ON wróci. Winien jest nie ON, winne czado. On jest niewinny. ON JEST SIERŻANTEM. Winne jest czado. Zapadamy w ciężki, pełen strachu sen: może wrócić ON i wszystko zacząć od nowa, czado nie wytrzyma, to i my znów ucierpimy. * Stu sierżantów zmienia tysiąc pięciuset rekrutów w ciemną masę. Młodym nawet do głowy nie przychodzi oceniać logikę ich rozkazów. W łepetynie całkowita pustka. „Rozkazy się wykonuje, nie dyskutuje” – te słowa z regulaminu wypierają wszelką myśl. Koniec. Smykałkę należy włączać, tylko wykonując rozkaz, żeby wykonać go szybciej i lepiej. Pojawia się żołnierski spryt – jak najrzadziej pokazywać się tamtym na oczy, potra ć, nawet nic nie robiąc, sprawiać w każdej chwili wrażenie zajętego jakąś ważną robotą, bo mieć czas wolny – to bezczelność budząca słuszne oburzenie. Co więcej, przez kogoś jednego, niezajętego czymś pożytecznym, może ucierpieć reszta – wszyscy dostaną dodatkową robotę i wtedy ten ktoś zostanie czadem. Przemęczeni, o przekrwionych oczach jesteśmy wszyscy, ale nie wszyscy tępieją i uczą się sprytu jednakowo. W ten sposób powstają: I – czada permanentne: wszędzie i zawsze krzywdzeni i pogardzani przez wszystkich; II – czadowaci: pomiatani tylko czasami i III – roztropni: którzy potra ą kombinować, a nawet czasami myśleć. * Przed snem proszę dyżurnego, żeby w nocy mnie obudził: trzeba przyszyć świeży podkołnierzyk, wypolerować sprzączkę u pasa i miedziane guziki, wypastować buty. Czado przyszywa podkołnierzyki sierżantom, czyści im buty, pierze i prasuje mundur – nie daj Boże, z rana będzie jeszcze wilgotny. Snu nikt mu nie przedłuża, na swój mundur nie zostaje czasu. Dyżurni stoją przez noc „przy szafce”, zmieniają się co dwie godziny i notują nazwiska tych, którzy w nocy chodzą do toalety więcej niż raz. Z rana lista zostaje wręczona sierżantowi, który aplikuje delikwentom „gimnastykę leczniczą”. Siadają oni na poręczy, splatają ramiona i całym szeregiem ćwiczą mięśnie brzucha, aż się zesrają w dosłownym tego słowa znaczeniu – w ten sposób rozstrój żołądka daje się wyleczyć w ogóle bez medykamentów.
* Na niedożywienie też są metody. Jeżeli podczas sprawdzenia w czyjejś kieszeni znajdą się kruszyny cukru czy chleba, ten staje się „niedożywionym”. Wszyscy z niego szydzą i dają kuksańce, aż z kuchni zostaną przyniesione dwa bochenki razowego chleba. Dwa czy trzy taborety stawia się jeden na drugim. „Niedożywiony” wdrapuje się na nie. Cała kompania na komendę „Do boju!” robi pompki, sierżant liczy, a „niedożywiony” pojada chleb. Jeść musi szybko, dużymi kęsami, na sucho, bo im dłużej trwa jedzenie, tym dłużej musi robić pompki kompania i tym więcej dostanie w kość „dożywiony”. Wszyscy dyszymy ciężko. Ręce, pierś, ramiona stają się ołowiane. Rozlegają się okrzyki: – Żryj, zasrańcu! Szybciej, czubku! Łykaj, kurwo! „Dożywiany” doskonale ich rozumie i czuje zbliżające się kłopoty, z wytrzeszczonych oczu toczą się łzy, do suchej gęby jeden po drugim tra ają duże kęsy chleba. Przeżuwać nie ma czasu, wody też nikt nie poda. Pompujemy do posinienia, aż ostatni kęs chleba jest w ustach, na którego połknięcie brakuje już sił. Dolny taboret zostaje wybity, „dożywiony” spada na ziemię, a jak spada – to już jego rzecz, jest komandosem, czyż nie? Takie „dożywianie” może też odbywać się w stołówce. Wszystko zależy od twórczej wyobraźni jego wysokości sierżanta. W stołówce delikwent ma zeżreć gar kaszy przeznaczony dla dziesięciu żołnierzy. Najgorliwszymi oprawcami staje się dziesięciu poszkodowanych, których kaszę pacan właśnie pożera. Ponadto cała kompania doznaje krzywdy moralnej, bo kiedy w trakcie konsumpcji kotła my robimy pompki, żołnierze z innych kompanii śmieją się i wyzywają nas od czadów i czubków, a cała stołówka jednym głosem wyraża nam chóralną pogardę: – Uu... uu... uch... kurwy! Pogarda wyskandowana na komendę przez kilkaset gardeł brzmi bardzo efektownie. Kiedy następnym razem „dożywiany” był żołnierz z innej kompanii, z kolei my chętnie i z radością rewanżowaliśmy się: – Uu... uu... uch... kurwy! „Dożywieni” stawali się czadami. Pierwszeństwo w biciu miała ich drużyna, po niej pluton i wreszcie cała kompania. Sierżanci nie bili, to my biliśmy jedni drugich, kształtując w sobie poczucie kolektywizmu. *
Mając kilka minut na odpoczynek po zajęciach z taktyki czy musztry, przepychając się, przysysaliśmy się do kranów z wodą. Usta bywały tak wyschnięte, że ciepławą wodą trudno było ugasić pragnienie. Pijąc, liczyliśmy łyki, starając się połykać jak najmniej. Rozum mówił, że im więcej się pije, tym większe szanse na rozstrój żołądka. Organizm jednak brał swoje – gardło wciąż łaknęło płynu i mózg kapitulował... Piło się, aż żołądek stawał się ciężki i w brzuchu bulgotało. Można było zwymiotować i pić od nowa. Trudno było tylko „wybić korek” – wzbudzić odruchy wymiotne, bo później wraz z wodą łatwo wychodziła cała reszta zawartości, wystarczyło tylko napiąć mięśnie brzucha. Jeżeli na piciu wody czy jedzeniu owoców przyłapał sierżant, stosowana była „kuracja antybakteryjna”: trzy kilometry biegu przełajowego w gumowym AZK15, z maską przeciwgazową, w upale 30–35 stopni Celsjusza, czasem w dodatku z wypełnionym kamieniami plecakiem. Po takim biegu pot z butów i maski wylewaliśmy, a mundur trzeba było wyżymać. Szukaliśmy też znajomości w izbie chorych, żeby dostać lewomycetynę. W stołówce starałem się jeść tylko chleb z herbatą, kapustę oddawałem innym. * Wieczorami z czadami, czubkami i innymi zdechlakami odbywały się zajęcia indywidualne. Wszystkie ćwiczenia dobierane były dla „rozwoju” siły, wytrzymałości i otępienia, bowiem sam człowiek nigdy się nie zmusi do robienia pompek czy „trzymania kąta” aż do skurczów i po nich. Ćwiczeń było mnóstwo, przekazywanych z rocznika na rocznik przez całe lata, z różnymi elementami sportowymi, musztrowymi czy taktycznymi – sierżanci urozmaicali sobie nimi monotonną codzienność. Po latach to my przy pomocy tychże metod będziemy „kształtowali” żołnierzy z kogoś innego, ci po upływie kolejnych lat – jeszcze z innych. Słowem, są to najtrwalsze tradycje, jakie tylko być mogą. * Przed komendą „Do snu!” doskonalimy sobie narząd błędnikowy. Stajemy w szeregu tak, by wyciągniętymi rękami sięgać sąsiadów. Na komendę kciuk prawej ręki przystawiamy do palców prawej nogi – to będzie oś. Sierżant liczy do dwudziestu, a my obracamy się wokół osi szybko, jak tylko się da. Od razu po liczbie dwadzieścia tak pożądana komenda „Do snu!” i wszyscy rzucamy się do swoich łóżek. Podczas kręcenia się kompletnie wyparowywało z głowy, gdzie jest to łóżko, szafka czy inne większe przedmioty, ciało niosło w tę samą stronę, w którą się obracało, nie dało się stanąć w miejscu i zorientować. Nie szło też wyhamować przed kolumną czy stołem,
a tra enie w przestrzeń między łóżkami było prawie niemożliwe. Wszystkie przeszkody po drodze zaliczało się, waląc w nie z całej siły łbem. Sierżanci leżeli na górnych łóżkach i sikali w majtki, patrząc, jak trzaskamy się łbami ze sobą i o wszelkie przeszkody. * Zbliża się 22 czerwca – dzień składania przysięgi wojskowej. O cerowie i sierżanci pienią się, tłumacząc wagę zbliżającej się misji, odpowiedzialność wobec prawa itd. Nas, którzy przybyliśmy później, wycofano, mówiąc, że mamy zaczekać na pobór specjalny – absolwentów techników. Wraz z nimi przejdziemy kurs młodego żołnierza. Wykonamy po cztery skoki ze spadochronem z samolotu. Takich jak ja było dwudziestu, pułk zaś rozrzucono po Fergańskiej Dywizji Desantowej. Słowem, w żyły starego ogiera dolano świeżej krwi. * W przededniu przysięgi kazano nam wyprać i wyprasować mundury. Przez całą noc wkuwaliśmy tekst przysięgi na pamięć. Nastąpił poranek. Byliśmy niewyspani, ale mundury mieliśmy wyprane, wyprasowane i wymuskane, a w łepetynach tekst przysięgi. Wsiedliśmy do ciężarówki, która zawiozła nas do jakiegoś obelisku. Tu uroczystość składania przysięgi już trwała. Wczorajsi nasi koledzy stali napuszeni: paradne mundury, błękitne berety, kałasze na piersi. Wokół tłoczył się pstry tłum cywilów; aż dziwnie wyglądało, że ktoś żyje jeszcze jakimś innym życiem niż nasze – wojskowa dyscyplina i pieskie traktowanie wyparły wszelkie niepotrzebne myśli. Udało się nam zamienić kilka słów z wystrojonymi kolegami. Tłumaczyli po cichu, że powinniśmy się cieszyć, zostając w kwarantannie, bo w pułku ganiają jeszcze srożej. Mówili też, że dziś dla nich jest prawdziwe święto, do niektórych nawet rodzice przyjechali, będzie świąteczny obiad i koncert. W nocy też nie spali, bo był wielki rwetes. Wobec nich, wystrojonych, wyglądaliśmy żałośnie – wypłowiałe od słońca i potu mabuty16, obwisłe panamy. Przyszło kilku wypucowanych o cerów, przynieśli jednego kałasza AKS-74, pogadali ze sobą i postanowili, że takich czubków jak my trzeba odprowadzić dalej od innych. Wzięliśmy stół i odbębniliśmy przysięgę na uboczu, bez uroczystości. Po wszystkim załadowaliśmy się do ciężarówek i wróciliśmy do ośrodka szkoleniowego. Po drodze sierżant tłumaczył nam, że od dziś wszystkie nasze wykroczenia będzie rozpatrywać trybunał wojskowy. A świąteczny obiad będzie
u babajów17, gdzie mamy pleć cebulę. Byliśmy bez śniadania, ale pielenie to nie biegi czy musztra, wyglądało więc niczego sobie. Zresztą o zdanie i tak nas nikt nie pytał. Razem z pułkiem szkoleniowym wyjechali też wszyscy kucharze i magazynierzy, o tym zaś, że trzeba nas karmić, po prostu zapomniano. Cebulą obsadzonych było kilka hektarów. Pola nawadniane były przez aryki, inaczej słońce wszystko by wypaliło. Sunęliśmy na kolanach do przodu, wyrywając chwasty. Sierżanci leżeli i opalali się, a wyznaczony człowiek od czasu do czasu polewał ich wodą z aryku. O zmroku, kiedy już strzelało nam w krzyżach, dostaliśmy gęstej uzbeckiej zupy z pomidorów, ryżu i diabli wiedzą czego jeszcze. Myślałem, że pęknę, jedząc – po obrzydłej kapuście ta zupa była jak z bajki. Podjadłszy, drzemaliśmy, czekając, aż jedzący osobno sierżanci napompują się czaszmą – tanim uzbeckim winem. Do koszar wróciliśmy późno w nocy. Pełliśmy cebulę kilka dni, zarabiając na jadło i na wino dla sierżantów. Przyjechał jednak o cer – nasz nowy wódz – i już następnego dnia pojawili się kucharze i dawna lura w miskach. * Znów zaczęto zabierać nas na roboty, tylko już nie do czarnodupych18 Uzbeków, a do wyższej kasty wojskowej. Stawialiśmy kurnik dla pułkownika, murowaliśmy płot dla majora. Przewoziliśmy też do nowego mieszkania rzeczy jakiejś – sądząc z jakości mebli i rozmiarów kałduna – większej szychy. Jego żona cholernie nam się spodobała, bo choć była nie pierwszej już młodości, spoglądała na nas jak na obiekty seksualne smutnym krowim wzrokiem. Mąż cierpiał na lustrzycę19, ale my naprawdę nie mieliśmy czasu... * Nasz stan osobowy się powiększył – przyjechało piętnastu chłopców z Tiumienia. Wszyscy po ukończeniu tego samego technikum. Sierżanci spotulnieli, stali się znacznie łagodniejsi, zwłaszcza wobec tych z Tiumienia, bo zdarzył się błąd, odchylenie od wojskowej reguły: dziel i rządź. Piętnastu chłopa z jednego miasta, z tego samego technikum! Jest to zespół, który trudno złamać moralnie i skłócić, bo ten może mieć własne zdanie, a to jest w wojsku niepożądane. *
Zaczęły się różne ćwiczenia wojskowe, ale przebiegały jakoś tak ospale. Sierżanci leniuchowali i pili, o cer dojeżdżał tylko raz na kilka dni. * Doszło jeszcze dziesięciu nowicjuszy narodowości Nuri. Wszyscy ostrzyżeni na zero, wąskoocy, twarze tłustawe, na wszystko jedna odpowiedź: „Ni panimaja...”20. Wydano im mundury, ale bez butów, pasów i panam. Maszerując, kładliśmy ze śmiechu w portki: my z przodu, dla których mundurów jeszcze od biedy starczyło, idziemy czwórkami, a ostatnie dwa szeregi wloką się bez panam, pasów i butów, ciągle łamiąc szyk i odstając, niby jeńcy wojenni. Biedowali tak trzy dni, dopóki od bicia, okaleczeń i kolców nie zaczęły im puchnąć i ropieć nogi... Zwolniono ich ze wszystkich ćwiczeń, bo i tak nie rozumieli komend i po kilku dniach wywieziono do batalionu budowlanego – strojbatu. Przybyło jeszcze kilka dodatkowych grup. Czuliśmy się przy nich jak stare wiarusy. * Zaczęły się przygotowania do skoków ze spadochronem. W ośrodku szkoleniowym były specjalne symulatory i makiety do nauki skakania z samolotu, układu ciała, unikania zderzeń w powietrzu itd. Tak nas przez te dni wymusztrowano, że jeszcze przed skokami śniło się nam po nocach „swobodne spadanie”. Zaczęliśmy się uczyć układania spadochronu. Na świętym miejscu – placu, po którym nie wolno chodzić na spocznij, rozwijaliśmy i składaliśmy, znów rozwijaliśmy i znów składaliśmy spadochrony. Zaplataliśmy węzły, rozwiązywaliśmy i zaplataliśmy od nowa. Wszystko to powtarzaliśmy dziesiątki razy pod nadzorem sierżantów, którzy wobec wolniej myślących stosowali „środki dodatkowe”. Po ostatnim sprawdzeniu, wykonawszy zadania na czas, złożyliśmy podpisy w książeczkach skoków, zapamiętaliśmy numery obu spadochronów i czekaliśmy dnia skoków. Pogoda w tych stronach była lotna przez niemal cały rok, wkrótce więc wrzuciliśmy spadochrony do ciężarówki i pojechaliśmy na lotnisko. Choć byliśmy wytresowani, ale odpowiednio nastraszeni wchodziliśmy na pokład samolotu z drżącym sercem i wymuszonym uśmiechem na twarzy. Im wyżej unosił się, kołując, kukuruźnik, tym bardziej rzedły nasze miny. Wyglądaliśmy przez iluminatory. Samolot chwiał się i podskakiwał. Instruktor zaczepił karabinki naszych spadochronów za naciągniętą w samolocie linę. Zapaliła się czerwona lampka, zawyła syrena. Otwarto drzwi. Siedzieliśmy
według wagi, pierwsi skakali najciężsi. Skoki następowały co trzy sekundy. Jeden za drugim posuwaliśmy się w stronę drzwi. Ostatnie trzy sekundy w samolocie trwały całą wieczność. Znikła zagradzająca drzwi ręka instruktora, rozległa się komenda „Paszoł!” i tuż po niej silne pchnięcie. Zapomniałem wszystkiego, czego nas uczono: że skacząc z samolotu, trzeba odepchnąć się koniecznie lewą nogą, że w powietrzu należy policzyć – 521, 522, 523 – i dopiero wtedy pociągnąć za pierścień głównego spadochronu. Ledwo wyskoczywszy, pociągnąłem za pierścień i dopiero kiedy poczułem szarpnięcie, otworzyłem oczy. Patrzę: nad głową czasza, ale, o Boże, wszystkie linki skręcone. Sierżanci mówili: jeżeli jedna linka otrze się o drugą, pękną obie jak nożem ucięte. U mnie skręcone wszystkie, więc zaraz nie będzie ani jednej. Automatycznie prawą ręką złapałem lewą taśmę sterowniczą, lewą ręką – prawą taśmę i zacząłem ciągnąć je w przeciwległe strony. Wszystko dookoła zaczęło się obracać. Linki odkręciły się i z rozpędu zakręciły w drugą stronę, na szczęście, znów się odkręciły i... w porządku – wszystko na swoim miejscu, żadna linka nie pękła, choć kiedy się kręciły, trzeszczały od napięcia. Teraz dobrze, opuszczam się zgodnie z instrukcją. Wokół ogłuszająca cisza, wydaje się, że wiszę w powietrzu, a nie spadam. Splunąłem, ale ślina uleciała do góry. Spodobało mi się... Plułem, dopóki mi w ustach nie zaschło. Kiedy na zbliżającej się ziemi widoczne stały się samochody, a potem ludzie, poczułem prędkość spadania. Samochody szybko rosły, ludzie też. Zacząłem wypatrywać wiatrowskazu. W porządku. Opadałem tyłem do wiatru. Zwarłem nogi, nieco zginając je w kolanach, żeby przyjęły uderzenie po równo. Ostatnich kilkanaście metrów ziemia zbliżała się z zawrotną szybkością. Ogarnął mnie strach i poczułem wszystkie wnętrzności, które jak gdyby podeszły razem pod gardło. Wczepiłem się jednak w przednie taśmy sterownicze, ciągnąc je ku sobie. Nad samą ziemią gwałtownie je zwolniłem, chcąc ustawić czaszę spadochronu poziomo i w ten sposób złagodzić uderzenie o ziemię. Puściłem jednak za wcześnie czy może za mało je pociągnąłem do siebie, bo walnąłem o ziemię tak cholernie mocno, że aż w nogach zadzwoniło. Uderzenie spotęgowały jeszcze moje buty, o dwa numery za duże i wzute na bosą nogę – skarpetki dawno znosiłem i wyrzuciłem. Choć czułem silny ból w nogach, to szkolenie zrobiło swoje – od razu po wylądowaniu zacząłem „doić” przednie linki, chcąc „zgasić” czaszę – zlikwidować jej opór podmuchom wiatru. Ktoś wskoczył i zgasił czaszę mego spadochronu. Stanąłem na nogi, odpiąłem karabinki uprzęży, zdjąłem plecak, zapasowy spadochron i zacząłem zbierać linki w warkocz. Ktoś przejechał obok wleczony przez unoszoną wiatrem ogromną czaszę. Zostawiłem swój spadochron, podbiegłem i wskoczyłem na
czaszę tamtego, tłumiąc jej opór. „Jeździec” klął, zwijając się z bólu i pokazując zakrwawione łokcie. Szybko, zgodnie z instrukcją, zwinęliśmy swoje spadochrony, zarzuciliśmy je na ramiona i pobiegliśmy na punkt zbiórki, który wypatrzyliśmy jeszcze z powietrza. Teraz szukaliśmy go na wyczucie, starając się odtworzyć obraz widziany z góry. Przybiegliśmy w czas. Kilku naszych jeszcze nie było. Wokół snuli się sierżanci i o cerowie. Po cichu dzieliliśmy się w grupkach wrażeniami – tak jak bezwąse młodziaki w towarzystwie dojrzałych wąsatych chłopów nie mogą wytrzymać, by się nie pochwalić dopiero co zaliczoną kurewką – pierwszą w ich życiu kobietą. Przerywając sobie nawzajem, opowiadaliśmy o swoim skoku, święcie przekonani, że to właśnie on był najciekawszy. Pokazywaliśmy pokłute kolcami brzuchy, łokcie, nogi. Sierżanci pokrzykiwali z rzadka: – Cicho, psy! Co to za hałas? Przebieżki się zachciało, gówniarze?! Jednak tak jak koń przyzwyczaja się do popędzania go przez woźnicę, tak i my już rozróżnialiśmy, którego sierżanta należy się obawiać, a które groźby rzucane są tylko tak sobie, dla wypełnienia pustki. Wkrótce przybiegają pozostali. Stajemy w szeregu. Sierżanci sprawdzają, czy nie pogubiliśmy bagnetów. Liczą pierścienie czaszy głównej, które po wyskoczeniu z samolotu i odliczeniu trzech sekund powinniśmy byli szarpnąć, zrywając blokady, a potem zawiesić na karabinku na pasie przy ramieniu. Nie wszyscy o tym pamiętali. Dwunastu, którzy nie mieli pierścieni, ustawiono rombem i sierżant zrobił użytek z tęgiej linki spadochronowej. Rzadko który nie podskoczył przy tym do góry. Potem ustawiliśmy się w tyralierę i przeczesaliśmy lądowisko w poszukiwaniu zgubionych pierścieni. Znaleźliśmy ich więcej niż zgubiliśmy, widać, również dla tych, którzy skakali przed nami, nie były one rzeczą w życiu najważniejszą. Za skok zarobiliśmy po 1,20 rubla, ale ani za ten, ani za trzy późniejsze skoki nikt nam nie zapłacił. * Drugi skok był następnego dnia. Poczułem wspaniały smak swobodnego spadania, ale znów odbiłem sobie podeszwy. Jeden Tatar, który miał na stopach wytatuowane grubymi literami: „Moje nogi są zmęczone, ale do baru dojdą”, kiedy do ziemi zostało kilkanaście metrów, zaczął wspinać się po linkach do góry, ale gdy zobaczył, że czasza niebezpiecznie się pochyliła, a ziemia i tak się zbliża, podniósł nogi w nadziei uniknięcia zderzenia. Krzyczeliśmy do niego, żeby wyprostował nogi, on jednak widocznie postanowił wziąć uderzenie na tyłek. Walnął! Wokół chmura kurzu.
Podbiegliśmy, zgasiliśmy czaszę. Kurz się rozszedł, Tatar stoi jak słup z wytrzeszczonymi oczyma. Stoi, nie rusza się, na pytania nie odpowiada. Kwiczeliśmy jak zarzynane świnie, a Tatar po kilku chwilach doszedł jako tako do siebie, zebrał spadochron i nic nie mówiąc, pokuśtykał. Ledwie się nie poszczaliśmy... * Skoki odbyły się jak najbardziej pomyślnie – nie było ani jednego poważniejszego urazu, nikt nie odmówił skakania. Tylko jedno czado z Moskwy zaparło się w samolocie rękami o odrzwia, ale instruktor walnął mu po rękach, sierżant kopnął w dupę i – swobodne spadanie. Po zakończeniu odbył indywidualną rozmowę z sierżantem i następny skok gotów był wykonać choćby ze skrzydła samolotu. Słowem, nie umiesz – nauczymy, nie chcesz – zmusimy... Wieczorem przywieziono lm. Najpierw jednak trzeba było nań zasłużyć. Zrobiliśmy woreczki z papieru i przystąpiliśmy do wykonywania normy – po dwieście much na osobę. Z wcześniejszych „łowów” znaliśmy najbardziej „umuszone” miejsca i biliśmy na potęgę. Każdy liczył swój łup, wkładając go do woreczka. Po upolowaniu dwustu much nieśliśmy woreczki do wyznaczonego księgowego, który liczył muchy i jeśli norma była wykonana, stawiał na liście obok nazwiska ptaszek. Muchy były jak waluta wymienna – pożyczaliśmy je, wymienialiśmy na papierosy czy chomikowaliśmy do następnego razu, jeżeli były ponadnormowe. Po wykonaniu zadania szliśmy na lm, który wyświetlano w stołówce. W czasie lmu można było półtorej godziny pospać. Reszta zapieprzała, sprzątając koszary. * Trzeci skok – z automatem. Wkłada się go ze złożoną kolbą w brezentowym futerale do bocznej kieszeni RD (riukzak diesantnyj – plecak desantowy). Z góry na plecak nakłada się spadochron. O cer ostrzegał surowo: jeśli padać, to tylko na boki lub na brzuch, bo jeśli się upadnie na wznak, automat może pogruchotać żebra. Skok wykonałem zgodnie z instrukcją, blisko ziemi jednak dopadł mnie podmuch wiatru i poniósł tyłem. Ciągnąłem taśmy sterownicze na krzyż, nie zdążyłem jednak obrócić się tyłem do wiatru... Kiedy doszedłem do siebie, w głowie dzwoniło mi sto dzwonów. Czasza leżała ugaszona. Nie wiem, jechałem czy nie. Uszy miałem jak zatkane. Nijak nie mogłem się zorientować, gdzie jestem i co mam robić dalej, automatycznie jednak zebrałem spadochron do plecaka. Obok przebiegał Czuwasz Szorokin. Ciągle półprzytomny, spytałem, dokąd biegnie. Ten stanął i spytał: „Jebnąłeś się?” – znaczy: „Uderzyłeś
się?”. Odpowiedziałem, że chyba tak. Pomógł mi zanieść spadochron do punktu zbiórki. Kilka dni głowa mocno mnie bolała. Gdyby nie hełmofon czołgisty, nie wiadomo, jak by się wszystko skończyło. Dopadło mnie ostre zapalenie spojówek. Parę dni cierpiałem, ze wzrokiem było jednak coraz gorzej. Nocą powieki tak się sklejały od ropy, że rano trzeba je było odrywać od siebie palcami. Oczy bolały, jakby w nie ktoś piasku nasypał. Zawieziono mnie do szpitala wojskowego. Tam złapałem na dodatek żółtaczkę zakaźną i omal nie przejechałem się na tamten świat – pięć dni leżałem nieprzytomny, bo z początku leczyli mnie na grypę i dopiero kiedy zacząłem przypominać cytrynę, połapali się, że to żółtaczka. Pobyt na oddziale zakaźnym udało mi się przeciągnąć do 45 dni. Ciągnąłem dlatego, że po 30 dniach spędzonych w szpitalu dawano 30 dni urlopu, niby dla rehabilitacji po chorobie. Jeśli się przeleżało ponad 40 dni, urlop wynosił 45 dni, a dwa tygodnie w wojsku i dwa tygodnie w domu – to wielka różnica. Przedłużaliśmy sobie pobyt w prosty sposób: przed oddaniem krwi z żyły na analizę robiliśmy dużo pompek dla zwiększenia zawartości bilirubiny we krwi. Inni chwytali się metod więziennych: łykali coś twardego na mocnym sznurku, na przykład kawałek słoniny, i po jakimś czasie wyciągali, powtarzając operację kilkakrotnie. W czasie choroby schudłem 12 kilogramów i komisja lekarska dała mi 45 dni urlopu. Jeszcze tydzień spędziłem w kompanii batalionu sanitarnego, bo nikt nie załatwiał mi dokumentów podróżnych – nikogo nie obchodziłem. Kilka razy tu się pobiłem, broniąc swoich racji, aż w końcu tęgo dostałem w kość: złamano mi nos i kilka żeber. Nic, człowieku, nie poradzisz – kolektyw to kolektyw.
ROZDZIAŁ III
14
grudnia 1979 roku, spóźniając się do jednostki o siedem dni, wyjechałem z domu. Serce biło niespokojnie na myśl, że już za trzy doby świadomej dezercji można dostać kilka lat batalionu karnego. Z lotnisk, gdzie miałem przesiadki, słałem do jednostki telegramy, że spóźniam się z powodu złych warunków pogodowych. Naczelnicy lotnisk chętnie telegramy podpisywali. Na lotnisku moskiewskim poznałem chłopca o mongolskich rysach twarzy, imieniem Wasia. Czekał na ten sam samolot, wybierał się gdzieś w głąb Rosji. Pieniędzy miał jak lodu, bo dostał za kilka rejsów w morze. Udaliśmy się do restauracji na lotnisku. Panował tu nieład i brud. Mokre serwety można było wyżymać. Kelnerka, bardziej podobna do wyciągniętej z sieci ciepłowniczych pacjentki przychodni wenerycznej, przyniosła kończący już stygnąć befsztyk i koniak. Przyjrzałem się jej, kiedy stawiała talerze na stole. Z bliska wyglądała jeszcze straszniej, bo większość Rosjanek całkowicie pozbawiona jest gustu: cała w zmarszczkach, spękane usta grubo usmarowane jaskrawą szminką, kołtun na głowie, fura czarnego tuszu wokół oczu. Buty dorównywały wiekiem właścicielce. Wasia natomiast był czystą serdecznością – chlał koniak szklankami i mnie ciągle przymuszał, ale się trzymałem w obawie przed patrolem: już od ośmiu dni miałem być w jednostce. Sala była pusta, tylko w drugim rzędzie stołów siedziało trzech dobrze wstawionych o cerów z czerwonymi pagonami. Kilka razy spoglądali na mnie. Jeden wstał, podszedł i zapytał, co tu robię. Posłałem go na trzy litery. Już podczas kwarantanny wbijano nam do głów, że w całej Armii Radzieckiej jest tylko kilka normalnych rodzajów wojsk: to specnaz, desant powietrzny, piechota morska, no może jeszcze pogranicznicy i marynarka wojenna. Reszta to tałatajstwo: można pluć każdemu w twarz, zaczynając od chorążego i na pułkowniku kończąc, ale potem trzeba umieć się wykręcić. Milicja to takie samo gówno: sierżant WDW jest ważniejszy od majora milicji. Osłupiały kapitan przekazał moje słowa swoim towarzyszom. Wszyscy podnieśli się... Skoczyłem na nogi i ja. W jednej chwili oceniłem sytuację, która mi się nie podobała. Atak byśmy odparli i przeszli do kontrofensywy, zauważyłem nawet kilka przydatnych do walki masywnych krzeseł, nie było jednak drogi odwrotu: płaszcz
w szatni, a w nim wszystkie moje dokumenty. Wywołany patrol odesłałby mnie do jednostki pod konwojem. Sytuację uregulował Wasia. Uspokoił gorączkujących się o cerów, posadził przy naszym stole i sowicie częstował koniakiem, nawijając bez przerwy o przyjaźni narodów i świętym obowiązku obrony Ojczyzny. Półtorej godziny później odleciałem do Taszkientu, a z Taszkientu do Fergany. * Ledwo przekroczyłem bramę punktu kontrolnego, zauważyłem powszechne poruszenie, niewidoczne z zewnątrz za wysokim ogrodzeniem terenu pułku. Spotkałem znajomego z czasów szpitalnych. Miał na sobie kombinezon i pistolet u pasa. Poradził mi, żebym na kilka dni gdzieś się zadekował, bo pułk jest w gotowości bojowej nr 1 i tej nocy odlatuje do Afganistanu. Nie na długo – może na trzy dni, może na miesiąc. I tak już byłem mocno spóźniony, postanowiłem jednak pokazać się. Dopiero później zrozumiałem, że miałem doskonałą okazję nawet opuszczenia szeregów Armii Radzieckiej na zawsze. Podczas kwarantanny byłem szkolony na kierowcę kompanii remontowej dywizjonu samobieżnych dział artyleryjskich z Azet Basz dywizji desantowej w Ferganie. Podczas mojego urlopu jednak dywizja została rozformowana, a ja dostałem powiadomienie, że przeniesiono mnie do jednostki wojskowej 55523 w Ferganie. Kiedy w 1979 roku rząd na czele z Breżniewem oświadczył, że w Czechosłowacji i innych bratnich krajach socjalistycznych kontyngent wojskowy Armii Radzieckiej zostaje zmniejszony, z Czechosłowacji wycofano kilka jednostek pancernych z przestarzałymi mody kacjami czołgów, ale na ich miejsce tajnie przerzucono pułki naszej dywizji desantowej, w tym jednostkę desantową samobieżnych dział artyleryjskich z Azet Basz. Co prawda, wszystkich artylerzystów przebrano za krasnuchę – dano czerwone pagony piechoty. Tak została rozformowana fergańska dywizja desantowa, nieo cjalnie zwana dziką. Z dywizji został tylko samodzielny pułk powietrzno-desantowy w Ferganie. * W sztabie pułku powiedziano mi, że naprzykrzyłem im się ze swoimi telegramami, że mają roboty i beze mnie, że zostałem skierowany do III batalionu i mam pozostać ze wszystkimi dekownikami – chorymi na żółtaczkę, dyzenterię i innymi – i pilnować koszar pułkowych, magazynów itp. Słowem, co drugi dzień – dyżur. Ledwie ich uprosiłem, żeby przenieśli mnie do II batalionu. Lepiej lecieć diabli wiedzą dokąd niż
co drugi dzień warta. Skierowano mnie do 5 kompanii. Miałem tam przyjaciół i znajomych z okresu szpitalnego, nawet wśród weteranów i dziadków. Przywitali mnie serdecznie. Pełniący obowiązki kompanijnego magazyniera sierżant Mamon wydał mi mundur polowy z wszytymi bokami, buty z cholewami i pas ze zgiętą sprzączką, choć do wciętego munduru i zgiętej sprzączki21 miałem jeszcze pięć miesięcy służby. Dałem pieniądze, które mi zostały z podróży, zorganizowano czaszmę. Pierwszy raz piłem z weteranami i dziadkami, bo nie wszyscy wiedzieli, ile już odsłużyłem. Gdyby wiedzieli, pognaliby mnie od stołu. Wypiwszy, poczułem się raźniej. Opowiadałem im o domu, popijawach, kurwach. Oni opowiadali, że wszystkie kompanie formowane są od nowa, całe mienie (koce, materace, poduszki, łóżka) zostało załadowane do samolotów. Maszyny bojowe BMD22 wszystkich kompanii też stoją zacumowane w samolotach. Z maszyn starto tylko emblematy desantowe i chłopcom też kazano pozdejmować wszystkie znaczki i emblematy. Dobrze, że pozwolili zostawić przynajmniej pasiaste koszulki desantowców. W koszarach została tylko broń i żołnierze, w każdej chwili gotowi na sygnał alarmowy wsiąść na pokład stojących na lotnisku samolotów. * Wieczorem pokazał się dowódca kompanii i powiedział, że nie jestem im potrzebny, że wszystkich 78 miejsc etatowych w kompanii jest zajętych, choć go moi znajomi bardzo prosili. Zaproponował, bym poszedł do 6 kompanii tego samego batalionu. Nie zostało mi nic innego, jak wejść piętro wyżej, gdzie były włości 6 kompanii. Upojna myśl spokojnego doczekania weteraństwa uleciała. W 6 kompanii nie miałem ani jednego znajomego. Tu dano mi automat AKS-74, 120 nabojów, bagnet, parę spadochronów i wyznaczono na starszego strzelca 3 drużyny I plutonu. Stanowisko to nic mi nie mówiło. Kiedy się dowiedzieli, że jestem Łabus, przyprowadzili ziomka, Meškauskasa. Był imponującego wzrostu i miał odpowiednich rozmiarów nos. Krótko wspomnieliśmy o domu, popytaliśmy, kto jest skąd i czy nie mamy wspólnych znajomych w Kłajpedzie i Poniewieżu. Na tym sławetna przyjaźń litewska właściwie się zakończyła. Przyszedł dowódca kompanii kapitan Czerkiesow – wysoki mężczyzna o smagłej cerze i słusznych wąsach. Zarządził zbiórkę w szeregu i zaczął zalewać głodne kawałki. Kazał, by wszyscy, niezależnie od długości odbytej służby, zapuścili wąsy, a u kogo nie rosną... Zrobił pauzę, a potem zapytał: – Szeregowy Eranosian, jesteś gotów?
– Tak jest! – Będziesz dowodzić plutonem dziewczęcym – wszystkimi, którzy nie potra ą wyhodować trampoliny dla mendoweszek. Z koszar – ani na krok, nawet idąc do bufetu, należy zapisać się u dyżurnego kompanii. Rozbierać się nie wolno, można tylko zdjąć buty, ale pilnować, żeby nie ukradli. Naruszycieli będę odsyłał do szeregowego Eranosiana... Jesteś gotów? – Tak jest! – beczy ten, niższy nawet ode mnie. Dowódca kompanii pozwala się rozejść. Rozebrałem i czyszczę i tak już błyszczący automat, powtarzam sześciocyfrowe numery automatu, obu spadochronów i bagnetu, które muszę znać na pamięć. Pół godziny później dyżurny ogłasza rozkaz dowódcy: – Kompania... zbiórka! Szybko stajemy w szeregu. Kapitan Czerkiesow, zwany po prostu Czerkiesem, po dłuższej wstępnej przerwie, przybierając poważną minę, pyta: – A gazety wzięliście? – Nie! – odpowiadamy. – Ach wy, darmozjady... oseski mamine... co, może pierwszy dzień w Azji? Nie rozumiemy, o co chodzi. – Czym dupy będziecie wycierać, śmierdziuchy?! – i znów namaszczonym tonem lozofuje: – Może sądzicie, że w Afganistanie cywilizacja jest na takim poziomie, że stoi automat i wysrawszy się, wystarczy tylko nacisnąć guzik? Nie, chłopcy, Afganistan – to kraina gór i pustyń i lasów tam nie ma... A jeżeli nie ma lasów, to nie ma ani celulozy, ani przemysłu papierniczego, więc nie ma i papieru... A jeżeli nie ma papieru, to czym zamierzacie wycierać dupy? Kamykami?! Będziecie musieli, bo pokoju leninowskiego23 demolować wam nie pozwolę. Potem opowiedział kawał o jednym takim, który już do połowy się wysrał, to znaczy pozbył się pierwszego parcia w dół, i zaczyna się rozglądać za papierem, chcąc rzecz zakończyć kulturalnie. Nie znalazł papieru, zafrasował się. Nagle patrzy, w ściance otwór z napisem „Myjnia palca”. „O – pomyślał sobie – cywilizowany świat”. Podtarł się palcem i wsadził go do otworu, czekając na ciepłą wodę. A za ścianką stał gość z młotem – i bach! tym młotem po palcu... Facet stoi i ssie pobity obesrany palec... Ze śmiechu prawie że padamy. Czerkies rozdaje po kilka numerów „Czerwonej Gwiazdy”, pokazuje, jak ją składać, by się zmieściła w ładownicy. *
Czas płynął, a my wciąż siedzieliśmy w Ferganie. Piąta kompania odleciała tej samej nocy, a z nami nadal zwlekano, ogłaszając alarm po jeden–dwa razy na noc. Wskakiwaliśmy z bronią do ciężarówek, które rozwoziły nas po lotniskach. Wpadaliśmy do grzejących już silniki samolotów i alarm odwoływano. Czasami leżeliśmy na spadochronach lub staliśmy na lotnisku kilka godzin, aż do świtu. Rano wracaliśmy do koszar.
ROZDZIAŁ IV
W
ylecieliśmy całkiem nieoczekiwanie. Nawet spadochrony kazano nam zostawić na lotnisku. Przed wylotem otrzymaliśmy najnowsze instrukcje – lecimy do Kabulu. Kiedy samolot wyląduje, to znaczy dotknie kołami ziemi, nie czekać, aż się zatrzyma, odczepić BMD, zająć w nich miejsca i kiedy brama ładowni się otworzy – naprzód. Na strzały odpowiadać ogniem. Po co lecimy – nie nasza rzecz, dalsze instrukcje otrzymamy na miejscu. Cieszyliśmy się, że może uda się postrzelać, ale w to, że ktoś będzie strzelał do nas, nie wierzył nikt. Była noc z 25 na 26 grudnia 1979 roku. * Ledwie koła potężnego AN-22 musnęły beton lotniska, szybko odczepiliśmy linki i łańcuchy cumujące naszych BMD, wyjechaliśmy z ładowni i sformowaliśmy kolumnę na poboczu pasa startowego. Póki dowódcy studiowali świeżo otrzymane mapy, rozglądaliśmy się wokół, spodziewając się ujrzeć w świetle poranka coś niezwykłego. Nic nadzwyczajnego jednak nie zobaczyliśmy – lotnisko jak lotnisko, tylko bezludne, nie ma ciężarówek podjeżdżających do ładowni samolotów, a przynajmniej nie widać ich w gęstym mroku, nie ma też domów, z których mogłyby paść strzały... W ogóle bardzo mało światła jak na obiekt taki, jak lotnisko. Góry są tuż obok pasa startowego i nasze AN-22 (annuszki) lądują jeden za drugim z włączonymi potężnymi re ektorami. Z ich ładowni wytaczają się pojazdy desantowe, żołnierze na tempo wynoszą z samolotów i składają gdzieś obok swoje mienie. Już puste, nawet nie wyłączając silników, samoloty kołują na inny pas i zostawiwszy nas, startują. Jedne startują, inne lądują i tak bez przerwy. Rozkaz: „Naprzód!” i cała kolumna kompanii rusza za wozem dowódcy. W drodze dowódcy plutonów otrzymują dokładniejsze zadania i kolumna dzieli się na kilka części. Mijamy kilka strachów na wróble ubranych w jakieś łachy przypominające szynele. Sądząc z karabinów, to chyba afgańscy żołnierze. *
BMD – to pojazd opancerzony, na gąsienicach, o stalowej wieżyczce, w której zamontowane jest działo gładkolufowe, ciężki karabin maszynowy, poza tym jeszcze dwa cekaemy z przodu. Kaliber amunicji wszystkich cekaemów – 7,62 mm. Cztery PTURS-y – przeciwpancerne pociski sterowane. 4000 nabojów do cekaemów, 40 pocisków do działa. Oczywiście, różne urządzenia: przeciwchemiczne, nocne, optyczne itd. Załoga – siedem osób (drużyna plutonu) uzbrojonych w cztery automaty AKS-74 kalibru 5,45 mm, trzy pistolety Makarowa, przenośny granatnik przeciwpancerny RPG-16 i ręczny karabin maszynowy. Skrzynki z nabojami, granatami i pociskami zajmowały bez reszty całe wolne miejsce w maszynie. W rękach jednego sierżanta, dwóch starszych strzelców i trzech szeregowców była to poważna siła, zdolna do odebrania życia wielu żołnierzom przeciwnika, a takich BMD było w kompanii dziesięć plus jeden transporter opancerzony. * Zajęliśmy pozycję bojową między dwoma wzgórzami. W stronę jednego wiodła droga, rozwidlając się przed nim w dwie strony. Jedno ramię drogi kończyło się na lotnisku, drugie, przytulone do stóp wzgórza, wiodło zakosami gdzieś daleko. Drużyna, do której dostałem przydział, otrzymała rozkaz zajęcia pozycji obronnej przy ogrodzeniu z bitej gliny nieopodal drogi. Maszyna jednak, stawiana to w jednym, to w drugim miejscu, jaskrawo kontrastowała swym ciemnozielonym kolorem na tle jasnorudego otoczenia. Nasz drużynowy, sierżant Linnik, postanowił postawić maszynę za ogrodzeniem, zwanym tu duwałem. Ściana półtorej metra grubości i dwa i pół metra wysokości całkiem się nadawała do ukrycia maszyny. Kilka razy uderzywszy z rozpędu o ścianę ostrą przednią krawędzią pancerza, BMD zrobiła w niej dużą wyrwę. Poszerzyliśmy ją i maszyna wjechała do środka. BMD zajęła pozycję obronną: przez celowniki optyczne widać było cały sektor obserwacji. Nadłubaliśmy w ścianie otworów do strzelania leżąc, z kolana i stojąc. Sierżant siedział na włazie wieżyczki, utrzymując łączność z dowódcą kompanii. Rozwidniało się. Zaczęliśmy się rozglądać, gdzie jesteśmy. Ogrodzenie otaczało prostokątny kawałek ziemi. Pośrodku widniały kopczyki połupanych na cienkie płytki kamieni. Miejscami były wkopane jednym końcem w ziemię. Przy każdym takim kopczyku wetknięte były w ziemię wysokie żerdzie obwiązane kolorowymi taśmami. Żerdzie poszły na ognisko, a połupanymi kamieniami umocniliśmy ścianki okopów. Jedni pełnili dyżur przy łączności i sektorze obserwacji, inni siedzieli przy ognisku, nijak nie mogąc zrozumieć przeznaczenia tego ogrodzenia. Po krótkich sporach
stwierdziliśmy, że są to opuszczone kamieniołomy. Porąbane żerdzie potrzaskiwały wesoło – były wyschnięte na wiór. Ugotowaliśmy herbaty, podgrzaliśmy kaszę z suchego prowiantu. Zmienialiśmy się na warcie, żeby i inni mogli pogrzać się przy ognisku. To nie Fergana – powietrze było tu znacznie zimniejsze. Drużyna składała się z nas czterech – młodych i zielonych, nazywanych kotami, psami i jeszcze inaczej, słowem, była to grupa, która nie ma głosu, a tylko wykonuje rozkazy. Pozostała trójka, mająca już za sobą rok służby, to weterani: sierżant Linnik, starszy strzelec Griaznow i moździerzowy szeregowiec Eranosian – jedyny czarnodupiec w kompanii. Na sprawdzenie pozycji przybył dowódca plutonu lejtnant Czułkow. Oświadczył, że jesteśmy barany, bo wygląda na to, że okopaliśmy się na cmentarzu, a najważniejsze, że nasza pozycja jest do dupy – zasłania nas zbocze wzgórza i dla innych dwóch maszyn plutonu jesteśmy poza polem widzenia. Mieląc w ustach przekleństwa, kopaliśmy okopy w innym, wskazanym przez dowódcę plutonu miejscu na zboczu wzgórza, wkrótce jednak robota stanęła: pod cienką warstewką gruntu była lita skała, niedająca się ugryźć nie tylko łopatą, ale i łomem. Klęliśmy, ryjąc, wszystkich po kolei, bo nam czterem przyszło wykopać pięć dołów do strzelania leżąc i jeszcze ukrycie dla maszyny, zwane dlaczegoś kaponierą. Na domiar wszystkiego, dął tu przenikliwy zimny wiatr. Lejtnant ciągle wracał i spokojnie, ale bardzo negatywnie oceniał nasze wysiłki, choć mu pokazywaliśmy nasze pogięte od uderzeń o skałę saperki. Niezmącenie poradził nam saperki wyrównać i kopać szybciej, bo jeśli pójdą czołgi, to w takich okopach ocaleją tylko nasze jaja, a i to nie wiadomo... Kiedy odszedł, klęliśmy go, nazywając „chłopczykiem z długim chujem”, który naoglądał się lmów o wojnie i wyobraża sobie, że jest pod Kurskiem, gdzie zaraz zacznie się bitwa wojsk pancernych. Nie wiem, czy ci Azjaci tutaj w ogóle oglądali kiedyś czołgi, bo na lotnisku czterech ich gierojów wytrzeszczało na nas oczy jak pijak na kacu na znalezioną sturublówkę – i wierząc, i nie. Po porannym mokrym śniegu zaczęło mrozić. Mróz był niby niewielki, ale nam, przemoczonym, dawał się we znaki. Zaczęło się ściemniać. Sierżant Linnik obejrzał owoc naszych całodziennych wysiłków i oświadczył, że nie zaryzykowałby kłaść się do takich okopów, bo pierwszy lepszy granat czy pocisk pourywałby wszystkim dupy. Potem wysłuchaliśmy też zarzutów szeregowego Eranosiana. Weterani, rzecz jasna, nie kopali. Robili to za nich koty.
W nocy pełniliśmy po dwóch wartę przy maszynie, zmieniając się co dwie godziny, bo i w tym przypadku weterani służbę olewali. Wystawszy dwie godziny, a dokładniej polatawszy od czasu do czasu wokół maszyny, żeby nie skostnieć od chłodu, gramoliliśmy się do środka, na miejsce następnej dwójki. Wewnątrz nie było o wiele cieplej. Ta puszka od konserw robiona była ze stopu aluminium z magnezem i dobrze przewodziła zarówno chłód, jak i ciepło. W siedmiotonowej maszynie stalowe były tylko wieżyczka, gąsienice i silnik, cała reszta zaś miała w założeniu być właśnie lekka, a nie wygodna dla załogi. W maszynie nie było ogrzewania, ponadto przed wieczorem otrzymaliśmy rozkaz: w nocy żadnych ognisk, papierosów i włączania silnika. * Na lotnisku zaczęły lądować annuszki (AN-22). Nadlatujące w jednakowych odstępach czasu z rykiem silników i włączonymi re ektorami samoloty robiły wrażenie. Kiedy nastąpił mój czas warty, stojąc, liczyłem je, aż mi się znudziło lub zasypiałem – wpadałem do dołka. Pierwszej nocy dołki były płytkie, natychmiast się budziłem. Robiłem biegiem kilka rundek wokół maszyny dla rozgrzewki i znów stałem, spoglądając w rozgwieżdżone niebo, jakiego na Litwie na pewno nie ma. Szakale wyły coraz bliżej maszyny. Przed świtem ośmielały się zupełnie. A my z Czuwaszem Pieriepiołkinem nie wiemy, jakiej są wielkości i czy można do nich strzelać, jeżeli podejdą zupełnie blisko. Ostatnie godziny przed brzaskiem są najtrudniejsze. Oczy kleją się same. Biegam naokoło maszyny, trzęsę głową jak koń oganiający się od gzów, ale niewiele to pomaga. Z wąskich oczu Czuwasza trudno zrozumieć, czy śpi, stojąc, czy tylko je przymrużył. Rozmawiać nie wolno, a poza tym obaj nie za bardzo znamy rosyjski. On nie umie po litewsku, a ja po czuwasku, więc milczymy. Nie mając co robić, układam w myśli listy. Wyślę je po powrocie, bo zostaliśmy uprzedzeni, że to krótkotrwała delegacja i żebyśmy stąd nie pisali. Staram się opisywać niewidziane dotąd w życiu wzgórza – sopki, nie znajduję, z czym je porównać, może tylko z potężnymi cyckami – są tak samo obłe i gładkie. A nasza kanciasta maszyna jest jak brodawka na jednym z nich. Od takich myśli zrobiło się cieplej i weselej... Ech, żeby tak jeszcze głowę gdzieś przytulić... * Rano znów zabraliśmy się za okopy. Jeżeli nie można w głąb, trzeba wzwyż. Zbieraliśmy kamienie, układaliśmy je na przedpiersiu, osłanialiśmy maszynę.
Kamienie były małe, zbieraliśmy więc je i nosiliśmy, i końca nie było widać. Potem zasypaliśmy je niezmarzłą jeszcze ziemią. Drogą przejeżdżała, sądząc z numerów, kompania maszyn nie z naszego pułku. Czołowa maszyna stanęła, wylazł z niej o cer i kazał zawołać sierżanta. Oświadczył Linnikowi, że nasz lejtnant jest baran, a cały nasz pułk niedorobiony, skoro siedzimy na takiej głupiej pozycji. Gdyby pojawiły się czołgi przeciwnika, naszą maszynę zdmuchnęłyby jak kurz z chuja. I ruszył drogą wzdłuż sopek w prawo. Postanowiliśmy, że tych życzeń lejtnantowi nie przekażemy, bo może kazać nam ryć pozycję w innym miejscu. Nie mamy żadnych informacji, co gdzie się dzieje. Kilka razy słyszeliśmy jednak, że mogą pojawić się czołgi, co nam dodało nieco zapału do roboty, poczuliśmy bowiem, że dzieje się czy może się dziać coś poważnego. Kaszę w puszkach grzaliśmy, okładając gałązkami bożodajni, które płonęły jak proch. Dzień minął bez szczególnych wydarzeń. Dziwne było tylko, że nie przeszedł w pobliżu ani jeden człowiek. Byliśmy sami... * Wieczorem ścisnął mróz i zaczął padać śnieg. W maszynach było piekielnie zimno, wydychane powietrze osiadało szronem na ścianach i su cie, temperatura była prawie taka sama jak na dworze, tyle tylko, że bez przenikliwego wiatru. W obładowanych wszelkimi rupieciami maszynach ledwie starczało miejsca na siedzenie i po dwóch godzinach od chłodu krwiobieg w nogach słabł. Chcąc wyleźć na zewnątrz, przemieszczaliśmy się tylko przy pomocy rąk, a na dworze padaliśmy na śnieg, bo nogi zupełnie nie trzymały. Nowa zmiana najpierw masowała sobie i rozgrzewała nogi, potem przysiady i bieg wokół maszyny przywracały im czasowo utracone funkcje. Noc była pieska: jeden senny dołek za drugim. O świcie pogłębialiśmy okopy, co i raz tuląc ręce do puszki po konserwach z płonącym paliwem dieslowym. * Samoloty lądują i startują przez całą dobę. A my wciąż kopiemy. Tępo machamy oskardami, czego raczej nie da się nazwać kopaniem, bo w głąb ni diabła nam nie idzie. Stale włączona łączność wyczerpała w maszynach akumulatory. Łączność radiowa ustała i dowódca kompanii przekazywał rozkazy przez kurierów. W nocy przysłał rozkaz:
– Wziąć przeciwpancerne muchy24 i przygotować się do boju! Chwytamy po trzy jednorazowe pociski przeciwpancerne i lokujemy się w wymęczonych okopach. Leżymy w nich i klniemy, że durne dowództwo nie wiadomo gdzie znalazło czołgi, które na pewno ruszą na nas, a poza tym, do dupy z tymi muchami, kiedy żaden z nas nie umie ich obsługiwać. Lejtnant łaził od maszyny do maszyny, jakby się zesrał. Ciągle sprawdzał, czy nie śpimy, choć jaki do diabła sen w takim chłodzie. Wydawało się, że nie zostało krwi ani w rękach, ani w nogach, wszystkie stawy bolały. Po jakimś czasie naliczyliśmy szesnaście re ektorów. Szło na nas szesnaście czołgów. Lejtnant wynurzył się z mroku z krzykiem: – Ogień do czołgów otwierać tyko wtedy, kiedy zaczną strzelać maszyny przed nami. Pokazał, jak należy uzbrajać muchę. Drżąc ze strachu, zaczynamy szykować się do boju: rozkładamy pod ręką granaty, ładownice itp. Operator obraca wieżyczką na wszystkie strony, sprawdzając, czy gładko idzie. Szczęknęły zamki automatów, wyciągamy z futerałów muchę, przymierzamy się do strzału z ramienia w pozycji leżącej. Oczy zaś gorączkowo śledzą coraz bliższe re ektory. Warkot silników coraz bliżej. Czołgi raptem stają na rozwidleniu dróg, pewnie dowództwo się naradza, dokąd skręcić. Leżymy nieruchomo, dzielimy cele – na każdego po dwa czołgi. Czujemy: jeszcze chwila i jak tylko czołgi skręcą w naszą stronę, zostanie otwarty ogień. Prowadzący kieruje jednak kolumnę w lewo, wzdłuż sopki, w stronę kompanii, której dowódca mieszał nas z błotem. Za czołową maszyną pociągnęły inne. Odetchnęliśmy z ulgą... To nie żarty, kiedy na trzy BMD idzie szesnaście czołgów. Ledwie zdążyliśmy zamienić ze sobą kilka słów, jak dobiegł nas odgłos silnych wybuchów po tamtej stronie sopki. Przyleciał zziajany ordynans z rozkazem strzelania, jeżeli czołgi pojadą z powrotem. Ich warkot oddalał się jednak w przeciwną stronę. Przez resztę nocy sen nas nie brał. Z nowym zapałem wgryzaliśmy się – teraz już razem z weteranami – w głąb ziemi. Przyszedł lejtnant Czułkow i stwierdził: – Nie ma takiego miejsca na ziemi, którego by nie kopał i, jeżeli trzeba, nie wykopał żołnierz sowiecki – i jak gdyby nigdy nic dodał: – Stała tam jednostka dywizji witebskiej. Zuchy, podbili cztery przednie czołgi, reszta zawróciła i uciekła. Był to batalion wierny Aminowi25. Szli na lotnisko. – A skąd tu dywizja witebska? – ktoś spytał. – Lądują już dwa dni – machnął ręką w stronę lotniska lejtnant. – Dwa samoloty z ludźmi rozbiły się w górach.
Byliśmy zaskoczeni taką informacją, docierało do nas, że to wszystko to nie zajęcia taktyczne ze ślepymi nabojami i petardami, to pewnie będzie... * Skała ustępowała, okopy stały się głębsze, nadawały się już do strzelania z kolana. Wyryliśmy nawet łączące okopy transzeje, którymi można było od biedy czołgać się. Minęła noc. Byliśmy śmiertelnie zmęczeni. Drzemaliśmy wszyscy: ktoś w maszynie, inny na stojąco na warcie, ale to był psi sen, bo nadchodzącą kontrolę raczej się czuło niż słyszało. Dzień minął tak samo, jak połowa nocy – na wpół sennie. Przed obiadem dostaliśmy rozkaz strzelania do każdego startującego samolotu. Dopiero teraz zauważyliśmy, że nasze samoloty nie latają. Po zmroku dobiegły nas odgłosy wystrzałów, ale gdzieś daleko. Dowódca drużyny wyjaśnił, że to szturm pałacu Amina i możliwe, że czołgi i inne pojazdy bojowe będą się przebijać w stronę lotniska. Drzemiąc po kolei, noc spędziliśmy w okopach. * Rano nadbiegł ordynans dowódcy kompanii z rozkazem szykowania się do odjazdu. Zakopaliśmy z takim trudem ryte okopy. Kierowca-mechanik Pieriepiołkin po długich staraniach uruchomił wreszcie silnik. Wkrótce pokazała się maszyna dowódcy kompanii, za nią inne. Nasza BMD zajęła miejsce w kolumnie kompanii. Dokąd jedziemy, wiedział tylko dowódca kompanii, a poza tym jego wyjaśnienie: „Bagram”26 nic nam nie mówiło. Po drodze zebraliśmy wszystkie maszyny kompanii i nasza kolumna dołączyła do innej, dłuższej kolumny. * Okólnymi drogami objechaliśmy Kabul. Z domów, z wąskich uliczek wybiegali ludzie, witając nas. Byliśmy jednak zbyt zmęczeni, a poza tym wjechaliśmy na szerszą drogę, widocznie międzymiastową. Oddaliliśmy się od Kabulu o 60 kilometrów. W prowincji Parwan skręciliśmy w boczną drogę wiodącą do Bagramu.
ROZDZIAŁ V
N
asza nowa baza – to wykopy ziemne zwane kaponierami, w których, jak tłumaczyli nam o cerowie, na wypadek wojny miały być umieszczane samoloty z pobliskiego lotniska wojskowego. Między wykopami o ścianach wzmocnionych betonem rozstawiano duże, czterdziestoosobowe namioty wojskowe. Kiedyśmy przyjechali, znaleźliśmy tu niektóre kompanie całkiem nieźle urządzone w porównaniu do życia, jakie wiedliśmy przez ostatnie trzy dni. Nikt tu na nas jednak nie czekał. O cerowie wyjaśniali, gdzie mogły się zapodziać kompanijne namioty, materace, piecyki i inne mienie, które zostawiliśmy na kabulskim lotnisku. Ktoś miał to tutaj przywieźć, ale wszystko zniknęło bez śladu. Cóż począć, i wśród Cyganów zdarzają się złodzieje. Przygarnęła nas 4 kompania – w nocy przeniosła się do jednego namiotu, nam użyczając drugi. O cerowie przynieśli sobie kilka materaców, my zaś ułożyliśmy się na gołej ziemi. Piecyka nie udało się rozpalić. Leżeliśmy tak ciasno, że głowę i nogi trzeba było kłaść na innych. Krzątający się przy piecyku zostali bez miejsc. Jeden więc przytulił się na siedząco do burżujki, drugi zaś przywiązał się pasem do metalowego komina i spał, co jakiś czas podciągając się do góry. W dzień czyściliśmy broń, porządkowaliśmy maszyny, dostaliśmy gorącej kaszy. Gdzie tylko się tra ło, staraliśmy się umyć brudne, zakopcone zjonomie. W nocy spaliśmy w tym samym namiocie, tylko tym razem kładliśmy się nie byle jak, lecz porządnie – jak szprotki w puszce, na boku, z zamiarem przewrócenia się w nocy na drugi, jeśli ten zmarznie. Spaliśmy jednak z całą amunicją i bronią, chcąc więc się obrócić, trzeba było budzić sąsiadów z obu stron, a to było praktycznie niemożliwe. W nocy alarm. Stojąc w szeregu, czekaliśmy na rozkazy. Dowódca kompanii sprawdził broń, pozdrowił z okazji Nowego 1980 roku i pozwolił spać. * Postawiliśmy namioty. Reszta naszego bogactwa wsiąkła na dobre. Zamiast materaców rozesłaliśmy zdjęty z maszyn brezent i materiał maskujący, bo w nocy temperatura spadała do minus 15 stopni Celsjusza, a i w dzień było około zera.
Dostaliśmy dwa piecyki o bardzo egzotycznej nazwie Polarius, ale grzejące tak sobie. Spaliśmy w ubraniu, w butach i z bronią. W nocy automaty cholernie zawadzały, a o cerowie przygadywali nam, że broń – to nasza kochanka, której nawet w nocy nie wolno wypuścić z objęć. Automaty przywiązywaliśmy do pasa, tłumacząc o cerom, że z kochanką można spać tylko tak: albo ty na niej, albo ona na tobie. Rano pobudka, odczepiamy nasze kochanki, przewijamy onuce, wybiegłszy na dwór, przecieramy twarze śniegiem – ot i cała higiena wraz z procedurą ubierania się. Brody rosły tylko niektórym, a najob tszym zarostem cieszył się Ormianin Eranosian. Ale i na brody przyszła kryska; rozkaz brzmiał: golcie się, gdzie chcecie i jak chcecie, ale żeby bród nie było, inaczej ogolimy „brzytwą desantową”. Jak działa „brzytwa desantowa”, widziałem podczas kwarantanny. Jest to cienka mocna sprężyna, którą się zgina, a potem jeden koniec zwalnia. Między zwoje tra ają włosy z wąsów i brody, które sierżant wyrywa, ciągnąc powoli sprężynę. Przy takim usuwaniu zarostu nawet najwytrwalsi nie mogli powstrzymać łez. Trzy razy dziennie otrzymywaliśmy gorącą kaszę. Zaczęła się musztra. Słowem, służba i życie toczyły się dalej. * Nasz powrót do Sojuza ciągle odraczano. O cerowie tłumaczyli, że przebywanie w obcym państwie jednostek desantowych, jak zresztą i pogranicznych, oznacza pogwałcenie jakichś tam norm, ale czas powrotu nie następował. Chodziły słuchy, że zluzuje nas pułk desantowy z Oszu27, zwany u nas górskim kopytnym, jako że szkolony był do walk w górach. Pułk nie miał maszyn BMD, bo i po co one w górach. Zamiast maszyn mieli SPG – granatniki przeciwpancerne, lekkie, na kółkach, cała zaś reszta wyposażenia była jak u nas. Jeden batalion z Oszu stacjonował w naszej bazie od lata 1979 roku.
ROZDZIAŁ VI
W
1978 czy 1979 roku w Uzbekistanie odbywały się wielkie ćwiczenia wojskowe z udziałem kilku pułków powietrzno-desantowych. Ćwiczenia obserwowali przedstawiciele zagraniczni i była to swego rodzaju reklama broni. W czasie ćwiczeń zerwał się silny wiatr, przy którym nie można było skakać ze spadochronem, gościom zagranicznym pokazano jednak masowy zrzut desantu w ludziach i sprzęcie. Wielu połamało sobie wtedy nogi i ręce, ale na pocieszenie pułk otrzymał od rządu ZSRS proporczyk „Za wytrwałość i męstwo”. Jeden gość z delegacji afgańskiej postanowił kupić dziesięć samolotów desantowych AN-12. Razem z pilotami zakupionych samolotów i mechanikami przybył do Afganistanu batalion pułku desantowego w Oszu. Latem 1979 roku, przebrani w nieznane sobie mundury, znaleźli się oni w bazie Bagram w Afganistanie. Zajęli w kaponierach obronę kołową i stali się republiką sowiecką pośrodku Afganistanu. Żołd otrzymywali w afgani28. Dzienne wyżywienie za 7 rubli: miód, kon tury, pakistańskie ciasteczka. Za dwumiesięczny żołd żołnierski nakupowali sobie dżinsów, różnych ubrań. W koszarach mieli japoński telewizor, południowokoreańską lodówkę, słowem – nie życie, a raj. No i kopali okopy i łączące je transzeje. Budowali z kamienia koszary. Dwa miesiące przed masową inwazją Armii Radzieckiej na Afganistan z Czechosłowacji została przywieziona, używając tu terminu myśliwskiego, kaczkazdrajca – Babrak Karmal29. Nazywaliśmy go po prostu Kolą Bobrowem. Przywieziono go w tajemnicy i trzymano w jednym z pokoików w kaponierze. Pilnowali go dwumetrowi komandosi, goniąc precz nawet o cerów batalionu. Kiedy nasz pułk otoczył kabulskie lotnisko, dywizja desantowa z Witebska zajęła po przylocie najważniejsze punkty i razem ze specnazem, batalionem naszego pułku i korpusem muzułmańskim, „na prośbę narodu afgańskiego”, przypuściła szturm na pałac Amina, ówczesnego przywódcy Republiki Afganistanu. Amina wraz z ranną w udo żoną i dorosłą córką aresztowano. Chodziły też słuchy, że w drodze z jednego więzienia do innego ktoś Amina powiesił30. Korpus muzułmański został sformowany w Sojuzie z tadżyckich „partyzantów”31. Ubrano ich w mundury armii afgańskiej, mówili w jednym z używanych w Afganistanie dialektów.
W kraju panował wtedy zupełny chaos. Amin wieszał wszystkich swoich wrogów po kolei. Albo wieszał, albo uśmiercał w inny sposób: o arę ze związanymi z tyłu rękami kładziono na brzuchu, na szyję narzucano pętlę. Egzekutor stawał mu na plecach i ciągnął sznur do siebie, aż o ara się udusiła. Ze złamanym w dodatku kręgosłupem. Słowem, cały kraj trzeszczał w szwach. I w takich okolicznościach wprowadzono świeżo sformowany korpus muzułmański, który bazował w okolicach Kabulu, czekając na rozkazy. Swój poważny wkład w zorganizowanie i przeprowadzenie zamachu miało oczywiście KGB i inne służby specjalne. W czasie szturmu na pałac Amina byli ranni i zabici również po naszej stronie32. Jednak tak jak w przypadku szturmu Pałacu Zimowego33 wszystko później zostało wyidealizowane i wypaczone. W rzeczywistości wszystko załatwiał specnaz, a dopiero po nim szły inne jednostki. Po zajęciu pałacu Amina, sowieccy Tadżycy zabrali się do swojej roboty: zrywali ze ścian i podłogi perskie dywany, zdejmowali kryształowe żyrandole, sztukaterię i obrazy i wszystko ładowali do swoich BTR-ów34. Własnych o cerów posłali w diabły. Specnaz i inne „poważniejsze” oddziały, które brały pałac, zajęte były w tym czasie innymi będącymi w pobliżu jednostkami armii afgańskiej. Cała operacja odbywała się w różnych miejscach jednocześnie, główne siły zbrojne kraju zostały rozbrojone. „Wychowanych w duchu sowieckim” Tadżyków trzeba było otoczyć i dopiero wtedy zwrócili swoje łupy. Tej samej nocy otwarta została granica państwowa i z Sojuza do Afganistanu masowo ruszyły lądem i powietrzem różne jednostki. Strzegące bagramskiego lotniska baterie artylerii przeciwlotniczej szturmowało kilka kompanii naszego batalionu. Dzięki sile, sprzętowi, dobrej organizacji i zgraniu nasi opanowali te baterie, zanim nawet zdążono tu wszcząć alarm. Strzelali do wszystkich, kto trzymał w ręku broń. Kto rzucił, dostawał kolbą w głowę. Wyróżnił się nasz starszy lejtnant Prochorenko. Ten strzelał do wszystkich po kolei – z bronią czy bez. W koszarach stawiał po kilku bezbronnych Afgańczyków pod ścianą i serią z automatu wywalał im mózgi na ściany i su t. Na dachu koszar baterii natknął się na dwóch ukrytych żołnierzyków. Rozkazał: „Wstać!”. Ci dalej leżeli, nic nie rozumiejąc. Starszy lejtnant potraktował to jako niewykonanie rozkazu i brak szacunku do jego pagonów, więc zastrzelił i tych. W kilkanaście minut zabił siedemnastu afgańskich żołnierzy. Pułkowy instruktor karate atakował baterie bez broni – łamał Afgańczykom kręgosłupy. Ale i za lejtnantem Prochorenką, i za karateką chodziło wszędzie po dwóch dwumetrowych goryli.
Baterie zostały zdobyte.
