Unni Lindell - Czlowiek mroku

360 Pages • 82,326 Words • PDF • 3.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:17

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


† Ukochana córka, siostrzenica i wnuczka Hanne Elisabeth Wismer urodzona 3 stycznia 1956 roku Astrid Rolf Oluf Karin babcia W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi, co mi dałaś, zachowałem aż do dziś1. Uroczystość żałobna odbędzie się w kościele w Halden w piątek 29 września 1972 roku o godzinie 13.00.

1Cytat pochodzi z piosenki Om du nånsin kommer fram till Samarkand, sł. Poul Sørensen, muz. Thorstein Bergman, wyk. Lena Andersson (nagranie płytowe październik 1972), spopularyzowanej w Skandynawii w duńskim przekładzie przez Birgitte Grimstad (1973). Szlagier Lill Lindfors (płyta 1978).

Sobota, 21 lipca (9.47–10.01) Nad skrzynką hałasowały owady. Osy uwielbiały lepkość aksamitnych płatków petunii. Oderwała kilka obwisłych liści i dała im spłynąć swobodnie sześć pięter w dół. Na stoliku stały niebieska filiżanka z grubej ceramiki i miseczka. Przesunęła słoik z konfiturą truskawkową, nałożyła plasterek sera brie na rozkrojoną żytnią bułkę. Płyty z blachy falistej osłaniające balkon brzęknęły głucho. Rzuciła okiem na dom spokojnej starości w budynku naprzeciwko. Było cicho, nie tak jak co dzień, gdy w godzinach porannego szczytu silniki samochodów warczały na wolnym biegu, a tabuny dzieciaków – pod czujnym okiem matek stojących w oknach – wrzeszczały, wspinając się po drabinkach. Zanim wyniesie na balkon kawę, musi wyjąć ze skrzynki „Aftenposten”. Odkąd jej PESEL zdradzał, że bliżej jej do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, niemal codziennie skrzynkę na listy wypełniały reklamy przekonujące, że należy się spieszyć ze stosowaniem witamin, kremów na noc, serum przeciw zmarszczkom, środków na nietrzymanie moczu. Były tam także broszury z ofertą podróży po świecie z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, jakby naprawdę byli jednym stadem. Siedź cicho, brzydulo – niemal słyszała skierowane do siebie głosy dziewcząt z ulotek. Wróciła do kuchni, założyła gumowe rękawiczki, chwyciła torbę ze śmieciami i wyszła na klatkę schodową. Uchylone drzwi za jej plecami poruszał lekki przeciąg. Czuła spokój. Wreszcie odsunie od siebie to wszystko, co boli. Wystarczyło, że przyszedł. Siedział na zielonej kanapie i patrzył na nią. Położył ciepłą dłoń na jej ramieniu i powiedział, że wszystko będzie inaczej. To coś strasznego, co się wydarzyło, zostanie na zawsze starte – jak kurz. – Teraz liczymy się my, od tej chwili jesteśmy tylko my – powiedział. Palcem w gumowej rękawiczce nacisnęła guzik windy. Czuła

satysfakcję. Wczoraj odświeżyła w wybielaczu stary porcelanowy serwis, dzisiaj pora na mycie okien. Winda zbliżała się z szumem. W okienku niebieskich drzwi mignęła jej własna twarz. Dostrzegła głębokie bruzdy wokół ust. Nagle coś usłyszała. Gwizdanie. Zesztywniała, zamarła na sekundę, nim po raz drugi odruchowo nacisnęła guzik. W pamięci pojawił się nagle tekst piosenki. Mózg nie zdołał odnaleźć kontekstu. Ból... Nie chciała... Przenikliwe dźwięki mknęły przez piętra jak srebrna nitka. Ostra, zimna nić. Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi... Cofnęła rękę i upuściła torbę ze śmieciami. Torba pękła, jej zawartość rozsypała się po kamiennej podłodze. Poczuła odór zgniłych kwiatów, kawowych fusów i obierek z ziemniaków. Uniosła dłonie do twarzy. Krzyk zamarł jej w gardle. (10.01) Sierżant Marian Dahle znalazła wolne miejsce na podziemnym parkingu domu meblowego. Wcześnie przyjechała. Jeszcze prawie nie było ludzi. Otworzyła schowek, wyjęła butelkę z wodą. Sprawdziła, czy w oknie jest szpara. Obiecała bokserce Birce leżącej na tylnym siedzeniu, że zaraz wróci. Wzięła wysłużoną skórzaną torebkę, wyszła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Idąc, pospiesznie brała kolejne łyki. Szczekanie psa zamkniętego w samochodzie towarzyszyło jej, gdy obracała językiem wodę w ustach, przełykała ją i zakręcała butelkę. Wzięła wózek. Ruszyła na poszukiwania wzdłuż regałów. Ikea budziła w niej odrazę. Nie znosiła zakupów w amerykańskim stylu i tłumów ludzi, ale to była jej ostatnia wolna sobota, a potrzebowała biureczka do swojego małego salonu. W poniedziałek wracała do pracy w wydziale zabójstw w komendzie stołecznej, gdzie była zatrudniona od blisko trzech miesięcy. Urlop spędziła w domu, ale chodziła z Birką na krótkie wędrówki po podmiejskich terenach wycieczkowych. W atmos-

ferze miasta najbardziej podobało jej się to, że nigdy nie czuła się wyizolowana ani samotna. W lecie na Grünnerløkka, gdzie mieszkała, ulice tętniły życiem przez całą dobę, na chodniki przed kawiarniami wystawiano stoły i krzesła. Nie miała przyjaciół, tylko koleżanki i kolegów. Niepokoiła ją konieczność dotrzymywania umów albo prowadzenia intymnej rozmowy, wytrącały z równowagi niespodziewane zakłócenia rutyny. Trzy tygodnie temu czuła się wyczerpana. Tysiącem rzeczy: mordercami, idiotami, przepisami, dokumentami, raportami. Całym tym bezustannym przymusem i napięciem. Teraz jej ramiona znów się rozluźniły. Z pomocą pracownika załadowała na wózek blat narożnego biurka z jasnego drewna, stalowe nogi, dwa zestawy szuflad, krzesło obrotowe na kółkach i z wysokim oparciem, dwa zestawy półek na segregatory, paczkę przekładek i podkładkę na biurko z czarnej skóry. Skusiła się też na nowe legowisko dla Birki – psią miniaturową kanapę w kolorze lila i o kształcie przypominającym szezlong. Wyglądała śmiesznie i chyba o to właśnie chodziło. Pchała przeładowany i samowolnie zbaczający z kursu wózek przez cały market w kierunku kasy. Nagle zatrzymała się, jakby nogi wrosły jej w ziemię. Przed nią w odległości pięciu metrów stał Cato Isaksen. Odwrócony do niej plecami ściągał z półki meble ogrodowe z drewna i metalu. Marion poczuła gwałtowną chęć ucieczki. Na szczęście znalazła kryjówkę za półką z wyposażeniem kuchni. Nie chciała, by szef dostrzegł, jakie zrobił na niej wrażenie. Przyglądała mu się przez szparę między dwiema niebieskimi szklanymi półmiskami. Usiłował załadować płaskie paczki z meblami na wózek. Był z synem. Jasnowłosy chłopaczek podskakiwał dookoła wózka, uderzał w pojemniki z matami i doniczkami. Rozwiązane sznurowadło w jednym bucie tańczyło to z jednej, to z drugiej strony kostki. W tym otoczeniu Cato Isaksen wyglądał inaczej. Dotarło do niej teraz, że ma dwie twarze. W pracy emanowała z niego energia. Ładował nią innych. Kiedy mówił, wszyscy kierowali na niego wzrok. Miał potencjał intelektualny i seksualny, chociaż ten drugi Marian wolałaby nazwać żądzą życia.

Nieoczekiwanie cofnęła się do sytuacji sprzed urlopu. Zdawała sobie sprawę, że odczuwana przez nią konieczność prześcignięcia Cato brała się z jej poczucia niższej wartości. Krótko mówiąc, chodziło o lęk przed katastrofą, wyszkolenie bojowe i praktykę w zwalczaniu wrogów. Przypomniało jej się raptem, co napisał w opinii psycholog, który ją leczył po katastrofie: Ewentualnej formy terapii nie można opierać na elementach, które mogłyby przypominać pacjentce o destrukcyjnych stosunkach rodzinnych w przeszłości. Jest obdarzonym intuicją, wrażliwym i bystrym obserwatorem, przejrzy szybko każdą grę. Także własną. Marian miała wtedy szesnaście lat. Teraz popchnęła wózek w inną stronę. Zatrzymała się dopiero w dziale z meblami biurowymi, uderzona ostrym zapachem skóry, drewna i kartonów. Wejście do grupy Cato Isaksena było pouczające, podniecające i obfitowało w wyzwania, a ona miała dość sprowadzania świadków na rozprawy. Chciała pracować z ludźmi znajdującymi się na krawędzi, z ludźmi, którzy posunęli się za daleko. Była dobra w układaniu klocków taktycznych. Dorastała w poczuciu, że zawsze musi być czujna, że musi wyprzedzać to, co może się zdarzyć. Rozwinęła w sobie wzorzec negatywnego myślenia, zgodnie z nim konstruowała jak najbardziej destrukcyjne scenariusze. Dystans między mną a mordercami i morderczyniami, z którymi pracuję, wcale nie jest taki duży, pomyślała, przyciskając brzuch do wózka. Zostałam policjantką, żeby się nie posunąć za daleko. (10.03) Oddech zmienił rytm. W głowie jej szumiało. Ciągle migały obrazy z przeszłości. Torturowały ją: gorący pokój, leśna ścieżka, dźwięki w obcym domu, przemilczenie. Żółta gumowa rękawica lśniła w wąskim okienku windy, dzieląc obraz na pół, a tymczasem straszna melodyjka ciągnęła się dalej: My się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi, to nas zje, jak się zbudzi, to nas zje.

Jego tu, na jej klatce, nie mogło być. Odwróciła się i zrobiła dwa chwiejne kroki w stronę żelaznej poręczy. Wychyliła się najdalej, jak było można. Poręcz wiła się spiralą w dół. Piętro niżej na podeście błyszczała wiązka słonecznych promieni. Daleko w dole przesunęły się dłoń i owłosione przedramię, na moment w polu widzenia pojawiła się głowa nad szerokim karkiem. Podłoga w piwnicy na samym dnie była szara, twarda, betonowa. Jak wybudzona ze snu wzdrygnęła się na sygnał, że winda przyjechała na górę. Niewielkie okno z matową zbrojoną szybą znajdujące się w ścianie szczytowej było uchylone. Strumień letniego powietrza wlewał się przez nie razem z głosami ptaków siedzących na zewnętrznym parapecie. Dźwięki mieszały się ze sobą. Mury, kamienne schody i metal poręczy wzmacniały gwizdaną melodię. Nagle gwizdanie się urwało. Nowy ruch windy, która zaczęła zjeżdżać na dół, spowodował kolejny dreszcz. Uciekła do mieszkania, ale drzwi wejściowe zostawiła otwarte, żeby w każdej chwili móc się wydostać. W kuchni ściągnęła rękawice i rzuciła je na podłogę. Otworzyła lodówkę, wyjęła szklany dzbanek z wodą. Piła zachłannie. Zza uchylonego okna coraz głośniej brzmiało ptasie ćwierkanie. Strużki wody spłynęły kącikami ust na bluzkę. Z materiału uniósł się delikatny zapach perfum. Przebijała się przez jedną zimę za drugą. Przez gonitwę myśli i samooskarżenia. Dwutorowość skradła jej życie. Gdyby tylko mogła cofnąć taśmę i zacząć od nowa… Nagle dostrzegła kartkę przyczepioną do drzwi lodówki magnesem w kształcie serduszka. „Pamiętaj, żeby zapomnieć” – brzmiał tekst. Przymknęła powieki. Krew dudniła w szyi. Otworzyła szeroko oczy i zaczęła sobie wydawać krótkie, precyzyjne polecenia. Jest zwyczajny letni poranek. Wyjdź z mieszkania! To nie on. Wyobraźnia steruje twoim życiem. Sprawia, że siedzisz tu na górze wieczór w wieczór z głową w chmurach. I myślisz. Wyszła na klatkę. Kucnęła, pozbierała śmieci do torby, zawiązała ją dokładnie. Cienie przypełzły po białych ścianach. Mroczne i jeszcze mroczniejsze, na zmianę. Nagle przeciąg za-

trzasnął z hukiem drzwi do mieszkania. A potem zapadła cisza. Cisza o podwójnym dnie, cisza zamknięta w dźwięku, który właśnie opuścił miejsce zbrodni. (11.55) Ściany się zatrzęsły. Lili Rudek poczuła w małej kabinie ostry, przenikliwy zapach moczu. Obróciła się, uklękła na klapie sedesu i szybko zerknęła przez brudne okienko pod sufitem. Przed domkiem recepcji stał na wolnym biegu samochód kempingowy. Mieszkała kątem przy umywalni i prysznicach. Był to budyneczek z pomalowanych na brązowo desek stojący na skraju pola kempingowego, tam gdzie zaczyna się las. Miał podpórki z kamieni. Przy brzegach kamiennych płyt przed drzwiami rosło zielsko, wśród niego charakterystyczne liście babki. Rząd domków ciągnął się w dół aż do plaży. Było ich dziesięć. Do jej obowiązków należało sprzątanie wszystkich. Dziś w nocy znowu obudziło ją gwizdanie. Przeczucie ściskało żołądek jak obręcz. Przez trzy ostatnie dni spędzała przerwę obiadową w damskiej toalecie. Pierwszej nocy, kiedy odkryła cień, była pogrążona w komponowaniu stroju marzeń. Projektowała właśnie czerwoną sukienkę, która pasowałaby do czerwonych butów. Wydawało się jej, że spała i że teraz się budzi. Nie wiedziała na pewno. Na krawędzi snu i jawy dostrzegła nagle oczy. Wpatrywały się w nią zza osłony przykrywającej wywietrznik pod sufitem. Po obcej twarzy przesuwał się podłużny cień. Przypominał lamele w okiennicach. W ścianie śpiewały rury. Panele ścienne w marmurkowy wzorek tu i ówdzie popękały. Napiła się z trzymanej w ręce butelki z napojem gazowanym i przyłożyła usta do opalonego przedramienia, na którym w zimnym świetle żarówki było widać jasne włoski. Motocyklista rozmawiał z nowo przybyłymi przez okno samochodu. Nagi do pasa Ewald Hjertnes wyszedł z domku przy

wjeździe, gdzie popijał wystygłą kawę i palił papierosy. Musiał wskazać gościom wolne miejsce. Przeczesywał palcami siwe włosy. Samochód kempingowy będzie miał problem z wjechaniem między przyczepy i namioty, pomyślała. Są tak stłoczone. Bolały ją kolana. Obok niej przeszedł brodacz z gitarą. Szybko się schyliła. Toalety męskie przylegały do damskich. Brodacz mieszkał w namiocie pod lasem. Wieczorami siadywał przy wejściu do namiotu i cicho śpiewał. Na szyi nosił krzyż i był zupełnie samotny.

Poniedziałek 23 lipca (8.31) Inspektor Cato Isaksen szedł do garażu. Niezbyt zręcznie, posługując się jedną ręką, dopinał koszulę. Osiedle Frydendal w Asker było skąpane w słońcu. Pobocza przy rzędzie garaży zarosły. Białe margerytki, czerwona koniczyna i zielona trawa biły się o miejsce. Przez trzy tygodnie jego nieobecności wszystko wybujało. Dziś pierwszy dzień pracy po urlopie. Szeregowce na jego uliczce wciąż świeciły pustkami. Bente z dwoma starszymi synami została jeszcze w letnim domku, toteż on mógł z czystym sumieniem wziąć się do pracy. Świetnie spędzili czas tego lata, grillowali, popijali białe wino nad wodą, a Bente wymyślała niesamowite sałatki – z orzechami, figami i świeżymi ziołami. Cato wyjechał z osiedla i skierował się na E18. Opuścił nieco szybę, na twarzy poczuł powiew świeżego powietrza. Przyjrzał się sobie w lusterku wstecznym, ziewnął, przetarł dłonią oczy. Był opalony i wypoczęty, ale powinien się ogolić. Po pracy wstąpi do Maxbo i kupi impregnowane deski. Zajmie się tarasem przed domem. Wymieni te elementy, które przegniły, i zrobi płotek. Zbije też skrzynki na kwiaty i ustawi je wzdłuż brzegu. Posadzi w nich petunie czerwone i lila. Bente się ucieszy. Kupił w Ikei nowe meble ogrodowe, bardziej nowoczesne. Te na wpół spróchniałe, które Bente każdej wiosny skrobała i malowała na kolor leśnych dzwonków, wyrzuci.