ROZDZIAŁ VII
D
ni płynęły wolno. Trudno czekać, gdy termin wyjazdu jest wciąż odkładany. I nie wyglądało, byśmy się rychło stąd wynieśli. O cerowie zmagali się z zadaniami nie do wykonania: skąd wziąć cement na budowę koszar. Kamieni za to – pod dostatkiem, wokół same góry. Wodę do bazy przywożono cysternami samochodowymi z wieży ciśnień odległej o siedem kilometrów. Pierwszy raz poprowadzono nas do łaźni. Przywieziono materace, wydano świeżą pościel, czyste podkoszulki. Idąc, dyskutowaliśmy, jak to będzie ładnie po tym, jak tyle dni nie zdejmowaliśmy łachów: i łaźnia, i świeża pościel – wszystko naraz. Łaźnia – to namiot z podziurkowaną rurą u góry w kształcie litery U. Podawana jest do niej gorąca woda z samochodu sanitarnego. Druga rura, z parą, wsadzona jest do namiotu u dołu. Żeby nogi nie marzły, na ziemi ułożono poszycie z desek. Rozebrani czekaliśmy w przedsionku, aż się wykąpią inne plutony. Przykrywając dłońmi pożółkłe w kroczu, niezmieniane od półtora miesiąca gatki, chciwie łapaliśmy głosy pluskających się szczęśliwych chłopców. Na komendę o cera wszystkie koty i czadowi weterani plutonu wyskoczyli z łaźni, dziadkowie zaś zostali na repetę – należy im się. W końcu i my, zrzuciwszy porudziałe i prześmiardłe majtki, grzecznie zasłaniając zafajdane krocze, wpadamy do środka. Cały namiot po obrzeżach jest oblodzony, deski odtajały tylko tam, gdzie tra a para i gorąca woda. Para tylko przy wylocie rury gorąca, dalej zimna, ale i tak stękamy ze szczęścia: – Aaauuuu... – Nie wiem, co to haj, ale zaraz odlecę... – Uuutiutiuaaaaach... – Chłopcy, błoto z chuja zeskrobujcie paznokciami, mniej trzeba będzie moczyć... – Tak, tak, najpierw trzeba umyć małą główkę i dupę, duża zaczeka. – Uuuch, kurwa, to lepsze niż pieprzenie... Wody nie dla wszystkich wystarcza, chłopcy przepychają się więc przy parze. Kilku moczy dupy w wanienkach i ze szczęścia wali sobie kutasami po brzuchu, starając się, by klaśnięcie było jak najgłośniejsze. Słowem, czuliśmy się jak gęsięta na sadzawce. Ale... pada komenda: „Wychodzić!”. Idąc, przeklinam w duchu, że do weteraństwa
zostało mi jeszcze kilka miesięcy, inaczej zostałbym na jeszcze jedną rundkę z kolejnym plutonem. Wykąpani i w świeżej bieliźnie spaliśmy w czystej pościeli jak dzieci. Co prawda, później prześcieradła zmieniano rzadko: dwa tygodnie leżeliśmy na jednej stronie, potem przewracaliśmy i spaliśmy na drugiej. Poza tym, wody brakowało nie tylko do prania – z myciem się i piciem też był problem. * Żołnierze w kompanii dzielili się na kilka kategorii: koty, weterani, dziadkowie i cywile. Kotów znać było po mundurze: niedopasowane, za duże spodnie i bluzy, pasy z prostą sprzączką, ronda panamy obwisłe. To czarna gwardia, wykonująca całą brudną robotę nie tylko za siebie, ale też za weteranów, dziadków i cywilów. Cały czas muszą być w ruchu – ryć okopy, szorować menażki, przyszywać podkołnierzyki, sprzątać w namiocie, szykować porcje i nieść je ze stołówki dziadkom do łóżka. Słowem, to wykonawcy, którzy w dzień nie mają prawa nawet przysiąść, bez pozwolenia zapalić papierosa, powinni tylko się krzątać, pracować. Koty – to wszyscy ci, którzy jeszcze nie odsłużyli dwunastu miesięcy. Weterani – to organizatorzy i kontrolerzy prac kotów, o stażu służby ponad rok. Odpowiadają za porządek, dyscyplinę i wyszkolenie przed dziadkami. Mundury mają wcięte, blachy pasów zgięte, ronda panamy zawadiacko podwinięte do góry. Dziadkowie mają zaliczone półtora roku. Jeżeli coś robią, to tylko dla własnej przyjemności. Mundury mają elegancko zwężone, buty i broń wyczyszczone na najwyższy połysk. Opiekują się nimi weterani, wszystko zaś wykonują koty. Do stołówki nie chodzą, porcje przynoszone są im do łóżka. Jeżeli jednak pójdą, to mają osobny stół zastawiony najlepszymi porcjami. Wreszcie cywile. Ich dni w wojsku już się skończyły. Odwalili służbę od gwizdka do gwizdka i czekają na wydanie im dokumentów na powrót do domu. Wszystkie dystynkcje i pagony z mundurów zdjęte. Snują się jak strachy na wróble, dyscyplina i rutynowe rozkazy już ich nie dotyczą. Wygląda to tak, jak gdyby w młodej, zdrowej i zgodnej rodzinie pojawił się raptem nie wiadomo skąd degenerat. Każdy żołnierz powinien przejść przez te wszystkie stadia. I im głębsze tradycje, tym trudniej jest wyłamać się z tej struktury. Bezsilni byli wobec niej nawet najtwardsi faceci. O cerowie o tym wszystkim wiedzieli, nie próbowali jednak przerabiać dobrze wyregulowanego mechanizmu, działającego przez lata całe, bo kto wie, co w jego miejsce może powstać. Poza tym, w każdym stadium był jeszcze podział na czado, czadowatych, normalnych i chytrusów.
* Byłem wtedy jeszcze kotem. Uważano mnie za „normalnego”. Dzień zaczynał się na długo przed pobudką. Trzeba było przynieść wody, żeby któryś z weteranów czy dziadków mógł się umyć i ogolić. Wody brakowało, trzeba ją było kraść ze stojącej koło stołówki cysterny samochodowej. Choć stał przy niej wartownik i nie pozwalał nabrać wody, trzeba było kombinować, w najgorszym wypadku roztopić brudny śnieg. Potem gimnastyka. Wybiegamy tylko w podkoszulkach i jeżeli nie ma samolotów, biegniemy kilka kilometrów pasem startowym. Lotnisko zbudowano na wysokości 1400 metrów nad poziomem morza i biegnie się z trudem. W duży mróz pozwalają założyć czapki. Po wszystkim pokryte były szronem z wydychanej pary. Tak samo brwi, rzęsy i wąsy, kto je miał. Po gimnastyce sprawdzanie mundurów. Za defekty weterani byli uprzedzani, dziadkom delikatnie zwracano uwagę, kotów kopano po kostkach i kolanach. Kot dostawał też, jeśli w ich drużynie coś nie tak w mundurze miał weteran czy dziadek. Na śniadanie, obiad i kolację maszerowało się w szyku i z pieśnią. To samo z powrotem. Stół był przeznaczony dla dziesięciu osób. Przy stole sadzano dwóch dziadków, trzech–czterech weteranów i czterech–pięciu kotów. Masło dzielono na cztery równe porcje: dwie dla dziadków, jedną dla weteranów i jedną dla kotów. Koty najczęściej nie dostawali nic, chyba że przy stole siedzieli weterani czado. Porcje kaszy, rzecz jasna, dla dziadków – ile zechcą, dla kotów – ile zostanie. Cywile kaszą gardzili. Jedli tylko chleb z masłem, a kaszę oddawali kotom. Potem praca. Kompanię dzielono na grupy według rodzaju robót. Brano kotów, kilku weteranów do nadzoru i paru dziadków. Koty uwijali się ile sił, weterani udzielali wskazówek, dziadkowie spali lub czytali. Potem obiad, do stołówki i z powrotem z pieśnią, znów praca, kolacja i tak dalej. * Kompania ma dyżur w stołówce. Są to obowiązki najczarniejsze. Młodzi latają jak pociski przeciwpancerne. Weterani drą gardła, a dziadkowie obojętnie siedzą w kącie lub wylegują się na ławach. Budynek stołówki jest za ciasny na liczący półtora tysiąca osób pułk młodych mężczyzn. Stołówkę „znacjonalizowano” w stacjonującej w pobliżu afgańskiej baterii przeciwlotniczej. Nie było w niej ogrzewania, miski zmywaliśmy w wannie, w wodzie gęstej od tłuszczu.
Rozniesiona na stoły kasza szybko stygła, poza tym tłuste miski przepełniały czarę cierpliwości przybyłych na posiłek kompanii. W okienko wydawania posiłków leciały miski i garnki z kaszą. Kotów i czado weteranów z dyżurnej kompanii łapano i bito na miejscu, w sali. Podłoga stawała się śliska od wystygłej kaszy i nakrywanie na stoły przez następną zmianę przypominało cyrk na lodzie. W nocy obieraliśmy podmarzłe ziemniaki. Po dyżurze część młodych po obżarciu się kaszą dostaje sraczki. * Dla kotów dni są za długie, a noce za krótkie. Cały ich dzień jest pełny napięcia, kiedy trzeba latać, nie zmęczyć się, kombinować, kłamać. Kota można i trzeba bić w myśl zasady, że żołnierz zaczyna wszystko rozumieć tylko bity. Wali się po wątrobie, dwunastnicy, nerkach, po karku, między łopatkami. Po mordzie bić nie warto, bo potem trzeba się ewentualnie tłumaczyć, skąd sińce i wybite zęby. Na ciele człowieka są setki bolesnych punktów i w wojsku się je poznaje. Górny guzik munduru kota jest zawsze wklęsły. Jeżeli wypukły, czyli ma normalny kształt, natychmiast następuje potężny cios pięścią, od którego ciemnieje w oczach, bo guzik wbija się w pierś, a stać trzeba na baczność. Można też i nie bić. Można kazać walić głową, na przykład, o wezgłowie łóżka czy automat bądź coś jeszcze innego twardego, do otępienia salutować – choćby włącznik światła. Podchodzi się krokiem marszowym, salutuje i melduje: „Towarzyszu włącznik, pozwólcie was wyłączyć...”. I wyłącza się. „Pozwólcie odejść” – salutuje się, w tył zwrot, kilka kroków, znów regulaminowy w tył zwrot, podchodzi się, melduje i prosi o pozwolenie włączenia, włącza się, potem znów wyłącza... Przełożonym może być cegła, tę jednak należy prosić o przeniesienie. Tak się naucza wszystkich elementów musztry. Jeżeli ktoś nie każe robić czegoś innego, „nauka” może trwać kilka godzin, do całkowitego otępienia. * Łóżek, bardzo wąskich, dla wszystkich nie wystarcza, młode czada śpią więc po dwóch. Kiedy jeden chce się przewrócić na inny bok, drugi czado musi zejść z łóżka.
ROZDZIAŁ VIII
P
isać listów wciąż nie pozwalano. Mieliśmy nadzieję na szybki powrót do Sojuza, ale co dzień zapuszczaliśmy coraz głębiej korzenie w tę obcą ziemię. Stawialiśmy słupy i grodziliśmy drutem kolczastym plac maszynowy. Ryliśmy okopy i łączące je transzeje wszędzie, gdzie tylko mogły okazać się potrzebne w razie nieoczekiwanego ataku. Armię afgańską przeformowano. Pułk zwrócił nowo sformowanym jednostkom działa przeciwlotnicze, sprzęt i wszystko, co zostało im zabrane. Takich nędzarzy, jak ich armia, jeszcze nie widziałem. Armia Radziecka – to armia żebraków, lśniąca tylko podczas de lad, tamci jednak to prawdziwe dziady. Jeden płaszcz czy mundur nosiło kilka pokoleń żołnierzy. Rękawy na łokciach porwane, przez dziury w spodniach świecą czarne dupy. Cały dzień łażą bez roboty albo piją herbatę. Później dowiedzieliśmy się, że prawie wszyscy palą haszysz lub trzymają pod językiem naswar (substancję narkotyzującą) i że dużo jest wśród nich pederastów. Nas bali się jak ognia. Zagadnięci, odpowiadali ze strachem, strzelając oczami, dokąd najlepiej czmychnąć. Jeździliśmy na dyżury bojowe w ochronie miasteczka afgańskich lotników i naszych doradców wojskowych, pełniliśmy wartę przy magazynach paliw i smarów, bomb lotniczych, przy wieży ciśnień. Wszędzie kopaliśmy okopy, schrony. Nocami staliśmy na warcie. Za każdym razem o cerowie ostrzegali: jak tylko zobaczycie uzbrojonych jeźdźców konnych, natychmiast otwierajcie ogień. Wszędzie było jednak spokojnie, tylko w pułku chodziły plotki, że ostrzelano to jeden, to drugi nasz posterunek. *
Kiedyś omal nie postrzelałem swoich. Wielkimi płatami padał mokry śnieg. Pełniliśmy wartę przy maszynie po dwóch, reszta w maszynie. Chodząc tam i z powrotem, wydeptywaliśmy ścieżkę. W ciągu kilku zmian nadeptaliśmy ją do wysokości pół metra, nad ranem zaś, chodząc tam i z powrotem, zasnąłem. Wydeptana ścieżka skończyła się, a ja, śpiąc, wpadłem w sypki śnieg jak do jamy. Padając, ujrzałem stojącą przy maszynie sylwetkę. Mignęła mi straszna myśl, że przez
moje gapiostwo podkradł się ktoś obcy. Obowiązywała godzina komendancka i od ósmej wieczorem do takiego, który nie znał zmienianego co dzień hasła, można było strzelać bez uprzedzenia. Jeszcze padając, zarepetowałem automat. Uniósłszy się nieco, wycelowałem i krzyknąłem: – Hasło! Stojący przy maszynie wartownik, którego uznałem za wroga, też drzemał, odruchowo odkrzyknął coś jednak, a ja coraz jaśniejszym umysłem nijak nie mogłem sobie przypomnieć: odpowiedź prawidłowa czy nie, mam strzelać czy nie. Spowijająca mózg mgła rozproszyła się i wszystko stanęło na swoich miejscach. Przez resztę warty żartowaliśmy z mechanikiem Pieriepiołkinem, że jeden z nas uniknął cmentarza w stronach rodzinnych, a drugi długich lat więzienia. * Pozwolono nam na pisanie listów. Nasz adres: Moskwa 400, skrzynka pocztowa 515B-2. Niektórzy żartowali: sądząc z adresu, wszyscy siedzimy w moskiewskim więzieniu. Przywieziono gazety – samo wojskowe gówno. Wszystkie tytuły zaczynają się albo od „krasnyj”35, albo „sowietskij”... Że jesteśmy w Afganistanie, pisać zabroniono. Odebrano nam aparaty fotogra czne, do domu pisać kazano niemal według szablonu.
ROZDZIAŁ IX
N
a początku marca topnieje śnieg. Przypieka słońce, gdzieś za wiatrem można się opalać, choć obok leży śnieg. Z dnia na dzień pokrywa śnieżna cofa się coraz wyżej w góry. Jakieś to dziwne, zdawałoby się, że pierwsze powinny odtajać szczyty górskie i śnieg powinien schodzić w dół, a nie piąć się w górę. Drogi są nieprzejezdne. Bitym traktem jeszcze jako tako się jedzie, ale wystarczy tylko skręcić w boczną drogę, a maszyna od razu grzęźnie w rozmokłej glinie. Dni stają się coraz cieplejsze. Wokół rozkwitają tysiące różnokolorowych polnych tulipanów wysokości około 20 centymetrów. Zaczynają się deszcze. Dwa dni pada, kilka praży słońce do plus 30 stopni, znów pada i znów upał. Wypełniły się górskie rzeki, szczebiocą ptaki. Przyleciały tysiące szpaków, ale te tu nie ćwierkają. Chodzą jakieś smutne. Miejscowi łowią je na różne sposoby. Gdy kogoś przyłapaliśmy, dawaliśmy mu w kość, ale ci ogarnięci byli szatańskim hazardem: dzieciak czy siwy starzec na widok stada ptaków wyciągał z kieszeni procę i prażył. Łapano szpaki sieciami, wnykami, przy pomocy różnych pułapek. – Żrą je, cholery – domyślaliśmy się, nie znajdując innej odpowiedzi na niezrozumiałe dla nas zachowanie. Starszy strzelec Siergiej Griaznow przyznał się, że jadł żaby, więc i szpaka zjadłby bez problemu. Za pięć guzików z wojskowego munduru miejscowy urwis dał nam dwa zabite szpaki. Griaznow oskubał je, a myśmy się poczuli rozczarowani: bez piór stały się dwa razy mniejsze. A kiedy wypatroszył wnętrzności, pozostały dwa średnie kęsy z mnóstwem kości. Kiedy szpaki, nadziane na wycior od automatu, upiekły się, sierżant Linnik rozdzielił pieczyste. Ja dostałem udko. Było jednak twarde jak kamień i pożuwszy, wyplułem je. Inni tak samo. Pozostało niejasne, dlaczego Afgańczycy tak w nich gustują. * 26 marca opublikowano rozkaz ministra obrony Związku Radzieckiego Ustinowa o mobilizacji chłopców w wieku poborowym. Na tę datę i rozkaz szczególnie czekali
ci, którzy już odsłużyli rok, bo mieli zostać weteranami, a także ci, rzecz jasna, którym był czas do domu. Odbywa się tradycyjny ceremoniał: spuszczam spodnie i kładę się na ławie. Na plecy kładą mi poduszkę. W ręku mam wydrukowany rozkaz Ustinowa. Ławę obstępują cywile z pasami w rękach. Głośno czytam rozkaz, a cywile walą pasami po gołej dupie: dwanaście razy za dwanaście odsłużonych miesięcy, raz za służbę w desancie i raz za belkę na pagonach. Walą jak cepami w gumnie. Jeden liczy razy. Po procedurze „pasowania”, od której dupa smali jak z wrzątku wyciągnięta, wszyscy ściskają mi dłoń, poluzowują pas i zginają sprzączkę. Nakazują, bym był wart miana weterana, doprowadził mundur i panamę do przepisowego porządku. Teraz ja czekam na przybycie nowicjuszy, żeby móc ich ganiać i gnębić.
ROZDZIAŁ X
W
kwietniu szykujemy się do akcji w Bamianie36. Gdzieś tam jest kopalnia diamentów należąca do jednego z ludów afgańskich: sami kopią, sami diamenty sprzedają i kupują broń. Nie uznają żadnej władzy i wszystkim dają w kość po równo. Kopalnię trzeba znacjonalizować i przekazać prawowitej władzy ludowej, a poza tym, według danych kontrwywiadu, jest tam dużo przybyłych z terytorium Pakistanu dywersantów. Nie brać ze sobą żadnych dokumentów, żadnych listów, nic, co mogłoby zdradzić imię, nazwisko i numer jednostki. Wszyscy mieli numery służbowe i to miało wystarczyć. Po wielu sprawdzeniach i długich przygotowaniach stanęliśmy w kolumnie do marszu. Spaliśmy w ubraniu i z bronią, zdjąć buty pozwalano tylko co drugą dobę. W każdej chwili mógł nadejść rozkaz. Po trzech miesiącach pobytu mieliśmy już dość naszej bazy i wszyscy podekscytowani czekali wyjazdu. Wreszcie ruszyliśmy w kierunku miasta Czarikar37. Tam połączyliśmy się z brygadą desantowo-szturmową z Czyrczyka38, w której spotkałem Varnasa z Kłajpedy, zwanego w domu Czunga-Czangą39. * Odbyły się ćwiczenia taktyczne. Przenocowaliśmy w maszynach i o świcie wyruszyliśmy. W wąwozach kolumna rozdzieliła się na osobne grupki, które pospieszyły do swoich zadań. Maszyny naszej kompanii z holującymi moździerze 120 mm ciężarówkami GAZ-66, które przyplątały się do nas nie wiadomo jak, ruszyły w stronę wyznaczonej nam doliny. Maszyny były nowe i mknęły jak strzała. Siedzieliśmy na pancerzach, podziwiając nieznane nam widoki. Nikt nie strzelał. Wszędzie panował spokój. Jechaliśmy z dużą szybkością. Bardzo dziwnie było oglądać stojące przed aułami grupy miejscowych z czerwonymi szmatami na kijach, gdzieniegdzie nawet z transparentami o nieczytelnych dla nas napisach. Wszędzie proponowano nam herbatę i cukierki, obcowanie z nimi było ciekawe, choć my nie znaliśmy ich języka,
a oni naszego. Poza tym o cerowie ostrzegali nas, byśmy nie wchodzili z nimi w kontakt, bo mogą nas niespodzianie zaatakować albo otruć. My spoglądaliśmy z obawą na nich, oni bali się nas, choć starali się okazywać nam szacunek i wszelką możliwą pomoc. Do jakiego byśmy aułu nie zajrzeli – wszędzie to samo. Bardzo podobała nam się taka wycieczka po nieznanym kraju. Dziwowaliśmy się strojami miejscowych chłopów: luźna szeroka koszula do kolan, spodnie, na bosych stopach letnie sandały, choć noce jeszcze chłodne, a i na dzienną porę takie obuwie niezbyt się nadaje. Na głowach czałmy – turbany ze zwojów tkaniny. Domy geometryczne – o płaskich dachach, wokół każdego wysokie na trzy metry ogrodzenie – i domy, i ogrodzenie z gliny. Wycieczka trwała niedługo. Choć o cerowie otrzymali nowe szczegółowe mapy tych okolic, nie we wszystkim można było im wierzyć. Mosty były wysadzone, zaznaczonych bocznych dróg w ogóle nie odnaleźliśmy, korzystaliśmy więc z kompasu i żołnierskiego wyczucia. Przejeżdżaliśmy przez pełnowodne o tej porze rzeki górskie, robiliśmy wyłomy w ogrodzeniach, aż wreszcie utykaliśmy w jakimś aule. Wtedy zawracaliśmy i znów rozbijaliśmy sprzęt o ogrodzenia i podwodne kamienie. Im bardziej zagłębialiśmy się w górski masyw, tym więcej napotykaliśmy opuszczonych aułów. Zaglądaliśmy do ubogich domostw i wracaliśmy na główny szlak. Sprzęt porządnie podniszczyliśmy, trzeba było częściej się zatrzymywać na bieżący remont tej czy innej maszyny. W jednej dolinie dowództwo postanowiło, że trzeba iść pieszo. W maszynach zostaną tylko kierowcy-mechanicy i operatorzy-celowniczy. Opuściliśmy maszyny w bojowym nastroju, zrzuciliśmy ciepłe kurtki desantowe. Zostaliśmy w samych kombinezonach. Każdy się chwalił, że ma o 10, 12 czy 13 granatów więcej niż kazano. Nabojów można było brać, ile dusza zapragnie, ale nie mniej niż 450. Mieliśmy przed sobą zbocze góry, na którą, zdawało się, można było lekko wbiec, ale ochota do tego natychmiast znikła, jak tylko zabrzmiał rozkaz wymarszu. Wspinaliśmy się jak stado baranów. Jedni sforowali się do przodu, inni marudzili z tyłu, mieszając się z innymi kompaniami. Choć parliśmy do przodu, zdawało się, że stoimy w miejscu. Wylaliśmy sporo potu, zanim nauczyliśmy się korygować krok z oddechem. Na ramionach ciążył plecak wypełniony różnym badziewiem. Kiedy dotarliśmy do połowy zbocza, usłyszeliśmy strzały od strony aułu. Byliśmy jednak wszyscy młodzi i głupi, naoglądaliśmy się lmów o wojnie, udawaliśmy bohaterów, którzy zaraz położą całe niemieckie pułki, a kule wroga koniecznie chybią celu i będzie happy end.
Strzelano jednak z bardzo daleka, bo strzały były niecelne. Kiedy kula padała u nóg, mówiliśmy, że podgrzała podeszwy, gdy przelatywała nad głową – że podrapała w głowę. Nie zatrzymując się i nie kryjąc, dalej szturmowaliśmy zbocze, tak jakby strzelanie do nas było wpisane do scenariusza. Trwało to niedługo, bo otrzymaliśmy rozkaz ostrzelania aułu. Waliliśmy z automatów jak dzicy, wcale się nie zastanawiając, jakie to z takiej odległości bez sensu. Przed zmrokiem dotarliśmy do szczytu. Jednak wierzchołek góry, którą zdobyliśmy, był początkiem następnego pnącego się w górę zbocza, dalej widać jeszcze jedno i tak do samych czapek śnieżnych, tworzących cały łańcuch górski o wyższych i niższych szczytach. Szykujemy się do noclegu. Wokół rozstawiono pierścieniem warty, wewnątrz dwuosobowe czujki. Do jednej z nich tra łem z sierżantem Borysowem z innego batalionu. Przed akcją zostałem przekwali kowany na cekaemistę i miałem erkaem RPKS-74 o długiej lu e, kalibru 5,45 mm. Cekaem to rzecz dobra, nie do porównania z automatem, ale diabelnie niewygodna w noszeniu. Po zmroku zmienił się kierunek wiatru. W dzień dął ciepły wiatr z dołu, teraz – zimny z górskich szczytów. Borysow był zwalisty jak wół – miał pierwszą kategorię sportową w dżudo. Długo gadaliśmy o panienkach, wódzi, różnych przygodach w cywilu, potem postanowiliśmy, że będziemy po kolei drzemać. Nie wyszło nam jednak ze spaniem, bo zimny wiatr ochłodził spocone w trakcie wspinaczki ciała i w wilgotnym kombinezonie robiło się coraz zimniej. Wygrzebaliśmy dołek, nazwaliśmy go okopem na dwie osoby i zwaliliśmy się doń. Przykryć się nie było czym, przytuleni do siebie dygotaliśmy jak dwa szczeniaki. Boki, którymi się stykaliśmy, od biedy się ogrzewały, obracaliśmy się więc na wszystkie strony, grzejąc jeden drugiego. W końcu wzięliśmy po kamieniu, każdy wedle swojej kondycji, i nuż podnosić i opuszczać, starając się nie robić hałasu i nie wypuszczać z oczu sektora obserwacji. Tak oddygotaliśmy całą noc. O świcie apel kompanijny, sprawdzenie według list i rozkaz: „Schodzić w dół”. Nikt z nas nie potra ł powiedzieć, po jakiego diabła leźliśmy w góry. Może po to, by romantycznie w górach przenocować? Ledwie zaczęliśmy zejście, jak został ranny żołnierz afgański, których cały batalion pojawił się nie wiadomo skąd. Kiedy ujrzeliśmy krew i poczuliśmy ciałem, że strzelają do nas o wiele celniej i, sądząc z odgłosu, bardziej z bliska, chłopięca brawura z nas wyparowała. Pojawił się nieznany nam dotąd instynkt samozachowawczy. Nie
schodziliśmy już jak stado, dokładnie wykonywaliśmy komendy, szliśmy grupami, osłaniając się nawzajem. Jeszcze kilku zostało rannych. Pozwolono nam otworzyć ogień w stronę tonących w zieleni domów. Biliśmy w niezasłonięte drzewami okna, drzwi i wszystko, co się rusza. Wzięliśmy na cel przywiązanego koło domu białego konia, który z początku nienaturalnie przysiadł na wyprostowanych tylnych nogach, od następnych kul padł na kolana, przewrócił się na bok i po kilku próbach wstania znieruchomiał. Przez gąszcz drzew przemykały dwie sylwetki, którym nie starczyło rozumu gdzieś się ukryć i jedna po drugiej padły. Znów rozkaz: „Schodzimy!” i już jak na prawdziwych zajęciach z taktyki ruszamy drużynami, osłaniając jedni drugich ogniem. Drapaliśmy się pod górę dobre pół dnia, zeszliśmy piorunem. Do domów powrzucaliśmy przez okna granaty F-1. Eksplozje oddalały się w głąb aułu. Kiedy fala wybuchów opadła, zapanowała cisza. Nasza kompania osłaniała ostatnie schodzące w dół grupy. Z jednego domu wyszedł, czkając, lejtnant Czułkow. Zgodnie z instrukcją, przed wejściem do domu wrzucił przez okno „limonkę” (F-1). Wszedł i znalazł sześć kawałków mięsa: mężczyzny, kobiety i czworga dzieci. Tra one sylwetki okazały się dwoma posiekanymi kulami ciałami kobiet. Zmyliły nas ich parandże – strój okrywający kobietę od stóp do głów. Twarzy nie odsłanialiśmy i nie patrzyliśmy, dziwiliśmy się tylko szarpaną raną pięty. O cerowie, już mając nowe zadania, podzielili nas na grupy i poprowadzili w różnych kierunkach. Każda grupa została podzielona na mniejsze: z przodu zwiad, po nim główne siły i w ariergardzie osłona. W marszu osłanialiśmy się nawzajem. Idzie grupa zwiadu – druga i trzecia zalegają. Po 30–40 metrach pierwsza zajmuje pozycję obronną i daje znak. Idzie druga grupa – pierwsza i trzecia ją kryją. Znów rusza pierwsza, druga kryje, trzecia dołącza do drugiej. W grupach podzielono sektory obserwacji: jedni mają patrzeć w prawo, drudzy – w lewo. Dowódca kompanii utrzymuje łączność z dowódcą batalionu i dowódcami plutonów. Kontakt między plutonami utrzymujemy przy pomocy mniejszych radiostacji, nastawionych tylko na falę kompanii. Każdy sierżant – dowódca drużyny – ma nieduży odbiornik, przez który słyszy rozkazy dowódcy plutonu. Przemykamy cicho jak wilki, zmieniając kierunek bez gestów i okrzyków. Cały auł jest pusty, nie ma nawet zwierząt. Wszędzie cisza i spokój. Idziemy, starając się nie robić żadnego hałasu. Granatów do domów nie wrzucamy – i tak nikogo tam nie ma. Dziwne: auł sprawia wrażenie dawno wymarłego. *
Domy skończyły się. Idziemy prawym brzegiem coraz szerszego i bystrzejszego potoku. Łańcuchy górskie stoją bliżej siebie. Lewym brzegiem potoku podąża 4 kompania naszego batalionu. Mają na linii marszu osiedle z kilkunastu domów. Robimy pierścień obronny, odpoczywamy, śledząc poczynania 4 kompanii. A tamci mają pełne ręce roboty: wybuchają granaty ręczne, brzmią serie z automatów. Dowódca kompanii, kapitan Czerkiesow, łączy się z dowódcą batalionu i pyta, czy 4 kompania nie potrzebuje pomocy. Po jakimś czasie dowódca batalionu odpowiada: – Czwarta robi „pro laktykę”. Śmiejemy się, bo niejasne, co to za „pro laktyka” – może od pcheł i wszy, bo dwa domy zaczynają się palić... „Zuch z tego kapitana Primienki – myślimy w duchu. – Sam pije jak koń i jest uważany za największego ofermę wśród o cerów, ale kiedy trzeba...” Nagle od ostatnich, najdalszych od nas domów oddzielają się dwie sylwetki w parandżach. Strzelać niewygodnie, bo bardzo mały kąt. Kapitan Czerkiesow każe przerwać ogień i strzelać tylko snajperom. W każdym plutonie było po trzech strzelców wyborowych, którzy ukończyli kursy już w Afganistanie, dostali karabiny SWD40, tylko że żaden z nich nie potra ł obliczyć poprawki na wiatr. Snajperzy zblamowali się, nie zdążyli, sylwetki skryły się za skałą. Żartujemy, że z chuja lepiej by im poszło i nie musieliby wlec ze sobą swoich karabinów o długich lufach. Ci jednak przywracają swoje dobre imię, zwalając na zboczu przed nami górskiego kozła. Padł po pierwszych wystrzałach. Wkrótce zaczęły nad nim krążyć duże orły podobne do gryfów. Jeszcze kilka minut i stado szarpało koźle ścierwo jak szmatę. Przez lornetkę widzieliśmy ich gołe szyje i białe dekolty na piersi. Snajperzy zastrzelili kilka ptaków, żeby padliny wystarczyło dla wszystkich. Sępów jednak wciąż przybywało. Dziwiliśmy się ich węchem i wzrokiem. Pierwsza grupa ruszyła do przodu. Reszta, za osłoną głazów i krzaków, starała się nacieszyć na zapas spokojem odpoczynku, bo zaraz zabrzmi rozkaz: „Naprzód!”. Pierwsza grupa tra ła do pułapki – po prawej stroma skała omywana przez płynący zakolem potok. Wdrapać się na skałę nie da rady. Pod nią rwąca zimna rzeka. Grupa zajęła pozycję obronną, zastanawiając się, co robić dalej: wracać czy próbować brodu... My, druga grupa, podeszliśmy do pierwszej, szukając wzrokiem miejsca, gdzie można się wygodniej ułożyć... Dwóch już weszło w chłodny nurt, ale prąd zwalił ich z nóg i teraz taplali się, parskając głośno w lodowatej wodzie. Wszyscy z nich się śmialiśmy... Nagle rozległy się pojedyncze wystrzały i serie z broni automatycznej. Ukryliśmy się za kamieniami, jednak górskie echo nie pozwalało na dokładne określenie pozycji
strzelających. Znów pojedyncze wystrzały i serie... Otwieramy chaotyczny ogień. Strzelamy w stronę skał. Ujrzałem, jak szeregowy Eranosian przypadł nagle twarzą do ściany skały i zaczął powoli z niej spełzać. Niezapięty kask spadł mu z głowy, ciało wpadło do wody. Siekliśmy skałę ciągłym ogniem, macając na niej wszystkie występy i wgłębienia. Snajperzy, szukając celu, strzelali od czasu do czasu. Do nas czołgał się na czworakach szeregowy Tołstoszejew. Broczył z obu goleni krwią, pozostawiając na kamieniach czerwone plamy. Osłaniając się nawzajem, rzuciliśmy się z szeregowym Gorszeninem mu na pomoc i chwyciwszy pod pachy, zaczęliśmy wlec do swoich, trzymając broń w drugiej ręce. Tołstoszejew jęczał głośno, czepiając nogami za kamienie. – Zamknij się, kurwa! – uciszył go Wasia. Rzuciliśmy go jak worek między kamienie, gdzie zalegli nasi. – Osłońcie, kurwa! – znów wychrypiał Wasia. – Łabus, biegnijmy po Ormianina... Biegniemy zygzakami i strzelamy dla osłony. Ormianin pływał sobie spokojnie po małej zatoczce, leżąc na plecach i z rękami rozrzuconymi na boki. – Ot kurwa, jak w jakim kurorcie... – stęknął Wasia. Chwyciliśmy Eranosiana za przeguby rąk i powlekliśmy, zupełnie nie zważając, że mu się głowa obija po kamieniach. Był już trupem... Ciągnąc go, strzelałem drugą ręką z cekaemu, aż ładownica opustoszała. Za kamieniem leżał Charitonow. Zawadziłem nogą o jego rusznicę i padając, wyrżnąłem głową o kamień. – Dobrze, że mam kask – powiedziałem do Wasi, szukając miejsca dla Ormianina. Za dużym głazem leżał zwinięty w kłębek dowódca kompanii. – Jesteście ranni? – spytałem kasku, końca nosa i wąsów, bo tylko one były widoczne. – Szczy się ze strachu... – odpowiedział za niego Wasia. Odwrotem dowodzili dziadkowie. Słyszałem ich komendy. Kiedyśmy wlekli szeregowego Eranosiana, z osłony pospieszył nam na pomoc sierżant Linnik, ale dostał. Wynieśli go inni. Ja, leżąc nieopodal, ładowałem naboje i patrzyłem, jak sanitariusz bezradnie obraca mu stopę ze szpetną szarpaną raną w okolicy kostki. Staw chyba poszedł w całości. – Załóż mu opaskę, chuju – nie wytrzymałem jęków Linnika. – Wiem bez ciebie, synku... – spokojnie odpowiedział sanitariusz. Smarkacz, zaledwie pół roku służby... Miałem straszną ochotę przyłożyć mu kolbą cekaemu, ale ten runął nagle jak podcięty, chwytając się obiema rękami za udo. Upuszczona stopa Linnika grzmotnęła na kamienie. Sierżant beznadziejnie jęczał
z bólu. Przeskoczyłem przez Linnika, ktoś już zakładał mu opaskę zaciskającą, ktoś inny usztywniał nogę, przywiązując parę lasek, żeby stopa nie dyndała nienaturalnie. Sanitariusz ryczał jak postrzelony łoś: – Załóż łubki... Nogę mam złamaną... Obmacałem mu nogę. – Chuja tobie, a nie łubki – powiedziałem. – Kula przeszła przez mięsień na wylot. Przeciąłem nogawkę, wyjąłem opatrunek indywidualny i opatrzyłem mu nogę. Przypomniałem sobie, że trzeba wstrzyknąć promedol. Znalazłem strzykawkę i rozpakowując ją, spytałem: – Może ci jeszcze nóżkę posmarować watką w spirytusie? – i wbiłem igłę przez spodnie w zdrowe udo. Sierżanci koordynowali odwrót. Zebrano broń, plecaki i inne rzeczy rannych. Opamiętał się dowódca kompanii. Ze zdwojoną energią zabrał się do dowodzenia. Było widać, że bardzo chętnie rzekłby: „Chłopcy, może ja pobiegnę do przodu, sprawdzę, czy wszystko tam w porządku...”, tylko cztery gwiazdki na pagonach na to mu nie pozwalały. O cer polityczny, lejtnant Zdobin, sam jeden wlókł na plecach wysokiego sierżanta Linnika. Wynieśliśmy za łagodny zakręt pierwszą partię rannych. Kiedy dźwigaliśmy następnych dwóch, znów po krótkiej przerwie posypały się w naszą stronę kule. Rozdzierająco jęczą z bólu upuszczani na kamienie ranni. Padamy, kryjąc się za głazami i pniami drzew o liściach zbyt rzadkich. Skąd strzelają, ciągle niejasne. Cholerne echo... Nie mamy ochoty strzelać Panu Bogu w okno... Mój cekaem taki rozpalony, że strzela tylko pojedynczymi nabojami. Podnosimy się, chwytamy nasz jęczący bagaż, układamy na pelerynie i niesiemy, a w głowie tylko jedna myśl: „Jeżeli pójdą górą za nami, żywi z tej doliny nie wyjdziemy”. Dołączamy do grupy strzegącej rannych, wysyłamy do przodu zwiad i biorąc po czterech każdego rannego czy zabitego, jak najszybciej zmykamy z kotliny, czym dalej od gór. Biegniemy kilkaset metrów do kolejnego zakrętu. Tam zaczyna wstępować w nas życie. Zmieniamy się miejscami z grupą zwiadu i ariergardą. Tylko kompanijny o cer polityczny sam dźwiga Linnika. Proponujemy pomoc, ale odmawia. – Wysługuje się, dupę rwie – stwierdzamy. – No to niech sobie rwie w pojedynkę. Swoim durnym uporem polityczny znacznie spowalniał tempo naszego odwrotu. Ogromnie się zdziwiłem na widok dźwigającego rusznicę szeregowego Charitonowa.
– To ty, zasrańcu, żyjesz? – aż przystanąłem, wspomniawszy, jak leżał zwinięty, a ja przez tę jego RPG-16 omal nie zmiażdżyłem sobie głowy. – Czasem całkiem nie od rzeczy jest udać nieżywego... Czyż nie tak, Charitonow? – chciał zażartować kapitan Czerkiesow, ale w czas się połapał i mruknąwszy coś, przyspieszył kroku. Śmiejemy się samymi oczyma. Wasia pociera o siebie pięści: „A jaja ma, jak się okazuje, nie stalowe...”. Z obozu maszyn nadeszła pomoc z noszami, na które złożyliśmy naszych rannych. Dość się nacierpieli w dotychczasowym transporcie. * Maszyny stały pierścieniem, przodami na zewnątrz. Wewnątrz pierścienia ustawiono ciężarówki kołowe. Lekarze pułkowi opatrywali rannych, zakładali czyste bandaże, wstrzykiwali leki. Ormianin leżał z nienaturalnie rozrzuconymi stopami. Twarz miał zasłoniętą zakrwawioną peleryną. Usłyszeliśmy warkot nadlatujących śmigłowców. Zabiorą naszych chłopców do szpitali i trupiarni. My zaś spieszymy z pomocą 4 kompanii. W pół drogi spotkaliśmy ich i razem wróciliśmy. Przy maszynach stał pluton 2 kompanii pod dowództwem lejtnanta Łarionowa. Witali się z nami z daleka. Ściskaliśmy się, jakbyśmy się nie widzieli od tygodnia. W plutonie mają trzech rannych: dziadek Sinicyn, szeregowy Kuwszynow – ciężko, w brzuch, i szeregowy Grigorjew – też bardzo ciężko. * Dostaliśmy gorącej kaszy i herbaty. Po posiłku leżałem samotnie dalej od ludzi i myślałem o rannych. Ormianin Eranosian to było gówno, lizał dupę dowódcy kompanii, chcąc zostać sierżantem szefem kompanii, i o cerowie czasami pozwalali mu ustawić kompanię – żeby poczuł się władzą. Kiepełe miał jednak nietęgą i niezbyt dobrze mówił po rosyjsku. Mnie nie lubił i ciągle powtarzał: – Lapiust, ja ciebie wyjebię... Odpowiadałem, że mu na to nie starczy zdrowia i niech lepiej zrobi to ze swoją matką – taniej się obejdzie... Wściekał się wtedy, rzucał ku mnie, ale widząc, że się go nie boję, zbliżywszy tylko swoją twarz do mojej, syczał groźby, a ja z trudem się hamowałem, by mu łbem nie walnąć w zęby. On był jednak dziadkiem, ja – świeżo upieczonym weteranem i bójka między nami mogła ostatecznie popsuć i tak już
napięte stosunki między dwiema kastami. Jako kot wycierpiałem od niego wiele. Ale i tak było mi go bardzo żal. Tak jakby rozpłynął się w pustce... Sierżant Linnik miał czysto rosyjską, otwartą twarz, rumieniec na policzkach, duże usta i trochę za małe oczy. Choć bardzo się starałem, nic szczególnego o nim mi się nie przypominało. Był po prostu człowiekiem na swoim miejscu – niezauważalnym, nienarzucającym się, dobrze znającym jednak swoje obowiązki. Młodych nie ganiał, nie bił. Wymagał tylko porządku, wiedzy i chętnie pomagał nieumiejącym czegoś, jeśli widział, że ci są serio zainteresowani. Pamiętam, jak kiedyś, „czadzony” przez sierżantów Awierkowa i Usowa, najsłabszych w kompanii, ale za to zbyt krzykliwych, kazał nam robić pompki, a sam miał łzy w oczach. My wszyscy sami gotowi byliśmy raczej dostać w pysk, niż patrzeć, jak go czadzą. Szeregowy Kuwszynow był ciężko ranny w brzuch. Przypomniałem sobie jego zbyt małą w stosunku do dużej głowy twarz, tak jakby całą zys pociągnięto mu do przodu i tak zostawiono, niezbyt naturalnie przylegające do siebie wargi, podbródek, spory nos i przenikliwe oczka. Pochodził z Syberii. Gdzieś z głębi tajgi. Kiedyś odgarnialiśmy z nim śnieg. Wypytywał mnie, czy Litwa należy do Związku Radzieckiego, gdzie się znajduje, czy na Litwie chodzą sowieckie pieniądze, czy to prawda, że wszyscy Litwini mają broń i tak dalej. Odpowiadałem żartem i ze swej strony pytałem, czy to prawda, że Sybiracy przed wyjściem na dwór najpierw wystawiają strzelbę i kilka razy strzelają w powietrze, żeby odpędzić zebrane na podwórku niedźwiedzie. I czy w ich restauracjach za prostytutki robią niedźwiedzice. Kiedyśmy tak grzebali się w śniegu, wyszedł dziadek z batalionu oszańskiego ubrany w dżinsy i skórzaną kurtkę. Chciał widocznie pokazać się przed innymi. – O, w dżinsach – stwierdziłem. – To to właśnie są dżinsy? – zdziwił się Kuwszynow. – Gówno nie spodnie, a ja myślałem... – To ty, ośle, dżinsów nie widziałeś? – dusiłem się ze śmiechu. – Skąd, ani w naszej wsi, ani w okolicy nikt ich nie ma. – No to będziesz pierwszy nie tylko we wsi, ale i w całej okolicy... Da ci nie tylko niedźwiedzica, ale może i jakaś kuternoga... – sikałem ze śmiechu. Nie zdążył chłop kupić ani dżinsów, ani... Grigorjew był czado jakich mało. Tępy, gamoniowaty dryblas. Ranę też dostał przez swoją bezmyślność. W jakiś sposób znalazł się przy domu, z którego ostrzelano II pluton. Wyjął granat, pogapił się nań kilka sekund, następnie postanowił położyć cekaem, żeby wygodniej było rzucić w okno. Potem jeszcze się zastanawiał, wyciągać zawleczkę czy nie, zauważył go jednak ze środka strzelec, wychylił się z okna i strzelił. Kula tra ła w szyję. Biały jak papier, leżał na noszach, tracąc przytomność. Był
żonaty. Pokazywał robione przed wojskiem zdjęcia. Na jednym z nich baraszkował na łące wśród kwiatów rumianku z dorodną blondyną. Szczególnie podobało nam się zdjęcie, na którym miała sukienkę dość wysoko podkasaną. A i Grigorjew na łące z rumiankami nie przypominał bynajmniej czada. Drażniliśmy się z nim, mówiąc, że jego blondyna na tej samej łące baraszkuje już z kimś innym, ale on, kręcąc głową, odpowiadał: – Syna wychowuje... Dziadkowie kazali mu, bywało, grać na harmonii. Kładli jego czapkę obok, niby to na datki, a sami udawali spacerowiczów, chodzili pod rękę, udając zakochane pary, zamawiali piosenki, rzucając do czapki papierosy. Śpiewał, przybierając bardzo poważny wyraz twarzy człowieka zmęczonego i nieobecnego duchem. Zresztą całe jego wojskowe życie było tegoż rodzaju: ciałem tu, a myślami gdzieś bardzo daleko. Dostawszy rozkaz, z trudem się przełączał na otaczającą go rzeczywistość i ciągle za to obrywał. Ranny w udo został wyznaczony na sanitariusza tuż przed akcją. Cały był świeżutki i czyściutki, w porównaniu z naszymi spękanymi, w smarze dłońmi i zakopconymi mordami – jak młode różowe prosię. Słowem, czado i to jeszcze nie zwykłe, bo z Moskwy. A moskiewskie czada są nadzwyczajne. * Zapadał zmrok. Powłaziliśmy do maszyn i zdrzemnęliśmy się kilka godzin. Kierowcy i operatorzy maszyn trzymali wartę. * Godzina czwarta rano. Ruszyliśmy na szturm domu, z którego ostrzelano II pluton kompanii. Zdobywaliśmy dom według wszystkich zasad taktyki, ale na próżno – był pusty. Obejrzawszy zawartość pokojów, otrzymaliśmy rozkaz: „Natychmiast wracać do maszyn”. Naczelnik sztabu batalionu dał instrukcje, że otoczona jest 5 kompania batalionu, mają dużo rannych i zabitych. Trzeba im pomóc, bo siedzą bez jedzenia, kończy się im amunicja. Otwieramy ładownice, dzielimy się nabojami, granatami, suchym prowiantem, uzupełniamy swoje zapasy nabojów – wszystko w pośpiechu. Ujrzeliśmy nagle tłum miejscowych, którzy szybko zbliżali się do nas. Przygotowaliśmy się do boju. Oni jednak, nie zwracając uwagi na naszą agresywną postawę, przeszli obok, niosąc zawinięte w tkaniny ciała kilku zabitych. Pochód składał się z około trzydziestu mężczyzn, kobiety udziału w pogrzebie nie brały. Twarze u wszystkich napięte, surowe, złe, tchnące żądzą zemsty. Kiedy bezładna
kolumna odeszła, zaczęliśmy się zastanawiać: skąd oni wszyscy się pojawili, przecież auł był prawie pusty. Piękne było to, że ci ludzie, nie czekając, aż my się wyniesiemy, nie zwracając uwagi na skierowane w nich lufy rusznic i automatów, spełniali swój muzułmański obrzęd. Nie każdy naród ma taką odwagę. Otrzymawszy dodatkowe rozkazy, wyruszyliśmy. Na czele szedł pluton kompanii, za nim jednostka armii afgańskiej i dalsze dwa plutony. Nas, cekaemistów, postawiono przed i za sojusznikami. Nakazano nam czujność i jeżeli żołnierze armii afgańskiej oddadzą choć jeden strzał w naszych, mieliśmy ich wszystkich powystrzelać. Sojusznicy jednak szli wyszczerzeni w głupim uśmiechu. Rosyjskie automaty starej mody kacji nieśli zarzucone na ramiona jak coś zupełnie im niepotrzebnego. Na jednym z nich ujrzałem swoją kurtkę, zwaną desantura. Kiedy przyjechaliśmy, złożyliśmy wszystkie kurtki załogi do przywiązanych do pancerza skrzynek, bo było ciepło, a w maszynie bez nich więcej miejsca. Ten facet widocznie ją ukradł i teraz szedł szczęśliwy, nie zamykając uśmiechniętego dziobu. Starałem się nie tracić go z oczu, żebym wieczorem, gdy się ochłodzi, mógł kurtkę odebrać, a teraz, póki ciepło, niech on się poci. Ledwo widoczna dróżka wiodła to w górę, to w dół. Mijaliśmy zakola rzek, drapaliśmy się w górę, wszędzie jednak podążaliśmy wydeptanym szlakiem, który świadczył, że żyją tu ludzie i odwiedzają się nawzajem. Było dziwne, że kiedy schodziliśmy z drogi i szliśmy na wprost, zajmowało to nam więcej czasu i zabierało więcej sił. Wszystkie górskie dróżki – to wypróbowane przez stulecia najkrótsze i najłatwiejsze warianty. Idąc według kompasu, wygrywaliśmy tylko na tym, że nie zawsze tra aliśmy w zasadzki urządzane przy drogach. Trzymaliśmy się rzeki, bo 5 kompania była gdzieś w jej pobliżu. W jednym miejscu przejście wyrąbano w pionowej litej skale, w innym wprawione w nią były schodkowo płaskie kamienie. Przekraczaliśmy wyrwy, stawialiśmy drżące nogi na ruszających się stopniach i tylko na normalnym zboczu mogliśmy odetchnąć z ulgą. Dziwiliśmy się, jak oni potra ą w pionowej skale wydrążyć otwory na stopnie i wmontować w nie kamienie, a najbardziej tym, jakie z nas durnie: wystarczyłby jeden cekaemista na przeciwległym brzegu rzeki, by wybić nas jak muchy. Ścieżka wąska, dwóch się nie rozminie, ani wdrapać się pod górę, ani zeskoczyć w dół – wszędzie szanse jednakie. Kiedy zeszliśmy nad rzekę, znaleźliśmy w jaskini rannego w nogę dowódcę batalionu majora Cyganowa i zabitego lekarza z izby chorych, który rzucił się był na ratunek dowódcy batalionu, ale sam dostał w czoło. Major Cyganow spoczywał na noszach i najspokojniej sobie palił papierosa, a obok niego leżał były lekarz. Jedna drużyna została, by pomóc wynieść rannego. Dowódca
batalionu został inwalidą. * A my dalej to pięliśmy się do góry, to schodziliśmy w dół, szliśmy zboczami. Pod wieczór w jakimś aule spotkaliśmy się z 5 kompanią. Śmiali się z naszej pomocy humanitarnej, bo amunicję mieli, suchego prowiantu też im nie brakowało. Dwóch poległych nieśli owiniętych w płótno, było też kilku rannych. Cynkowe skrzynki z nabojami powrzucaliśmy do najgłębszego w tym miejscu dołu w rzece. Piąta kompania nazbierała broni – prochownic, strzelb z zapalnikami z pakuł i trochę bardziej współczesnej. W Europie używano takich w XVII–XVIII wieku. Wszystkie te muzealne starocie miały pięknie rżnięte kolby zdobione szkiełkami. Żeby tego wszystkiego nie dźwigać, połamaliśmy je i wrzuciliśmy do rzeki. * Ciemniało. Dostaliśmy rozkaz zajęcia obrony w dużym domu. Wokół rozstawiono czujki. Dom nie był taki pusty, na jaki z początku wyglądał. Znaleźliśmy dużo chałwy orzechowej, którą żarliśmy, aż nam się posklejały japy i dupy. W nocy pobudka. Wyszedłem, a dokładniej wyczołgałem się z domu jako jeden z ostatnich. Co tam nie walało się po podłodze – naboje, granaty. W ten sposób wielu w ciemnościach pozbyło się z plecaków niepotrzebnego ciężaru. W kilku miejscach było nasrane. Zostawiliśmy ładne prezenty za nocleg i chałwę. * Szliśmy po omacku, bardzo ostrożnie, choć świecił księżyc i niebo było pełne gwiazd, wciąż do przodu, trasą znaną tylko o cerom. O świcie zaczęliśmy wchodzić na najwyższą górę, utworzyliśmy pierścień obronny. Drzemaliśmy i jedliśmy na zmianę. Po zmroku szliśmy dalej doliną przez całą noc, od rana znów siedzieliśmy w górach. Kurtkę Afgańczykowi zabrałem, ale dowódca kompanii, okazując dobre serce, pozwolił mi korzystać z niej przez pół nocy, potem miał grzać się tamten. Przed świtem oddawał mi ją i wtedy urządzałem sobie pościel w obłożonym kamieniami okopie. Ganialiśmy sojuszników w dzień i w nocy. Ciągle liczyliśmy ich jak pisklęta.
* Wreszcie zawróciliśmy. Dotarliśmy szczęśliwie – bez jednego wystrzału. I byliśmy mocno zdziwieni, słuchając meldunku dowódcy kompanii, ile to aułów zostało „wyczyszczonych”. Pozostało niejasne, kto kogo bardziej się bał: duszmani41 nas czy my duszmanów. * Inne bataliony pułku też miały straty. My i nasz sprzęt byliśmy bezsilni wobec przeszkód stworzonych przez przyrodę – gór, rzek, upału. Miejscowi zaś umieli je wykorzystywać, bo żyli tu od stuleci. My byliśmy obcy.
ROZDZIAŁ XI
W
bazie czekały na nas łaźnia, czysta bielizna i łóżko. Już dla tego warto było żyć. Jakie to przyjemne zrzucić przesiąknięte potem, śmierdzące, wyszmelcowane ubranie, wyszorować swędzące ciało, namydlić niech i ostrzyżoną na łyso głowę, wymoczyć w wodzie nierozzuwane od tygodni nogi... * Marznąc przez całą zimę pod cienkimi kocami, w trakcie akcji zatroszczyliśmy się o kołdry z wielbłądziej wełny, które skon skowaliśmy „ludności wrogo nastawionej do rewolucji kwietniowej”. Ale razem z nimi przywieźliśmy też inne bogactwo – wszy odzieżowe, które błyskawicznie się rozpłodziły. Nie brało ich nic – ani wrzątek, ani ogień, ani dust42. * Dwa dni remontowaliśmy sprzęt, usuwaliśmy usterki pierwszej akcji – strategiczne, techniczne, moralne. Każdemu plutonowi dodano moździerze kalibru 82 mm. Każdego z nas zaś dodatkowo poczęstowano trzema ładunkami do nich – do noszenia. Wyjechaliśmy na zaczystkę43 leżących bliżej bazy dolin. Kilka aułów przeczesaliśmy bez większych przygód. W jednym nie było drogi – jechaliśmy korytem rzeki. Ledwo skręciliśmy na brzeg, jak nas ostrzelano. Ucierpieli nasi sojusznicy, jadący, jak zawsze, na pancerzu, bez żadnej osłony. Kiedy nastąpiła wymiana strzałów, ci biedacy nie mieli gdzie się ukryć, a do środka ich nie wpuszczaliśmy – taka instrukcja. Kiedy padły pierwsze serie z automatów, z jadącego przed nami wozu sturlali się dwaj sojusznicy, inni zeskakiwali z maszyn i kryli się za kamieniami. Otworzyliśmy ogień z cekaemów. Miejsce było paskudne – po obu stronach drzewa i krzaki, a nasze maszyny skupione jedna przy drugiej. Zawrócić nie da się. Waliliśmy w domy i krzaki, obserwując przez trypleks44 rannych Afgańczyków. Dwóch naszych wyskoczyło i wrzuciło ich do wozów. Jeden był ranny w nogę, drugi, ten z naszego wozu, w pierś. Dogorywał. Na wszelki wypadek obandażowaliśmy go i wstrzyknęliśmy promedol. Po kilku minutach było już po nim. Sierżant Wasiljew, który go wrzucił do
wozu, przeszukał kieszenie i za poniesione trudy i ryzyko odpiął mu zegarek. Kiedy strzelanina ucichła, wyciągnęliśmy trupa na zewnątrz i przywiązaliśmy do pancerza, bo nasz kierowca, Czuwasz Pieriepiołkin, pienił się, że JEGO wóz jest pokrwawiony. Otworzył się właz desantowy w stojącym obok wozie. Rannego w nogę wypychano na zewnątrz. Ten się upierał ze wszystkich sił, choć mu tłumaczono, że pogoda jest piękna, słoneczko świeci i już nie strzelają. Ranny nie słuchał. Wtedy wyrzucono go kopniakami i wyjaśniono, że jego też możemy przywiązać do pancerza. * W drodze powrotnej sprawdziliśmy jeszcze kilka aułów. W jednym wzięliśmy pięciu jeńców – w ich domach znaleziono przedpotopowe fuzje. * W bazie czekały na nas listy: jeden od sierżanta Linnika – ucięto mu nogę, ale kość się psuła i będą ciąć jeszcze raz, reszta z domu – od rodziców, kolegów i przyjaciółek. Listy tchnęły łagodną melancholią – żadnych wydarzeń i przygód, jak płynąca z kranu ciepła woda. Ich zdaniem, najważniejsze wiadomości to: ten i ten się ożenił, ten poszedł do wojska, ten wrócił, kupił palto albo buty i tak dalej. Nikomu nie ucinają nóg czy rąk, nie strzelają w brzuch, nie miażdżą głów; aż dziwne to i, zda się, nienormalne.
ROZDZIAŁ XII
C
zekamy na kolejną partię poborowych. Pół roku odbębniają w Sojuzie i dopiero wtedy ich tu wysyłają. Żołdu nie płacą, a my już policzyliśmy, co za te pieniądze kupimy. Dłużni są za pięć miesięcy. Gadają, że nasz pułk zostanie zmieniony przez jeden z pułków dywizji witebskiej, my zaś jesienią pojedziemy do Sojuza, Jugosławii czy Czechosłowacji. Wraz z upałami zaczęły się dyzenteria i żółtaczka, niektórzy potra li nawet złapać tyfus plamisty czy malarię. Wylazło na świat różne paskudztwo – żmije, duże jadowite pająki, jaszczurki i inne obrzydlistwo. W naszych namiotach żyją pająki falangi wielkości dłoni. Wieczorami wyłażą na łowy much. Wyskakujemy wtedy z łóżek szybciej niż z płonącego czołgu. Łapiemy je i tłuczemy. Czasem urządzamy pojedynki w trzylitrowym słoiku. Wrzucamy falangę i żywą mysz. Mysz skacze ze strachu, aż pająk łapie ją swoimi czterema czułkami. Po kilku chwilach mysz jest gotowa. Silniejszy od falangi jest skorpion. Wystarczy jeden cios jego odwłokiem, zakończonym kolcem jadowym, by falanga padła na miejscu. Łowimy okrągłogłową jaszczurkę i wstawiamy jej do pyska papierosa. Stawiamy ją na ziemi. Nie ucieka, wciąga powietrze razem z dymem tytoniowym. Zaczyna zmieniać kolor: zamiast jasnobrązowej w ciemne plamy, staje się niebieska. Pada na grzbiet. Gotowa. Palenie szkodzi zdrowiu. * Dowództwo pułku poinformowało, że uzupełnienie przybędzie później i ku wielkiemu zawodowi cywilów została sformowana kolumna marszowa. Po kilku sprawdzeniach rzeczy osobistych i wyposażenia bojowego, stanęliśmy do eskorty cystern samochodowych do Bamianu. Cysterny, każda wioząca 16 ton paliwa do samolotów, wmieszały się w i tak już pstrą naszą kołową i opancerzoną kolumnę. Wyprawa była bardzo niebezpieczna: w poszarpanym pionie wysokiej skały wycięta pozioma kreska – droga. Wysokość stromego pobocza wahała się od 20 do 30 metrów w głąb, ku płynącej parowem bystrej i pełnowodnej na wiosnę rzece.
Jechaliśmy kilka dni i nocy. W ciągłym kurzu, bo trzeba było utrzymywać jak najmniejszą odległość między pojazdami i w dodatku nie zbaczać z koleiny, bo poza nią mogła czyhać śmierć od miny przeciwpancernej. Nie lepsze też było pozostanie za kolumną: w nocy można zabłądzić, a główna kolumna będzie zmuszona do zatrzymania się i czekania. Czoło kolumny stanowiła tak zwana pięść pancerna. Pierwszy jechał czołg z walcem przeciwminowym z przodu, za nim dwa czy trzy czołgi, a potem cała lżejsza kolumna kołowa i pancerna. Pięść pancerna detonowała po drodze miny i swoimi szerokimi gąsienicami wyznaczała bezpieczną koleinę, z której nie wolno było zbaczać jadącym za czołgami. * W paru miejscach kolumna została ostrzelana. Kilka tra onych ciężarówek z przebitymi cysternami spychano do rzeki lub na pobocze i kolumna ruszała dalej. Z początku baliśmy się, że kule zapalą cysterny i kiedy jedna wybuchnie, ogień ogarnie pół kolumny, ale już po pierwszym ostrzale ucieszyliśmy się: nawet kule z wielkokalibrowego cekaemu tylko dziurawiły cysterny i czołgi operatywnie spychały je do rzeki. Jak tylko rozlegały się wystrzały, kierowcy cystern wyskakiwali z kabin i biegli jak najdalej od swoich „przyjaciół na kołach”, kiedy zaś ciężarówki spadały do rzeki, bardziej się martwili o ryby w rzece niż o swoje samochody. Wlazłszy do naszych maszyn, wyglądali na szczęśliwszych niż w kabinach swoich cystern – zawsze to pod jakimś pancerzem. * Podczas postojów w spokojniejszych miejscach na odpoczynek czy bieżący remont maszyn kilka BMD jechało dalej. Ich załogi wrzucały do rzeki kilka granatów, my zaś łowiliśmy w zimnej wodzie ogłuszone ogromne pstrągi. I jeżeli zostawaliśmy na postoju na noc, zupy rybnej wystarczało na cały batalion. Jadł jednak tylko ten batalion, który „poszedł na ryby”. * Po drodze natykaliśmy się na duże ilości spalonego sprzętu. I pojedyncze maszyny, i całe kolumny entuzjazmu raczej nie budziły. Przy jednym takim cmentarzysku spalonych samochodów znaleźliśmy trupy żołnierzy armii afgańskiej. Leżały gdzie który, gnijące, poszarpane przez ptaki i szakale. Nasi sojusznicy, płacząc i zawodząc,
zbierali swoich, my zaś biernie to obserwowaliśmy, niepomni na braterską solidarność wojskową. * Okolice są oszałamiająco piękne. Gołe skały pokrywa zieleń. Góry są niejednakowe – jedne bardziej obłe, tak jakby przejechał po nich olbrzymi transporter, regularną okrągłość innych psują wybrzuszenia skał – jak brodawki na pięknej piersi kobiecej. Trzecie znów krawędziaste, bez żadnych proporcji, z niewyobrażalnymi występami i wykuszami lub chaotycznie przystrojone większymi i mniejszymi głazami. Nie znalazłbyś ani jednej całkowicie podobnej do innej, tak jak nie bywa zupełnie podobnych do siebie chmur. * Kolumna pięła się do góry serpentyną. Powietrze zauważalnie się ochłodziło. Pokazały się języki śniegu. Wrażenie takie, jak gdyby wszystkie wiosenne zmiany zaszły w jednym dniu, tylko w odwrotnej kolejności – w dole kwitną drzewa, a tu zima. Zjeżdżając takąż serpentyną po drugiej stronie wzgórza w dół – znów zima, trochę niżej pola kwitnących tulipanów i pierwsze kiełki trawy, a w samym dole – kwitnące jabłonie i już nieco pożółkła, wypalona przez słońce trawa. Słowem, jak w bajce o sierotce, której w noc noworoczną kazano iść do lasu po przylaszczki. * Pasmo drogi pięło się do góry i schodziło w dół, prósząc drobnym pyłem w twarze kierowców-mechaników jadących z głowami wystawionymi przez właz. Wielu nie miało okularów ochronnych i łzy toczyły się im po brudnych policzkach. Nocą było jeszcze gorzej: mechanicy, starając się nie odstać od jadącej z przodu maszyny, dosłownie ryzykowali głowami, wystawiając je na zewnątrz, choć według rozkazu należało jechać, patrząc tylko przez trypleksy. Re ektorów też nie pozwalano włączać, żebyśmy stanowili w ciemności nocy cel jak najmniej rozpoznawalny. Jedna maszyna z trzeciego batalionu wpadła nocą do rzeki. Na ostrym zakręcie mechanik stracił z oczu jadących z przodu. Sądząc, że pozostał daleko w tyle, nacisnął na gaz i wypadł z drogi. Maszyna przewróciła się do góry gąsienicami. Pokrywa włazu zmiażdżyła starszemu lejtnantowi głowę. Do wnętrza wozu przedostało się sporo wody i cała załoga jak duszące się karasie spędziła kilka godzin w lodowatej wodzie. O świcie specjalny holownik czołgowy wyciągnął ich z rzeki. Starszego lejtnanta nikt
specjalnie nie żałował, bo był rzadkim gówniarzem – swój pluton ganiał do posinienia. Tego samego dnia otrzymaliśmy nowy rozkaz: w nocy jechać z włączonymi re ektorami bocznymi. * W nocy dotarliśmy do Bamianu. Była to dość duża, zielona, spokojna wyspa w bezkresnym oceanie gór. Nawet skały były tu jakieś inne, tak jakby bardziej miękkie. W wysokiej stromej skale, przy której ustawiliśmy nasz sprzęt, wykute były dwie gury siedzącego Buddy wysokości 25–30 metrów. Cała skała poza tym pełna była szczelin i dziur, połączonych wykutymi w kamieniu schodkami. O cerowie z pomocą Tadżyków dowiedzieli się od żołnierzy stacjonującego tu niedużego garnizonu armii afgańskiej, że kiedyś mieszkała w tych stronach wspólnota hinduska czcząca Buddę. Muzułmanie Afgańczycy Hindusów wyrżnęli, a ich bogom ściosali twarze. Siedzą teraz, po hindusku tłustawi, o szpetnie złupionych zjonomiach, a mimo to nadal wyniośli i tajemniczy jak wszystkie bóstwa. Anglicy, którzy też mieli nadzieję złapać tu ptaka szczęścia, urządzili w tych jaskiniach restauracje. Teraz ani restauracji, ani angielskich kurew nie było. * Ustawiliśmy maszyny w kółko: opancerzone gąsienicowe na zewnątrz, kołowe w środku. Ryliśmy okopy, kiedy szeregowy z naszej kompanii, Tołstoj, postanowił się załatwić. Odszedł dalej za maszyny. Nagle strzał i jęki Tołstoja. Alarm, pierścień obronny, we trzech czołgamy się do rannego. Już przy nim, dwóch zajmuje obronę, jeden opatruje przestrzelone udo. Czołgając się, wleczemy go za zdrową nogę. W pół drogi ten tuman mówi, że wystrzelił pistolet w kieszeni kombinezonu. Rechoczemy. Okazuje się, że ten dureń, idąc srać, wsadził do kieszeni załadowany i odbezpieczony pistolet, a kiedy zdejmował spodnie, pistolet wystrzelił. Cóż, posrać posrał, tylko że w spodnie. * Choć była głęboka noc, dostaliśmy ciepłej kaszy, gorącej herbaty i wszyscy prócz warty mogliśmy pospać. O świcie zerwaliśmy się na dźwięk eksplozji dwóch granatów. Po odwołaniu alarmu dowiedzieliśmy się, że żołnierze tutejszego garnizonu afgańskiego pożegnali się w ten sposób ze swoimi o cerami, wrzucając im do pokojów granaty. Czternastu chłopa
poszło w góry. Kiedy przyjechaliśmy, znaleźliśmy tu sojuszników. Nie zdążyliśmy na dobre zasnąć, jak z gospodarzy mamy wrogów. * Nazajutrz duszmani przysłali parlamentarzystę z propozycją dwudniowego zawieszenia broni. Dowództwo pułku chętnie się zgodziło. Ryliśmy do posinienia okopy główne i rezerwowe, łączące je transzeje, szańce na samochody, bunkry dla dowództwa. Ziemia była twarda jak kamień, starte dłonie krwawiły. Jeszcze tej samej nocy ostrzelano nas z gór. Odpowiedzieliśmy ze wszystkich luf. Odniosło to widać spore wrażenie, bo kiedy przerwaliśmy ogień, góry milczały. * O dziennej porze normalnego ruchu w obozie nie było – wgryzaliśmy się tylko w głąb ziemi, a po jej powierzchni przemieszczaliśmy się krótkimi przebieżkami. Obóz otoczony był górami i wzgórzami, z których łatwo można było upolować u nas jakąś gapę. Nic szczególnego jednak nie zaszło, mechanicy naprawiali maszyny, operatorzycelowniczy czyścili działka i cekaemy. Reszta zajęła obronę na szczytach i zboczach wszystkich pobliskich wzgórz. W trzecim dniu naszego pobytu w Bamianie przybył batalion krasnuchy45 – piechociarze z dodanymi im zenitówkami i haubicami 122 mm. Utworzyli pierścień obronny, my zaś, zostawiwszy pod ich opieką cysterny z paliwem, wsiedliśmy do maszyn i ruszyliśmy z powrotem. W kilku miejscach zjeżdżaliśmy z głównej drogi w odgałęzienia wiodące do aułów „wrogo nastawionych wobec rewolucji kwietniowej”. Tylko dlaczego kwietniowej, skoro Amina obaliliśmy w grudniu? Jadąc, przestrzegaliśmy wszelkich wymogów bezpieczeństwa – z wozów nie wysiadaliśmy nawet w czasie postojów. W całej kolumnie panowała dyscyplina, eter radiowy czysty, tylko rozkazy przełożonych i nasze meldunki. Nawet sikaliśmy do plastikowych woreczków od rac i opróżnialiśmy je, wystawiwszy rękę przez właz. Było to zbyt prozaiczne w porównaniu do szczania na wietrze, kiedy wychylało się z włazu do połowy i puszczało strużkę jak najwyżej, żeby ją złapał mechanik jadącej z tyłu maszyny z głową wystawioną z włazu. Miejscami ludzie jeszcze niewystraszeni, o ciemniejszej niż inni karnacji i nawet kobiety bez parandż. To właśnie cieszyło nas najbardziej, bo było przynajmniej na czym oko zawiesić. A w ogóle to nędza straszliwa, prądu nigdzie nie ma, studni brak. Biorą wodę z rzek i strumieni, które jednocześnie służą jako kanały ściekowe.
* W jednym aule spadła nam gąsienica. Kazałem wszystkim wyskakiwać z maszyny (po zranieniu sierżanta Linnika mianowano mnie dowódcą wozu). Kolumna odjechała. Zostaliśmy sami. Zaczęli się zbierać miejscowi. W obawie przed atakiem zajęliśmy wokół wozu obronę, gotowi do boju. Dwóch pomagało mechanikowi. Niegościnnie skierowane w tłum lufy naszych automatów tłumiły chęci miejscowych do bliższego z nami kontaktu, choć schodziło się ich coraz więcej. Operator Griaznow kręcił wieżyczką z działkami, a i tak czuliśmy się bardzo nieprzyjemnie. Naprawiliśmy gąsienicę, powskakiwaliśmy do wozu, dogoniliśmy kolumnę i zajęliśmy swoje miejsca. Czuwasz Pieriepiołkin, mechanik wozu, w którym jechałem, miał doskonały pomysł: żeby kurz nie gryzł mu oczu, założył maskę gazową, wyjąwszy z niej ltr. Na widok takiego straszydła z trąbą, jadącego ryczącym pojazdem miejscowi zastygali ze zdziwienia... * Na placyku, na którym stanęliśmy na nocleg, wylądowało kilka śmigłowców. Jedne przywiozły suchy prowiant. Inne – amunicję, a malutki Mi-2 – generała majora, który objął dowództwo w akcji. Przeczesaliśmy kilka aułów bez szczególnych przygód. Czesaliśmy jak na ćwiczeniach pokazowych – z mnóstwem zbytecznych czynności w rodzaju padnięć, przebieżek i temu podobnych. Kilka dni jechaliśmy wciąż wyżej. Dotarliśmy do serpentyny, której ciężarówki kołowe, holujące haubice 122 mm i moździerze 120 mm, nie dawały już rady. Maszyny grzęzły, siadały tylnymi mostami na ziemi. Holowaliśmy je, rzucaliśmy pod koła kamienie. W gąsienicowych spadały gąsienice. Kolumna z trudem poruszała się do przodu. Wszyscy klęliśmy taką jazdę i nikt nie mógł zaproponować nic lepszego. Kiedyśmy osiągnęli wysokość, na której leżały jeszcze jęzory śniegu, na stworzonym przez przyrodę placyku generał uszeregował nas i palnął ogniste przemówienie o niezwyciężonej Armii Radzieckiej, której przedstawiciele zaszczytnie spełniają swój internacjonalistyczny obowiązek wobec bratniego narodu afgańskiego, o bohaterstwie po obu stronach, męstwie i przyjaźni, której już nieraz dowiedliśmy i jeszcze setki razy dowiedziemy. O naszej misji ratowania tego niezamożnego bratniego narodu przed nasyłanymi przez imperialistów wrogami i tak dalej. Będą o nas pisać książki, kręcić lmy, stawiać pomniki, matki opowiadać będą dzieciom o naszym bohaterstwie.