Sprowadził się z powrotem do Bente i synów, Garda i Vetlego, po skoku w bok z Sigrid. To Sigrid urodziła mu Georga, trzeciego – teraz siedmioletniego – syna. Wczoraj odwiózł go do matki. Raptem poczuł, że cieszy się na spotkanie z kolegami. Ze wszystkimi z wyjątkiem Marian Dahle. Tylko o niej pomyślał, a już ścisnęło go w dołku. Została zatrudniona na wiosnę, kiedy on był na krótkim zwolnieniu. Jej płaska twarz i czarne włosy stanęły mu przed oczami. Adoptowano ją z Korei, była zamknięta w sobie, marudna. Przyszła z prewencji, pracowała przedtem w biurze do spraw świadków. Zabolało go lekko w lewej skroni. Ingeborg Myklebust, szefowa wydziału, była przed urlopem niezwykle ustępliwa w kwestii przyprowadzania przez Dahle do pracy psa. Podczas sprawy o morderstwo w Høvik, późną wiosną, okazało się, że dziewczyna jest zdolna, niemniej pies stanowił symbol tego, jakie sobie rości pretensje, myślał, stając na czerwonym świetle. Asle Tengs, najstarszy w zespole, był latem w Paryżu. Z Rogerem Høibakkiem rozmawiał wczoraj przez telefon. Randi Johansen przysłała mu pocztówkę z Kopenhagi, była z mężem i córeczką na wycieczce w Tivoli. Od Tony’ego Hansena nie miał znaku życia. Czuł się trochę nieswojo na myśl o ponownym spotkaniu z technikiem kryminalistyki Ellen Grue. Przez szparę w oknie samochodu wpadało ciepłe powietrze. Wrzucił lewy kierunkowskaz i przejechał przez skomplikowany węzeł komunikacyjny przy dworcu centralnym. Jeszcze raz rzucił okiem w lusterko wsteczne. – Pięćdziesiąt lat i pozbawiony wszelkich iluzji – mruknął, a po chwili wybuchnął radosnym śmiechem. Ellen jest niesamowicie zdolna i przy tym śliczna. Ciemne włosy, czerwone usta... Minęło wprawdzie kilka lat, odkąd byli w bliższej relacji, wciąż jednak nie mógł się pozbyć napięcia, gdy przebywał z nią w jednym pomieszczeniu. Wyszła za mąż za dużo starszego od niej zamożnego adwokata. Teraz zaszła w ciążę. Właściwie czuł z tego powodu ulgę. Nie powinien się zniżać do myślenia o niej. Dojeżdżał do budynku komendy. Poranne słońce odbijało się w szklanych taflach fasady. Na trawnikach przy wejściu rosły

gęste krzaki róż. Poczuł się nagle podekscytowany, ale zaraz przyszło mu na myśl, że czekają na niego metrowe stosy dokumentów i raportów. Gromadziły się po zaledwie jedno- lub dwudniowej nieobecności. Teraz miały jeszcze nadejść nowe dyrektywy. Kiedy zjeżdżał do garażu, czuł się znowu jak chłopiec na początku roku szkolnego. Skręcił na swoje miejsce do parkowania, wyłączył silnik i wysiadł. Samochód szefowej wydziału stał obok. Dziwne, jak obce wydaje się wszystko, gdy człowieka przez chwilę nie było. Cato miał szczerą nadzieję, że nie będzie musiał zacząć pracy od kolejnej kłótni o tego potwora z piekła rodem, czyli Marian Dahle. (8.57) Stała w windzie i wydawało się jej, że spada. Minęły dwa dni, odkąd usłyszała gwizdanie. Przedramieniem przyciskała do tułowia dwa kolorowe plecione chodniczki. W jednej ręce trzymała torbę z proszkiem do prania, w drugiej – klucze do pralni w piwnicy. Chodniczki nie były właściwie brudne, ale ostatnio wytrzepała z nich mnóstwo piachu i kurzu. Całą niedzielę spędziła w domu: drzwi wejściowe i na balkon starannie zamknęła. Myślała o nich obu i o tym wszystkim. Przyjrzała się sobie w lustrze. Czuła się pozbawiona kręgosłupa, odarta z ciała, czuła się tak, jakby jej twarz zamieniono na inną. Wzdrygnęła się, gdy winda stanęła. Pchnęła drzwi plecami i zamarła na moment, nasłuchując. Kalibrowała dźwięki. W piwnicy bloku było cicho jak w grobie. Zwykle dzieciaki w różnym wieku biegały tam i z powrotem po schodach – dla zabicia czasu albo czekając na powrót rodziców z pracy. Natomiast teraz panowała kompletna cisza. Macała w poszukiwaniu kontaktu, znalazła go i przycisnęła łokciem. Wypełnione kurzem piwniczne powietrze drażniło jej nozdrza. Dwie żarówki zamontowane w suficie oblały światłem pomalowane na biało szorstkie ściany i zakurzoną szarą podłogę. Pod jedną ze ścian stały dwie puste puszki po farbie. Z tą melodią to przypadek. Tak się przyzwyczaiła do mroku i

bólu, że kiedy wreszcie znów poczuła radość, nie umiała się odprężyć. Tyle już zim minęło. Utraciła lwią część życia. Tyle lat zniknęło tak nieodwołalnie jak kamień rzucony w wysoką trawę na łące. Teraz wszystko będzie dobrze. A jednak strach niczym tren wlókł się za nią, gdy szła korytarzem w głąb piwnicy. Z trudem trafiła kluczem w dziurkę. Wreszcie się udało. W środku rozluźniła mięśnie i pozwoliła, by chodniczki upadły na pomalowaną betonową podłogę. Wsunęła klucz do kieszeni fartucha. Promienie wpadające przez piwniczne okienko oświetlały wirujące cząsteczki kurzu. Pralki rozwierały pyski jak wielkie drapieżniki. Przez otwarty wywietrznik dochodził warkot silnika ruszającego samochodu. Postawiła torbę z proszkiem na laminowanym blacie, podniosła rękę i palcami musnęła zielony wisiorek, który miała na szyi. Przez okienko dostrzegła skrawek błękitnego nieba. Wpatrując się w ten błękit, poczuła bezgraniczną pustkę. Raptem ogarnęło ją wrażenie déjà vu, fragmentaryczne, zimne. Było tak nieznośne, że mózg je odrzucił. W powietrzu unosił się słodkawy zapach środków piorących. Dziś rano umyła lustro w łazience, bo kiedy się czesała, zauważyła, że jego powierzchnię pokrywają kropeczki pasty do zębów. Jej twarz była przez to jakby usiana białymi gwiazdkami. Zauważyła też, że jest ładna. Bała się pustki odnalezionej w jasnym świetle, bo w mroku mimo wszystko miała poczucie bezpieczeństwa. Zwykłe przyzwyczajenie. Gdy jaskółki pojawiały się w lecie, a na jesieni odlatywały, wiedziała, że nic się nie zmieniło. Że maszynerii czasu nigdy nie zabraknie prądu. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Teraz jej życie będzie inne. Wepchnęła chodniczki do dwóch pralek: po jednym do każdej. Zamknęła bębny i przyniosła pudełko z proszkiem. Sypnęła po porcji do każdej pralki. Nacisnęła guziki „start”. Jedną pralkę klepnęła w szaroniebieską metalową obudowę i postawiła na niej proszek. Pod sufitem w samym rogu odkryła kolonię pająków. Przyniosła miotłę na długim trzonku i właśnie miała zerwać cienką pajęczą sieć, gdy przyszło jej na myśl, że coś się nie zgadza. W

ułamku sekundy poczuła, że jej strach budzi nie odległość wspomnienia, lecz jego bliskość. Po prostu wiedziała. Jakiś ruch, jakiś dźwięk – przy drzwiach, w tle odgłosów pracy pralek. (9.03–9.05) Ciemnobrązowa pręgowana bokserka zastygła w oczekiwaniu na końcu korytarza, kiedy z windy wyszedł Cato Isaksen. Zatrzymał się gwałtownie i posłał jej wrogie spojrzenie. Suka stała na szeroko rozstawionych łapach i patrzyła na niego spode łba. Kiedy go rozpoznała, mało nie pękła z radości. Zaniosła się głośnym, wysokim szczekiem i pognała szczęśliwa w jego kierunku, merdając zamaszyście ogonem w lewo i w prawo. Parskając z zadowolenia, zaczęła się ocierać o jego kolana. Cato próbował ją stanowczo odsunąć. Zaklął zirytowany. – Witaj, Cato! Jak wakacje? Ingeborg Myklebust stanęła w drzwiach archiwum. W jednej ręce trzymała tekturową teczkę, w drugiej – komórkę. W białym topie i białych długich spodniach wręcz jaśniała. Nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt trzy lata. – Wszystko po staremu, jak widzę. – Cato demonstracyjnie odepchnął nogą merdającego psa. – Dziękuję, dobrze – skwitował krótko. – Twoje też? – Siedziałam tu cały lipiec, przecież wiesz. Dopiero w grudniu lecę na Malediwy. A przy okazji… Mój wielki narożny gabinet będzie wolny. Chciałam poczekać z decyzją do twojego powrotu. – powachlowała się z uśmiechem teczką. – Słyszałeś? Przenoszę się piętro wyżej. Nie wiem, jak to zrobimy. Chcesz go wziąć? Czy może będzie lepiej ulokować tam kilka osób? Zdecyduj sam, Cato. Tam słońce świeci z każdej strony, o tej porze roku jest nawet trochę za gorąco. Ale są markizy. Te czerwone zasłony chciałam wziąć ze sobą. Ciebie chyba i tak nie interesują? – Zasłony... Nie... – Chyba dobrze wypocząłeś, Cato. Opaliłeś się na brąz i

wyglądasz naprawdę świetnie. Jak gwiazdor filmowy. – Rzeczywiście, jak gwiazdor. – roześmiał się. Pies usadowił się tuż przy jego nodze i oparł mu łeb o udo. – Dzięki, ale... Komórka w dłoni szefowej wydziału zabrzęczała. Podniosła ją do ucha. – Kierownik wydziału zabójstw Myklebust, słucham. Cato skinął jej głową i ruszył dalej korytarzem. Birka wstała, wyprostowała grzbiet i pobiegła truchtem za nim. Drogę zastąpiła mu nagle Marian Dahle, idąca niespiesznie z rękami w kieszeniach spodni. – Wróciłeś. Ma trzydzieści dwa lata, a wygląda na osiemnaście, pomyślał. Trzy tygodnie nieobecności niczego nie zmieniły. Wiedział, że wzięła urlop w tym samym czasie co on. Nie chciało mu się pytać, gdzie była, czy wyjechała, czy spędziła czas w mieście. – Hm, widzę, że ty też – odparł zdawkowo. Czytał gdzieś, że kiedy dwie osoby nawiązują kontakt, mięśnie twarzy jednej z nich natychmiast reagują na uśmiech lub grymas niezadowolenia na twarzy drugiej i go powtarzają. Nie miał wątpliwości, że to prawda. – Psisko też, jak widać, w niezłej formie. – Oczywiście. – uśmiechnęła się przelotnie. – Wygląda na to, że się za tobą stęskniła. Opaliłeś się. – Mieliśmy słońce. – Aha. – Dużo raportów do przejrzenia? – Naturalnie. – No to trzeba się od razu wziąć do roboty. Marian, wiesz, co mam ci do powiedzenia. – Jasne, Isaksen, wiem, co masz mi do powiedzenia. Że Birce nie wolno tu przebywać, że to nie jest zoo. – Przed urlopem dostałaś ultimatum. Myślałem, że zrozumiałaś. Po tych wszystkich przepychankach... – Proszę, nie zaczynaj od razu po powrocie. Nie chcę, żebyśmy to bez końca wałkowali. Wszystko się ułoży, spokojnie. Wiesz, zwalnia się gabinet Ingeborg Myklebust. Rozma-

wiałyśmy o tym z Randi i chętnie się tam razem zainstalujemy. Wtedy Birka będzie mogła... Cato się wyprostował. – Gabinet Myklebustowej przejmuję ja – rzucił krótko. – Ale Cato... Birka nie będzie ci wtedy przeszkadzała. Poza tym... – Kundel ma zniknąć. Cato skinął głową przechodzącej sekretarce. Widok Marian Dahle przyprawiał go o ćmiący ból w klatce piersiowej. Jakby oboje stali się ofiarami złego czaru. Już zdążyła sprawić, że poczuł się jak potwór. (9.05) Zapętlony strach tkwił w piersi jak pocisk. Pralki nie pracowały w takt. Dwa różne brzęczenia jakby dwa koniki polne. Murowane ściany tłumiły dźwięki. Jego cień stopniowo rósł w drzwiach i ciemniał nad progiem. Nagle się zmaterializował, wypełnił cały otwór. Poczuła na sobie jego spojrzenie. Odruchowo odrzuciła miotłę, która ze stukiem upadła na podłogę. Wszystko było tak samo i zarazem inaczej. Wiedziała, dlaczego przyszedł, ale nie pojmowała, jak się dowiedział. Chwyciła pudełko z proszkiem i zasłoniła nim klatkę piersiową. Podszedł do niej. Silnymi pchnięciami kierował ją ku ścianie. Sięgnął po pudełko. Bez oporu pozwoliła je sobie zabrać – po prostu wyprostowała palce i rozluźniła chwyt. Szurnął nim po podłodze. Przeskoczyło nad progiem i wypadło na korytarz. Odruchowo podniosła ręce – jak bokser, który chce się zasłonić przed ciosem. Kłąb pary z prania uniósł się do okienka i zasłonił widok. Z ust wyrwał się jej krótki nieartykułowany dźwięk – żalu, lęku, wściekłości i wyczerpania. Proszek rozsypał się po podłodze jak piasek. To się nie wydarzy, uświadomiła sobie; mogę po prostu przejść koło niego i wjechać na górę do swoich skrzynek na balkonie. Mogę mu powiedzieć, że zadośćuczynię za każdą sekundę tego koszmaru, że ja tego nie chciałam. Stracony czas,

bezsenne noce, przypływy i odpływy, wszystko to się skończy. Absolutnie wszystko. Ja też chcę, żeby to przedstawienie dobiegło końca, niech kurtyna opadnie i podniesie się na nowo. Scena ma być wtedy pusta. Przysunął twarz do jej twarzy i otworzył usta. Wargi miał gładkie, mięsiste. Poczuła metaliczny zapach płynący z jego ust. – Nie myśl, że cię ugryzę – syknął. – Wiem wszystko o kąsaniu. Ślad zębów jest jak odciski palców. Rozpoznaję zapach twoich perfum. – pot perlił mu się na czole, spływał po szyi, tworzył mokre kręgi pod pachami. – Powiedziano mi o twoim gościu. Wiesz, ktoś go widział. Ostatnio miałem cię na oku, zauważyłem, że siedzisz na ławce przed sklepem razem z nią. Jak gdyby nigdy nic... A ona, ta stara prukwa... Mogę ci obiecać, że będzie następna. Cholera, pomyślałem sobie. Jasna cholera, pomyślałem. Rozumiesz?! Miał szorstką skórę. Dostrzegła narośl na policzku i rozkrzyczała się aż do bólu gardła. Wszystko nagle zniknęło: ściany, sufit, podłoga. Zamknęła oczy. Zacisnęła powieki, aż przed oczami zaczęły jej wirować czarne i czerwone płatki. Potrząsnął nią z całej siły, zdmuchnął jej włosy z czoła. – Otwieraj oczy! – ryknął. – Masz mi wszystko o nim opowiedzieć. (9.06–9.09) Gorący zaduch niewietrzonego pokoju był jak mur. Dziecięcy rysunek przyklejony nad biurkiem odstawał od ściany, bo taśma klejąca puściła od upału. „Dla taty Policjanta od Georga”, głosiły krzywe litery na niebieskim samochodzie. Cato Isaksen wypuścił powietrze zgromadzone w płucach i rozluźnił mięśnie. Na blacie leżały trzy wielkie sterty papierów i dokumentów. Zdjęcie Bente i starszych synów pokryła cienka warstwa kurzu. Zatrzasnął z hukiem drzwi. Ruszył do okna i otworzył je szeroko, odsunąwszy na bok brązowe zasłony. Intensywnie zielone liście klonów oklapły w nieruchomym powietrzu. Kiedy się odwrócił, zauważył papiery piętrzące się również

na krześle. Sierżant Roger Høibakk uchylił drzwi i wszedł z uśmiechem do środka. Zasłony poruszyły się od przeciągu. – Halo, szefie! Miło cię widzieć. Musiałeś mieć romantyczny urlop, przynajmniej tak wyglądasz. Nieogolony i opalony. Dobrze było? – Cześć, Roger. Owszem, dobrze. Ty też nie najgorzej się prezentujesz. – Dzięki, dobrze mi się żyje. Najlepsze, że upał chyba rozleniwił morderców. Zabójstwem bezdomnego nad rzeką Aker zajmuje się drugi zespół. – No i dobrze, bo całe dnie stracę na przekopywanie się przez te raporty. – U mnie leżało drugie tyle. Napijemy się kawy? – I owszem. – Cato podszedł do biurka, otworzył górną szufladę i wyciągnął taśmę klejącą. – Ale ty ją przyniesiesz. Ja tymczasem upchnę gdzieś te cholerne dokumenty... I przymocuję rysunek syna, bo zaraz spadnie. – Uśmiechnął się lekko i pogładził po brodzie. – Nie ma sprawy. Parę bułek też wezmę. (9.09) Słyszała jego głos tuż przy uchu. Parsknął i jeszcze raz uderzył ją pięściami po łopatkach. – Masz mi wszystko powiedzieć! – ryknął. Cofnęła się gwałtownie. Złapał ją za ramiona i mocno ścisnął. Próbowała się wyrwać, ale w końcu znalazła się w głębi pomieszczenia. Pod plecami wyczuła brzeg laminowanego blatu. Ból fizyczny przeważył nad psychicznym, który odczuwała na dźwięk jego przepełnionego nienawiścią głosu. Bombardował ją rozkazami. Nagle w piwnicznym korytarzu tuż przy otwartych drzwiach zabrzmiał głośny dziecięcy śmiech. Dwa przenikliwe dziecinne głosiki rozcięły ciszę. – Niech Barbie mieszka w piwnicy – odezwał się jeden. – Tu,

na dole, nie jest bezpiecznie. Niech na niby będzie w mieście. A to na niby będzie duża ulica. Wpatrywała się w drzwi. Utkwiła wzrok w futrynie. Widziała cienie obu dziewczynek przesuwające się nad progiem. – O, pudełko! – podjął drugi głos. – Po proszku. Wygląda jak auto. Bierzemy? To będzie na niby samochód Barbie. Mamy się nie bawić w piwnicy, ale jak nikt nie widzi... Ale jak nikogo tu nie ma, to... Tylko tu jest tak trochę... paskudnie. Puścił ją i podszedł do drzwi. Dwie główki wsunęły się do środka. – Tu ktoś jest – pisnęła dziewczynka. – Uciekamy! Leć, Elianne! To jakiś facet! – Poczekaj! – Odwrócił się do niej. – Nie wywiniesz mi się. Dowiem się wszystkiego. Wyszedł z pomieszczenia i zniknął. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Czuła, że jej głowa zamieniła się w bęben. Huczało w niej od myśli. W oczach zapiekły łzy. Pralki pracowały teraz z głośnym warkotem. Czekała. W rozsypanym na podłodze proszku widniały ślady stóp. Podeszła ostrożnie do drzwi i cicho je uchyliła. Wyjrzała na korytarz. Zgasił światło. Powoli narastała w niej pewność. Nagle pojawiło się wspomnienie: Kiedy miała dwanaście lat, usunięto jej migdałki. Leżała w szpitalnym łóżku prawie naga, tylko w nocnej koszuli z jasnoniebieskiej fizeliny. Pomieszczenie było pełne aparatury. Świadomość, że lekarze i pielęgniarki będą się jej przyglądali, kiedy zaśnie, wywołała w niej gwałtowny strach. Dzień później, mimo bólu szyi, zeszła boso do recepcji. Zobaczyła tam w gablocie wypchanego ptaka. Poczuła głęboki smutek na widok tego stworzenia o zakurzonych skrzydłach i matowych piórach. Szklana szyba dzieliła ptaka od pomieszczenia. Był martwy, choć wyglądał jak żywy. Nigdy nie zapomniała tego uczucia, że ją oszukano. Otworzyła drzwi szerzej. Na próbę postąpiła kilka kroków na korytarz. Włożyła rękę do kieszeni fartucha i wyczuła zimny metal klucza. Chwilę później biegła po schodach. Nie mogła jechać windą. Nie powinien zobaczyć, gdzie mieszka, na którym piętrze. Szybko opadła z sił. Wspinała się mozolnie piętro za

piętrem, próbując odnaleźć swój sposób myślenia i koncentracji. Objęła poręcz z całej siły. Poczuła, że pali ją skóra na ramionach. Stała kilka minut, ciężko dysząc. Ruszyła dalej. W jednym z mieszkań najwidoczniej były otwarte drzwi. Dobiegały stamtąd płacz dziecka i głos spikera czytającego w radiu wiadomości. Oparła czoło o poręcz i spojrzała w dół. Ktoś otworzył jeszcze inne drzwi. Gdzieś na obrzeżach pola widzenia, na samym dole coś zamigotało – jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Odległość zmniejszyła się o połowę. Wszystko wróciło: złość, żal, drażliwość, samotność, nienawiść, bezsilność i odraza. I ten przemożny strach pętający ją mroźną siecią. (9.11) Roger Høibakk wrócił z tacą, na której zgromadził bułki, dwa talerze, filiżanki i metalowy termos z kawą. – Chcesz salami czy ser? A może wolisz szynkę? Cato zaburczało w żołądku. – Salami – zdecydował i wziął talerz. – Zapomniałeś o serwetkach. Przeciągnął palcem po zakurzonym brzegu biurka. – Są w kieszeni. Roger wyciągnął plik białych kwadracików i rozsypał je na blacie, postawił filiżanki, nalał do nich kawę. Przyciągnął krzesło do biurka. – Częstuj się! Cato wziął bułkę i rzucił okiem na pierwszy dokument ze stosu. Dyrekcja Policji, napisano, nie może dłużej wspierać finansowo analiz śladów biologicznych. Poczuł ból w skroni. – Słyszałeś już tę bzdurę, że Marian i Randi chcą zająć gabinet po Myklebustowej? Ledwie zdążyłem przejść dziesięć metrów korytarzem, jak Marian zaczęła mnie naciskać. Co z nią jest? – Słyszałem, że Myklebustowa skacze piętro wyżej. – Roger wykrzywił się w uśmiechu. – Dlaczego kobiety zawsze kupą ru-

szają do walki? Ty tego nie wiesz? Taki stary wyjadacz z doświadczeniem małżeńskim, rozwodowym, rodzicielskim? – Spojrzał na Cato prowokująco i ugryzł kawałek bułki. Z pełnymi ustami dorzucił: – Nie przeszkadza ci, szefie, że powiem, co myślę? – Wal! Cato przełknął kęs bułki i popił kawą. Do pokoju wdzierały się hałas ulicy i silny zapach spalin. – Poddaj się, Cato, zwiń sztandary. Nowy sezon, nowe możliwości. – Zwiń sztandary! Co za wyrażenie! – Mam na myśli… w stosunku do Marian... – Naprawdę nie mam zamiaru poświęcać jej wiele czasu – rzucił Cato zrezygnowany. – Mogę ci to obiecać. To bomba hormonalna. Rozwala zespół. Dla nas najważniejsze, żebyśmy my, reszta, działali razem. Marian może psuć swoje. Niech siedzi u siebie, a pies ma zniknąć. – Psuć swoje? Jak to rozumiesz? – Nie umie się powstrzymać od pyskowania. Ledwie wyszedłem z windy, a ona już zmarnowała mi dzień. Kapujesz? Kilka tygodni temu przyszła z biura do spraw świadków. Robota w prewencji to zupełnie co innego. Tutaj się pracuje na serio. – Ona to przecież wie, Cato. Jest tu prawie trzy miesiące. Przecież w czerwcu znakomicie się sprawdziła, kiedy rozwiązała tę sprawę ze starą z Høvik. – Rozwiązała! To ja ją rozwiązałem! Cato trzymał w dłoni talerz. Strzepnął okruszki z ramienia i wstał. – Oboje to zrobiliście, razem. Reszta nas też się dołożyła – dodał Roger. Nachylił się nad biurkiem i dolał kawy. – À propos kobiet... – Zawiesił głos i zdjął z uda kawałek ogórka. – Lepiej siadaj. Mam ci coś do powiedzenia. Cato opadł na krzesło. Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co usłyszy od Rogera. Wskazywał na to sposób, w jaki tamten pocierał plamkę po ogórku, która została na spodniach. – Jest coś, czego ci nie powiedzieliśmy.

– Jacy my? Ty i Marian? – Nie, ja i Ellen. Cato oparł łokcie o blat biurka. Spojrzał na drzewo za oknem i wyobraził sobie twarz technika kryminalistyki Ellen Grue. Wspomniał jej oddech przy swoim uchu. – Co jest z tobą i Ellen? Roger uśmiechnął się przelotnie. – No. – Cato popędził Rogera, bo poczuł lekkie ukłucie w okolicach serca. – Jest coś między tobą a Ellen? Roger spoważniał. – Przecież jest w ciąży. – Wiem. I? – Ellen przeprowadzi się do mnie. Zegar na wieży kościoła po drugiej stronie ulicy zaczął wybijać godzinę. Cato przesunął zdjęcie Bente z synami. – Do tej twojej zapyziałej dziury? Niech to licho! Dlaczego? – Nie takiej znowu dziury. Poza tym jej były ma na wszystko tytuł wyłącznej własności, więc ona nie dostanie ani grosza. Biorę przykład z ciebie, Cato. Przecież to znasz, nie? – Jej były? Kogo masz na myśli? Adwokat został byłym? To chyba nie twoje dziecko? – Moje. Cato pchnął talerz po blacie. Zegar umilkł. – Do diabła, Roger... czy wyście... tak za moimi plecami? – Tak, wiem, szefie – odparł, uśmiechając się lekko. – Oczywiście, że robiliśmy to za twoimi plecami. Cato próbował się pozbierać. Trzeba się zmobilizować. Najpierw Marian, teraz to. Czy ludzie muszą mu się narzucać ze swoim życiem prywatnym? Zakłócenia, drobiazgi... a on ma się wznieść ponad nie. Przecież jest szefem zespołu śledczego, nie przedszkolanką! – Nie mogę sobie ciebie wyobrazić w roli ojca – skwitował. – To sobie nie wyobrażaj. Roger odchylił się na oparcie krzesła, uśmiechnął się przelotnie i założył ręce na kark. – Jak będzie dziewczynka, odziedziczymy masę ubranek po małej Randi. Ale nie będzie – dodał.

– Skąd wiesz? Robiliście USG? – Nie. Chcę mieć syna. Ellen ma termin na dwunastego grudnia. Cato łyknął jeszcze kawy. Była letnia. Usłyszał zatrzymujący się samochód. Silnik pracował przez chwilę na wolnych obrotach, a potem kierowca najwyraźniej dodał gazu i włączył się w uliczny ruch. (11.46) Mężczyzna w czarnym skórzanym kombinezonie przerzucił nogę nad siodełkiem motocykla i założył kask. Lili siadła w kucki i otoczyła kolana rękami jak liną. Musi wytrzymać. Niedługo dostanie wypłatę. Kupi sobie nowe ubrania. Poza spódnicą, koszulkami, parą długich spodni i sukienką w drobne kwiatki miała kalosze i sandały, adidasy, płaszcz od deszczu, bieliznę, staromodny kostium kąpielowy, ciepłą kurtkę. I tyle. No, jeszcze wełniane rajstopy, dobre na wieczorne chłody. Właściwie to palec boży, że dostała robotę na tym kempingu. Przez pierwsze tygodnie było tak fajnie. Sprzedawała w kiosku, sprzątała domki i toalety. Nie musiała zginać karku w upale na polu z truskawkami, jak przez pierwsze dwa lata w Norwegii. Potem wszystko się odmieniło. Dziś w nocy wstała, podeszła do okienka, uchyliła pomarańczową zasłonkę i wyjrzała na dwór. Las po drugiej stronie szosy wydawał się grozić i szykować do natarcia. Dostrzegła stojącą niedaleko sarnę i pomyślała, że może to ona ją obudziła. Sarna powoli się odwróciła i wkrótce zniknęła w lesie. Lili skrzyżowała ręce na piersiach obronnym gestem. Omijała wzrokiem wywietrznik, kiedy kładła się znowu do łóżka i podciągała kołdrę aż pod brodę. W końcu zasnęła. Obudziła się z poczuciem, że powinna sobie z czegoś zdać sprawę. Jakieś gniewne głosy sprawiły, że ponownie wyjrzała przez okno. Trzech chłopców przebiegło obok domku w drodze na plażę. Jednemu z nich włosy sterczały pionowo jak młoda trawa. Jakaś dziewczynka, na oko dziesięciolatka, niosła na głowie

wielkiego nadmuchiwanego krokodyla i wydawała odstraszające ryki. Ukryta za zasłonką Lili odprowadziła wzrokiem zielonego krokodyla. Dzisiaj mijał równo miesiąc, odkąd skończyła dziewiętnaście lat. Julie i Shira, szesnastolatki paradujące w obcisłych biodrówkach i przykrótkich topach, ciągnęły ją nad wodę, namawiały na opalanie. Każdej z zatrudnionych przysługiwały w ciągu dnia tylko dwie półgodzinne przerwy. Dziewczyny nie wiedziały, że Lili zamyka się wtedy w damskiej toalecie i chowa pod ścianą. Nie wiedziały, że się boi. Motocyklista przycisnął rączkę sprzęgła i wolno wyjechał z kempingu. Chmura pyłu przesunęła się w bok nad przydrożny rów porośnięty fioletowymi kwiatami, nad którymi brzęczały owady. Lili niedawno uratowała tam żabkę. Podniosła ją z drogi i wrzuciła w wysoką trawę, nieco zżółkłą z powodu suszy. Ktoś ją obserwował. Od dzieciństwa znała to brudne odczucie. Jej brat pracował na budowie w Oslo. Nie mogła do niego zadzwonić. Co by zrobił? Podniosła rękę do ust i ugryzła się z całej siły, do krwi. Cienka strużka spłynęła po knykciach między palce. (20.47) Owady nad skrzynką. Petunie z lepką mazią wokół kwiatów. Brzęczące osy. Ptaki na wielkim dębie. Kamienne obrzeże trawnika. Zadzwoniła do niego natychmiast. Powiedziała, co się wydarzyło i że się boi. Wytłumaczył jej, że tu, gdzie jest, nie może nic zrobić. Przecież ona to wie. Nie może zapomnieć o garnku z wodą na kuchni. Musi coś zjeść. Za chwilę wrzuci do gorącej wody gotowe danie – strogonow z ryżem. Na balkonie piętro niżej zaszurały raptem krzesła i rozległ się przenikliwy głos Alanis Morisette śpiewającej And I’am here to remind you, all the mess you left when you went away. To tyle, gdy chodzi o ciszę, pomyślała, wstając, by spojrzeć przez balustradę. Wybetonowane podwórko otaczał metalowy płot pomalowa-

ny na zielono. Na brzegach symetrycznie rozmieszczono latarnie, obok drabinek dla dzieci zamontowanych koło sklepu stały podniszczone ławki. Nad autostradą, którą można było dostrzec w przesmyku między blokiem C i D, wisiało tylko kilka grubych białych chmur. Całe popołudnie przeleżała na kanapie. Nie odważyła się zejść do pralni, posprzątać tego bałaganu, powiesić wypranych chodników. Nie poszła też do domu starców, choć obiecała. Znowu usiadła, dolała sobie wina. Wpatrywała się w krwistoczerwone kwiaty w skrzynce. W życiu potrafił się przydarzyć niejeden szalony, szczęśliwy traf. Niejeden kontekst tak absurdalny, jakby za konkretnymi wydarzeniami kryło się zupełnie coś innego. Jakby jakaś siła wyższa naprawdę kierowała tą maskaradą, a ona była marionetką, której sznurkami ktoś porusza. To, co się zdarzyło, było po prostu zbiegiem złych okoliczności, zawirowaniem w chronologii. Niepokój zagnał ją znowu do mieszkania. Weszła do łazienki, wbiła wzrok w lustro upstrzone ciemnymi plamami. Widziała swoją twarz odbitą w jego lodowej powierzchni. Podciągnęła rękawy mechatej bluzki, popatrzyła na czerwone ślady na ramionach. Wzięła mydło i trzymała je w dłoniach jak gładki kamyk znaleziony na plaży. Wróciła na balkon. Parking między blokami był prawie pusty. Z góry wyglądał jak głęboka czworokątna dziura. Siadła i obracała w palcach ozdobę z zielonego szkła, którą miała na szyi. Otworzyła leżącą na stoliku paczkę papierosów. Wyjęła jednego i zapaliła go plastikową zapalniczką. Przez balustradę widziała trawnik, skoszony i podlany, Słodki zapach intensywnej zieleni docierał aż na górę. Koło pierwszej przyjechał na motorze dozorca. Odgłosy kosiarki odbijały się od ścian bloków, wciskały do mieszkania. Elianne z przyjaciółką, dziewczynki, które rano przyszły do pralni, zbierały kocyki i lalki Barbie, kończąc zabawę. Jeszcze jeden kieliszek czerwonego wina… Wypiła dwa duże łyki. Strzepnęła popiół z papierosa i pociągnęła kolejny łyk, czując, jak lęk z niej spływa. Zasłona z pokoju wydostała się

przez drzwi balkonowe i powiewała jak czerwona flaga ostrzegawcza. Wstała, wepchnęła zasłonę do środka i zamknęła drzwi. Musi potem zamknąć jeszcze okno w kuchni, żeby nie było przeciągu. Z dołu dobiegały dziecięce głosy, zarazem słabe i donośne. Ból w żołądku narastał. Oczy znowu napełniły się łzami. Jakiś odruch kazał jej chwycić długopis i zapisać jego nazwisko na czystej kartce leżącej na drugim krześle. Z kartki zrobiła samolocik, wstała i rzuciła go w powietrze. Leciał chwilę bez celu, uniósł się w górę z prądem wieczornego powiewu, wreszcie opadł u stóp dziewczynek. Elianne podniosła go i spojrzała w chmury. Studiowała swoje niedawno polakierowane paznokcie u stóp. Co za absurd: zajmować się czymś takim, zwłaszcza że powoli w jej myślach formowała się pewność. Lęk odczuwała jako gorąco. Przygotowała się, nie chciała, by jej ciało po śmierci wyglądało na niezadbane. Z sosny przy parkingu uniosło się, trzepocząc skrzydłami, stado ptaków. Okrążyły drzewo kilka razy, pofrunęły najpierw w lewo, a potem w prawo zbitą gromadą. Na koniec odleciały gdzieś w bok i zniknęły z pola widzenia w jasnych chmurach na wieczornym niebie. Zachodzące słońce zalśniło jak błyskawica w otwierającym się oknie w bloku naprzeciwko. Kątem oka dostrzegła, że klamka się poruszyła. Gwałtownie zerwała się z krzesła, stuknąwszy kolanami o rant stołu.