Nie wszyscy reagowali jednakowo na mowę siwego generała – jedni sarkastycznym uśmiechem, drudzy wytrzeszczając oczy w cielęcym zachwycie, tępe mordy trzecich stawały się jeszcze bardziej tępe, ale szczęśliwych było najwięcej. Gotowi byli góry przenosić, wszystkich miejscowych powystrzelać, piersią na otwór strzelniczy lec, byle tylko generalskie słowa jak najprędzej się spełniły. Po zakończeniu przemówienia beknęliśmy trzykrotne „hura” i każda kompania otrzymała rozkazy od swoich bezpośrednich przełożonych. My pobraliśmy z wozów łopaty i ruszyliśmy drogą do góry. * Woda z topniejącego wyżej śniegu niosła w dół gliniastą zawiesinę, która zalegała na zakolach drogi w postaci kaszki warstwą grubości 70–90 centymetrów. Nasza kompania, wpędzona do tej zimnej brei, starała się przesunąć ją łopatami na pobocze. Przyroda jednak była silniejsza i nasz entuzjazm szybko stygł. Gliniastej kaszki nie ubywało, a my czuliśmy się jak głupcy usiłujący łyżeczką wyczerpać jezioro. W ogóle w wojsku człowiek przyzwyczaja się do powtarzania jednego ruchu dzień w dzień jak automat, nie myśląc, z tępym wzrokiem. Chłodne błoto robiło jednak swoje – wielu łapał kurcz i jednych zwiniętych w barani róg, innych na niegnących się nogach wyciągaliśmy pod pachy na suche miejsce, a sami znów braliśmy się do wiosłowania. Przysłano nam na pomoc jeszcze jedną kompanię i robota ruszyła do przodu. Inne kompanie zbierały kamienie i mościły nimi drogę. Kiedy wszystkie kamienie w okolicy zostały zebrane, zaczęto wysadzać w powietrze skały. W czasie detonacji leżeliśmy, wyżymając onuce i spodnie i żartując, że do pasa jesteśmy biali, a od jaj – Murzyni: wszystko oblepione było błotem. Nawrzucaliśmy płaskich płyt z wysadzonej skały i droga na naszym odcinku była praktycznie gotowa. Układaliśmy kamienie tak, by płynna masa pod nimi dawała się wyciskać na pobocze. Maszyny z trudem, ale jakoś wjechały na następny placyk. Mieliśmy przed sobą najwyższy punkt serpentyny i część szczytu przykryte czapą śniegu grubości 3–4 metrów. Trzeba było przebić się przez to i po tamtej stronie zejść drogą w dół, bo w dole jest auł – „uzbrojony i wrogo nastawiony”. To miał być nasz punkt docelowy. Mapy mówiły, że jesteśmy na przełęczy Szatun, na wysokości prawie 4 kilometrów. Kopaliśmy w czapie śnieżnej studnie i wysadzaliśmy śnieg w powietrze, ale z nikłym efektem. Dostaliśmy rozkaz: „Kopać w śniegu tunel”. Jedni nakładają śnieg na brezentowe peleryny, czyli płaszcze-namioty, inni wloką i zsypują śnieg na pobocze. Zapada zmrok. Ciśnie mróz, a my, mokrzy po szyje, na próżno czekamy na zmianę. Inne kompanie „siedzą w górach i zapewniają” nam bezpieczną pracę.
O cerowie też nie próżnują. Nastrzelali dzikich kóz. Kiedy je przyniesiono, okazały się domowe: miały na sobie ślady strzyżenia wełny. Na żołnierski żołądek były jednak w sam raz, nawet bez soli, bo nie było chętnych zbiec po nią w dół do kuchni polowych. Nadziewaliśmy mięso na wyciory automatów, po kolei opiekaliśmy po wierzchu i chciwie łykaliśmy na wpół surowe, krwiste kęsy. Wysokość dawała o sobie znać ciężarem w piersi i zawrotami głowy. Jedzone bez chleba mięso powodowało rżnięcie w żołądku. Byliśmy zmęczeni jak psy. Czuliśmy się nikomu niepotrzebni. Pomogłem saperom nieść 25-kilogramową skrzynkę trotylu, to omal mi płuca z braku powietrza nie pękły. Ogniska też nie udało się rozpalić, a ledwo rozniecone gasło. Po całodobowym kopaniu tunel był gotowy, a my ledwie żywi. Dowódca kompanii kapitan Czerkiesow zarządził zbiórkę i udzielił rady: uruchomić silniki maszyn, przykryć chłodnice (eżektory), pozamykać włazy i włączyć urządzenia przeciwchemiczne. Ciepłe powietrze popłynie wtedy do wnętrza. I wreszcie komenda: „Do snu”. W nocy obudziłem się od sapania. Cała załoga ziajała jak zmęczony pies. Pojąłem, że się dusimy, że trzeba zwolnić blokadę pokrywy włazu, ale ręka mnie nie słuchała. Podnosiłem ją kilka razy i za każdym razem opadała bezsilnie. W końcu dosięgłem uchwytu blokady i go przekręciłem. Do wnętrza wpadło ożywcze i chłodne nocne powietrze, które chciało się pić wielkimi haustami. Chłopcy jeden po drugim zaczynali normalnie oddychać. Rano zjechaliśmy tunelem do aułu, który już dawno czekał na nas pusty, nawet kury zostały zabrane. Dwa dni staliśmy nad rzeką, remontowaliśmy sprzęt, w rzece łowiliśmy kraby wielkości dłoni, gotowaliśmy je i zastanawialiśmy się, czy tylko ten, czy i inni generałowie są takimi durniami. Przecież trzeba było zostawić sprzęt na początku serpentyny, w trzy godziny pokonać przełęcz i wymieść auł jak miotłą. My zaś cztery doby wysadzaliśmy w powietrze, strzelaliśmy, hałasowaliśmy, ale, mówiąc słowami generała, dowiedliśmy, że żołnierz sowiecki jest mocniejszy od żywiołu. * W bazie spędziliśmy ze trzy tygodnie. Ale i tu spokoju nie było. Świeżo upieczeni dziadkowie kompanii wciąż chcieli zaprząc do pracy nas – świeżo upieczonych weteranów. Półroczniaki nie nadążały ze wszystkim, myśmy się sprzeciwiali, staliśmy twardo na swoim, doszło do bójki. O cerowie nie zwracali na nas uwagi – rozejdzie się po kościach. Bardziej obchodziły ich pozostawione w Sojuzie niedopieszczone żony...
ROZDZIAŁ XIII
G
ranice garnizonu ciągle się powiększały. Z Sojuza najechało się czołgistów, łącznościowców, artylerzystów, budowlańców, słowem, wszelkiego tałatajstwa. Tałatajstwo bez roboty nie siedziało – ryło, budowało, przybliżało świetlane jutro sąsiedniego kraju. Nasz pułk zaś w wolnym od akcji czasie doskonalił taktykę, biegał, rył okopy na nowych obszarach. * Gdy na lotnisku lądował Ił-76 – będą listy i gazety, jeżeli Ił-18 – przyleciał jakiś generał, kiedy An-12 – pogonią do wyładowywania samolotu, a to całkiem niezłe, bo można zachachmęcić coś jadalnego. Samoloty An-12 przylatywały z Fergany w Uzbekistanie – głównego miejsca dyslokacji naszego pułku. Mieszkały tam rodziny naszych o cerów i samoloty wraz z żywnością i amunicją woziły tam i z powrotem nielegalne przesyłki. Cały pułk zaś szykował się do przybycia któregoś tam z kolei generała – dzień i noc ubijaliśmy piętami plac, doskonaląc technikę marszu, bo dowódca batalionu major Cilpanow, mieniący się największym duszmanem w Afganistanie, obiecał za najwyższe miejsce w konkursie skrzynkę skondensowanego mleka, za ostatnie zaś – siedmiokilometrowy bieg przełajowy w porze obiadowej, kiedy zrywa się wiatr afgani. Wypruwaliśmy z siebie żyły. W wolnym od musztry czasie porządkowaliśmy otoczenie. Wybetonowaliśmy posadzki. Rozebrawszy skrzynie po bombach lotniczych, zbijaliśmy z desek ławki, stojaki na broń. O cerowie zorganizowali gdzieś tekturę, odgrodzili się nią, nie chcąc nawet ze swojego osobnego kąta oglądać, co się w namiocie dzieje. Od pilotów helikopterów dostaliśmy za trzy zimowe koszulki marynarskie półlitrową menażkę spirytusu technicznego. Gadają, że ci zlewają spirytus z jakichś szemranych urządzeń w samolotach czy śmigłowcach. Rzeczywiście, spirytus mocno trąci gumą, ale po sześciu „suchych” miesiącach jest bajeczny. *
Chodzą słuchy, że pojedziemy tłumić bunt w pułku sojuszników, który stoi na dobrze urządzonych pozycjach, ma artylerię, działa zenitowe, moździerze. Były już dwie próby rozbrojenia ich, ale za każdym razem krasnucha dostała w kość – dwie trzecie poległo, reszta ratowała się ucieczką. * Zerwani na alarm, zostaliśmy wysłani dla wzmocnienia ochrony bazy dystrybucji paliw i smarów. Według danych kontrwywiadu, szykowany jest zmasowany atak na wszystkie nasze ważniejsze pozycje, lotnisko, miasteczko doradców wojskowych. Życie w bazie paliw jest cudowne. Pełniąca tu straż załoga afgańska powitała nas z otwartymi ramionami, bo i oni już wiedzieli o szykowanej akcji. Spędziliśmy maszyny do wykopanych wcześniej schronów, podzieliłem sektory obserwacji i we trójkę poszliśmy porozmawiać z o cerami afgańskimi. Porozumiewaliśmy się mieszanką rosyjskiego, angielskiego i afgańskiego, ale przeklinaliśmy i jedni, i drudzy tylko po rosyjsku. Baza otoczona jest dwoma rzędami drutu kolczastego, na rogach stoją budki strażnicze, między drutami chodzą patrole. Za ogrodzeniem – pola min sygnalizacyjnych i przeciwpiechotnych. Nocą pełnimy wartę w okopach i maszynach, w dzień – tylko po jednym wartowniku przy maszynie, reszta śpi. Mijały dni. Nikt nas nie atakował. Byliśmy bardzo zadowoleni i czuliśmy się jak u Pana Boga za piecem. Unikaliśmy tylko otwartych miejsc, żeby nie tra ć na muszkę snajpera. Sojusznicy częstowali nas papierosami Morvin, Kent, Salem. Marihuany, haszyszu, naswaju46 też nie brakowało. Był nawet telewizor, ale prędko się nam sprzykrzył – tylko wiadomości i muzyka, znów wiadomości i znów muzyka. Wiadomości nie rozumiemy, a wschodnia muzyka – to jak miauczenie podwieszonych nad ogniskiem kotów w rytmie wybijanym starymi łopatami. Kiedyś postanowiłem się poopalać, rozebrałem się do naga i usnąłem. Obudziłem się po paru godzinach. Całe ciało płonęło, w nocy na brzuchu i nogach pojawiły się pęcherze. Wkrótce popękały i świerzbiały od potu. Najgorsze było, że pęcherzyki były też na moim męskim instrumencie. Dopóki się nie pogoiło, trzeba było wszystko opatrywać z osobna: żeby tam nie potniało, a tu znów nie świerzbiało. Chodziłem jak cyrkowy niedźwiedź na tylnych łapach. * Po czternastu dniach przez nikogo nie niepokojeni wróciliśmy do bazy. Dostaliśmy żołd za miesiąc. Mój wzrósł z 9,20 rubli do 13,40 rubli. Zabraliśmy pieniądze
młodziakom, dołożyliśmy swoje i kupiliśmy „wody ognistej” i haszyszu.
ROZDZIAŁ XIV
A
pułk żyje swoim życiem – wszyscy się ruszają, chodzą, nie uświadczysz nigdzie leżącego, a jeżeli nawet ktoś gdzieś leży, to wystawione są czujki, w razie czego obudzą. Działa na nerwy zrywający się po obiedzie afgani. Wielu ropieją oczy, poza tym wybuchła epidemia dyzenterii – w pułkowym szpitalu leży 230 żołnierzy. Niedaleko namiotów naszej kompanii rozbito nowe duże namioty, w których umieszczono „zasrańców”. Namioty te śmierdzą chlorkiem, tak jakby to było jedyne stosowane lekarstwo. Wykopali sobie swoją toaletę, do której zdrowym wstęp jest surowo wzbroniony. Ale i w toaletach pułkowych tyle chlorku, że wypróżnianie się tu nie sprawia żadnej przyjemności i biegamy do wyrobiska w sąsiedztwie, ryzykując tra eniem do aresztu. Kilku zachorowało na tyfus brzuszny i tych wywieziono do szpitala wojskowego w Kabulu. Zabroniono oglądania lmów, więc wszyscy zdrowi klęli zasrańców w żywy kamień. Zmieniono nasz adres: tajemniczą moskiewską skrzynkę pocztową 515-B-2 na bardziej zrozumiałą pocztę polową 53701-K, tak jakby uznając o cjalnie, że nie siedzimy w więzieniu, tylko jesteśmy za granicą. * Kiedy szliśmy zboczem wzgórza na upatrzone pozycje, zostaliśmy ostrzelani z góry. Mieliśmy trzech ciężko rannych. Wszyscy zalegli, a nasz pluton, osłaniając leżących, obszedł strzelających od tyłu, ci jednak uciekli i zostawili automat, damski pistolecik belgijski, pas z ładownicami i kałużę krwi. Krople krwi widoczne na trawie i kamieniach zaprowadziły nas do aułu. Już na samym początku sierżant Usow zastrzelił modlących się pod drzewem mężczyznę i wyrostka. Biegliśmy od domu do domu, bijąc miejscowych kolbami automatów i krzycząc: – Duszman? Kto zaprzeczał lub milczał, dostawał jeszcze raz kolbą albo kopniaka nogą. W pewnej chwili znaleźliśmy się z sierżantem Usowem wśród gęstych zarośli. Ukryte w gąszczu kobiety podniosły ze strachu krzyk. Usow zmienił pusty magazynek na pełny i wrzasnął:
– Zaraz te wszystkie kurwy powystrzelam! Nie poczułem, jak lufa mojego automatu oparła się na jego brzuchu. Broń odbezpieczona i zarepetowana, wystarczy tylko nacisnąć na spust. Czekałem, aż strzeli do kobiet, a ja porozwieszam jego aki na drzewach. Wszystko działo się w mgnieniu oka, ale okrzyk lejtnanta Łarionowa: „Usow, zostaw, co robisz!” zatrzymał czas. Usow, cały drżący, opuścił głowę i odszedł na bok. Ja dygotałem nie mniej niż on, ale po głowie wciąż chodziła mi myśl: „Jaka szkoda, że nie wystrzelił i wszystko na tym się skończyło. Policzyłbym się z nim za wszystkie moje krzywdy”. Służył pół roku dłużej ode mnie i dopóki byłem młodzikiem, ganiał mnie jak psa tylko za to, że byłem Łabus (Litwin). Rozległo się kilka komend i wszyscy nasi w aule zbiegli się w jedno miejsce. Kilku zajęło pozycję obronną, sierżanci sprawdzili, czy wszyscy są na miejscu. Zostawienie kogoś przypadkiem w aule oznaczało pewną śmierć, bo ledwie my wyjdziemy, natychmiast wrócą tu stare porządki i szurawi askar47 znów będą dziko nienawidzeni. Po meldunkach złożonych o cerowi plutonu utworzyliśmy tyralierę i z bronią gotową do strzału macaliśmy każdy krzak, kamień czy wgłębienie, idąc w kierunku głównej grupy kompanii. Nie znaleźliśmy rannych ani zdrowych duszmanów. Połączywszy się z główną grupą, dowiedzieliśmy się, że wszyscy trzej ranni to młodzi. Nasz pluton wysforował się wtedy przed główną grupę. Poczułem ulgę, bo wśród młodych przyjaciół nie miałem. Zebrani do kupy, cieszyliśmy się sobą nawzajem, poklepując po plecach, mówiliśmy: – Tym razem się obeszło... – i staraliśmy się okazywać sobie uwagę, częstowaliśmy się papierosami – wszystko tak, jakbyśmy nie widzieli się od długiego czasu. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w góry. Byłem w parze z szeregowym Pawłem Szewielowem, który już od kilku miesięcy był moim bliskim przyjacielem. Ja wiedziałem wszystko o nim, a on o mnie. Wszystko, co można opowiedzieć przez kilka miesięcy w wolnym od ćwiczeń czasie. Opowiadał, że „za swojej młodości” (to znaczy, przed wojskiem, teraz czuliśmy się już mężczyznami) nie przespał się z żadną dziewczyną, nie pił, nie palił, tylko uprawiał sporty. Mieszkał z matką i siostrą, ojca nie miał. Mówił, że jeśli zginie, matka zwariuje. Po przyjacielsku podkpiwałem z niego, mówiąc: – Umrzesz, nie popieprzywszy się – i czułem się o całą głowę od niego wyższy, bo już próbowałem i kobiet, i wina. Szliśmy obok siebie, rozglądając się uważnie. Oczy szukały kryjówki, mózg zaś jak komputer przetwarzał informację wzrokową i natychmiast wydawał odpowiedź, gdzie należy upaść, gdy rozlegną się strzały. I tak cały czas, w dzień i w nocy będąc poza bazą. Słuch też napięty do ostatnich granic.
W czasie marszu nadeszła drogą radiową informacja, że goni nas grupa, która odnosiła rannych do samochodów. Brzmi komenda utworzenia pierścienia obronnego i wszyscy jak kuropatwy od jastrzębia rzucamy się na strony i zajmujemy pozycje. Jesteśmy wyćwiczeni i o cerowie nie potrzebują pokazywać, gdzie lepiej się ułożyć, na ile można wychylić głowę z ukrycia, żeby nie dostać kulą w łeb. Wystarczy komenda: I pluton prosto, II – w prawo, III – w lewo, a grupa osłony zajmuje obronę, bez komendy chroniąc nam tyły. Tak samo bywało, kiedyśmy się pięli zboczem, a z góry rozlegał się pierwszy strzał. Drugiej kuli już było trudniej znaleźć nas wśród kamieni. Jeżeli zaś ktoś dostał, trzeba było podbiec do rannego, wywlec go z sektora ostrzału, udzielić pomocy medycznej, położyć na pelerynie i wynieść. Duszmani, zwani też „duchami”, najczęściej najpierw kogoś ranili, a kiedy spieszyliśmy z pomocą, walili w grupę. Staraliśmy się wynosić rannych jak najoperatywniej, ryzykując nawet życiem – jedni osłaniali, drudzy wynosili z pola walki, bo zwłoka mogła kosztować rannego życie. Nie było takiego przypadku, byśmy zostawili rannego, przynajmniej póki nie ucichnie kanonada, da poparcie artyleria czy nadlecą helikoptery. Podeszli nasi pod komendą starszego lejtnanta Prochorenki, który, jak wielu chochołów48, był amatorem „rwania dupy”49. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Paweł skarżył się, że ma zawroty głowy, nogi jak nieswoje i w oczach mu się mieni. Puściłem go przodem i idąc za nim, dogryzałem: – Powiedz, Pasza, jako stary szczyl, siusiak to dobra rzecz czy nie? Tylko śmiał się smutno w odpowiedzi i powtarzał, że go głowa boli i idzie jak pojebany. Poradziłem mu zwrócić się do dowódcy kompanii, ale tylko bez nadziei machnął ręką: – Albo to ten głupek zrozumie! Cały czas stara się mieć przy sobie „ochroniarzy osobistych”. Rwał dupę, biorąc afgańską baterię, dostał medal, order, teraz ma, swołocz, apetyt na gwiazdkę na pagony. Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Nagle Paweł powiada: – Słuchaj, gdybym zginął... Napisz matce całą prawdę, jak tu wszystko było i co tu robiliśmy. Bo te formalne powiadomienia „Wasz syn zginął, wypełniając obowiązki służbowe” nic konkretnego nie mówią. Takie powiadomienia rodzice otrzymują też, kiedy syn się powiesi czy zastrzeli, a my przecież umieramy honorowo. – Zamknij japę, póki po niej nie dostałeś, jeszcze wykraczesz! – wrzasnąłem na niego. Weszliśmy na szczyt wzgórza.
Na komendę „Krótki postój” zajęliśmy obronę, kryjąc tyły wchodzącej za nami grupy kontrolnej. W dole drzewa i krzaki tworzyły jednolite pasmo zieleni, przetykane gdzieniegdzie gliniastymi ścianami budynków. Od aułu oddzieliło się pięć jasnych kropek i ruszyło zboczem w naszym kierunku. Dobrze się przyjrzawszy, zrozumiałem, że to głowy w turbanach. Uniosłem lufę automatu do góry, co oznacza komendę „Uwaga!”, i wszystkie rozmowy, nawet prowadzone szeptem, ucichły, żołnierze patrzyli na mnie. Znakami pokazałem w dół. Kilku zmieniło pozycje, wzięło cel na muszkę i znieruchomiało w oczekiwaniu na rozkaz. Wystarczyłby jeden gest ręki i w turbanach pojawiłyby się dziurki. Cofnąłem się nieco, wstałem i pobiegłem z meldunkiem do Prochorenki, żeby pozwolił na strzelanie. Starszy lejtnant Prochorenko postanowił jednak sam ocenić sytuację i obejrzawszy turbany, które dalej nas nie widziały, wydał rozkaz „Naprzód i do góry”. Próbowałem oponować, ale mnie odprawił. Ledwo stanęliśmy na nogi, jak turbany znikły. Cholera, taka okazja zmarnowana... 60–70 metrów dalej, kiedy dotarliśmy do zupełnie łysego, bez większych kamieni kawałka zbocza, z dołu zaczęto do nas strzelać. Popadaliśmy, gdzie który stał, i otworzyliśmy chaotyczny ogień. Jak tylko zabrzmiał pierwszy strzał, rzuciliśmy się z szeregowym Żenią Żukowem za nieduży kamień. Zbocze było strome i kamień prawie nas nie krył. Wychyliłem z lekka głowę w poszukiwaniu lepszej kryjówki. Żenia szepnął: – Nie ruszaj się, może pomyślą, że też jesteśmy kamienie. – Idźże ty, durniu, oni znają te góry lepiej niż ty swoje jaja – powiedziałem i zauważyłem, że 15–20 metrów dalej część naszych, dobrze ukrytych za dużymi głazami, macha do nas, pokazując na automaty, że nas osłonią. Wystarczy tylko przebiec te 20 metrów. – Ja wyrywam, po kilku sekundach rwij i ty, ale tylko po kilku, policz do czterech – i odepchnąwszy się wszystkimi czterema kończynami, runąłem zygzakami do przodu. Ledwo się wyprostowałem, wystrzały zabrzmiały gęściej. Kule biły u nóg, po bokach, ale ciągle obok... Nagle zostawili mnie w spokoju i zaczęli łapać Żenię. Poczułem to całym ciałem. Nasi kropili w dół jak wariaci i po chwili byliśmy obaj już z nimi. Chłopcy wybuchli śmiechem, klepali nas po ramionach, inni macali z tyłu kombinezon, czy nie pojawiło się tam coś niepotrzebnego, i zatykając nos, udawali, że śmierdzi – niby zesraliśmy się ze strachu. Łapiąc oddech, nie protestowaliśmy: – Rzeczywiście, niewiele brakowało... Cała kompania zebrała się przy stercie kamieni. Płynąca z góry woda wypłukała tu je z piasku. Zobaczyłem Pawła i przebiegłem do niego. Trąciliśmy się łokciami.
– Widzisz? – spytałem. – Już prawie trzeba było pisać list do moich. Jak byście mnie stąd wynieśli? A jak ty się tu znalazłeś, przecież szliśmy razem? – Sam nawet nie wiem! Zacząłem rozglądać się za tobą, kiedy już leżałem między kamieniami... Przez odbiornik „Zwiozdoczka”, a mieli je wszyscy sierżanci, rozległa się komenda starszego lejtnanta Prochorenki: – Przebieżkami w dół! Powtórzyłem głośno rozkaz i dodałem od siebie: – Gówniarz z tego Prochora, ciągle drży jak pies, już dawno mogliśmy zdjąć tamtych pięciu, nie trzeba byłoby teraz nadstawiać własnej dupy. Chłopcy na samym dole wyskoczyli zza sterty kamieni, my kryliśmy ich długimi seriami z automatów i cekaemów, aż dotarli do następnej kupy. Cała kompania podzieliła się na małe grupki, które osłaniając się wzajemnie, schodziły w dół, nie potrzebując komend dowódców, porozumiewając się tylko znakami. – Paszka, ja skaczę, ty osłaniaj, a kiedy machnę ręką – biegnij! Kiwnął na znak zgody. Odepchnąwszy się nogami i rękami, rzuciłem się w stronę upatrzonego kamienia. Sądząc z odgłosów, w dole strzelało dwóch: z M1650 i PPSz51. Szczególnie celnie walił ten z M16. Ledwie się wychyliłem, jak w kamień tuż obok poszło kilka kul, rykoszetując z wizgiem. Machnąłem ręką i zacząłem krótkimi seriami obmacywać zielony masyw drzew. Strzelając, widziałem kątem oka nadlatującego Paszkę. Padł obok mnie, chwytając ustami powietrze. – Durniu, życie ci zbrzydło? Czego biegniesz po prostej jak knur do świni? Chcesz, żeby cię zawalili?! Tylko spokojnie machnął ręką, posłał mnie na trzy litery i dodał, że i tak ledwie żyje. Następna przebieżka była dłuższa. Wokół strzelano, umysł jednak rejestrował tylko wystrzały z dołu, zaś odgłosy naszych AKS-74 tworzyły jak gdyby tło dla wszystkiego i nie wyglądało, by i nasza broń niosła śmierć. Szturchnąłem Paszkę łokciem: szykuj się i pokazałem sąsiedni kamień, zza którego ma startować, bo trzymano nas na muszce, a paść, a potem wyrywać zza tego samego kamienia – oznaczało zarobić Order Czerwonej Gwiazdy, pod który siedzący w dole duszmani natychmiast zrobią dziurkę. Order gwarantowany, to nic, że pośmiertnie. Trzymając automat w wyprostowanych rękach, doszorowałem na boku do kamienia, który pokazywałem, i naprzód! Ledwie wyskoczyłem... poszło kilka kul w kamień, za którym leżałem z Paszką. „Tym razem chyba nie przejdzie” – mignęła mi w głowie myśl, podczas gdy nogi rozpaczliwie kreśliły w dole większe i mniejsze zygzaki.
Ostatnie metry pokonałem dosłownie w powietrzu i padając, walnąłem hełmem o skałę. Aż mnie zamroczyło, starłem sobie kostki rąk, ale byłem zadowolony. Wyjrzałem zza kamienia z jednej, z drugiej strony. Wybrałem wygodniejszą pozycję. „Jakiej cholery tak się do nas przyczepili?” – myślałem sobie, szukając wzrokiem ich kryjówki. Machnąłem ręką do Paszki i zacząłem strzelać. Nagle krzyk, strzelam dalej, słyszę jęki. Paszki nie ma. Odwracam się, widzę go leżącego. – Pełznij tu! – wołam, ale Paszka tylko kręci głową. Założyłem nowy magazynek. – No to koniec – mówię do siebie półgłosem. – Pod górkę to nie z górki. Schodzić w dół było trudno, ale piąć się pod górę w takim ogniu – to amen... Rzuciłem wiązkę kilku przekleństw naraz. Prochor coś wołał przez nadajnik. Zdjąłem z ucha słuchawkę i rzuciłem się do góry. Stopy ślizgały się w piasku, kule padały po bokach, u nóg, u rąk. Czułem ich palące gorąco, parłem jednak na czworakach do góry. „Lepiej by od razu, po jakiego diabła męczy?” – kołatała się po głowie myśl. Dotarłem do Paszki chyba w minutę, a wydawało mi się, że minęła cała godzina czy może w ogóle czas się zatrzymał. Uchwyciłem go jedną ręką za pas, pozostałymi trzema kończynami buksowałem w piasku. Za kamieniem jako tako złapałem oddech, ale wciąż nie mieściło mi się w głowie, nie mogłem uwierzyć, że żyję. Drżącymi rękami wyjąłem apteczkę osobistą, zdjąłem osłonkę z igły strzykawki z promedolem i wbiłem igłę w mięsień uda. Wyjąłem pakiety z bandażami. Jeden rozerwałem, ciągle powtarzając w duchu: „Dobrze, że jestem malutki... Dobrze, że jestem malutki...”. Twarz Paszki żółkła. Potrząsnąłem nim i spytałem, gdzie boli. – Brzuch – ledwie wystękał. Rozpiąłem kombinezon, obejrzałem brzuch i plecy, ale dziurki nie było. – Gdzie jeszcze boli? – spytałem. – Nogi drętwieją – odpowiedział. Obejrzałem uda, ale i tu rany nie było. Przewróciłem go na plecy. Przewracany Paszka cicho jęczał, a ja bezlitośnie badałem jego ciało w poszukiwaniu rany. Otwór wlotowy znalazłem pod pośladkiem. Przeciąłem kombinezon – pośladki były nieruszone. Przeciąłem rozporek kombinezonu i zakrwawione majtki... Kula przebiła mosznę i widocznie utknęła gdzieś w środku, bo krwawienia nie było. Brzuch był twardy. „Chyba wątrobę też zaczepiło, bo biedny Paszka tak pożółkł” – pomyślałem. Przy oddychaniu jedno jądro napierało na spory otwór w mosznie. Założyłem opatrunek. Paszka leżał z zamkniętymi oczami, oddychając przez lekko otwarte usta. „Widocznie kula tra ła w kamień i rykoszetem weszła przez pośladek do brzucha” – myślałem sobie, kończąc opatrunek.
– Wszystko, umieram, napisz do matki, adres znajdziesz – wyszeptał. – Słońce... Słońce... Zrozumiałem, że mam go osłonić przez słońcem. Przykryłem twarz peleryną. Siedziałem przy nim i patrzyłem, jak w mgnieniu oka bieleją mu dłonie. Palce wydawały się jakieś chore, o nienormalnych stawach. Zaczęły się konwulsje... Drżący, zesztywniał, szukał czegoś rękami. Z ust wydostawał się jakiś niezrozumiały charkot. Nagle wszystko ścichło... Siedziałem z tępym wzrokiem, tak jakby to, co się wokół działo, mnie nie dotyczyło. Wszystko pokryła jakaś mgła... Widziałem, jak podczas jednej przebieżki nasi dali mi znak: „Kryj!”, ale tylko machnąłem ręką i odwróciłem głowę w inną stronę. Płakać mi się nie chciało. Była tylko beznadziejna, do wymiotów pustka. „Może trzeba było pięścią uciskać pępek? Ale przecież krwawienia nie było, po co więc uciskać arterię? Zacisk też nie był nigdzie potrzebny” – analizowałem swoje działania. Widziałem, jak podbiegają nasi, jak coś krzyczą, twarze przekrzywione grymasem, jak inni, już w dole, rzucają granaty. Ostrzał się skończył, ale mnie to już nie obchodziło. Zaczęły się dreszcze. I jednocześnie śmiech mnie ogarnął. Powtarzałem w duchu: „A nie mówiłem, że umrzesz, nie popieprzywszy się... A nie mówiłem...”. Ale to nie był śmiech, tylko jakiś przeciągły, nieludzki skowyt... Ułożyli Paszkę na pelerynie i ponieśli we czterech. Szedłem obok, na ile pozwalały na to kamienie, taszcząc jego plecak i automat. Paszka miał zarzuconą do góry głowę i szeroko otwarte usta. „Zupełnie do siebie niepodobny” – pomyślałem. Na dole czesali auł sojusznicy. Mieli dwóch jeńców i kilka pepesz. Przy maszynach Prochor zademonstrował odwagę: wziął jedną pepeszę i zastrzelił dwóch przechodzących obok mężczyzn z aułu.
ROZDZIAŁ XV
K
ilka dni spędziliśmy w bazie, a potem znów czesaliśmy auły. Pancerna kolumna wjeżdżała do aułu, wybierała sektory obserwacji i w każdej chwili gotowa była wesprzeć nas ogniem. Auły jednak były na wpół puste – byli w nich tylko starcy, którzy nie zdołali odejść. A my czesaliśmy – wbiegaliśmy do domu i powierzchownie obejrzawszy wnętrze, „nacjonalizowaliśmy” znalezione magnetofony, zegarki i pieniądze. Wbiegłszy do jednego domu, usłyszałem kroki na piętrze. Podkradłem się cicho i ujrzałem gotowego zeskoczyć na ulicę „ducha”. Gdybym się spóźnił o nawet małą chwilę, ten przepadłby w labiryncie podwórek. Złapałem go zupełnie dla niego niespodzianie i kierując weń automat, krzyknąłem: – Dresz! Inża bia! (Stój! Podejdź tu!) Ten zmierzył wzrokiem odległość do mnie, spojrzał w dół (celowałem mu w pierś) i widocznie doszedł do wniosku, że kula będzie szybsza, bo wstał i zbliżył się do mnie. Byliśmy tylko my dwaj. Jeden na jeden. Tylko że ja miałem broń. Jego oczy płonęły tłumioną wściekłością. Na wszelki wypadek chwyciłem go za pierś i walnąłem o ścianę. Póki się zbierał po uderzeniu, zrewidowałem kieszenie. Znalazłem dokumenty, w których był on w mundurze o cerskim o nieznanych mi dystynkcjach. – To dlatego, ptaszku, uciekasz?! – ucieszyłem się i kiedy wzrok mu oprzytomniał, a w oczach pojawił się strach, wyprowadziłem go. Pokazałem dokumenty starszemu lejtnantowi Prochorence, nie kryjąc swego zdania: – O cer armii Amina i jeżeli ukrywa się, to znaczy, że jest z duszmanami. Prochor jednak nie mógł się odkaraskać od jakiegoś starego dziada, który kręcił się wokół niego, powtarzając: – Paisa... paisa... (pieniądze). Prochor, nie rozumiejąc, o co chodzi, przeklinał i groził staremu pięścią, a my tylko się uśmiechaliśmy świadomi sytuacji: któryś z naszych odebrał mu pieniądze, stary przyszedł więc poskarżyć się o cerowi, a ten po afgańsku ani w ząb. Jeńców, licząc z moim, było dziesięciu. Wszystkich „zrewidowano”: pozdejmowano im zegarki i zabrano pieniądze. Jakiś czas wiedliśmy jeńców ze sobą, a potem, ku
naszemu wielkiemu oburzeniu, Prochor kazał wszystkich puścić wolno. Próbowałem się opierać, że niby mój to o cer, ale Prochor na to tylko machnął ręką. – Gówniarz, tchórz pojebany! – kląłem go w bezsilnej wściekłości. – Trzęsie się o swoją dupę i chce mieć zapewnione życie, jeżeli tra w ręce duchów. Paszki nie ma, a ten tu... świnia ostatnia... Swoich mu nie żal, za to duchów puszcza wolno. Och, z jakąż przyjemnością oglądałbym, jak mu duszmani szatkują jaja na plasterki! Słyszę jednak komendę „Pierwszy pluton, zbiórka!” i natychmiast zamykam jadaczkę. W myśl nowego rozkazu, mieliśmy oddzielić się od głównej grupy i przeczesać część aułu. Z dachu jednego domu zobaczyliśmy, jak polem kukurydzianym zbliża się do nas około 50 zbrojnych duchów. Dowodzący plutonem o cer polityczny kompanii lejtnant Zdobin podzielił nas na dwie grupy. Do pierwszej przydzielił sześciu chłopców z granatnikiem AGS52 (granatnik automatyczny strzelający dwustugramowymi granatami na odległość do 3 kilometrów; eksplodujący granat tworzy tzw. strefę śmierci o promieniu 7 metrów). Szkoda tylko, że operator AGS zapomniał celownika optycznego i poszedł z o cerem politycznym. Zostaliśmy w pięciu przy domu. Wszedłem na dach, żeby korygować ogień przydzielonego naszej grupie moździerza 82 mm. Wystrzelili jedną minę. Wokół same wysokie drzewa, nie widać, gdzie wybuchła. – Bliżej i w prawo! – krzyczę. Znów wybuch i znów nic nie widzę. – Jeszcze bliżej! – wołam. Kolejny wybuch, każę im strzelać coraz bliżej, odkrzykują, że rura i tak już stoi pionowo, ale strzelają. Mina wybucha 20–25 metrów od naszej pozycji. Po eksplozji raptem wszyscy skądś powyłazili z pretensjami do artylerzystów: dlaczego nie uprzedzili, że mina może nam spaść na głowy? Póki ponownie obserwowałem z dachu pole kukurydziane, któryś z naszych podpalił dom. Ledwo zdążyłem zbiec po płonących schodach i wyskoczyć na dwór. Dałem podpalaczowi po mordzie. Dom płonął, a nam nie zostało nic innego, jak szukać grupy Zdobina. Znaleźliśmy, nieźle się urządzili. Utworzyliśmy pierścień obronny i czekaliśmy na duszmanów. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się wyrostek. Na nasz widok rzucił się do ucieczki. Ktoś krzyknął: „Wyda nas!” – i wszyscy zaczęliśmy doń strzelać. Kule go jednak nie brały, a on biegł w stronę kukurydzy, krzycząc coś w rodzaju „faszist”. Usow przyklęknął na jedno kolano, starannie wycelował i położył go, kiedy do kukurydzy zostało kilka metrów...
Duszmanów ujrzeliśmy kilka kilometrów dalej, wchodzili pod górę. Gonić ich nie było sensu, dlatego tylko ostrzelaliśmy ich z AGS. * We wszystkich aułach na głównej drodze pełno jest niedużych kramików zwanych kantynami lub dunkanami. Są zamykane na malutkie chińskie kłódki, z otwieraniem więc żadnego kłopotu. Przy czesaniu aułów najbardziej interesowały nas kantyny. Ściślej – znajdujące się w nich towary. „Nacjonalizowaliśmy” papierosy, zapałki, placki, czasem worki ryżu, mąki, cukru. Wszystkie te towary stanowiły pewne urozmaicenie ubogich racji żywnościowych żołnierza sowieckiego. Poza tym, ilości „trofeów” nikt nie kontrolował. Znacjonalizowany cukier można było jeszcze raz znacjonalizować i przerobić na brażkę53. Wśród kompanii trwało coś w rodzaju rywalizacji: która dostanie do czesania centrum aułu, to znaczy drogę z kantynami. I jeżeli któraś kompania kilka razy z rzędu otrzymywała rozkaz czesania centrum, inne kompanie po cichu jej zazdrościły i nazywały dupolizami. Wybrańcy zaś pokazywali nam swoje tyłki, wydając ustami mlaskające odgłosy lub imitując ruchami dłoni onanizm. O cerowie wiedzieli o tym jawnym rabunku, ale patrzyli na wszystko przez palce, jak na dziecięce wybryki, i chętnie przyjmowali darowane przez nas papierosy. W czasie akcji, zwłaszcza wielodniowych, chodziliśmy w zatłuszczonych, z poobrywanymi guzikami kombinezonach, z niemytymi i niegolonymi mordami, ale za to paliliśmy marlboro, kenty i eve. Kiedyś jechaliśmy kolumną główną drogą aułu, po której przeszła już kompania zwiadu. Drzwi kantyn były kusząco otwarte, towary, których nie zabrali zwiadowcy, same się prosiły do naszych plecaków. Zeskakiwaliśmy z jadących maszyn i ładowaliśmy je w pośpiechu; przepraszam – nacjonalizowaliśmy towary. Zanim znalazłem niezupełnie ogołoconą jeszcze kantynę i nazbierałem towarów, kolumna pojechała daleko do przodu. W obawie pozostania za swoją maszyną rzuciłem się do drzwi kantyny i na ulicy zderzyłem się łeb w łeb z dowódcą batalionu siedzącym w swoim samochodzie łączności „Soroka”. Dowódca zatrzymał samochód i patrzył na mnie z uśmiechem. „A to wpadłem” – pomyślałem sobie, bo wyglądałem jak bez spodni: z plecaka sterczy kilka bloków tytoniu „Red&White”, które pakowałem, nie zdejmując plecaka, w każdym ręku po arbuzie. – Jeden daj tu – wyrzekł wreszcie dowódca – a resztę połóż, skąd wziąłeś... – Tak jest! – odkrzyknąłem i wbiegłem do kramu. „Gówno ja ci tu zostawię” – pomyślałem. Zaczekałem, aż „Soroka” odjedzie i wyszedłem ze sklepiku. Podwórkami dogoniłem swoją maszynę. Cały ten proces
nacjonalizacji, w którym pustoszały nie tylko kantyny, ale i kieszenie miejscowych, znikały ich zegarki, kury i wszystko co jadalne, trwał niedługo. Po powrocie ze zjazdu delegatów KPZR54 dowódca garnizonu poddał ostrej krytyce nasz pułk, mówiąc, że gdzie przeszedł desant, tam zostają tylko zgliszcza i ni żywego ducha. Odpowiedzią był nasz wesoły śmiech, ale dowództwo pułku wzięło widać zdrowo w kość, bo zostaliśmy surowo uprzedzeni, żebyśmy nie rabowali i nie palili domów. Nieo cjalną moralność zaszczepiano nam jednak dalej: dobry Afgańczyk – to tylko martwy Afgańczyk. Wszyscy oni są duszmani. Jeżeli nie zdąży taki uciec w góry, bije się w piersi i twierdzi, że jest dust (przyjaciel), ale już w górach jest duszman (bojownik). I jak tu ich, nie znając języka, rozróżnić? Spotkanie z delegatem na zjazd KPZR (nie pamiętam, który) zakończyło się tym, że wielu naszych zaczęło poważnie proponować strzelanie do wszystkich Afgańczyków po kolei. Puste auły i miasta zasiedlić takimi samymi duchami, tylko sowieckimi – Uzbekami i Tadżykami. Wtedy i wojna się skończy. Dowódca garnizonu tylko rozłożył ręce: gadam jak z ludźmi, a tu banda półgłówków. I to był koniec pogadanki.
ROZDZIAŁ XVI
P
odczas pierwszych akcji przed wejściem do aułu trwało przygotowanie artyleryjskie: dywizjon artylerii naszego pułku w składzie haubic 122 mm i moździerzy 120 mm ostrzeliwał auł i pobliskie góry. Dopiero po tym szliśmy na zaczystkę rozwalonego aułu. Później zabroniono artylerii strzelać do osiedli, w góry natomiast mogła walić, ile dusza zapragnie. W auły tylko w ekstra wypadkach. W aułach wspierały nas ogniem śmigłowce, którym kierunek ataku wskazywały czerwone race. Działania Armii Radzieckiej stawały się coraz bardziej humanitarne: zabroniono używać igłowych i odłamkowych pocisków burzących, napalmu i bomb fosforowych. Również strzelać i bić jeńców. W pierwszej czy drugiej akcji pułkowej został strącony nasz śmigłowiec Mi-8. Piloci spłonęli. Później przyleciały inne śmigłowce, zrzuciły na auły kanistry z benzyną i napalmem, które wybuchały w powietrzu, wypalając wszystko do cna. Wieczorem chłopcy wylądowali w pobliżu naszej bazy i wymienili dwie menażki technicznego spirytusu na trzynastu jeńców duszmanów. Unieśli helikopter na kilkadziesiąt metrów, zawiśli w powietrzu i powyrzucali żywych jeńców. *
Czwarta kompania batalionu, w którym służyłem, szturmując jeden auł, straciła ponad połowę żołnierzy. Auł w końcu zajęli i wzięli do niewoli dwunastu duszmanów. Dwóch pozostałych przy życiu z pięciu naszych o cerów (w tym jeden pułkowy instruktor karate) upiło się i urządziło zawody, kto pierwszym uderzeniem wybije duchowi ze stawów szczękę. Instruktorowi wiodło się lepiej. Wśród jeńców byli podo cer i o cer afgański, absolwent szkoły o cerskiej w Sojuzie, który przeszedł na stronę duszmanów. Tych o cerowie zostawili na deser. Kiedy wszyscy szeregowcy nabrali z twarzy wyglądu wyciągniętej na brzeg ądry, zabrali się za o cerów. – Co byś zrobił, gdybyś to nie ty, tylko ja był twoim jeńcem? – Żywego obdarłbym cię ze skóry – odpowiedział spokojnie, w całkiem niezłej ruszczyźnie.
– No... skóry nie będę ci obdzierał, a tylko... powieszę... – rzekł łagodnie kapitan Primienko, a sierżant Tkaczuk już szykował sznur. O cer zadrżał na całym ciele, ale nie prosił o litość, choć dla muzułmanina śmierć przez powieszenie jest najgorsza. Pętla zaciska gardło, przez które, według islamu, dusza powinna wyjść, udając się do Allacha, inaczej jest skazana, tak jak u katolików, na wieczne cierpienia i tułaczkę. Powiesiwszy o cerów, zrzucili szeregowców ze stromego urwiska, wkładając każdemu do kieszeni granat z zerwaną zawleczką... * Jadąca na przodzie kolumny 5 kompania wpadła w zasadzkę. Nasza kompania otrzymała rozkaz przecięcia drogi cofającym się duszmanom. Wyskoczyliśmy z maszyn i podzieleni na grupy ruszamy pod górę z zamiarem obejścia grupy duszmanów. Naszym plutonem, wzmocnionym moździerzem 82 mm z obsługą, dowodził o cer polityczny Zdobin. Na zboczu góry zostaliśmy ostrzelani z dołu, to znaczy z aułu. Strzelało dwóch, sądząc jednak z odgłosów i głębokości wybijanych przez kule dołków – z dość daleka. Zajęliśmy bardzo niewygodną obronę. Zmontowano moździerz i chętnie oddaliśmy artylerzystom część swojego ładunku – po trzy miny, które wciśnięto nam na dole. Zwracając ciężar, poganialiśmy artylerzystów, żeby mniej korygowali ogień, a więcej strzelali, żebyśmy nie musieli więcej taszczyć tych zasranych min, bo następnej okazji do strzelania może już nie być. Obsługa moździerza z otwartymi gębami (żeby uszu nie zatkało) wrzucała do lufy pocisk za pociskiem i strzelała, zupełnie nie celując. Artylerzyści zużywali zapas amunicji, my zaś tymczasem leżeliśmy, odpoczywając. Komenda „Naprzód!”, ale ledwo przestąpiliśmy kilka kroków, jak znów trzeba było padać za kamienie. Póki staraliśmy się zużyć pociski, mudżahedini zdążyli zajść nas od przodu – teraz już strzelali z przodu i z dołu. Strzelający z przodu był bardziej niebezpieczny – pierwsze jego kule omal nas nie dosięgły. Kryjąc się za kamieniem, analizowałem sytuację: schodzić w dół – nie, iść do przodu – nie. Wystarczy kilku strzelców na szczycie góry i nie będziemy mieli gdzie się ukryć. Odnalazłem spojrzeniem szeregowca Wasię Gorszenina, który był tego samego zdania, co ja i pokazywał kciukiem do góry. Polityczny, wlazłszy za kamienie, dłubał w przenośnej radiostacji. – Idziemy, Wasia – krzyknąłem. Wasia kiwnął głową, zaglądając mi głęboko w oczy.
– Pluton, osłońcie nas ogniem – zawołałem i zaczęliśmy z Wasią skakać jak kozice od kamienia do kamienia. Brakowało mi tchu, ale nie wolno było stanąć i parliśmy ciągle do góry. Biegnąc, starałem się wystrzegać strzelca po lewej, bo strzelał do nas o wiele celniej i kilka razy kule gwizdały mi blisko głowy. Wasia pierwszy znalazł się na szczycie, ja zaraz po nim i od razu zajęliśmy obronę. Wasia w stronę samotnego strzelca, ja do tyłu i po bokach. Pot spływał strużkami i gryzł w oczy. Kombinezon kleił się do ciała. Oko swędziało, w ustach było suchuteńko. Wasia podbiegł do grani i spojrzał w dół. – Łabus, chodź no tu – zawołał. Nie spuszczając oka z sektora obserwacji, pobiegłem do niego. – Ej, durnie – wołaliśmy ze śmiechem do swoich na dole. – Chcecie, to was postrącamy jak muchy z chuja? Właźcie na górę, bo jesteście widoczni jak pryszcze na dupie. Polityczny dał komendę wchodzenia grupami na górę. – Trzeba byłoby tego strzelca postraszyć – powiedziałem do Wasi. Wasia jak zawsze uważnie spojrzał w oczy. – A warto! Skokami, osłaniając się wzajemnie, ale nie strzelając, zbliżamy się do strzelca, który milczy. Wasia rwie do przodu, a ja leżę za dużym kamieniem z gotowym do strzału automatem. Strzały – jeden, drugi, trzeci... Krótkimi seriami walę w górę, macając ją. Górskie echo tak roznosi echo wystrzału, że nie wiadomo, skąd strzelano, jasny jest tylko kierunek. Zamieniam pusty magazynek na pełny i jakimś piątym czy szóstym zmysłem czując, że Wasia żyje, jednak wołam: – Wasia! Żyjesz? Nie ma odpowiedzi, ale po prostu wiem, że żyje, bo jest za sprytny, żeby ot tak zginąć! Leży za kamieniami. Strzelec z przodu milczy – też sprytny. Przewracam się na wznak, repetuję automat. Zerkam w prawo – naszych jeszcze nie ma. Raptem widzę, że kilkaset metrów od nas idą do góry mudżahedini. „Ale sytuacja” – myślę sobie, padając twarzą w ich stronę. „Z przodu – jeden, w dole kilku, dobrze, że przynajmniej po prawej nasi. Musieliby już pokazać się” – i dobrze wycelowawszy, puszczam parę krótkich serii w stronę szczytu, gdzie już stoją duszmani. Jeden zachwiał się, reszta zniknęła wśród kamieni, ale nie strzelają. Nagle obok mnie jakiś szczęk. Obracam się na bok, nastawiam automat. – Akurat byś zdążył... miałem dość czasu, by ci jaja uciąć i w dupę wsadzić – śmieje się Wasia.
– Ale mnie wystraszyłeś! – opanowałem się i zreferowałem mu sytuację. – Jeżeli ci durnie nie zdążą tu dojść, może być gorąco – szepnął Wasia. – Mój milczy, choć przed chwilą tak mnie przycisnął za małym kamieniem, że podkurczałem nogi i czułem, że i tak są widoczne. I wiesz, co mi przyszło do głowy: jak byłoby dobrze, gdybym w ogóle był bez nóg! – Ale z ciebie idiota – parskam. – Leżę, a on nie strzela i ledwie ty puściłeś parę serii w drugą stronę, już biegnąc zrozumiałem, że to dobra chwila. – Filozof! Nasi ciężko wchodzili na grzbiet, zupełnie się nie kryjąc. – Padnij! Osły! Padnij! – krzyczeliśmy obaj, pokazując do przodu. Czołowa grupa rozsypała się i zajęła obronę. Zameldowaliśmy politycznemu, proponując pomacać samotnego strzelca, póki reszta osłoni nam tyły i odpocznie. Ten znów dał znać o sobie, strzelając do idącej do nas grupy. Otrzymawszy zgodę politycznego, ruszyliśmy skokami, biegnąc jednocześnie 5–7 metrów od siebie. Zbliżaliśmy się do duszmana. – Wasia, granat! – krzyknąłem w biegu. Rzuciliśmy granaty prawie jednocześnie i czekaliśmy na wybuch. Od razu po nim już macaliśmy skały. Nerwy duszmana widać nie wytrzymały, bo jego niebieska szata mignęła na tle kamieni. – Krótkimi! – krzyknął Wasia i wkrótce strzelec leżał z nienaturalnie rozrzuconymi nogami. – Jeden – zero... – mruknąłem i krótkimi przebieżkami wróciliśmy do swoich. Polityczny zamówił artylerię i teraz korygował ogień według pojedynczych wybuchów pocisków. Czyścił górę, na którą mieliśmy wchodzić. Leżeliśmy, obserwując kątem oka sektor, paliliśmy i klęliśmy, ale bez złości, po koleżeńsku. Artyleria ucichła, ruszyliśmy pod górę i pięliśmy się do zmroku. Polityczny otrzymał przez radio nowy rozkaz: zająć na noc obronę w górach. Rozdzielono posterunki, rozeszliśmy się niezadowoleni, burcząc pod nosem. Zająłem wskazaną mi pozycję na krawędzi wysokiej skały, u stóp której dojrzeć można było krętą górską ścieżkę. Wyjąłem i rozłożyłem pod ręką granaty, żeby, usłyszawszy podejrzane dźwięki, móc je w jednej chwili zrzucić na dół. Był rozkaz nie spać, oczy jednak same się kleiły, choć słuch napięty był do dzwonienia w uszach. Kiedy nie było innej rady, żeby nie pogrążyć się we śnie, zacząłem sam siebie drażnić: myślałem o pozostawionych w domu rodzicach i siostrach, o panienkach, które czekały lub nie, choć i tak wszystkie dostały dziś ode mnie etykietkę „kurwa”, o tym, jaka tu toczy się brudna wojna. Nie można nawet zrozumieć, skąd te paskudy strzelają, wszystko
maskuje echo i nierówności skał. Poza tym, mają oni po kilka okopów jeden obok drugiego, które ciągle zmieniają. My nie znamy terenu, na mapach wszystko wygląda inaczej: kiedy przybywamy na miejsce, jesteśmy ślepi jak kociaki. Duszmani skaczą po górach jak kozice, znają wszystkie przejścia, skały, groty, kryjówki i bawią się z nami, jak chcą. W równym polu zapędzilibyśmy ich w barani róg, ale nie w tych przeklętych górach... Nie znamy ich języka ani obyczajów – nic. Narzucany socjalistyczny sposób życia im się nie podoba. Choć są biedni i niepiśmienni, zabieramy im ostatnie mienie. Naigrawamy się ze świętych dla nich rzeczy – wchodzimy do haremów, bezcześcimy świątynie. Strzelamy do ich braci, sióstr, czasem nawet do jedynego bydełka, jakie mają. I im dalej, tym są oni silniejsi, wytrwalsi, odważniejsi. Walczą wszyscy mężczyźni, nawet nastoletni. A nam wcierają co innego, jakby wsadzali palce głęboko do otwartej rany: że giną i doznają ran nasi przyjaciele, 18–19-letni chłopcy zostają inwalidami, a wszystkiemu winni są duszmani – trzeba ich rżnąć, strzelać, niszczyć, bo my jesteśmy niezwyciężeni, nie ma na świecie takiej armii, która rzuciłaby nas na kolana. A tu mamy do czynienia tylko z zasranymi duszmanami, którym jeszcze daleko do ludzi. Fale snu nie przerywały ciągu myśli. Tylko czasami zbaczałem z utartego żołdackiego szlaku i wtedy natychmiast się budziłem, czując, że coś jest nie tak. * O świcie nadszedł rozkaz: „Schodzić do maszyn”. Chcąc zaoszczędzić czas, postanowiłem schodzić po stromej skale. Czepiałem się występów i wgłębień, ryzykując skręceniem karku, bo w ruchu przeszkadzał mi automat, ładownice z nabojami i granatami, plecak. Kiedy zszedłem do połowy wysokości skały, nagle dotarło do mnie: gdyby w dole pojawił się strzelec, byłbym dla niego idealnym celem – jak żaba wszystkimi czterema kończynami przyszpilona nieruchomo do deseczki. Resztę drogi pokonałem, drżąc i czekając na strzał, którego wciąż nie było. Czas płynął bardzo powoli... Choć nie było gorąco, ze strachu cały byłem zlany potem, który gryzł w oczy, a ja nie miałem wolnej ręki, żeby się obetrzeć. Dłonie i stopy w butach stały się śliskie. Kiedy zostało już kilka metrów do podnóża, nerwy mi puściły. Zeskoczyłem. Wylądowałem jak worek karto i, kilka razy przekoziołkowałem. Ręce i nogi były całe, uderzenie od upadku spotęgował tylko ciężar ładunków na plecach i u pasa. Jakiś czas leżałem za kamieniem, czekając na swoich. Ogarnął mnie strach: gdyby teraz mnie zaatakowano, umierać samemu byłoby o wiele straszniej... A jeżeli nasi zejdą gdzieś w innym miejscu albo, schodząc, dostaną inny rozkaz? To tylko nerwy –
uznałem w końcu na widok swoich, którym z daleka zacząłem dawać znaki, żeby nie wzięli mnie za obcego. Zdziwili się na mój widok. Pokazałem, jak tu się znalazłem. Wszyscy się śmiali i stukali się w czoło. Połączyliśmy się ze swoimi i dowiedzieliśmy się, że jedna maszyna z 5 kompanii została tra ona z granatnika. Pocisk uderzył w prawą część nosa maszyny. Kierowcymechanikowi ucięło pół głowy, dłonie cekaemisty znaleziono w przeciwległym kącie pojazdu. Nogi i tyłek zostały na miejscu, cała reszta w drobnych fragmentach rozrzucona była po wnętrzu. Dowódca maszyny, sierżant Oriechow, ranny był odłamkami i kośćmi kolegów, najgroźniejsze jednak były zbite głowice pocisków przeciwpancernych. Nie można ich było naprawić, nawet poruszyć. Dziwne, że te pociski nie eksplodowały. Gdyby wybuchły, potwierdziłyby tylko nazwę maszyny BMD – „bratnia mogiła desantu”. Kiedy ze środka wyjęto rannych i należące do poległych kawałki mięsa, saperzy wymontowali cekaemy, włożyli do maszyny dwie miny przeciwczołgowe i je zdetonowali. * Czyścimy drogę przed jadącą za nami kolumną. Jedne kompanie poszły w góry, my idziemy aułem. Jesteśmy szczęśliwi, że nie trzeba wypruwać sobie żył na górskich szlakach, a w dole można znaleźć coś do zjedzenia, skombinować zegarek, magnetofon, pieniądze czy czars (haszysz). Idący górami nie nadążają z utrzymaniem jednej linii z tymi na dole, więc nadziewamy się na zasadzkę. Najpierw zauważyliśmy mężczyzn biegających na drugim brzegu rzeki. Idący z nami żołnierze formacji Sarandoy55 ustawili cekaemy PK i czekali na rozkaz. Dołączyliśmy do nich. Jednak starszy lejtnant Prochorenko, który dowodził połączoną grupą, wierny swej zasadzie „Ja nie ruszam was, wy nie ruszajcie mnie”, wydał rozkaz: – Odstawić! Wszyscy naprzód! Plując się, ruszyliśmy. Kiedy grupa zwiadowcza dotarła do wolniejszego od drzew odcinka drogi, trzech od razu zostało rannych. Nie czekając na komendy Prochora, jedni zajęli pozycje obronne i strzelali, inni pospieszyli do rannych. Strzelano z tego i z tamtego brzegu rzeki. Przy przenoszeniu rannych w bezpieczne miejsce zraniono jeszcze trzech. Wszyscy wili się z bólu w kurzu drogi, wśród nich sierżant Giennadij Uczajew – mój nowy przyjaciel. Podbiegliśmy we dwóch, chwyciliśmy Uczajewa pod pachy i dwadzieścia metrów do najbliższych krzaków wlekliśmy go, biegnąc co sił i nie zważając na jego jęki. W krzakach wstrzyknąłem mu promedol. Kiedy ujrzałem ranę, przestało być wesoło: dziesięć centymetrów poniżej pachy otwór wlotowy kuli wielkości 3 kopiejek.
Tra ło akurat w miejsce zapięcia kamizelki, gdzie nie ma tytanowych płytek. Odpiąłem i zdjąłem kamizelkę kuloodporną, szukając otworu wylotowego, ale go nie było. Płuca nie świstały, rana nie krwawiła mocno, nie widać było krwawej piany w ustach, choć Uczaj brykał i kopał jak koń. Na wszelki wypadek zakleiłem i obandażowałem ranę. Uczaj uspokoił się, widocznie promedol zadziałał. Reszcie rannych też podano środki uśmierzające ból i opatrzono ich. Wycofywaliśmy się w pośpiechu. Grupy zwiadowcze macały z przodu, po bokach i z tyłu, my zaś, reszta, po czterech, nieśliśmy rannych na pelerynach do maszyn, skąd miały ich zabrać śmigłowce. Byłem jednym z czwórki niosącej Uczaja. Ten jęczał. Przez całą drogę gadałem z nim jak chłopiec z wioskową dziewuchą, prosiłem, żeby pocierpiał, nie umierał, maszyny już blisko. W aule przyszedł mi do głowy pomysł – kazałem położyć Uczaja na ziemi i z jednego domu wyniosłem lekkie łóżko. Ułożyliśmy Uczaja na łóżku, podnieśliśmy je na ramiona i każdy trzymając „swoją” nogę, rzuciliśmy się doganiać chłopców. Nieść było teraz wygodniej, tylko kiedy było z górki lub pod górkę, Uczaj między jęknięciami wstawiał przekleństwa: – Kurwy, nie wywróćcie! – Jeżeli tak gadasz, będziesz żył, sukinsynu! – cieszyłem się głośno. Przy maszynach pułkowi medycy wstrzyknęli im jakieś leki, obejrzeli rany, opatrzyli je. Wszyscy ranni leżeli na płaszczach, tylko jeden Uczaj – na łóżku. Doszedł już zupełnie do siebie, zaczął żartować, poprosił o papierosa. Wziąłem od kogoś, przypaliłem i ten jak gdyby nigdy nic palił i gawędził. Ogarnął mnie śmiech. Pochyliłem się do niego i spytałem: – Uczaj, a nie chciałbyś się popieprzyć? – Wiesz, że całkiem by nie zaszkodziło – wyszczerzył się. Podroczywszy się po koleżeńsku z Uczajem, poszedłem do innych rannych z naszej kompanii. Czterech miało postrzelane nogi, a jeden taki grubasek z Podmoskowia, szeregowy Jagodkin, był nieprzytomny – kula weszła mu przez wzgórek łonowy, a wyszła koło otworu odbytowego. Odsłużył tylko pół roku... Lekarz pułkowy opatrywał mu ranę. Spytałem, że będzie żyć. – Przeżyje, ale mężczyzną już raczej nie będzie... Na oznaczonym czerwonym dymem sygnałowym placyku wylądowały dwa helikoptery. Załadowaliśmy rannych. Umówiliśmy się z Uczajem, że będziemy do siebie pisać. W tamtej dolinie byliśmy jeszcze kilka dni. Nasza kompania więcej strat nie miała, ale pułk w tych dniach stracił sześćdziesiąt osób: dwudziestu zabitych i czterdziestu
rannych. Wśród dwudziestu zabitych były dwie załogi BMD. Pojazdy wjechały na miny przeciwpancerne i pociski wewnątrz eksplodowały. Z maszyn zostały tylko dwa silniki i jedna wieżyczka.
ROZDZIAŁ XVII
P
o powrocie baza pułku wydawała się rajem – nikt nie strzela, spać można w łóżku, nieważne, że pościel niezmieniana już trzy miesiące i pełno w niej wszy. Nasza kompania uważana jest nieo cjalnie za najbardziej bojową. Z siedemdziesięciu dwóch osób po siedmiu miesiącach zostały trzydzieści dwie. W czasie apelu wieczornego słychać tylko: poległ... ranny... żółtaczka... Cały dzień rozpisany jest na różne zajęcia: pranie, prażenie wszy, remont sprzętu, musztra, sporty. Wieczorami uczymy się samodzielnie karate, inni grają w karty na pieniądze, gdzieś po kątach piją, palą czars lub wdychają chloroetan z ręcznika. * Znów zaczęła się epidemia żółtaczki. Od kurzu ropieją oczy, wielu ma na stopach tropikalne wrzody. Są to prawdziwe rany, strasznie dokuczliwe. Chłopcy je opatrują, ale zaraz po tym, krzywiąc się z bólu, zrywają przyschnięte krwawe bandaże i stają do szeregu – robią wszystko to, co mający zdrowe nogi, choć mogliby spokojnie leżeć w szpitalu i liczyć dni do zwolnienia. Pojawiło się coś w rodzaju poczucia obowiązku: każdy czuje się odpowiedzialny za innych, bo została nas już tylko połowa i iść do szpitala, mając przed sobą jeszcze pół roku służby, byłoby jakby przestępstwem wobec innych. Kiedy już jesteś dziadkiem, masz inny status: mniej żołnierza, bardziej obserwatora. Wkrótce pojedziesz do domu, a jeśli tra łeś na akcję – to pech i inni będą się starać ciebie ochronić, oszczędzić dla domu. W razie choroby leczymy się sami. Jesteśmy młodzi, silni i dekowanie się w chorobie, kiedy na twoje miejsce dadzą smarkatego młodziaka i przez jego brak doświadczenia zginąć mogą koledzy, sami uważamy za niemożliwe do przyjęcia. * Od jakiegoś już czasu pełnię obowiązki dowódcy drużyny. Zostałem pasowany na weterana i po zranieniu sierżanta Linnika jestem na stanowisku sierżanckim. Kiedy przyszło uzupełnienie, miałem dać do zrozumienia kolegom, z którymi jeszcze wczoraj „latałem”, gdzie jest ich i gdzie moje miejsce. Jeszcze wczoraj ganiali nas dziadkowie, a dziś ja mam innych zmusić do latania, bo roku różnicy między
młodymi nie ma, półroczniaki zaś mają być bezwzględnie posłuszni wobec roczniaków. Ci zaś nie tylko tego posłuszeństwa nie uznają, ale nawet wniknąć w sytuację nie chcą. Udzielić im pomocy w dokonaniu tego przełomu psychologicznego mają, według niepisanego prawa wojskowego, świeżo upieczeni weterani. Robimy zbiórkę wszystkich niepojętnych półroczniaków i spuszczamy im lanie. Jeżeli ich nie złamiemy, ustąpimy, zostaniemy pozbawieni miana weteranów i znów będziemy latali razem z nimi, aż „dojrzejemy”. Jeżeli ulegną, dzielimy ich na grupki i dalej pracujemy indywidualnie. Kilka wieczorów po wydaniu komendy „Do snu!” kazałem swoim wykonywać ćwiczenia eliminujące różne wady zyczne, a żeby nie pojawiły się jakieś wątpliwości, czy należy wykonywać moje rozkazy, ciosy pięścią i kopniaki służyły jako ważki argument, choć bynajmniej nie byłem zwolennikiem popularnego porzekadła, że żołnierz zaczyna wszystko rozumieć tylko bity. Z natury jestem bardziej konserwatystą niż reformatorem, dlatego robiłem to, co od kilku dziesięcioleci robiły na służbie setki tysięcy innych przede mną. Trzeciej nocy dwóch nie wytrzymało i uciekło. Nie wracali przez całą noc. Okazało się, że spędzili ją, czekając na o cera politycznego pułku. Ten z rana ich wysłuchał, wezwał mnie i oświadczył, że wszczyna sprawę karną. Wkrótce z Sojuza przyjechał śledczy wojskowy, który przesłuchał wszystkich młodzików, weteranów i dziadków w kompanii. Na dyżur bojowy w ochronie miasteczka doradców wojskowych jechaliśmy niespokojni. * Po kilku dniach odwołano nas z miasteczka. Zajęliśmy swoje miejsca w już sformowanej kolumnie marszowej i wyruszyliśmy na akcję. Nasza nieliczna kompania siedziała w ubezpieczeniu. Inne kompanie, sądząc z odgłosów wystrzałów, wybuchów i słuchów, były mocno zajęte. Około 30 duszmanów wzięto do niewoli, w tym dwóch instruktorów z Pakistanu. Znaleziono magazyn żywności z trzydziestoma tonami ryżu. Zlikwidowano duszmański sztab. W naszym pułku byli ranni i zabici. Został ranny w udo Litwin z 5 kompanii. W akcji, jak zwykle, brała udział „cieniowa” armia sojusznicza. Prasa sowiecka napisze niewątpliwie, że Armia Wyzwoleńcza Afganistanu przeprowadziła pomyślną akcję przeciwko licznemu ugrupowaniu duszmanów, które terroryzowało miejscowych ludzi. Zlikwidowała i tyle... O nas ani słowa. I kiedy ta armia wyzwoleńcza piła herbatę czy szła w tyle za nami, czesząc auły, my słusznie się oburzaliśmy, że ta wojna potrzebna jest tylko nam, a tamci starają się tylko robić za tło.
* Po akcji znów objęliśmy swoje stanowiska w miasteczku doradców wojskowych. Ochrona tu została wzmożona. BMD stały nie tylko w okopach, ale i na ulicach koło domów, częstsze bowiem stały się wypadki napadów i ostrzałów, wielu zaś lotników – i naszych, i afgańskich – żyło z rodzinami, niektórzy nawet z dziećmi. Wśród lotników cieszyliśmy się autorytetem. Ich żony częstowały nas domowym jedzeniem, po którym nasze odwykłe od takiego jadła żołądki strajkowały. W miasteczku opylaliśmy zdobyczne zegarki, magnetofony czy skradzione z magazynu czapki i buty. Kupowaliśmy papierosy, ohydną koreańską wódkę na jakimś korzeniu, dobry wietnamski likier. Trunki kosztowały cholerne pieniądze. Za to, co płaciliśmy za trzy butelki wódki, można było kupić dżinsy Levi’s, Levi Strauss i innych rm. Pudełko amerykańskich papierosów kosztowało tyle, co dobra koszula czy chińska obsadka ze złotym piórem. Żyliśmy jednak dniem dzisiejszym, bez nadziei doczekania jutra, ciuchami zaś zajmowali się dopiero żołnierze w stadium dziadka czy cywila. * Było parę godzin po północy. Wyznaczyłem godziny dyżurów i wolni już szykowaliśmy się do snu. Nagle wystrzał ze strzelby myśliwskiej i tuż po nim długa seria z automatu. Po chwili przeszukiwaliśmy budowany dom, skąd strzelano, ale nic nie znaleźliśmy. Niebawem cały sąsiedni piętrowy budynek był na nogach. Z drzwi wyjściowych wypadały ofermy, które postawiły łóżka na korytarzu i „strzegli” mieszkań o cerskich od środka. Z okien wychylały się kobiety, żony lotników, z zapałem relacjonując wydarzenie, jak gdyby same wszystko widziały. W bardzo krótkim czasie powstała cała powieść sensacyjna, i to z mnóstwem wersji. Patrzyliśmy na te kobiety jako na obiekty seksualne i żartowaliśmy, że baba we wszystkich sytuacjach życiowych pozostanie babą. Na podwórku zebrało się sporo o cerów z automatami, a każdy udawał gieroja. Ze wszystkich mówców najwięcej słuchaczy zebrał mały grubasek, który po raz kolejny opowiadał o swoim bohaterskim czynie: palił na balkonie, automat położył na poręczy, nagle strzał i jego seria w odpowiedzi. Opowiadał kwieciście, miejscami robiąc pauzy. Było jasne, że koloryzuje i aspiruje do orderu. Hałas cichł. Grubasek, znalazłszy się w centrum uwagi, chodził nadęty jak indyk, próbował nawet przestawiać warty, ale po naszej oschłej odpowiedzi, że mamy swoje dowództwo i wskazówki odeń, trochę przygasł i budzący się w nim duch Suworowa56 nieco osłabł.
Co trzeźwiejsi doszli do wniosku, że mogła to być najzwyczajniejsza zemsta, bo kilka dni wcześniej trzeci batalion naszego pułku dokazywał w pobliskim aule, tuż za winnicą. * W miasteczku było też coś podobnego do naszych jednostek budowlanych, co bardzo powoli budowało kilka domów. Najdziwniejsze, że ci żołnierze Armii Ludowej Afganistanu byli niejednakowego wieku – jedni młodzi, inni po 30–40 lat, ale też i siwi starcy w mundurach. Chodzili parami, trzymając się za ręce i sądząc ze wszystkiego – byli pederastami. Upychaliśmy im wszelkie śmieci, których nie chcieli kupować o cerowie. Szły nawet wytarte wojskowe spodnie czy noszone sezon buty. Targowali się jednak do upadłego, aż mieliśmy tego dość i całkiem serio gnaliśmy ich precz. Po półgodzinie pojawiali się znowu i znów się targowali, podając cenę zupełnie inną niż wcześniej. Nie biliśmy tych „agrestów” tylko dlatego, że można było opylić im wszystko, poczynając od pasty do butów i na beczce paliwa dieslowego czy benzyny kończąc. Kiedy dostawali w kość, bardzo się obrażali i chodzili, nie zauważając nas. Sprzedawano wszystko, co można było dopaść, z wyjątkiem broni. Armia jest jak sito, z którego prawie wszystko przepada, ale niewiele brakuje. Na przykład, pierwszej zimy w Afganistanie szły jak woda żołnierskie czapki uszanki. Drugiej zimy można już było za nie dostać tylko pół ceny, bo prawie wszyscy Afgańczycy – zarówno wojskowi, jak i cywile – nosili sowieckie czapki wojskowe. Przy tym cała nasza armia była w czapkach, z gołą głową nikogo nie uświadczysz, chociaż kary za zgubienie czapki zostały zaostrzone. Żołnierze to była drobna płotka – sprzedawali tylko wojskowe insygnia. Chorąży, szczególnie siedzący po magazynach żywnościowych czy rzeczowych, czuli się jak bonzowie: uciąwszy nasze racje żywnościowe do minimum, opychali w dużych ilościach przeznaczone dla żołnierzy konserwy rybne i wołowe, mąkę, cukier, nas zaś karmili tylko niemającymi popytu kaszami. Chodzili ciągle pijani. Nieźle też żyli kierowcy cystern rozwożących paliwo. Słowem, chcąc zobaczyć prawdziwy burdel, trzeba było posłużyć w wojsku sowieckim. Karmiono nas jak świnie – zimą i latem kaszą z mączki czy wiórków ziemniaczanych zwaną klajstrem, pęczakiem jęczmiennym. W pułku nie było chłodni spożywczej, dlatego ze wzdętych od niewłaściwego przechowywania konserw rybnych dwa miesiące gotowano dzień po dniu uchę. Nawet żołnierskie żołądki, które trawiły wszystko z wyjątkiem gwoździ i kamieni, strajkowały. Wszystkich męczyła zgaga. Chętniej kradliśmy z magazynu suchy prowiant i nim się żywiliśmy niż podpieczonym
w garnizonowej piekarni tylko po wierzchu chlebem, z surowym ciastem bez drożdży wewnątrz. Urządzaliśmy rozróby, kilka razy pobiliśmy cały bez wyjątku wydział gospodarczy, odpowiedzialny za żywienie batalionu. Jakiś czas po tym karmiono lepiej, potem znów to samo. Kaszę perłową witaliśmy z radością, kaszę gryczaną zaś mieliśmy przez półtora roku tylko dwa razy i pozostawiła na nas niezatarte wrażenie. Kiedyś przywieziono do pułku pół samolotu mrożonej wieprzowiny. Po kilku dniach kucharze, nie będąc w stanie przenieść we dwóch do kuchni pół tuszy węgierskiej świni, wołali na pomoc nas. Choć świnie już dość mocno śmierdziały i były śliskie jak węgorze, to żołnierz nie świnia – zje wszystko. Kucharze karmili nas tym przez tydzień. Resztę tusz zakopaliśmy, bo smród doszedł już nawet do pułkowego sztabu. Do much, których były tu chmary, przyzwyczailiśmy się już dawno. Było naturalne, że siadając do posiłku, wyrzucało się je z zupy całymi łyżkami. * W pułku wprowadzono ciekawą procedurę. Rano stajemy w szeregu do gimnastyki. Dowódca kompanii z gazetami pod pachą biegnie pierwszy, my za nim, w ustronniejsze miejsce. Tam komenda: „Wszyscy ściągnąć spodnie i kucnąć”. Kucamy, palimy, czytamy rozdane kawałki gazet. Kierownik szpitala pułkowego Koreańczyk Kim chodzi z naszymi o cerami między rzędami i notuje nazwiska autorów zbyt rzadkiej produkcji. W taki sposób operatywnie ustalani są podejrzani o dyzenterię i żółtaczkę. Dyżurni kompanii czekają z łopatami. My robimy bieg przełajowy, a oni „unieszkodliwiają miny” – wszystko zakopują. Po gimnastyce wszyscy zapisani idą do punktu sanitarnego. Po powrocie skarżą się, że zostali rozprawiczeni odbytowo. * Ruszamy do aułu w pobliżu bazy. Razem z nami jedzie również grupa Sarandoy. Jest wśród nich mężczyzna o inteligentnym wyglądzie, w luźnych jasnych spodniach i bluzie, z niepasującym do niczego krawatem, i przy inteligenckiej posturze – automat. Zagadnąłem go i używając mieszanki wszystkich języków, jakoś się porozumieliśmy. Jest kardiologiem, żyje w Kabulu, pracuje w klinice. Duszmani zabili jego brata, zostawił więc żonę z dwojgiem dzieci i poszedł się mścić. Mieliśmy surowy zakaz plądrowania kramów, dlatego przejeżdżaliśmy obok nich, zamkniętych na takie malutkie kłódeczki, z wyrazem szczerego zmartwienia na twarzy. Doktor natomiast, na naszą prośbę, buszował z łomikiem po ulicy kantyn i całymi workami znosił nam ich zawartość. O cerowie nie zwracali na to uwagi, bo
nie było zakazu brać tego, co jest przynoszone wprost do maszyn. Poza tym i sami nie mieli nic przeciwko posmakowaniu czegoś na boku, bo jedli tę samą lurę co my, tylko dostawali jeszcze trzy razy dziennie masło – żeby to paskudztwo łatwiej wpadało do żołądka i nie trzeba go było długo żuć. Chłopcy z Sarandoy są nieźli, można na nich polegać, bo wszyscy oni ucierpieli od duszmanów. Cała reszta – Afgańska Armia Ludowa, z której różnymi jednostkami jeździliśmy na akcje – była bardzo bierna, widać było, że uczestniczą w tym bynajmniej nie z własnej woli. Tym zupełnie nie ufaliśmy. Obawialiśmy się zarówno siedzących w górach, jak i idących obok i za każdym razem wyznaczano u nas grupy, które trzymały ich na muszce, gotowe w każdej chwili oddelegować ich do Allacha. Z armii sojuszniczej coraz więcej żołnierzy dezerterowało, przechodząc na stronę duszmanów, choć karmiono ich dobrze: w suchym prowiancie mieli konserwowaną węgierską fasolę w sosie. Patrząc na nasze porcje „Etalon-I”, kręcili nosami, a my żartem zapraszaliśmy ich do poczęstunku, chrumkając, że to niby wieprzowina. * Po powrocie do bazy śledczy dał znać o sobie. Wywołany, poszedłem na przesłuchanie ze zdobyczną, ładnie zdobioną kaburą od pistoletu. Śledczy złagodniał, o cjalny ton zmienił na koleżeński, podkreślając jednak, kto jest kim. Mimo swoich kapitańskich pagonów, zdjął marynarkę, narzekając na piekielny upał, a ja gładko deklamowałem o wszach, których tu tysiące, bardzo poważnie tłumaczyłem, że w kość biorą tylko ostatnie ejtuchy, niezależnie od terminu służby i że nie są to stosunki pozaregulaminowe. I jak można być ejtuchem, mając za sobą rok czy półtora roku służby? My, sierżanci i inne poważniejsze chłopy, musimy coś robić z takimi niedbałymi żołnierzami. I tak dalej, słowem, omal nie zamieniliśmy się rolami: ja go wypytywałem, jak on postąpiłby w tej czy innej sytuacji, apelowałem do jego człowieczeństwa. On zgadzał się ze wszystkim, czasem nawet wyrażał poparcie, ale w końcu przerwał mi, mówiąc: – Rozumiem was, ale regulamin to regulamin i wyście przeciwko niemu wykroczyli. I zaczął wyjaśniać, jak i dokąd mieliśmy się zwracać, słowem, powtarzał punkty regulaminu, które i bez niego znałem na pamięć. Przybrawszy minę niewinnej o ary, spytałem, ile mi się kroi. – Na razie... od pół do półtora roku kompanii karnej... ale to na razie, później będzie konkretnie – zakończył zupełnie o cjalnie, z nieruchomą twarzą, jak gdyby dopiero teraz zaczął zastygać gips, z którego ulepione było całe jego dystro czne ciało.
– Pozwólcie odejść! – podniosłem się, myśląc, jak przyjemnie byłoby przyłożyć kilka razy od serca temu wypierdkowi w okularach. Ten jednak pochylił się w moją stronę i znów łagodniejąc, cichym głosem spytał: – A czy można się zarazić wszami w czasie rozmowy albo przez inne rzeczy? – Oczywiście – odpowiedziałem – oto ich ukąszenia... I pokazałem kilka czerwonych kropek na jego chudym ciele. Wzdrygnął się i w panice szepnął: – O Boże, co teraz robić?! A ja, już mając pozwolenie oddalenia się, dolałem jeszcze oliwy do ognia: powiedziałem, że wszy mogą roznosić dyzenterię, żółtaczkę i tyfus brzuszny. Śledczy oklapł jak balon, a ja odszedłem zadowolony, że chociaż tak gówniarzowi przyłożyłem za to, jak mówił o półtora roku karniaka dla mnie, tak jakby: dziękuję, dopiero co paliłem. Wzywano też innych żołnierzy z kompanii. Wszyscy, uzgodniwszy zawczasu, śpiewaliśmy tę samą śpiewkę o ejtuchach, młódź też wykonywała nasze instrukcje, inni wycofali nawet wcześniejsze zeznania. Oskarżonych w śledztwie było nas pięciu. Niektórym śledczy obiecywał do dziesięciu lat więzienia, a przedłużenie służby nie cieszyło żadnego z nas. Koledzy z kompanii, do których śledczy się nie dobrał, solennie obiecali, że jeżeli nas posadzą, to już w czasie pierwszej akcji załatwią wszystkim skarżypytom podróż do domu w drewnianych skrzynkach. Póki byliśmy w bazie, śledczy wciąż wzywał do siebie, urządzał konfrontacje i tak dalej. Chodziliśmy doń, ustaliwszy zawczasu, co mamy mówić i jak się bronić.
ROZDZIAŁ XVIII
P
ewnej nocy w końcu sierpnia wyjechaliśmy do Kabulu, by zluzować chroniący lotnisko pułk desantowy z Witebska. Nasz pułk zaliczony został do zasrańców – ponad dwustu żołnierzy leżało chorych na dyzenterię. O świcie byliśmy w Kabulu. Centrum objechaliśmy bocznymi ulicami. W samym centrum Kabulu byłem kiedyś jako ochrona pułkowego nansisty. Miasto jest na swój sposób piękne: styl wschodni przeplata się w nim z europejskim. Parter wszystkich budynków zajmują większe i mniejsze sklepy. Miejscami nawet chodniki i ogrodzenia pełne są towarów. Mimo ob tości dóbr, wielu mieszkańców niedojada lub żyje o głodzie. Domy na przedmieściach nie tylko gliniane, są też stawiane z kamienia, a to już postęp w porównaniu z lepiankami w aułach, które już się nam opatrzyły. Ale i tu, tak jak w aułach, wszędzie wysokie ogrodzenia. Był wczesny poranek, warkot maszyn naszej kolumny targał ożywczo świeżym jeszcze powietrzem. Z domu wybiegła czarnowłosa kobieta i przypadła do mojej maszyny. Wydała mi się nieziemsko piękna, bo już od dawna nie oglądałem kobiety bez parandży. Rzuciłem komendę „Stój!”. Podniecenie ścisnęło mi piersi, przesunęło się niżej. Kobieta coś tłumaczyła z uśmiechem, ale w huku silników i nie znając języka, nie rozumiałem niczego. Pokazałem to znakami, mechanik nacisnął na gaz i pognaliśmy za oddalającą się kolumną. Później tej rozmowy – tak jakby stało się coś więcej – zazdrościła mi cała kompania i musiałem kilka razy opowiadać, koloryzując, że widziałem ładne uda i kawałek piersi. Zajęliśmy dobrze urządzone pozycje. Były wykopane okopy, transzeje, ziemianka i nawet basen, który można było napełnić z płynącego obok aryku. Czuliśmy się jak w raju, bo drużyna, którą dowodziłem, była dość daleko od pozycji o cerów kompanii. Żebyśmy się nie rozleniwili, dowódca kompanii kazał kopać schron. Chciałem zaoponować, że schron tu niepotrzebny, ale Prochor powiedział: – Jeżeli wydaje ci się niepotrzebny, po wykopaniu znów zakopcie, potem ryjcie w innym miejscu, potem transzeję łączącą pozycje, potem pozycje zapasowe na lewym i prawym skrzydle, słowem, żeby nie zostało ani piędzi nieskopanej ziemi, bo żołnierz bez roboty obrasta tłuszczem, a otłuszczenie przytępia czujność bojową. Odsalutowałem. Część drużyny stoi na wyznaczonych wartach, inni kopią, co prawda, dla własnej przyjemności, bo ziemia tu miękka – niepotrzebny nawet łom,
poza tym nie został wyznaczony termin. W nocy dość daleko od nas odbyła się intensywna wymiana strzałów, mieliśmy jednak swój sektor obronny i u nas było spokojnie. Po wykopaniu i urządzeniu schronu mieliśmy czas przysiąść i serdecznie skląć przełożonych i zasraną pomoc internacjonalistyczną. Powietrze tu trochę wilgotniejsze i chłodniejsze, tylko 30–35 stopni. Szczęście nie trwało długo. Przyjechał jakiś nieznajomy pułkownik, nie przedstawił się, oczywiście. Obejrzał nasze pozycje i wyznaczone sektory. Nazwał naszego dowódcę batalionu baranim jajcem i kazał kopać nową pozycję 100 metrów w bok od istniejącej. Na nowym miejscu wszystko trzeba było ryć od nowa. Znów kopiemy. W końcu nawet tego blefu mieliśmy dość. Połączyłem się z dowódcą batalionu, przekazałem, niby to mając wątpliwości, rozkaz pułkownika, dodając skromnie, że nazwał go baranim jajcem i – dodałem od siebie – zupełnie nieznającym się na strategii. BMD dowódcy batalionu przyleciała wkrótce na naszą nową pozycję. Dowódca ocenił rozporządzenie pułkownika nieco skromniej – tylko jako ośli wymysł, kazał wszystko zakopać i wrócić na starą pozycję. Dolałem jeszcze oliwy do ognia, mówiąc, że po otrzymaniu rozkazu pułkownika połączyłem się z dowódcą kompanii, który kazał rozkaz wykonać. – Ja tego pijusa wypierdolę – obiecał dowódca batalionu, wsiadając do pojazdu. Godzinę później dowódca kompanii wezwał mnie przez radio do siebie. Chłopcy przypominali, żebym idąc, nie zapomniał namydlić dupy. Ruszyłem na pozycję dowódcy kompanii na piechotę. Prochor o twarzy spuchniętej od ciągłego pijaństwa przywitał się po litewsku (kilka lat służył na Litwie): – Labas, Litwin! Był porządnie wstawiony i śmierdział jak nocnik. Popytał, co i jak i kazał mi iść zapoznać się z ziomkiem Arūnasem Račkysem z Kłajpedy. Byłem cholernie zdziwiony, myślałem, że za długi język dostanę w mordę, a tu... Arūnas już zdążył coś przeskrobać i teraz kopał punkt dowodzenia o niewiarygodnych wprost rozmiarach. Dobrze, że i tu ziemia nie była twarda. Pogadaliśmy. Zostaliśmy powołani w tym samym czasie. Po urlopie służył w pozostawionym w Ferganie batalionie ochrony, wpadł na naruszeniu. Po przebieżce „trasą zdrowia” (10 kilometrów z całym wyposażeniem w 45 minut) został przerzucony tu. Cieszyliśmy się, że we dwóch będzie nam raźniej, przynajmniej będzie do kogo odezwać się po litewsku. Razem z Arūnasem przysłano jeszcze jedenaście osób – uzupełnienie z różnych roczników. Dodano świeżej krwi do naszych umęczonych mózgownic.
Wróciłem na pozycję. Składając co dzień rano meldunek radiowy, pytałem dowódcę kompanii: – Jak tam ziomek? – Kopie – odpowiadał. Staliśmy pod Kabulem prawie miesiąc i cały ten czas szeregowy Račkys kopał. * Znów poderwany na alarm, biegnę na punkt dowodzenia kompanią. Przybiegam mokry od potu. Na widok łazika śledczego i dwóch żołnierzy pomyślałem, że to po mnie... Ogłoszono zbiórkę dla wszystkich, z wyjątkiem pełniących wartę. Śledczy palnął mówkę, podczas której moje jaja tak się skurczyły ze strachu, że aż piszczały. Choć wstęp był groźny, nał ucieszył: śledczy oświadczył, że z braku dowodów sprawa karna w stosunku do nas czterech została umorzona. Stanie przed sądem tylko sierżant kompanijny Mironow. Podpisałem protokół. Śledczy mrugnął do mnie: – Więcej nie daj się złapać. Powiedziałem, że postaram się. Niebo stało się błękitniejsze, powietrze chłodniejsze, wszyscy dobrzy, że tylko całuj po kolei. Wróciła nawet chęć do życia.
ROZDZIAŁ XIX
J
ak nagle nas tu przerzucono, tak operatywnie zabrano. Co jak co, ale rozkazy wykonywaliśmy dokładnie i szybko. Kiedy wracaliśmy z Kabulu, jedna z maszyn mojego plutonu, kierowana przez szeregowego Jurkina (tu, na miejscu, wraz z innymi mającymi specjalność traktorzysty, ukończył kurs na kierowcę-mechanika), walnęła w tył ładnego autobusu marki BMW. Poszła blacha i zdobienia. O cerowie tylko pokiwali głowami: – Ech, Jurkin, Jurkin, lepiej byś wybrał coś brzydszego! I pojechaliśmy wszyscy dalej, nie czekając na policję drogową. O świcie byliśmy w bazie. Ledwo przybyliśmy, wzięliśmy się za pranie. Pralnia była w wykopanym pod lotniskiem kanale z wodą bieżącą. Tunel ten nie dawał nam spokoju: dlaczego nie korzystają zeń duszmani? Można nim przejść do pasów startowych i lądowych, założyć ładunki wybuchowe i zniszczyć lotnisko, na którym lądują samoloty wojskowe wszystkich typów. Tunel nie był strzeżony. Co prawda raz w czasie prania woda przyniosła trupa sowieckiego żołnierza. Jeszcze nie mieściło się w głowie, dlaczego kiedy dzień w dzień zaczyna dąć wiatr afgani i z kilku metrów nic nie widać, a wszystkie warty garnizonowe stoją tyłem do wiatru, nikt nigdy nie próbował zdjąć wartowników. Zdarzały się, co prawda, pojedyncze przypadki, kiedy to w jednym, to w drugim miejscu wyrzynano większy lub mniejszy oddział, ale żeby śpiącym wbijano przez ucho w mózg wycior od automatu – jakoś słychać nie było. * O cer polityczny robił swoją czarną robotę: na przykład, w pułku N młodzik pozabijał granatami dwunastu dziadków – polityczny formułuje morał, cytuje paragraf Kodeksu karnego, przewiduje możliwe skutki i żąda podpisu, że zostaliśmy zapoznani. Miał osobny zeszyt, w którym składaliśmy podpis za podpisem, żebyśmy potem ewentualnie nie wykręcali się niewiedzą. Że jesteś w Afganistanie i o tym nie wolno pisać do domu – podpis, nie wolno robić zdjęć – podpis, udział w akcji – podpis, polegli i ranni – podpis, nie wolno rozmawiać z miejscowymi – podpis, nie wolno palić haszyszu, rabować, kraść, bić się, pisać o sprzęcie wojskowym, broni itd.
Słowem, nie wiem, czy jest coś, pod czym się nie podpisywałem; może pod tym tylko, iż wiem, że mam dwa jaja. Po złożeniu podpisu informacja: za zdradę tej tajemnicy wojskowej tyle i tyle, tamtej – tyle i tyle. Nie było w kompanii żołnierza, któremu za różne przestępstwa i zbrodnie nie można byłoby naliczyć co najmniej kilkuset lat więzienia. Polityczny werbował wielu. Jednych głaskał: no, dobry z ciebie chłop, jak sądzisz, czy ten i ten mógł zrobić to i to? Innym groził: dałeś mi swój podpis pod tym i pod tym, a jednak to robisz, grozi ci tyle i tyle lat więzienia; jeżeli nie powiesz, co robi lub myśli ten i ten, posadzą cię itd. Głupsi ulegali i topili innych. Polityczny o wszystkich grzeszkach – do osobnego kajetu! Kiedy się zbierze na kogoś dość materiału, wzywa człowieka, odczytuje jego grzeszki, rachuje, na ile lat mógłby posadzić i próbuje zwerbować na donosiciela. Jeżeli mu się to nie udaje, ostrzega, żeby grzesznik znał swoje miejsce i nie podskakiwał. Słowem, był specem w swojej dziedzinie i szkoda, że nie wszyscy wtedy rozumieli, iż wszyscy o cerowie są karierowiczami, taka po prostu ich specjalność. Czekają tylko na kolejne gwiazdki na pagony, a jeśli kogoś posadzą, znaczy – o cer polityczny popełnił błąd i nie zasługuje na gwiazdkę. Nasz polityczny był nie tylko dobrym fachurą (uczono go tego kilka lat), ale i w górach prawdziwym mężczyzną: odważny, wytrzymały jak wół. I miał dobre serce. * W Armii Radzieckiej nie brakowało kuriozów. O cerowie batalionu inżynieryjnego naszego garnizonu w Bagramie upili się i o coś założyli. Dla natychmiastowego rozwiązania sporu wrzucili do wiadra z wodą zapalnik od granatu z zerwaną zawleczką i pochylili nad naczyniem pijane mordy, żeby zobaczyć, co się stanie. Wybuch, kilku zostało rannych. Wioząc ich do Kabulu do szpitala wojskowego, jedyny w naszym pułku BTRDM-60 PB57 wpadł w zasadzkę i został tra ony z granatnika. Większość załogi zginęła. Cały pułk żałował jednak nie zabitych gamoniów z wiadrem, tylko chłopców z pułku i jedynego u nas takiego pojazdu. Polityczny zaś powtórzył instruktaż obchodzenia się z detonatorem – i podpis. Choć wszyscy już mieli zaliczonych po kilkadziesiąt rzutów nie zapalnikiem, tylko granatem. Jeszcze. Popijawa u lotników. Jeden z nich już odpadł i leżał na łóżku. U innego poszły białe konie – wyciągnął z granatu zawleczkę i położył go na stole. Chwila – i w pokoju oprócz śpiącego nie został nikt. Wybuch. Kiedy kurz opadł, wszyscy wchodzą z powrotem, spodziewając się ujrzeć zbryzgane krwią ściany, tymczasem niedoszły umarlak siedzi niedraśnięty na łóżku i nic nie rozumiejąc, dłubie w ogłuszonych uszach, a ściany i su t posiekane są odłamkami.
Na skraju terenu garnizonu miał swoją bazę batalion remontowy. Czterech żołnierzy upiło się, napaliło czarsem i poszło do sąsiedniego aułu. Tam zgwałcili nieletnią dziewczynkę, potem zastrzelili ją wraz z rodzicami. Nadszedł specjalny rozkaz ministra obrony Ustinowa: „Rozstrzelać wszystkich przed obliczem pułku”. Rozkaz wykonano. A my – znów podpis do czarnego kajetu o cera politycznego. Byli też w naszym pułku bardzo odważni chłopcy. Pracownicy pułkowej piekarni nocą ładowali na ciężarówki worki mąki i wozili ją na sprzedaż do pobliskiego aułu, choć już nawet obrzeże bazy pułkowej od strony winnic było strefą śmierci. Wszystkich, którzy z pułku uciekali, wcześniej czy później znajdowano martwych. Jednym z takich był żołnierz 4 kompanii naszego batalionu ryżanin Gajdamowicz. Dostał w kość od dziadków i uciekł. Szukaliśmy go wszędzie, a znaleźliśmy dopiero po kilku dniach, z pięcioma ranami kłutymi. Wszczęto sprawę karną. Trzech posadzono, dwóch przestrzeliło sobie nogi w nadziei uniknięcia kary, ale kiedy się zagoiły, i ci poszli do więzienia. Może dostaną zadanie specjalne – sprzątnąć wartowników albo wykonać manewr ściągający na siebie ogień przeciwnika, żeby główne siły mogły go zajść od tyłu. Słowem, to już byli skazańcy, bez których nie obchodzi się żadna wojna. * Już któryś dzień intensywnie ubijamy plac – szykujemy się do konkursu de ladowego, bo się zbliża 2 sierpnia, Dzień Wojsk Powietrzno-Desantowych. Przyjedzie jakiś generał, rozda medale, listy pochwalne, nowe pagony dla o cerów, odczyta nazwiska rannych i poległych nagrodzonych orderami. Przemaszerujemy z pieśnią, generał pochwali, nazwie nas orłami i zwieńczeniem święta będzie po puszce mleka skondensowanego na głowę, po którym drystać będziemy cały następny tydzień. A w Moskwie zaczęła się Olimpiada ’80, serwis wiadomości stamtąd przekazuje nam polityczny. Olimpiada – to święto dla wszystkich narodów świata, tylko ci dranie kapitaliści dlaczegoś ją zbojkotowali, nie wiadomo dlaczego58. * Wychodzimy z pułku w nocy. Pieszo drałujemy do wyznaczonego rejonu, zdejmując po drodze napotkanych miejscowych. Wchodzimy w góry, blokujemy leżący pod nami auł. O świcie z bazy wyrusza kolumna pojazdów pancernych. Słysząc warkot maszyn, wszystkie dusty rzucają motyki, chwytają za broń i uciekają w góry, stając się duszmanami. My zaś leżymy na przygotowanych przez nich pozycjach i strzelamy do nich. Słowem, zamieniliśmy się miejscami. Nowy fortel, wymyślony nie wiadomo przez kogo. Wesoło nam jak na strzelnicy: tylko strzelaj i rób nacięcia na drewnianych częściach automatu.
Pomysł udany, tylko po kilku akcjach mechanizm sam się rozregulował, kiedy jedną z siedzących w górach kompanii nasz śmigłowiec poczęstował pociskami rakietowymi. * Znów siedzimy w górach, czekamy. Słychać warkot silników śmigłowców towarzyszących kolumnie pancernej. Lecą wprost na nas. W obawie, że mogą nas, tak jak tamtą kompanię, „nie zrozumieć” i ugościć pociskami rakietowymi, rzucamy race z umownym czerwonym dymem – jesteśmy swoi. Obłożone są szczyty wszystkich sąsiednich wzgórz, góry toną w czerwonym dymie jak we krwi. Duszmanów dziś nie będzie. Widząc góry całe w czerwieni, na pewno nie będą mieli ochoty na górskie wycieczki. Leżymy i śmiejemy się z głupoty dowództwa i braku koordynacji działań albo klniemy, po co zerwali w nocy, wszak łażąc po ciemku po górach, łatwo skręcić kark. Drzemiemy w górach do wieczora, jesteśmy spokojni, że nikt nas nie zaatakuje, choć warty na wszelki wypadek wystawiono. Stoją młodziki i ci, którzy nie chcą spać i spoglądając jednym okiem na okolicę, piszą listy. Wieczorem schodzimy na dół, gdzie spotykamy miejscowych mężczyzn. Ci uśmiechają się, klepią po ramionach. My też uśmiechamy się, proponujemy w ryja, ale nie bijemy, bo niby i za co. Tłumaczymy, pokazujemy gestami, że kiedy przyjedziemy następnym razem, oni będą w górach i bez uśmiechu, tylko bach, bach do nas. Kręcą głowami, choć widać, że gdyby się nie bali, potwierdziliby.
ROZDZIAŁ XX
J
eździmy na akcje wielodniowe. Nocą wyjeżdżamy z bazy, otaczamy wskazany rejon, sojusznicy czeszą go, wracamy. W czasie jazdy i w ubezpieczeniu obowiązuje surowy zakaz spania, jesteśmy jednak tak wymęczeni tymi wielodniówkami, że na własne ryzyko pozwalam połowie załogi spać w czasie jazdy, drugiej zaś – stojąc w ubezpieczeniu. * Po spaniu (jeżeli można nazwać spaniem siedzenie zwiniętym, ryzykując wybicie sobie zębów o uchwyty kursowego karabinu maszynowego) wychyliłem ostrożnie głowę przez właz i się zdziwiłem: dniało. Kolumna pokonywała niedużą serpentynę. Nasza maszyna czekała na swoją kolejkę, wokół zaś – i po prawej, i po lewej stronie drogi – rozpościerało się pole arbuzów. Kilka minut później i bez tego ciasna maszyna wypełniła się arbuzami, które od razu zostały właściwie ocenione: po ścięciu łebków czerpaliśmy słodki miękisz łyżkami. Mechanik Pieriepiołkin miotał gromy i przekleństwa, bo miał obie ręce zajęte drążkami sterowniczymi. Miłosiernie wsadzałem mu w zasmolony pysk większe kęsy, a on dławiąc się, stękał z rozkoszy. Na miejscu dostaliśmy rozkaz zaczystki aułu. Nareszcie, tyle czasu czekaliśmy na to. Po wysłuchaniu instruktażu, jak należy zachowywać się w podbitych krajach, Arūnas ruszył po zwycięstwo: przeleciał przez auł i już miał w kieszeni 1500 afgani. Ja, jako instruktor, zadowoliłem się 2400 afgani i zegarkiem Seiko-5 Sport. Takich śmieci, jak Golden Star, nie braliśmy, nadawały się tylko Omega, Atlantic, Omax, Royals. Wróciwszy do maszyn, cieszyliśmy się z „bogatej doliny”. Nocą nas ostrzelano, odpowiedzieliśmy jednak zmasowanym, intensywnym ogniem. * Rano wyruszyliśmy w góry. Już pierwszego dnia w menażkach i zapasowych kanistrach skończyła się woda. Gdybyśmy zeszli po nią na dół, stracilibyśmy całą dobę. Drugi dzień bez wody robiło się ciężko – od upału bolały oczy, kręciło się
w głowie. Język był całkiem suchy i miało się uczucie, że usta pełne są takiegoż suchego piasku. Noc minęła trudno. Ciągle kusiła myśl, żeby samowolnie skoczyć w dolinę, wpaść do jakiego strumienia i pić, aż brzuch pęknie albo kto zastrzeli. Sytuację pogarszało jeszcze i to, że nie leżeliśmy gdzieś w cieniu, przeprowadzając doświadczenie, ile czasu człowiek może obyć się bez wody, tylko cały czas szliśmy forsownie przez góry. Wykonywaliśmy rozkazy siedzących na dole półgłówków, ob cie zaopatrzonych w soki, którzy kierowali akcją i wielu już cierpiało na lustrzycę. My zaś, o wyschniętych ustach, milcząc, bo na mówienie nie było już sił, podzieleni na grupy, podążaliśmy do znanego delektującemu się sokami dowództwu miejsca. Naszym plutonem dowodził o cer polityczny Zdobin, którego według utworu jakiegoś rosyjskiego pisarza zwaliśmy Złobinem. Prawdziwy mężczyzna: trzymał się sam i jeszcze miał siły na utrzymywanie łączności z dowódcą kompanii. Przez radio poinformowano nas, że 4 kompania natknęła się na „czarne bluzy” – doborowy oddział armii pakistańskiej. Mieli czarne mundury, czarne berety i oczywiście czarne pyski. W 4 kompanii byli ranni i zabici. W 5 kompanii przepadł cały pluton, najprędzej został wybity. Słowem – wszyscy: uważać i zachowywać ostrożność. Co się działo w innych batalionach, nie wiedzieliśmy, same wiadomości z naszego batalionu nieco osłabiły pragnienie, choć nie na długo. Potnieć nie było czym, szliśmy jak pijani, bo nie tylko chciało się pić, ale i dwie doby nie jedliśmy. Na myśl o jedzeniu miejsca w głowie już nie zostało – chciało się tylko pić. We wcześniejszych akcjach, kiedy w górach opadaliśmy z sił, pomagała kostka cukru. Spróbowaliśmy i tym razem, ale ślina nie wydzielała się i ostre krawędzie tylko drapały usta. Chciałem wypluć, ale nie wyszło, trzeba było wygrzebywać palcami. Wsadziłem pod język odłamek marmuru, ale i to nie pomogło. Najgorzej było z niedawno przybyłym uzupełnieniem. Prosiliśmy ich, żeby szli, i po dobremu, i tłukąc kolbami automatów, czasami po prostu ich wlekliśmy. Niektórzy prosili, żeby ich zostawić i dobić, bo już nie mieli sił. Wlekliśmy się wciąż dalej to zboczem, to wchodząc na niższe wzgórza, a wyższe omijając. Taka nasza „osłona” nie miała żadnego sensu, bo nikogo nie osłanialiśmy, byliśmy daleko od kolumny. Że w tym górskim masywie nie jesteśmy sami, przekonywały dolatujące do nas odgłosy wymiany strzałów. Sami stanowiliśmy otwarty cel zarówno z góry, jak i z dołu. Rozkazy są jednak do wykonania, nie do omawiania. Na przeklinanie nie było już sił. W połowie trzeciej doby zauważyliśmy wąziutki strumyk. Polityczny poprosił przez radio o pozwolenie zejścia. Nie dostał go, popatrzył na nasze twarze o spiekłych białych wargach i chyba pierwszy raz w życiu nie usłuchał rozkazu. W dodatku, góry
stawały się coraz niższe względem podłoża kotliny. Oznaczało to, że zbliżamy się do jej początku. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja dowodziłem pierwszą, polityczny – drugą. Pierwsza grupa schodzi w dół, pije, napełnia menażki, druga leży gotowa osłonić nas ogniem. Potem zejdą oni, a my będziemy ich kryć. Kiedy jesteśmy na dole, dwóch pije i nabiera wodę do menażek, reszta w osłonie. Zmieniając się, wciąż pijemy. Jednych, zwłaszcza nowicjuszy, trzeba było odganiać od wody, żeby nie popękały im żołądki. Ci jednak gotowi byli raczej umrzeć, niż dać się odpędzić. Bici kolbami automatów i kopani, nabierali wodę do hełmów, do menażek i dalej chłeptali. W końcu z pomocą innych udało się przegonić ich od strumienia i ułożyć do osłony drugiej grupy, bo ci, rwąc się do wody, już nam wymyślali od najgorszych. Póki druga grupa piła, my leżeliśmy gotowi do strzału. Ci, którzy już bywali w górach, pili małymi łyczkami, robiąc dłuższe przerwy, nowicjusze zaś chlali prosto z hełmów, nie mogąc się napić i nie słuchając naszych rad. Jakoś doszliśmy do siebie. Zda się, dopiero teraz usłyszeliśmy z daleka i bliska wystrzały i dopiero teraz zrozumieliśmy, gdzie jesteśmy. Znów pojawił się lęk przed śmiercią, który czuć już przestaliśmy. Kiedy druga grupa podchodziła do nas, by zająć obronę niedużego pagórka, rozległy się wystrzały. Strzelano z bliska, a ja byłem dziesięć metrów dalej od innych za wygodnym kamieniem. Razem z innymi walić na oślep po kamieniach nie było sensu. Penetrowałem wzrokiem każde wgłębienie i wklęśnięcie, ale nijak nie mogłem dokładnie ustalić, skąd strzelano. Najpierw strzelał jeden, zmieniając pozycje. Chłopcy, kto tylko się nie lenił, stebnowali skały. Kiedy ochota strzelania na chwilę ustała, usłyszeliśmy jakieś zdanie w gardłowym języku afgańskim, którego nie zrozumieliśmy. Starszy szeregowy drużyny Griaznow zrozumiał widać, że to skierowana do nas propozycja poddania się, wyskoczył zza kamienia i strzelając z biodra, wrzeszczał jak wariat: – Chuj tobie w dupę, żywych nas nie weźmiesz! Najprędzej był to rozkaz odcięcia nas od tyłu, bo na prawym skrzydle od strony gór rozległy się krótkie serie z pepeszy. Znaleźliśmy się w sytuacji zwanej „gołe boki”. Trzeba było odchodzić, póki nie odcięto nam tyłów. Przekazaliśmy sobie komendę cofania się, żeby nikt nie został, nie usłyszawszy. Odchodzimy to odchodzimy, tylko jak, kiedy „boki gołe”? W tej chwili przyleciały pierwsze pociski moździerzowe 82 mm, które polityczny zamówił przez dowódcę kompanii. Oczywiście, wszystkie wybuchły na zajmowanych przez nas pozycjach. Nie czekając, aż nadleci druga salwa pocisków czy polityczny
skoryguje ogień tych półgłówków od moździerzy, cofaliśmy się, a dokładniej – uciekaliśmy. Nie zapomnieliśmy przypomnieć politycznemu, żeby i on lepiej zrobił to samo. Wynieśliśmy dwóch rannych odłamkami pocisków moździerzowych. W aule połączyliśmy się z główną grupą. W kilku pobiegliśmy do rozstawionych moździerzy i solidnie nawaliliśmy artylerzystom w ryja. Rannych zanieśliśmy do maszyn, sami zaś ruszyliśmy węziejącą i płyciejącą w oddali kotliną. Po drodze spotkaliśmy 5 kompanię naszego batalionu. Jej dowódca był ranny odłamkiem w oko, z jednym plutonem już trzecią dobę nie było łączności. Kompanią dowodził korpulentny o cer polityczny. Piąta kompania pięła się w góry po lewej stronie kotliny, wzmocniony pluton naszej kompanii – w góry po prawej, nasz przerzedzony pluton z takimże mającym straty plutonem III i jego dowódcą lejtnantem Jeriomienką podążał dołem kotliny. Środkiem kotliny płynęła rzeka. Gdzie woda, tam życie, a gdzie życie i woda, tam szukaj człowieka. Szliśmy, wciąż przystając i wytężając wzrok i słuch. Spieszyć się nie było dokąd, bo idący górami i tak za nami nie nadążali. Po drodze sprawdzaliśmy domy. Najdziwniejsze, że nie wszyscy miejscowi zdążyli ukryć się w górach. W ich oczach taiła się bezdenna zgroza, zda się, zaraz zaczną krzyczeć ze strachu, choć jeszcze nikogo nie biliśmy. Komuś z naszych przyszła do głowy udana myśl: wybraliśmy z aułu dziesięciu krzepkich mężczyzn. Obwiesiliśmy ich częściami moździerzy, oddaliśmy swoje ciężkie plecaki desantowe (znów dorzucono nam po trzy pociski). Mieliśmy z tego korzyść podwójną: nam samym było lekko iść bez ładunku, a poza tym mieliśmy żywą tarczę – mieszkańcy aułu nie będą przecież do nas strzelać, widząc między nami swoich sąsiadów. Ledwo jednak daliśmy naszym tragarzom komendę ruszania do przodu, jak pozostali mieszkańcy zaczęli głośno wyrażać gniew. Dla uspokojenia kilku przyszło nawet puścić serię nad głowami, bo nie znaliśmy jeszcze farsi59 na tyle, byśmy mogli im wyjaśnić, że nie prowadzimy ich na rozwałkę, tylko tymczasowo wykorzystujemy potencjał miejscowej siły. Słońce wisiało nad wierzchołkami gór. Jeszcze kilka chwil i skryje się za nimi, ściemni się. Dowódca kompanii Prochorenko, będący z główną grupą na prawym zboczu, dał rozkaz III plutonowi: podejść korytem wyschniętej rzeki w granicach widoczności, nasz pluton miał kryć. Zajęliśmy pozycje na polu kukurydzy. Wychodząc z gołą głową (hełm gdzieś zgubił), lejtnant Jeriomienko powiedział: – Idę po swoją kulę w brzuch. Razem z nim poszła cała reszta plutonu: Locha, Wasia i Szumin z ostatniego zaciągu. Wasia miał zatknięty za pas długi zdobyczny nóż – cienki, lecz o mocnym ostrzu.
Po jakimś czasie dobiegły nas odgłosy wystrzałów i wybuchów granatów. Trzeci pluton miał odezwać się w eterze, milczał jednak, a zapytany dowódca kompanii kazał czekać. Tam, dokąd poszedł III pluton, wszystko zasłaniały wznoszące się tarasami pólka kukurydziane. Nie wiedzieliśmy, co robić, bo czuliśmy, że III pluton jest w biedzie. Dowódca na powtórne zapytanie znów kazał czekać. Wymiana strzałów szybko ucichła. Zaczęło się ściemniać. Rozkaz od dowódcy: – Do waszej grupy zbliża się oddział z piętnastu–dwudziestu osób. Przygotować się do boju. Bez rozkazu nie strzelać! Wszystkim będącym z nami Afgańczykom kazałem położyć się na brzuchu, założyć ręce za głowę i nie ruszać się, bo zastrzelę. Postawiłem przy nich wartownika z takim samym rozkazem: jeżeli któryś zacznie się w czasie boju ruszać – strzelać. Cały pluton był na pozycjach i przeciwko tej dziesiątce było nas tylko trzech. Polityczny ciągle nadawał przez radio, że na dole jest nasz III pluton i żeby w ciemnościach nie powystrzelali swoich, a ja ciągle biegałem od politycznego do wszystkich punktów, przekazując otrzymane rozkazy i korygując punkty. Z obu stron wzięto nas z góry w ogień krzyżowy. Kukurydza zasłaniała nam wszystko, a zmieniać pozycję było za późno. Poza tym, kule naszych gwizdały nad nami, lecąc ku celom tuż obok nas. Postrzelali i ucichli. Leżeliśmy wszyscy na swoich pozycjach, mając nadzieję złapania tych, którzy prześlizgnęli się przez ogień krzyżowy. Na próżno jednak wytrzeszczaliśmy gały w gęstniejący mrok. Otrzymaliśmy rozkaz pójścia w góry do grupy Prochora. Zbocze, którym mieliśmy iść do naszych, było w tym miejscu cholernie strome i wspinanie się nim w mroku było prawie niemożliwe. – Co za gówniarz, chce swoją dupę ochronić podwójnie – nie wytrzymałem i wyłożyłem politycznemu swoje zdanie. – A że idąc do niego, możemy położyć pół plutonu, to mu wisi! Gdzie gwarancja, że wszystkich wystrzelali, może akurat ich część siedzi na zboczu? Polityczny, ku mojemu ogromnemu zdumieniu, połączył się z Prochorenką i oświadczył, że kategorycznie odmawia wykonania jego rozkazu i bierze za to całą odpowiedzialność na siebie. W Afganistanie obowiązywało prawo czasu wojny i za niewykonanie rozkazu mogła być wymierzona kara śmierci bez sądu. Prochorenko wymyślał jeszcze kilka minut, ale polityczny mu przerwał, mówiąc, że nie chce na próżno używać baterii radiowych. Urósł w moich oczach. *
Nieco wyżej, na większym placyku, szykowaliśmy się do noclegu. Rozstawiłem dwuosobowe czujki. Zostaliśmy we dwóch z politycznym i dziesięcioma Afgańczykami. Puścić ich wolno nie można – przyprowadzą duszmanów, wyrżnąć – znów ni to, ni owo, zostać we dwóch, zmęczonych, przeciwko dziesięciu – średnia przyjemność. Zdjąłem jednemu zawój, rozwinąłem i pociąłem na węższe pasy. Skręciłem je i związałem Afgańczykom ręce za plecami. Potem jeszcze po dwóch w pary w łokciach, żeby trudniej było uciec. Usadziłem wszystkich i wyjaśniłem, że jeżeli któryś wstanie – wystrzelam od razu wszystkich. Zrozumieli mnie – milcząco pokiwali głowami. Nie czułem do nich żadnej złości. Pozostał jeden, który leżał i jęczał. Jęczeć zaczął, kiedy doszło do wymiany ognia. Obejrzałem go, ale nie był ranny. Może serce czy inny atak, bo kiedy szukaliśmy miejsca na nocleg, niesiono go już prawie na rękach. Krępować ręce żywemu trupowi było niby nie po chrześcijańsku, ale to jego jęczenie też nic dobrego nie wróżyło. – No i co z tym robić? – nie wiedząc, jak się zachować, spytałem politycznego. – Zarżnij go cicho, bez hałasu – obojętnym tonem udzielił mi rady. „A to dopiero inteligent, rok temu zakląć nie potra ł, a teraz – zarżnij!” – ogarnął mnie śmiech, ale głośno powiedziałem: – Co to, to nie... Zastrzelić to jeszcze tak, ale zarżnąć i jeszcze umierającego... nie. – Strzelać nie wolno – echo, trzeba zakłuć – kontynuował spokojnie. – Znajdź kogoś, kto to zrobi. – A może zaczekajmy, aż sam umrze? – próbowałem łagodzić sytuację. – Jego jęki słychać na pół kilometra dookoła, nie zapominaj, że jesteśmy w górach – zamknął dyskusję polityczny. Nie zostało mi nic innego, jak poszukać rzeźnika. Wszystko opowiedziałem stojącym w jednej czujce Griaznowowi i Siergiejewowi. Ci posikali się ze śmiechu: – Polityczny, ten gówniarz... ten niedojda... Nawrócił się z zasranego inteligencika na normalnego człowieka! Zarżnąć zgodzili się artylerzyści. Chwycili biedaka za nogi, odciągnęli gdzieś na 15– 20 metrów... Rozległ się przeciągły krzyk, przerwany widocznie zatknięciem ust. – Ale barany, nawet zarżnąć po ludzku nie umiecie? – strofował ich polityczny, kiedy wrócili. – Kiedy te bagnety tępe jak dupa, dopiero za trzecim razem wszedł – wycierając zakrwawioną rękę o mundur, odpowiedział jeden i poszedł na swoją pozycję. Zmieniając się z politycznym, pełniliśmy dyżur przy radiostacji P-104. Obok siedziało cicho i wszystko słyszało dziewięciu Afgańczyków. *
Ktoś potrząsnął mnie za ramię. Pierwszy odruch – poderwanie do góry lufy automatu. Okazało się, że obaj z politycznym zasnęliśmy. Przede mną stał starszy szeregowy Griaznow. Spokojnie odsunął lufę automatu od swojej piersi w stronę (był to powszechnie znany odruch śpiącego) i spytał: – Srać nikogo z nich nie prowadzałeś? Policzyłem. Cała dziewiątka siedziała na miejscu. – Nie – odpowiedziałem nic nie rozumiejąc. – Rozumiesz, jaki tu cyrk był. Siedzimy z Siergiejewem. Patrzymy: pięć–sześć metrów od nas idzie dwóch – jeden Afgańczyk, drugi w hełmie i kamizelce kuloodpornej. Pytam: „Łabus, dokąd go prowadzisz, nich w spodnie sra”. Ci zatrzymali się na sekundę i w tejże chwili zniknęli. Wydało mi się to podejrzane, podchodzę – ty śpisz. Sprawdziłem po cichu wszystkie punkty. Wszyscy byli żywi. Każdej parze powiedziałem, że na naszą pozycję dostało się dwóch niezauważonych duszmanów i uciekli. Wszyscy mają zachować najwyższą czujność. U mnie cały sen i zmęczenie wyparowały. Trzeba było pilnie zmieniać pozycję, ale jak tu znaleźć odpowiednie miejsce w zupełnej ciemności! Nie ma gwarancji, że w czasie poszukiwań nie nadziejemy się na kogoś, ale i tu zostawać było niebezpiecznie – mogą wrócić nie we dwójkę, lecz całym oddziałem, a nasi chłopcy są zmęczeni jak psy. Do świtu zostawało już niedużo. Zostawiliśmy z politycznym Griaznowa do pilnowania Afgańczyków, a sami zmienialiśmy rozmieszczenie czujek. Wszystkim mówiliśmy – chcecie żyć, za żadne skarby nie spać! Zwęziliśmy pierścień czujek tak, że jedna widziała drugą i między nimi nikt się nie przekradł niezauważony. Przez czas pozostały do rana sprawdzałem wszystkie posterunki co 10–15 minut. Chłopcy nie spali. Podając odzew, żartowali: – A co, Łabus... jaja nie żelazne... nie dzwonią... Rano poprzecinałem jeńcom więzy. Ręce mieli sine, ale to i tak było lepsze niż to, co spotkało tamtego z tępym bagnetem. Ruszyliśmy na poszukiwanie III plutonu bez kontaktu z dowódcą kompanii – baterie radiostacji zdechły. * Sto, może sto dziesięć metrów od pozycji naszego noclegu leżeli postrzelani duszmani. Tra li w ogień krzyżowy naszych. Pierwszego trupa znalazłem leżącego na boku i wczepionego obiema rękami w pas automatu. Chciałem zabrać broń, ale zesztywniałe dłonie jej nie oddawały. Griaznow wybijał automat kopniakami, wołając: – Co, boksera udajesz?
Rzeczywiście, ciało zesztywniało w pozycji boksera. Szukanie po kieszeniach dokumentów to była średnia przyjemność, bo ubranie kleiło się od zgęstniałej krwi. Zabici duszmani leżeli na dość sporym terenie i trudno było ich wypatrzyć wśród kamieni. Kiedy przeszukiwałem kieszenie jednego brodacza, z boku coś mi zamajaczyło. Momentalna reakcja i to coś mam już na celowniku. O cer polityczny. W takich sytuacjach zwykłą rzeczą było najpierw przygotować się do strzału i tylko widząc przez szczerbinkę celownika, swój to czy obcy, strzelać lub nie, bo tamten może być szybszy. Opuściłem automat, obmacałem na trupie kieszenie i jak na złość wyciągnąłem plik banknotów i dokumenty. Pieniędzmi podzieliliśmy się z politycznym. Dalej poszliśmy we dwóch. Zauważyliśmy wśród kamieni coś żółtego. Podeszliśmy cicho. Przykryty rozwiniętą czałmą leżał tam duszman. Pokazałem politycznemu gestami, żeby zerwał nakrycie, a ja przystawię lufę do łba, bo kto wie, może ten trzyma pod czałmą gotowy do strzału pistolet. Ledwie spod materiału ukazała się głowa, przytknąłem lufę automatu do czoła. Leżący strasznie się przeraził. Kula zdruzgotała mu piętę, więc nie mogąc uciekać, udawał kamień. – Dust? – spytałem żartem, podnosząc leżącą obok pepeszę. Zaczął gwałtownie kiwać głową, czując zbliżający się kres życia i powtarzając spiekłymi ustami rzucone przeze mnie żartem, zbawcze rzekomo „dust”. – Co robić? – spytałem. – Zarżnij go – polityczny okazał wierność swym nowym zasadom. Pokręciłem głową. – To zastrzel, pojedynczym. Kiedy część mózgu rozbryzgła się po ziemi, ucichło też powtarzane z uporem „dust”. To tu, to tam słychać było pojedyncze wystrzały z AKS-74: to nasi dobijali rannych duszmanów. Duszmani też nie brali komandosów do niewoli. My przynajmniej nie bezcześciliśmy ich ciał, strzelaliśmy i tyle. Każdy z nas miał po „nietykalnym granacie”: w razie gdyby skończyły się naboje, lepiej samemu wysadzić się w powietrze, niż tra ć w ich ręce – do takiego wniosku doszliśmy na widok trupów naszych chłopców, którzy przeszli przez nie. Wyjąwszy naboje, obwieszaliśmy bronią duszmanów nasze „konie juczne” – Afgańczyków, którzy nie mając już nadziei, ale się i nie skarżąc, taszczyli swoje brzemię. Miejsce, gdzie góry tak ścisnęły rozpadlinę, że odległość między nimi wynosiła zaledwie kilkadziesiąt metrów, idealnie wprost nadawało się na zasadzkę. Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Idąca przodem grupa zwiadu zaczęła machać rękami.
Szybko utworzyliśmy pierścień obronny, usadziliśmy Afgańczyków kupą w jedno miejsce. Psim swędem czując, że to będzie III pluton, ruszyliśmy do przodu. Dla szeregowego Szumina była to druga i ostatnia akcja. Ciało tego mężczyzny o wzroście i rozmiarach słonia było poharatane najmniej. Kula przebiła kamizelkę kuloodporną i tra ła w okolice serca. Widocznie umarł od razu. Wasia leżał z posiekaną moszną. Jego zdobyczny zakrwawiony nóż rzucony był obok. Głowa wyglądała jak jajko z potłuczoną skorupą. Kiedy kładliśmy go na pelerynie, czaszka chwiała się nienaturalnie, zmieniając nie do poznania twarz Wasi. Przez ziejącą dziurę wypadał mózg. Wyciekał też przez wykłute oczy. Locha leżał z głęboko pociętymi udami i przestrzelonymi rękami. Kilka dziur było też w kamizelce. Lejtnant Jeriomienko, który był najstarszy – skończył 23 lata i jesienią zamierzał się żenić, miał wydłubane oczy, ucięty nos i prawie wszystkie palce na rękach. Leżał bez kamizelki i radiostacji. Wokół walały się zawleczki od granatów i łuski po nabojach – widocznie bronili się, póki mogli, ale w takiej beznadziejnej sytuacji załatwiono ich szybko. Lejtnant miał ponacinane mięśnie udowe, w które, sądząc z przysmalonego mięsa i wypatroszonych gilz, sypano i podpalano proch, dopóki tliło się w nim jeszcze życie. Choć byliśmy już otępiali na różne formy okrucieństwa, krew i trupy, i nawet nasze wewnętrzne spory kończyły się niemal śmiercią, nie mogliśmy się pogodzić z takim ohydnym bestialstwem i nie słyszałem, żeby któryś z naszych był takim rzeźnikiem. Swoi by go chyba zabili. Kiedy wydano komendę „Wynieść ciała i wycofać się”, chłopcy na widok wczorajszych swoich przyjaciół poszaleli – zaczęli wyć, bić Afgańczyków. Spędzili ich w kupę i zabierali się do strzelania. Rozkazów ni politycznego, ni moich nikt nie słuchał. Polityczny siedział ze spuszczoną głową i nic go już nie obchodziło... Jakoś udało mi się przemówić kilku do rozsądku, a innym odebrać broń. Powstrzymałem wszystkich, przekonując, że jeżeli wystrzelamy Afgańczyków, nie zdołamy wynieść trupów i zdobycznej broni – najzwyczajniej jest nas za mało, a rozstrzelać ich zawsze zdążymy. Złożyliśmy wszystkich na brezentowych pelerynach i nieśliśmy wyschniętym korytem rzeki, pełnym większych i mniejszych kamieni stanowiących jedyną jaką taką osłonę. Każdego niosło czterech, po jednym z każdego rogu. Ciągnęło nam ręce. Brezent ocierał się o ostre krawędzie kamieni i rwał. Trupy wypadały przez dziury na ziemię. Rozebraliśmy Afgańczyków. Ich marynarkami i spodniami zatkaliśmy dziury. Dotarliśmy do miejsca, gdzie dlaczegoś ciągle jeszcze siedzieli nasi. Złość brała na takie dyletanckie dowodzenie. Ci mogli przecież kryć naszą grupę od strony gór, bo cały czas, kiedy zbieraliśmy broń i wynosiliśmy swoich, byliśmy
w takim potrzasku, że czterech duszmanów mogło łatwo położyć nas wszystkich. Dołączyła do nas inna kompania. Dali nam nowe baterie do radiostacji i zgodzili się zanieść ciała naszych chłopców do maszyn. Zmieniając nas przy noszach, po koleżeńsku nam wyrzucali: – Ech, chłopcy, chłopcy... Jak na to mogliście pozwolić... Cały pluton! Chciało się wyć z rozpaczy, gryźć kamienie i wołać, że to przecież nie my wydaliśmy ten przeklęty rozkaz – czyżby ta swołocz z góry nie widziała, dokąd ich posyła i w ogóle, czy to potrzebne? Przez znów ożyłe radio skontaktowaliśmy się z Prochorem, który kazał zamknąć wąwóz. Piąta kompania udała się górami do aułu u wylotu wąwozu i czesząc go, wracała. Od strony gór z nieznanych nam kryjówek zaczęli wyłaniać się ludzie i kierować w naszą stronę, nie spodziewając się zasadzki. Dostaliśmy rozkaz: „Kobiety i dzieci przepuścić, do wszystkich mężczyzn strzelać”. * Wróciła 5 kompania, z gór zeszła główna część naszej kompanii pod dowództwem starszego lejtnanta Prochorenki. Polityczny i Prochor odeszli na stronę i długo wyjaśniali stosunki. Następnie ruszyliśmy wąwozem w dół. Idąc przez auł, dostaliśmy rozkaz udania się w góry, dokąd został wysłany pluton 5 kompanii, z którym dotychczas nie ma łączności radiowej. Pod wieczór byliśmy już na wskazanym odcinku, zwanym „pozycjami kluczowymi”. Znaleźliśmy dogodne nagromadzenie odłamków skalnych. We dwóch zajęliśmy punkt obserwacyjny, urządzony, zda się, przez olbrzyma: po bokach ogromne głazy, na nich kilkutonowa płyta. Nie byliśmy tu pierwsi. Ktoś przed nami przyniósł tu siana. Widać stąd było całą okolicę. Piąta kompania zeszła nieco w dół i przystąpiła do poszukiwania swojego plutonu. Dwóch żołnierzyków, a raczej ich szczątki, znaleźli między dużymi kamieniami. Widocznie chłopcy strzelali, póki mieli naboje, a potem wysadzili się sami lub ktoś im podrzucił granat. Zebrano większe kawałki do peleryny, jeden z żołnierzy zarzucił ją na ramię: tyle zostało z dwóch osób. Lejtnanta Czułkowa znaleźli z połamanymi rękami i nogami, wyłupionymi oczami i przestrzelonym brzuchem. Czwarty okazał się w całości, z trzema otworami po kulach w piersi. Zebrawszy, co zostało z plutonu, 5 kompania ruszyła zboczem w dół. Z góry naprzeciwko nas została ostrzelana. Otworzyliśmy ogień, dostaliśmy jednak rozkaz przerwania – tam 9 kompania. Ciemniało i nie mogliśmy dojrzeć nawet przez lornetkę, czy na górze naprzeciw są
nasi, czy nie. W dodatku przez radio powiedziano, że nasz punkt obserwacyjny jest zaminowany. Mnie i Siergiejowi jajka opuściły się ze strachu do kolan... Czołgaliśmy się na zewnątrz, obmacując każdy centymetr kwadratowy. Ze strachu pot dużymi kroplami zraszał ziemię. I kiedy odpełzliśmy już od kryjówki kilka metrów, skoczyliśmy na równe nogi i dla ostrożności odbiegliśmy jeszcze z dziesięć metrów, wybuchliśmy śmiechem. Rżeliśmy, trzymając się za brzuchy, i słaliśmy serdeczne pochwały naszym doskonałym minerom pułkowym, którzy jeśli już założą minę, to trzeba mocno się napracować, żeby w końcu zdetonowała. Po powrocie pójdziemy do nich w gościnę i poczęstujemy papierosami i czarsem. Dzielnych chłopców, którzy uratowali nam życie... * Była to jedna z niewielu, a może i jedyna akcja w Pandższirze60. Region ten stał się niezdobytą twierdzą, któremu nie dały rady ani bombowce, ani siły lądowe. Na czele powstańców stanął jeden z najtwardszych przywódców opozycji.
ROZDZIAŁ XXI
W
bazie wybuchł kon ikt między o cerami. Polityczny napisał raport na dowódcę kompanii, ponieważ będąc w górach, zarówno 5 kompania, jak i grupa naszej kompanii dokładnie widzieliśmy, jak III pluton odłączył się od nas, jak nadeszli z góry i otoczyli ich duszmani. Choć chłopcy wołali, że naszych „biorą w pierścień”, trzeba pomóc, tchórz Prochor, nie chcąc zdradzić swojej pozycji, nie pozwolił ani strzelać, ani schodzić z gór. Wspólnymi siłami bylibyśmy odbili ich atak. A tak na oczach dwóch kompanii zostali wybici nasi chłopcy. Dopiero widząc wszystkie ich siły, zmierzające w stronę naszej pierwszej drużyny, Prochor kazał otworzyć ogień. * Piąta kompania miała swoje problemy wewnętrzne. I ich pluton poległ, wykonując wątpliwe zadanie osłony idącej dołem kompanii. Ledwo wszedłszy na górę, pluton został nagle zaatakowany. Liczył zaledwie kilku żołnierzy, dlatego kilkakrotnie liczniejszy przeciwnik bez większych trudności poradził sobie ze zmęczonymi wspinaczką chłopcami. Rozprawa trwała krótko. Z plutonu ocalał tylko Ormianin Petrian czy Petrosian. Jak opowiadał, duszmani pojawili się nieoczekiwanie, jak tylko nasi weszli na górę. Ormianin wyrwał zawleczkę granatu, zamierzając go rzucić, dostał jednak kolbą automatu po głowie (uratował go hełm). Sczepiwszy się z jednym duchem, upuścił granat. Ten wybuchł. Fala uderzeniowa odrzuciła go na pobocze. Oprzytomniał w nocy. Jakoś dotarł do obozu maszyn. Ormianina zamierzano postawić przed sądem polowym za zdradę kolegów (ocalał) i utratę broni (wrócił bez automatu), obowiązywało bowiem prawo czasu wojny. W pułku urabiano opinię, że Ormianin jest zdrajcą i tchórzem. Oczerniano go na różne sposoby i mówiono, że chyba nie warto jeszcze raz powierzać mu broń, on zaś, nie mogąc znieść obelg, wołał: – No to zabijcie mnie albo dajcie takie zadanie, z którego nie ma szans wrócić. Do wszczęcia sprawy karnej nie doszło. Ormianin został kozłem o arnym za wszystko, łącznie z nieudolnością dowództwa, która mogła wyjść na jaw w czasie śledztwa. Może też zatuszowano to wszystko dlatego, że dopiero teraz odbył się
proces pokazowy weteranów naszej 6 kompanii. Sierżant kompanijny Mironow dostał dwa lata kompanii karnej, choć do końca służby zostawały mu tylko dwa miesiące. Ze wszystkich świadków na rozprawie złożyło zeznania tylko dwóch, reszta milczała jak grób. Po rozprawie tych dwóch zostało czadami. Sierżanta Mironowa wielu nie lubiło, bo było z niego gówno. Gdyby był porządnym chłopem, świadkowie straciliby życie już w najbliższej akcji. Cóż począć, donosicieli nikt nie lubi, a im warunki życia trudniejsze, tym kara dla nich surowsza. * Mironow przejął obowiązki sierżanta kompanijnego po chorążym Puginie. Ten to dopiero był chłop. Pił jak smok... Pewnego razu, dostawszy od takiego samego pijusa starszego lejtnanta Prochorenki za picie w ryja, zerwał zawleczkę granatu, żeby nim rzucić w Prochora. Ten wyskoczył z namiotu jak pocisk i pomknął przez plac w stronę sztabu pułku, a za nim pijany chorąży z granatem w ręku, wołając: – Stój, kurwa! Stój! Wpadli obaj do sztabu, gdzie Pugin został rozbrojony – odebrano mu granat. Naszego dzielnego chorążego wyrzucono z wojska. Napisał później list, już z Sojuza, że gdyby w namiocie nie było nas, byłby tego zasranego chochoła wysadził w powietrze, tylko nas pożałował. A my szczerze żałowaliśmy jego.
ROZDZIAŁ XXII
J
uż któryś dzień stoimy w miasteczku doradców wojskowych. Raz z ciężarówki rozwożącej gorące posiłki wysiadł jakiś działacz w nasuniętej na oczy panamie. Wieczorny mrok jeszcze dodał nieznajomemu tajemniczości. Ni dystynkcji, ni pasa, który by wskazywał, o cer to czy nie. Ni dzień dobry, ni do widzenia. Przechodząc, kopnął przygotowany na kaszę kociołek i wszedł na naszą maszynę. Tego to już było za wiele! – Ty co... w ryja nie dostawałeś? – spytałem. – Już dość dawno – odpowiedział. – Ale ty jesteś na to za słaby. Aż mi dech zaparło z oburzenia. – No to zejdź! – zawołałem. – A nie będziesz żałował? Byłem już gotów do bitki, starałem się chwycić go za nogę i ściągnąć z maszyny, choć nie mogłem się pozbyć wątpliwości – głos był jakiś znajomy. Zeskoczył z maszyny. – No, Łabus, no, uspokój się, uspokój, mówię... – i uchyliwszy panamy, zaśmiał się sobie tylko właściwym śmiechem. – Uczaj? Sukinsynu ty... Ja ciebie, świński kutasie, prawie pochowałem już... A ty, cymbale, po takim zranieniu... – wołałem nieswoim głosem, bo spazmy złości jeszcze ściskały mi gardło i dusiły buchającą ze mnie radość. Podrywaliśmy jeden drugiego z ziemi, obejmowaliśmy się i klepaliśmy po plecach. – Ale jak cię tak szybko wyleczyli? – ciągle nie mogłem tego zrozumieć. – Ranę oczyścili, a kulę – powiedzieli – sam wysrasz, nam łóżek brakuje. Wyobrażasz sobie, tak właśnie powiedzieli. A rannych wiozą i wiozą. Podleczą trochę i marsz... A jakie tam pielęgniarki! Cyce takie, a dupy, o takie... – pokazał rozmiary trzykrotnie większe. – Z Leningradu... wszystkie rozwiedzione... a pieprzą się jak kotki! Prawda, Jagodkin zmarł w drodze do Kabulu. Lecieliśmy w jednym helikopterze... Matka pewnie zwariuje, jedyny syn – spoważniał na chwilę i zaraz: – Łabus, a pamiętasz, jak on położył automat na kole wozu, sam oddalił się na chwilę i co zostało z automatu? Odszedł na stronę tylko na sekundę, mechanik zmieniał wysokość nadwozia, automat wpadł między podnoszone hydraulicznie koła i pogiął się. Szczególnie
zawadiacko zagięty był koniec lufy. Dowódca kompanii ogłosił zbiórkę i wyjaśnił, że szeregowy Jagodkin postanowił przystosować automat do strzelania zza rogu. Jagodkin miał zademonstrować swój wynalazek: ukrył się za rogiem namiotu, a skręcona lufa patrzyła na nas. Doradzaliśmy, że potrzebuje jeszcze ustawionego pod kątem lusterka, wtedy, nawet celując, nie będzie musiał wystawiać głowy, tylko walić... Dowódca kazał sierżantowi kompanijnemu wystrugać nie lusterko, tylko drewniany automat, aż szeregowy nauczy się obchodzenia z nim. Biedny Jagodkin cały miesiąc łaził po terytorium pułku z drewnianym automatem. Rżał cały pułk. Ten i tak był prawdziwą karykaturą na komandosa – choć już zrzucił z dziesięć kilo, nadal przypominał butelkę francuskiego koniaku. Razem z Uczajewem wrócił też ze szpitala Tołstow. Utykał, ale to nic – idąc srać, pistoletu już ze sobą nie brał. * Pewnego dnia zmienili nas inni. Wróciliśmy do bazy. Sprzedawszy znacjonalizowane dobro, zrzuciliśmy się i kupiliśmy wódkę i czars. Po komendzie na spoczynek zebraliśmy się w jednym namiocie. Młodych postawiliśmy na czatach. Łuzin i Tołstow „tłuką skręty” – drobno kruszą substancję narkotyczną. Wysypują z papierosów tytoń. Połowę tytoniu mieszają z narkotykiem i ostrożnie wsypują mieszankę do tutki. Koniec papierosa zakręcają. Taką porcję nazywamy „normą”. Można też naszykować „czyściocha” – sam czars. Nam wystarczy i norma. Cicha komenda „Jarać!” i z góry wyznaczeni zapalają papierosy. Skręty nie dymią na próżno – przechodzą z rąk do rąk. Biorę skręta, wstawiam między mały i serdeczny palec, zginam z lekka palce w pięść i przez dziurkę między kciukiem i palcem wskazującym kilka razy z krótkimi przerwami głęboko wdycham dym. Skręta natychmiast przekazuję następnemu, a sam robię długi przerywany wydech. Skręt robi dwa okrążenia. Jesteśmy podzieleni na grupy, jeden skręt na trzech. Brzęknęło. Tołstow bierze gitarę i sepleniąc przez dziurę po wybitych w szpitalu przednich zębach, zaczyna tysiące razy słyszaną, bardzo jednak pasującą do tej chwili piosenkę: „Ćpuny my, ćpuny my, ćpuny... Wielka i zgodna rodzina...”. Łuzin, ogarnięty narkotyczną śmiechawą, opowiada tak samo tysiące razy słyszany kawał, jak to facet tra a na bezludną wyspę, do jednookiego cyklopa narkomana; cyklop kruszy czars na skręta, a facet, też narkoman, czepia się go o odrobinę prochu. Zniecierpliwiony olbrzym rzuca facetowi okruszynkę, a ten ledwie trzyma niemieszczące się w ramionach brzemię i, stojąc na zgiętych z wysiłku nogach, mówi cicho na wydechu: „Dziękuję!”.