ZACHODZĄCE SŁOŃCE PRZENIKAŁO PRZEZ LIŚCIE, tworząc na wybujałej trawie żółte plamy. Cato Isaksen w zniszczonych dżinsach i nagi do pasa klęczał na drewnianym tarasie z tyłu swojego mieszkania w szeregowcu. Podniósł się, odgonił ręką muchę. Wciąż był wściekły na Marian i Rogera. Że też nie mogli być trochę bardziej profesjonalni. Pierwszy dzień po urlopie i jeden wielki bajzel. Przez otwarte drzwi na taras widział stertę zabranych z pracy dokumentów, które chciał przejrzeć. Leżały na stole w części jadalnej i wołały o uwagę. Nowe impregnowane deski piętrzyły się starannie ułożone pod płotem. Zerwie jeszcze jedną starą i na dzisiaj wystarczy. Musi zmienić priorytety, bo inaczej wszystko stanie się nie do zniesienia. Łyknął kawy z ceramicznego kubka i poczuł specyficzny zapach zbutwiałego drewna. I dymu. Ktoś w pobliżu palił ogrodowe śmieci. Na grządce pod oknem salonu sterczały jasnobrązowe kolczaste łodygi wyschniętych róż Bente. Zeschłe liście, opadłe ubiegłej jesieni, zaległy ochronnym pasem wzdłuż muru. Obrazu zaniedbania dopełniały rozsiane po murawie koniczyny i babki. Na niebieskim stole ogrodowym obok zjedzonej do połowy gotowej kanapki z bagietki, którą kupił w drodze do domu, stała butelka ciepłej już wody mineralnej. Odstawił kubek z kawą i ponownie kucnął. Od pracy w niewygodnej pozycji bolały plecy. Przyszło mu nagle na myśl, że pod takim tarasem łatwo by było zakopać zwłoki. Pochylił się i wyciągnął dwucalowy gwóźdź. Gdyby skrzynki na kwiaty wokół tarasu zrobił wysokie na metr, mógłby w połowie wysokości zamontować w nich dno i nasypać do nich ziemi. Rośliny miałyby wtedy świetne warunki rozwoju. Powiedział niedawno Georgowi, że może już czas zlikwidować jego piaskownicę, bo niemal całkiem zarosła. Georg chodził do szkoły i odwiedzał ich tylko co drugi weekend. Mieszkał w mieście z Sigrid, swoim ojczymem Hamzą i nową siostrzyczką.

– Kurczę, że też Roger zrobił Ellen dziecko! – powiedział nagle na głos, odrzuciwszy młotek. W następnej chwili pomyślał, że to dobrze. I tak nie będzie już miał do czynienia z Ellen, nie w ten sposób. Z Sigrid też nie. Wystarczy. Teraz zostanie z Bente. Dokładnie wiedział, kiedy zaszła w nim zmiana. Gdy Bente, którą zostawił, zaczęła wracać do siebie. Kiedy jej smutna twarz na nowo wypiękniała. Pewnego dnia powiedziała: – Wiem, że sobie poradzę. Przeżyję. I ja, i chłopcy. A potem się uśmiechnęła. Stali właśnie tu, gdzie on teraz klęczał. I wszystko było takie swojskie: stuk piłki odbijanej od szczytowej ściany domu przez dzieci sąsiadów, szum szosy, kolor nieba, głosy z radia... Odezwała się zostawiona na stole w domu komórka. Wstał, podszedł do drzwi na taras, odsunął firanki i spojrzał na zegar. Minęła dziewiąta. * – Koniec urlopu, szefie. – Roger Høibakk mówił szybko, w podnieceniu. – Z szóstego piętra bloku na Stovner wypadła kobieta, niejaka Britt Else Buberg, lat pięćdziesiąt siedem. Cato przeszedł boso do kuchni. – Ale to chyba nie jest sprawa dla nas. – Przyciskając komórkę policzkiem do ramienia, odkręcił kran i opłukał ręce. – Wygląda na wypadek albo samobójstwo. Robię remont tarasu. Zamknął kolanem drzwiczki dolnej szafki. Przesunął wzrokiem po pustych osłonkach na doniczki stojących na parapecie. Dostrzegł kątem oka kota sąsiadów balansującego na płocie. – Ktoś ją popchnął, jest świadek, który to widział. Zarejestrowano zgłoszenie o 21.03. Kiedy tylko wypadła. Zarządzono pełną gotowość. Jedziemy tam natychmiast. Z oparcia kuchennego krzesła chwycił w biegu biały T-shirt. – Dobra, już jadę, tylko się przebiorę. Adres? – Stovner Centrum szesnaście. Miń Tøyen, jedź Østre Akersvei w kierunku Stovner, aż zobaczysz centrum handlowe. Będziesz na miejscu.

* Gdy wysiadał z nieoznakowanego radiowozu, poczuł powiew chłodnego wieczornego powietrza. Obok parkowały inne wozy policyjne. Okazałe bloki zasłaniały niebo. Szyby w oknach jednego z nich odbijały żółtopomarańczowy blask zachodzącego słońca. Przy taśmie ogradzającej miejsce, w którym leżały zwłoki, zebrała się grupka ludzi. Biało-czerwoną taśmę rozpięto między palikami wbitymi w trawnik. Ludzie stali na balkonach, przyglądając się policjantom i martwej kobiecie na ziemi. Cato szybko przeszedł przez parking ku gromadce ciekawskich. Pięć metrów od trupa dostrzegł zwinięty watowany kocyk, żółte plastikowe wiaderko i kupkę ubranek dla lalki. Obok porwanej gazety leżał papierowy samolocik. Technik kryminalistyki Ellen Grue w jednorazowym kombinezonie z fizeliny kucnęła przy zwłokach. Podniosła wzrok, kiedy nadchodził. Letnie słońce zabarwiło jej skórę miodowym poblaskiem, usta lśniły naturalną czerwienią. Poczuł, że ściska go w gardle. Kiwnął głową jej i dwóm technikom. Kobieta leżała nienaturalnie skręcona. Była ubrana w welurowy dres w kolorze czerwonego wina: bluzę i korsarki. Cato zwrócił uwagę, że stopy miała zadbane, z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Jedno ramię, zgięte, zostało przygniecione ciałem. Ciemne, lekko wijące się włosy przykrywały częściowo twarz. Rozchylone mocno usta wyglądały jak czarna dziura. Krew zabarwiła spory krąg trawy wokół głowy kobiety. Oczy były szeroko otwarte. – Wygląda na to, że ma jakieś ślady na ramionach – odezwała się Ellen Grue. – Tylko trochę odsunęłam bluzę z jednej strony. Popatrz! – Aha, widzę. – Nogi mi drętwieją w takiej pozycji. – Ellen wstała. – Asle i Roger są na klatce. Nie sądzę, żeby dostali się do mieszkania. Chyba nie mogą złapać dozorcy. – Tak, wiem. Rozmawiałem po drodze z Aslem. Sprawdza tam z kimś jeszcze sytuację. Cato rzucił przelotnie okiem na brzuch Ellen. Pod kombine-

zonem wyraźnie rysowało się zaokrąglenie. – Upadku z szóstego piętra nie można przeżyć – powiedziała, wskazując na balkon. – Tam, skrzynki z czerwonymi kwiatami. Cato nałożył na buty niebieskie plastikowe ochraniacze. Mignęła mu przed oczami taka scenka: Ellen przyciąga Rogera do siebie i splata ręce na jego karku. – Szóste piętro to całkiem wysoko – skwitował sucho i skierował wzrok na martwą kobietę. – A tak przy okazji… z ust denatki czuć było alkohol. – Zmęczona Ellen potarła dłonią twarz. – Potrzebujemy jeszcze godziny. Potem pojadę z nią na medycynę sądową.

WILLIAM PETTERSEN PRAWIE POŁOŻYŁ SIĘ NA MOTOCYKLU. Yamaha w krótkim czasie zawoziła go tam, dokąd sobie zażyczył. Była jak wściekła osa, siedziało się na niej jak na beczce prochu. Uwielbiał dźwięk podwójnego wydechu. Im bardziej rosła prędkość, tym mocniejszy był nacisk wiatru na ciało. Pettersen dodał gazu, przemknął jak strzała koło kilku samochodów i ustawił się za szarym audi. Czuł, że brzuch rozpycha czarny skórzany kombinezon. Oponka zrobiła się za duża, na jesieni weźmie się do odchudzania. Zredukuje liczbę puszek z piwem. Ale jeszcze nie teraz, nie latem. Przed południem wyjechał z kempingu do miasta. Skosił trawnik między blokami, podlał grządki kwiatów, zamiótł osiedlowe uliczki, pozbierał puste butelki, torebki po chipsach i wyciśnięte tubki koło ławki przy sklepie. Potem usunął zielsko przy drabinkach i stwierdził, że mur przed sklepem Rimi znowu pokryły napisy zrobione sprayem. Cholerne szczeniaki! Pomógł też starszemu panu wymienić bezpieczniki i przeprał swoje hawajskie koszule. Wyschły już i zwinięte leżały w jednej z toreb bagażowych. Tak więc załatwił masę roboty. Kiedy wróci na Rødvassę, otworzy sobie puszkę z piwem, wyjmie bloczek z zapisami wyników gry w kości i będzie obserwował, jak wysokie fale zmywają akwarelkowy krajobraz. Od lat trzymał przyczepę kempingową w Son. Bywał tam od dziecka. Nigdy nie wyjeżdżał na wakacje w inne miejsca. Wystarczały mu krótkie wypady na Rødvassę i z powrotem. Dzięki temu nie korzystał z usług zastępców. Praca dozorcy była dla niego o wiele bardziej stylem życia niż zajęciem zarobkowym. Nie podobała mu się myśl, że obcy będą się pętali po jego klatkach schodowych, kosili jego trawniki, podlewali jego róże, zamiatali jego uliczki i zmieniali jego żarówki. Skorzystał z usług zastępcy tylko jeden jedyny raz, kiedy dostał ostrego zapalenia wyrostka i karetka zabrała go do szpitala. Było to zimą, więc należało odśnieżać i posypywać piaskiem chodniki. Po powrocie kilka dni zajęło mu przestawienie maszynerii na właściwe

tory. Czasem ogarniała go bezsilna rozpacz – te trzy bloki były sensem jego istnienia. Czy takie zaangażowanie nie budzi litości? Uczynienie z tego stylu życia, lekceważenie skarg niezadowolonych mieszkańców, danie wszystkim do zrozumienia, że mimo wszystko on tu decyduje, było wyzwaniem. Teraz ludzie wspominali o nowych balustradach. Nie do wiary! Stare nie były dla nich dość dobre? Metal i szkło, mówili. Jego zdaniem dizajnerska bzdura. Nie mógł znieść myśli o rusztowaniach i robotnikach, o trwających miesiącami bałaganie i hałasie. Ludziom się w głowach poprzewracało, nawet na Stovner. Marzył mu się niekiedy własny ogród. Letni domek. To była tylko niezobowiązująca myśl. Jednak taki ogród latem mogły wypełniać polne kwiaty i dzika trawa. Nie wymagały dużo zachodu. Z ludźmi było go więcej. Puszczali za głośno muzykę albo nanosili piasku do klatki. Niektórzy nie sprzątali po swoich psach. Raz ugryzł go cocker spaniel. Z kolei dziś ten mały szpanerski kundel z piątego piętra wykopał trzy byliny sprzed klatki A. Nie tylko wyciągnął je z ziemi i chwycił w pysk, lecz także targał nimi na wszystkie strony, otrząsając z nich ziemię. Później te dziewczynki z szóstego i siódmego nie chciały przesunąć koca, na którym się bawiły, kiedy kosił trawnik. Czuł, że ma ochotę przetrzepać im skórę. W końcu wściekły skosił trawę wokół koca. Na koniec postawił zraszacz na grządce z różami i uzupełnił korę w miejscu, w którym zaczynał się spadek w stronę piwnicy. Wreszcie zostało mu tylko wsiąść na motor i odjechać.

BOSA KOBIETA PO TRZYDZIESTCE z drżącym pieskiem, którego trzymała na biodrze, przywołała Cato gestem dłoni. – To sąsiadka z piętra nade mną! – zawołała, targając czarną jak węgiel czuprynę z fioletowym paskiem nad uchem. – Britt Else Buberg. Musiała spaść z balkonu – ciągnęła drżącym głosem, wskazując palcem balkon i przyciskając psa. – Tego na szóstym piętrze. – Tak, wiemy. – Cato wyciągnął z kieszeni bloczek. – Może pani ją widziała albo rozmawiała z nią dzisiaj? – Nie, dziś nie. Od kilku dni jej nie widziałam. Zwykle awanturowała się, kiedy puszczałam muzykę. Mówiła, że za głośno, i takie tam... I że mój pies szczeka na balkonie. Byłam z nim właśnie na spacerze. – Może mi pani o niej coś powiedzieć? Kobieta wzruszyła ramionami. – Nie wiem dużo. Myślę, że była dość samotna. Napalona na pranie – dodała. Asle Tengs przecinał trawnik, przeczesując szybko ręką siwe włosy. Cato pospiesznie skinął głową kobiecie z psem i ruszył na spotkanie kolegi. – Kto powiedział, że została popchnięta? – Kobieta z bloku naprzeciwko. Mówi, że widziała, jak jakiś mężczyzna prawie wyrzucił ją przez balustradę. Patrol z psem jest w terenie, szuka mężczyzny w czapce i ciemnym swetrze. Buberg mieszkała na szóstym piętrze, w mieszkaniu, które wskazała świadek – powiedział Asle. – Rozpoczęliśmy przepytywanie ludzi. Dwa samochody krążą w pobliżu, ich załogi też szukają. Cato odwrócił się i poprosił dwóch mniej więcej piętnastoletnich chłopaków stojących tuż za nimi z rowerami, żeby się cofnęli. Nieoznakowanym radiowozem przyjechała Randi Johansen z Tonym Hansenem i zaparkowała przednimi kołami na trawniku.