Póki opowiada ten kawał, kilka razy porywa go fala śmiechu, a sam nał powtarza wielokrotnie, pokazując z wytrzeszczonymi oczami, jak facet złapał grudę i jak dziękuje. Fala śmiechu i znów „dziękuję”. Tarzamy się ze śmiechu. Śmiejemy się do skurczu mięśni brzucha, do posinienia, tak, że omal nie pękają nam naczynka w oczach. Nie mamy żadnych kompleksów – nie boimy się pokazać fatalnego uzębienia ni szkaradnych gąb, śmiejemy się, jak każe natura, za wszystkie spędzone bez śmiechu dni w górach, zasadzkach, szpitalach, w szeregu. Zaczyna się „zejście”. Cholernie chce się jeść, wiemy jednak, że jedzenie zmarnuje odlot, dlatego robimy „dokładkę” – jeszcze jednego skręta na trzech. Czasami dostajemy kopa melancholijnego. Zapominając o swojej męskości, nie wstydząc się kolegów, opłakujemy rannych i poległych. Przypominamy ich agonię, przywołujemy obrazy poszarpanych ciał. Otwarcie wylewamy łzy, stłumione wtedy, kiedy płakać było trzeba, aleśmy nie płakali – dla podkreślenia swojej męskości. Klniemy takie życie i służbę: wszyscy służą w domu, w Sojuzie, tylko my, jak nie przymierzając, oddział karny. Łazimy po górach, strzelamy, bijemy się. Karmią nas jak świnie, żyjemy jak katorżnicy. Gdybyśmy służyli w domu, nie żal byłoby i zginąć, a tu kładziemy głowy za nikomu niepotrzebny zasrany Afganistan. Urlopy dostajemy, ale nie wypuszczają nikogo. Ja miałem trzy urlopy w ciągu roku, ale w domu nie byłem ani razu. Podziękowania od dowódcy plutonu aż do dowódcy pułku – zapisane bite dwie strony – niech sobie w dupę wsadzą! W grobie nie będą mi potrzebne! Służący w Sojuzie piją wódę, pieprzą babki i co pół roku jeżdżą do domu. Zostają dziadkami, nie zdążywszy się dowiedzieć, z którego końca podchodzi się do automatu AKS-74. Wypłakawszy się jeden przed drugim, wyżaliwszy, czuliśmy najpierw ulgę, a później wstyd, że tak się rozklejamy. Naturalna otwartość zaczynała ustępować przed męskością rozumianą jeszcze po dziecięcemu.
ROZDZIAŁ XXIII
P
rzybywający z ostatnim uzupełnieniem opowiadali o chorążym Machmudzie. Był to człowiek legenda. W swoim czasie Machmud służył jako osobisty kierowca Margiełowa, ówczesnego dowódcy WDW. Wiele lat woził twórcę i dowódcę wojsk powietrzno-desantowych, ubóstwianego przez wszystkich żołnierzy, którego wypowiedzi i odzywki wpisywaliśmy do notesów i mogliśmy recytować na pamięć. Potem chorąży Machmud otrzymał w pułku fergańskim stanowisko majorskie – był zastępcą dowódcy pułku do spraw zaopatrzenia. Kiedy do pułku przyjeżdżał generał Margiełow, wszyscy latali jak w dupę użądleni, na placu prężyli się, wciągając kałduny, pułkownicy i majorzy. Przed „legendą WDW” stoi na baczność cała dywizja. Margiełow obchodzi szeregi, jednych chwali, innych strofuje. Lawirując między szeregami, wychodzi do przodu dziadowaty chorążyna, zimą i latem w butach o ocieplonych cholewkach, i zmierza wprost do „legendy”: – Cześć, Wasia... – O, Machmud! – obejmują się, klepią po plecach. Machmud zaprasza generała w gościnę. Wysokiej rangi o cerowie sinieją ze złości – cała zaplanowana zawczasu i dziesiątki razy przećwiczona pokazówka idzie z powodu tego cholernego chorążego w diabły. Machmud kręci się przeważnie po pułkowej stołówce, prawi morały o cerom i ma jeden paskudny zwyczaj – obsikuje stojący koło stołówki pomnik desantowców poległych w II wojnie światowej. Z gruntów przydzielonych dywizji wykroił sobie spore, najbardziej żyzne kawałki i uprawia na nich cebulę. Dziesięciu–dwunastu żołnierzy zaczyna i kończy służbę na jego polach, trzech innych dogląda domu. * Dowódca batalionu wyznacza grupy żołnierzy do roboty. Przychodzi Machmud i zabiera najlepszych – tylu, ilu potrzebuje. Dowódca od nowa liczy i dzieli. O cerowie niższych stopni stają przed nim na baczność, a on jak gdyby nigdy nic odsalutowuje. Niby tak i trzeba. Słowem – generał z pagonami chorążego.
Wśród prostych żołnierzy jest cholernie popularny i szanowany. Ale nie ze strachu. Kiedyś w dniu wypłaty nie przywieziono należących się dywizji pieniędzy. Machmud pojechał do domu i przywiózł całą niezbędną do wypłaty sumę. – Kiedy przywiozą, zwrócicie – powiedział, tak jakby pożyczał pięć rubli. Wszyscy, rzecz jasna, starali się mu dogodzić: jedni z szacunku do niego, inni – do jego pieniędzy. * Już będąc w Afganistanie, poszliśmy raz do stołówki i się zdziwiliśmy: na stołach zamiast metalowych – tłukące się talerze, zamiast aluminiowych kubków – szklanki. A co za szamka: po wierzchu pływa gruba warstwa tłuszczu i gotowanej słoniny. I słonina bez zapachu! Tego jeszcze nie było. Pchnęliśmy posłańca do mojego ziomka, kucharza Bati. Odpowiedź brzmiała: przyjechał Machmud (kucharze zawsze są dokładnie poinformowani, więc z codziennych żołnierskich posiłków zgadywaliśmy, czy ruszamy wkrótce na akcję, a może przyjeżdża generał). Choć uroczystego apelu pułkowego nie było i nie maszerowaliśmy przed siedzącym na trybunie Machmudem, za kulisami naszego życia codziennego i w całej jednostce gospodarczej czuć było piekielne poruszenie. Szczególnie stękały pułkowe oddziały komendanckie, składające się w całości z wojskowych spryciarzy – kucharzy, magazynierów, intendentów, słowem – „dzieci Machmuda”. Wkrótce po wizycie chorążego Machmuda rozeszła się pogłoska, że do Moskwy poszły papiery z wnioskiem o odznaczenie chorążego Machmuda Orderem Czerwonego Sztandaru... W naszym pułku taki order miał tylko dowódca pułku, no i dowódca III batalionu otrzymał miano Bohatera Związku Radzieckiego. * Kiedy opublikowano rozkaz o wprowadzeniu nowego stopnia starszego chorążego, już nazajutrz Machmud chodził z takimi pagonami. Dowódca pułku był w tym czasie w Ferganie. Na widok Machmuda zdziwił się: – Kiedy to awansowaliśmy cię na starszego chorążego? – Jeśli zechcę, jutro przyjdę jako major – odrzekł na to pierwszy w pułku starszy chorąży. Wszystko, co się wiązało z Machmudem, było śmieszne, czasem wręcz niewiarygodne: na przykład, rozmawiając z wysokiej rangi o cerami, nawet z dowódcą pułku, Machmud nigdy nie zapominał podrapać się w dupę.
ROZDZIAŁ XXIV
O
prócz chorążego Machmuda, urozmaiceniem naszego życia w bazie byli generałowie. Jedni wręczali odznaczenia i wyjeżdżali, inni chodzili po namiotach, sprawdzali porządek. Taka wizyta równa była pożarowi. Komenda „Pożar!” brzmiała, kiedy któryś z o cerów znajdował w namiocie peta. Na tę komendę należało wynieść na dwór łóżka, pościel, szafki i wszystko do czysta wymieść. Potem wnieść całe dobro z powrotem – cały czas biegiem. Inni w tym czasie robili porządek naokoło namiotu. * Kiedy nieco doszliśmy do siebie po przesławnym laniu w Pandższirze, zarządzono przygotowanie, a potem nową akcję. Poszliśmy w góry. Spędziliśmy tam cały dzień i noc, o świcie dostaliśmy rozkaz zajęcia nowej pozycji. Zeszliśmy w dół i wylawszy sporo potu, zajęliśmy wskazane wzgórza. Pod wieczór kolejny rozkaz: schodzić w dół, do maszyn. Kilka razy ostrzelano nas, ale z daleka i niecelnie, dlatego niewiele na to zwracaliśmy uwagi. Rano czesaliśmy auł. W jednym domu rewidowałem harem. Obrażony tym gospodarz haremu rzucił się na mnie i ledwie nie wsadził mi noża w szyję. Jednak zawsze gotowy do strzału automat nie zawiódł i tym razem – ja byłem szybszy... Po akcji w Pandższirze ta przebiegła dość spokojnie. W górach zmarł o cer z III batalionu – ukryta forma żółtaczki. Zdziwiło to cały pułk. Już byliśmy zapomnieli, że człowiek może umrzeć śmiercią naturalną czy z choroby... * W pułku piekielny rejwach. Pierzemy, prasujemy, pastujemy buty – sami, bez rozkazu, bo jedzie szczepienie... Na szczepienie idziemy jak na randkę – przyjechały pielęgniarki. Idą nawet ci, którzy zostali ze szczepienia zwolnieni (po żółtaczce zakaźnej). Przed wejściem do namiotu, w którym odbywa się szczepienie, jeszcze raz przygładzamy dłonią łysą głowę, poprawiamy ubogi zarost pod nosem. Tuż przy wejściu, zupełnie nie zwracając uwagi na nasze wysiłki, by wyglądać zuchowato, dwie dziewczyny wstrzykują po szczepionce w każde ramię, machnięcie ręką – przechodź
dalej, a tam takie same dwie, białe i ponętne, wbijają igły w obie sempiterny. Wychodząc z namiotu na dwór, staramy się wchłonąć wzrokiem jak najwięcej tego czarującego i takiego pożądanego stworzenia – kobiety. * Kiedy przyjechał Arūnas, zostaliśmy przyjaciółmi. Cały czas byliśmy w kontakcie i choć nasze namioty stały obok siebie, przez posłańców wymienialiśmy się prezentami – chlebem czy innym jedzeniem. Spotykając się po akcjach, cieszyliśmy się na swój widok, staraliśmy się umilać jeden drugiemu życie podarunkami i przysługami, na przykład Arūnas uczył jakiegoś nie-Litwina litewskiej pieśni i przysyłał go do mnie. Młody śpiewa ze straszliwym akcentem po litewsku, a ja ze szczęścia i śmiechu sikam w majtki. Służyliśmy w różnych plutonach. Podczas akcji otrzymywaliśmy różne zadania.
ROZDZIAŁ XXV
S
ierpień chylił się ku końcowi, ale upały nie ustawały. Może tylko noce stały się nieco chłodniejsze, ale takich skoków temperatury jak na Litwie: kilka dni plus 30 stopni, ale następnych kilka dni już plus 20 czy plus 17 – tu nie było. W Afganistanie od wczesnej wiosny temperatura jest jednakowa, tylko na wiosnę powoli podnosi się, a jesienią spada o ułamki stopnia. Zima zaczyna się w ostatnich dniach grudnia. Od razu wypada śnieg i nie bywa żadnych odwilży czy zamieci. Na początku marca śnieg topnieje. Kilka dni pada deszcz. I gdzieś na pięć miesięcy niebo staje się czyściutkie, bez jednej chmurki. Wyżej lub niżej w górach cykle są oczywiście inne. Choć więc sierpień się kończy, powietrze ochłodnieje jeszcze nieprędko. Co dzień po obiedzie wiatr afgani zagania wszystkich na parę godzin do namiotów. Zamykamy okna, sznurujemy drzwi, okładamy kamieniami dół namiotu, ale kiedy zaczyna się afgani, namiot jest pełen kurzu, który zgrzyta w zębach, a ciału i mundurom nadaje jasnobrązowy kolor. Drobny jak cement pył przenika przez ubranie i idąc spać, przed codziennym biciem wszy, najpierw wytrzepujemy z bielizny kurz, a dopiero po tym bierzemy się za wszy. Wszy wypalamy zapalniczkami i żelazkami, moczymy w nafcie, gotujemy w wodzie, ale żadna egzekucja nie pomaga. Są ich niezliczone legiony. Golimy na łyso włosy nie tylko na głowie, ale ze wszystkich innych miejsc. Po kilku dniach insekty znów nas obłażą i składają jajka w wewnętrznych szwach ubrania. Tak jak przyzwyczailiśmy się do igrania ze śmiercią, przyzwyczailiśmy się też do wszy, bo wszystkie sposoby ich niszczenia okazały się nieskuteczne: wygotuje się odzież – to pełno ich w pościeli, wygotuje pościel – pełno w materacu, poduszce, pełno w namiocie i całym pułku. Spali się całe mienie pułku, to z akcji przywiezie się świeże. Czochranie się zatem po pokąsanych przez wszy bokach było całkiem etyczne. *
W całym Afganistanie sytuacja ciągle się pogarszała – w Kabulu strajkowali studenci, burzyli się robotnicy, trwały demonstracje. Opór zbrojny narastał – wojny lokalne przerodziły się w ogólnokrajową.
W najgorętsze miejsca rzucano „śmiertelników”, „pasiaków”, „łysogłowych”, inaczej zwanych siłami powietrzno-desantowymi. * W końcu miesiąca przyjechał generał major Spirin i zaczął urządzać pogadanki z sierżantami i o cerami. Na spotkaniu wyłuszczyliśmy mu wszystkie szczegóły naszego pieskiego życia: o złym odżywianiu, o tym, że normalne naczynia zalegają w magazynach i są trzymane na szczególne okazje, że jemy z nich tylko, kiedy przyjeżdża generał, a cały czas korzystamy z paskudnych naczyń, pijemy z własnoręcznie przysposobionych puszek po soku, że wszędzie wszy i bałagan, że wielu o cerów nie zna się na mapach, nie umie ustalić współrzędnych i koordynować ognia... Generał, podparłszy ręką głowę, wszystko notował i było mu, zdaje się, wstyd. Potem spotkał się z o cerami, którzy wrócili ze „szczerej rozmowy” pobladli i z miejsca zagonili nas do ćwiczeń taktycznych i musztry do posinienia. Ale i tak byliśmy zadowoleni, że dopiekliśmy tym typkom. Kilka dni upłynęło jak w kompaniach karnych. Kipisz, musztra, taktyka. Wkrótce jednak zaniechali ganiania nas, pewnie uznali, że nasycili się zemstą. Choć nasza opinia o o cerach nie była najlepsza, trzeba jednak było przyznać, że prawie wszyscy oni byli dobrze wyćwiczeni. Zdolności zyczne zanikają dopiero ze wzrostem liczby gwiazdek na pagonach. Dowódcy plutonów wszyscy byli młodzi: od 24 do 27 lat, dowódcy kompanii od 25 do 30 lat, trzydziestoletni zaś major dowodził batalionem liczącym dwie i pół setki półgłówków. Dowódca pułku Sierdiuk w wieku 37 lat otrzymał stopień generała majora i został przeniesiony do sztabu armii. Wielu o cerów wyczyniało na drążku niewyobrażalne wprost rzeczy i nie miało sobie równych. Posiłki konsumowali te same. Oczywiście, oni dostawali paczki, a my nie, oni po 240 bonów miesięcznie, my tylko po 20. Nie licząc bonów, otrzymywali bojowe ordery i medale i co roku po gwiazdce na pagony, poza tym, po paru latach służby w Afganistanie – przydział na samochód osobowy, my zaś na pamiątkę zawszony mundur galowy albo darmową trumnę. Pensję w Sojuzie też im naliczano podwójną. Ale w końcu to był ich własny wybór. Zdarzały się i porządne chłopy. Absolwenci Wyższej Szkoły Wojsk PowietrznoDesantowych w Riazaniu, wyznaczeni do kompanii, byli przyjacielscy, rozumieli nas. W miarę jednak, jak awansowali, nadymali się niezdrowo, stawali się o cjalni. Wielu zaczynało sobie wyobrażać, że wszystkie ich rozporządzenia są niezwykle mądre i ludzki sposób myślenia ustępował w ich głowach regulaminowi wojskowemu. Na pytania odpowiadali cytatami z regulaminu: rozkaz to rozkaz, rozkaz najpierw się
wykonuje, a dopiero potem dyskutuje, to i to jest niezgodne z regulaminem. Słowem, niektórzy tępieli tak, jak gdyby w dupę wsadzono im półmetrowy metalowy pręt, a do głowy Regulamin ogólny sił zbrojnych ZSRR. Wśród o cerów też było weteraństwo. Wyżsi stopniem czy stanowiskiem o cerowie wykorzystywali o cerów młodszych. To oni właśnie wykonywali całą brudną robotę zarówno podczas akcji, jak i po powrocie. Kiedyś, kiedy jeszcze był żywy lejtnant Jeriomienko, miałem dyżur w kompanii. O cerowie otrzymali paczki, w których na pewno była wódka. Lejtnant Jeriomienko zorganizował zakąskę, ale w czymś nie dogodził podpitemu już starszemu lejtnantowi Prochorence i ten wyznaczył go na dyżurnego kompanijnego, a ja zostałem jego zastępcą. Była to kpina z o cerskich pagonów, bo były to obowiązki sierżanckie czy nawet dla starszego szeregowego. Oprócz tego lejtnantowi Jeriomience kazano przynieść krzesło, postawić je pod lampką elektryczną i uczyć się regulaminu. Mnie nie zostało nic innego, jak iść się położyć. W nocy, sprawdzając posterunki, przyszedł dyżurny sztabu pułku i ledwie nie nawalił w gacie, ujrzawszy śpiącego pod żarówką lejtnanta z opaską dyżurnego kompanijnego na ramieniu. * Bywali też o cerowie mądrzy, o wysokim intelekcie, którzy potra li lawirować między półgłówkami o wyższych stopniach i żołdackim sposobie myślenia i szybko się wspinać po szczeblach kariery. Nie ulega wątpliwości, że ważną rolę odgrywały też plecy. Tak jak w całym systemie sowieckim, wiele znaczyło, czy się ma „wujka”, czy nie. Ci, którzy mieli plecy, choć specjalnymi zdolnościami się nie wyróżniali, szybko awansowali, zostawiając swoich mądrzejszych kolegów z akademii o kilka stopni niżej. Armia Radziecka odprawiała swoich poległych żołnierzy do domu zgrzebnie i ubogo, w topornie skleconych trumnach z cynkowanej blachy. W wieku trumny na wysokości twarzy było oszklone okienko. Jeżeli twarz nieboszczyka była poharatana, kładziono go do trumny bez okienka albo też „otwór ostatniego spojrzenia na rodzinę” zamalowywano od środka. Wieko przylutowywano, trumnę wkładano do drewnianej skrzyni i... przesyłka dla rodziców gotowa. Na odpowiedzialnego za przesyłkę (zwanego pieszczotliwie „cyneczkiem”) wyznaczano żołnierza lub o cera, zależnie od rangi nieboszczyka. Choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że towarzyszyć trumnie do domu powinni koledzy z kompanii, w której zmarły służył, funkcję tę pełnili najczęściej kucharze, magazynierzy i inni dekownicy. Nieprzyjemna to była misja – przywieźć rodzicom trupa syna i kilka dni łapać na sobie pełne zarzutu spojrzenia: dlaczego on, a nie ty? Chętnych do towarzyszenia jednak nie brakowało,
bo była to stuprocentowa szansa przedłużenia sobie na jakiś czas życia, pobalangowania minimum dwa tygodnie w Sojuzie i dopiero po tym powrotu, jeśli, oczywiście, w czasie startu czy lądowania samolot nie zostanie strącony. * Po odwiezieniu trumny lejtnanta Jeriomienki, wrócił lejtnant Łarionow. Kilka dni łaził jak najarany czarsem. Potem jakoś oprzytomniał: – Ledwie go wnieśliśmy, matka krzyknęła „To Sasza!” i upadła bez zmysłów. Kiedy ją ocucono, lamentowała, rwała włosy z głowy, domagała się otwarcia cynku. Przeklinała armię, władze, wszystkich z rzędu. Stałem jak głupi i na prośby, bym opowiedział, jak zginął, powtarzałem: „Poległ, pełniąc obowiązki służbowe...”. A co mogłem zrobić, skoro przed wyjazdem podpisałem zobowiązanie! W szkole w jednej ławce siedzieliśmy, na urlopy jeździliśmy razem do moich czy jego rodziców, a teraz stałem jak słup i powtarzałem tę głupią frazę przed tymi, którzy traktowali mnie jak syna... Najbardziej się bałem, żeby nie otworzyli trumny, bo na sprzeciw nie było sił. Słuchajcie, czy oddając życie, zasłużyliśmy u ojczyzny tylko na nieszczęsne blaszane pudło? Do czego to doszło... * Siostra poległego Wasi Chłystowa przysłała list adresowany do całej kompanii. Pierwszy przeczytał list o cer polityczny Zdobin i przekazał go nam. Polityczny już był nie ten sam... Siostra Wasi apelowała do naszych uczuć, sumienia, serc, prosząc, byśmy napisali prawdę, bo rodzina nie wierzy, że Wasia zginął, bo tego nie może być, może jest w niewoli czy zaginął bez wieści, a może jest inwalidą i nie chce wracać, prosiła przekazać mu, że jest oczekiwany w każdym stanie, byleby wrócił. „I jak można w to wszystko uwierzyć – pisała – kiedy komisariat podał tylko ogólne cechy zmarłego, przywieźli zamkniętą skrzynię i to wszystko... Jesienią czekamy na jego powrót i wierzymy, że wróci...” Płakaliśmy jak dzieci – z bezsilności przed cenzurą, z powodu tego, że byliśmy jak gdyby winni tego wszystkiego, bo każdy z nas mógł pójść zamiast niego... A i co mieliśmy napisać? Że znaleźliśmy jej brata z roztrzaskaną czaszką, leżącego w skrzepach krwi, wierzącego do ostatniej sekundy, że nadejdzie pomoc, swoi go uratują... I że będąc żywy, marzył: „Jak wrócę, włożę dżinsy, kożuszek, wyrzucę całą tę żołnierską skórę do śmieci i... ech, na ulicę...”. Locha Kudriawcew nie zgadzał się z nim i mówił, że nie zdejmując munduru galowego, najpierw się upije, potem pójdzie i poobija mordy wszystkim swoim byłym wrogom. Tylko koniecznie w galówce, bo jest we wsi pierwszym komandosem.
ROZDZIAŁ XXVI
Z
aczęły się jesienne miesiące. Dni wciąż były gorące, noce nieco chłodniejsze. Coraz częściej i dłużej wiał afgani. Kiedy się zaczynał, w bazie zapadał spokój, jakby nikogo w niej nie było, namioty zapinaliśmy na głucho. Znaki życia okazywali tylko wartownicy i biegający w najpilniejszych sprawach żołnierze. Był to czas, kiedy można było robić, co tylko dusza zapragnie: leżeć, grać w karty, tuż za namiotem wypalić czars bez obawy, że ktoś przyłapie, wyżywać się na młodych, jasne – jeżeli politycznemu nie strzeli do głowy poświęcić tego czasu na zajęcia polityczne. Uspokajały się nawet muchy. Przepadała ich cholerna namolność atakowania nas całymi chmarami, włażenia leżącym do nosa i ust. Przeklinaliśmy je, tęskniąc za swoimi, znacznie grzeczniejszymi, które nie właziły do nosa czy uszu, a tylko delikatnie siadały, kąsały i niezabite odlatywały szczęśliwe. Tutejsze atakowały po kilka naraz, a my żartowaliśmy, że tak się im podobamy, bo jesteśmy bardziej mięsiści niż wyschnięci na wiór Afgańczycy. W dzień można było zasnąć dopiero, posadziwszy przy sobie młodziaka z wachlarzem, który za ukąszenie każdej niezauważonej przezeń muchy obrywał kuksańca. * W pułku wielkie poruszenie – szykujemy się do wizyty generała pułkownika Suchorukowa i marszałka Sokołowa. O cerowie ponacierali sobie dupy, ganiając nas do posinienia w te i we wte. Na terenie pułku nie uświadczysz idącego normalnym krokiem – wszyscy latają jak obesrani albo pracują: piorą, sprzątają teren i po raz setny namioty, wylizują maszyny bojowe, broń. Zakopujemy „miny”, którymi gęsto obsiany jest cały teren. Nie daj Boże złapać nowego „minera”, który leni się pójść do toalety i kuca w sektorze przydzielonym naszej kompanii. Jeżeli miner jest młody, sadzamy go gołą dupą na minę i dostaje kilka kuksańców w czułe miejsca. Jeżeli czado o godnej szacunku wysłudze, może dostać po uszach, jeżeli normalny, też może, ale wtedy znajdują się obrońcy z naszej kompanii i rzecz kończy się zwykle na wymianie zdań. Łapanie minerów to dla nas osobny rodzaj zajęcia. Ledwo usłyszymy, że zauważono naruszyciela, podrywamy się i lecimy go łapać. Nie ma też nic
przyjemniejszego, jak nasrać w sektorze innej kompanii i nie dać się złapać. To prawie tak samo, jak wrócić całemu po wykonaniu zadania na zapleczu wroga. Nazwiska, stopnie i stanowiska dowódcy wojsk powietrzno-desantowych generała pułkownika Suchorukowa i marszałka Sokołowa robiły na nas wrażenie, bo do zwykłych generałów już byliśmy przyzwyczajeni. Ruch w bazie się uspokajał, wszystko było wypucowane na najwyższy połysk. Słysząc huk silników samolotowych, spoglądamy na pas startowy, oczekując Iła-18, jakim najczęściej lata wysokie dowództwo, ale go wciąż nie ma. * Do i tak już wrzącego życia dodaje fermentu samobójstwo Mołdawianina z I batalionu. Był narkomanem, skombinować pieniędzy nie potra ł, a i nie miał prawa, bo był czadem, zaczął więc sprzedawać Afgańczykom naboje i za to kupować czars. Ktoś doniósł, gdzie trzeba. Zainteresował się nim wydział specjalny pułku. Stojąc na warcie, przystawił sobie lufę automatu do piersi i nacisnął na spust. Otwór wylotowy kuli był szarpany, wielkości pięści. Wydarzenie wywołało wiele dyskusji, jednak opinia ostateczna była taka: umarł po męsku za wyrządzoną krzywdę swoim. Najbardziej sporne i dyskutowane były wersje, w jakie miejsce należy strzelać: jedni twierdzili, że prosto w serce, inni – w łeb, trzeci – w usta, a każda z wersji poparta była faktami. Fakty wyglądały tak, że kiedy się było strzeliło do duszmana w proponowany przez oponenta sposób, pierwszego strzału nie wystarczyło, trzeba było powtórzyć. * O cerowie robili swoje: urządzili nam rewizję, przeszukali nas samych, pościel i całe mienie kompanijne. Wszystkich, u kogo znaleziono czars, zapraszał do siebie polityczny i dość mocno straszył, potem przed szeregiem kompanii rozpalono ognisko i wrzucono weń wszystkie trofea – narkotyki i inne sprzeczne z etyką żołnierską rzeczy. Zajadli narkomani łapali nozdrzami dym z ogniska. Wszyscy burczeliśmy w pół głosu. Dostojni goście nie przybyli, zamiast nich – zwykły generał. Kilka godzin staliśmy na placu, póki generał ogłaszał podziękowania, awanse, wręczał medale i ordery. Ja otrzymałem medal „Za odwagę”. Po zakończeniu dekorowania każda kompania zaprezentowała się przed generałem, maszerując z pieśnią i bez. Po obiedzie wysłano nas na plac techniczny szykować maszyny do akcji. Wieczorem wyświetlono lm w pułkowym kinie pod gołym niebem, przed seansem – polowanie na muchy. Każda walka z muchami, podobnie jak z wszami, była trudem syzyfowym. Młodzi, starając się otrzymać pozwolenie na lm,
bili muchy. Jeżeli nie zebrali nakazanej ich ilości, zostawali i sprzątali w namiotach bądź dostawali zadania specjalne. Much jednak od tego nie ubywało.
ROZDZIAŁ XXVII
S
toimy, otoczywszy miasteczko Chaharikar. Rozkaz osłaniania czeszących sojuszników nas zasmucił. Kiedyśmy się dowiedzieli, że pojedziemy na zaczystkę Chaharikaru, zadowoleni zacieraliśmy ręce w nadziei, że zdobędziemy haszysz i pieniądze. Ulicami Chaharikaru nieraz przejeżdżaliśmy, udając się na akcje. W centrum miasteczka była nawet restauracja i regulowane przez policjanta skrzyżowanie. Naszej kolumny pancernej przepisy ruchu nie dotyczyły i lecieliśmy przez skrzyżowanie, nie stając i nie zważając na zakazujące gesty i gwizdanie regulującego ruch. Jeżeli jakiś zdyscyplinowany kierowca jechał na zielone dla siebie światło, jego auto odskakiwało już od pierwszego wozu bojowego, gubiąc kawałki blachy i sypiąc rozbitym szkłem. W miasteczku ostrzelano siedzibę tutejszych komunistów. Białe ściany gęsto posiekane były kulami, okna bez szyb. Popularnie mówiąc, przyjechaliśmy tu, żeby „przywrócić wybraną przez lud władzę”. Pół dnia drzemaliśmy w maszynach. Nie było słychać ani wystrzału. Gdzieś daleko w miasteczku wstrząsały powietrzem mowy agitacyjne nadawane przez zainstalowane na wozie pancernym głośniki. Komuniści rozdawali ulotki i mąkę. Żołnierze armii afgańskiej snuli się po miasteczku, niosąc automaty, jak na Litwie niesie się kosę, idąc na łąkę. Aż patrzeć przykro. Karmią ich jak na ubój, a korzyści żadnej. Robili niby to zaczystkę. Wchodzili tylko do tych domów, do których ich zapraszano. Tam siedzieli, pili z gospodarzami herbatę. Słowem, nieporządek, tak jakby nie duszmanów, lecz krewnych szukali. Takie akcje denerwowały nas i cieszyły. Denerwowały, że wrócimy z pustymi rękami, cieszyły, że nie musimy iść w góry. My czeszemy szybko i skutecznie. Wchodzimy do wszystkich domów po kolei. Drzwi zamknięte na klucz otwieramy serią z automatu lub granatem. Sprawdzamy wszystkie pokoje, nie omijając haremów, co strasznie wkurza gospodarza. Jeśli obraża się za bardzo, bywa, że aplikujemy coś na uspokojenie. Wieczne. Herbatą już dawno nikt nas nie częstuje, sami więc bierzemy wszystko, czego potrzebujemy: lampy naftowe, kołdry, magnetofony. Kiedy czeszemy, po całym aule rozbrzmiewają wystrzały, eksplodują granaty. Wyjeżdżamy, kiedy zrabujemy wszystko u ludzi, którzy i tak są biedni jak mysz kościelna.
* Nocy doczekaliśmy się w szczerym polu, w pewnym oddaleniu od zabudowań, ustawiwszy maszyny w krąg. Rano przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i zagłębiliśmy się w góry. Kompanię podzielono na grupy. Obsadziliśmy wzgórza u początku wąwozu. Cały dzień nudzimy się i czekamy na rozkaz zejścia w dół. Pod wieczór z sąsiedniej góry schodzi człowiek. Przez radio prosimy dowódcę kompanii o pozwolenie na strzelanie i dostajemy je. Bierzemy z Wasią Garszeninem cekaemy i krótkimi seriami kładziemy podróżnego. Obserwujemy, jak się przewraca z boku na bok, usiłując niby wstać, zgadujemy, w co dostał. Wasia nie wytrzymuje: – Łabus, chodź, przeszukamy go. Mnie, dziadkowi, zegarek, tobie – pieniądze. Znów prosimy przez radio o pozwolenie. Dowódca pozwala, pod warunkiem, że zegarek jego. – Chuj w dupę – rzuca Wasia i osłaniani przez resztę siedzących na wzgórzu schodzimy zboczem w dół. Skradamy się, wpatrując w każdy kamień pod nogami. Człowiek jest martwy. W kilku miejscach na nogach kule poszarpały mu tętnice i najzwyczajniej się wykrwawił. Szybko go przeszukujemy: zegarek badziewie, pieniędzy nie ma, tylko legitymacja mudżahedina. Pośpiesznie wracamy. Kiedy już ściemniało zupełnie, nasza grupa upolowała jeszcze dwóch. Zeszliśmy z góry, połączyliśmy się z innymi grupami. Dowódcy kompanii Prochorence z przyjemnością wręczyłem szajsowaty zegarek Morning Star, który ten, ledwie spojrzawszy, rzucił na ziemię i serią z automatu rozczłonkował. Do bazy wróciliśmy zadowoleni: w batalionie nie było zabitych ani rannych. * W bazie święto. Ukazał się rozkaz Ustinowa „O powołaniu obywateli w wieku poborowym do wojska i zwolnieniu do domu tych, którzy odbyli przepisowy termin służby”. Byli dziadkowie zostają cywilami. Zdejmują z mundurów dystynkcje, prują zwężone spodnie i bluzy, chodzą bez pasów, nic nie robią. Zwracamy się do nich tylko po imieniu i imieniu ojca. Nie ma wśród nich sierżantów ani szeregowych – wszyscy są równi, niejasne persony w zdyscyplinowanym oddziale. Zgodnie z tradycją, wszyscy idą do stołówki, choć nie robili tego już od pół roku. Kończymy posiłek. Pod oklaski wszystkich obecnych cywile zbierają i odnoszą naczynia do zmywarki – to ich ostatnia praca w wojsku. Nastrój tego dnia jest podniosły. Weterani awansują na dziadków.
Cywile prostują sprzączki pasów – żeby droga do domu była prosta. Na swoje miejsca z nowych dziadków sierżantów rekomendują o cerom sierżanta kompanijnego i zastępców dowódców plutonów. Nie wszystkie etaty sierżanckie są obsadzone, dlatego polecają też szeregowców. Swoim zmiennikom dają w prezencie żołnierskie drobiazgi: łyżki, pasy, samodzielnie zmajstrowane szafki, proponują swoje automaty, zachwalając ich celność. Młodzi, którzy mają już zaliczone dwanaście miesięcy służby, awansują na weteranów. Niepisanym obowiązkiem cywilów jest wychłostanie ich pasami. Łobow i Migilatow, którzy podczas sądu świadczyli przeciwko sierżantowi Mironowowi, nie awansują na weteranów, choć odsłużyli już rok. Karą dla nich jest latanie na równi z młodymi jeszcze przez pół roku, ale to i tak lepsze niż przedterminowa demobilizacja w cynku. Nowi weterani dwa–trzy dni jedzą, stojąc, ale szczęśliwi i w wolnym czasie przystawiają gołe dupy do siebie, kłócąc się, czyja bardziej sina. Co prawda, miano weterana może też być cofnięte, jeżeli ktoś zostaje czadem, nie umie ganiać i wychowywać młodych. Jeżeli młodzi kogoś nie słuchają i nie szanują, to znaczy ten nie dojrzał jeszcze do statusu weterana – sprzączka znów zmienia kształt, zwężony mundur zostaje rozpruty i człowiek lata razem z młodymi. Oczywiście, może się temu nie poddać, ale wtedy na każde polecenie musi odpowiedzieć pięściami, i to przeciwko każdemu. Nadszedł czas policzenia się z cywilami. Najbardziej złośliwi prześladowcy dostają w skórę od byłych o ar. W naszej kompanii spokojnie. Bójek z cywilami nie ma, bo nasza partia poborowych już dawno dominowała w kompanii i reszta musiała z nami się liczyć – dziadków szanowaliśmy, ale trzymaliśmy ich na ich miejscu. * Młodzi latają dalej, nowi weterani ich ganiają, choć od czasu do czasu i oni są zaprzęgani do obowiązkowych robót wyznaczonych kompanii. Nadal ogłaszane są konkursy, na przykład na najlepszego papierosa: dziadek ma ochotę zapalić, woła więc do kompanijnego dyżurnego: – Koty do mnie! Stojący pod grzybkiem wartowniczym dyżurny gromkim głosem ogłasza: – Poborowi z maja 1990 roku, zbiórka przy łóżku takiego to a takiego! W kilkadziesiąt sekund zbiera się cała wolna, niewysłana gdzieś przez dziadków czy o cerów młódź. Dziadek leży na łóżku, wysłuchuje, dokąd została wysłana reszta, ogłasza konkurs na najlepszego papierosa i ustala czas jego trwania. Dobrze jeśli przydział papierosów był niedawno, rzucamy się więc jeden przez drugiego do łóżka,
podsuwając każdy swoje. Dziadek sprawdza palcami stan wysuszenia tytoniu i wybiera jeden papieros. Znów rozpisuje konkurs – na najjaśniejszą zapałkę. W jednej chwili trzask kilku zapalanych zapałek... Dziadek głęboko zaciąga się dymem: – Szanujecie mnie? – pyta leniwie. – Tak jest! – jednym głosem odpowiada młódź. Gorzej, kiedy papierosów nie mamy albo w warunkach konkursu jest papieros z ltrem. Z ltrem palą tylko o cerowie i niektórzy znaczniejsi dziadkowie. Zwracać się do nich o papierosa z ltrem to to samo, co wsadzać głowę między młot a kowadło. Po upływie terminu konkursu wszyscy stoją w szeregu przy łóżku dziadka. Ten ocenia wysiłek każdego. Biada temu, który nic nie przyniósł – to znaczy, że nie szanuje dziadka jako osoby, pomiata nim. Jasne, że dostaje w ryja czy inkasuje inną karę zyczną. Bywa jednak i tak, że młody wykonuje zadanie czadowatego dziadka czy weterana, zostaje ogłoszony konkurs, młody rzuca się go wykonywać, a wtedy skądś się pojawia autor wcześniejszego zadania i zdziwiony pyta: – A dlaczego ty, obrzynku z chuja, nie wykonujesz mojego rozkazu? Daje w kość i nawet słyszeć nie chcąc, że ktoś tam ogłosił konkurs, zagania do wcześniejszej roboty. Kończy się termin konkursu, młody rzuca się do autora drugiego zadania i jeszcze raz dostaje w kość za brak szacunku. Albo bywa też tak. Leży dziadek, przywołuje młodego i mówi: – Idź, powiedz temu i temu, że z niego hemoroid gnojny i że jego ojczyzna (powiedzmy, Kazań) – to stolica osłów o obrzezanych chujach. Młody idzie, długo przestępuje z nogi na nogę przy łóżku, aż nabiera odwagi i mamrocze: – Sierżant powiedział, że... – Co?! – krzyczy żołnierz z Kazania rodem. – Podejdź no bliżej, kurwa! – i zaczyna okładać młodego, a wszyscy obecni w namiocie pękają ze śmiechu i drażnią: – Chuje obrzezane... Obrzynki chujowe, hemoroidy śmierdzące... Żołnierz z Kazania przekazuje jak najdłuższe życzenia koledze. Młody, jeszcze bardziej zastrachany, wraca do pierwszego... * Z ciepłych miejsc – pułkowej kompanii komendanckiej, dywizjonu artylerii, pułkowych kompanii pomocniczych – przenoszeni są karniacy, swego rodzaju uzupełnienie. Kompania stała się swego rodzaju karą, bo tu szanse zginąć są największe. Później się okazało, że wszyscy karniacy, zwani „rozpiździajami” – to kategoria żołnierzy, którzy najlepiej adaptują się w kompanii. Wskutek cech swego charakteru
byli oni w oczach o cerów niepoprawni, tymczasem podczas akcji można było na nich polegać, rzecz jasna, po pewnej selekcji zycznej i psychologicznej po pierwszych wypadach w góry.
ROZDZIAŁ XXVIII
W
pułku służyło niemało Litwinów. Chodziliśmy do siebie w gościnę, gadaliśmy, ale szczególnej przyjaźni i jedności, jak wśród czurków, nie było. Litwini bardziej potra ą przystosować się do obcych, niż przestawać ze swoimi. Kontakty utrzymywaliśmy, ale bez czulenia się. Jasne, nie wszyscy byli jednacy – jedni lepsi, innym własna koszula była bliższa ciału i ci rodaków traktowali jak dalekich i niepożądanych krewnych. W kompaniach bojowych służyło tylko kilku Litwinów, inni dekowali się po kuchniach i magazynach. Jeszcze kilku było w dywizjonie artyleryjskim. Warunki w dywizjonach były nieco łagodniejsze i przyjaźń między rodakami była tam jakaś cieplejsza, bardziej serdeczna. Umieli oni nie dać się skrzywdzić i bronili honoru baterii. * Na wolnej powierzchni między namiotami naszej kompanii a wartownią pięciu cywilów z pierwszego batalionu kopało jamę: 5 na 5 metrów i 5 metrów głębokości. Wszyscy byli Tatarzy i wszyscy kucharze. Wpadkę mieli widać poważną, bo ryli dzień i noc w cholernym tempie. Żaden z pięciu w rozmowy z nami się nie wdawał, kopali z jakimś zacięciem, tak jakby na dnie dołu miało się zaczynać życie cywilne. Z początku śmialiśmy się z nich, jak naigrywa się żebrak z nieszczęścia bogacza. Później, na widok krwawych bandaży na dłoniach, zaczęliśmy im współczuć. Krwawiące dłonie nie miały wpływu na tempo kopania. W kilka dni kopacze jakoś postarzeli, poczernieli, ale wgryzali się oskardami w ziemię nie mniej wściekle, sypali ją do zrobionych z bluz worków i na sznurach wyciągali z coraz głębszego dołu. W żaden sposób nie mogliśmy zrozumieć, co mogło tak ich nastraszyć... Wykopana jama stała się pułkowym aresztem, bo dotąd takowego nie było. Później dowiedzieliśmy się, że Tatarzy przeholowali świętując „dzień rozkazu”. Dowódca batalionu obiecał im przeniesienie w czasie najbliższej akcji do kompanii i „przechadzkę po górach”, jeżeli w ciągu pięciu dni nie wykopią dołu. Przesiedziawszy dwa lata w ciepłym miejscu i rozhodowawszy mordy, oczywiście, nie
na tej lurze, którą nas karmili, kiedy godziny do końca służby można już było policzyć na palcach, musieliby iść w góry... * Jeden z pierwszych ten czysto wschodni areszt wypróbował Arūnas: będąc szeregowym dyżurnym w kompanii, postawił zamiast siebie pod grzybkiem starszego sierżanta Woronina, bo sierżant był „młody”. Cała kompania była na placu technicznym i dowódca kompanii starszy lejtnant Prochorenko, który wrócił nieoczekiwanie, znalazł sierżanta stojącego pod grzybkiem, a szeregowego Arūnasa Račkisa śpiącego snem niemowlęcia. Arūnasa podprowadzono do jamy i kopniakiem w dupę posłano na dno. Jedzenie dla aresztanta spuszczano na sznurku. Wyleźć nie było możliwości, w dodatku przy dole stał wartownik, kiedy więc czuł naturalną potrzebę, wygrzebywał sobie po kociemu jamkę. Gdy termin aresztu mijał, do dołu spuszczano linkę i po niej zwolniony wychodził na powierzchnię. Dół nigdy nie był pusty, bo na areszt można było zarobić, nawet tylko pijąc nieprzegotowaną wodę. Wyjmowano zeń całą zawartość tylko kiedy pułk wyruszał na akcję.
ROZDZIAŁ XXIX
W
połowie października zaczęło lać. Deszczu nie było od dobrego pół roku. Pierwszy deszcz był ciepły, przyjemny. Siedzieliśmy z Arūnasem na dworze przemoknięci, ale szczęśliwi jak dzieci... Inni wołali na nas z namiotów: – Łabusy podurnieli... A my posyłaliśmy ich wszystkich na trzy litery i cholernie tęskniliśmy do Litwy, w której leje na okrągło... * Dni w bazie biegły szybko, o akcjach nie chciało się nawet myśleć. Jeździliśmy na pozycje bojowe w ochronie miasteczka doradców wojskowych, bazy materiałów smarowniczo-pędnych czy jeszcze gdzieś. Wszędzie mieliśmy przyjaciół – i wśród swoich, i wśród Afgańczyków. Żołnierze sojusznicy prawie wszyscy nie umieli czytać ani pisać. Każdy z nich miał brązowy sygnet z wygrawerowanym imieniem i kiedy potrzebny był podpis, nawilżał go atramentem i stawiał odcisk. Więcej kontaktów mieliśmy z ich o cerami. Wielu z nich znało rosyjski z czasów nauki w szkołach o cerskich w Związku Radzieckim. Niektórzy zdążyli już go zapomnieć, ale przeklinali wszyscy po rosyjsku nad podziw poprawnie. Wokół lotniska wojskowego w naszej dolinie stało kilka baterii przeciwlotniczych armii afgańskiej, uzbrojonych w zenitówki jeszcze z czasów II wojny światowej. Choć w bateriach było po kilkudziesięciu żołnierzy, mieliśmy strzec i ich. W jednej baterii służył podo cer Mohammad Lamif. Znał siedem języków, pełnił obowiązki tłumacza. Swobodnie mówił po rosyjsku, angielsku, persku i w kilku dialektach afgańskich. Ukończył Instytut Hydrologiczny w Taszkiencie. Jego ojciec był wielkim właścicielem ziemskim, miał z 500 hektarów ziemi, ale po reformie Dauda61 zostało mu tylko 5 hektarów, resztę mu zabrano. Mohammad opowiadał o wschodnich obyczajach, wierze, historii narodu, jego liderach, którzy prawie wszyscy zostali zabici. My zaś wypytywaliśmy o niezrozumiałe dla nas rzeczy: jak to może być, że nasze kobiety, choć każda ma męża, i tak idą do innych. A tu mężczyźni mają nawet po pięć żon i choćby nawet mąż był w stanie odbyć stosunek co wieczór, to każda z żon doczeka się go tylko sześć razy na miesiąc.
– Wasze żony to amatorki – śmiał się Mohammad. – Wiem to z własnego doświadczenia. Nasze są inne. Mąż kupuje sobie żonę mniej więcej za 20 tysięcy afgani i ta staje się jego własnością. Poza tym Afgankom wmawia się od dzieciństwa, że mąż jest drugi po Allachu. Jego słowo jest święte. No i jeszcze: dziewczynkom wkłada się parandżę, którą zdejmą dopiero, jak postarzeją i uroda dawno minie. – A jednak nie do wiary, że potra ą wytrzymać bez cudzołóstwa – nie mieściło nam się w głowie. – No, przynajmniej ja o czymś takim nie słyszałem – zapewniał nas Mohammad. – Mąż, kiedy już kupi żonę, może z nią robić, co zechce, nawet zabić, jeśli będzie taka potrzeba. – A jeżeli mimo to... – nie dawaliśmy za wygraną. – Wtedy obcemu mężczyźnie obcięto by nos, a kobietę zabito. – A co z domami publicznymi? Stojąc pod Kabulem, widzieliśmy zielone latarnie wiszące, jak nam tłumaczyli o cerowie, nad drzwiami burdeli. – Domy publiczne były za Amina, teraz je zamknięto, na bazarze jednak można ubić interes: 150 afgani za jeden raz, za noc więcej. Można nawet wynająć prawiczkę. Lud ubożeje, bezrobocie wysokie, rodzice zarabiają więc nawet w taki sposób. Ludzie są zmęczeni wojną. Wszyscy sądzili, że po obaleniu Amina pójdziecie sobie, a wy zachowujecie się gorzej od niego. – A dlaczego wasi zabijają naszych chłopców? – gorączkowaliśmy się. – To wy wszystko zaczęliście i wcześniej czy później stąd się wyniesiecie – uspokajał zacietrzewionych chłopców Mohammad. – Za co położyli głowy Locha, Wasia, Paszka i inni? – moi koledzy z drużyny już tracili nad sobą kontrolę. – To przez ten twój zasrany Afganistan! Potrzebny nam jak zeszłoroczny śnieg! Jakoś udało mi się uspokoić rozgorączkowanych chłopców, Mohammad zaś, posiedziawszy na wschodnią modłę spokojnie, w niezręcznej ciszy wstał, pożegnał się i wyszedł. Spór znów rozgorzał, szukaliśmy winnych śmierci kolegów, w końcu zacietrzewieni zaczęliśmy czadzić się nawzajem. Młodziaki, przeczuwając burzę, chyłkiem wynieśli się z pokoiku, który otrzymałem, pogadawszy z dowódcą baterii, łamiąc rozkaz odpoczywania tylko w maszynie lub w okopach. * Nazajutrz Mohammad jakby przepraszająco mówił, że nikt z nas nie jest winien, my, prości ludzie, musimy wszystko to znosić, bo ci tam, na górze, nie potra ą się dogadać. Potem opowiadał o szejku Aminie. Jego ludzie powiesili bardzo popularnego
wśród ludu Tarakiego i wymordowali całą jego rodzinę. Nawet tu, w baterii, przetrzymywano więźniów, których później wywożono i zabijano u podnóża odległych gór. Machnąwszy ręką, dodał, że w baterii żołnierze służą tylko dlatego, że tu dobrze karmią i płacą, a w domu głód. W dni wolne część baterii udaje się do domu. Jadą w cywilnych ubraniach, bo gdyby sąsiedzi się dowiedzieli, że służą w wojsku, zabiliby ich. Potem poweselał: – Podczas studiów w Taszkiencie ożeniłem się z Żydówką. Po studiach wróciłem do domu, a żona z małą córeczką zostały tam. Rodzicom nic nie mówiłem o tym małżeństwie i tu ożeniłem się z córką stryja, która mieszka w Kabulu. Śmiałem się z tego i tłumaczyłem mu, że w Sojuzie posadzono by go za bigamię. Takie jego rozmowy, pełne przeciwieństwo pogadanek serwowanych nam przez naszego o cera politycznego, budziły różne niewygodne myśli, które starałem się gonić z głowy precz, łatwiej bowiem było myśleć tak, jak myśleliśmy i jak nam myśleć kazano: winni są tylko tamci, my zaś spełniamy jedynie misję wyzwolicielską, pragniemy im dopomóc. * Spędzamy w baterii miłe dni. Pozycje wykopane, kaszę przywożą, o cerów nie ma i nikt nam mózgów nie pierze. Dowódcy baterii sprzedałem trochę taniej czapkę, którą podwędziłem w łaźni o cerowi. Dowódca upił się ze szczęścia i choć było jeszcze ciepło, łaził po baterii w zimowej uszance na bakier. Od tamtego dnia zostaliśmy przyjaciółmi, przy spotkaniu witaliśmy się, pocierając policzkami i mocno ściskając dłonie. * Pewnego dnia pod wieczór staliśmy przy koszarach baterii i jak zwykle drażniliśmy się z afgańskimi żołnierzami. Pokazywaliśmy im, że nasze kutasy są do kolana, a ich jak pół zapałki, dziurki u ich kobiet jak czapki, a u naszych ledwo widoczne. Oni odkrzykiwali, że wszystko na odwrót i jak potra li, pokazywali duże dziury i małe kutaski. Nagle nad naszymi głowami gwizdnęły kule i z pobliskiego aułu rozległa się seria z automatu. Przeszliśmy za róg koszar i dalej staliśmy sobie spokojnie. Wyjrzałem ostrożnie i w bramach domów w aule zamajaczyły mi jakieś sylwetki. – Griaznyj, kopnij się do maszyny, spójrz przez celownik optyczny i dalej według sytuacji: jeżeli chłopy – wal z cekaemu, jeżeli baby – nie trzeba... I włącz radiostację, bo będzie zapytanie z bazy – kazałem starszemu strzelcowi Griaznowowi.
Kiedy biegł do wozu, puściliśmy po kilka krótkich serii w stronę kiszłaku. Griaznow znikł we włazie maszyny. A my znów zaszliśmy za róg budynku i spokojnie obserwowaliśmy, jak po ogłoszeniu alarmu biegają po baterii afgańscy wojacy. Latali tam i z powrotem, tak jakby nie mogli znaleźć sobie miejsca. Wzruszaliśmy ramionami, nie mogąc zrozumieć, jaki jest w tym bieganiu sens, skoro żaden z nich nie miał automatu. U nas były one jak przyrośnięte do pasów i nawet siedząc w kręgu przyjaciół, nie wypuszczaliśmy broni z ręki, trzymaliśmy ją nawet podczas wypróżniania się, bo tracąc ułamki sekundy na chwycenie za broń, można też było zdążyć stracić życie. W końcu cała dzielna bateria zebrała się przy jednym dziale długolufowym. Jeden żołnierz usiadł na krześle, wstawił do działa taśmę z kilkoma pociskami typu arlekin62, długo celował w stronę aułu, nacisnął na spust – trzaśnięcie sprężyny, ale wystrzału nie ma. Znów załadował – dalej tylko suchy trzask, zmienił taśmę – wszystko na próżno. W tym czasie na teren baterii wjechała czarna wołga i stanęła niedaleko nas. Wysiadło z niej kilku o cerów afgańskich o wysokich, sądząc z pagonów, stopniach. Machnąłem do nich ręką, żeby ukryli się za ścianą i pokazałem, skąd strzelano. O cerowie uścisnęli nam ręce i wszyscy zaczęliśmy obserwować „robotę” baterii. Nie wystrzeliło ani drugie, ani trzecie, ani czwarte działo baterii. Wtedy wszyscy okrążyli czterolufowy wielkokalibrowy karabin maszynowy DSzK. Griaznow wylazł z wozu i siedział na wieżyczce, obserwując „manewry”. Zabrzmiała rzadka seria z DSzK. Kiedy ucichła, rozległy się oklaski żołnierzy baterii – przy DSzK siedziało dwóch, a dwudziestu ich oglądało. Jeden z o cerów zupełnie zrozumiale zaklął: – Ja ich, bladiej, wyjebu! – i udał się wraz z kolegą do dowódcy baterii, który przez cały czas trwania alarmu energicznie wymachiwał automatem i jego nowej jasnoniebieskiej uszanki wszędzie było pełno... Konaliśmy ze śmiechu. Wyobraźcie tylko sobie, co w tym czasie zrobiłby amerykański bombowiec z całego tego lotniska i wszystkich baterii. * Samochód dowożący kaszę na pozycje był nieo cjalnym pojazdem pocztowym. Wymienialiśmy ze sobą liściki, prezenty, haszysz. Około 80 procent składu osobowego kompanii paliło haszysz trzy–pięć razy dziennie, reszta tylko od święta: brakowało im albo pieniędzy, albo stażu służby. Ja z Arūnasem w obawie przed uzależnieniem paliliśmy tylko z rzadka. I tak spędzaliśmy dni, a noce też mijały spokojnie. Ciszę przerywały tylko wezwania mułły, które w nocnej ciszy brzmiały upiornie, tak jakby wykrzykiwane gdzieś
zupełnie obok. O wschodzie słońca modlił się cały lud afgański, nie wyłączając żołnierzy i o cerów. A my żartowaliśmy: gdyby tak modlących się zacząć rżnąć, to przestaliby się modlić czy dalej robiliby swoje? Mawiano, że modlącego się muzułmanina nie powstrzymałby nawet koniec świata.
ROZDZIAŁ XXX
D
obre życie kończy się nagle. Zmienia nas maszyna z innej kompanii i po krótkim przygotowaniu ruszamy na akcję. Blokujemy maszynami wąwóz. Zostają w nich operatorzy-celowniczowie i kierowcymechanicy, reszta rusza w góry. Z gór do nas strzelają. Korygujący ogień artylerii zamawia haubice. Leżymy wśród kamieni i palimy. Góry drżą od wybuchów pocisków artyleryjskich. Padają kilkaset metrów nad nami i na auł w dole. Rozwidniło się. Haubice umilkły, ustał wizg odłamków. Dostajemy rozkaz zejścia do aułu. Auł przedstawia smutny widok – ruiny zburzonych przez pociski domów. Znajdujemy kilku zabitych przez odłamki. Widocznie nie zdążyli ukryć się w górach. Czeszemy tonący w martwej ciszy auł. Za nami idą komuniści i agitatorzy. Nie wiem, kogo mają agitować, bo w aule ani żywej duszy. Znów idziemy w góry. Osłaniamy krzątających się po aule komunistów. Wieczorem schodzimy z gór i wyjeżdżamy, zostawiając komunistów i batalion naszych jako ich straż. Odprowadzają nas smutnymi spojrzeniami. Nie zazdrościmy im, a i nie ma czego, bo już nazajutrz lecimy ratować ich z opresji. Klniemy idiotyczny rząd, który wydaje takie super śmieszne rozkazy. * Samoloty z Sojuza przylatują nie co dzień i do hermetycznego przedziału biorą tylko po dziesięciu żołnierzy. Nasi, mając już dawno odsłużone dwa lata, po jednym, po dwóch lecą do domu. Ci, których nie wzięto, odprowadzają samolot spojrzeniem pełnym bólu niewinnie a dotkliwie skrzywdzonej o ary, lądujący zaś spotykają się z tańczącymi w spojrzeniu diabełkami zwanymi NADZIEJĄ. Ledwo usłyszą, że ruszamy na akcję, ogarnia ich szewska pasja: koledzy z tego samego poboru są już w domu, a im kolejne ciąganie lwa za wąsy. Szczęśliwych, którzy dostali rozkaz i dokumenty, niesiemy na rękach do bramy na granicy terenu pułku i tu stawiamy na ziemi. Młodziak, któremu demobilizowany dopiekł najbardziej, podskakuje i obiema nogami kopie go w dupę. Część o cjalna skończona. Żegnamy się. Życzymy mu wszystkiego najlepszego, on życzy nam.
Całujemy się, obiecujemy pisać, odwiedzać się i nigdy o sobie nie zapominać. Przysiadamy „na drogę” i bądź zdrów. W sercu kołacze pustka i żal, tak jakby odchodzący miał coś, czego ty, człowieku, nie masz i chyba mieć nie będziesz. I cieszysz się jednocześnie, widząc go oczami wyobraźni w swojskim, domowym obejściu, przy zastawionym ob cie stole. Dobrze, że choć temu się powiodło, my zaś... * Zdemobilizowani żołnierze po powrocie do domu i napisaniu jednego, dwóch listów zapominali o nas. Ściślej, nie zapominali, tylko nie chcieli wspominać tej przeklętej służby, pragnęli prędzej zmyć niezmywalny brud z duszy i ciała. Upić się do utraty przytomności, tak jakby wódka mogła rozpuścić cały zebrany w duszy brud, a wstawszy nazajutrz rano, czuć ból w skacowanej głowie, pustkę wewnętrzną i zacząć wierzyć, że wszystko to był tylko ciężki, koszmarny sen i tak się zalewać dzień po dniu, aż przepalony alkoholem mózg obok bólu przeszłości nie podsunie wątpliwości: a może tak naprawdę tego wszystkiego nie było? Pisanie zaś listów – to powracanie raz po raz, wbrew swojej woli, do strasznej rzeczywistości, drażnienie rozpalonego, szukającego kompromisu mózgu.
ROZDZIAŁ XXXI
P
ośpieszne przygotowanie i nasza kolumna rwie do przodu. W jednej z dolin zaatakowany został oddział piechoty zmotoryzowanej. Otoczono ich, nie mogą się przebić. Pięć czołgów i siedem BMP spalonych. 27 osób zabitych, dużo rannych. Naszą kolumnę sformowano tylko z pojazdów opancerzonych, lecimy więc tym cwelom na wyrękę z dużą szybkością. Sto kilometrów pokonujemy w niecałe dwie godziny. W kilku miejscach ostrzelano nas, odpowiedzieliśmy tylko ogniem z cekaemów na wieżyczkach i nie zatrzymując się, przemy dalej. Po drodze minęliśmy sześć kolumn spalonych maszyn. Nasze niedołęgi stały przy osiedlu. Ich kolumna torowała sobie drogę ogniem z dział i powoli sunęła do przodu. Nasza kolumna dołączyła do nich i ich strach, zagubienie i żądza zniszczenia wszystkiego przeszły na nas. Po kilku minutach z aułu pozostały tylko ruiny, eter radiowy pękał od meldunków i rozkazów. Połączone kolumny, plując ogniem, waliły do przodu. W duchu dziękowaliśmy komuś, że możemy siedzieć pod pancerzem i nie musimy iść czesać. Nie daj Boże zgasnąć maszynie w takim miejscu: po obu stronach drogi góry albo po jednej stronie pionowa skała, po drugiej – płynąca głęboko w dole rzeka. Powstałby zator na wąskiej drodze, na której tylko miejscami odstępująca w głąb skała daje możliwość rozminięcia się dwóch pojazdów. Cała uwaga skierowana na góry, z których w każdej chwili spaść może butelka z płynem zapalającym. Moją maszyną kierował szeregowy Siemionow – urodzony kierowca, który potra ł naprawić każdy pojazd. Niedawno zostałem mianowany zastępcą dowódcy plutonu. Dowódcy plutonu nie mamy, jeżdżę więc w maszynie przeznaczonej dla niego. Przed zmrokiem kolumna opuściła niebezpieczną dolinę. Na dość dużym płaskim terenie urządziliśmy tymczasowy obóz. Ustawiliśmy maszyny w krąg i poszliśmy szukać wśród cwelów ziomków. Palącym czars piechociarzom wytłumaczyliśmy, że są naszymi dłużnikami i mają nas częstować. Bardzo się dziwiliśmy, oglądając ich kolumnę, na którą składał się tylko potężny sprzęt: czołgi, samobieżne „Akacje”63, „Szyłki”64, BMP i zaledwie kilka pojazdów kołowych. Z takim sprzętem to nie my ich, tylko oni nas mogli ratować, ale co cwele to cwele.
* O świcie kręciliśmy się przy niewidzianych dotąd czterolufowych „Szyłkach” i wielkokalibrowej „Akacji”. Maszyny były naszpikowane aparaturą. Na prośbę naszych o cerów zademonstrowano działanie „Akacji”. Wypuszczony z niej pocisk tra ł w czapę śnieżną na szczycie odległym o 15–18 kilometrów, a „Szyłka” tak pruła ze swoich czterech luf, że aż odruchowo cofnęliśmy się o kilka kroków. Potem rozstaliśmy się z czerwonopagonnikami. Oni pojechali główną drogą dalej, a my co i rusz wjeżdżaliśmy w boczne dróżki i czesaliśmy leżące przy nich auły. Jedne były puste, w innych było jeszcze trochę ludzi. Bez większych strat i przygód wróciliśmy do bazy. Prawda, w jednym aule ledwo nie dostałem kulą w głowę – wbiła się w mur tuż obok.
ROZDZIAŁ XXXII
P
ułk znowu wyjechał na akcję. Mnie zostawiono w bazie, żebym powitał uzupełnienie kompanii: tych, którzy odsłużyli w Sojuzie pół roku, odbyli takież półroczne szkolenie bądź zostali wysłani do Afganistanu za różne wykroczenia. Miałem przygotować ich do akcji, bo w kompanii z 78 zostało tylko 21 żołnierzy służby czynnej i jeden sierżant. Najczęściej psujące się BMD zostawiono w bazie, a resztki ich załóg porozrzucano po innych maszynach. Po dwóch dniach kompania wróciła. Odbiwszy złość na nowicjuszach, znów wyruszyliśmy, już wszyscy razem. *
Już któryś dzień chodzimy po górach. Otoczyliśmy bandę duszmanów. Oni siedzą w dolinie, my – nad nimi w górach. Okrążeni ze wszystkich stron, po kilku nieudanych próbach przebicia, dają spokój. Rozkazu brania ich w pięść nie ma, leżymy, skopawszy śnieg aż do gołej ziemi, i nudno marzniemy. Zwijając się w kłębek, klniemy dowództwo, że nie pozwala rozpalać ognisk, choć niby z czego tu ognisko. Na warcie wszędzie po dwóch żołnierzy. Leżymy bezczynnie. Z nowego uzupełnienia skierowano do mojego plutonu kilku czadowych cwelów. Jeden śpi na okrągło. Daję mu spać przez całą noc, nie wyznaczam do warty, we dnie sadzam obok siebie i każę liczyć w nieskończoność albo robić pompki. Potra jednak zasnąć nawet przy pompkach. Nie pomogły nawet „pogadanki indywidualne” ani sport do posinienia. Dzięki Bogu, że siedząc w górach, już podczas pierwszej akcji zaziębił nerki, zaczął sikać co kilka minut i odwieziono go do szpitala polowego. Czada takiego typu są najgorsze, bo nie ma pewności, czy kiedy taki zaśnie, cała reszta nie zostanie wyrżnięta. Trzymaliśmy okrążenie już dwie doby, przemarzliśmy jak psy, zdawało się, że w rękach i nogach płynie zimna krew i tylko przy oddychaniu z ust ulatywała ciepła para. Palce tak nam kostniały, że nie dało się nawet przerzucić bezpiecznika automatu, gięły się, jakby były bez kości i zupełnie nie bolały, tylko pod paznokciami kłuło.
Na trzecią dobę duszmani nie wytrzymali – zaczęli strzelać się między sobą o odzież. Ubierali się bardzo lekko: koszula, bluza i czapka, przewiewne portki i gumowe klapki na bosą nogę. Jedna nasza kompania zeszła z gór, obrzuciła granatami i wystrzelała pozostałych. * Wróciwszy do maszyny, obżeramy się gorącą kaszą. To pierwszy ciepły posiłek od trzech dni. Jeszcze nie przebrzmiały mowy pochwalne na cześć kaszy, nie ucichła zgaga, a już komenda zbiórki podrywa nas na nogi. Pułk zostaje tu, a cztery kompanie z BMD eskortują cysterny samochodowe do bazy i z powrotem z paliwem do naszych maszyn. Do jazdy wybieramy dziadków. Dzielimy się na grupy. Załogi gotowe. Powiedzieć, że ufamy sobie całkowicie, to za mało – po prostu cieszymy się na to wspólne zadanie. – Żeby tak cały czas można było jeździć! Łabus, pełnisz obowiązki dowódcy plutonu, załatw, co ci szkodzi? – żartują chłopcy. – Wtedy z całej reszty zielonych wyjdzie całkiem niezły oddział, ale raczej dam sobie uciąć jaja i pójdę do szpitala, niż miałbym z nimi jeździć na akcje – odpowiadam. – A na dowódcę dać im Prochora. To dopiero czadowa byłaby kompania, drugiej takiej nie uświadczysz! * Do bazy dolecieliśmy z wiaterkiem. Zorganizowano napełnianie cystern paliwem dieslowym. My zaś po wymoczeniu zmarzniętych nóg w zimnej wodzie padliśmy do łóżek. O świcie powskakiwaliśmy do maszyn. Do naszej kolumny przyplątał się kamaz pod brezentową plandeką. Kiedy odjechaliśmy od bazy 15–20 kilometrów, w miejscowości Machmud-Raki jadąca na czele kolumny BMD została tra ona z granatnika. Pozostałe maszyny z osłony zajęły swoje sektory: jedna BMD po prawej, druga po lewej, ostatnia osłaniała tyły. Przed moją maszyną był kamaz, za nami – cysterna z paliwem. Siedziałem na miejscu operatora-celowniczego. Włączyłem zasilanie elektryczne. Cekaemy były załadowane jeszcze przed wyjazdem. Seriami z karabinu na wieżyczce zacząłem macać podejrzane miejsca. Załadowałem działo pociskiem odłamkowym, wycelowałem i strzeliłem w okno pobliskiego domu. Ledwo wypadła łuska, załadowałem nowy pocisk i wystrzeliłem. Pracowałem jak opętany: pociskami kumulacyjnymi rozwalałem ściany domów i ogrodzenia, odłamkowymi biłem w okna i podpalałem domy. Po każdym pocisku dawałem serię korygującą z cekaemu.
Piekielnie śmierdziało spalonym prochem – jak zepsutymi jajkami. Zbierało mi się na wymioty, nie miałem jednak czasu unieść dłoni i włączyć wentylator. Oba cekaemy kursowe milkły tylko podczas zmiany taśm. Macaliśmy ołowiem wszystkie możliwe kryjówki przeciwnika, nie wiedząc, co się dzieje po prawej od nas. Byliśmy jednak spokojni, bo prawą stronę obmacywała inna maszyna, której lewy bok chroniliśmy my. Ufaliśmy sobie nawzajem – wszak byliśmy wybrańcami. Wokół nie było widać ani żywej duszy, ciszę rozdzierały tylko odgłosy wystrzałów, gwizd kul i eksplozje pocisków. Usłyszałem pukanie do włazu desantowego. Błysnęła myśl: „Koniec, zaraz zasłonią nam trypleksy i jesteśmy ślepi”. – Włazy na zatrzask! – wrzasnąłem do mikrofonu, bo w otwarty właz mógł w jednej chwili wpaść granat i wtedy czołem, święty Pietrze! Zatrzaśnięte na głucho włazy to jednak realna groźba wypadnięcia wskutek skoku ciśnienia oczu z oczodołów, jeżeli w maszynę uderzy pocisk z granatnika. Wszystkie myśli przeleciały mi w ułamku sekundy, kiedy obracałem wieżyczkę do tyłu, żeby tylko nie zdążyli zasłonić celownika optycznego na wieżyczce. Jeżeli zasłonią, opuszczę lufę maksymalnie do dołu i obracając wieżę w prawo i w lewo, będę na ślepo walił z cekaemu – wyćwiczony mózg podsunął rozwiązanie. Po bokach szczęknęły zdejmowane blokady otworów strzelniczych. Chłopcy znają się na rzeczy i orientują w sytuacji bez rozkazów. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Obracając wieżę, zauważyłem płonącego obok kamaza. Brezent palił się łatami, pod nim widać było jakieś skrzynki. „Amunicja zaraz się rozgrzeje” – pomyślałem. – Cofnij, kamaz się pali – użyłem łączności wewnętrznej. – Do dupy, pali się cysterna za nami – spokojnie odpowiedział mechanik. – Do przodu nie ma gdzie, po prawej masywne ogrodzenie, nie rozwalimy. Koniec. Zaraz z prawej czy lewej strony rozlegnie się wybuch. Wyskakiwać na dwór nie ma sensu – zastrzelą, zostaniemy w maszynie – upieczemy się żywcem, jeżeli zdetonują pociski wewnątrz – rozniesie nas na strzępy. Tymczasem wieżyczka stanęła we właściwej pozycji – obracała się tylko kilka sekund, ale w takich wypadkach mózg pracuje jak komputer. Wybuchu nie było. Przez celownik ujrzałem zastępcę dowódcy pułku do spraw politycznych podpułkownika Mamykina i kierowcę kamaza w opadniętym na oczy hełmie. Obróciłem lufę jeszcze o pół metra i zatrzymałem celownik na piersi politruka. Podpułkownik skurczył się jeszcze bardziej, a mnie ogarnęła nagle apatia. Czułem piekielne zmęczenie, obojętny na wszystko spokój i bardzo mi się chciało nacisnąć na spust cekaemu i puścić serię w tego tak zawsze zadufanego w sobie i popisującego się o cera, wypełnionego miłością własną jak kielich po brzegi. Kiedy
stawałem przed nim wypięty jak struna, on uderzał mnie swoją białą piąstką w pierś i straszył: – To co, sukinsynu, myślisz, że najdzielniejszy z ciebie Łabus? Ja ciebie, faszysto, posadzę! Teraz on stał przede mną pobladły, o błędnym wzroku, w zakurzonym mundurze. Pokazywał znakami, żebyśmy wpuścili go do środka. Obróciłem wieżyczkę w bok, pochyliłem się i zobaczyłem, jak podpułkownik, ledwo właz desantowy się otworzył, odepchnął kierowcę kamaza i szczupakiem wskoczył do środka. Jak tylko wpadł, rozwrzeszczał się z twarzą wykrzywioną strachem: – Naprzód, wal naprzód! Niedobrze się robiło od zapachu prochu, napięcia nerwowego i politruka. – Ani do przodu, ani do tyłu nie wyjdzie – odpowiedziałem. – Co w kamazie? – Dziewięć ton suchego prowiantu – odwrzasnął. – To co, będziesz tak stał? Ja ciebie... Ogarnął mnie śmiech. – Spróbuj objechać kamaza – kazałem mechanikowi i maszyna, otarłszy się łagodnie o płonącą i w każdej chwili mogącą wybuchnąć ciężarówkę, czego tak się baliśmy, po jubilersku ją objechała. Jadąca z przodu BMD dostała w górną część nosa. Pocisk kumulacyjny ześlizgnął się i wybił dziurę nad miejscem dowódcy wozu. Część załogi została w maszynie, reszta obległa pobocze drogi i waliła ze wszystkich luf. Kiedy opatrywaliśmy rannych Lochę i mechanika maszyny, nadeszła pomoc. Oddały kilka solidnych wystrzałów czołgi. Potem zaczepiliśmy linami do holowania cysternę z przestrzelonymi kołami i podbitą BMD, w której zaklinowała się wieżyczka. Jeden czołg, zwalniając drogę, zepchnął do rowu dopalające się kamaza i cysternę. Ruszyliśmy do przodu. W obozie jedni klęli, inni śmiali się, że straciliśmy jedynego w pułku kamaza i tyle suchego prowiantu, a my posyłaliśmy wszystkich do diabła, ciesząc się, że wyszliśmy z tego cało. Dowódca tra onej maszyny, Locha, był ranny odłamkami w szyję, ramiona i nogi – oczy ocalił mu trypleks, przez który w tym czasie patrzył. Mechanik ranny był odłamkiem w rękę, a operator Lolik na krótko stracił przytomność. Słowem, ślizgając się po nosie maszyny, pocisk wyrządził tylko minimalne szkody.