– Nie weszliśmy jeszcze do jej mieszkania – poinformował Asle, patrząc w ich stronę. Cato irytował kolczyk w uchu Tony’ego. Półgłosem zapytał Randi, gdzie jest Marian. Randi zebrała jasne włosy w koński ogon. – Na kursie tresury. – Na czym? – Na kursie tresury z Birką. Wyłączyła komórkę. To jest aż we Fredrikstad. – Tony – powiedział Cato – skocz do radiowozu i poszukaj Buberg. Britt Else, jak twierdzi wielu sąsiadów. Musimy przyjąć, że to ona. – Może Marian jest na kursie tresury ze sobą. – Asle zaśmiał się cicho. Cato zdjął ochraniacze z butów i powstrzymał się od komentarza. – Poszukaj od razu nazwiska dozorcy! – zawołał za Tonym. Randi podeszła do porzuconego kocyka. Kucnęła i przyjrzała się ubrankom dla lalki. Sukieneczki miały kołnierzyki obszyte koronką, aplikacje, marszczenia i lamówki. Wrócił Tony z laptopem. – Britt Else Buberg, urodzona siódmego października w pięćdziesiątym pierwszym roku – rzucił. – Obywatelka szwedzka, na rencie. Adres się zgadza. Krewni na razie mi się nie pokazują, szefie, ale będę próbował dalej. Asle, jak się nazywa dozorca? – William Pettersen. Asle odwrócił się i ruszył w stronę klatki schodowej.

WŁĄCZYŁ MIGACZ I PRZYHAMOWAŁ PRZED ZJAZDEM NA SON. Asfalt na szosie gdzieniegdzie popękał. Po lewej miał zboże, po prawej – niemal oślepiający intensywną żółcią rzepak. Znowu dodał gazu. Dotarł do czerwonego domu z potężnym kominem. Było lato, więc oczywiście komin nie dymił. Przypomniał sobie dziewczynki i pożałował, że na nie nakrzyczał. To nie potworki ani hipokrytki, jak wtedy myślał. Po prostu dzieci, które cale lato spędzają w asfaltowej dżungli. Skręcił na stację benzynową tuż przed boczną drogą na kemping. Zatrzymał się za starym golfem z plamami rdzy na pokrywie bagażnika, zszedł z motoru i zdjął kask. Przesunął ręką po bezwłosej głowie. Dopiero teraz odczuł przygniatający upał. Rozsunął nieco zamek błyskawiczny w ciasnym kombinezonie, który napiął mu się na brzuchu. Przenośny odtwarzacz stereo dudnił rapem. Wieczorami placyk za stacją stawał się ulubionym miejscem spotkań młodych na motorowerach i rowerach. Później ruszali na plażę, żeby się upić. William Pettersen przyglądał się dwóm dziewczynom, które z zamkniętymi oczami opierały się o niebieski kontener mieszkalny, jakby wieczorne słońce mogło je opalić. Z kieszeni wyłowił portfel. Przez okno budynku widział jakiegoś kolorowego, który podawał lody młodej kobiecie w żółtej sukience. Wszedł do środka. Pachniało tu frytkami i hamburgerami. Brzęczały muchy, obijające się o szyby i bezskutecznie próbujące znaleźć drogę na zewnątrz. Pod sufitem drżało gorące powietrze. Ustawił się w kolejce i czekał. Kiedy przyszła jego kolej, kupił kubek kawy, pączek i loda. Wyszedł, oparł się o motocykl, wsuwając tyłek na brzeg siodełka. W tej pozycji zjadł pączek i wypił kawę. Zdjął opakowanie z loda, złożył papierek i poszedł do kosza na śmieci. Słońce prawie zaszło. Nic dziwnego, pojechał przecież do miasta koło dwunastej. Zaraz wróci do swojej przyczepy. Niebo

wypełniały chmury przypominające chromowane statki powietrzne. Zanim słońce ostatecznie zniknęło za horyzontem, pokrywa chmur się rozerwała i promienie błysnęły na pożegnanie.

EWALD HJERTNES POCZUŁ ZAPACH SŁONEJ WODY I PRZEGNIŁYCH WODOROSTÓW. Był ubrany w niebieski dres z napisem „Rødvassa” na piersiach i czapkę z daszkiem z reklamą farby. W kąciku ust trzymał papierosa. W prawej ręce dzierżył podnośnik. Z chłodnym wieczornym powiewem znad wody nadciągnęła wilgoć. Pachniało również słodko koniczyną. Kemping znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szosy, nie dochodził tu jednak szum samochodów. Ewald był z tego dumny. Gęsty las tłumił dźwięki, poza tym korzystnie działało ukształtowanie terenu. Większość rodzin z dziećmi szykowała się do snu. Niektóre maluchy płakały, piłki plażowe podskakiwały tu i tam, ludzie boso pokonywali wyłożoną płaskimi kamieniami dróżkę między plażą a prysznicami i toaletami. Wolno nadjeżdżał samochód. Pod jego kołami chrzęścił żwir. Za kierownicą siedział przypominający Jezusa facet z gitarą, który mieszkał w namiociku na skraju lasu. Ewald zszedł z drogi i kiwnął głową na powitanie. Ruszył dalej ścieżką ku wodzie, cisnął w krzaki niedopałek papierosa, po czym przełożył podnośnik do lewej ręki. Przed domkami ludzie w letnich strojach oddawali się wieczornym rozrywkom. Stali i siedzieli przy białych plastikowych stolikach z piwem i jedzeniem z grilla rozłożonym na kolorowych obrusach. Pachniało smakowicie, Ewaldowi zaburczało w brzuchu. Opodal odpoczywał zmęczony pies. Na huśtawce piszczały i pokrzykiwały dzieciaki. Matki starały się im wytłumaczyć, że pora spać. Ewald wciąż nie przestawał myśleć o Williamie, który nienawidził pisków i wrzasków. Może dozorcostwo nie było dla niego pracą idealną? Powinien mieć dla siebie mały domek. On, Ewald, całą zimę przeczekiwał w swoim mieszkaniu na Stovner. Liczyły się tylko miesiące od maja do sierpnia spędzane na Rødvassie. Kiedy przyjeżdżał na pierwszy rekonesans koło Wielkanocy, życie jakby zaczynało się na nowo. Z nie-

zmiennie nabożną czcią parkował swoją ładę przed wjazdem i wkładał klucz w wilgotną kłódkę wiszącą na łańcuchu blokującym drogę. Na wiosnę wszystko wyglądało tak smutno. W domku znajdował gniazda myszy w poduszkach i ślady małych ząbków na drewnianych elementach. Spod śniegu wystawała pożółkła trawa upstrzona zgniłymi liśćmi. Śnieg i lód pokrywały przyczepy często aż do połowy kwietnia. Na zimę zasłaniał okna płytami wiórowymi i narzucał na przyczepy plandeki. W niektórych miejscach trawę niszczyły wiosenne przymrozki. Zawsze na początku maja ją dosiewał. W innych miejscach ruszał z kosą na zeschłe wiechcie. Goście zaczynali się zjeżdżać dopiero w czerwcu. Tych z namiotami kierował na najbujniejszą trawę. Ze szczególną starannością dbał o teren wokół tych przyczep, które miały umowy na wynajem długoterminowy – trzeba dbać o stałych gości. Niektórzy z nich przyjeżdżali tu od trzydziestu lat. Lato było porą Ewalda. Zamykał kemping w połowie sierpnia, porządnie zmęczony. Tylu rzeczy musiał przecież dopilnować. Uśmiechnął się do pulchnej kobiety. Była jednym z jego stałych gości. Zdejmowała właśnie dwa wielkie żółte ręczniki kąpielowe rozwieszone do suszenia na plastikowym krześle przed wejściem do namiotu. Ewald pomachał jej ręką i schodził dalej między namiotami ku wodzie i przyczepom. – Jak było w Moss?! – zawołała za nim. – Właśnie wróciłem – odpowiedział. – Nie zastałem brata. – Jezu! – wykrzyknęła na widok podnośnika. – Zamierza pan kogoś zabić? – Przyczepa Pettersena się przechyliła – wyjaśnił. – A on w każdej chwili może nadjechać. Wie pani, jak nie lubi nieporządku. W tej chwili go zauważył. William Pettersen w skórzanym kombinezonie czekał na końcu ścieżki, tam gdzie zaczynała się piaszczysta plaża.

– WIDZIAŁAM, JAK WYSKOCZYŁ NA BALKON. Cato przyjrzał się z ukosa stojącej obok kobiecie. Miała tlenione włosy i śpiewny, ciemny głos. Jej ramiona były grubsze niż jego uda. – Nie zapomnę tego widoku. – Wskazała palcem fasadę szesnastki. – Słońce błysnęło w tamtym oknie. – Znów pokazała palcem. – Odbicie przesunęło się w górę ściany i zatrzymało tuż obok jej balkonu. Po prostu odruchowo podążyłam wzrokiem za tym światłem. I... Boże, zobaczyłam, jak on ją prawie unosi nad poręczą. – Poprosiłbym panią dziś wieczorem na komendę na formalne przesłuchanie. To bardzo ważne. Mam nadzieję, że da się to zrobić? Skinęła głową, kontynuując: – Mam w oczach ten upadek, wraca ciągle od nowa jak film puszczany od początku. Mąż powiedział, że to się czasami zdarza w takich wysokich domach. Ale przecież ona nie wyskoczyła. Nie chcę mieszkać w takim miejscu. Mam małe dziecko. Mój synek nie będzie dorastał wśród ludzi, którzy wyskakują albo są wyrzucani z balkonu. W miejscu, na które spadła, bawiły się trochę wcześniej dwie dziewczynki. Mogła przecież je zabić! Kobieta miała na sobie nietwarzową tunikę w wielkie wzory. Jej mąż był wyluzowanym chudzielcem o półdługich, przetłuszczonych włosach. – Daj panu policjantowi usiąść, niech nie stoi na balkonie. Zachęcił Cato gestem, by wszedł do salonu. Stała tam przytłaczająca rozmiarami kanapa obita czarną skórą. Na stoliku królowała potężna lampa. Detektyw złapał się na tym, że czuje litość dla tych ludzi i ich życia, litość pomieszaną ze wstydem. Podłogę pokrywał dywan w wyraziste wzory. Na stole leżał album. Jego czarne strony ktoś wypełnił błyszczącymi obrazkami z pozłotką. Środek pokoju zajmowała plastikowa miska z wypranymi ubraniami.

Cato zatrzymał się na chwilę przy drzwiach balkonowych, potem usiadł na brzeżku kanapy. W lśniącej podstawce lampy odbijała się jego twarz. Zauważył, że na czoło powróciła mu głęboka zmarszczka znamionująca zmartwienie. – Więc kłócili się, zanim spadła? – Już to mówiłam temu drugiemu policjantowi – ciągnęła pospiesznie pani domu, opadając na kanapę obok niego. – On wyszedł na balkon. Ona zerwała się z krzesła i zaczęli się kłócić. Oczywiście nie słyszałam, co mówili, ale on był zły, a ona... tak, wpadła w histerię. Mam wrażenie, że ona pierwsza usiłowała popchnąć jego. Tylko nie miała dość siły. A on przechylił ją przez balustradę i puścił. Potem zniknął z balkonu i zamknął za sobą drzwi. Nie zszedł na dół. Gdyby to był wypadek, to przecież by zszedł, prawda? – Może go pani opisać? – Przecież od razu zniknął w mieszkaniu. Miał czarną albo granatową czapkę i ciemną marynarkę albo sweter. – Jak pani myśli, ile mógł mieć lat? – Może trzydzieści pięć, może czterdzieści lub pięćdziesiąt. Właściwie nie wiem. Biedna kobieta. Te obrazy obracają mi się w głowie jak w młynie. Dasz mi coś do picia? – zwróciła się do męża stojącego na środku pokoju. Chudzielec przyniósł szklankę wody. Nie zapytał, czy Cato też się napije. Kobieta przełknęła kilka sporych łyków. – Wszystko potoczyło się tak szybko. W powietrzu wyglądała jak lalka. Nie krzyczała. Kiedy spadła na ziemię, rozległ się taki głuchy dźwięk. To było straszne! Zasłoniłam oczy i krzyczałam. Nie wiedziałam, że krzyczę, dopiero potem poczułam ból gardła. Mąż przybiegł i zapytał, co się stało. A ja tylko pokazałam palcem, bo nie mogłam mówić. Mimo to zrozumiał, pobiegł do pokoju i ze swojej komórki zadzwonił na numer alarmowy. Potem próbował mnie uspokoić, tylko że ja się kompletnie rozkleiłam. Bo to było takie straszne. Odezwała się komórka Cato. Spojrzał na wyświetlacz i odczytał SMS od Rogera. Musimy wyważyć drzwi. Nie znaleźliśmy dozorcy. – Tak wolno spadała – powiedziała cicho kobieta. – To było

przerażające. Zupełnie jakby nie żyła, kiedy leciała, ale to przecież niemożliwe? – Sekcja wykaże – powiedział Cato, wstając.

– W PRALNI W PIWNICY COŚ SIĘ MOGŁO DZIAĆ – powiedział Roger, przytrzymując drzwi wchodzącemu na klatkę Cato. Technicy pracowali tutaj pełną parą. Między windą a stalową poręczą schodów niedawno przeszkolony funkcjonariusz rozwijał z pojemnika biało-czerwoną taśmę. Zdejmowanie śladów ze stopni i zabezpieczanie innych tropów na kamiennych schodach było w toku. – Wygląda na to, że w pralni w piwnicy coś się działo – powtórzył Roger, cofając się o krok. – Co? Cato spojrzał na szereg podniszczonych zielonych skrzynek na listy. Przebiegł wzrokiem nazwiska i zatrzymał się na Britt Else Buberg. Jej skrzynka znajdowała się w drugim rzędzie w środku. – Proszek do prania rozsypany po całej podłodze, szefie. Drzwi szeroko otwarte. Uprane chodniki w pralkach. Szczotka na długim kiju rzucona na podłogę, jakby ktoś się musiał bronić. Oczywiście, mogły się tam bawić dzieci. To nie musi mieć nic wspólnego ze sprawą, ale technicy na wszelki wypadek zabezpieczają ślady. Z piwnicy wyłoniła się Randi Johansen. – Dozorca nazywa się William Pettersen – powiedziała. – Jego mieszkanie znajduje się w piwnicy, ale nie ma go w domu. – Był tu tuż przed wypadkiem – wtrącił Roger. – Wielu lokatorów go widziało. – W porządku, idźcie tym tropem. Cato otarł dłonią pot z czoła. – Jego mieszkanie przylega do pralni – objaśniała dalej Randi – natomiast do piwnic mieszkańców wchodzi się drugimi drzwiami. Rozmawialiśmy z sąsiadami, których zastaliśmy w domu. Wynotowałam nazwiska tych, którzy jeszcze są na urlopie. Agnes i Roar Lunde, małżeństwo z czwartego piętra, Ewald Hjertnes z pierwszego. Plus Sally Wahlstrøm i Alf Toregg z

siódmego oraz cztery inne rodziny. – Dobra. Cato założył nowe ochraniacze na buty i tuż przy ścianie wspinał się po schodach. Randi szła za nim. Wielu lokatorów wysuwało głowy przez drzwi i z ciekawością przyglądało się detektywom. Policja zablokowała windę i próbowała przekonać ludzi, by wrócili do mieszkań. – Sprawdź wszystkich na klatce rutynowo w rejestrze skazanych – rzucił. – Wyklucz obecność w okolicy podejrzanych domokrążców, sprzedawców losów na loterię i innych takich. Prosto na nich szedł schodami Tony Hansen. – Sprawdziłem w wydziale komunikacji, szefie. Buberg nie miała prawa jazdy. Podobno psy podjęły jakiś trop, ale urwał się na przystanku autobusowym. Przystanek jest tuż obok garaży. Tak więc ten ktoś mógł równie dobrze odjechać samochodem. Sprawdzę rozkład jazdy autobusów i znajdę człowieka, który przesłucha kierowców. Cato wymruczał jakąś odpowiedź i ruszył na górę. Zadzwoniła komórka. Sigrid zapowiedziała, że jego najmłodszy syn chce z nim rozmawiać. – Mam z tym problem, Sigrid – powiedział. – Pojawiła się nowa sprawa. Tak, właśnie teraz. Z irytacją zauważył, że jego głos odbija się echem od betonowych ścian. – Rozumiem, ale on ma ci do powiedzenia tylko jedną rzecz. Odwrócił się zrezygnowany do Randi i w tej chwili usłyszał głos Georga. – Nie wolno ci rozbierać mojej piaskownicy, tato. To ci chciałem powiedzieć. – Przecież wyrosłeś z zabawy w piaskownicy. – Nie wyrosłem, tato. Cato uśmiechnął się przelotnie. – Dobra, wobec tego jej nie rozbiorę. Zakończył rozmowę i odwrócił się jeszcze raz do Randi.