ROZDZIAŁ XXXIII
P
o powrocie ze szpitala Uczajew został zwolniony z gór i pełnił funkcję sierżanta kompanijnego. Dla pełnego relaksu złapał grypę i położył się do pułkowego punktu sanitarnego, słowem – symulant pełną gębą. Ale dziadkowi wszystko wolno. Słońce w dzień jeszcze przypieka – możemy chodzić do połowy rozebrani, ale w nocy już mrozi. Po pierwszych akcjach leży w punkcie sanitarnym połowa świeżego uzupełnienia. Duże obciążenie zyczne i dwie doby leżenia na śniegu zrobiły swoje. Reszta młodzieży łazi po kompanii jak wyżęte cytryny. Widać, że góry i prawdziwa służba zrobiły na nich wrażenie. Kiedy wrócą z punktu sanitarnego, młodzi symulanci na pewno dostaną za swoje, bo chorować jeszcze nie mają prawa. Póki Uczaj (Uczajew) „relaksuje się”, ja tymczasowo pełnię obowiązki sierżanta kompanijnego. Roboty mam po dziurki w nosie. Młodziaki są wszystkie tępe jak młotki, w pierwszej poważniejszej akcji mogą polec wszyscy, dlatego ganiamy ich od rana do wieczora z plecakami pełnymi kamieni. Zmieniając się co jakiś czas, szykujemy ich do gór. Już w pierwszej akcji przekonaliśmy się, co który jest wart i automatycznie podzieliliśmy wszystkich na kategorie: czado, czadowaci i normalni. W pułku poruszenie – przyleciał głównodowodzący sił powietrzno-desantowych generał pułkownik Suchorukow. Walnął z trybuny mowę, której słuchaliśmy z rozdziawionymi gębami, bo generał pułkownik Suchorukow – to nie taki sobie generał. Po uroczystym przemówieniu wręczył medale, ogłosił podziękowania i urlopy, na które nikogo nie puszczono, rozdał ordery – jednym po odniesieniu ran, innym po śmierci. O cerowie dostali nowe pagony z większą ilością lub większymi gwiazdkami. Na zakończenie kilkugodzinnego uroczystego apelu kazał do wiosny oczyścić Dolinę Bagramską z żyjących tam duszmanów. Mieliśmy nadzieję spędzić zimę bez akcji, ale gdzie tam, dowództwo pułku dupy na paski porwie, starając się pokazać, jak dba o honor jednostki i nie zawodzi zaufania przełożonych. *
Sto dni do rozkazu – to święto dziadków. Strzyżemy i golimy głowy, żeby przed odjazdem do domu nie było już potrzeby strzyc się urzędowo. Apel pułkowy. Dowódca pułku gratuluje dziadkom studniówki. Potem mówi o innych ważnych rzeczach i niby niechcący rozkazuje całemu pułkowi ostrzyc się na goło z powodu wszy. Jest to dla nas cios niżej pasa, bo już błyszczące łysiny dziadków pogubią się wśród setek innych. Straty moralne kompensujemy sobie, zgalając brwi, ja zaś – również włosy na piersi, a z porostu na podbrzuszu zostawiając tylko dokładną kopię żeńskiego trójkąta łonowego. Dowódca kompanii, zanim zaprowadził rozebranych do połowy swoich żołnierzy do stołówki, obejrzał nasze fantomasowe zjonomie i szczerze się zdziwił: – Ale mordy... * Wieczorem popijawa. Młodzi pozdrawiają dziadków z okazji studniówki, deklamują wiersze, śpiewają piosenki, tańczą. Napaleni czarsem, rozpływamy się z uciechy, słuchając Łuzina, jak podczas szkolenia robił kant na kocu zębami: – W naszej kompanii służył chłopak, który się przed wojskiem ożenił. Żona przysłała mu płytę z piosenką, przy dźwiękach której się poznali. Ta piosenka była dla nich jak rodzinny talizman. List z płytą tra ł do rąk sierżanta. Rano, po zasłaniu łóżek i wyrównaniu ich według nitki, należy zagięcie koca po obu stronach wzbić pod kątem prostym. Sierżanci puszczali tę płytę, a my musieliśmy pod muzykę tańczyć i zębami formować kant. Tańczymy i cmok, cmok, cmok – robota idzie. Skręcamy się ze śmiechu, z trudem łapiemy powietrze, a Kola Łuzin, sam zalewając się zaraźliwym dziecięcym śmiechem, ciągle dolewa oliwy do ognia: – Tańczymy i cmok, cmok... Tańczymy i cmok, cmok... Kiedy śmiech przycicha, znów nas nakręca: – Jeszcze podczas służby w pułkowej kompanii komendanckiej pojechaliśmy na zajęcia taktyczne postrzelać z BMD do strąconego samolotu. Nazbieraliśmy żółwi stepowych, ugotowaliśmy i zjedliśmy, a dwa zostawiliśmy. Okazało się, że jeden był samcem, a drugi samiczką. Samiczka była dwa razy większa od samca, ale ten ze wszystkich sił starał się ją wyruchać. Mimiką i gestami pokazywał, jak mały żółwik stara się wleźć na żółwiową, jak się stara z językiem na brodzie i mu nie wychodzi... * Klęliśmy wszyscy na potęgę. Języka rosyjskiego nauczyłem się dopiero w wojsku i podczas meldunku, nawet krótkiego, jeżeli nie zakląłem, to się zacinałem.
Przeklinanie było normalne i nie dziwiliśmy się, słysząc klnącego dowódcę batalionu czy pułku. Tymczasem nowo mianowany dowódca naszej kompanii kapitan Czaban nie klął, czemu mocno się dziwiliśmy. Co więcej, kazał powtarzać meldunek bez przekleństw. Mnie to udawało się dopiero za którymś razem. Nie mogliśmy zrozumieć, czego nas się czepia o takie głupstwa i doszliśmy do wniosku, że nasz nowy dowódca jest czadem inteligentem. Poprzedni dowódca kompanii, Prochorenko, nabrawszy bojowych orderów i medali i dostawszy czwartą gwiazdkę na pagony, urządził się w ciepłym miejscu – na stanowisku zastępcy dowódcy pułku do spraw gospodarczych. Długo się jednak nie pogrzał, bo kiedyś, gdy pułk był na akcji, do bazy przyjechał jakiś generał i znalazł kapitana Prochorenkę w dupę pijanego, leżącego w rzygowinach w pokoiku w kaponierze, a na stole stała niedopita butelka wódki. Prochora chcieli wyrzucić z wojska i zdegradować, ale nie byłby Prochorenko chochołem – poszedł do szpitala polowego i zaczął symulować chorobę. Nowy dowódca kompanii zachowywał się dziwnie. Poprzedni już w pierwszych godzinach pokazywali swoją twardą rękę – ganiali nas do posinienia, chcąc niby zobaczyć, na co nas stać. A kapitan Czaban w ogóle nie zwracał na nas uwagi i wydawał się całkowicie pochłonięty sprawami kancelaryjnymi. Zaczęliśmy więc bradziażyć, sądząc, że dowódca to niedorobione inteligenckie czado. Cieszyliśmy się z tej jego czadowości i baliśmy się jednocześnie, że już w pierwszej akcji przez tę swoją durną, zapchaną dobrymi manierami głowę może położyć całą kompanię. Okazało się jednak, że nam się po prostu przyglądał, bo pewnego ranka oświadczył na apelu: – Kilka dni robiliście, co chcieliście. A teraz zaczynamy służbę. I chuj wam wszystkim w dupę! – Żeby spodnie nie spadały! – odpowiedzieliśmy zgodnym chórem i zarechotaliśmy radośnie: znajdziemy wspólny język! * Jeszcze kilka dni spędzamy w bazie. Rano biegamy, po śniadaniu taktyka, ćwiczenia z bronią, ogólna zaprawa zyczna. Słowem, codzienna rutyna. W wolnym czasie używamy sobie na młodziakach: – Szeregowy Rafajlanie, jak sądzisz, czy wielka byłaby dziura, gdyby złożyć do kupy sto żeńskich narządów płciowych? Ormianin przybył ze świeżym uzupełnieniem, słabo mówi po rosyjsku, ale z okropnym akcentem komentuje swoje gesty, starając się ułożyć z palców kobiecą
dziurkę, a potem zgina ręce, dłonie kładzie na łokciach i pokazuje ogromną dziurę. Rżymy jak ogiery. Znów pytam: – A sto męskich narządów płciowych w jednej kupie? – Miękkich czy twardych? – uściśla i pokazuje, że miękkich byłaby taka kupka, a twardych kilka razy większa. – A według czego mierzysz? – Ależ, towarzyszu sierżancie, jasne, że według swego. Konamy ze śmiechu, nawet z odgrodzonego dyktą kąta o cerskiego rozlega się chichot. – A jeśli według mego? – znów pytam. Chwilę się zastanawia i z trudem dobierając słowa, mówi z udawanym zainteresowaniem: – Musiałbym sam zobaczyć. Nie dajemy Ormianinowi spokoju w dzień ani w nocy i ten ładnie zbudowany chłopak z Kaukazu chętnie robi za klauna. Bardziej mu się opłaca paplać o pederastach czy życiu przed wojskiem niż orać z resztą młodziaków. Jest jedynym czarnodupcem w kompanii. * Każdego ranka, stając w szeregu do gimnastyki, widzimy na stoku kaponiery coraz to nową, malejącą liczbę ułożoną z kawałków białego marmuru. Jest to „kalendarz dziadków” pokazujący, ile jeszcze dni zostało do rozkazu. Układają go w nocy kompanijni dyżurni. I nie daj Boże, jeżeli zapytany młody nie będzie znał albo wymieni większą liczbę – tra w niełaskę i ostro dostanie w kość.
ROZDZIAŁ XXXIV
W
róciliśmy z wyprawy, która trwała dziewiętnaście dni. Wstawaliśmy w nocy, otaczaliśmy osiedla, a armia afgańska czesała. W akcji brała udział grupa, zwana dlaczegoś kaskaderami. W porównaniu z nami wszyscy byli starsi, wielu z brzuszkami, zupełnie niepodobni do kaskaderów. Chodziły słuchy, że to bezpieczniacy z Leningradu i Moskwy, najniższy stopień – major. Nasi o cerowie odnosili się do nich z szacunkiem, a my tylko wzruszaliśmy ramionami, nic nie rozumiejąc. Wyglądało, jakby czegoś szukali, rozmawiali przez tłumacza z miejscowymi, pokazywali jakieś zdjęcia. Wszystko odbywało się dość gładko: kaskaderzy byli z nas zadowoleni, bo „znaliśmy się na swojej pracy”. W jednym aule jednak szeregowy Pokormiacha, który dopiero wrócił ze szpitala po zranieniu, zdjął jakiemuś duchowi zegarek. Ten poskarżył się kaskaderom. Zarządzono zbiórkę, pobladły Afgańczyk chodził między szeregami, szukając tego, kto go „rozkułaczył”. Choć wymownie pokazywaliśmy mu wzrokiem automaty, co miało być milczącą groźbą, zegarek się znalazł i wrócił do właściciela. Kaskaderzy po ojcowsku się śmiali, nazywając Pokormiachę żartownisiem, a nasi o cerowie chodzili sini, szepcząc przez zęby straszne groźby. * W aule kompania III batalionu okrążyła bandę duszmanów w liczbie 120 osób i ostrzelała ją z AGS65. Około 50 ocalałych i rannych poddało się. Kiedy zbierano broń i spod pokrwawionych ochłapów mięsa wyciągano dokumenty, zza kamienia wyskoczył duszman i położył na miejscu o cera politycznego kompanii, dwóch sierżantów i kilku swoich, którzy się poddali. Poległy polityczny i nasz Zdobin byli dobrymi przyjaciółmi, odwiedzali się nawzajem, a my śmieliśmy się w kułak z ich inteligenckich manier, nazywając ich pedziami. Dla Zdobina śmierć przyjaciela była silnym ciosem, cierpiał jednak po męsku – nie mazgaił się na wspomnienie o tej przyjaźni, milczał, jakby ziemię sprzedał albo ukochaną żonę przyłapał z innym. Doświadczyliśmy na własnej skórze, że po takich utratach politruk staje się bardziej miękki ideowo, jakiś czas nie pierdoli nam mózgów przyjaźnią narodów, świętym internacjonalistycznym obowiązkiem i temu podobnym.
Im dalej, tym częściej jego mowę zdobiły przekleństwa. Prowadząc zajęcia polityczne, nie dowodził potrzeby naszego świętego obowiązku internacjonalistycznego. Niedający się ukryć błysk w oku, jaki człowiek ma, kiedy jest pewien głoszonej przez siebie prawdy, stał się jakiś przymglony...
ROZDZIAŁ XXXV
L
edwie kładziemy się w bazie do snu, jak dyżurni robią nam pobudkę. Marudząc i klnąc wszystko na świecie, dokonujemy kolejnego sprawdzenia ekwipunku, wskakujemy do maszyn i pancerna kolumna rusza w stronę Kabulu. Kłócimy się i czepiamy jeden drugiego przez całą drogę. Już trzeci tydzień śpimy tylko po kilka godzin. Podrywają nas w nocy; w dzień mamy obserwować wyznaczone nam sektory. Ryzykując własną skórą, ucinamy zajęczą drzemkę na pozycjach. Sen jest silniejszy niż lęk przed śmiercią. A teraz lecimy do przeklętego Kabulu. Nie wiadomo, czy tam się wyśpimy. Na przedpolach Kabulu porozrzucano nas grupami po różnych punktach. Maszyna mojej drużyny jakoś się wdrapała na wzgórze, wzdłuż którego wiodła jedna z dróg na Kabul. Wzgórze po drugiej stronie drogi osiodłały inne maszyny. W dole stanął przy drodze oddział armii afgańskiej, wzmocniony plutonem naszych. Sojusznicy zatrzymywali jadące drogą samochody osobowe i autobusy. Sprawdzali dokumenty i bagaże. Wszystkich mężczyzn w wieku poborowym wsadzali do ciężarówek i wywozili. Okazało się, że w pięć dni zebrano pięć tysięcy ochotników pragnących podjąć służbę ku chwale ludu... My zaś, nieświadomi swojej roli, marzliśmy na wzgórzach, ryliśmy okopy dla maszyn i siebie. Klęliśmy o cerów za głupie rozkazy: nie było skąd do nas strzelać. Chyba że zaczęlibyśmy walić w maszyny po tamtej stronie drogi, a oni w nas. Paląc olej napędowy w puszkach po konserwach, grzaliśmy zgrabiałe ręce, odgrzewaliśmy suchy prowiant, gotowaliśmy herbatę, a nocami marzliśmy w maszynach do ostrego bólu w stawach. Kiedy ból stawał się nie do zniesienia, gramoliliśmy się na zewnątrz i robiliśmy ćwiczenia gimnastyczne, żeby przywrócić normalny obieg krwi w kończynach. Po pięciu dniach przybyła maszyna dowódcy kompanii, wybrano nas, tych w mniej wyszmelcowanych kombinezonach i mniej usmolonych przy ognisku zjonomiach. Wsiedliśmy do maszyn, by towarzyszyć dowództwu pułku do sztabu armii w Kabulu. Podczas gdy władze się naradzały, staliśmy, wjechawszy jedną gąsienicą na chodnik. Wychyleni z włazów rozglądaliśmy się wokół.
Domy białe lub koloru morza. Style – orientalny i europejski – przemieszane. Stroje ludzi barwniejsze i bardziej europejskie – wiele kobiet bez parandż, mężczyźni w garniturach. Po ulicach snują się dzieci, oferując z zawieszonych na szyjach pulpitów papierosy, zapałki i gazety. Niektóre kobiety nosiły nawet spodnie, żakiety, miały rozpuszczone czarne włosy i duże piwne oczy. Ćwierkaliśmy jak słowiki, cmokaliśmy, ochaliśmy, zagadywaliśmy je, żeby tylko zwróciły na nas uwagę. Reagowały różnie: jedne uśmiechały się lekko, jak się krótko uśmiecha na widok czegoś niespodziewanego, inne mijały nas z nieobecnym spojrzeniem, jeszcze inne okazywały nieukrywaną pogardę, nawet pluły w naszą stronę. Bolało to nas bardzo. Kobiety, takie upragnione i wymarzone, miały nas za nic. Przecież nie oczekiwaliśmy od nich nawet irtu, starczyłoby na nasze zachwycone cmoknięcie odpowiedzieć szczerym uśmiechem i już bylibyśmy szczęśliwi. Nie widzieliśmy wszak kobiet dwanaście długich miesięcy.
ROZDZIAŁ XXXVI
P
rzez tydzień ochranialiśmy brygadę afgańskich elektryków, którzy naprawiali zepsutą przez duszmanów linię wysokiego napięcia dostarczającą prąd do niedużego zakładu. Tydzień upłynął spokojnie, choć linię remontowano w niebezpiecznych miejscach – tuż obok góry, po drugiej stronie był tonący w zieleni auł. Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności, zablokowaliśmy odcinek górski, było nas jednak za mało, byśmy się czuli zupełnie bezpieczni. Do aułów nie wchodziliśmy, choć wieżyczki maszyn były ciągle skierowane w ich stronę. I cały czas na własnej skórze czuliśmy, że jesteśmy obserwowani. Kilku obserwatorów widzieliśmy nieopodal w górach, ale ognia nie otwieraliśmy. Wyglądało to tak, jakbyśmy cały czas na coś czekali. Być może oni też skupiali siły, starali się ustalić wszystkie zajmowane przez nas pozycje. Nocami je zmienialiśmy, obserwowaliśmy wroga, w dzień leżeliśmy na pozycjach bez ruchu. 27 grudnia nas odwołano, choć elektrycy nie skończyli jeszcze roboty. Żegnali nas zatroskani, bo zostawialiśmy ich na pastwę losu.
ROZDZIAŁ XXXVII
W
dzień lało, w nocy ob cie napadało mokrego śniegu. Obudziwszy się rano, znaleźliśmy mokre buty, bo namiot był pełny wody. Dyżurni kompanijni dostali po uszach, a my pod kierunkiem dowódcy kompanii zabraliśmy się do robót melioracyjnych – kopaliśmy kanaliki do odprowadzania wody, doły, do których spływała. Doły prędko się wypełniały, choć młodziaki i dyżurni czerpali z nich wodę wiadrami i odnosili dalej. Aż w końcu któremuś z o cerów przyszła do głowy myśl, by spuścić wodę do nieużywanego zimą ogromnego dołu aresztanckiego. W nocy zaczęło mrozić i woda przepadła.
ROZDZIAŁ XXXVIII
L
edwo wracamy do bazy, a tu natychmiast wprowadzają nam drakońskie porządki. W brudnym kombinezonie, niepastowanych butach czy z niewypolerowaną sprzączką lepiej się nie pokazywać. Wracaliśmy zaś od kilku tygodni niemyci, zawszeni. Maszyny jadą na plac techniczny. Biorą się za nie kierowcy-mechanicy i operatorzy. Reszta taszczy z maszyn do namiotów różne bogactwo – koce, skrzynki z amunicją, granatami itd. Przy kompanijnych namiotach witają nas zwolnieni z gór” – leczący lżejsze skaleczenia ambulatoryjnie lub rekonwalescenci po pobycie w szpitalu. Oni pierwsi dostają w kość. Im cięższą mieliśmy akcję i im większe o ary, tym boleśniej skrupia się na nich nagromadzona przez te dni złość. „Symulanci” przyjmują ciosy potulnie, bo kiedy my w mróz czy spiekotę łaziliśmy po górach, oni wylegiwali się w czystej pościeli. Chcąc uczynić spotkanie łagodniejszym, rekonwalescenci szykują prezenciki: papierosy, konserwy, świeżo upieczony chleb, żyletki do golenia. Nadskakują wracającym, starają się na każdym kroku im dogodzić. Jeszcze nie zdążyliśmy przenieść i porozkładać wszystkich rzeczy, a już dowódca kompanii wyznacza czas na opierunek i przygotowanie do następnego dnia. Gdy wracamy wieczorem, pranie ma być w nocy, bo nazajutrz apel pułkowy. Nikogo nie obchodzi, że zima, że woda w strumieniu zimna jak lód. Młodzi niosą sterty odzieży i piorą ją w lodowatej wodzie. Wracają z zesztywniałymi palcami. Mundury trzeba również wyprasować, młodzi więc całą noc prasują syczącymi żelazkami, sobie i starszym kolegom. Koledzy ci, czyli dziadkowie, śpią snem niemowlęcia, bo wiedzą na mur, że rano ich mundury ładnie złożone, pachnące mydłem, z nowymi podkołnierzykami leżeć będą na taborecie u nóg łóżka, a sprzączka u pasa i buty będą błyszczeć. Żadnego „nie zdążyłem” być nie może. Najczęściej rano, na ogólnym apelu pułkowym, młodzi stoją niewyspani, w mokrych, nieprasowanych mundurach, ale to ich problem. Pułk zaś stoi elegancki, czysty, wygolony, tak jakby nikt nigdzie nie wyjeżdżał. Znów do stołówki i z powrotem z pieśnią, znów musztra i taktyka. Sprzęt techniczny jest remontowany i pucowany na najwyższy połysk. Pułk, ledwo wrócił, po kilku godzinach na załadowanie pustych taśm do cekaemów i zamianę wystrzelanych pocisków na nowe, był, jak to nazywaliśmy, „konserwowany w pięciominutowej
gotowości bojowej”, to znaczy – mógł w kilka minut ruszyć na rozkaz na kolejną akcję. Amunicję uzupełniano w pierwszej kolejności, by każdy cekaem i działo miały pełne wyposażenie bojowe. Kiedy nadarzała się wolniejsza chwila, mogliśmy się zdrzemnąć, tylko wiedząc, że automat jest wyczyszczony, granaty sprawdzone itd.
ROZDZIAŁ XXXIX
W
wolnym czasie czytamy prasę, interesujemy się, co się dzieje na świecie, piszemy listy do domu. Czas przeznaczony na pisanie listów był święty. Pisali zarówno dziadkowie, jak i młodziacy i nie wolno było w tym czasie wydawać młodym poleceń. Jeżeli zaś od rodziców przychodził list z zapytaniem, dlaczego syn nie pisze, ten otrzymywał dodatkowo godzinę czasu na korespondencję do ojca i matki. Napisany list niósł do sierżanta drużynowego, ten sprawdzał, czy tekst listu się nie powtarza, zaklejał kopertę i wręczał ją kurierowi do odniesienia na punkt zbioru korespondencji. Po miesiącu codziennego przymusowego pisania listów ukarany ze łzami w oczach przekonywał, że już naprawdę nie wie, o czym pisać, głowa pęka od myślenia i solennie obiecywał, iż na przyszłość już na pewno będzie pamiętał, że rodzice czekają na wiadomość.
ROZDZIAŁ XL
31
grudnia dowódca pułku wyraził nadzieję, że my, najbardziej bojowa kompania w pułku, zapewnimy bezpieczne powitanie Nowego Roku dla całego pułku oraz rodzin w miasteczku doradców wojskowych. Przypada nam wielki zaszczyt chronić ich spokojny sen i świąteczny spokój. I wydał rozkaz: ruszać na pozycje bojowe. Bardzo się chciało zaproponować dowódcy pułku, by te życzenia i zaszczyty wsadził sobie w dupę. Oni będą chlać wódkę, otrzymają świąteczny obiad, a nam przyjdzie marznąć w okopach i maszynach. W dodatku muzułmański Nowy Rok jest dopiero za trzy miesiące i ci mogą nam urządzić święto z fajerwerkami. Moja załoga została skierowana do baterii. Złość trochę odchodzi. Jedziemy, wrzuciwszy to i owo na sprzedaż. Zmieniamy dyżurującą tam drużynę. Ci przekazują nam sektory obserwacji i szczęśliwi odjeżdżają. Oporządzamy się jako tako, zapraszamy w gościnę Mohammada. Umawiamy się zawczasu, że tego wieczora o polityce ani słowa. Witamy Nowy Rok na trzeźwo, sokiem i herbatnikami. Ledwo wybiła dwunasta, jak niebo zapłonęło od rac. We wszystkie strony leciały trasery – kule smugowe. Zataczały na niebie kręgi, skakały w górę i w dół jak wykres kardiogramu. Walono z dział, obsługi granatników „zawieszały lampy” – granaty oświetleniowe, wyły miny sygnalne. Wokół panował taki hałas i kanonada, że podobnych fajerwerków mogła nam pozazdrościć nawet Moskwa. Półtorej godziny później wszystko się powtórzyło. Garnizon salutował według czasu miejscowego i moskiewskiego. My też dołączyliśmy do pijanej orgii wojska – wystrzelaliśmy wszystkie race sygnalne. Z automatów nie strzelaliśmy – leniliśmy się je czyścić, a poza tym dość mieliśmy strzelania podczas akcji. Całą noc nie spaliśmy, choć panował spokój. Mohammad opowiadał o Paryżu, Londynie, Belgii, Polsce – bywał tam, zanim ojcu znacjonalizowano ziemię i rodzina miała fundusze. Rano przyszedł afgański dowódca baterii ze swoim politrukiem. Pozdrowił nas na wschodnią modłę, przykładając policzek do policzka. Palnął odświętną mówkę, którą Mohammad przetłumaczył, i zaprosił na pilaw i herbatę.
ROZDZIAŁ XLI
Z
naszego pułku wybrano dwudziestu żołnierzy i sierżantów na delegatów na zjazd żołnierzy garnizonu. Po części o cjalnej odbył się koncert. Grali i śpiewali muzykanci orkiestry garnizonowego pułku piechoty. Wyszedłszy podczas przerwy na papierosa, widzieliśmy, jak grupa zwiadu szykuje się do akcji. Słowem, dla jednych święto, a inni do czarnej roboty. W drugiej części świątecznego programu recytowały wiersze pielęgniarki. Przyjechały niedawno, ale już zasłynęły swoimi dokonaniami. Pohukiwaliśmy, stękaliśmy i mdleliśmy z rozkoszy. Każdą z nich w myślach rozbieraliśmy, żywo omawialiśmy i ocenialiśmy z siedzącymi obok wszystkie wypukłości i wgłębienia ich ciał, ubieraliśmy na powrót po odbyciu w myślach kilku aktów płciowych. Poezję mieliśmy gdzieś. Kiedy deklamował wiersz jakiś żołnierzyk, panowała cisza, słuchaliśmy, bo był ulepiony z tej samej gliny co my i tak samo śmierdział męskim potem i kierzą66. Ledwo jednak na scenę wchodziła kobieta, podnosił się hałas, o cerowie wskakiwali z miejsc i uspokajali nas, starannie dobierając słowa, żeby nie zakląć. Po ukończonej deklamacji urodziwe niewiasty siadały obok o cerów, a nam zostawało tylko burzliwymi owacjami wyrażać swój zachwyt nie tyle poezją, ile pielęgniarkami. Choć tańców nie było, wróciliśmy do bazy szczęśliwi jak dzieci. Nie było żal nieprzespanej nocy, przeznaczonej na przygotowania do zjazdu. Wszyscy prosili, żeby im opowiedzieć, wypytywali szczególnie o dziewczyny i ja z Uczajem łgaliśmy jak najęci, że było ich cholernie dużo, że dwie poderwaliśmy i któregoś wieczora wybierzemy się do szpitala polowego, żeby z nimi pobaraszkować. W pułku gadano, że pielęgniarki zostały zebrane w Leningradzie. Wszystkie albo rozwiedzione, albo niezamężne. Każda ma swoją taksę: najładniejsze przeznaczone są dla starszych o cerów i nie dają nikomu niższemu rangą od majora. Brzydsze są tylko dla o cerów, najbrzydsze – dla chorążych i kontraktowych. Za pieniądze jednak dają wszystkie. Tysiąc afgani (cena dżinsów) – i noc twoja. Wśród nas jednak takich szczęściarzy nie było. Naprawdę nie mieliśmy czasu: cały czas gotowość bojowa nr 1, inspekcja po inspekcji. Gdyby w nocy kogoś nie było na miejscu, po kilku godzinach szukałby go cały pułk.
Na taką przyjemność mogła sobie pozwolić tylko najwyższa kasta – dowództwo pułku. Namioty naszej kompanii stały niedaleko pułkowego punktu kontrolnoprzejściowego i widzieliśmy nieraz, jak major Żukow prowadzi kobiety ze szpitala polowego do pułku. Rozlegała się komenda: „W tył zwrot i baczność”. Odprowadzaliśmy ślicznotki ze szpitala polowego spojrzeniem zbitego psa. Przyzwyczajeni byliśmy do ubrania w kolorze khaki i prawie zapomnieliśmy, że w ogóle istnieją jakieś inne barwy, pstrzyła więc nam w oczach kolorowa feeria strojów, jakby to szły jakieś nieziemskie istoty. Te zaś były nie tylko eleganckie, ale i z fantazją: zakładały kowbojskie pasy z nabojami i kaburą na pistolet, zdobyczny, podarowany przez któregoś z kawalerów. Po wizycie kobiet nie cichły rozmowy o urządzanych przez dowództwo pułkowe orgiach. * Do naszego pułku przybyły dwie kobiety: jedna stomatolog, druga – ekspedientka mającego się otworzyć sklepiku. Pani stomatolog, ledwo urządzono gabinet, zabrała się do pracy. Uporządkowała uzębienie o cerom, potem nam. Kiedy wsadzała mi palce do ust, miałem odruchy wymiotne, bo ta ładna babka była jak puchar przechodni i od razu przychodziło mi na myśl, że potra dotykać paluszkami nie tylko narzędzi stomatologicznych... Ekspedientka była niska, pryszczata, twarz miała porośniętą włoskami. Według wyglądu, obracała się wśród najniższych rangą o cerów, chorążych i innych cwelów. Kiedy kramik otwarto, kupowaliśmy w nim za bony żyletki, materiał na podkołnierzyki, słodycze i temu podobne. O cerowie mieli pieniądze na dżinsy, kurtki, buty i papierosy Stolicznyje. Oddawaliśmy niewiastom honory podług urody i zajmowanej pozycji. Idzie, powiedzmy, przez terytorium naszej kompanii stomatolog, rozlega się komenda: „W tył zwrot i baczność”. Wszyscy poważnie, bez komentarzy odprowadzamy ją spojrzeniem. A kiedy przechodzi ekspedientka, to odwróceni do niej tyłem możemy na komendę wyrazić zespołową pogardę: – Uuuu, suka! Nie jest szychą, jej zaplecze to jacyś tam chorąży, którzy jeszcze nie dorośli, by nas karać. Stomatolożka – to co innego: poskarży się taka któremuś z pułkowych bossów i będziemy trzy dni latali z językiem na brodzie. Zespołowy brak szacunku – „U, suka” było naszym ulubionym wyrażonkiem. Powiedzmy, maszeruje na placu inna kompania. Rozlega się komenda: „Kompania,
baczność” i krok staje się twardszy, zaciśnięte w pięści dłonie przylegają do szwów spodni. Słowem, wyrażają szacunek naszej kompanii. Zgodnie z regulaminem, mamy odpowiedzieć tym samym – wykonać komendę: „Baczność”, tymczasem słyszymy: „Wyrazić wspólną pogardę”. Kompania bierze głęboki wdech i wypala: – Uuuu, suki! Możliwe jest tylko takie porównanie: oczekujesz, człowieku, z uśmiechem na twarzy podziękowania za dobry uczynek, a dostajesz... gównem po mordzie...
ROZDZIAŁ XLII
W
połowie stycznia zaczynają się akcje wielodniowe. Ale to sama przyjemność. Wyjeżdżamy z bazy o trzeciej, czwartej w nocy. Otaczamy rejon. O świcie nadjeżdża wojsko afgańskie i czesze. Akcje odbywały się sprawnie, prawie bez wystrzałów, z naszego pułku zginęło tylko kilku. Dwóch zastrzelono, kiedy czyścili stojący nieopodal dom. Siedzieli w maszynach, obserwowali przydzielony sektor. Postanowili samowolnie przeszukać dom w pobliżu. Kiedy już wracali, dostali w plecy po ładunku ze strzelby myśliwskiej. * Stoimy, otoczywszy auł. Przez środek biegnie kanał nawadniający dzielący osadę na dwie części. Wzdłuż kanału wiedzie droga, na której stoją nasze maszyny. Mamy swoje sektory i je obserwujemy. Przy najlżejszym ruchu czy próbie przebicia się otwieramy ogień. Czeszą Afgańczycy. W aule spokojnie. Siedząc przy cekaemach, drzemiemy na zmianę. Słyszę jakieś kwaknięcie. Ze snu staram się pojąć znaczenie dźwięku. „Kaczka” – dociera do mnie nagle. Sen momentalnie znika. Wychylam głowę przez właz – w kanale pływa kilka kaczek! Z mechanikiem Pieriepiołkinem skradamy się do nich. Ptaki, nie podejrzewając niczego, dalej pluskają się w wodzie. Znakami pokazujemy, kto do której strzela. Ja walę z automatu, Pieriepiołkin (zwany Pticą) – z pistoletu PM. Biedne kaczki, nie zdążywszy nawet wzlecieć, dostają po kulce. Żywotne jednak jak cholera. Wlepiamy jeszcze po cztery–pięć kul, a one wciąż się ruszają, kręcą w miejscu. Ptica znalazł jakiś kij, przygarnia je i wyrzuca na brzeg. Ja ukręcam im głowy, do trzaśnięcia. Nagle wystrzał, kula wbija się w ogrodzenie tuż koło mnie. Nie poczuliśmy, jak już siedzimy w maszynie. A kaczki leżą na brzegu. Zostawić szkoda, bo to mięso, za którym już porządnie się stęskniliśmy. – Zapalaj – rozkazuję, operatorowi zaś każę pomacać okoliczne obiekty. Na pytanie przez radio dowódcy kompanii odpowiadam, że ogień otwarto ze strony aułu. Dowódca, słysząc, że pomocy nie potrzebuję, każe tylko pomacać ogniem. Operator wali z cekaemu, młody wyskakuje i zbiera leżące na brzegu kaczki. Dwie
spłynęły z prądem. Przez radio informuję stojące niżej maszyny kompanii, że drogą wodną ślę im prezenty. Po powrocie do bazy jedną kaczkę uroczyście darujemy o cerom, jedną – III plutonowi, a dwie pozostałe Zamachin gotuje do północy, aż dolatujące zapachy wyczerpują naszą cierpliwość i rzucamy się je pożerać. Mięso jeszcze bardzo twarde, ale z każdym kęsem czujemy, jak się nam wypełniają żołądki. Dostajemy oczywiście rozstroju i bólów brzucha. Klniemy mechanika Pticę67, że ten kanibal pożera swoich krewnych i że afgańskie kaczki są do dupy... * W nocy wyłamujemy ze ściany pułkowego magazynu żywności kilka desek i kradniemy skrzynkę konserw mięsnych. Konserwy ukrywamy w maszynie 3 drużyny mojego plutonu. Wysłany do piekarni młody przynosi parę bochenków świeżo upieczonego chleba żytniego. Całe to dobro zamierzamy spożytkować nazajutrz, podczas akcji, kiedy będziemy stali w otoczeniu. Niepokoimy się tylko, żeby nie wysłano nas w góry – przepadnie wtedy święto. Przed wyruszeniem przesadzam dowódcę wozu sierżanta Ostrouchowa do swojej maszyny, sam zaś zajmuję jego miejsce, bo tu jest mięso, chleb i cebula. Do załogi przyłącza się jeszcze czterech dziadków, odprawiwszy młodych do swoich maszyn. Wyjeżdżamy do Mahmud-Raki. Otaczamy auł bez przygód. Młodzi gotują herbatę i nareszcie najadamy się po ludzku. Odbija nam się mięsem i cebulą. Swoją lurkę, marszcząc ze wstrętem nosy, oddajemy innym. Ci nic nie rozumieją, wzruszają ramionami, ale oczywiście biorą. Pod wieczór ustawiamy się w kolumnę. Afgańczycy jak zawsze na pancerzu. Wracamy. W wieżyczce maszyny usadowił się naczelnik sztabu, którzy przez radio reguluje ruch kolumny. Gdzieś na przodzie powstaje zator i kolumna staje. Zatrzymanie się bez przyczyny jest wykroczeniem i naczelnik sztabu biegnie wygarbować skórę winnym. Przesiadam się do wieżyczki. Właz jest otwarty i „sojusznik” wsadził weń nogi. – Buru, buru (idź, idź) – wołam do niego, każąc zabrać nogi. On zaś bije się w piersi, mówiąc: – Komandor batalion. Zaczynam kląć, tłumacząc, że mam to gdzieś, iż jest on „komandor batalion” i już mam go zrzucić z pancerza, kiedy chłopcy siedzący przy cekaemach przekazują przez łączność wewnętrzną: – Patrz, coś tu niewyraźnie, wszystkie kantyny pozamykane... Rozglądam się wokół. Rzeczywiście, wszystkie kramy zamknięte, choć zwykle otwarte są codziennie. Od rana do wieczora. Przez celownik optyczny ujrzałem grupkę
miejscowych, którzy stali przed pierwszymi domami aułu i dlaczegoś się uśmiechali. Dziwne, zwykle snują się między kantynami, nie tyle kupując, ile gawędząc, a teraz stoją w kupie... Tymczasem „komandor batalion” wręczył mi kwaśne pakistańskie papierosy. Papierosy wziąłem i ten zaczął się prosić do środka. Pokazałem, że nogi może trzymać, ale na więcej w wieżyczce nie ma miejsca. Zacząłem nią obracać, przyglądając się uważnie każdemu szczegółowi. Kolumna ruszyła z miejsca. Wjechaliśmy do Mahmud-Raki. Nagle wybucha gwałtowna strzelanina. Mój „komandor batalion” wydaje urwany okrzyk. Podnoszę głowę do góry. „Gotów – stwierdzam – upadł na plecy, a nogi nie dają mu spaść z maszyny”. Jego leżący na włazie automat AKMS wciągam do środka, a nogi wypycham na zewnątrz. Do włazu cisną się z wytrzeszczonymi ze strachu oczami sojusznicy i proszą się do środka, ale bez gadania zatrzaskuję właz – taka instrukcja. Kompanijny eter pełny jest rozkazów, meldunków i zezwoleń otwarcia ognia. Uszami słucham eteru, oczami szukam celu. Po obu stronach drogi – kantyny, polewam je ogniem z cekaemu. Nie mogę użyć pocisku kumulacyjnego, bo sklepy są zaledwie o kilka metrów od maszyny. Odłamki dosięgną sojuszników. W eterze meldunek, że tra ono maszynę II plutonu – dwóch zginęło, kilku rannych. Dowódca kompanii dysponuje, co która maszyna ma robić: jedni kryją ogniem, inni wyciągają na zewnątrz rannych i poległych, zaczepiają hol. Paniki nie ma, każdy wykonuje otrzymane zadanie. Za to żołnierze afgańscy ze strachu odchodzą od zmysłów. Ogień z cekaemów i automatów kosi ich jak trawę, nie mają gdzie się ukryć – domy i kramy są pozamykane, pod pancerz ich nie wpuszczamy – instrukcja, a poza tym kolumna jedzie do przodu, odstać też nie wolno. Miotają się jak szczury po płonącym okręcie, ulegając zakodowanym w podświadomości zwierzęcym instynktom: zbiegają się w kupy, tak jakby w kupie łatwiej było się uchronić przed wrogiem. Duszmanom tylko w to graj – walą długimi seriami w grupy. Wielu spada z maszyn. Jedni ranni, inni zabici. Niektórzy leżą w koleinach i tych miażdżymy gąsienicami, bo stawać nie wolno – zatrzymamy całą kolumnę, a objeżdżać leżącego to znaczy wyjechać z koleiny i być może tra ć na minę. Nie ma potrzeby ryzykować z ich powodu, bo dziś walczą po naszej stronie, a jutro są już z duszmanami. Wroga nie widać. Z pewnością siedzą w przygotowanych zawczasu kryjówkach i prażą do nas. Nasz kolumna pluje ogniem w każde podejrzane miejsce. W eterze nowe doniesienia – tra ono BTR-y innej kompanii. Podawane są niebezpieczne strefy i krótka charakterystyka: moździerz, cekaem, miejsca intensywnego ostrzału. Znów meldunek: tra ona moja maszyna, do której rano posłałem sierżanta Ostrouchowa. Rozkaz: maszyna jadąca z przodu ma ją wziąć na hol i udzielić pomocy. Oglądam się
przez trypleksy na wszystkie strony. Okazuje się, że przed tra onym wozem stoimy my. Nie zauważyliśmy, że maszyna za nami tra ona, odskoczyliśmy do przodu. Relacjonuję załodze sytuację przez łączność wewnętrzną. Spoglądamy na siebie. Jest nas pięciu, wszyscy dziadkowie, wszyscy przyjaciele. W maszynie musi zostać minimum dwóch – jeden w wieżyczce i kierowca-mechanik. Wiemy, co to jest śmierć, szanse wszystkich są równe. Mechanik Pieriepiołkin tymczasem cofa wóz, ja koryguję, byśmy nie wyskoczyli z koleiny. Zbliżamy się do tra onej maszyny. To dodatkowa szansa zainkasowania granatu, bo tu jest niebezpieczna strefa, którą nasza maszyna już była przejechała... – Boże, dopomóż! – mówi któryś. – Ruszamy, chłopcy... Nie porzucimy przecież swoich! „Pójdę i ja – postanawiam. – Tam Siomka, Malcew, Ostachin i inni moi chłopcy”. Nie zdążyliśmy jednak podjechać, jak tra oną maszynę wyminął, z naruszeniem instrukcji, jakiś BTR. Jego załoga szybko zaczepiła liny holownicze. Podjechaliśmy bliżej, żeby pomóc wydobyć rannych. Tamci zamachali rękami: ruszajcie do przodu. Ledwo ruszyliśmy, oni dostali z granatnika w nos maszyny. Wyskoczyliśmy na zewnątrz, podbiegliśmy do nich. Z włazu wychylił się mechanik, machając do nas rękami jak szalony i krzycząc: – Wynoście się, szybko! Biegnąc i wskakując do włazów jadącej maszyny, rozumieliśmy, że to tylko kwestia czasu – drugi pocisk tra , bo pierwszy ledwie musnął zaostrzony przód BTR-u. Musimy się pospieszyć... Ledwo zająłem miejsce w wieżyczce i włączyłem łączność, jak usłyszałem, że wzywa mnie dowódca. Na zakręcie drogi niedaleko przed nami tra one są dwie maszyny. Ostro ruszyliśmy do przodu. Na zakręcie stała maszyna dowódcy kompanii ze spadłą gąsienicą. Mechanik Kafetułow z dwoma żołnierzami ją naciągali. Dowódca kompanii major Czaban, mimo intensywnego ostrzału, dla lepszej orientacji otworzył pokrywę włazu i wychylony do połowy dowodził przez radio. Podjechaliśmy do nich. Otworzyłem właz, pytając, czy mają rannych. – Nie, tylko zeskoczyliśmy z gąsienicy. Jedź do tamtej maszyny. Pojechaliśmy. Stanęliśmy przy nich. Obok przechodził instruktor sanitarny Straczkow. Szedł spokojnie, nie kryjąc się. – Kontuzjowany? – krzyknąłem, wychylając się z włazu i starając się przekrzyczeć huk silników. – Nie. Byłem przy tamtej – kiwnął w stronę tra onej maszyny. – Czemu się nie kryjesz? – pytam. Machnął ręką:
– Gdzie tu się kryć? – Skąd strzelają? – Zewsząd... nawet w tamtym domu na piętrze stoi cekaem. Obróciłem wieżę i wypuściłem we wskazane piętro dwa pociski kumulacyjne. Piętro zadrżało i zadymiło. Trochę było szkoda, bo reklama na budynku głosiła, że są tu w sprzedaży magnetofony Sony i Panasonic. Potem kilkoma pociskami i seriami z cekaemu potraktowałem parę innych domów w pobliżu. Podjechaliśmy do tra onej maszyny. Szeregowy Sadakow siedział na pancerzu, położywszy na skrzyżowanych na wschodnią modłę nogach okrwawione ciało swego przyjaciela Grycenki, i jak najspokojniej, nie kryjąc się, strzelał. Trup miał dziwnie załamane łopatki i w piersiach dziurę na wylot. Sadakow był kontuzjowany i nie chciał oddać nam trupa. Jakoś wyprosiliśmy, mówiąc, że odwieziemy go do szpitala polowego. Zgodził się i zapłakał. W maszynie siedział Owsienkow. Dłonie miał zaciśnięte na uchwytach cekaemu kursowego, między palcami zgasł mu papieros. Śmierć miał nagłą: pocisk przebił pancerz na wysokości głowy i wisząca tam skrzynka z taśmą nabojów do cekaemu zniosła mu wraz z odłamkami całą głowę, zostawiając tylko jedno ucho. Ściślej, nie zniosła, tylko rozerwała na setki kawałków. Mechanik Grycenko miał przebitą pierś, sierżantowi Woroninowi jak nożem ucięło kość policzkową, nos i szczękę. Tra ona pociskiem przeciwpancernym, niekierowana przez nikogo maszyna wbiła się w drzewo, ryjąc gąsienicami ziemię. Nadbiegli sojusznicy, wyciągnęli z włazu rannego Woronina, ale kiedy go opuszczali na ziemię, zostali wystrzelani z cekaemu. Nogi Woronina tra ły w obracającą się gąsienicę, która je mełła na kawałki. Nadbiegł instruktor sanitarny, wyciągnął z tej rzeźni wciąż żywego Woronina i nie wiedząc, od czego zacząć, nijak nie mógł się zdecydować na bandażowanie. Założył tampon na otwór, gdzie wcześniej były usta, ale kadłub o uciętych i zmiażdżonych kończynach zaczął się dusić. Wtedy położył go na boku, z głową ku dołowi, żeby krew nie tra ła do płuc. Założył zaciski na nogi, twarz przykrył gazą. „Lepiej byś, chłopcze, nie żył...” – przyznał się potem, że tak mu życzył. Rannych odłamkami i sierżanta Woronina przenieśliśmy do maszyny. Dowódca kompanii kazał przez radio wieźć rannych do tymczasowej siedziby sztabu pułku. Jak wieźć to wieźć, jest tylko jedno „ale”... Trzeba najpierw jakoś wykaraskać się z tej rzeźni... Przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów do przodu, gdzie po jednej stronie drogi nie było już domów. Stanęliśmy. Sojusznicy ledwie wybiegali zza osłony domów, jak padali skoszeni seriami z cekaemu. Podjechaliśmy do skrajnego domu. Ptica ustawił maszynę tak, że mogłem strzelać z działa, a siedzący z przodu maszyny – z cekaemów
kursowych. Zaczęliśmy niezwłocznie obmacywać teren. Pociskiem kumulacyjnym rozwaliłem stojącą nieopodal budkę, z której rozleciały się krwawe ochłapy: musiał tam siedzieć strzelec i bezkarnie kosić naszych towarzyszy broni. Pociskami odłamkowymi i seriami z cekaemów oczyściliśmy cały teren. Dołączył do nas BTR z rannymi i na pełnym gazie ruszyliśmy do przodu. BTR leciał pierwszy, nasza maszyna za nim. Przez całą drogę strzelałem z cekaemu i działa. BTR, w porównaniu z naszą BMD, jest niemy i ślepy – nie ma wieżyczki, na uzbrojeniu ma tylko dwa kursowe cekaemy, strzelaliśmy więc za dwóch. Choć podczas jazdy na najwyższym biegu strzelanie jest zabronione – siła odrzutu może zerwać wieżę, waliłem jak szalony. Kiedy dotarliśmy do tymczasowego sztabu pułku, wieża była już pusta. Wystrzelałem całe dwa tysiące nabojów z cekaemu i 40 pocisków. Od spalonego prochu maszyna śmierdziała zgniłymi jajami, głowa pękała i boleśnie ściskało serce. Póki jedni z pomocą sanitariuszy wyciągali rannych, inni uzupełniali z przymocowanych do pancerza skrzynek komplet bojowy pocisków i nabojów. Lekarze wstrzykiwali leki, zakładali nowe opatrunki. Zdążyliśmy zamienić kilka słów z naszymi. Opowiadali, że kiedy moja maszyna służbowa została tra ona z granatnika, prąd kumulacyjny pocisku wraz z odłamkami urwał mechanikowi Siemionowowi nogę i tra ł w miejsce dowódcy maszyny, czyli moje. Przysłany przeze mnie młody Ostrouchow nie zginął, bo w drodze powrotnej dziadek szeregowy Marycz wypędził młodego na gorsze miejsce, koło włazu desantowego, a sam się usadowił na siedzeniu dowódcy. Tak widać chciał los: Ostrouch i ja ocaleliśmy, a biednemu Maryczowi wywaliło wszystkie wnętrzności – prąd kumulacyjny przeszedł przez niego na wskroś i przepalił nawet metalowe oparcie siedzenia. Młody operator Ostachin został ranny odłamkami w nogi, a mój podopieczny Malcew zginął – dostał kulkę, jak tylko wyskoczył z maszyny. Było mi cholernie szkoda Malcewa. Ten młody człowiek o ciele starca był obiektem ciągłych żartów z powodu powykręcanych przez reumatyzm stawów palców i sylwetki dochodiagi68. Wszyscy się dziwili, naśmiewali z niego, prowadzali nawet pokazywać „cudo WDW” do innych kompanii, że niby jak taki zdechlak mógł tra ć między dobieranych chłopów z wojsk powietrzno-desantowych. W milczeniu i nie skarżąc się nikomu, znosił wszystkie kpiny i bóle stawów, aż zaopiekowałem się nim. Mechanik Siemionow leżał na noszach i palił. Widocznie działały leki, bo spokojnie pokazał na urwaną nogę i powiedział, parafrazując popularny dziadkowy aforyzm: – Widzisz, cywil w maju – nie smuć się, cywil przyszedł, a maj nie. Pokiwałem głową jak koń, nie znajdując właściwych słów. Pocieszanie było tu nie na miejscu.
– Woronina widziałeś? Z nim to historia, a u ciebie, phi... – próbowałem w ten sposób. – Łabus, ty mi tu nie truj. Sam widzisz, że ten długo nie pociągnie... A jak ja mam jechać do domu? Z taką... ledwie nie powiedziałem – nogą? – Sioma, ty już jedziesz, jesteśmy przecież ten sam rocznik, a ja może pojadę tak jak ci – pokazałem na leżące trupy. – Do cywila jeszcze kilka miesięcy, powinieneś się cieszyć... „Chciałbym wrócić do domu przynajmniej taki” – cisnęło mi się na usta, ale spazmy ścisnęły gardło. Machnąłem ręką, odszedłem za maszynę w mrok i zawyłem. Bezgłośnie, samym wnętrzem, rozpaczliwie i beznadziejnie, bo nie mogłem znaleźć odpowiedzi, dlaczego to się stało z moją maszyną, ze słabeuszem Siemionowem, Malcewem, Maryczem, czułem się dlaczegoś okropnie winny... Te przeklęte konserwy... Rannych i zabitych ułożono w BTR-ach, a nam kazano odwieźć ich do szpitala polowego. Jak tylko przyjechaliśmy, odnieśliśmy Woronina na salę operacyjną. Pomogliśmy przenieść pozostałych rannych. Zabitych nosiliśmy do tak zwanej kostnicy i kładliśmy na ziemi. Jedna starsza pielęgniarka puściła łezkę: – Dzieci, dzieci, co z wami wyprawiają... Powskakiwaliśmy do maszyn, nie rozumiejąc zupełnie, że te słowa skierowane były do nas... Wracając do tymczasowego obozu pułkowego, płakałem w głos, wyłem z bólu i rozpaczy. Szlochałem, nie kryjąc się, oparłszy głowę o celownik optyczny, bo wiedziałem, że nikt tego nie widzi, że warkot silnika i brzęk żelastwa zagłuszają mój szloch, nie będę więc później się wstydził... Po powrocie do obozu zastaliśmy wszystkie maszyny kompanii na miejscu. Obejmowaliśmy się, całowali... Wyznaczono nam namiot. Sen nie przychodził. Łaziliśmy wszyscy jak odurzeni, stargane nerwy nijak się nie mogły uspokoić. Analizowaliśmy szczegóły akcji. Wszyscy byli jak osy, w każdej chwili mogło dojść do bitki. Bardzo trudno było się opanować, pogodzić z myślą, że już nie ma naszych chłopców, że nie ma winnych wśród swoich, nie ma komu dać w pysk. Strachu nie było, wypełniało nas wszystkich pragnienie zemsty, zabijania. Duszmani, i tak już dawno przez nas przeklęci, pozostali nieukarani, nie było ich pod ręką. Zgrzytaliśmy bezsilnie zębami, że nie stają przed nami jeden na jednego, że ta wojna jest jakaś nieczysta. I choć czasem szkoda było
tego narodu, ale zaraz współczucie ustępowało przed ślepą nienawiścią, bo któż jest winien śmierci i kalectwa naszych chłopców – oni, po stokroć oni! Młodzi, wymiotując, czyścili przyholowane postrzelone maszyny z kawałków mięsa, odłamków kości, zmywali wodą krzepnącą krew i zrzedłą substancję mózgową. Kiedy się wychylali przez włazy, żeby puścić kolejnego pawia, z uśmiechem klepaliśmy ich po ramionach, tak jakby bezwąse młodziaki wymiotowali, upiwszy się po raz pierwszy w życiu... W człowieku więcej jest zwierzęcia niż człowieka. Tylko w lmach aktorzy wymiotują na widok trupa, wojna zaś to jakaś przyjemna zabawa, w której wystarczy dobrze przyłożyć pięścią i wróg leży pokonany... Tymczasem trzeba wyrzygać z siebie wszystko, co jeszcze zostało ludzkiego... Technicy pułkowi obejrzeli maszyny i kazali szykować je do jutrzejszej akcji, formując minimalne załogi: tylko dziury w pancerzu, podwozie i stery nienaruszone. * Minęła bezsenna noc. Na porannym apelu dowódca pułku pułkownik Sierdiukow oświadczył: – Mahmud-Raki to gniazdo buntowników, już kilka razy polaliśmy te rozstaje własną krwią. Dość tej zabawy... Rozkazuję: otoczyć osiedle, wystrzelać wszystko, co się w nim porusza, a czołgi z nożami spycharkowymi niech zeń zrobią szeroką drogę! Rozkaz dowódcy pułku został wykonany. Zebraliśmy kilkadziesiąt trupów sojuszników, które tu leżały od wczoraj, zesztywniałe już na drewno, i poskładaliśmy do BTR-ów. Większość miała poderżnięte gardła. Wracając do bazy, dostaliśmy pozwolenie zajechać do szpitala polowego. Woroninowi zoperowano oko, amputowano nogi i, dzięki Bogu, umarł. Lepsza śmierć niż życie bez połowy ciała. Siemionowowi ucięto nogę, zagipsowano złamany obojczyk i wysłano do Kabulu. * Wieczorem najaraliśmy się po czubki głów. Lepiliśmy rozpełzające się myśli do kupy, starając się odtworzyć sceny z akcji. ...Jak tylko pocisk uderzył w maszynę, chudeusz z wyglądu, Siemionow ze złamaną kością, lecz jeszcze wiszącą na kawałku mięśnia nogą i z posiekanym odłamkami obojczykiem zeskoczył z maszyny i padł, ale nie dlatego, że stracił przytomność, tylko że nie miał jednej nogi po kolano. Charitonowowi, który nadbiegł, by udzielić pomocy, Sioma kazał przeciąć tkanki łączące dwie części nogi. Kiedy ten żachnął się
na taką prośbę, Sioma wziął od niego bagnet i tępym ostrzem odpiłował łydkę... z całym butem... jak coś zbędnego... ...A dziadek Ostachow, ranny kilkoma odłamkami w mięśnie udowe, siedział w wieżyczce maszyny i jęczał ze strachu i bólu, aż go wyciągnięto na zewnątrz... ...Sierżant Woronin przybył z ostatnim uzupełnieniem i choć był młodziak, oświadczył o cjalnie: – Odlatałem swoje na kursie młodego żołnierza, jestem sierżantem i więcej latać nie zamierzam! Kilku weteranów zabrało się do leczenia zuchwalca, ale natychmiast padło po paru ciosach karate Woronina. Wtedy do akcji włączyli się dziadkowie, ale Woronin wcisnął się do kąta i parował wszystkie ciosy, aż dostał taboretem po głowie. Od tamtego dnia Woronin, mimo że miał dobrze opanowane karate, dostawał najtrudniejsze zadania, których nie nadążał wykonywać i nie miał czasu na sen. Nikt go nie bił, trwało tylko zespołowe odbijanie chęci wskoczenia za wcześnie na wyższy poziom. Wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem i po jakimś czasie sierżant załamał się. Skrócono mu pas według rozmiaru głowy. A teraz było go cholernie żal... ...Kapitan Czaban spędził ową pamiętną noc zamknięty w wieżyczce maszyny. Choć po drobiazgowej analizie przebiegu całej akcji nie znaleźliśmy wobec niego najmniejszego zarzutu, wręcz przeciwnie – znał się na swojej robocie i nie tchórzył, ale i on cierpiał po swojemu... Ledwie objął dowództwo kompanii, jak tu od razu pięć trupów i kilku inwalidów. My, dziewiętnastoletni, uważaliśmy go za starego, miał tylko 27 lat, ale po tej nocy skronie mu pobielały. Daliśmy słowo, że mu pomożemy. Szczere poparcie ze strony dziadków – to bezwarunkowe wykonywanie rozkazów przez całą kompanię. Jest tego wart...
ROZDZIAŁ XLIII
P
o kilku dniach odpoczynku ruszamy do Kabulu. Zajmujemy wyznaczone pozycje, kopiemy jeszcze niestopniały tu śnieg, stawiamy namiot dla wolnej zmiany wartowników. Nocami wszyscy pełnimy dyżury przy maszynach, w dzień śpimy na zmianę w namiocie. Dyscyplina i bez instrukcji o cerów żelazna. Szczególnie rozpieszczamy dowódcę kompanii, który ciągle śpi. Z rzadka tylko wstaje, obchodzi pozycje i widząc wszędzie wzorowy porządek, zadowolony drapie się po pokąsanych przez wszy bokach. Zapyta o coś i nawet nie słuchając odpowiedzi, znów idzie się położyć, czując naszą wszechstronną opiekę. Spędziliśmy tak cztery doby. Zmarzliśmy porządnie. W namiocie leżeliśmy na rozścielonym na ziemi, z której nie wyszedł jeszcze zamróz, brezencie. Nie zdążyliśmy się ogrzać, jak znów trzeba było marznąć na warcie. Potem zaczął padać mokry śnieg i wilgoć przenikała do szpiku kości. Nie mając nic do roboty, ganialiśmy młodzież, organizowaliśmy koncerty, tańce, musztrę, wybieraliśmy najbardziej zawszonych i kazaliśmy im gotować odzież w wiadrach. Póki schła, ci latali z gołymi dupami, żeby się ogrzać. Cztery dni z Kabulu wyczesywano różnej maści „wrogów rewolucji kwietniowej” i łapano mężczyzn do wojska. Zebrano ich cztery tysiące. *
W drodze powrotnej do bazy otrzymaliśmy rozkaz oczyszczenia aułu. Pół dnia ubezpieczamy, później bierzemy na pancerz Afgańczyków, którzy czesali, i bocznymi drogami zmierzamy ku głównej magistrali. Moja maszyna jedzie w ogonie kolumny, mam więc sektor obserwacji z tyłu. Siedzę w wieżyczce, bo nie bardzo ufam młodemu operatorowi. Jedziemy dróżką przez auł. Wokół mury ogrodzenia, winnice, miejscami wysuszona przez słońce ciemna ziemia. Winorośle przygięte do ziemi i okopane. Eter kompanijny czysty. Nagle słyszę: – Wszyscy za mną! Ognia! Kiedy obracam wieżę, żeby się zorientować, co się dzieje, rozlegają się strzały i wybuchy. Cała kolumna zawraca z drogi w winnice. Nasza maszyna leci za innymi.
Nie widzę nic, tylko niebo i ziemię, bo maszyna zjeżdża z jednej wysokiej winnicznej bruzdy i wspina się na drugą. Nie sposób się zorientować, a tym bardziej strzelać. – Ptica! – wołam przez łączność wewnętrzną do mechanika Pieriepiołkina. – Stój, durniu! Ptica staje, a raczej sadza maszynę dnem na bruzdę. „Doskonały nieruchomy cel” – myślę sobie, obracając wieżę. Nieco dalej siedzą jeszcze trzy maszyny kompanii. Między nimi biegają wystraszeni duszmani. Maszyna dowódcy kompanii utknęła na przodzie. Wychylony z włazu, grzeje z automatu mechanik Kafetułow. Dowódca kompanii, nie mogąc tak nisko opuścić lufy działa, rzuca granaty ręczne, to wychylając się z włazu, to w nim znikając. Tuż obok ich maszyny biegnie ogarnięty paniką duszman. Łapię go na celownik i zabijam tuż przy maszynie dowódcy. – Łabus, ty ośle.. ty... ty... patrz, gdzie strzelasz! – wrzeszczy przez radio Kafetułow. – Ty Tatarze śmierdzący, spójrz lepiej na prawo od maszyny! – wołam. Widzę przez celownik, jak Kafetułow, nie zważając na strzelaninę, wychyla się poza krawędź pancerza. W tej chwili zauważam jeszcze jednego, biegnie o jakieś kilkadziesiąt metrów. Znów łapię go na celownik i naciskam spust cekaemu. Biegnący pada, a Kafetułow w okamgnieniu znika we włazie, bo puszczona przeze mnie seria przelatuje o metr od maszyny dowódcy. W eterze wśród najróżniejszych komend wyraźnie słychać głos Tatara: – Ale Łabus, ale dureń, ale kurwa... A ja tymczasem polowałem na turban, którego skrawek migał za grzędą winorośli. Trzymałem go w szczerbince celownika i czekałem, kiedy pokaże się więcej głowy. Ledwo turban postanowił wyjrzeć, nacisnąłem na kurek. Wymiana strzałów ucichła. Pojawili się nagle sojusznicy, którzy przedtem zniknęli nie wiadomo gdzie, i zabrali się do zdejmowania duszmanom zegarków, zbierania broni i dobijania jeszcze żywych. My zaś holowaliśmy jeden drugiego na drogę. Ta zasadzka dzięki umiejętnościom dowódcy kompanii skończyła się dla nas szczęśliwie.
ROZDZIAŁ XLIV
A
uły pustoszeją. Ludzie zamykają domy i uciekają do miast. Auły w dolinie Bagramu stoją puste. Starym zwyczajem zaznaczamy na broni, ilu który zastrzelił. Rekord kompanii wynosi 21 osób, ale duszmanów nie staje się przez to mniej. Jest ich wciąż więcej, atakują coraz odważniej i coraz wścieklej. Kiedyś mogliśmy setki kilometrów jechać na pancerzu – teraz nawet w środku jest niewesoło. Wcześniej strzelano do nas ze strzelb myśliwskich (w jednej akcji wzięliśmy 20 nowiuteńkich IŻ-ów), sowieckiej broni z czasu wojny i lat powojennych. Teraz uzbrojeni są coraz lepiej, mają rakiety przeciwlotnicze, w miejsce własnoręcznie wykonywanych min – plastikowe i zdalnie detonowane. Wcześniej widzieliśmy uśmiechy miejscowych – teraz tylko nienawiść. I im bliżej do cywila, tym trudniej. * W pułku nadzwyczajne wydarzenie – dowódca pułku wyniuchał przemyt wódki z Sojuza w skrzynkach z suchym prowiantem. Wykopano dół. Złożono w nim 74 butelki wódki. Przed szeregiem o cerów pod butelki wsadzono kilkaset gramów trotylu i zdetonowano. Płakał cały pułk. Kilku przyleciało nawet z wiadrami, ale po wódce nawet mokrej plamy nie zostało. * Na prośbę Sarandoy od jakiegoś czasu bazujemy w szkole w osiedlu Baglan. Zwrócili się do nas o pomoc, bo gruby mur, za którym się schroniło 40 przybyłych tu z Kabulu komunistów, okazał się niewystarczającą osłoną. Staliśmy jako garnizonik mieszany – trzy czołgi, trzy haubice i nasza kompania. Po roku spania w namiotach, maszynach czy po prostu na gołej ziemi bardzo dziwnie było czuć wokół siebie gruby kamienny mur i cały dach nad głową. Tak jakbyśmy po koczowniczym życiu wrócili do spokojnej stałości. Przywieźliśmy poza tym ze sobą piecyk na drewno i nie mogliśmy się nacieszyć zapachem palących się polan, ich trzaskaniem. Po kilku godzinach palenia ciepło było w całym
pomieszczeniu. Nocami zaczęliśmy się nawet pocić, o czym już prawie zapomnieliśmy. Prócz piecyka przywieźliśmy z bazy łóżka, materace i dwie skrzynki kradzionego masła. Łóżek wystarczyło tylko dla trzeciej części składu osobowego, ale i tego było dość, bo większość ciągle przebywała na warcie w okopach przy maszynach. Jedną skrzynkę masła wymieniliśmy na butelkę brandy, drugą znalazł dowódca kompanii i kazał wysmarować masłem osie kompanijnych maszyn. Kierowcymechanicy wychodzili z siebie, dowodząc, że masło może zatrzeć łożyska kulkowe. Dowódca kompanii słuchał długo i cierpliwie, a potem machnął ręką: udławcie się tym swoim masłem, ale i sam nie protestował, kiedy dostawał do kaszy bynajmniej nieprzepisowy kawałeczek tłuszczu. Dni mijały jak w bajce. Saperzy nawtykali wokół szkoły min, pozostawiając niezaminowaną drogę i jeden bok od strony osiedla. Okopy były wykopane, dniami i nocami graliśmy więc w karty i paliliśmy czars lub naswaj. Nocami na warcie stali młodzi i weterani. My, sierżanci, sprawdzaliśmy tylko, czy nie śpią i przy kagankach graliśmy do świtu na pieniądze. Sierżant Sapko, który przybył niedawno z uzupełnieniem za złe zachowanie, i niektórzy inni szli po prostu na targ, żeby kupić kajfu69 albo wypalić kalian70 na miejscu. Wracali ze zbielałymi oczami i ledwo obracając językiem. Otrzymaliśmy wiadomość, że dwie wzmocnione kompanie naszego batalionu stoją za Mahmud-Raki. Nie tracą czasu na próżno – czeszą okolicę. Splądrowali aptekę, która jakimś cudem ocalała przy „poszerzaniu drogi” i trzech opiło się jakimś paskudztwem o zapachu spirytusu. Chorążego i sierżanta odwieziono do szpitala, mój ziomek zaś w namiocie dowódcy batalionu długo łapał nieistniejące muchy, póki decydowano, co z nim robić: sam dojdzie do siebie czy wieźć go do szpitala? Prócz tego, podczas jednej z akcji zginął „złoty Uzbek” rodem z Fergany. Rodzice widać nie pożałowali pieniędzy, bo urządzili synka na służbę w desancie w tym samym mieście (rzadki przypadek). Po przybyciu do Afganistanu został kierownikiem magazynu zaopatrzeniowego. O cerowie z nim się liczyli, a przed nami odgrywał dobrego wujka. Kiedy o coś go się prosiło, certował się, czasem dawał, czasem podnosił krzyk: – Dość mam tych waszych próśb. Wszystkim wszystko daj, a mnie kto daje? Chciało się powybijać złote zęby, których miał pełną gębę i z powodu których zwany był „złotym Uzbekiem”. Chronili go jednak o cerowie, wobec których był na wschodnią modłę nadmiernie ugrzeczniony. Postanowił przed pójściem do cywila zasłużyć na medal. Takim duporwańcom jak on, rzępołom z orkiestry, garnkotłukom itp. wystarczyło w tym celu wziąć udział przynajmniej w jednej akcji. Góry jednak to
nie magazyn. Już w pierwszej wymianie strzałów dostał kulą prosto w łeb i order na cywila. Prawda, pośmiertnie. * Jednej nocy zaczęły gwizdać miny sygnałowe. Pełniłem wtedy obowiązki pomocnika dyżurnego w garnizonie. Ledwo zagwizdały pierwsze miny i wystrzeliły race, wszyscy zajęli pozycje w okopach i maszynach. O cerowie dostali akurat paczki od rodzin. Z zapuchniętymi oczami, nie mieszcząc się w drzwiach, lecieli „dać wrogowi odprawę”. Stałem wtedy przy bramie. O cerowie pospieszyli do plutonów swoich kompanii i tylko najbardziej pijany naczelnik sztabu batalionu, uniósłszy na wyprostowanych rękach automat, puścił długą serię smugową, nawet nie patrząc, dokąd strzela. Aż krzyknąłem ze zdumienia, bo seria tra ła w wieżę stojącego w pobliżu czołgu i odłamki zraniły siedzącego przy cekaemie czołgistę. Ten zsunął się z wieży i leżał nieruchomo. Podbiegliśmy do niego. Żył, tylko był bardzo przestraszony. Dobrze, że seria poszła nie prosto w niego, bo wtedy zbieralibyśmy mózg po całym terenie. Nie mniej wystraszony naczelnik sztabu natychmiast siadł do pisania wniosku o odznaczenie czołgisty Orderem Czerwonej Gwiazdy za wykazane wyjątkowe męstwo. Nasi postrzelali trochę w stronę zdetonowanych min i po jakimś czasie wrócili dosypiać, zostawiwszy warty przy maszynach. I tylko saperzy klęli na wszystkie strony, bo znów musieli stawiać miny. * Kilka miesięcy, kiedy nasz pluton nie miał dowódcy, ja, zastępca, pełniłem jego obowiązki. Widziałem, jak o cer polityczny wypełnia listy nagrodowe. Czego w nich było najwięcej, to przesady. Za takie zasługi, jakie opisywał, należało się każdemu co najmniej miano Bohatera Związku Radzieckiego, a Rambo w porównaniu do naszych to osesek... Odznaczenia dostawali najczęściej wzorowi żołnierze, mający najmniej uwag w kajecie politycznego, dranie zaś, zwani rozpiździejami, którzy podczas akcji i odważni byli, i posyłano ich w najbardziej niebezpieczne miejsca, najczęściej wracali do domu bez medalu, choć na zadania specjalne w małych grupach – powyjmować trupy ze strąconych samolotów czy helikopterów, znaleźć czarne skrzynki, załatwić po cichu bagnetem wartownika – wysyłano najczęściej właśnie tych drani. Kiedy wykonali zadanie i wracali cali, wypełniano wnioski nagrodowe, ale zapominano je odesłać do Ministerstwa Obrony albo za kolejne przewinienie niszczono dokumenty na oczach samego drania. Tak wielu omijały medale i ordery, ja nie dostałem aż trzech
obiecanych urlopów, zdjęcia przy pułkowym sztandarze i jakiegoś „złotego znaczka komsomolskiego”. Co prawda, przy pułkowym sztandarze mnie fotografowano, ale zdjęcia nikt mi nie dał. * Naczelnik sztabu batalionu postanowił, że trzeba „rwać dupę”. Wyruszyliśmy w nocy, zostawiwszy w Baglanie niedużą ochronę garnizonu, mając za przewodników komunistów z Kabulu. Kilka kilometrów szliśmy razem, następnie podzieliliśmy się na grupy i przed świtem mieliśmy zająć wskazany na mapie dom. Zaczął padać mokry śnieg. Przedzierając się w całkowitym mroku przez masywy winnic, zabłądziliśmy. Błoto kleiło się do butów, ciężko było iść. Klęliśmy, nie znajdując wyznaczonych pozycji. Tak błądząc, mogliśmy się nadziać na jakąś zasadzkę i wtedy nikt by nam już nie pomógł. O świcie znaleźliśmy swoich, otoczyliśmy ogromny dom-twierdzę. Według miejscowych komunistów, zajmował go herszt bandy z czterdziestoma podwładnymi. Przyjechały czołgi, zrobiły kilka wyłomów w otaczającym budynek murze, przez które szturmowaliśmy dom. Ali Baby i jego czterdziestu rozbójników nie zastaliśmy, było tylko dwóch starców, których ci z Sarandoy wyprowadzili na podwórko, obili kolbami automatów i zastrzelili. My zaś przeszukaliśmy dom, zabierając wszystko co cenniejsze i jadalne. Powsiadaliśmy do przysłanych po nas maszyn i klnąc miejscowych komunistów z Sarandoy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie zdążyliśmy wyjechać z aułu, jak za maszyną, w której jechałem, rozległ się wybuch. Jeszcze nie przebrzmiało echo eksplozji, jak wszyscy powyskakiwali z maszyn – jedni zalegli w winnicy, drudzy wrzucali do najbliższych domów granaty i czesali je, trzeci wyciągali rannych. Mechanik z II plutonu, młodziak, na zakręcie wydłużył promień, wyjechał z koleiny i lewą gąsienicą najechał na minę. Wybuch rozerwał gąsienicę, strącił koło i przebił dno maszyny. Wyciągając sierżanta Fiodorowa, ujrzeliśmy, że ma w dupie dziurę wielkości dłoni, przez którą wyłaziło krwawe gówno i kiszki. Ułożyliśmy go w czołgu. Jeszcze żył, oczy miał szeroko otwarte, jakby chciał coś powiedzieć i nie mógł. Widać było, że do szpitala nie dociągnie. Pomogliśmy wleźć do czołgu starszemu lejtnantowi Łupinoginowi, który miał złamaną nogę. Starannie skakał na zdrowej, jakby wytrząsał z uszu wodę. Inni członkowie załogi byli zdrowi, tylko jak po dobrej dozie czarsu przewracali oczami i dłubali w uszach. Czołg z rannymi ruszył z całą prędkością do szpitala polowego. Do innego doczepiono uszkodzoną maszynę. A naczelnik sztabu podjął „genialną” decyzję: szukać min wyciorami do automatów! Próbowaliśmy oponować, ale gdzie tam!