– W JEJ MIESZKANIU NIKOGO NIE MA, SZEFIE. Asle Tengs stał w drzwiach. Cato zwrócił uwagę na czarny wizjer. – Włamaliśmy się – ciągnął Asle. – Żadnych widocznych śladów czyjejś obecności, ale drzwi na balkon były zamknięte od wewnątrz, a w garnku na płycie w kuchni gotowała się woda. Ta pani zdecydowanie nie skoczyła w objęcia śmierci z własnej woli, by tak to ująć. Piętro niżej ktoś zatrzasnął drzwi. Mieszkanie Britt Else Buberg było małe, ale czyściutkie. Przedpokoik z szarym linoleum na podłodze, w kuchni niewielki kącik jadalny, w salonie zielona kanapa, stół z haftowanym obrusem, zasłony bordo, brązowa półka na książki z ozdobami, tapety pomalowane jasnoniebieską farbą. Cato miał nieodparte wrażenie, że salon przypomina gniazdo. Nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy. Przesuwał wzrok po wiszących na ścianach haftowanych krajobrazach z sarenkami i domkami. Wśród nich wyróżniała się martwa natura: bukiet róż w ciężkich złoconych ramach. – Ani jednego rodzinnego zdjęcia – zwrócił się do Randi, która deptała mu po piętach. Drzwi na balkon były zamknięte od wewnątrz na zamek. Cato podszedł do nich, lecz ich nie dotknął, wyjrzał tylko przez szybę. Przechylony stolik opierał się o balustradę. Na niewielkiej kwadratowej posadzce leżało plastikowe krzesło, obok walały się: zielona butelka po winie, trochę ziemi ze skrzynki do kwiatów, kilka połamanych roślin, paczka papierosów, dwa niedopałki i rozbity kieliszek do czerwonego wina. – Tak, najwyraźniej toczyła się tu walka – powiedział Cato do Randi. Technicy krążyli po pomieszczeniach. Półki w łazience wypełniały buteleczki perfum, kremy i szampony. Poszedł do kuchni. Para unosząca się z garnka z wodą osa-

dziła się kropelkami na glazurze nad blatem, na którym leżała paczka mrożonki obiadowej. Cato pochylił się i przyjrzał – strogonow. Nagle poczuł głód. Wyschnięta bagietka zjedzona w samochodzie znaczyła tyle, co dla psa mucha. Na zielonych drzwiach lodówki wisiały liczne karteczki przyczepione magnesami w kształcie kwiatów i zwierząt. Na jednej z nich widniało zdanie: „Pamiętaj, żeby zapomnieć”. Krótką, ręcznie napisaną listę z datami pchlich targów i wyprzedaży przyklejono taśmą. Cato podszedł do okna i wyjrzał na parking. Wyjeżdżał z niego tyłem biały samochód.

DZIEWCZYNKA TRZYMAŁA W RĘKU PAPIEROWY SAMOLOCIK i plastikowe pudełko po proszku. Stała w drzwiach i patrzyła na niego. Miała ubrudzoną buzię i trawę w jasnych włosach. Cato uśmiechnął się do niej. – Cześć! Jak się nazywasz? – Elianne. Mam pięć lat. Była boso. Jej letnia miętowozielona sukienka z biedronkami przy brzegu wymagała uprania. Matka dziewczynki szarpnęła drzwi i otworzyła je na oścież. – Łaaaa, mama, nie ściskaj mnie, to boli. Chuda kobieta o brązowych włosach ubrana w dżinsową spódnicę i bluzkę w kwiaty wpatrywała się w Cato. – Po prostu nic z tego nie rozumiem – powiedziała ze złością, odsuwając bosą stopą parę czerwonych bucików z zapiaszczonego linoleum. – Naprawdę nic – podkreśliła. – Mieszkamy przecież drzwi w drzwi. Nie myślałam, że jest kandydatką na samobójczynię. Nie przyszłoby to mi do głowy. To była całkiem spokojna kobieta. Gdybym wiedziała, że jest tak samotna, zaprosiłabym ją oczywiście na kawę i tak dalej. Elianne i jej przyjaciółka z siódmego piętra bawiły się dziesięć minut wcześniej tuż obok miejsca, na które spadła pani Buberg. Co by było, gdyby one stamtąd nie odeszły? Cato pokiwał ze zrozumieniem głową i zajrzał do zabałaganionego mieszkania. – Nazywa ją pani tak oficjalnie. Nie byłyście po imieniu? – Nie. Może to i dziwne, ale ona trzymała dystans. Za to dla mojej córeczki była miła. – Nie miała własnych dzieci? – Nie wiem. Właściwie nikt jej nie odwiedzał, żyła całkiem sama. Balustrada jest przecież wysoka, prawda? – Przypuszczamy, że została wypchnięta. – Co? Naprawdę? Okropne. I nie wiecie, kto to zrobił? – Czy kręcili się tu jacyś sprzedawcy losów albo inni domokrążcy?

– Nie, nie w czasie wakacji. – Kiedy ją pani ostatnio widziała? – W sobotę zadzwoniła do moich drzwi wcześnie rano. – W sobotę? – Tak, bo drzwi do mieszkania się za nią zatrzasnęły. – Dwa dni temu? – Tak, dwa dni temu. Dziewczynka wyciągnęła plastikowe pudełko w stronę Cato. – To jest auto Barbie. A to jej samolot. – Idź do łazienki i zacznij się myć, Elianne. Przyjdę później – odezwała się matka, popychając ją lekko. Dziewczynka wycofała się i zniknęła w głębi mieszkania. – Zbiegłam zamiast niej do dozorcy – ciągnęła kobieta – bo była taka zdenerwowana. Dał mi klucz uniwersalny czy jak to się tam nazywa. – Klucz generalny Master Key – poprawił. – Dlaczego była tak zdenerwowana? – Bo ja wiem? Chyba bez specjalnego powodu. Chodziło o to, że akurat sprzątała i miała zajrzeć do skrzynki, a zrobił się przeciąg. Upuściła torbę ze śmieciami i wszystko się wysypało. Cato skinął głową. – Ona czekała, ja pobiegłam do Pettersena. Odwróciła się, bo w mieszkaniu rozległ się płacz dziecka. – Elianne, możesz ją uspokoić?! – zawołała. Cato zmarszczył czoło. – Dlaczego Britt Else Buberg sama nie przyniosła klucza? – Bo ja wiem? Robiła wrażenie kompletnie zagubionej. Dziecko w głębi zanosiło się płaczem. Cato uśmiechnął się lekko. – Pilnowała czasem pani dzieci? – Nie, nigdy. Po co? – odparła zdenerwowana. – W tamtą sobotę otworzyła swoje drzwi. Potem zeszłam, żeby oddać klucz Pettersenowi. – Wie pani może, gdzie teraz jest dozorca? – Mignął mi dzisiaj po południu. Jak zwykle nakrzyczał na dziewczynki. Elianne przyszła na górę z płaczem. Powiedziałam, żeby się nim nie przejmowała.

– Wie pani, gdzie on może być? Cato zerknął na policjantów kręcących się na schodach. – Nie, ale kiedyś mi mówił, że ma przyczepę kempingową. To wszystko, co wiem. Obrócił się do niej i spojrzał jej w twarz. – I nie widziała pani, żeby Britt Else Buberg miała dziś gościa albo żeby ktoś dzwonił do jej drzwi? – Jakiś mężczyzna odwiedził ją tydzień temu. Widziałam, jak razem wychodzili. Patrzyłam z balkonu, więc nie mam pojęcia, kto to był. – Jak on wyglądał, ten mężczyzna? Jak pani myśli, ile mógł mieć lat? – Tego nie wiem. Z szóstego nie da się ocenić. Usiedli na ławce przed sklepem. Wydaje mi się, że miał siwe włosy. Potem przyszła ta starsza pani. – Jaka? – Ma na imię Astrid. Pani Buberg kiedyś tak powiedziała. Często spędzały razem czas. Siadały zwykle na tej ławce. Mieszka w domu opieki nad sklepem.

W WYRWANYCH Z ZIEMI KORZENIACH ROIŁO SIĘ OD DROBNYCH ROBACZKÓW. Uderzył go w nozdrza zapach próchnicy z dołu po przewróconym pniaku. Wiedział, jak się wychylić, żeby ją obserwować i żeby go nie zauważyła. Przez chwilę odczuwał ów wszechogarniający lęk, który wydobywał z niego cały mrok. Siedział na kamieniu wśród przekwitłych margerytek i mleczów, a raczej sterczących nagich łodyg i rozet ząbkowanych liści. Pnie gęsto rosnących świerków zasłaniały go jak ściana. Jego oczy rozpoznawały każdy szczegół otoczenia. Krzaczki poziomek, rosnące obok kamienia prawie ukrytego w ziemi, zachowały w gęstwinie listków zasuszone owoce. Wciąż było ciepło, chociaż zbliżało się wpół do jedenastej. Przygotowywał się, musiał wrócić do głębi pustki. Wiązało się to z mężczyzną z windy. Wszystko na nowo wypłynęło na powierzchnię. Najpierw myślał, że to gra wyobraźni, bzdura i głupota. Pojechał na Stovner, żeby to wykluczyć. Po całym dniu śledzenia odkrył, że to prawda. W tym, czego się doszukał, nie było pociechy, raczej męka. Bezsens odkrytej prawdy wybił go z rytmu, tajemnica przeraziła. Jego przyszłość nagle zniknęła za mgłą. Oczami duszy widział, jak wyrasta czarny kwiat agresji. Jak ma go zabić? Krąg śmierci. Wtedy w mieszkaniu rozbił biały talerz ze szlaczkiem z niebieskich kropek. Wpatrywał się w skorupy trzymane w dłoni, widok ich ostrych brzegów nagle przywrócił go do przytomności. Tą metodą zdołał się cofnąć do punktu, w którym znikał ból. Jakby wypadł z jednego wymiaru i wpadł w inny. Wszystko zneutralizował. I myślał jak przedtem. Metoda była niebezpieczna. Minęło tyle lat. Musiał przewidzieć, jak długo się da panować nad wściekłością. To był niezbędny element. Ominął wzrokiem chropowaty pień i odsłonięte korzenie. Wpatrzył się w ciało dziewczyny, które zajaśniało w półmroku, gdy podniosła ręce i ściągnęła przez głowę sukienkę.

LILI RUDEK ROZEJRZAŁA SIĘ DOKOŁA, NIM ZDJĘŁA SUKIENKĘ. Świerki w zagajniku wznosiły się czarnym, prostym szeregiem jeden obok drugiego. Ich szczyty rysowały się jak ostrza na tle szarego wieczornego nieba. Lekki wietrzyk poruszał koronami. Ostatnie promienie słońca kreśliły na horyzoncie ciemnoczerwony trójkąt za wzgórzem z wyschniętą trawą, obok którego prowadziła ścieżka od drogi. Stare volvo przejechało po żwirówce. Kierowca dodał gazu, więc z rury wydechowej wyleciał obłok spalin. Odłożyła sukienkę na zakurzony stół przytwierdzony do drewnianych ławek. Brodząc wśród krzaczków poziomek, zeszła na brzeg i spacerowała po kamienistym dnie ubrana w staroświecki turkusowy kostium kąpielowy. Niektóre kamyki były ostre. Rozłożyła ręce na boki, żeby utrzymać równowagę. Powąchała dłoń, która pachniała środkiem do dezynfekcji i szarym mydłem. Godzinami szorowała dzisiaj toalety i prysznice. Ewald Hjertnes miał skargi na czystość tych pomieszczeń, więc musiała wziąć się do roboty. Julie i Shira, chichocząc, sprzedawały w kiosku kiełbaski i lody. Zimna woda wywołała skurcz w łydkach. Wyobraziła sobie zwężone szare oczy Ewalda. Julie i Shira opowiedziały jej, że dawno temu, przed wieloma, wieloma laty właśnie tutaj została zabita młoda dziewczyna. Podobno w paprociach znaleziono jej sukienkę. Woda chlupotała, po jej powierzchni rozchodziły się kręgi. Z daleka dochodził szum drogi, to tiry zmieniały bieg na łagodnym podjeździe. * Jego punkt obserwacyjny znajdował się niecałe sto metrów dalej. Wyostrzył wzrok. Powierzchnia wody wydawała się stąd prawie czarna. Pomyślał o zdarzeniu w piwnicy. Minęło zaledwie parę godzin, a miał wrażenie, jakby to było dawno temu. Odtworzył w myślach każdy kolejny moment, wszystkie

szczegóły. Kłęby pary, hałas pralek, jej zapach. Wszystko to niepokój wydobył z jego mózgu na nowo. Wrócił do fotografii. A teraz Lili. Zawsze przychodziła o tej porze. Wpół do jedenastej, jedenasta, kiedy wszyscy inni wskoczyli w ubrania i wrócili pod namioty lub do przyczep. Rozbierała się i kąpała przy parkingu dla turystów, tuż przed wjazdem na kemping. Nigdy nie wchodziła do wody razem z tymi dwiema chichotkami, nigdy w ciągu dnia i nigdy na plaży. Przekradała się tutaj, do tego samotnego kąta przy drodze. Włosy upięła w nieporządny kok na czubku głowy. Jej oczy mówiły: Chodź-tu-i-weź-mnie-ty-głupku. Od patrzenia na nią ciemniało mu niebezpiecznie w duszy. W podbrzuszu pulsowała krew. Wściekłość i nienawiść. Żal i płacz. Wszystko naraz. Kostium był – jak w dawnych czasach – głęboko wycięty. Pamiętał, że jego matka miała taki w latach sześćdziesiątych. Gapił się na jej uda. U samej góry, tuż przy brzegu kostiumu, były obwisłe i lekko drżały. Żarcia dostajesz dość, ty tłusta świnio, wyszeptał przez zaciśnięte zęby. Położyła się na wodzie i popłynęła. Ruszała głową na boki, rozglądając się, czy nikt jej nie obserwuje. Przypominała kurę na wybiegu. To najlepszy moment, pomyślał. Mimo wszystko czuł satysfakcję. Podbudowywał się, planował, zanim dojdzie do wybuchu. Przekrzywił lekko głowę, żeby lepiej słyszeć. Przeciągnął dłonią po znamieniu na dolnej części twarzy. Lili dotarła do cienkiej warstwy jakichś nasion unoszących się na wodzie przy brzegu. Zapatrzył się na nią. Nagle wykonała kilka zdecydowanych ruchów ramionami i zanurkowała. Potem wypłynęła w pozycji pionowej, przetarła oczy, obróciła się i wlepiła wzrok w miejsce, gdzie siedział. Szybko padł na ziemię, by się ukryć za krzakiem. Zrobiło mu się gorąco i zimno jednocześnie. Od kamieni na brzegu dobiegał chlupot.

ZWŁOKI PRZENIESIONO NA NOSZE I WSUNIĘTO DO KARETKI. Właśnie minęło wpół do jedenastej. Wieczorna rosa zmoczyła trawę. Ellen Grue podeszła do Cato, wycierając ręce chusteczką antybakteryjną. – Zdam ci raport jakoś przed północą – poinformowała. Zdjęła kombinezon i włożyła do ust wyjętą z opakowania czekoladkę z migdałami. – Zadzwonię z medycyny sądowej – dodała, mnąc w palcach sreberko. – Tak, dobra. Postaram się wydobyć coś z tej starszej pani. Wiem, że jest późno, ale to ważne. Zobaczę, czy nie śpi. Ellen przelotnie musnęła go dłonią. Zwinęła kombinezon i przycisnęła do brzucha. – Słyszałam, że staruszków pakują do łóżek strasznie wcześnie. – Uśmiechnęła się lekko. – Jeszcze pogadamy – rzuciła, strzepując z ramienia okruszki migdałów. Cato odprowadzał ją wzrokiem, gdy wsiadała do nieoznakowanego radiowozu i odjeżdżała powoli za karetką. * – Niech pan się uspokoi. – Cato spiorunował wzrokiem natarczywego dziennikarza. – Niczego nie wiemy. Kobieta przypuszczalnie odebrała sobie życie – skłamał. – Poza tym i tak jest za późno, żebyście to dali do porannego wydania. – Więc skąd tu tyle policji? – nie ustępował dziennikarz. – Rutynowo. – Cato uśmiechnął się przelotnie i pokazał mu plecy. Dziennikarz dał za wygraną i wycofał się ku grupce ciekawskich. Dom opieki znajdował się na pierwszym piętrze nad sklepem Rimi. Farba na klatce się łuszczyła. Na zapiaszczonej betonowej podłodze stały rządkiem dwa wózki dziecięce i chodzik. Zniszczona wycieraczka leżała dalej, jakby kopnięta lekko w głąb. Cato wszedł do windy. Nacisnął guzik z częściowo wytartą

cyfrą 1 obok tabliczki z napisem „Dom opieki”. Nie znosił takich instytucji. Wyszedł z windy i natknął się na coś w rodzaju recepcji. Była pusta. Od szarego linoleum szedł mdlący zapach pasty i ługu potasowego. Zobaczył dwoje drzwi. Na jednych był napis „Centrum dzienne”, na drugich – „Oddział całodobowy”. Popchnął te drugie. Znalazł się w pomalowanym na biało korytarzu. Powietrze było ciężkie, widać dawno tu nie wietrzono. Za szklaną ścianą znajdowała się pusta o tej porze świetlica. Po drugiej stronie ciągnął się rząd drzwi. Niska pielęgniarka o krótko ostrzyżonych jasnych włosach otworzyła jedne z nich. Dostrzegł wtedy metalową płytę przybitą zamiast progu, żeby wózki inwalidzkie mogły poruszać się bez przeszkód. Spojrzała na Cato ze zdziwieniem i spytała, w czym może pomóc. – Szukam jednej z państwa pensjonariuszek. Wiem, że już późno, ale to ważna sprawa. Nie znam jej nazwiska, na imię ma Astrid. – Cato utkwił wzrok w szarej plamie na ścianie. – Chodzi panu o Astrid Wismer z szóstki? Miło, że pan chce ją odwiedzić, ale jest strasznie późno. Myślę, że chyba śpi. Cato wyciągnął legitymację. – Jestem z policji. Niestety, muszę z tą kobietą porozmawiać od razu. Jeśli śpi, proszę ją obudzić. – Ale o co chodzi? O, to pewnie ma coś wspólnego z... Ktoś spadł z balkonu, prawda? Widzieliśmy, że przyjechała karetka i wozy policyjne. Proszę poczekać, zaraz sprawdzę. Więc Cato czekał. Pielęgniarka wracała. Jej buty stukały o podłogę. – Nie śpi. Co Astrid Wismer ma wspólnego z tym upadkiem? – Sąsiadka zmarłej wspomniała, że się spotykały, ona i ta kobieta... – Więc to ona... – przeraziła się pielęgniarka. – Ta ciemnowłosa, ona... – Podejrzewamy, że nazywa się Britt Else Buberg i ma pięćdziesiąt siedem lat. Nie została jeszcze formalnie zidentyfikowana, więc... Sąsiadka powiedziała, że czasami spotykała się z...

– Odebrała sobie życie, prawda? – Nie. Mamy powody przypuszczać, że została zepchnięta. Cato spojrzał z powagą na pielęgniarkę. Potarła mocno ręką biały fartuch, a wyraz jej twarzy gwałtownie się zmienił. – Pokój numer sześć – powiedziała. – Mogę pójść z panem?

W BIAŁYM POKOJU STAŁY DWA ŁÓŻKA. Cato Isaksen zawahał się chwilę, zanim wszedł. Jedna pensjonariuszka spała. Spod obszernej kołdry wystawał tylko kosmyk siwych włosów. Na drugim łóżku, w białej koszuli nocnej z nazwą domu opieki nad dolnym brzegiem, leżała na kołdrze Astrid Wismer. Pod głową miała dużą poduchę. Nocna lampka rzucała krąg żółtego światła na kołdrę i leżący obok tygodnik. – Astrid – odezwała się pielęgniarka – pan policjant chce z panią porozmawiać. Kobieta uniosła się i spojrzała zaskoczona na Cato. – Może wygodniej będzie pani na fotelu? Pielęgniarka pomogła staruszce postawić bledziutkie nogi na podłodze. Cato przyjrzał się starczym łydkom pociętym siateczką jasnoniebieskich żył. Po chwili kobieta siedziała, opierając się o zagłówek fotela. Podszedł do niej z wyciągniętą ręką i poczuł słodkawy zapach starości. – Dobry wieczór, pani Wismer – odezwał się. – Przepraszam, że przeszkadzam pani o tak późnej porze, ale to absolutnie konieczne. Jestem z policji. Wyciągnął legitymację i rozejrzał się szybko po pokoju. Obok łóżka Astrid Wismer stała staromodna toaletka z dużym owalnym lustrem, zastawiona flakonikami perfum, tubkami kremów i plikami tygodników. Na ścianie wisiało kilka rodzinnych fotografii. Tłuste niemowlę z białą kokardą, dwa zdjęcia ślubne z lat pięćdziesiątych albo sześćdziesiątych. W ciemnowłosej młodej kobiecie na innym zdjęciu rozpoznał Astrid Wismer, prawdopodobnie z rodzicami i braćmi. Pod spodem wisiały rzędem trzy haftowane obrazki z różanym wzorem. Pielęgniarka cofnęła się kilka kroków. Kobieta w drugim łóżku nagle cicho jęknęła. – Mój Boże, jestem taka rozczochrana. – Astrid Wismer uśmiechnęła się i przygładziła szpakowate włosy. Cato zanotował w pamięci, że była ładna, miała brązowe oczy

i jak na swój wiek ładne zęby. – Czuję się tutaj jak w klatce – westchnęła. Bez wątpienia mówiła jak mieszkanka zachodnich, eleganckich dzielnic Oslo, z ledwo zauważalnym załamaniem na głosce „u”. – Jest lato – ciągnęła – ale nigdzie nie chodzimy. To po prostu straszne. Z gruntu okropne. – Rozumiem panią. – Cato się uśmiechnął. Jego matka kilka lat wcześniej zmarła w domu opieki na Frogner. Wiedział wszystko o letnich miesiącach spędzanych w czterech ścianach. – Niestety, muszę zapytać, czy znała pani Britt Else Buberg. Astrid Wismer skinęła zdezorientowana. – Tak, spędzamy razem dużo czasu. Mieszka tu zaraz w pobliżu. Pod szesnastką. – Była taką przyjaciółką, która panią odwiedzała? – Była? Co pan mówi? Przychodzi codziennie. – Przychodziła tu codziennie? Na twarzy kobiety raptem pojawił się strach. – Tak, ale dzisiaj nie przyszła. Co się stało? – Była pani przyjaciółką, prawda? – wtrąciła łagodnie pielęgniarka. – O, tak, dobrą przyjaciółką – uzupełniła z namysłem Astrid Wismer. – Bardzo dobrą. Cato przyglądał się jej. – Kobieta, którą, jak myślimy, jest Britt Else Buberg, siedziała na swoim balkonie na szóstym piętrze z kieliszkiem czerwonego wina i papierosem. A potem nagle z tego balkonu wypadła. Mogła też zostać wypchnięta. – Nie! – krzyknęła Astrid Wismer, unosząc wychudłe dłonie do ust. – Ona nie paliła. Nie paliła. Cato przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. – Badamy niedopałki papierosów, żeby sprawdzić, czy to ona paliła. Mogła mieć gościa. – Tak, ale... – Nie wie pani czasem, kto ją odwiedził tydzień temu? – Nie – powiedziała Astrid Wismer zdecydowanie.

– Jej sąsiadka zauważyła was troje na ławce przed sklepem. – Nas troje? O czym pan mówi? – O Britt Else Buberg, o pani i jakimś mężczyźnie. Siwym. Czy to prawda, że państwo siedzieli tam razem? – Nie – zaprzeczyła ostro. – Na tej ławce siadują różni ludzie. Czy Britt bardzo ucierpiała? Cato omiótł ją wzrokiem. – Wdałyśmy się w rozmowę na tej ławce przed sklepem – ciągnęła, nie czekając na jego odpowiedź. – To było kilka lat temu. Jest przecież dużo młodsza ode mnie. Mimo to znalazłyśmy wspólny język. Jestem wdową, zostało mi tylko kilka przyjaciółek. Właściwie tylko jedna, więc siedzę tu sama całymi dniami. – Czy Britt Else Buberg kiedykolwiek mówiła, że się kogoś boi? – Cato nie spuszczał wzroku ze starszej pani. – Czy o kimś takim pani wspominała? To bardzo ważne, żebyśmy od razu dostali tę informację, zanim będzie za późno. – Bać się kogoś? Nie. Co pan właściwie ma na myśli, panie policjancie? Pielęgniarka kucnęła przed fotelem, chwyciła staruszkę za rękę. Spojrzała przy tym na Cato. – Czy to nie może poczekać do jutra? Myślę, że pani Astrid jest zmęczona. Cato wziął ze stolika pustą szklankę i schował ją do kieszeni. – Rozumiem – odparł – ale chodzi o zabójstwo. Te informacje są dla nas bardzo ważne... – O zabójstwo? Jakie zabójstwo? O czym pan właściwie mówi? Pielęgniarka wstała, nie puściła jednak dłoni Astrid Wismer. Odsunęła kilka kosmyków z twarzy starszej pani. Cato przyglądał się staruszce, która zadrżała jak rażona prądem. Jej usta najpierw się zacisnęły. Potem zaczerpnęła głęboko powietrza i spojrzała na taflę owalnego lustra. A potem zaczęła się histerycznie śmiać.

ELLEN GRUE ZATRZYMAŁA SIĘ NA PIĘTROWYM PARKINGU przy Rikshospitalet i wyszła z samochodu. Czuła się zmęczona. Była minuta po dwudziestej trzeciej. Wpisała się do zeszytu w recepcji i ruszyła jasno oświetlonym, pogrążonym w ciszy korytarzem. Jakiś pacjent siedzący na krześle odprowadził ją wzrokiem. Przez kopułę szklanego dachu niebo ciemniało głęboką szarością. Zjechała windą do Instytutu Medycyny Sądowej w suterenie i weszła do przebieralni. Szybko zdjęła ubranie, włożyła zielone bawełniane spodnie i podobną bluzę. Pochyliła się, wyjęła z szafki miękkie buty i wsunęła w nie stopy. Potem weszła do prosektorium. W ściany wgryzł się słodkawy zapach śmierci. Paliły się świetlówki na suficie. Profesor Wangen, wysportowany, siwowłosy pięćdziesięciokilkulatek, już czekał. Uśmiechnęła się na widok tej jowialnej twarzy. Opalenizna sprawiała, że siwe włosy profesora jaśniały. Był najsympatyczniejszym z profesorów w instytucie. – Upadek z szóstego piętra – oznajmiła. – Tak, obiło mi się o uszy – odparł. – Preparatorzy zaraz tu będą ze zwłokami. Skoro jest pani w ciąży, to proszę siedzieć przy pracy. – Pchnął w jej stronę stalowe krzesło na kółkach. – Dziękuję. Ellen zdjęła z wieszaka na ścianie żółty fartuch i zarzuciła go na siebie. – Pewnie ma liczne złamania. Śmierć nastąpiła prawdopodobnie z powodu uszkodzenia mózgu i krwotoku wewnętrznego. Przyjmujemy, że nazywa się Britt Else Buberg i ma pięćdziesiąt siedem lat. Tak szybko, jak to możliwe, sprowadzimy kogoś na identyfikację. Osłoniła włosy plastikowym czepkiem, na dłonie wciągnęła gumowe rękawiczki. Matowe szyby okien wychodzących na tyły szpitalnego budynku przepuszczały szare światło wieczoru. – Jak tam forma? – spytał profesor. – Jednak urodzę. Chociaż kilka tygodni temu powie-

działam... No, wie pan... że nie... – Tak to zrozumiałem. No i dobrze. W tym mieście potrzeba trochę żywych ludzi. – Będę pracowała do samego końca. Wzięła z półki ochraniacze na buty i usiadła na krześle. – Kiedy to nastąpi? – W połowie grudnia. – Uśmiechnęła się. – To się świetnie składa. Będzie pani miała dłuższe ferie świąteczne. W tym momencie dwaj preparatorzy wtoczyli do prosektorium wózek ze zwłokami i przenieśli je na wysoki, błyszczący stół. Wangen podszedł i odwinął prześcieradło. Kobieta wciąż miała na sobie dres. Nie zdjęto jej wisiorka z zielonym kamieniem. Czerwony lakier na paznokciach u nóg rzucał się w oczy. Twarz pokrywała zakrzepła krew. – Piękna kobieta – orzekł Wangen, przyjrzawszy się jej. – Trzeba zabezpieczyć ubranie. Pewnie będzie je pani chciała oddać do badania. – Tak. Została popchnięta. W każdym razie ktoś powiedział, że została wypchnięta z szóstego piętra. Chciałabym przede wszystkim sprawdzić, czy ma jakieś inne uszkodzenia poza tymi od upadku. Na ramionach jest kilka siniaków. W pralni w piwnicy coś się działo, ale to nie musi mieć z nią nic wspólnego. – Tak, rozumiem. Nie spadła na asfalt, o ile mogę stwierdzić. – Na trawnik. – A tak przy okazji, podobno jest konstruowane nowe urządzenie do autopsji. Słyszała pani? – Skanowanie zwłok, jak mi mówiono. – Wirtualna sekcja zwłok. Po prostu czysta fantazja! Wsuwa się ciało do środka urządzenia i ono przeprowadza oględziny. Jak się pojawi, praca stanie się łatwiejsza. Widzę, że nasza dama farbowała włosy. Któraż kobieta dzisiaj tego nie robi? Ellen poczuła, że jej burczy w brzuchu. Była głodna. – Zrobię kilka zdjęć i możemy ją odwracać. Zejdzie nam nad tym kawał nocy. Zobaczymy, czy ją w jakiś sposób wykorzystano. Pewnie chce pani od razu dostać szkicowy opis?

Skinęła głową. – Wypiszę tymczasowy raport z sekcji zwłok tak szybko, jak się da. Profesor poprosił, aby jeden z preparatorów ostrożnie zdjął ofierze bluzę od dresu. – Ktoś ją mocno trzymał za ramiona. Niech pani spojrzy na te siniaki. W dodatku ma ślady ściskania i punktowe krwawe podbiegnięcia na szyi. Nie są całkiem świeże. – Myśli pan, że nie są dzisiejsze? – Mogą być. Uszkodzenia powstały, zanim spadła: wczoraj albo przedwczoraj, albo dzisiaj rano. Nie ustalę teraz czasu, ale przyjrzę się im bliżej. – Nie jest wysoka ani gruba, więc wyrzucenie jej z balkonu nie sprawiło mężczyźnie trudności – kontynuował. – Ma też pasek krwawych wybroczyn tuż nad krzyżem, jakby ją pchnięto na jakiś kant albo coś takiego. – Zadzwonię potem do Cato. – Ellen spojrzała na Wangena. – Może ktoś przyjdzie ją zidentyfikować. – Isaksen w formie? – Idealnej. Milutki i wypoczęty po urlopie – rzuciła ironicznie. – Przekażę mu pozdrowienia od pana. – Bardzo proszę. Słyszałem, że to Roger Høibakk. – Skinął głową w stronę jej brzucha. – Takie plotki rozchodzą się jak pożar w lesie podczas suszy. Ellen nagle zrobiło się zimno.

MARIAN DAHLE WPADŁA ZDYSZANA DO POKOJU CATO ISAKSENA. Wepchnęła niebieską koszulkę w spodnie i odgarnęła pasma włosów z policzka. – Przyjechałam najszybciej, jak mogłam. Wyłączyłam komórkę, bo dekoncentruje psy. Cato miał zasępioną minę. – Pojechałaś aż do Fredrikstad? – Skąd mogłam wiedzieć, że coś się wydarzy? Nie potrafiła opanować emocji. Nagle do oczu napłynęły jej łzy. Sposób, w jaki do niej mówił... Odwróciła się, wyjrzała przez okno. Wieczór był pozbawiony barw jak woda. – Kurs dla psów policyjnych? Nie rozśmieszaj mnie. Bokser... Marian udała, że wyciera nos, i otarła łzy. Zrobiła w tył zwrot. Przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę. – Dla zabawy, chciałam spróbować... nie będzie, rzecz jasna, psem policyjnym. Zgłupiałeś? Boksery nie nadają się do policji... – Marian... – Poinformowano mnie o sprawie – przerwała mu poirytowana. – Wisiałam na komórce prawie całą drogę powrotną. W szybie widziała swoje odbicie. Twarz miała kredowobiałą. – Mam nadzieję, że korzystasz z zestawu głośnomówiącego – skomentował krótko. – Owszem. Roger, Tony i Asle przesłuchują sąsiadów we wszystkich trzech blokach na Stovner. Randi właśnie zaczęła z tym nowym funkcjonariuszem formalne przesłuchanie świadka, tej kobiety. Są w pokoju przesłuchań. Mam tu kartkę z nazwiskami ludzi, którzy wyjechali, a mieszkają w tej samej klatce schodowej co ofiara. Randi mi je podała. Nie namierzyliśmy Williama Pettersena, Agnes i Roara Lunde ani Ewalda Hjertnesa, a także małżeństwa Sally Wahlstrøm i Alfa Toregga… – Marian, ja to wszystko wiem – przerwał jej Cato. – Teraz najważniejsze to złapać dozorcę. Weź tę szklankę, włóż w plastikową torebkę i daj Ellen do analizy. Niech zidentyfikuje od-

ciski palców starszej pani z domu opieki tylko po to, żeby je wykluczyć w mieszkaniu Buberg. Odezwała się jego komórka. Odebrał i odwrócił się do okna. Drzewa na dworze poszarzały. Dzwoniła Ellen. – Wracam z medycyny sądowej – zabrzmiał jej jasny głos. – Kto może zidentyfikować zwłoki? Musimy mieć pewność, że to Britt Else Buberg. Ktoś musi się jutro stawić na okazanie. Cato przyglądał się odbiciu Marian w szarej szybie. – Tak, zajmiemy się tym. Aha, Ellen... – Chyba ma jakąś rodzinę? Podniósł kartkę, która spadła na podłogę. – Nie udało się nam dotąd tym zająć. Spojrzał na Marian. – Dopilnuj tej szklanki z odciskami – powiedział, dając jej gestem znak, by wyszła. – Idę po torebkę – mruknęła i posmutniawszy, zniknęła za drzwiami.