W wojsku im większy dureń, tym większą ma władzę. Średnia przyjemność nakłuwać wyciorem drogę, kiedy naokoło winnice, w murach pełno strzelnic i nie wiadomo, kto, kiedy i z której wystrzeli. A my w gołym polu. A i po co to macanie, kiedy czołg z rannymi pozbierał już miny, jeśli były. Wolno posuwamy się do przodu. Ze strachu pot spływa po plecach, gryzie w oczy. Pojawia się skądś i jedzie w naszym kierunku rowerzysta – duch. Jedzie i się uśmiecha. Nerwy mamy tak napięte, że w tym jego uśmiechu upatrujemy podstęp. Zostaje odprowadzony na stronę i zastrzelony, z kon skatą parasola, kawałka ciasta biskwitowego i roweru. Naczelnik sztabu z jakichś oznak wnioskuje, że niebezpieczny odcinek się skończył i każe ładować się do maszyn. Dureń, jednym słowem. Wracamy do szkoły. W szkole wyjaśnienia. Jak zawsze, szukamy winnych niepowodzenia. Jeden winny – kierowca – już którąś godzinę czołga się po podłodze, pchając przed sobą taboret. Wycięcie w siedzeniu zastępuje mu trypleks – uczy się nie wyjeżdżać z koleiny. Innym winowajcą jest postrzeleniec Charitonow, którego nazywamy krótko Charią. Pół roku temu przestrzelił sobie dłoń. Powylegiwał się w szpitalu, został odesłany do pułku. Wśród jego rzeczy znaleźliśmy zdjęcia: okazuje, się, że po szpitalu był w domu. Na zdjęciach widać „serdeczne powitanie bohatera z Afganistanu” w domu i w szkole. Wszyscy się do niego uśmiechają zmrużonymi z zachwytu oczkami, a on, czado, wszędzie wyniosły, usta dumnie wydęte, pod nosem coś w rodzaju wąsików. Choć do czasu, kiedy będzie mógł zapuścić wąsy, oj, jak jeszcze długo! Poza tym, jego rodzice napisali do dowództwa pełny oburzenia list, dlaczego ich bohaterski syn nie dostał orderu za ranę. Order! Jak wszystkim! Wszystkim, którzy byli ranni lub zginęli! No, tu już nasi chłopcy nie wytrzymali, napisali do jego rodziców, że takim gównianym postrzeleńcom ordery się nie należą i tak dalej. A kiedy wrócił do kompanii, ordery mu załatwiliśmy: wycięliśmy z gazet „Czerwona Gwiazda” i „Prawda” rysunki orderów umieszczone na pierwszej stronie obok tytułu, pokolorowaliśmy i przykleiliśmy mu do munduru. I to nie jeden, lecz kilka, w tym nawet jeden Order Lenina. Żałowaliśmy bardzo, że nie mamy fotografa. Zrobilibyśmy „bohaterowi” zdjęcie i wysłalibyśmy rodzicom, niech się cieszą. A jeszcze przyłapałem go na kradzieży cukierków: kiedy maszyna wjechała na minę, on, wydostając się przez właz na zewnątrz, jak najspokojniej wsadził rękę do mojego plecaka i wyciągnął pełną garść cukierków. Jakby interesowały go bardziej niż Fiodorow w rozbitej maszynie. W wojsku można kraść wszystko i wszędzie – tylko nie u swoich... Przyłożyłem mu kilka razy po męsku. Kiedy oprzytomniał, kazałem wykopać okop „do strzelania, stojąc na koniu”.
Po jakimś czasie przychodzi kompanijny instruktor sanitarny Straczkow i mówi, że Charia ma złamaną szczękę. Dowódca kompanii urządza apel. Kompania stoi w szeregu, dowódca pyta: – Łabus, kto złamał Charitonowowi paszczę? – Ja – odpowiadam. – Za co? – tak jakby innej odpowiedzi nie oczekiwał. – Złapałem go na kradzieży – mówię. – Kiedy do cywila? – Na wiosnę... – No to wiedz, że na wiosnę, ale po paru latach kompanii karnej... – Po paru to po paru, i tam ludzie służą. Nie będzie gorzej niż tu... – mówię, ale jakoś bez przekonania. Dowódca kompanii każe mi odejść i wyznaczyć dwóch, żeby odprowadzili poszkodowanego do szpitala. Podchodzi do mnie dowódca plutonu lejtnant Łomachin. Klepie mnie po ramieniu, ja już jestem gotów wysłuchać kazania na temat moralności, ale ten mówi: – Nie martw się, z dowódcą kompanii da się dogadać, politycznego przekona się też. I w pułku mam znajomych. Zaraz pojadę do szpitala i tam wytłumaczę, że był w maszynie, która wjechała na minę i walnął pyskiem w cekaem. W głowie trochę mi się rozjaśniło. Mój dowódca plutonu był, jak sam o sobie mówił, najstarszym lejtnantem w WDW. Nie podobał się komuś w dowództwie pułku, dlatego w wieku 27 lat ciągle był tylko starszym lejtnantem. Później kiedyś, w napadzie szczerości, stwierdził, że dla niego jedyną szansą awansu jest przejście do jednostki karnej, gdzie mu od razu dadzą dowodzenie kompanią i na emeryturę pójdzie w stopniu podpułkownika. A w ogóle był spokojny – dupy nie darł, choć w plutonie musiał być porządek. W nasze sprawy wewnętrzne się nie wtrącał. * Po kilku dniach znów wychodzimy w noc. Idziemy w góry. O świcie komuniści czeszą. Pusto. Schodzimy w dolinę, czekamy na nich w maszynach. Oni siadają na pancerzu. Nagle pojedynczy strzał. W jednej chwili gotowi jesteśmy do boju, a Ptica siedzi na wieży i aż zwija się ze śmiechu. Wysiadam: dwóch żołnierzy Sarandoy trzyma trzeciego, który zwisa im z rąk, a z czubka głowy płynie mu grubą strugą krew. – Nie zabezpieczył automat. Siada na maszynę, kolba o maszynę dzyń i sam dostał kulka – opowiada Czuwasz Pieriepiołkin. Dwa lata w wojsku, a rosyjskiego się nie nauczył. – A czapka... o tak poleciała... razem z dachem...
– Ach ty, Czuwaszu niemyty, ach ty, mordo nieruska, ja tak się wystraszyłem... – mówię do niego. A szczęśliwy Pieriepiołkin pokazuje wszystkim, jak Łabus (to znaczy ja) ze strachu nurkuje do włazu: – A ja siedzę i patrzę, i widzę, jak on sam sobie w głowę strzela! Czego tu chować się? – i znów pokazuje, jak wystraszony Łabus wskakuje do włazu. Śmieję się razem ze wszystkimi, przekomarzamy się z Pticą. Potem śmiejemy się z Sarandoy, którzy usiłują pomóc postrzelonemu: obstąpili go ze wszystkich stron, ochy i achy, a jeden usiłuje ożywić zmarłego, robiąc mu sztuczne oddychanie metodą usta-usta, choć przez dziurę w głowie wyciekła już połowa mózgu. * Wiosna nie za górami. Jest tuż, tuż. Słońce wschodzi o szóstej trzydzieści, koło dziewiątej już można się opalać, choć w cieniu jeszcze zimno i łatami leży śnieg. Przyleciały tysiące szpaków. Tacy sami biedni wędrowcy jak my, też tęsknią do domu, do rodzinnych stron, a Afgańczycy łapią je i strzelają do nich na wszelkie możliwe sposoby. Nie dziwimy się, widząc sprzedawane na targu proce, z których stary i młody strzelają do biednych szpaków. Szkoda tych śpiewaków, którzy tu robią wrażenie jakichś wystraszonych, zabiedzonych. Bronimy ich, na ile możemy, odganiamy polujących. Odbieramy im proce, a oni odchodzą obrażeni, jak gdyby to oni mieli rację. * Na teren szkoły zabłąkał się młody osiołek. Prowadzimy go na targ. Nikt nie kupuje. Ktoś proponuje zjeść, ale wszystkowiedzący Czuwasze twierdzą i przysięgają, że lepiej zjeść psa niż osła. Psie mięso jakoś jednak nie nęci. Co noc na polu minowym pojawiają się psy. Detonują race sygnalne. Podrywamy się na alarm. Saperzy klną, że z powodu psów co noc muszą ryzykować własną skórą. O cerowie każą strzelać do bezpańskich psów. A tych jest od groma. Najczęściej duże – łatwo tra ć. Nie mając nic do roboty, kładziemy sporą ich liczbę. Po kilku dniach zaczynają śmierdzieć. Saperzy, wymieniając wystrzelone miny, pienią się ze złości. Muszą łazić wśród śmierdzącego ścierwa. Pewnego dnia o cerowie tracą cierpliwość i każą zebrać i zakopać truchła. Czuwaszom niby to żal. Wmawiają nam, że psie mięso jest dobre na gruźlicę, a duszone – po prostu bajka. Niezdecydowanie wtórują im Tatarzy, ale reszta nawet gadania o psach nie znosi. Na akcje nie chodzimy. Naczelnikowi sztabu za wykazaną inicjatywę dali wycisk.
W szkole czasu mamy pod dostatkiem. Odsypiamy. Organizujemy rozrywki. Na przykład, boks zawodowy. Bez rękawic. Kola boksuje się z piętnastoma młodziakami po kolei. Młodzi zmieniają się co trzy minuty. Kola wytrzymuje jednak tylko 2–3 rundy, po tym trzeba go cucić. Po trzecim dniu „spartakiady” już nie można go poznać. Najgorzej wiodło się Koli z potężnym młodym, byłym hokeistą, który wyłączał go na długo. W trzecim dniu spartakiady Kolę trzeba było wynieść z ringu i potem długo dochodził do siebie w łóżku. Jego byli rywale zmieniali mu okłady. Służba Koli układała się dość dziwnie. Z początku służył w Sojuzie w batalionie ochrony koszar. Odsłużył rok, został normalnym weteranem. Ktoś jednak przeczytał jego list do dziewczyny, że jest w Afganistanie, ranny, oblewa się krwią, słowem – bohater wojny afgańskiej. W tym samym batalionie byli też wypisani ze szpitala chłopcy, którzy rzeczywiście walczyli w Afganistanie i którym pozwolono zalizać tu rany. I urządzili Koli taki Afganistan, że po kilku miesiącach sam się do nas poprosił. A w wojsku jak w więzieniu – przychodzi etap i od razu wiemy, jacy w nim ludzie. Kola znalazł swoje miejsce czada. I to czada nie zwyczajnego, tylko czada czad. Byliśmy z tego samego rocznika (on był nawet sierżantem), prał jednak cudze mundury, onuce, majtki, bił innym wszy, wieczorami chodził z miednicą i mył nogi. Nie miał ani swojego łóżka, ani materaca, spał gdzieś w kącie namiotu. Kiedy wołano nań Lwie Serce – ryczał, Tygrys – miauczał. Kiedy wynikał spór, który zepsuł powietrze, wąchał dupy. Dostawał po uszach tyle, że ciągle ropiały, były spuchnięte i bolały jak hemoroidy. Od takiego życia miał całkiem poważnego bzika, chętnie jednak grał narzucane mu role. Ani o cerowie, ani doktorzy nie zwracali nań uwagi. Wydawało się naturalne, że w rodzinie musi być jeden głuptas. Wykonywał najbrudniejsze prace, pokornie, bez protestu. Rano budził się z pieśnią. Jak kazano, tańczył, jak było trzeba – śpiewał. Słowem, był taką więzienną ciotą, choć płciowo nikt z nim nie obcował. * Złapaliśmy kręcącego się przy maszynach miejscowego. Do maszyn nikogo i nigdy blisko nie podpuszczaliśmy. Ten jednak łaził z miejsca na miejsce, niby czegoś szukał czy starał się zapamiętać nasze pozycje. Sprawdziliśmy mu kieszenie, znaleźliśmy paczkę nabojów kalibru 5,45 mm. Daliśmy mu w kość i na rozkaz o cerów zaprowadziliśmy do Sarandoy. Wkrótce tamci dali znać, że zatrzymany zeznał na przesłuchaniu, iż kupował naboje od jakiegoś rosyjskiego żołnierza. Zarządzono zbiórkę. Zatrzymany, prowadzony przed szeregiem żołnierzy, wskazał na sierżanta Korczagina z 2 drużyny mojego plutonu. Zerwano mu pagony, zrobiono rewizję, znaleziono pieniądze. Kompania szemrała, wszyscy domagali się śmierci. Ta kanalia
korzystała z tego, że ufaliśmy sobie nawzajem, na wyjeździe nie wystawialiśmy warty przy skrzynkach z granatami i nabojami, a poza tym, nie mieściło nam się w głowach, że można sprzedawać naboje, którymi będą przecież w nas strzelać. Jeżeli nie w nas, to w innych, takich samych jak my. Dowódca kompanii oddał go na pół dnia nam. My, dziadkowie, postanowiliśmy, że bić go nie będziemy, niech bije jego rocznik. Walili, jak należy – związawszy za plecami ręce i podwiesiwszy na belce. My tylko kontrolowaliśmy, żeby nie zabili go – zabraliśmy broń palną i noże. Bili jednak nogami i rękami tak, że trzeba było robić przerwy, by mógł złapać dech. Szczególnie gorliwy był szeregowiec Danilin: – Ty, kurwa – cios – wiesz przecież, że mam syna – cios – rosłem bez rodziców u babci, to ty, pojebany, chciałeś, żeby i mój syn rósł bez ojca? Nie da się opisać wszystkich przekleństw i wściekłości, ale ledwo spazmy bólu odpuszczały i Korczagin odzyskiwał oddech, znów sypał się nań grad silnych ciosów w okolice wątroby, dwunastnicy, nerek. Nocą, nie mając gdzie go ukryć, półżywego Korczagina wywieziono do pułku. Po kilku dniach odwołano nas z Baglanu. Ledwo wyjechaliśmy, tej samej nocy wyrżnięto wszystkich komunistów i spalono część osiedla. * W bazie Korczagin sam tonął i topił nas wszystkich: bójki, boks, sprzedawanie butów i czapek, kradzieże z magazynu – wszystko stało się wiadome dowódcy batalionu i o cerowi politycznemu. Wywoływali nas po jednym, stawiając coraz to nowe oskarżenia. Korczagin siedział podczas przesłuchań w kącie bunkra i słuchał. Ale i my nie próżnowaliśmy. Operatywnie utworzyliśmy grupę konsultacyjną i zanim któryś szedł do dowódcy batalionu, instruowaliśmy, co ma mówić – oczywiście o wszystkie grzechy oskarżać ma Korczagina. Dowódca naszej kompanii domagał się postawienia sierżanta Korczagina przed trybunałem wojskowym, jednak dowódca batalionu i kilku innych wyższych o cerów szykowali się do wstąpienia do akademii wojskowej i zapis w ich papierach o tym wydarzeniu był im zupełnie nie na rękę, oświadczyli więc, że kon ikt ma być rozstrzygnięty w batalionie. Korczagin został „szczurem” w sztabie batalionu: przyszywał o cerom podkołnierzyki, sprzątał w bunkrze. Ledwo przestąpił próg, był bity przez wszystkich żołnierzy pułku. Na akcje go nie wypuszczano, bo groziliśmy otwarcie, że w górach urządzimy mu własny sąd. Nas zaś co dzień przesłuchiwano, grożono kompanią karną czy cywilem dopiero w sierpniu.
Po demobilizacji spotkałem Korczagina w Uzbekistanie, w Ferganie. Jechał ze skierowaniem dowódcy batalionu na kurs chorążych. Zaproponowałem mu, żeby skoczył pod koła trolejbusu. Sam nie miałem sił tam go umieścić, byłem całkowicie wypalony i miałem tylko jedną myśl w głowie – wrócić do domu!
ROZDZIAŁ XLV
T
rzy doby spędziliśmy w grupie operacyjnej. Siedzieliśmy w maszynach, gotowi w ciągu minuty ruszyć z odsieczą zaatakowanym posterunkom garnizonowym. Po upływie trzeciej doby przekazaliśmy dyżur innej kompanii. Nieśliśmy broń do namiotów, kiedy grupa operacyjna w jednej chwili gdzieś się zerwała. Po kilku minutach rozeszła się wiadomość, że w Mahmud-Raki zaatakowana została 4 kompania naszego batalionu, spalono dwie ciężarówki GAZ-61, unieruchomiono dwie BMD. Czterech zabitych, dziewięciu rannych. Bez rozkazu, instynktownie zaczęliśmy się szykować: sprawdzać broń, detonatory w granatach, wkładać kamizelki kuloodporne, liczyć zapasy amunicji. Przeklęte Mahmud-Raki! Po kilku minutach nadbiegł kurier z dowództwa batalionu i wkrótce z całą szybkością mknęliśmy w stronę, skąd dobiegała kanonada wystrzałów i wybuchów. Kolumna, jak zawsze, zmieniła się w jeża: wieża z działem jednej maszyny skierowana jest w prawo, drugiej w lewo, trzeciej znów w prawo i tak dalej. Moja maszyna osłaniała tyły. Kilkaset metrów przed Mahmud-Raki dostaliśmy rozkaz pozostania przy uralu z przebitą chłodnicą. Kierowca leżał pod kołami uralu i strzelał. Przedostałem się do włazu desantowego i go otworzyłem. – Wskakuj! – zawołałem, starając się przekrzyczeć huk wystrzałów. – Wskakuj do środka, osłonimy! Pokazał znakami, że za gęsto strzelają, nie zdąży. Zaczęliśmy obrabiać teren. Ja ulokowałem się przy otworze strzelniczym w lewej części maszyny, wsadziłem automat do uchwytu i zacząłem strzelać. W wieży siedział dowódca plutonu i czemuś długo dłubał przy cekaemie. W tej chwili wskoczył do środka kierowca uralu i walnął głową o osłonę przenośnika pocisków. Poklepałem go po ramieniu, pokazując, że stalowy hełm to dobra rzecz: gdyby nie on, rozwaliłby głowę jak arbuz. Kierowca głupio uśmiechał się, porządnie ogłuszony. Zamknąłem właz desantowy i zacząłem strzelać krótkimi seriami. Sądząc z odgłosu, gdzieś niedaleko siedział strzelec z PPSz, a ja nijak nie mogłem go znaleźć. Nagle kątem oka zauważyłem lecącą ku nam światłość. Nie zdążyłem nawet się wystraszyć, jak pocisk z granatnika, ledwie ominąwszy pancerz, uderzył w mur, wybuchając.
– Z granatnika wali – zawołałem, wytrzeszczywszy oczy i starając się przekrzyczeć wystrzały. O cer gestami pokazał, że nic nie rozumie. W głowie ciągle się kręciła natrętna myśl: drugim razem będzie celniejszy. Wąziutkim przejściem między burtą maszyny a przenośnikiem pocisków przecisnąłem się do przodu, zdjąłem dowódcy hełm z głowy, włożyłem na siebie i przez łączność wewnętrzną wrzasnąłem: – Ptica, naprzód! Skocz dwa korpusy do przodu! Maszyna zerwała się z miejsca, drugi snop ognia przeleciał z tyłu. – Teraz cofaj, stań za uralem – zawołałem znów, bo mieliśmy tylko kilka sekund, zanim wstawią do granatnika nowy pocisk. Moja przekrzywiona twarz i wytrzeszczone oczy robiły chyba na Pieriepiołkinie większe wrażenie niż przekleństwa nic nierozumiejącego dowódcy. Wsadziliśmy maszynę za ural. Ja w tym czasie objaśniłem sytuację, wskazując w przybliżeniu pozycję duszmana z granatnikiem. O cer kazał wytknąć nos maszyny, żeby mógł strzelać. I zaczął walić odłamkowymi jeden po drugim. – Cofaj! – krzyknął nagle. Ptica, czekając w napięciu na sygnał z włączonym biegiem, zwolnił sprzęgło i trzeci pocisk chybił. Było to igranie ze śmiercią: wystarczyło się spóźnić o ułamek sekundy i w maszynie byłyby co najmniej trzy trupy. Było już prawie zupełnie ciemno. Otwarliśmy włazy i rozglądaliśmy się dokoła, wytężając do bólu wzrok. Był to już któryś raz, kiedy widziałem lecący w naszą maszynę pocisk-śmierć, los jednak ciągle był łaskawy. Nadleciały śmigłowce, zrzucały bomby, oczyszczały pociskami odrzutowymi obie strony drogi, przyświecały sobie racami. Od strony Mahmud-Raki jechała ku nam kolumna. Zaczepiliśmy ural i holowaliśmy go do bazy. W bazie wynikł drobny kon ikt. Sierżant z naszej kompanii, Sinicyn, przyholował podbity GAZ-66 należący do Sarandoy. Komuniści z Mahmud-Raki kategorycznie odmówili wsiadania do swojego samochodu, Sinicyn więc pozwolił sobie wziąć za usługi leżący tam magnetofon Panasonic. W bazie komuniści zaczęli protestować, jednak otoczyliśmy ich ciasnym kołem i po kilku kuksańcach wytłumaczyliśmy, że gdyby nie nasza pomoc, straciliby nie tylko magnetofon, ale i ciężarówkę, a może i głowy. *
Opatrzyliśmy maszyny i uzupełniliśmy komplet bojowy już w całkowitej ciemności. Poszliśmy do namiotów 4 kompanii, by opłakać poległych. Chłopcy z tej kompanii opowiadali, że kilka ciężarówek kołowych i kilka pojazdów opancerzonych wybrało się z pozycji koło Mahmud-Raki do bazy po amunicję i prowiant. Choć Mahmud-Raki to prawie same ruiny, znów była tu zasadzka. Pocisk z duszmańskiego granatnika tra ł w przedział amunicyjny jednej z BMD. Nastąpił wybuch o piekielnej mocy. Stalową wieżę maszyny wraz z siedzącym w niej operatorem Nurijewem odrzuciło o 30 metrów, ciężki silnik walał się o 10–15 metrów. Maszynę rozerwało na kawałki. Jeden ocalał: z przetrąconym kręgosłupem wyniosło go wraz z włazem desantowym. Nurijew w poszarpanym przez wybuch mundurze leżał nieżywy niedaleko wieży, z trzech pozostałych, wśród których był przybyły niedawno potężny lejtnant, zostały tylko trzy nogi i kupka kawałków mięsa. W drugiej tra onej maszynie było kilku ciężko rannych i tyluż posiekanych przez odłamki. Przybyliśmy z pomocą w czas. Wśród duszmanów śmigłowce zasiały panikę i mogliśmy pod ich osłoną ratować zaatakowaną kolumnę. * Nazajutrz ci, którzy przybyli z Mahmud-Raki, wrócili, a my długo wsłuchiwaliśmy się, czy znów nie zacznie się strzelanina. Było cicho. Otrzymałem wraz z innymi rozkaz udania się do szpitala polowego. Tam czekaliśmy, aż przyjdzie major od medycyny. Czekając, zdążyliśmy nabrać wstrętu do służby żołnierzy w kostnicy. Wszyscy wyglądali tak, jakby byli niespełna rozumu, wytatuowani od stóp do głowy, pracowali jak rzeźnicy: otarłszy skrzepy krwi, ubierali trupy. Niektóre zszywali z kilku części. Przyszedł major o czerwonej spuchniętej mordzie, zeszliśmy do wkopanej do ziemi, niedawno przywiezionej i już działającej chłodni. Prąd, jak wszędzie, dawały dieslowe generatory. Mróz nie zabijał słodkawego zapachu ciał nieboszczyków. Komora była dość duża, dwa na trzy metry, ale pełna złożonych w różnych pozach trupów. Po jednej stronie na gotowym cynku71 leżał z otwartymi szeroko ustami i posiniałą twarzą kapitan lotnik. – Spalił sobie wnętrzności technicznym spirytusem... świnia – otwierając gębę jak karaś, tłumaczył czerwonomordy. – A pod nim, w cynku, żołnierzyk... zastrzelił się, smarkacz! Obrócił się całym ciałem w inną stronę: – O, a tu wasi, wszyscy wczorajsi... – machnął ręką w stronę dwóch par noszy. Wynosząc je z chłodni na zewnątrz, ledwo nie zwymiotowałem, stanąłem bowiem u końca noszy, na których leżały części trzech trupów i kiedy idący z przodu wszedł na schody, niezesztywniałe jeszcze kawały mięsa zsunęły się na mnie.
Nurijewa rozpoznałem od razu. Niedawno biłem się z nim w stołówce. Teraz był cały czarny, osmalony. Na łokciach i w pasie ledwo się trzymały ostatki munduru. Widać było narządy płciowe z opalonymi włosami. Z przebitego jądra wyciekała sperma. Ręce, zgięte w łokciach, miał uniesione ku górze. Na dworze oprócz wyniesionych przez nas leżały jeszcze trzy pary noszy. Jeden żołnierzyk, założywszy gumowe rękawice, podnosił poszczególne kawałki mięsa, a major określał, jaka to część ciała i na które nosze ją kłaść. Trudniej było ustalić, gdzie czyja noga. Wszystkie trzy były prawe, jedna należała do o cera. Przybyły z nami lejtnant rozpoznał nogę swego kolegi po lepszym bucie. Długo zgadywaliśmy, czyje są dwie pozostałe i w końcu określiliśmy według onucy: noga z czystszą należała do dziadka, z brudniejszą – do młodego. Wypełniliśmy akty identy kacji. Podpisaliśmy się: taki a taki rozpoznał trupa takiego a takiego, odpowiadam według artykułu takiego a takiego, z artykułem zostałem zapoznany. Wyjeżdżając, spytaliśmy, co zrobią z trupami, z których została tylko noga i kilka kawałków mięsa: za mała waga. – Dosypiemy żwiru, włożymy nogę i to wszystko ubierzemy w mundur wyjściowy. Mieliśmy chęć nałożyć całej tej trupiej służbie po mordach, ale ogarnął nas wstręt: bilibyśmy degeneratów... * 17 marca zaczyna się muzułmański ramadan. Będą przez cały miesiąc pościć i jeść tylko od zachodu do wschodu słońca. Ten post – to oczyszczenie dusz, coś w rodzaju naszej spowiedzi. Wszyscy chodzą, jakby się muchomorów objedli albo się objarali. Stoimy na pozycjach w miasteczku doradców wojskowych i drażnimy Afgańczyków – proponujemy im kaszę ryżową, którą bardzo lubią. Odchodzą jak zbite psy. 21 marca w Afganistanie jest Nowy Rok. 1360. W całym pułku pięciominutowa gotowość bojowa. Nasza kompania strzeże bazy pułkowej i mając czas, dyskutujemy, czym się różni gotowość bojowa nr 1 od pięciominutowej. Wiemy tylko, że i w jednym, i w drugim przypadku mamy gwarantowany ponadplanowy wyjazd. W nocy z osiedla leżącego kilka kilometrów od bazy przez kilka godzin dobiegają straszne krzyki. Rano kompania rusza na zwiad i znajduje cały auł wyrżnięty – kobiety, mężczyźni, dzieci. Dobrze jeszcze, że miejscowi walczą również między sobą. Taki podział korzystny jest dla Sojuza, bo już jezuici mówili: „Dziel i rządź”. Podzielić wychodzi, rządzić nijak. O cerowie mówią, że w ciągu półtora roku w Afganistanie zginęło około 17 tysięcy sowieckich żołnierzy. O cjalna statystyka, rzecz jasna, nie istnieje, to tylko plotki. Jedni mówią, że zwolnią nas w końcu marca, inni – że
w czerwcu, jeszcze inni podsuwają swój wariant. Słowem, WDW (wozmożno dwiesti wariantow72). Nawet nasz pułkowy nansista, który wcześniej po pieniądze dla pułku jeździł do Kabulu samochodem, teraz pakuje swoje żyguli do samolotu i nim leci 60 kilometrów, choć wzdłuż całej trasy co kilka kilometrów są nasze pozycje obronne. Nastały czarne dni dla śmigłowców. Koszą je jeden po drugim rakietami i z cekaemów. * Wieczorem mieliśmy śmieszny wypadek. Do bazy przychodzą o cerowie i chorąży z pobliskiego lotniska. W dzień do sklepu, wieczorem – na lm. Podczas seansu pijany chorąży od lotników tak się wczuł w wojenną akcję lmu, że wyciągnął pistolet i zaczął celować w biegających po ekranie Niemców. Siedzący obok walnął mu po ręce. Kula tra ła siedzącemu z przodu chorążemu z naszego pułku w dupę. Pijany lotnik został natychmiast pozbawiony broni, pobity i zawleczony jak worek karto i do sztabu ze sztandarem pułku w kącie... * Pułk stoi w szeregu jak struna. Żegnamy się z dowódcą pułku, pułkownikiem Sierdiukowem. Dostał awans z przeniesieniem do sztabu dywizji. Przyklęka na jedno kolano, całuje sztandar pułkowy. Potem, przełykając łzy, mówi do nas dużo ładnych słów. Nam też chce się płakać. Szkoda, że nas opuszcza, ale się pocieszamy, że ma tylko 37 lat i wkrótce zostanie generałem majorem, słowem, daleko zajdzie... W ciągu ostatnich dwóch lat podnoszono mu stopień trzykrotnie. Tu, w Afganistanie, nasz pułk pod dowództwem Sierdiukowa został odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru – to drugi order pułku. Pierwszy – Suworowa III stopnia – został wręczony podczas wojny73. * Dowództwo pułku obejmuje były cwel – absolwent szkoły artylerzystów, podpułkownik Kuzniecow. Dureń jakich mało, niski, o kwadratowej głowie, ciężkiej, wysuniętej do przodu szczęce i tępym spojrzeniu rekina. Ledwo został dowódcą pułku – jakby pręt żelazny połknął. Wszędzie wsadza swą debilną mordę, sieje na wsze strony pogróżkami. Wszystko mu nie tak. Podpułkownik o duszy chorążego. Już pierwszego dnia uprzedził, że przez plac można tylko albo biec, albo maszerować na baczność, wysoko podnosząc nogi i waląc butami o asfalt. Wszyscy tedy woleli pójść naokoło, żeby nie trzeba było bez potrzeby jak obesranym pchać się
przez plac. Ten zaś – chorążowska dusza – nie lenił się wybiec ze sztabu i złajać żołnierzyka, który zapomniał o jego rozkazie i szedł na spocznij. Pierwsze dni rwał się jak pies na łańcuchu. Potem zaczął pić. Pijany urządzał w nocy po kilka razy pobudkę dla całego pułku, żeby sprawdzić, czy tysiąc pięciuset chłopa w szeregu na placu w ciągu pięciu minut gotowych jest do boju. Nawet o cerowie krzywili się kwaśno na dźwięk przezwiska Kuzia, które przykleiło się doń od pierwszego dnia. Później byłem bardzo zdziwiony, kiedy już po powrocie do domu zobaczyłem Kuzię w telewizji... z gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego. Siedział, zwracając się specjalnie bokiem, na którym świeciła gwiazda. Miał też, widać, specjalnie uszyty mundur powypychany watą, bo na ekranie ten zdechlak wyglądał dość poważnie. Pozostał w pamięci epizod z pewnej akcji. Najlepszy kierowca-mechanik naszej kompanii, Mołdawianin Wasiłaki, został wyznaczony do Kuzinego BMD (pojazdu służbowego dowódcy pułku). Przez pomyłkę wjechał na teren ostrzeliwany pociskami odrzutowymi Grad. Kiedy wokół zaczęły wybuchać potężne ładunki, Kuzia omal się nie zesrał ze strachu. Upadł na podłogę z wytrzeszczonymi w panice oczami, wykrzykiwał niedorzeczne rozkazy, aż Wasiłaki obrócił miotaną przez wybuchy maszynę i wyjechał z niebezpiecznej strefy.
ROZDZIAŁ XLVI
Z
okazji dnia urodzin złożyli mi życzenia dziadkowie kompanii. O cerowie uścisnęli dłoń, polityczny podarował mi nawet czekoladkę. Młodziaki urządziły koncert twórczości amatorskiej. Wyuczony przez Arūnasa Sawiczew z Syberii odśpiewał z koszmarnym akcentem coś podobnego do litewskiej pieśni ludowej „Suk, suk ratelį”74... * 26 marca wydany został rozkaz nr 79 ministra obrony Związku Radzieckiego marszałka Ustinowa o demobilizacji rocznika. Długo oczekiwany dzień nastąpił. Rano budzę się i znajduję wiszący nad łóżkiem portret Ustinowa, a u wezgłowia i u nóg przywiązane nadmuchane prezerwatywy. Stojące w szeregu młodziaki czekały, aż się obudzę i wtedy chórem wyskandowały pozdrowienia. Po śniadaniu zarządzono apel pułkowy, na którym dowództwo złożyło nam życzenia. Po apelu o cerowie kompanii pozdrowili nas od siebie i nasz rocznik został na cały dzień zwolniony z ćwiczeń i prac. Podczas obiadu sami odnieśliśmy naczynia, a wieczorem awansowaliśmy młodziaków na weteranów. Darowaliśmy winy ujawnionym donosicielom Łobowowi i Migiłatowowi. Awansowaliśmy i ich, bo ci po półtora roku służby ciągle jeszcze „latali”. Poza tym, zasłużyli na miano weterana. Przygotowaliśmy świąteczny stół: soki, pierniczki. Młodym pozwolono usiąść obok. Zwracano się do nas po imieniu i imieniu ojca, a żeby było prościej, mnie i Arūnasa zwano dziadek Zigmas i dziadek Arūnas. Rozmawialiśmy o zamieszkach w Polsce75, marząc, by choć na miesiąc przerzucono nas tam. Tam cywilizacja, piękne Polki, dom blisko, a tu wszystko obce i niejasne. Nam to już wszystko jedno – ile tam zostało... Ale innym... Żałowaliśmy, wspominając tych, którzy nie doczekali tego dnia... Mówiliśmy, że byłaby wielka szkoda zginąć lub zostać rannym teraz, kiedy jesteśmy już cywilami. *
Choć z wielką nieochotą, zaczęliśmy się szykować do akcji. Miało w niej wziąć udział kilka naszych pułków i jeden sojuszniczy. Za jednym podejściem miała być oczyszczona część całej doliny. Całą kampanią dowodził przybyły ze sztabu armii generał. Na mapie wszystko wyglądało ładnie i sensownie: dwa pułki blokują rejon wzdłuż szerokiego kanału wodnego, tworząc coś w rodzaju rękawa: z jednej strony szeroki kanał, z drugiej – wojsko, a między nimi osiedla. Pułk afgański posuwa się tym rękawem, czesząc osiedla i zaganiając wszystkich „wrogów rewolucji kwietniowej” do zastawionego przez nasz pułk potrzasku – my ten rękaw zawiązujemy. Po szeregu sprawdzeń, poskakawszy z całym wyposażeniem, czy nic nie brzęknie, wyszliśmy nocą osobnymi grupami w wyznaczone rejony. W całkowitej ciemności, ledwo widząc drogę, posuwaliśmy się do przodu. Każdego napotkanego miejscowego likwidował idący w awangardzie każdej grupy zwiad. Pokonawszy dziesięć kilometrów, odetchnęliśmy z ulgą, znajdując swoich już na pozycjach. Po cichu wykopaliśmy jakie takie okopy, powybijaliśmy w murach strzelnice. O świcie usłyszeliśmy warkot silników kolumny naszych maszyn. Zrobiło się trochę weselej, bo noc to noc. I ciemność straszna... Tam i z powrotem, prawie zawadzając o drzewa, szyły śmigłowce – nisko, bo w obawie przed rakietami Red Air. Leżeliśmy cicho na swoich pozycjach. Wstrząsały nami dreszcze niecierpliwości i niewiedzy. Radiowiec mający łączność ze śmigłowcami poinformował, że w stronę naszej zasadzki podąża około tysiąca duszmanów. I tu się rozgadaliśmy: – Chłopcy, cywil zagrożony! – Cywil w marcu, nie smuć się, marzec przyszedł, a cywil... Trzymajmy się, dom jest tuż za tamtą górą... – Chłopcy, w razie czego nie wspominajcie źle... – Spokojnie, chłopcy, jeszcze raz przetrzepiemy im te ich czarne dupy. – Zemścimy się za Szewielowa, Eranosiana, Jeriomienkę, za wszystkich czternastu poległych, trzydziestu czterech rannych i okaleczonych. Za jednego naszego – dziesięciu ich... Świtało, wszystkie ciemne plamy powoli jaśniały. Jeszcze raz sprawdzamy granaty ręczne, zapasową amunicję, nakładamy bagnety na automaty. Już było słychać głosy. Wszyscy milkniemy. Zamieramy, celując w bramy i okna domów. Sekundy pełzną powoli... Półgłosem przekazywany jest rozkaz – bez komendy nie strzelać... Brwi nie odprowadzają potu, wycierać się nie ma kiedy...
Pokazują się pierwsi... Palec drży na spuście automatu... Jeszcze kilka sekund... Ich już są całe grupy, idą na nas, nic nie podejrzewając... Już można byłoby strzelać... Może dowódca kompanii czeka, póki podejdzie ich tylu, żeby można było rzucać granaty? Jeszcze sekunda, dwie... Jest ich coraz więcej... Ale dziwne... są w mundurach naszych sojuszników. Może jakiś specjalny oddział duszmański? Ale dlaczego nie otwierają ognia śmigłowce, przecież ich widzą? Komuś puszczają nerwy. Krótka seria... Od razu okrzyk: – Przerwać ogień – to sojusznicy! Na chwilę głowy w hełmach opuszczamy na automaty. Oddychamy ciężko. Z każdym wydechem odchodzą też nerwowe dreszcze, słabnie napięcie mięśni. Palec z trudem się prostuje, zwalniając spust dociśnięty do martwego punktu. Szczękają bezpieczniki. Żołnierze afgańscy jedni leżeli, nic nie rozumiejąc, inni machali do nas, krzycząc: „Dust” (przyjaciel), jeszcze inni podnosili rannego czy zabitego. Napięcie w głowie łagodnieje, nie daje jednak spokoju myśl: a gdzie są duszmani? Pozycja naszej kompanii była tuż przy kanale – wiedzieliśmy to jeszcze w ciemności, słysząc ciurkanie wody. Kiedy napięcie spadło zupełnie, ominęliśmy żołnierzy afgańskich opłakujących zabitego towarzysza i udaliśmy się w stronę kanału, by napełnić manierki. Tu ogarnął nas śmiech. Choć kanał był szeroki i prąd w nim wartki, co kilkaset metrów przerzucone były z brzegu na brzeg betonowe mostki, niezaznaczone na mapie! A po tamtej stronie kanału naszych nie było... Na pozycję wracaliśmy, dusząc się ze śmiechu. Dowódca kompanii na nasz widok z udawanym żalem pokiwał głową i pokręcił palcem przy skroni. Ogarnął nas jeszcze większy śmiech, tak że nikt nie zdołał powiedzieć o mostkach. W końcu to powiedzieliśmy. Teraz śmiali się wszyscy, a my dolewaliśmy oliwy do ognia, mówiąc, że dowodzący akcją generał – to tylko samozwaniec starszy szeregowiec i że lepiej mieć córkę kurwę niż durnego syna starszego szeregowca. W drodze powrotnej do bazy dwie maszyny wjechały na miny. Nasza kompania nie ucierpiała.
ROZDZIAŁ XLVII
O
d kilku dni jesteśmy w bazie. Dziś jest pranie. Młodziaki starannie piorą mundury i rozwieszają je do suszenia na gałęziach drzew. My się kąpiemy, a kiedy zmarzniemy, leżymy na kocach, podstawiając słońcu gołe dupy. Słońce jest już bardzo gorące i z przyjemnością się opalamy. Sierżant Jakimowicz, przezwisko Karandasz, wyciąga karty z gołymi panienkami. Kilka miesięcy temu znalazł je w jakimś domu i w każdej wolnej chwili ogląda tych sześć kart w stylu retro. Teraz leżymy w trójkę i po kolei tworzymy sceny erotyczne z każdą z tych kobiet. Najbardziej popularny jest as kier z piękną blondynką o potężnym biuście. Od erotycznych fantazji przechodzimy do seksualnych wspomnień, czując pewien ciężar i przyjemny ucisk między nogami. Karandasz lubi pozmyślać i jest maniakiem seksualnym. Snuje opowieści o niewiarygodnych spotkaniach z kobietami – i każda ma potężne piersi. Ledwo dochodzi do sceny łóżkowej, jak go łapię: – I co, zaliczyłeś? – pytam nagle. Karandasz traci rezon i mówi niechętnie: – Nie. Jakoś się przestraszyłem... Naśmiewamy się z niego, bijemy się w piersi, zapewniając, że my byśmy takiej okazji nie zmarnowali, choć wiemy doskonale, że Karandasz zmyśla i żadnej okazji nie było. Niedaleko strumyka czarne pagony76 zbudowały sobie małą łazienkę. Kręci się tam kilku półnagich żołnierzyków. – Hej, cwele, wody! – woła do nich Karandasz. Po jakimś czasie dochodzi do nas, że wody nam nie przyniesiono. Wstajemy i całkowicie nadzy idziemy wyjaśnić sprawę. W łaźni czterech cwelów. – Co, może źle słyszycie? – pyta Jakimowicz. Złapawszy jednego, wyłącza go, waląc z dwóch stron dłońmi po uszach. Ja robię stojącemu najbliżej trójeczkę: lewą pięścią po wątrobie, prawą w okolice dwunastnicy i kiedy się zgina, łokciem prawej ręki między łopatki. Mój leży, Karandasza – jęczy, trzymając się za uszy. Zostaje jeszcze dwóch, którzy tłumaczą pospiesznie, że są dziadkami i im nie przystoi... Bijemy ich z uczuciem, nie pozwalając upaść. Słaniają się pod ciosami,
prostują, jęczą i na nasze żądanie powtarzają, że są wszyscy cwelami, że ich major jest niżej niż sierżant WDW itd. Potem każemy im biegiem nosić nam wodę, którą wylewamy im na głowy, krzyczeć, że są psami, chodzić w przysiadzie gęsiego, robić pompki. Wychodzimy z łaźni dopiero wtedy, kiedy cwele uroczyście obiecują, że każdemu gwardziście WDW będą salutować z daleka. * W bazie przez dwa tygodnie zdawaliśmy zaliczenia sportowe, taktyczne, z musztry i strzelania. Po tym egzamin z okazywania pierwszej pomocy medycznej. Wzruszaliśmy ramionami, nie mogąc zrozumieć, po co całe to cholerstwo, a jednocześnie cieszyliśmy się, że dzień po dniu dom coraz bliżej. Łączna suma punktów jest bardzo wysoka, bo ciągle szanujemy dowódcę kompanii. Choć czasem dochodzi do spięć, zawsze znajdujemy jakiś kompromis. Szykujemy się do cywila: kupujemy dżinsy, różne rzeczy. Najbardziej wkurzają rewizje urządzane przez o cera politycznego. Wygania kompanię na ćwiczenia czy plac techniczny, a sam poci się jak pies celnika, szukając zagranicznych szmat, haszyszu czy w ogóle czegokolwiek zakazanego, a zakazane jest wszystko oprócz wojskowego badziewia. Wygrzebawszy wszystko, co zakazane, układa to na stos, polewa benzyną i podpala. My, stojąc w szeregu, musimy patrzeć na swoje palące się rzeczy i słuchać pouczeń politycznego. Często po kolejnym takim ognisku na parawanie oddzielającym część o cerską w namiocie pojawia się napis: „Polityczny – chuj”. * O cerowie kompanii otrzymali list od ojca poległego Grigorjewa, w którym prosi on o wyjaśnienie, jak było naprawdę. Do fabryki, w której pracuje, przyjeżdżał obserwator polityczny i wygłosił odczyt o Afganistanie. Mówił, że w Afganistanie giną tylko niedołęgi i gapy, które nie umieją obchodzić się z bronią, bo żołnierze Armii Radzieckiej nie wtrącają się do działań bojowych, przebywają w bazach. Słowem, giną tylko niezdary. „Było mi wstyd wobec całej załogi, a jaka to opinia o synu, którego niedawno przywieziono – pisał ojciec. – Byłem uczestnikiem II wojny światowej, sam walczyłem, napiszcie, jak wszystko było naprawdę. Jeżeli syn był niezdara, to za co po śmierci dano mu order?!”.
ROZDZIAŁ XLVIII
W
iększość cywilów otrzymuje przed zwolnieniem jakąś robotę na akord. Wykonasz – wal do domu. Tak jakbyśmy dotąd nie zasłużyli, by nas wypuszczono bez tego. Wyciskali z nas wszystkie soki – do końca. Dwunastu cywilów z ochrony lotniska wyjechało trzema kołowymi ciężarówkami po kamienie, w ramach akordu przed zwolnieniem. Ledwo odjechali trzy kilometry od ostatniego naszego posterunku, jak tra li w zasadzkę. „Jednym samochodem trzem lekko rannym udało się uciec” – przekazano wiadomość na posterunek ochrony garnizonu. Załoga stojącej tam BMD przerzuciła informację do pułku i pospieszyła z pomocą. Za nią ruszyły trzy maszyny z grupy operacyjnej. W naszej kompanii ogłoszono gotowość nr 1. Powoli zapada zmrok, a my, słysząc wystrzały, klniemy latawców, czyli siły powietrzne, które swoim durnym postępowaniem narobiły nam biedy. Nasze maszyny ostrzelały teren i wróciły. Duszmanom odebrano pięć trupów i trzech ciężko rannych. Zabitych w pośpiechu wrzucano jak drwa na pancerz. Załogi klną cwelów, którzy rozdziawiwszy paszcze, lezą, gdzie nie trzeba, zaświnili krwią maszyny i w grupie operacyjnej zginął jeden kierowca BMD. Kula tra ła go prosto w skroń. Póki z maszyn zmywana jest krew, ranni i zabici przenoszeni są do BTR-ów, które odwiozą ich do szpitala polowego. Okazuje się jednak, że brakuje jednego sierżanta latawca, którego, gdy został ranny w udo, koledzy ściągnęli z drogi i ukryli w winnicy. Ranni, którzy byli przytomni, opowiadali, że ubrany na czarno duszman z zasadzki wylazł zza ogrodzenia i po rosyjsku zaproponował im, żeby się poddali. Kiedy odpowiedzieli z automatów, wszystkich wybito. „Czarne bluzy” – to specjalna jednostka armii pakistańskiej, wyszkolona do walk w górach. Stykaliśmy się z nimi nie raz. A teraz zupełnie nam się nie chciało spotkać znów. O świcie pułk był na miejscu wczorajszych zdarzeń. Obejrzeliśmy posiekane kulami ciężarówki, przeczesaliśmy cały teren, ponieważ dano nam instrukcję znalezienia dowolnej części ciała, bez którego wzięty do niewoli sierżant by nie przeżył. Najlepiej, oczywiście, trupa w jednym kawałku.
Przeczesaliśmy wszystkie okoliczne auły i winnice, ale na próżno. Sierżant został dla nich.
ROZDZIAŁ XLIX
C
zteroosobowy patrol z naszego pułku nocą chodził po pasie startowym lotniska, bo tuż obok, od razu za ogrodzeniem z drutu kolczastego, była winnica – dobra kryjówka dla kogoś, kto chciałby dostać się na lotnisko. Przed świtem patrol usłyszał podejrzany szum w winnicy i ostrzelał to miejsce. Szybko przybyła grupa operacyjna znalazła w stre e ostrzału dwóch Afgańczyków i trzech naszych z batalionu ochrony lotniska. Dwóch naszych i Afgańczycy byli gotowi, jeden ranny. Przesłuchany ranny zeznał, że postanowili sprzedać Afgańczykom 4 kilogramy plastytu (materiału wybuchowego), wziąwszy pieniądze – zastrzelić ich, a kiedy nadejdzie pomoc, powiedzieć, że słyszeli podejrzany szum. Winnica zostanie przeszukana, znajdą Afgańczyków z plastytem. Oczywiście, pomyślą, że ci zamierzali wysadzić lotnisko, ale zostali zauważeni przez czujnych żołnierzy i zlikwidowani. Za coś takiego można i odznaczenie dostać. Przeszkodził jednak ten nieszczęsny patrol... * Jeździmy na jednodniowe akcje po rodzimej dolinie Bagram. Bardzo dużo opuszczonych domów. W osiedlach unosi się słodkawy zapach palonego kiziaku (suszony nawóz bydlęcy używany jako opał), stęchlizny, pustki i czegoś nieokreślonego, jakiejś wrogości. Powiadają, że za granicę udało się około trzech milionów mieszkańców Afganistanu. Akcje są łatwe – siedzimy, otoczywszy teren, a sojusznicy czeszą. Niebezpieczna jest tylko droga powrotna, choć czasami i sam wyjazd też. Na drogach miny i zasadzki. Na miny nie ma rady: nie pomagają ani specjalnie tresowane psy, ani naszpikowane specjalistycznym sprzętem maszyny, ani czołgi pchające przed sobą walce trałów przeciwminowych. Duszmani też doskonalą swoje kwali kacje, nie atakują już nas szablami, stali się jak cienie, które trudno dostrzec i zniszczyć. Są coraz lepiej uzbrojeni i wyszkoleni. Doskonali się też nasze dowództwo. Dba o każdego żołnierza. Nie wysyła nas na wykonanie durnych rozkazów, kiedy trzeba wypierać przeciwnika niemal łbem. Nam
to się bardzo podoba – każdy chce doczekać cywila. * Mahmud-Raki. Kiedy „towarzysze broni” przystąpili do zaczystki, wybuchła strzelanina. Choć jeszcze nie dostaliśmy rozkazu i ciągle jesteśmy w ubezpieczeniu, niechętnie szykujemy się do brania sytuacji w garść. Afgańczycy wynoszą dwóch zabitych i siedmiu rannych: wszyscy o cerowie i podo cerowie. To znaczy, że duchy są gdzieś zupełnie blisko, jeżeli potra ą odróżnić o cerów od żołnierzy. Sojusznicy są śmiertelnie wystraszeni, widać, że jeszcze trochę i się rozbiegną. Dostajemy zwięzłą instrukcję. Grupami, kryjąc się wzajemnie, torujemy drogę granatami. Rzucamy je i jak tylko ostatni wybucha, skaczemy w nieosiadły jeszcze dym i kurz. Biegnąc, strzelamy z automatów. Zajmujemy pozycję. Wtedy rzuca granaty druga grupa i biegnie naprzód. I tak dalej. Robimy „korytarz śmierci”. Grunt to nie omylić się, licząc wybuchające granaty, bo wyskoczywszy za wcześnie, można zainkasować odłamki niepoliczonego granatu. Obok odwalają swoją robotę śmigłowce. Prażą NURS-ami aż miło. Wobec ich wybuchów nasze granaty brzmią jak dziecięce straszaki. Uszy założone, dzwoni w nich aż do bólu. Kurz gryzie w oczy. Przechodzimy przez całe osiedle, a dokładnej jego ruiny. Większość domów leży poziomo wszystkimi czterema ścianami, gdzie indziej znów zwały gruzu piętrzą się jedne na drugich. Doskonałe kryjówki dla mężczyzn z Mahmud-Raki, którzy nijak się nie mogą uspokoić. Jedna kompania 1 batalionu bierze w pierścień około siedemdziesięciu duszmanów. Wzywają śmigłowce, oznaczając cele czerwonymi racami. Te robią swoje, a po nich zostanie już tylko pozbierać broń i dobić rannych. * Ukryci w cieniu skąpego listowia siedzieliśmy, ubezpieczając teren. W tej akcji brał udział specjalny afgański batalion komandosów. Z nami nie rozmawiali, wszyscy o ciemnej cerze. Nasi o cerowie mówili, że jest to jedyna w Afganistanie czegoś warta jednostka, bo zebrana z mężczyzn, których rodziny ucierpiały od duszmanów i dowodzi nią nasz o cer Tadżyk. Że są czegoś warci, było widać – zablokowany auł dymił i drżał od wybuchów i wystrzałów. A my sobie spokojnie leżeliśmy. Otaczając auł, zauważyliśmy kury i kaczki i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy o cerowie wyznaczą pozycje każdej maszynie i jak zwykle ulotnią się. Kiedy jednak ustawiwszy maszynę w dogodnym miejscu, szykowaliśmy się z Pticą do zajęcia się
kaczkami, co już nie było dla nas nowiną, diabli nie wiadomo skąd przynieśli dowódcę batalionu ze świtą wszystkich o cerów sztabowych. Prócz zwykłych automatów, mieli jeszcze ze sobą strzelby myśliwskie i w kilka minut położyli wszystkie kaczki i kury. Mnie z Pticą kazali zebrać postrzelany drób do kupy. Łapaliśmy jeszcze żywe, ranne ptaki i skręcając im szyje, ledwo nie płakaliśmy: „Cholery, wybili wszystkie, nawet powąchać nie zostawili”. Zabrawszy wszystko, dowódca batalionu zawołał mnie i pouczył: – Łabus, tam w podwórku jest kwoka z pisklętami... Uważaj... – pogroził grubym jak marchew palcem. Po kwadransie kwoka gotowała się, a biedne kurczęta, samotne i bezbronne, popiskiwały na podwórku. Gotowaliśmy kilka godzin, ale i tak jedliśmy na wpół surową. Pisklęta były mniejsze od szpaków i to je uratowało. W przeciwnym razie znalazłyby się w naszych nienasyconych żołądkach. Bliżej wieczora wybuchy i wystrzały w aule zaczęły cichnąć. Osłaniając się wzajemnie, wracali komandosi. Jeszcze bardziej pociemniali i nierozmowni. Nie zrozumieliśmy do końca, do czego przez cały dzień można było strzelać i co mogło eksplodować, choć podobała się nam ich dyscyplina i bezwarunkowe wykonywanie rozkazów. Ci przynajmniej podobni byli do żołnierzy. Nie tak, jak inni ich ziomkowie, którzy łazili jak stado baranów... A może ziomkami byliśmy my? * Już początek maja. Wszyscy z mojego rocznika, którzy służyli w Sojuzie, są już albo w domu, albo w pociągu wiozącym ich do domu, a nas szykują jeszcze do Bamianu. Gdybyż to jeszcze gdzieś indziej, a tu właśnie teraz do Bamianu. Ostatnio nie dociera doń ani jedna kolumna – to droga śmierci. Swoją nazwę otrzymała stąd, że dają radę wrócić stamtąd tylko resztki jednostek. Nam zaś zapowiadają, że pokonywać będziemy tych kilkaset kilometrów pieszo, zaczyszczając po drodze auły. To kiedy, do cholery, do tego cywila?! Czy chcą nas po prostu wyżąć, wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić? Ocalejemy – to dobrze, a jak nie, to nie ich rzecz – o cerski cywil jeszcze daleko, a my ich nie obchodzimy zupełnie. Wszyscy dekownicy – kucharze i temu podobni – już dawno pomachali nam łapkami na do widzenia i tylko my mamy ciągnąć wóz do samego gumna... Uzupełnienia nie ma, nowego rocznika nie ma, a i jaka z nich korzyść, są zieloni, jak mówi dowódca pułku, i cała akcja zależy od dziadków. To ma być nasz akord przed cywilem. „Wsadźcie sobie w dupę wszystkie medale i zaszczyty, wszystkie akordy – my chcemy do domu!” – chciało się krzyczeć, objąwszy słup, i choć staraliśmy się nie myśleć o tej wyprawie, pocieszając się, że już nie w takich sytuacjach bywaliśmy i nie ma co niepokoić się na zapas. Czuliśmy
jednak, że przygotowania odbywają się niezwykle starannie, bo jeszcze nigdy nie sprawdzano nas tak szczegółowo. Wróciła ze zwiadu grupa specnazu z zapewnieniem, że będzie góra trupów. Nastrój pod psem, tylko się upić. Chodzimy jak zesrani, wszyscy nakręceni, palcem nie tknij. W nocy było trzęsienie ziemi. Namiot łopotał, żarówka elektryczna latała jak wróbel na uwięzi. Żelazne łóżka trzeszczały jak pod chorymi na malarię. Ziemia milcząco biła w podeszwy, tak jakby tuż obok stała bezgłośna artyleria, a my byliśmy bardzo blisko dział... * Od kilku dni bolą mnie oczy. Idziemy z Tołstowem, który też czuje się paskudnie, do pułkowego punktu sanitarnego. Wsadzają nam obu pod pachę termometr. Proszę, żeby nie mierzyli temperatury, tylko dali jakichś kropli do oczu, ale znajomy instruktor sanitarny tylko się śmieje. Zaproponowałem mu w mordę, ale ten zabiera termometry: u mnie 37,9 stopni, u Tołstowa 38,6. Kładą nas na badania wstępne. Trochę się certujemy, ale potem pocieszamy się, że to pierwszy raz w ciągu półtora roku i zgadzamy się rozebrać. W namiotach pułkowego punktu sanitarnego pełno chorych. Prawie wszystko młodziaki, ale i w oczach weteranów widać strach, kiedy zaczynamy wypytywać o staż służby. Zanim się zostanie dziadkiem, chorowanie jest naganne. W namiocie zastajemy Kolkę, jak zwykle, z obandażowanymi uszami. Dziś jest 9 maja – Dzień Zwycięstwa – i na „prośbę” Tołstowa Kola urządza koncert: włazi na łóżko, podskakuje, trzymając się jedną ręką wezgłowia, a drugą machając, niby to szablą i głosem dalekim od melodyjnego wywodzi: „Krasnyj komandir na goriaczem konie...”77, potem odgrywa i odśpiewuje inne patriotyczne piosenki. A wszystko tak bardzo szczerze, wczuwając się w rolę zarówno czerwonego dowódcy, jak i tęskniącej doń dziewczyny. Widać już zupełnie wyraźnie, że w głowie pomieszało mu się tęgo. Według stażu służby jest jednak już cywilem i doktorzy mają nadzieję przy pierwszej okazji wsadzić go do samolotu i – do domu, a tam niech sobie wyjaśniają – wariat czy nie... * Kolka chodzi przed namiotem tam i z powrotem. – Siostrzyczko! Sam wskakuje do namiotu i pyta: – Co, chory?
– Jajo! – Smażone? Gotowane? Omlet? – Nie! Podrapać! I znów wyskakuje na zewnątrz. I znów wołają go do środka. Tołstow chce szczać. Kolka podstawia mu kaczkę i trzyma, póki tamten, leżąc w łóżku, sika. Wchodzi lekarz: – A to co takiego? – Braterstwo bojowe jest najsilniejsze – wyciskając ostatnią strużkę, stęka uroczyście Tołstow. – Oto leżę w malignie, nie mam siły wstać, a towarzysz broni Kolka nie opuszcza mnie w nieszczęściu... Strząsa ostatnie krople, które spadają ob cie na Kolkę. Klepie go po plecach: – Z ciebie to prawdziwy przyjaciel... Lejtnant służby medycznej postał jakiś czas rozdziawiony, potem zamknął usta i wyszedł. Wieczorem instruktor sanitarny wręcza mi prezent – buteleczkę eteru dietylowego. Po zmroku zaaplikowaliśmy sobie z Tołstowem „inhalację”. Z rana mam 38,4 gorączki, Tołstow – 39,2. Zbiegają się doktorzy, uciskają nam brzuchy, wypytują o różne bzdury: jakiego koloru kał, mocz i temu podobne. Odpowiadamy, nic nie rozumiejąc, że wszystko w porządku, a zalatujące eterem mordy odwracamy na bok. Kazano nam się ubrać i odwieziono do garnizonowego szpitala polowego. Po drodze dowiedzieliśmy się, że dzień wcześniej umarł żołnierzyk. Miał podobne symptomy. Leczono go na zwykłe rozwolnienie, a okazało się, że był to tyfus brzuszny. W szpitalu młode pielęgniarki spenetrowały nas, posiniałych ze wstydu, analnie pakując coś tam do dupy. Nic podejrzanego nie znalazły i skierowały nas do ogólnego namiotu. Już dawno byliśmy zapomnieli, co znaczy zapach i sztywność świeżej pościeli i aż się wzdragaliśmy, kładąc: zdawało się, że wszyscy na nas patrzą, czy potra my sobie poradzić z czystym prześcieradłem. Wszy tu nie było, ale nocami drapaliśmy się – z samego przyzwyczajenia. Za tłuste jedzenie i zbyt wielkie cywilne porcje spowodowały rozstrój żołądka. Bałem się prosić o leki, żeby znów nie zaczęto u mnie szukać duru brzusznego. * Niektóre pielęgniarki były na medal. Swobodnie rozmawialiśmy z nimi o seksie: jaka jest norma mężczyzny, co ile dni itd. Od takich rozmów więcej czerwienieliśmy my. Zanim pułk wyruszył na Bamian, przyjechał polityczny i przekonawszy się, że jesteśmy rzeczywiście chorzy, pożegnał się i odjechał. My zaś czuliśmy goryczkę
zdrady, że nie w czas nas choróbsko wzięło, pocieszaliśmy się jednak, że w końcu mamy prawo... * Po tygodniu w szpitalu polowym zwróciłem się do lekarzy o wypis. A dokładniej, powiedziałem im, że kogoś tu ukatrupię i wtedy będą musieli mnie wypisać. Temperatura ciągle nie spadała – trzymała się powyżej 37 stopni, myślami jednak byłem już w domu. Jakie tu leżenie w strachu, że samolot, mój ptak szczęścia, może wylecieć beze mnie. Do pułku przyszedłem pieszo, bez automatu. Tołstow pozostał w szpitalu, miał jeszcze przed sobą pół roku służby. W namiotach kompanii wylegiwało się po zranieniu kilku rekonwalescentów, a wśród nich Uczajew. Dni płynęły wesoło – opalaliśmy się i spaliśmy. Łapaliśmy każdą wieść z Bamianu. Pułk toczył ciężkie boje, było wielu rannych i zabitych. Żałowaliśmy swoich chłopców i było nam trochę wstyd... Co dzień żegnaliśmy z zazdrością odjeżdżających do domu, a naszymi dokumentami nikt się nie zajmował... * W kompanijnych namiotach znów oblazły nas wszy, nocami męczyły koszmary. Ciągle śnił mi się ten sam sen: ...Podczas akcji zostaliśmy otoczeni. Leżę za kamieniem. Kamień jest bardzo mały, a ja się boję. I im bardziej się boję, tym kamień mniejszy. Jakbym miał przed oczami tabelkę miar, w której wznosi się i opada krzywa mojego strachu. Staram się skupić, odpędzić od siebie strach i spoglądam na krzywą jak na zegarek. Krzywa spada, od strachu zastygają mi stawy, drętwieje całe ciało. Pierś ściskają spazmy strachu. Chce się krzyczeć, że jestem już cywil, że muszę jechać do domu, już dość się nawojowałem, chcę – i nie mogę, jakbym czekał na uderzenie kawałeczka ołowiu. Nagle widzę, że przede mną leży za kamieniem duszman. Strzela do mnie, ale kule mnie omijają, jakby były tylko dźwiękiem, przeznaczone nie dla mnie. Strach w piersi słabnie, staram się po dźwięku zorientować, z jakiej broni strzela, żebym wiedział, ile mu jeszcze zostało nabojów, żebym w te ułamki sekundy, kiedy będzie zmieniać magazynek, mógł przeskoczyć za większy kamień. Trzeba jednak ustalić, co to za broń, policzyć wystrzały i się nie omylić. Liczenie mi nie wychodzi. Coś przeszkadza. Boję się spojrzeć, ale wiem, że po prawej ktoś stoi i nawet pod nogami ruszają mu się kamyki. Nie patrzę, ale wiem, że to śmierć. Stoi zakutana w znoszoną czarną szatę
i uśmiecha się do mnie białą czaszką o rzadkich rudych zębach. Jakby się mną bawiła... Budzę się mokry od potu. Jakiś czas z drżącym sercem myślę, że to ostrzeżenie. Boję się znów zasnąć. Uspokajam siebie, że śni mi się ona od dawna, a ja wciąż żyję. Koszmary męczyły nie tylko mnie. * Śmigłowcem wrócili z Bamianu cywile. Tańczyliśmy z radości, widząc, że wszyscy z naszego rocznika są żywi. Urządziliśmy bal. Chłopcy opowiadali, że im porządnie przetrzepano skórę: ciągle ostrzeliwano z moździerzy i cekaemów, rakietami. Dowódca kompanii, kapitan Czaban, dobrze kierował w marszu, jedni drugich cały czas kryli, wykonywali nieoczekiwane manewry taktyczne. W kompanii tylko kilku rannych. Dowódca kompanii dostał trzy dni urlopu. W innych kompaniach było niemało rannych i zabitych. Ucierpiały nawet baterie artyleryjskie – zostały ostrzelane z moździerzy. Na cześć odlatujących z Bamianu cywilów oddano z dział salwę honorową. Ci zaś drżeli przez całą drogę do Bagramu, by rakieta nie tra ła w śmigłowiec. * Z cywilami wrócił do bazy dowódca batalionu Maniuta. Jest to potężny mężczyzna, włosy ma krótko obcięte. Ledwo mnie ujrzał, już się wita: – Łabus, a czemu twoje włosy są dłuższe od moich? – Bo ja, towarzyszu majorze, jestem już cywil, a wam do cywila jeszcze ho, ho... – odpowiadam. – Uważaj, bo i tobie mogę odroczyć cywila o kilka lat. Twoich grzeszków w moim czarnym kajecie mam tyle, że właśnie – ho, ho... Zarządza zbiórkę przy swoim namiocie. Rzucamy się mydlić włosy. Namydliwszy, czeszemy się, żeby wyglądały na krótsze. Marny z tego skutek, bo jak nie do włosów, to się przyczepi do munduru, jak nie mundur, to zawsze jest dyscyplina. Otwiera swój czarny kajet, odczytuje nasze grzechy i straszy, że do domu wypuści dopiero w lipcu. Wracając, klniemy ze złości. Choć pierdoła, autorytet miał. Miał osobistą broń – zdobyczny cekaem czechosłowacki produkcji berneńskiej, dość ciężki, z którym prawie się nie rozstawał. Nie można było przed nim usprawiedliwiać jakiegoś uchybienia zmęczeniem, głodem czy pragnieniem, bo odpowiadał natychmiast: „A dlaczego ja nie...”. Pewnego ranka na apelu oświadczył:
– Towarzysze żołnierze, wszyscy dowódcy batalionów mają własne toalety. Srają jak ludzie, tylko ja jeden stękam razem z wami. To przeoczenie, ale pozwalam wam na naprawienie błędu. Waszą akordową robotą przed zwolnieniem będzie mój osobisty sracz. Próbowaliśmy skomleć, że już koniec maja, że materiałów nie ma, ale uciął krótko: – Jeśli chcecie, możecie nawet urodzić, ale toaleta musi być! Do kopania sobie okopów byliśmy przyzwyczajeni, ale wychodek dla dowódcy batalionu? Nazajutrz dyskutowaliśmy i sprzeczaliśmy się. Postanowiliśmy: trzeba kopać, ale kopać nikt nie chciał. Oprócz nas, cywilów, w kompanii było jeszcze dwóch dekowników. Jednego posłaliśmy do kopania dołu, drugiego na poszukiwanie materiałów. I znów bieda: teraz nie było komu sprzątać w namiotach i nosić nam jedzenia. Choć stołówka była raptem 50 metrów dalej, ale chodzić samemu? Tego tylko brakowało. Nie ma nawet skąd pożyczyć młodych, cały pułk jest w Bamianie. Dowódca batalionu zastał naszego dekownika przy kopaniu dołu. Zarządził zbiórkę i oświadczył, że wszystkim czas ostrzyc się pod pudełko zapałek (pudełko kładzie się na płask na głowie i przesuwa; jeżeli włosy wystają ponad pudełko – do fryzjera). Prócz tego, do domu pojedziemy według regulaminu – w butach i czapkach. Tego już było za wiele. Służący w Sojuzie jadą do domu w beretach jak koguty, obwieszeni akselbantami, a my, z takim trudem naszykowani, w zwężonych i wciętych mundurach, w wyblakłych beretach, których żadna farba nie brała, pojedziemy do domu jak czada. Nie mieliśmy nawet kompletów dawno zasłużonych odznak, nawet znaczka gwardyjskiego, choć dawany jest już na początku służby w pułku gwardyjskim. Nam było najtrudniej, a nie mamy nic. Jedyna nadzieja w Ferganie, gdzie są nasze koszary pułkowe, może tam dostaniemy, żeby nie było wstyd wracać do domu. Dowódca batalionu powiedział jednak: – Gwardziści, znacie mnie przecież! Jeżeli nie będzie toalety... Pojedziecie... – i pokiwał znacząco swoją krótko obciętą głową. Nie zostało nic innego, jak przykrócić włosy i brać się za toaletę. Wspólna latryna to był długi dół przykryty deskami z okrągłymi otworami. Przed gimnastyką poranną przybiegamy, pół kompanii przysiada w dwa rzędy i siedzi w kucki wyznaczony czas. Pierwsza partia to, rzecz jasna, dziadkowie i weterani, druga – młodzież i czada. Nie daj Boże wleźć między dziadków za pilną potrzebą młodemu – zostanie wyrzucony kopniakiem w dupę. Brzmią komendy: „Wstać!” i „Wychodzić!”, a my dla solidności jeszcze trochę siedzimy, kończymy lekturę artykułu w gazecie, bez pośpiechu wychodzimy. Druga partia w mgnieniu oka obsiada
otwory, krótko nad nimi tkwi i wyskakuje na dwór, bo dziadkowie nie czekają. Przycupną jak kaczki i już stoją w zapiętych spodniach. – Nie nasra i do cywila! – mówiliśmy, układając podłogę. Jednoosobowy „lux” z zapasowym otworem. – Byłoby dobrze powiesić wiadro wody: pociągnie za sznurek, woda chlust na głowę... – szczerzył swoje dziwnie zrośnięte w dwa rzędy zęby Łuzin. Ponad podłogą ustawiliśmy drewniany szkielet, obciągnęliśmy siatką maskującą z otworem na wejście. Zakładając siatkę, omal nie przycisnąłem ogromnego skorpiona... Ptica wypróbował obiekt. Wyszedłszy na zewnątrz, powiedział z zachwytem: – Co za piękny tualet... Pękaliśmy ze śmiechu: odsłużył dwa lata, doskonały mechanik, a po rosyjsku się nie nauczył! Dowódca batalionu też był zadowolony, kiedy przed wychodkiem stanął szereg cywilów, a ja zameldowałem, że rozkaz został wykonany. – Skąd materiały? – spytał jeszcze Maniuta. – Gwizdnęliśmy – mówimy. – Dobrze... Sami wiemy, że dobrze: gwizdnęliśmy i nie daliśmy się złapać. * Dostaliśmy list od Siemionowa. Leży w fabryce protez w Taszkiencie – tak dziwnie nazywa się szpital. Prosił o przysłanie mu dwustu bonów. „Za dwieście bonów jeden stary sprzedaje protezy nóg własnej roboty, które nie odróżniają się od prawdziwej nogi, bo rządowe – to zupełne gówno. Chłopcy, pomóżcie, chcę jechać do domu z ludzką, cywilną protezą” – pisał. Jakoś uskładaliśmy dwieście bonów. I klęliśmy tych na górze, że nie tylko ludzkich trumien, ale i dobrych protez dać nie mogą. Przecież jeżeli najzwyklejszy człowiek ręcznie robi protezy lepsze od rządowych, to czy nasz przemysł nie mógłby produkować przynajmniej takich? Przez tę politykę „drogiej Ojczyzny”, straciwszy nogę czy rękę, jej obrońca musi sam kupować sobie protezy! Pieniądze przekazaliśmy Siergiejewowi, który odwoził do Sojuza zabitego. Taszkient jest punktem rozsyłania trupów we wszystkich kierunkach. Czekając na samolot, będzie miał czas odwieźć Siemionowowi pieniądze. * Będąc w Taszkiencie i mając trochę czasu przed odlotem samolotu, pojechaliśmy do słynnej fabryki protez, która wypuszczała kwali kowanych i urzędowych inwalidów –
pokaleczonych w Afganistanie chłopców. Nasze mundury i medale otwarły przed nami wysokie bramy. Weszliśmy na odizolowane od obcych spojrzeń podwórko. I choć nasze młode serca były sczerstwiałe i pozornie nieczułe, płakaliśmy, kiedy na nasz widok ze wszystkich sal szpitalnych wysypywać się zaczęli na podwórko dziewiętnastoletni inwalidzi. Ich obnażone kalectwo było straszne: ktoś bez nogi, ktoś bez ręki – a zamiast nich jakieś niedokończone kończyny... W upale porozbierani byli do podkoszulków i majtek. Im takie widoki już się opatrzyły, okrążyli nas, wypytywali, z której jednostki, gdzie służyliśmy, gdzie była baza. Odpowiadaliśmy przez zaciśnięte gardła. Pytaliśmy o Siemionowa, on jednak został już wypisany do domu. Uścisnęliśmy temu lewicę, tamtemu prawicę, kogoś tylko poklepaliśmy po plecach, bo ściskać nie było czego, rozdaliśmy wszystkie papierosy i sunąc tyłem, szukaliśmy bramy. Kiedy wyszliśmy na ulicę, już się nie wstydziliśmy swoich łez. Czuliśmy się winni, że i my jesteśmy stamtąd, a ręce i nogi całe. Wszystkie przeżyte biedy i poniżenia nagle stały się nieważne, wręcz śmieszne w porównaniu do życia, jakie dopiero zaczynają wszyscy ci chłopcy zza muru... * Na alarm mamy stanąć w szeregu na placu. Jest nas niepełne dwie kompanie: dziadkowie i zwolnieni z gór wskutek odniesionych ran. Według danych kontrwywiadu, w stronę naszego garnizonu zmierza kilka dobrze uzbrojonych grup duszmanów. Mają zamiar atakować lotnisko i ostrzelać garnizon. Jest ich około tysiąca! Serce zamiera... Podzielono nas na grupy i wywieziono na wzmocnienie pozycji. Ludzie z naszej kompanii pozostali w opustoszałej bazie jako rezerwa. Rozdano zebrane już wcześniej automaty, amunicję i granaty. Dostaliśmy rozkaz kłaść się, nie rozbierając. W namiotach nie było zwyczajnych w innym czasie sporów – wszyscy milczeliśmy. Pogadaliśmy tylko, czy nie lepiej byłoby spędzić noc w okopach, bo naszych namiotów nie osłaniały żadne wały ziemne i jeśli wyniknie strzelanina, może być z nami krucho. Ale że wcześniej, leniąc się iść dalej, załatwialiśmy się do wykopów przy namiotach, doszliśmy do wniosku, że przed losem uciec się nie da... Noc minęła, można powiedzieć, spokojnie. Tylko z rzadka to tu, to tam rozlegał się pojedynczy wystrzał. Rano przyleciał samolot transportowy. Inni cywile byli na pozycjach, więc to my dostaliśmy rozkaz w kilka minut zebrać rzeczy i lecieć do Sojuza...
Rzuciliśmy się do wykonywania rozkazu, ciągle jeszcze nie wierząc, zdawało się, że zaraz nadbiegnie kurier i rozkaz odwoła, bo dowódca batalionu obiecywał zwolnić nas jako ostatnich. Uspokoiliśmy się dopiero, kiedy samolot wzniósł się w powietrze. Wrzeszczeliśmy na wszystkie głosy ze szczęścia, uciszając się nawzajem, że to jeszcze za wcześnie na radość... Z obawą spoglądaliśmy na ośnieżone szczyty górskie, na ostre granie między nimi i modliliśmy się w duchu we wszystkich językach, by nie poleciał w samolot pocisk odrzutowy czy kule z cekaemu. Z kabiny pilotów wyszedł o cer i zawołał z ulgą w głosie, że przekroczyliśmy granicę Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Powyskakiwaliśmy z miejsc, objęliśmy się w krąg, to puszczając się w tany, to coś wyśpiewując, to całując się ze szczęścia. Zapomnieliśmy o wszystkim, nawet o poniżającej kontroli przy samolocie. O cerowie naszego pułku kazali nam zdjąć obwieszone medalami marynarki mundurowe, rozpiąć spodnie i szczegółowo nas rewidowali. Szukali niby narkotyków, ale znalazłszy dżinsy, koszule, okulary przeciwsłoneczne, chińskie wieczne pióra – wszystko zabierali. Zastanawiali się kilka minut, czy pozwolić mi wywieźć kolorową chustkę dla matki... Swołocz, większości z nich tacy żołnierze jak my uratowali życie, ginąc za nich, a oni nas poniżyli, obrabowali, żeby wysłać skon skowane rzeczy swoim, do domu – im było wolno – albo sprzedać i przepić... Odsłużyliśmy swoje, wyciśnięto z nas wszystko, co było można, staliśmy się niepotrzebni. * Nazajutrz, już w Ferganie, dowiedzieliśmy się, że w nocy zaatakowano wszystkie pozycje ochrony lotniska. Wysadzono w powietrze magazyn bomb lotniczych. Dużo zabitych, rannych, siedmiu zaginionych. Na czas wróciliśmy do życia!
UZUPEŁNIENIE
W
czesny poranek. Już dawno została wydana komenda: „Do stołówki w szyku biegiem marsz!”, jednak dowódca pułku pułkownik Kuzniecow dobre pół godziny jak jaki półgłówek chorąży, pryskając śliną, z poczerwieniałą mordą, to waląc w stół jedną, to dwiema pięściami, to grożąc palcem, chodzi, przed naszym szeregiem jak pies z zaparciem, który nie może znaleźć miejsca do srania. – Macie wiedzieć, podlecy... – po raz kolejny obrzuca nas spojrzeniem przekrwionych oczu – ja wam, kurwy, załatwię... Całą partię z powrotem do Afganu... – milknie na chwilę, jakby szukał słów jeszcze straszniejszych, jeszcze przeraźliwszych. – Nie pięciu, tylko wszyscy, co do jednego z powrotem do bazy. A tam już w pierwszej akcji każę iść w pierwszym szeregu, nie kryjąc się za kamienie jak suseł przed słońcem, tylko w tyralierze – jak nasi ojcowie w Wojnie Ojczyźnianej – z bagnetem na wroga! My, czterdziestu pięciu zdemobilizowanych żołnierzy, dowożonych w ciągu trzech dni samolotami z różnych kompanii pułku, stoimy przerażeni na trzęsących się nogach. Już prawie spełniona nadzieja „powrotu do życia” zaczyna przygasać. W głowach nie mieści się nam myśl: „Skąd się ten gówniarz tu wziął? Jeszcze kilka dni temu był z pułkiem w Bamianie. Co będzie dalej? Czyżby dom, jak ten tu obiecuje, odwlekał się o kilka miesięcy? Kilka miesięcy w Afganie – to kawał czasu... I jeżeli będzie tak, jak grozi, będą nas wyznaczać do najtrudniejszych zadań, a to nic dobrego? Oczywiście, szkoda tych, którzy zginęli w ataku na lotnisko, ale co my z tym mamy wspólnego?”. Swoją porcję gówna już zjedliśmy, a że może nas odesłać z powrotem, nikt nie wątpił. Nigdy tego nie zrobiłby Sierdiukow – to prawdziwy pułkownik, a Kuzia – to chorąży z pagonami pułkownika! I nic go nie obchodzi, żeśmy już cywile, że jesteśmy tu, w Ferganie... Kiedy przylecieliśmy, ci zasrani o cerowie ze służby liniowej oświadczyli: „Nie zdążyliśmy przygotować dokumentów demobilizacyjnych. Spadliście nam jak z księżyca”. Próbowaliśmy prosić, że niby to bardzo tęsknimy za domem, a sterczeć tu z powodu braku dokumentów – nie uśmiechało nam się. Ci plugawcy jednak tylko mordy krzywili: „Nie obesracie się. Tyleście czekali, to poczekacie jeszcze, a poza tym jutro i pojutrze wolne. Módlcie się do Boga, żeby w poniedziałek przynajmniej kilku z was dostało papiery”. Chciało się wyzwać ich od sztabowych dekowników, którym od
długiego wysiadywania w gabinetach otępiały głowy i dupy. Poza tym, sądząc z baretek na mundurach, nie mieli bojowych orderów ani medali, same jubileuszowe. Bardzo jednak wszyscy chcieliśmy do domu i niejeden pomyślał: „Tylko rusz gówno, od razu zaśmierdzi”. A każdy kolejny dzień, choćby i tu, w jednostce, gdzie jest aż nieprzyzwoicie bezpiecznie, oddalał nas od domów. – No więc tak, zasrańcy – tak jakby trochę stygnąc, rzekł Kuzia. – Jesteście dla mnie niczym. Macie szczęście, że udało wam się stamtąd wyrwać. Ale niech no tylko jeszcze jedna wpadka... wszyscy! – nagle znów przeszedł na krzyk – słyszycie – WSZYSCY lecicie najbliższym samolotem z powrotem! Już jesteście dla mnie niczym! Gównem. I jeżeli znajdziecie się tam, ja z tego gówna ulepię jednorazowych żołnierzy! – i znów pogroził zbyt masywnymi względem reszty ciała pięściami. A my pobledliśmy jeszcze bardziej i kolejny dreszcz przeszedł nam po plecach. Pułkownik, wyraźnie zadowolony z siebie, nieregulaminowym krokiem, z wysuniętym do przodu masywnym podbródkiem oddalił się, nie salutując ani szeregu, ani stojących przed nim dwóch o cerów. Zarówno żołnierze, jak i – podejrzewam – o cerowie wydali dowódcy swoją ocenę: „Jebany cwel”. Sierdiukow nigdy tak nie zachowywał się przed szeregiem, nie odchodził jak wieśniak bez salutowania. Tamten to był jednak pułkownik! * Na rozkaz biegniemy do stołówki, zajmujemy miejsca przy wystygłych już herbacie i kaszy. Jeszcze wczoraj oburzalibyśmy się na takie porządki – kasza i herbata musiałyby być przez dyżurnych zamienione na parujące, a dziś wszyscy, milcząc, podłubaliśmy w kaszy i siorbiemy herbatę. Skonsumowana wczoraj w sporym nadmiarze czaszma, a jeszcze bardziej brudne pogróżki Kuzi i chęć jak najszybszego pryśnięcia stąd odebrały nam apetyt. – Skąd ten pojebaniec spadł na nasze głowy? – pyta niby to siebie, niby nas Łuzin. Ktoś wzrusza ramionami, ktoś zmarszczony bąka: „Nie wiem”. Wszyscy siedzimy cicho, ze wzrokiem skierowanym tępo przed siebie. – No tak, tamta piątka miała niefart... Wszyscy kiwają na znak zgody. – I toż trzeba było tak głupio wpaść – śmieje się swoim starczym śmieszkiem, jakby mu egma w gardle wibrowała. – I my wczoraj byliśmy nawaleni jak dupy, ale żeby przeleźć przez koszarowy płot i iść bić czurków... – Nikt nie zawołał, a sami nie skumaliśmy, bo przecież i my byśmy poszli – mówię. Wszyscy kiwają głowami i cmokają: no tak, najpewniej byśmy poszli. Strzegł Bóg durnych...
– No tak, kurwa, czasem mózgownica weźmie i zadziała. Wszyscy milkną, myśląc o czymś. Wypite w nocy niezwykle tanie uzbeckie wino, jakiś nieprzyjemny osad po wczorajszym pobiciu żołnierzy i wielkie pragnienie nie wracać do Afganu zdają się owijać wszystkie myśli w watę. – Coś trzeba robić – rzuca któryś. Wszyscy się zgadzają: – No tak, trzeba, koniecznie trzeba, nie wiadomo, na ile dni tu utknęliśmy... – Tylko co? Usta zagadkowo w ciup – myślimy. Byliśmy dobrymi żołnierzami, posłusznie wykonującymi rozkazy i w dużym stopniu odzwyczajonymi od podejmowania decyzji w takich cywilnych sprawach. Wojna – to co innego, to był nasz chleb powszedni i fach dobrze opanowany, a tu jakieś szykowanie papierów, którymi nie ma komu się zająć, przytajenie się na kilka dni w koszarach, byle tylko się nie upić, nie pobić kogoś, nie wyskoczyć do miasta bez przepustki – te zadania wydawały nam się trudno wykonalne. Tu, w Ferganie, jakoś za spokojnie. Za dużo wygód – murowane czteropiętrowe koszary, doskonała stołówka ze stojącym obok pomnikiem poległych w II wojnie światowej komandosów, boiska sportowe, poczta, plac i otaczające to wszystko ogrodzenie z cegły. Pod drzewami dużo cienia, w ogóle dużo zieleni. Cała ta zieleń i spokój powodowały w nas jakieś wewnętrzne napięcie. Nieraz, będąc tam, wchodziło się do kiszłaku, który z początku wydawał się taki spokojny, nęcący cieniem i płynącym górskim strumieniem i który z naszym przyjściem zmieniał się w piekło – rozlegały się strzały, jęki rannych, komendy dowódców, serie z automatów, wybuchy granatów. Kusząca spokojem oaza zmieniała się w mieszankę prochu, krwi, potu, kurzu i strachu. Tak było w Pandższirze, Mahmud-Raki i w wielu innych miejscach. Pojawiło się powiedzonko: „Zbyt spokojnie, żeby się wszystko dobrze skończyło”. Nie wierzyliśmy w spokój. – Mam pomysł – przerywa krótką chwilę milczenia Ptica. Wszyscy unosimy pytająco brwi. – Idziemy do aresztu – mówi z powagą na twarzy. Marszczymy się, nic nie rozumiejąc, zachęcamy, żeby mówił dalej. Ptica nie daje się długo prosić: – No to tak, idę ja i wy – oczywiście, na każdego zagina palec. – I mówię: „Przyszliśmy się poddać...”. Wszyscy ze zdziwienia aż się odchylają do tyłu. Ptica pojmuje to jako porażającą ocenę jego genialnego pomysłu i ciągnie dalej: – Wy, durnie, milczycie, mówię tylko ja, Pieriepiołkin. Więc mówię: „O, przyszliśmy, chcemy, żebyście nas zamknęli. Potrzeba nam tu cztery dni spokojnie
wysterczeć”. Ktoś mówi po namyśle: – Ty pieprzony Ptaku, żeby nas zamknięto do aresztu, trzeba przynajmniej się upić albo komuś obić pysk. Na wszystkich twarzach pojawia się uśmiech. Tylko obrażony Ptica odchrząkuje głęboko jak stara kurwa po długim paleniu i oświadcza: – Ależ wy, kurwa, wszyscy w tym Afganie otępieliście. Idziesz – i znów tyka palcem w każdego w krąg – przed aresztem wypijasz dużo butelek i mówisz do dyżurnego o cera: „Przyszedłem się poddać”. I bijesz go po mordzie. Wybuchamy śmiechem: – Ptaku, Ptaku ty zasrany, twoją propozycję można zrozumieć, tylko mając taką makówkę jak twoja. Dyżurny o cer każe nam opuścić stołówkę. Nie dano nam żadnych zadań, które, nastraszeni przez pułkownika, pewnie byśmy wykonywali, idziemy więc całą grupą, wszystkich czternastu cywilów, do wojskowego bufetu, zwanego tu bułdyrem. Pieniądze, przysłane przez rodziców na drogę, zdążyliśmy pobrać w dniu przylotu. Bułdyr – to zwykły oszklony pawilonik ze skromnym asortymentem zakąsek, lemoniadą na półkach i chamską bufetową. Żołnierzyki puszczają nas bez kolejki. Choć wszyscy jesteśmy żołnierzami tego samego pułku, trochę się nas obawiają, nazywają Afganami i czują się nieco winni – my byliśmy w Afganie, a oni tu się obijali. Choć pomyślawszy, to i ich służba tu nie była słodka: co druga doba – dyżur, między dyżurami załadunek i wyładunek samolotów. W tamtą stronę prowiant, amunicja, paliwo, stamtąd – niepodlegający naprawie sprzęt techniczny i cynki z trupami, które później zaczęto nazywać „Gruz 200”. I za dowolne wykroczenie – do Afganu. A jednak czuli się wobec nas niezręcznie. Nakupiliśmy pierników, lemoniady, spytaliśmy bufetową o pozwolenie zsunięcia stołów, usiedliśmy. Tak byliśmy do siebie przyzwyczajeni, że nawet nie licząc ciał, czuliśmy, kiedy kogoś brakowało. I dopiero znalazłszy brakującego czy poznawszy przyczynę jego nieobecności, mogliśmy usiąść i spokojnie pić lemoniadę z piernikami. Tak byliśmy nawzajem przyzwyczajeni do swojej głupoty, chamstwa, skromności czy agresywności, że nawet do głowy by nam nie przyszło, że może być inaczej. Byliśmy jak jedno ciało o kilkunastu głowach i pojęciu: no, jestem, jaki jestem i co mam z tym począć? Rzadko mówiliśmy „ja”, częściej – „my”. Do bułdyru weszli Afganowie z innej kompanii. W koszarach byli piętro niżej. – O, witajcie, bratkowie! – zawołaliśmy, obie grupy, w jeden głos i nuż obejmować się, tak jakbyśmy się nie widzieli długie lata, choć rano byliśmy razem na pro laktycznym płukaniu mózgów przez Kuzię.
Bufetowa, rzecz jasna, zaczyna się pienić i grozić, że nas wszystkich wyrzuci. – No, jak wam się podobał poranny wpierdol Kuzi? – Uuuu... Ledwo nie zesraliśmy się ze strachu. Jeszcze teraz nogi się trzęsą... Skąd taki się wziął? – No, nam bynajmniej się nie meldował i o przybycie nie prosił – odpowiadamy. Ptica nie wytrzymuje i skarży się: – On, sobaka, gówno psie, do mojego Cywila strzelał... Ot, gówno. – Tak, głupi Ptaku, to był właśnie twój pies... Twój... – naśmiewamy się z Pieriepiołkina, który kundla Cywila, maskotkę całej kompanii, uznał za swoją wyłączną własność. Kuzia, tępy chorąży, wystrzelał do Cywila, który go obszczekał, wszystkie naboje z pistoletu – i ani jednym nie tra ł. Wściekł się i rzucił go doganiać, żeby zadusić gołymi rękami. – Co myślicie robić, żeby przetrzymać? – pytamy. – Mamy pomysł... – No? – Trzeba stąd zmiatać. – To znaczy? – zaskoczyli nas. – A po kiego chuja czekać? Jak nie dziś, to jutro nam tu przypierdolą. Drapiemy się po głowach, zastanawiając. – Chrzan go wie, jaka teraz sytuacja w bazie. A jeśli znów atak? Nasze bataliony – jeden w Bamianie, drugi gdzieś w Painszerze. A im trzeba front trzymać. I Painszer, i Bamian to bardzo pizdowate rejony... Sami wiecie. Kiwamy zgodnie głowami. Pytam: – A nas to dlaczego ma obchodzić? My swoje już odbyliśmy. Jesteśmy bez pięciu kopiejek cywile. – No właśnie – zgadzają się. – Bez pięciu kopiejek, o to właśnie chodzi. Pierdolną z powrotem za te pięć kopiejek jako rezerwę na ekstra wypadek i będziesz wiedział. Dobrze, jeśli się powiedzie, a jeżeli nie? Przywiozą owiniętego w folię jak gówna kawałek, okienko nad mordą, jeśli coś z tej mordy zostanie, żeby rodzice mogli się pożegnać. – Cholera, ale nas nastraszyliście. Aż się jaja kurczą... – Lolik niby to żartuje, niby mówi poważnie. – Ja, zdaje się, już się obesrałem... – wtóruje mu z chrypłym uśmieszkiem palacza Łuzin. – To co teraz? Obesrać się i nie żyć? Nasze żarty powodzenia nie miały. Jeden z nich mówi przekonująco:
– Braciszkowie, zrozumcie, dwa razy z rzędu powieść się nie może. – To znaczy? – Pierwszy – to że w ogóle wróciliśmy. – A drugi? – A drugiego nie ma. Zero szans. Słyszeliście, co mówił Kuzia: „Jesteście dla mnie zerem, jednorazowymi żołnierzami”. My już swoje odwaliliśmy, wycisnęli z nas wszystko, co mogli. Wyrzucili nas. A komu nie starczy rozumu, żeby ratować dupę, tych wezmą za jaja i wrzucą z powrotem do kotła pod nazwą Afgan. – Ale jeżeli złapią bez wpisu w książeczce wojskowej o zakończeniu służby, kompania karna gwarantowana. Za dezercję – próbowałem oponować. – A ty, Łabus, sądzisz, że kompania karna to coś gorszego niż Afgan? Ja tak nie uważam. Lepiej dwa lata pobędę karniakiem i żywy wrócę do domu. Zapadła cisza. Myśleliśmy nad jego słowami. – Ale, kurwa, jakiego chuja my? – Lolik jak zawsze nie kryje emocji. – Przecież tu jest cały nasz batalion samolotowych ładowaczy. Zamiast nich i na warcie postać możemy, i samoloty załadować. Niech oni po górach polatają. – No właśnie, bratku, sam rozumiesz, że ci tutaj tylko do wyładowywania cynków się nadają. Jeszcze przed ich wysłaniem trzeba byłoby zamówić dużą partię cynków, dla nich samych. My to co innego, stare wróble. I nas tak jakby już nie było, a wykorzystać jeszcze można. – Słowem, pieprz, póki nie ostygła! – znów zarżał Łuzin. – Idźcie wy, chłopcy, srać z takim waszym gadaniem. Ja jeszcze po Kuzi mam pełne majtki. Wszyscy chichoczą. – Ptica proponuje dobry plan – poddać się. Słuchają uważnie. Gdy referujemy „genialny plan”, Ptica siedzi dumny jak marszałek Żukow. Kiedy kończymy, wszyscy rechoczą, klepią się po plecach i pokazują Pticy uniesione kciuki – luks! Ten siedzi zadowolony, a bufetowa znów na nas wrzeszczy. Chłopcy wychodzą. My cichniemy i jakiś czas siedzimy zamyśleni. – No i kto co może zaproponować? – pytam. – Może rzeczywiście dupy w troki? – mówi któryś. – A może i bez tego się upiecze? Znów milkniemy. Do Pticy nareszcie doszło, o czym tu mowa: – A ja wam, durnie, mówię – trzeba się poddać. Kiedy śmiech ucichł, któryś się zastanawia: – No, plan Pticy może rzeczywiście nie jest taki całkiem do dupy.
– Chodźmy do sierżanta kompanijnego Koli. Zna tu wszystkie wejścia i wyjścia, i w ogóle człowiek życiowy. Wszyscy jak na komendę wstają zza stołów. Kiedy później zmierzaliśmy w stronę łóżek, myślałem sobie: niezręcznie jakoś wyszło. Kola chłop jak należy, solidny, nie ułomek i głowę na karku ma. Spokojny, a my wpadliśmy jak dzikusy: „Kto tu za starszego?” i od razu: „Ślij duchów po czaszmę!”. Kola uśmiecha się, zaprasza wszystkich do swoich włości – magazynu gospodarczego, usadza, wypytuje, co i jak, ale zupełnie bez strachu, choć nas czternastu. Wydał nam nową bieliznę – majtki i marynarskie podkoszulki, jednemu zamienił beret na nowszy, drugiemu pas, trzeciemu – buty. Ja dostałem lepszą marynarkę. Ostrzegliśmy, że nasze mundury wyjściowe są pełne wszy odzieżowych. Pokiwał głową niezadowolony, zwołał młodzież i kazał wypalać wszy i gnidy żelazkami. My zaś, jeden zupełnie goły, inny w podkoszulku, piliśmy szklankami tani uzbecki sikacz, zakąszając lepioszkami i kiełbasą. Pieniądze mieliśmy. Młodzi latali tam i z powrotem przez mur do miasta po wino. Kiedy podpiliśmy, staliśmy się hojni – obdarowaliśmy Kolę różnymi przemyconymi z Afganu drobiazgami. Ten krygował się i przyjmował prezenty niechętnie. „Masz tu, bracie, cacka na cywila” – klepaliśmy go po ramionach. „Panienkę masz?” – pytamy. „Mam” – mówi i pokazuje zdjęcia. „Czeka?” – „Czeka”. „To znaczy nie kurwa. Weź, sprezentujesz jej krzyżyk” – wtykamy mu krzyżyk z łańcuszkiem niemieckiej roboty. Opowiadamy każdy o swojej dziewczynie, które jak umówione, jedna wcześniej, inna później puściły nas kantem. Jeden się odgraża, że jak tylko wróci, zabije jak sukę, drugi szykuje jeszcze straszniejszą karę: rozgrzeje, ściągnie majtki... i nie wyrucha. Co do jednego byliśmy zgodni: wszystkie baby to suczki i kurwy. Potem śpiewaliśmy popularną w Afganie piosenkę o chłopcu w wojsku, który postanowił sprawdzić uczucia swojej dziewczyny i pisze do niej w liście, że leży w szpitalu, ręka przestrzelona, noga odjęta i czy ona będzie kochać takiego kalekę. Dziewczyna mu odpisuje: „Kowylaj potichonieczku, a mienia ty zabud’”78. Przychodzi wiosna, chłop wraca do domu, ręce i nogi zdrowe, pierś cała w orderach. Wszyscy wzruszeni, przybiega i panienka: „Ach, jaka jestem szczęśliwa i tak dalej”. A on jej na to: „Kowylaj potichonieczku w diabły, a mienia ty zabud’”. Śpiewamy, nie wiadomo który już raz, ciągle puszczając łezkę i chwaląc chłopa, że taki chwat, a panienka łachudra. I dziewczyna Koli też zuch, skoro na niego czeka. Nie znamy jej, ale tłumaczymy Koli, że z taką na pewno warto się chajtnąć i mieć dzieci. I znów wtykamy mu różne prezenty dla niego i dla niej, wyciągnięte spod podszewki munduru. Falami nachodzą nas wspomnienia różnych doznanych w Afganie bied, któryś już raz pijemy za poległych z naszej kompanii. Narzekamy na Kuzię, który nie potra
zachować się jak pułkownik, na o cerów z naszego pułku, którzy urządzili nam poniżającą rewizję pod pretekstem, że pogranicznicy w Sojuzie na pewno wszystko odbiorą. A pogranicznicy tylko sprawdzili nasze legitymacje wojskowe i życzyli szczęśliwej drogi. „Żeby obcy taki kipisz zrobili, no to jeszcze, jeszcze, ale swoi...” – nie możemy darować. Byliśmy odzwyczajeni od picia w takich ilościach. Im więcej tankowaliśmy, tym więcej tajonych krzywd rwało się na zewnątrz. Już nawet w magazynie zrobiło się od nich ciasno, a Kola, choć to dobry chłop, ale tylko jeden. A chciało się wywalić krzywdy przed tłumem. Idziemy więc z Pticą „bić dekowników”, w myśl lozo i: „My tam po górach łaziliśmy, a oni tu czaszmę chlali i baby pieprzyli”. Ruszyliśmy chwiejnym krokiem w stronę śpiącej kompanii. Po drodze postanowiliśmy: bijemy tylko dziadków, młodych to nie dotyczy. Dla nich służba dopiero się zaczyna i mają spore szanse tra enia do Afganu, by stamtąd nie wrócić. Dziadkowie – to co innego. I dwóch pijanych półgłówków przyłazi na salę i wrzeszczy: „Rocznik październik 1980 i kwiecień 1981! Pobudka!”. Wyskakują z łóżek, a my podchodzimy po kolei do leżących, podnosimy ich i bijemy, pytając: „Ile czasu służby?”. Żołnierzyk odpowiada: „Półtora roku”. My dwaj: „My półtora roku wpierdalaliśmy w Afganie”. I bijemy. Ci padają, podnoszą się, znów padają pod ciosami – i żadnego oporu. Bijemy jednych, inni leżą i czekają na swoją kolej. Ani jednego ciosu z powrotem, choć jest ich około czterdziestu. Przyjmują to jak zasłużoną karę. Z zakrwawionymi od „byków” głowami, rozwalonymi kostkami i wywichniętymi nadgarstkami w końcu się z Pticą uspokajamy i czujemy się jeszcze gorzej. Byłoby dobrze, żeby i oni nam trochę przyłożyli, byłoby zupełnie co innego. Przecież sami prosiliśmy: „No, uderz mnie, uderz”. Ogarnął nas jeszcze większy żal. Wróciliśmy do magazynu, pociągnęliśmy zdrowo, bez kolejki. Budzę się, bo ktoś mną potrząsa. Jakiś czas nie rozumiem, gdzie jestem. W korytarzu pali się światło, wszyscy nasi stoją w szeregu. Pytam budzącego mnie dyżurnego żołnierzyka: – Co za kipisz? Ten nieśmiało: – Inspekcja dyżurnego pułkowego. – Jaki stopień? – Starszy lejtnant. – Poszedł on w pizdu – kwituję i obracam się na drugi bok. Żołnierzyk znów mnie nieśmiało budzi: – Towarzyszu sierżancie, radziłbym wstać... Bardzo proszę... Spoglądam na niego: – Dobrze.
Wstaję i dopiero teraz zauważam, że spałem goły. Próbuję wciągnąć spodnie, nijak jednak nie mogę ustać na jednej nodze, nawet wspierany przez żołnierzyka. Każę mu wsadzić mój mundur pod łóżko. Narzucam na siebie prześcieradło jak starożytny Rzymianin tunikę i ruszam do szeregu. O cerowi na mój widok opada szczęka: – A to co za dziwadło? Cały szereg ryczy ze śmiechu. Ja z poważną twarzą: – Sierżant gwardii Stankus. Ktoś z szeregu dodaje: – Odznaczony medalem „Za odwagę”. – No, stawaj do szeregu, odważny – mówi i uważnie obejrzawszy mój strój, pyta: – A gdzie twój mundur, gwardzisto? – Nie wiem – mówię, poprawiając prześcieradło na ramieniu – chyba ktoś spiździł. Dyżurny coś tam nawija o dyscyplinie, a szereg się chwieje jak żyto na wietrze. – Dobrze (gdzie on tu widzi coś dobrego?), zaraz ustalę, który z was jest pijany. – Wszyscy jesteśmy pijani – odpowiadamy. – Który jest najbardziej pijany – poprawia się, bierze przyniesione wiadro wody i szklankę. Podchodzi do pierwszego w szeregu: – Chuchnij do szklanki. Ten chucha, starszy lejtnant wącha, płucze szklankę w wiadrze i orzeka: – Piłeś czaszmę. Szereg na to: – Też mi mag się znalazł... – Powąchaj mu lepiej dupę. – Piździelec. Starszy lejtnant każe jednemu za drugim chuchać i ustala diagnozę: czaszma. – Jeśliś taki mądry, to powiedz nie co, tylko ile każdy wypił – proponujemy. Rzuca się do uciszania nas, ale niesporo mu to idzie. Kończy wreszcie swoje eksperymenty diagnostyczne i patrzy na nas. – Towarzyszu starszy lejtnancie, a w Afganie byliście? – pyta któryś. – Milczeć! – pieje falsetem. – Co za rozmowy w szeregu! Uzbecka czaszma wciąż jednak działa, a my się już czujemy jak cywile: – A co taki gówniarz by tam robił? – Już na pierwszej akcji by się zesrał. – Nie, taki by się nie zesrał. Byłby tam kucharzem. Starszy lejtnant pieni się: – Milczeć! Baczność! Cisza! Korzystając z chwili spokoju, wskazuje gestem Napoleona:
– Ty, ty, ty i ty, idziecie z nami. – Co idziemy, dokąd idziemy? – Jesteście aresztowani za naruszenie dyscypliny. Jesteście pijani. – Wszyscy jesteśmy pijani. O cer każe czterem żołnierzykom, pomocnikom dyżurnego, którzy przyszli razem z nim, aresztować wskazanych. – Tylko się ruszcie, kurwy! – wołamy. – Zdejmij łapę z bagnetu, bo ci go w dupę wsadzę. Żołnierzyki posłusznie zbijają się w kupkę. Starszy lejtnant kładzie dłoń na kaburze pistoletu. – Nawet nie próbuj! – Oj, nie radziłbym! – Jednego może zdążysz, ale drugi będziesz ty. Dyżurny pobladł, jego podkomendni uśmiechają się wystraszeni i całym swym wyglądem pokazują, że gotowi są oddać nam starszego lejtnanta. Sytuacja może się wymknąć spod kontroli. Proponuję spokojnym głosem: – Towarzyszu starszy lejtnancie, dogadajmy się po dobremu: albo idziemy do aresztu wszyscy, bo wszyscy jesteśmy pijani, albo do aresztu nikt, a wszyscy do łóżek. – W areszcie miejsca dla wszystkich nie wystarczy – mówi dyżurny. – To się rozchodzimy. Zapewniam, że przez resztę nocy będzie porządek. Dyżurny powoli odzyskuje kolory na twarzy i już raźniejszym głosem pyta: – Na pewno możecie zagwarantować, że nie będzie żadnego mordobicia i innego nieporządku? – Gwarantujemy – my na to. Ktoś dodaje: – Spaaać nam się chce... Tak w Związku Radzieckim upłynęła pierwsza noc, którą długo planowaliśmy w Afganistanie – nareszcie spokojnie się wyspać. * Starszy sierżant Kola, używając jego słów, „dla świętego spokoju” poradził nam udać się do hotelu „Duslik” („Przyjaźń”). Tam nie będzie ani inspekcji dyżurnego pułkowego, ani o cerów. Pożegnaliśmy się z Kolą: „Wybacz, bracie, jeśli coś nie tak”. Nawet zmusił się do uśmiechu. Wychodząc z koszar, po chwili wahania, poszliśmy z Pticą przeprosić pobitych przez nas wczoraj żołnierzy. Po tym na duszy zrobiło się troszeczkę lżej.
Zgodnie z regulaminem, nie mieliśmy prawa opuszczać terenu pułku, ruszyliśmy jednak w stronę bramy. Wiedzieliśmy, że naczelnikiem warty będzie co najwyżej lejtnant. Nie omyliliśmy się – był tylko chorąży. Nie tylko nie pokazaliśmy mu przepustek (bo ich nie mieliśmy), ale nawet nie raczyliśmy poinformować, dokąd idziemy. Za bramą pułku, tak jakby to obce ciało w postaci terenu pułkowego w ogóle nie istniało, wrzało cywilne życie. Nie spiesząc się na wschodnią modłę, szli ze swoimi sprawami ludzie – Azjaci i Słowianie. Wyasfaltowaną ulicą toczyły się samochody osobowe, trzeba czy nie trzeba sygnalizując i wyprzedzając ośle zaprzęgi dwukółek. Po obu stronach drogi płynęły aryki i rosły wysokie, sadzone rzędami drzewa, rzucając przyjemny cień na chodnik i pół ulicy. Ale to nas nie obchodziło. Na asfalt i babajów napatrzyliśmy się i tam. Interesowały nas kobiety. – Patrz, patrz, jaka idzie... – Oj, braciszkowie, jak kuprem kręci i cycki ledwo osłonięte... – Chłopcy, zasłońcie mnie, bo mi już stanął. – Jakie tam zasłońcie, kiedy wszystkim stoi. – Tu nawet babajki chodzą bez parandż! – Nie, no piździec! – Nie klnijmy, nie dzikusy jesteśmy. Wokół tyle kobiet. – Jak tu, kurwa, nie kląć, kiedy tyle ich i naraz. – Chłopcy, uśmiechają się do nas! Jak ja wyglądam? I jak grupa przedszkolaków witamy się chórem ze wszystkimi kobietami, które nam się podobają. A podobają się wszystkie, łącznie z tymi, które mają nawet po 60–70 lat. Pozdrowione, uśmiechają się jeszcze szerzej, a nawet wybuchają śmiechem, co i im, i nam sprawia przyjemność. Mężczyźni i patrole wojskowe nas nie obchodzili. Zatrzymywaliśmy kobiety, przepraszaliśmy i proponowaliśmy zanotować nasz adres, bo teraz niby bardzo nie mieliśmy czasu. Cały nastrój zepsuła przejeżdżająca obok rosyjska ciężarówka ze zdezelowanym silnikiem. Staliśmy w krąg wokół trzech krasawic Rosjanek, które zalotnie się uśmiechając, rozpytywały nas, za jakie zasługi dostaliśmy zdobiące nasze piersi medale, a my mruczeliśmy jak marcowe kocury. Ten stary grat, mijając nas, nagle strzelił z rury wydechowej... Jakby ktoś blisko walnął z działa. Sypnęliśmy na boki jak kuropatwy, padając na ziemię i kryjąc się, gdzie kto mógł. Dziewczyny, wystraszone i zdziwione taką naszą reakcją, dalej stały jak stały, nie zwracając uwagi na to, jak funkcjonuje sowiecki sprzęt techniczny, a u ich nóg walały się nasze niebieskie berety.
Wyłaziliśmy z ukryć jak niepyszni. Opuściwszy głowy, bojąc się spojrzeć dziewczynom w oczy, zebraliśmy berety, otrzepaliśmy z kurzu i przeprosiwszy, umknęliśmy. Co za wstyd! Przyśpieszywszy kroku, znaleźliśmy „Duslik”. Budynek o zgrabnej współczesnej architekturze. Choć zresztą każdy budynek był dla nas ładny i miły sercu, z wyjątkiem glinianych chat afgańskich o płaskim dachu. Przywitała nas administratorka w średnim wieku, bardzo miła. – Oj, chłopcy, jakże wy tu... Widzę, że stamtąd... Dzięki Bogu, żywi i zdrowi... Ale się nacierpieliście. Oj, a ileż to waszych przylatuje w cynkach... Strach... I po co to wszystko? Niech będą przeklęci, kto to wszystko zaczął... Mój mąż, kapitan Pietrow, też tam. Może znacie? Wzruszamy ramionami, że takiego nie spotkaliśmy. Mówimy, że pewnie z nim wszystko w porządku, inaczej by poinformowali. I czujemy się cholernie niezręcznie wobec okazywanej nam przez tę kobietę matczynej troski, współczucia i żalu. Te uczucia dawno u nas poszły w zapomnienie, zbyt mocno nas życie kopało. Niewiele brakowało, byśmy zamknęli za sobą drzwi, zapominając, po co tu przyszliśmy. Jakoś tak ta kobieta rozmawiała, że aż nam serca ściskało. Sama jednak się opamiętała i życzliwie spytała: – A do nas, chłopcy, w jakiej sprawie? – Chcielibyśmy kilka nocy przenocować. – Jak? Wszyscy? Wzruszamy ramionami, tak jakby rozumiało się to samo przez się, zapominając, że w Związku Radzieckim brakuje wszystkiego i otrzymać pokój w hotelu to wielka wygrana na loterii. – Ależ skąd, chłopcy, nic z tego. Z największą przyjemnością, ale to niemożliwe. Na tyle osób trzeba mieć pozwolenie z komitetu centralnego. Wybaczcie, ale nie mogę. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: – Mam tylko rezerwowy, dwuosobowy. Powiem, że dałam ważnemu urzędnikowi, który przyjechał bez uprzedzenia. Stoimy, nie wiedząc, co robić. Któryś mruknął: – Wystarczy i dwuosobowy. Jakoś się zmieścimy! – No nie! Chłopcy, tak nie można. W dwuosobowym mogą mieszkać tylko dwie osoby. A was ilu? – Czternastu. – Niemożliwe. Gdyby władze się dowiedziały, straciłabym pracę. No to klapa. I tu niewypał. W wojsku wcześniej czy później wałówka i wyro byłyby zapewnione.
– To dobrze, proszę dać nam dwuosobowy – postanowiłem. – Dla innych coś się wymyśli. Administratorka szybko się wślizgnęła za kontuar recepcji: – Dawajcie dokumenty. Jak durnie, wszyscy zaczęli wyciągać swoje legitymacje wojskowe. – Nie, potrzebuję tylko tych dwóch, którzy będą mieszkać. Naradziliśmy się i postanowiliśmy, że ci dwaj – to ja i Łuzin. Wypełniliśmy ankiety. Administratorka wyciągnęła z szu ady klucze. Spojrzała na resztę bezradnie: – Nie gniewajcie się, naprawdę nie mogę. Stankus i Łuzin, chodźmy. Ruszyli jednak za nią wszyscy. Administratorka przystanęła: – No, nie mogę wszystkich, nie mogę. – A można zobaczyć, gdzie Łabus i Łuzin będą mieszkać? – spytał Fomiczow. Administratorka pomyślała i machnęła ręką: – Chodźcie. Idąc całym kahałem, podziwialiśmy głośno wiszące na ścianach obrazy, chodnik przez cały korytarz, kącik wypoczynkowy z telewizorem. Poprosiliśmy nieśmiało, żeby pozwoliła nam na trochę usiąść tu w miękkich fotelach. Kobieta miała łzy w oczach. Poczuliśmy się niezręcznie: czym ją obraziliśmy? Wreszcie dotarliśmy do pokoju. Administratorka przekręciła klucz w zamku. Wwaliliśmy się do środka. – Patrz, wyro nie metalowe, tylko z materacem! – Jest prysznic i sracz! – Nie sracz, tylko toaleta, durniu! Patrz, klozet stoi. – Spójrz, i woda jest. – Ciepła też! – Kto pierwszy do srania? – Kto pierwszy do kąpieli? Jak dzieci, nie skąpiąc pochwał, sprawdzamy miękkość łóżka, jeden po drugim. Każdy też kręci kranami w łazience, spuszcza wodę w toalecie, patrzy, jak spływa, i koniecznie daje wyraz swemu podziwowi. Ktoś już zarządził losowanie na palcach i liczy, który pierwszy zasiądzie do srania. Szczęściarz, prawie gubiąc po drodze rozpinane spodnie, zasiada na muszli, wołając: – Gazetę tu i papierosa. Ktoś już podaje mu starą gazetę, ktoś inny przypala papierosa, a trzeci woła: – Na sraczu każdy siedzi nie dłużej niż pięć minut. Czas start, następny siada za cztery minuty piętnaście sekund.
Stare marzenie każdego – posrać nie rozkraczonemu i zgarbionemu jak kurwa, tylko jak człowiek, godnie siedząc na klozecie, czytając gazetę i paląc papierosa – zaczyna się spełniać. Świta jeszcze jedna nadzieja: że jutro rano każdy obudzi się sam, a nie od wrzasku dyżurnego „Pobudka!”. W tej swojej dziecięcej radości zapominamy o administratorce. Ta, biedula, stoi w drzwiach, ociera chusteczką oczy, na których od łez puszcza tusz, kręci głową i mówi ni to do nas, ni to do siebie: – Chłopcy, chłopcy, co oni z wami zrobili... Sprawdziwszy miękkość łóżka, otworzyłem drzwi na balkon – jest dość wysoko, ale dla żołnierza do pokonania. Wdrapać się i wyskoczyć na ulicę – nie problem. Spojrzałem na stojącą w drzwiach załzawioną administratorkę. Serce skoczyło mi w piersi – nie ze strachu, tylko na wspomnienie płaczącej matki, kiedy mnie odprowadzała do wojska. Podszedłem do pani administrator, przeprosiłem za wszystkich, jeżeli czymś obraziliśmy. Pokręciła głową i rozpłakała się niemal w głos. Stałem jak słup, nie wiedząc, co począć. Pogłaskałem ją po ręce, prosząc: – Niech pani nie płacze, nie trzeba... Uśmiechnęła się do mnie załzawionymi oczami, starła dłonią łzy z policzków i rzekła: – Mój syn też wkrótce będzie w wieku poborowym. Mieszkam w domu dla wojskowych, w którym jest dużo wdów. I jest ich coraz więcej. Głupio mamrotałem coś o potrzebie internacjonalistycznej pomocy dla bratniego narodu – głowę miałem po prostu pełną takich durnych frazesów. A ona po macierzyńsku spojrzała na mnie, pogładziła po ramieniu: – Grunt, że jesteście żywi i zdrowi. Wygrzebałem z kieszeni breloczek na klucze i nożyczki do obcinania paznokci, wyciągnąłem do niej ze słowami: – Bakszysz z Afganistanu – i dodałem nieśmiało: – Może chłopcy mogliby trochę tu pobyć... Dawno takich rzeczy nie oglądaliśmy... A ona zamknęła moją dłoń, mówiąc: – Przywieziesz prezent dziewczynie. Pobądźcie, chłopcy, pobądźcie. Jakoś z władzą się dogadam – delikatnie odsunęła moją rękę. – Kiedy dawno nie pisze... Tak, jakbym już nie miał – posmutniałem. – O, mój Boże. A matkę przynajmniej masz? – Mam – mówię. – Prędko do niej pojadę. – No to z Bogiem, z Bogiem... – powtarzając te słowa, oddaliła się korytarzem. *
Krótka narada: wszyscy wychodzimy głównym wyjściem, zaopatrujemy się w wódkę i ja z Łuzinem wracam przez recepcję, reszta – przez balkon. Wszyscy oprócz nas dwóch grzecznie żegnają się z administratorką, prosząc, by się zaopiekowała tymi oto dwoma gamoniami. Ta obiecuje i życzy wszystkim rychłego powrotu do domu, do matek. Na ulicy pytamy o najbliższy sklep monopolowy. I całą kupą – naprzód. W sklepie nie możemy się nadziwić ceną wódki – tylko pięć rubli z kopiejkami za butelkę. Kupujemy całą skrzynkę, czyli dwadzieścia butelek, dwa kilogramy pomidorów i po dwie paczki papierosów dla każdego. Wracając, cieszymy się, że udało się zaopatrzyć na długo, będziemy mogli przeczekać dwa, trzy dni. Ja z Łuzinem, niosąc pomidory, wróciliśmy legalnie, przez recepcję. Pierwszy kieliszek piliśmy za powrót, drugi – za matki, trzeci – za poległych, czwarty – za wojska powietrzno-desantowe i tak dalej. Przypomniało nam się, jak jakiś babaj zaproponował nam samogon z winogron. Długo i nieudolnie pokazywał nam i tłumaczył: „Szurawi, szarop”79, bo tradycyjnych gestów oznaczających wypitkę tu nie mają. W końcu zrozumieliśmy: „Taszakor”80. Zamówiliśmy cztery. Wkrótce stary pojawił się z czterema plastikowymi woreczkami. My zaś już zdążyliśmy najarać się czarsem. „A co, jeśli szarop jest zatruty? Morda starego jakaś bardzo podejrzana...”. Wszyscy się zgodzili: „No, rzeczywiście podejrzana, jak u wszystkich duszmanów. Coś tu nie w porządku”. Wypić jednak chce się jak cholera. Myślimy, co robić, jak sprawdzić, zatruty samogon czy nie. Ktoś proponuje: „Sprawdźmy na młodych. I tak nie mają szans doczekania cywila”. Dyżurny wydaje komendę: „Młodzi, zbiórka!”. Jak byka na targu, wybieramy najbardziej cherlawego – szybciej zareaguje na truciznę. Klarujemy mu: „Dostajesz zadanie wyjątkowej wagi. Spróbujesz, zatruty samogon czy nie. Jeżeli zatruty, za cenę swojej o ary ocalisz życie czternastu dziadków. Będzie to, człowieku, czyn bohaterski. Jeżeli umrzesz, to nie obrażaj się, ale wyrzucimy cię poza teren bazy, żeby nie było żadnych nieprzyjemności. Czekają na nas w domu”. Nikt oczywiście nie pytał, jakie ma na ten temat zdanie sam królik doświadczalny, bo kogo to w końcu obchodzi? Wleliśmy mu pół stakana81. Obiecaliśmy: „Jeśli przeżyjesz, masz dwa dni urlopu – zwolnienie ze wszystkich robót”. Młody energicznie kiwa głową. Spoglądamy na zegarki, bo trucizna podobno zaczyna działać po dwudziestu minutach. Mija tych dwadzieścia minut. Pytamy: „No, co czujesz?” Ten: „Czuję, że jeszcze bym wrąbał”. Szczęśliwi rozlewamy samogon do aluminiowych menażek, za odwagę i wierność dziadkom lejemy też młodemu. Pijemy. Łykamy i aż trzęsie nas z obrzydzenia: co za paskudny smak, nawet porządnego bimbru miejscowi zrobić nie potra ą.
Jeszcze na długo, zanim skończyła się wódka, ustalamy, że trzeba siedzieć cicho. A żeby było najciszej, wszyscy wyłazimy przez balkon i ruszamy w miasto – może uda się poderwać jakiś towar. Na mieście rozbijamy się po ulicach, zagadujemy panienki, witamy się ze swoimi z Afganu. Wszyscy na ulicach i nikogo z naszych w koszarach. Zabieramy z milicji pryszczatego dryblasa łącznościowca, który podczas kolejnych akcji nosił ciężką radiostację R-104 dla kontaktów dowódcy kompanii z dowódcą batalionu. Teraz spał w milicji pijany przy stole. Całą grupą wleźliśmy na posterunek, gdzie oświadczyłem spisującemu protokół kapitanowi: – To nasz człowiek i go zabieramy. Nie czekając na odpowiedź, chwytamy łącznościowca pod pachy i wywlekamy. Później spotykamy na mieście tak samo naszego Estońca, którego nazywaliśmy po prostu Ryżym. Ten prosił o pieniądze, kto ile może. Mówił, że tkwi tu już ponad dwa tygodnie – pieniądze na drogę do domu przepił. Zrobiliśmy zrzutkę, potrzęśliśmy też innych: „Człowiek w biedzie, trzeba pomóc”. Daliśmy mu pieniądze i srogo nakazaliśmy, żeby natychmiast ruszał do domu. Ten popłakał się ze wzruszenia i opowiedział, jak pierwsza partia zdemobilizowanych z Afganu urządziła tu pogrom: „No bo czym niby różnią się ci Uzbecy od tamtych? I tych, i tamtych trzeba rozwalać”. Dołączyli do nich cywile Rosjanie. Zaczęła się masowa bijatyka. Milicja nie dała rady, wezwano jednostki wojskowe. Wrogie grupy udało się rozdzielić. Afgańce, otoczeni pierścieniem uzbrojonych żołnierzy, nie dawali się uspokoić: – Strzelaj, kurwa, strzelaj... Podskakiwali do uzbrojonych w automaty żołnierzyków, sami przystawiali sobie lufy do piersi, mówiąc: – Strzelaj w serce, bo jak nie tra sz, odbiorę ci automat i sam cię rozwalę. Desantowcy, zielona młódź, nie rwali się do wykonywania rozkazu o cera: „Aresztować i do ciężarówki”. Bić się nie było już z kim, więc Afgańce, otoczeni przez zbrojną, lecz bardzo niezdecydowaną ochronę, ruszyli pod bramę pułku. – Chłopcy, jedźcie do domu, nie siedźcie tu – prosi nas Ryży. – Ja tu nie jeden taki, jest nas więcej. * Rano głośne dobijanie się do drzwi. Ktoś je otworzył. Zaczęte przez administratorkę zdanie: „W waszym pokoju są osoby postron...” zawisa jej na ustach, bo cała nasza czternastka leży pokotem – jedni na podłodze, inni w poprzek łóżka, nawet balkon pełny śpiących. Ja nawet dziewczynę przyprowadziłem, o cjalnie, przez recepcję. Na
stole pełno niedopałków i resztek pomidorów, Administratorka beznadziejnie kręci głową: – Chłopcy, tak nie można... Przykro nam bardzo. Lepiej by wrzeszczała i biła.
walają
się
puste
butelki.
* W jakiś cudowny sposób my pierwsi otrzymaliśmy dokumenty. Dziwi jeszcze i to, że za czas służby w Afganistanie otrzymujemy pieniądze: ktoś ponad sto, ci, którzy byli lekko ranni – z górą dwieście, ja – 127 rubli. Na autobus trzeba czekać pół dnia, bierzemy więc kilka taksówek i jedziemy do Kirgilu. Boimy się ugrzęznąć w Ferganie. Mnie odprowadza wczorajsza dziewczyna. Obiecuje, że nigdy nie zapomni. Z Kirgilu pociągiem do Taszkientu. Tam nasza grupa zaczyna się rozdzielać: Ptica leci w stronę Czuwaszji, ktoś na Ałtaj, ktoś na Syberię. My, siedmiu, do Moskwy, do europejskiej części rozległego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Żegnając się, obiecujemy sobie nawzajem, że będziemy całe życie przyjaźnić się i tym życiem cieszyć, bo dla nas wojna się skończyła.
ZAKOŃCZENIE Wtedy nie mogliśmy wiedzieć: że ta wojna potrwa jeszcze osiem lat; że po tym, jak Sowieci wycofają swoje jednostki wojskowe, w Afganistanie wybuchnie wojna domowa, która trwać będzie jeszcze dziesięć lat; że Babraka Karmala zastąpi dowódca sił bezpieczeństwa Nadżibullah, który też nie utrzyma się przy władzy i kiedy Sowieci cofną mu swoje poparcie, zostanie przez Talibów haniebnie powieszony na słupie sygnalizacji świetlnej; że Fiodor Bondarczuk na podstawie faktów jednego z bojów 9 kompanii 3 batalionu nakręci lm 9 kompania; w tym lmie kompania naszego pułku starła się z jednostką Czarna Czapla, której żołnierze przed bitwą dokonują muzułmańskiego przygotowania do śmierci (coś podobnego, jak ostatnie namaszczenie u katolików z jednoczesnym odpuszczeniem grzechów) i idą do ataku, nie kryjąc się, wołając „Allach akbar” i szukając śmierci, żeby tra ć do raju; że popierany przez Zachód i USA ruch Talibów opanuje większość terytorium kraju, zniszczy liczące sobie 4 tysiące lat posągi Buddy jako niezgodne z ideologią; zabroni używania telefonów komórkowych, mężczyznom ubierania się po europejsku, kobietom chodzenia bez czadoru i samotnie; że byli wrogowie staną się przyjaciółmi – broń sowiecka służyć będzie dowódcy uzbeckiemu Raszidowi Dostumowi i dowódcy tadżyckiemu Ahmadowi Szach Massudowi; zapewniać miało to ochronę granic kraju przed przenikaniem fundamentalizmu islamskiego; że byli przyjaciele staną się wrogami: USA dokonają inwazji na Afganistan, próbując zwyciężyć Talibów, których Amerykanie sami wymyślili i wszechstronnie wspierali; że w ciągu dziesięciu lat nasz pułk straci 412 poległych, ośmiu zostanie nadany tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, sześciu – zostanie uznanych za zaginionych bez
wieści; po wycofaniu z Afganistanu tłumić będzie zamieszki w Oszu, Ferganie, Baku, Tbilisi; zostanie rzucony do Gruzji i zaangażowany do kon iktu gruzińskoabchaskiego, gdzie straci jeszcze 21 żołnierzy; i w 1998 roku zostanie w tajemniczych okolicznościach rozformowany; że będziemy musieli długo udowadniać, co tam się dzieje i niewielu dawać nam będzie wiarę; że z czasem wojna ta zostanie określona jako „niepotrzebna” i „niepopularna”; będą nam mówili: „My was tam nie wysyłaliśmy”; naszemu cierpieniu, naszym odznaczeniom zostanie odebrany sens; że w 1991 roku upadnie Związek Radziecki, leżące na jego obrzeżach republiki oddzielą się i proklamują niepodległość; wśród nich również Litwa; będąc już wolna, potępiając sowiecką inwazję w Afganistanie, znów będzie tam słać moich ziomków, tym razem jako członek sojuszu NATO, usprawiedliwiając to nie potrzebą okazania pomocy internacjonalistycznej, tylko utrzymania pokoju; a naród znów będzie milczeć, jak milczał dziesięć lat, póki trwała nasza wojna. Myśleliśmy: ważne, by wrócić, zdjąć mundur i będzie po wszystkim – wojna się skończy. Nie wiedzieliśmy jednak, że tkwi ona głęboko w nas i nie kończy się nigdy.
Październik 1979, Zigmas Stankus (w środku) po powołaniu do służby wojskowej. Fot. ze zbiorów Dovile Stankute
Afganistan, 1980–81. Zigmas Stankus (drugi od prawej z tyłu) z towarzyszami broni. Fot. ze zbiorów Dovile Stankute
Afganistan, grudzień 1979. Baza wojskowa na przedmieściach Kabulu – tuż po wkroczeniu Armii Radzieckiej do stolicy. Fot. Francois Lochon/Gamma-Rapho/Getty Images
Afganistan, 1979. Mudżahedini podczas akcji w górach. Fot. Alain Mingam/GammaRapho/Getty Images
Afganistan, około 1982. Żołnierze sowieccy podczas akcji w pobliżu tunelu Salang. Fot. Aleksandr Graszenkow/PAP/Russian Look
Afganistan, 1980–81. Zigmas Stankus (pierwszy z lewej) z towarzyszami broni. Fot. ze zbiorów Dovile Stankute
1
Miczman – midszypmen, najniższy stopień o cerski w sowieckiej marynarce wojennej. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.) 2 Basmactwo – antybolszewicki ruch narodowo-religijny w Azji Środkowej od 1918 roku do schyłku lat 20. 3 WDW (wozduszno-diesantnyje wojska) – wojska powietrzno-desantowe. 4 Czurka – w sowieckim wojsku (i potocznie) pogardliwa nazwa Azjatów. 5 Tiubietiejka – mała okrągła czapka bez daszka, z tkanymi wzorami; krymka. 6 „Kot” – młody żołnierz na początku służby. 7
„Dziadek” – żołnierz tuż przed końcem służby zasadniczej. DOSAAF – Dobrowolne Towarzystwo Wspierania Armii, Lotnictwa i Marynarki Wojennej, organizacja paramilitarna w ZSRS, odpowiednik polskiej Ligi Obrony Kraju. 9 Pendent – pas nakładany ukośnie przez ramię, mocowany obu końcami do pasa na brzuchu; pierwotnie równoważył obciążenie szablą. 10 Leśni bracia – partyzanci formacji antysowieckich w czasie II wojny światowej i po jej 8
zakończeniu w Litwie, Łotwie i w Estonii. Łabus – zbiorowa nazwa Litwinów, ale też czasem Łotyszy i Estończyków. Raczej neutralna niż obraźliwa. Od litewskiego słowa labas i łotewskiego labs – cześć, witam. 12 Czado – w żargonie wojskowym: dupek, niedorajda, oferma, dziwak. 13 Wasilij Margiełow – sowiecki generał, twórca w latach 50. wojsk powietrzno-desantowych (WDW) w ich współczesnym kształcie. Był lubiany przez swoich żołnierzy. 14 „Czerwona Gwiazda” – sowiecka gazeta codzienna, o cjalny organ Ministerstwa Obrony. 15 AZK (armiejskij zaszczitnyj kostium) – wojskowy strój ochronny przeznaczony do indywidualnej ochrony żołnierza przed różnymi skażeniami. 16 Mabuta – mundur polowy wojsk powietrzno-desantowych. Nazwa pojawiła się prawdopodobnie po operacjach sowieckich komandosów w Afryce i kojarzona jest z nazwiskiem dyktatora Zairu Mobutu Sese Seko. 11
17
18
19
Babaj – w słowiańskim folklorze nocny duch, postrach dzieci, które nie chcą spać. Tu: określenie miejscowej ludności azjatyckiej. Czarnodupiec – w Związku Radzieckim i dzisiejszej Rosji pogardliwe określenie wszystkich pochodzących z Azji Środkowej i Kaukazu. Lustrzyca (humorystyczne) – stan, kiedy z powodu potężnego brzucha mężczyzna może
obejrzeć swoje narządy płciowe tylko przy pomocy lusterka. 20 Nie rozumiem. 21
Sprzączkę z gwiazdą prostą i mundur bez rozmiaru – nosiły „koty”. Później, po roku – sprzączkę się zgina w kabłąk, a mundur dopasowuje się ciasno do gury.
22
BMD (bojewaja maszyna diesanta) – bojowy wóz piechoty przeznaczony dla wojsk powietrzno-desantowych. 23 Świetlica, w której można było oglądać telewizję, czytać prasę. 24 Mucha – jednorazowy ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-18. 25 Ha zullah Amin (1929–1979) – afgański polityk, przez krótki czas (1979) przywódca Demokratycznej Republiki Afganistanu. Obalony i zamordowany przez Sowietów w obawie, żeby nie nawiązał ściślejszych stosunków z USA. 26 Bagram – miasto leżące około 60 km na północ od Kabulu, mieści się tam baza lotnicza, wykorzystywana przez wojska sowieckie w czasie ich interwencji w Afganistanie. 27
Osz – miasto obwodowe w Kirgistanie, w Dolinie Fergańskiej. Afgani – jednostka pieniężna w Afganistanie. 29 Babrak Karmal (1929–1986) – polityk afgański, współpracował z Sowietami. Formalny przywódca afgański w latach 1979–86. 30 Były to rzeczywiście tylko pogłoski, których Autor później nie korygował: Amin został wraz 28
z synem zastrzelony już podczas szturmu pałacu. 31
Partyzanci – w żargonie wojskowym: rezerwiści powołani na krótki okres do służby wojskowej. 32 Zginął m.in. dowódca oddziału specjalnego KGB„Zenit” płk Grigorij Bojarinow – zastrzelony przez swoich żołnierzy. Było też więcej o ar wśród żołnierzy sowieckich, ponieważ szturmujący byli w mundurach afgańskich, a obrońcy korzystali z tych samych automatów Kałasznikowa, więc trudno było rozpoznać swoich. 33 Zajęcie Pałacu Zimowego w Petersburgu przez bolszewików 7 listopada 1917 jest jednym z symboli rewolucji październikowej, stworzonym przez sowieckiego reżysera Siergieja Eisensteina. W rzeczywistości szturmu jako takiego nie było, a pałacu broniła jedynie kompania żeńska. 34 BTR – bojowy transporter opancerzony. 35
„Czerwony”. 36 Bamian – prowincja w środkowym Afganistanie zamieszkana przez Hazarów. 37 Czarikar – miasto w środkowym Afganistanie, założone przez Aleksandra Wielkiego w IV w. p.n.e. 38 Czyrczyk – miasto w Uzbekistanie pod Taszkientem. 39 40 41
42
Czunga-Czanga – nazwa afrykańskiej wyspy w piosence z sowieckiej kreskówki dla dzieci. SWD (snajpierskaja wintowka Dragunowa) – sowiecki samopowtarzalny karabin wyborowy. Duszman (duch) – mudżahedin; mężczyzna uczestniczący w ruchu wyzwoleńczym w krajach muzułmańskich; bojownik prowadzący walkę partyzancką przeciwko okupantowi lub nieakceptowanej władzy. Dust – DDT, związek chemiczny stosowany jako środek owadobójczy, obecnie zakazany.
43
Zaczystka – akcja polegająca teoretycznie na otoczeniu osiedla i przeszukaniu w nim wszystkich budynków w celu ujawnienia potencjalnych przeciwników. W praktyce ograniczała się do rabunku i często do zabijania ludności cywilnej. 44 Trypleks – klejone szkło kuloodporne w wizjerze wozu bojowego. 45 Sowiecka piechota miała czerwone pagony (ros. krasnyje). 46 Naswaj – w Azji Środkowej mieszanka do palenia z tytoniu i gaszonego wapna. 47 Afg.: żołnierze sowieccy. 48 Chochoł – pogardliwa rosyjska nazwa Ukraińca. 49 Rwać dupę – wysługiwać się, nadskakiwać, gorliwie wykonywać rozkazy, oczekując za to określonej nagrody. M16 – amerykański karabin automatyczny konstrukcji Eugene’a Stonera. 51 PPSz, pepesza – sowiecki pistolet maszynowy konstrukcji Gieorgija Szpagina. 52 AGS-17 „Płomień” – sowiecki granatnik automatyczny skonstruowany na przełomie lat 60.– 70. XX wieku. 50
53
Brażka – zaczyn sfermentowany, o niskiej zawartości alkoholu.
54
KPZR – Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego. Sarandoy – afgańska żandarmeria, służba bezpieczeństwa wewnętrznego podczas wojny afgańsko-rosyjskiej. 56 Aleksander Suworow (1729–1800) – rosyjski generalissimus, odpowiedzialny m.in. za rzeź warszawskiej Pragi. 57 BTRDM-60 PB – sowiecki ośmiokołowy transporter opancerzony, wersja z obrotową wieżą i dwoma karabinami maszynowymi. 58 XXII Letnie Igrzyska Olimpijskie rozpoczęły się 19 lipca 1980 w Moskwie. W charakterze sankcji za interwencję w Afganistanie zostały zbojkotowane przez kraje zachodnie. 59 Farsi – język nowoperski. Posługuje się nim ponad 50 mln osób (głównie w Iranie i Iraku), w tym 7 mln w Afganistanie. 55
60
Pandższir – prowincja w północno-wschodnim Afganistanie. 61 Sardar Mohammad Daud Chan (1909–1978) – afgański wojskowy i polityk, premier kraju w latach 1953–63, pierwszy prezydent Afganistanu w latach 1973–78. 62 W żołnierskiej gwarze nazwa broni i amunicji Oerlikon. 63 2S3 „Akacja” – samobieżna armatohaubica, na uzbrojeniu w Armii Radzieckiej od 1973 roku. 64
ZSU-23-4 „Szyłka” – poczwórnie sprzężone samobieżne działo przeciwlotnicze, na uzbrojeniu od 1961 roku.
65
AGS – sowiecki granatnik automatyczny skonstruowany na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Kierza – materiał zastępczy imitujący skórę, używany szeroko w Armii Radzieckiej.
66 67 68
Ros.: ptica – ptak. Dochodiaga – z żargonu łagrowego: człowiek wyniszczony zycznie i psychicznie.
69
Kajf – przyjemność, haj, relaks. 70 Kalian – fajka wodna. 71 Cynk – zalutowana trumna z cynkowanej blachy służąca do transportu ciała. Po przywiezieniu trumny do rodziny, eskortujący o cer przeważnie nie pozwalał jej przed pochówkiem otworzyć. 72 Ros.: możliwych dwieście wariantów. 73 II wojny światowej. 74 Lit.: Kręć się, kręć, kółeczko... 75 Chodziło o kryzys polityczny w skali kraju, tzw. Marzec Bydgoski 1981. Odbywały się w tym czasie w Polsce manewry wojskowe państw Układu Warszawskiego, mogło więc się marzyć żołnierzom w Afganistanie przeniesienie do Polski. 76 Czarne pagony – w Armii Radzieckiej wojska pancerne i artyleria. 77
Ros.: Czerwony dowódca na rączym koniu. 78 Ros.: Kuśtykaj pomalutku, a o mnie zapomnij. 79
Szurawi – Sowiet; szarop – kiszmiszówka, bimber z winogron. 80 Taszakor – dziękuję. 81 Ros.: szklanka.