Z POMIESZCZENIA, W KTÓRYM BYŁY PRYSZNICE, PRZENIKAŁA SŁABA WOŃ SZAMPONU, żelu do włosów i mydła. Drewniane ściany przez cały dzień chłonęły słońce. Pokoik był mały i szczelny, powietrze w nim prawie nie zawierało tlenu. Cisza. Brak odgłosów niebezpieczeństwa. Krążyła w ciemnościach. Ucho, oko, nos i zarys szczęki w wywietrzniku – czy tylko je sobie wyobraziła? Lili Rudek ubrana w spraną koszulę nocną pochyliła się i zajrzała przez dziurkę od klucza. W korytarzyku było troje drzwi. Jedne prowadziły do jej pokoju, drugie – do pomieszczenia z prysznicami. Toalety znajdowały się w osobnym domku w pobliżu budynku recepcji. Więc dokąd prowadziły trzecie drzwi? Usłyszała jakiś dźwięk, ale nie dostrzegła nikogo za kratą wywietrznika. Chyba nikt nie bierze prysznica w środku nocy? Za jej pokojem musiała się znajdować jakaś mikroskopijna komórka. Może udałoby się uchylić drzwi? Wysondować, kto się tam kryje? Kim on jest? Czy to Ewald Hjertnes, czy motocyklista? A może mężczyzna z samochodu kempingowego? Albo ten brodacz z krzyżem na szyi, który gra przed swoim namiotem na gitarze? Poświata za zasłonami nie wydobywała już każdej nitki grubo tkanego materiału. Ptaki zamilkły. Nie miała odwagi spać przy otwartym oknie. W ogóle nie miała odwagi spać. Mocnym szarpnięciem rozsunęła zasłony, uchyliła okno. Poczuła zapach ziemi i trawy. Przez chwilę pozwoliła napływać świeżemu powietrzu. Potem zamknęła okno i wpełzła do łóżka. Usłyszała, że obok domku ktoś przechodzi, i znowu się zerwała. Zerknęła przez szczelinę w zasłonach. Zobaczyła ciemnoskórego mężczyznę, który pracował na stacji benzynowej w sąsiedztwie. Co on tu robi? Napiła się wody ze szklanki stojącej na stoliku nocnym obok wazonu ze zwiędłymi kwiatami. Wazon był wyszczerbiony, nadgniłe łodygi wydawały przykry zapach. Położyła się na kołdrze na brzuchu, splotła dłonie i ukryła

głowę w ramionach. Znowu dopadł ją lęk. Praca przestała się jej podobać. Sytuacja się zmieniła. Pola truskawek byłyby lepsze niż to tutaj, nawet gdyby musiała mieszkać w jednym pokoju z trzema innymi dziewczynami. A może za lamelami wywietrznika coś po prostu stało? Może powietrze poruszało lamelami i rzucany przez nie cień wyglądał jak twarz? Przewróciła się na plecy i szybko wsunęła się pod kołdrę. W uszach dźwięczał jej tylko własny oddech. Nasłuchiwała. Wierciła się na łóżku, zaplątała się w pościel. Swędziały ją spocone pachy. Zagrzebała twarz w poduszce. Zasnęła i śniła. Przy jej łóżku stanął mężczyzna. Pochylił się nad nią. Wiedziała, kim jest. Widziała go, nie widząc. Serce przestało jej na moment bić na wspomnienie mężczyzny na skraju lasu, który zapiął kurtkę i odszedł. Sen był prologiem. Dlaczego zawrócił, kiedy spotkała go na ścieżce? Spojrzała w niebo. Zbierało się na deszcz. Przypomniała się jej opowiadana przez Julie i Shirę historia o młodej dziewczynie, która została zabita. Lili Rudek słyszała, jak sama umiera.

BYŁA NOC. Drzewa w parku obok komendy lekko szumiały. W oknach pokoju przesłuchań na czwartym piętrze świeciły lampy. Roger i Randi przesłuchiwali świadka. Korytarzem szli pospiesznie Cato i Marian, ta ostatnia z kartonem z pizzą. W pokoju Cato zdjęła wieczko i postawiła pizzę na biurku. – No, jedz! Tamci dostali swoją do przesłuchaniówki – odezwała się. – Kobieta w gruncie rzeczy nie ma żadnej rodziny. Rozmawiałam ze szwedzką policją i sprawdziłam tamtejszą ewidencję ludności. Usiedli przy biurku naprzeciw siebie. Każde wzięło kawałek pizzy. Między trójkątami ciągnęły się nitki stopionego sera, co dało im powód do śmiechu. – Kogoś przecież musi mieć, nie? Cato, zanim odgryzł pierwszy kęs, oderwał od spodu ciasta kawałek pergaminu. – Nie każdy ma kogoś, Cato. Marian zgniotła trzymaną w dłoni kartkę i wsadziła ją do kieszeni. – Naprawdę nie ma krewnych. Tylko jakiegoś starego ojczyma czy prawnego opiekuna w Szwecji. Nigdy nie była zamężna, nie ma dzieci. Rodzice nie żyją, rodzeństwa brak. Cato przełknął ostatni kęs i odłożył komórkę na blat. – Nie niszcz tej kartki. Widziałem, że masz tam zapisane nazwiska sąsiadów. Przecież ta Buberg przez ponad trzydzieści lat mieszkała w Norwegii. Marian wyciągnęła z kieszeni pomięty karteluszek i rozprostowała go. – Ja też nie mam żadnej rodziny, Cato. Przynajmniej takiej, z którą bym chciała mieć do czynienia. Wobec tego musimy znaleźć jakichś przyjaciół lub znajomych, którzy mogliby ją zidentyfikować. Może tego ojczyma czy kogo tam. Tylko że on mieszka aż w Szwecji, a poza tym za późno, żeby do kogoś dzwonić. Przecież jest noc.

Cato zmarszczył czoło. – Tak, zdecydowanie. Wygląda na to, że ta staruszka z domu opieki... jest jedyną... która mogłaby... – Biedactwo – rzuciła Marian, wycierając ręce serwetką. – Tak więc zidentyfikuje ją jutro. – Cato ziewnął. – Mogę ostatni kawałek? Popchnął płaski karton w jej stronę. – Częstuj się. W drzwiach pojawili się Roger i Randi. – No, formalne przesłuchanie mamy za sobą – westchnęła Randi i rzuciła się na krzesło. – Świadek ma trudności z określeniem wieku mężczyzny, ponieważ on miał czapkę. Mówiła, że był ubrany na ciemno i dość wysoki. – Nikt z sąsiadów nie znał dobrze ofiary – dodał Roger, cisnąwszy na biurko notatnik. – Rozmawiałem z większością z nich. Właściwie nie powiedzieli nic poza tym, że była miła i cicha. I dbała o czystość. – I nikt nie widział w tym czasie na klatce żadnego obcego – pociągnął Cato. – Na dworze też nie. Jedynie najbliższa sąsiadka, matka dziewczynki, uważa, że ofiara siedziała na ławce przed sklepem z obcym mężczyzną. – Zostawiłam wiadomość na komórce dozorcy – odezwała się Marian. – Rozmawiałam też z dwiema innymi osobami z listy. Zadzwonię jutro do faceta, który prowadzi kemping pod Son, ale jego chyba od tygodni nie ma w domu. – Musimy szybko złapać dozorcę. – Cato spojrzał na nią znacząco. – Koncentrujmy się na nim – podkreślił i zanotował coś na bloczku. – Idę do automatu po kawę – poinformował. – Ktoś jeszcze chce? Marian i Randi pokręciły przecząco głowami. Cato wyszedł z pokoju. – Zaraz zrobię sobie fajrant. Muszę skoczyć do garażu do Birki. – A co, hau-hau znowu wylądował w garażu? – Roger się uśmiechnął. – Tak, Birka jest w samochodzie, przecież Cato wrócił. Wo-

bec czego wszyscy muszą usłużnie robić za potakujące marionetki – prychnęła Marian i ponownie schowała do kieszeni kartkę z nazwiskami. Roger wykrzywił się w uśmiechu. Cato wrócił do pokoju. – Sąsiadka powiedziała, że za tą Buberg zatrzasnęły się w sobotę rano drzwi do mieszkania – powiedział. – I że robiła wrażenie roztrzęsionej – dodał. Łyknął kawy i opadł na fotel za biurkiem. – Ponoć musiała przynieść klucz od dozorcy, żeby jej pomóc się dostać do domu. – spojrzał na Rogera, który stał przy oknie. – Możesz się tym zająć? Roger skinął głową i zwrócił się do Marian: – Tylko bądź tak miła i nie nazwij mnie potakującą marionetką – zakpił. – Nie bywam miła – zareplikowała znużonym tonem. – Astrid Wismer wielokrotnie była w mieszkaniu Buberg – ciągnął Cato, popijając kawę. – Nie zapominajmy też o bałaganie w pralni – odezwała się Randi, przesuwając palec wskazujący po brzegu stołu. – Odepchnięta pod ścianę szafka z laminowanym blatem i rozsypany proszek do prania. Technicy ciągle tam pracują. Zabezpieczają ślady na klatce, w mieszkaniu i w pralni. Na drzwiczkach pralek mogą być odciski palców. Tak samo jak na kiju miotły, którą ciśnięto na podłogę. W obu pralkach znajdowały się wyprane chodniczki. Sfotografowaliśmy je. Wydaje się, że jedyną osobą, która znała Buberg, jest ta staruszka. Rozmawiałeś z nią, Cato. Mógłbyś jej jutro pokazać zdjęcia tych chodniczków? – Tak, jutro rano pojadę do niej jeszcze raz. – Idę do domu – powiedziała Randi i wstała. – Do jutra. – Dobra – odezwała się Marian. – Jedna sprawa, zanim obie z Randi pójdziemy. – Wodziła wzrokiem od Rogera do Cato. – Gabinet Ingeborg Myklebust. – Co z nim? Cato go przejmuje. – Właśnie – potwierdził Cato. – Po co ci tyle miejsca? Jesteśmy dwie. Naprawdę chcemy z Randi dzielić ten pokój. W dalszym ciągu uważam, że to by było... – Wzrokiem poprosiła koleżankę o pomoc.

– Naprawdę byłoby dobrze, gdybyśmy siedziały razem z Marian, bo... – Doprawdy nie widzę powodu do zmian. Tak jak teraz jest w porządku. Może ciasno, ale w porządku. Marian odsunęła się trochę z krzesłem od stołu i sięgnęła do miski po jabłko. – No, dobra, w takim razie usłyszysz powód, Cato. Randi i ja wymyśliłyśmy, że stworzymy kartotekę z informacjami. Wiesz, o co chodzi. Wiele razy o tym rozmawialiśmy, że sprawy się czasami zazębiają. I kłopot w tym, że teczki znajdują się w oddalonym archiwum zbiorczym. Poza tym możemy tam trzymać Birkę, żeby ciebie nie denerwowała. Cato zatkało. – Chyba nie myślisz, że możesz zmienić system archiwizowania? Dyrekcja policji zdecydowała, że sprawy mają być segregowane i przechowywane w archiwum państwowym. – Nie planujemy niczego nielegalnego. Tylko często po prostu brakuje nam czasu, żeby wszystko gruntownie sprawdzić. Przecież o tym mówiliśmy. Randi i ja lubimy się dzielić doświadczeniami, dobrze się nam razem pracuje. Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy. – Wybacz, Marian, ale to brzmi zbyt głupio. Oczywiście nie masz na myśli, że w byłym gabinecie Myklebustowej założycie sobie z Randi własne miniarchiwum z psem w kojcu na dokładkę? Roger wybuchnął głośnym śmiechem. Randi uśmiechnęła się przelotnie. – Trochę o tym rozmawiałyśmy, Cato. Chodzi raczej o skrócone wersje spraw, rodzaj bazy danych. – Nie jesteśmy klubem towarzyskim. Mamy wystarczającą ilość baz danych. – Właśnie, że nie mamy – odezwała się z przekorą Marian i wbiła zęby w jabłko. – Nie dramatyzuj tego nad miarę, nie musisz udawać, że my, dwie kobietki, chcemy założyć klub krawiecki czy coś takiego. – Zapisujemy przecież informacje w różnych miejscach – podniósł głos – i sięgamy do nich, kiedy pojawiają się nowe

sprawy. Roger, który po wybuchu śmiechu zamilkł, teraz się odezwał: – Nie możemy odłożyć tego do jutra? Randi najpierw wbiła wzrok w podłogę, a potem podeszła do drzwi i opuściła pokój. Marian spochmurniała. Spojrzała z irytacją na Rogera. – Daj się uściskać, Marian, i już się nie złość. – Rozwarł ramiona, a ona podeszła do niego. – No cóż, drogi Rogerze. – posłała mu zimny uśmiech. – Tylko bez obcałowywania. W zamian liczę na to, że nas poprzesz. Że będzie nas troje przeciw Cato. – Absolutnie żadnych całusów – odparł. – I nie poprę was, Marian. – Rzucił okiem na Cato. – W żadnym razie nie mogę zawieść swojego szefa.

PROMIENIE SŁONECZNE NAGRZEWAŁY POMARAŃCZOWE PŁACHTY NAMIOTÓW. Zapach nawoskowanego płótna niósł się aż do recepcji. Ewald Hjertnes podszedł i w namiocie młodych ludzi, którzy rozbili się tu wczoraj wieczorem, poprawił jeden z odciągów, żeby nikt się nie potknął w drodze na plażę. Nie spał od siódmej. Dochodziła dziewiąta. Czuł mroczny niepokój. Rano dzwonili z policji. Policjantka powiedziała mu, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru Britt Else Buberg. Skomentował, że to straszne, ale w mózgu mu wrzało. Nacisk w skroniach był nie do wytrzymania, a ból tak ostry, że Ewald zachwiał się i opadł na krzesełko turystyczne. Z otwartych drzwi samochodu mieszkalnego dobiegała muzyka typowa dla porannej audycji radiowej. Odwrócił się od namiotu i podniósł twarz do słońca. Policjantka chciała wiedzieć, gdzie był wczoraj wieczorem i tak dalej. Powiedział, że nie miał do czynienia z Britt Else Buberg i że od tygodni jest na Rødvassie. Wpadł tylko na chwilę do domu jakiś tydzień temu, dodał. I była to prawda, bo potrzebował trochę cieplejszych ubrań. Po głosie wyczuł, że policjantka mu uwierzyła. Na myśl o kobiecie, która wypadła z szóstego piętra, ogarniał go graniczący z paniką niepokój. Wyobrażał sobie, że patrzy na to z dołu. Musiała spadać powoli, na tle wieczornych promieni słońca odbijanych przez okna bloku naprzeciwko. Jej loki unosił prąd powietrza. Z trudem porządkował myśli. Katował się wspomnieniem mężczyzny napotkanego w windzie. Jeden dodać jeden nie dawało dwóch. Niebieski zmieszany z żółtym nie dawał zieleni. Białe i czarne stawało się nie szarością, lecz czerwienią. Przed tygodniem pojechał na krótko do domu po spodnie, grubszą kurtkę i inne ciepłe rzeczy. Zbliżał się sierpień, wieczory zaczynały być ciemne i zimne. Zabrał też z balkonu leżak w paski. Kilka drobiazgów wepchnął do przenośnej lodówki z rozerwanym turkusowym pokryciem. W mieszkaniu wisiał nieruchomy żar. Ewald dostrzegł w powietrzu drobinki kurzu z

ciężkich zasłon. Zgarnął z parapetu martwe muchy i pomyślał, żeby otworzyć okna. Nie miało to jednak sensu. Jeszcze prawie trzy tygodnie nie ruszy się przecież z Rødvassy. Leżak był nieporęczny. Kiedy nadjechała winda, Ewald tyłem wtoczył się do niej ze swoimi bagażami. Na tablicy świecił się guzik z szóstką. W kabinie stał mężczyzna. Ewald odwrócił się do niego jak na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie. Patrzył na mężczyznę, a mężczyzna patrzył na niego. Ewald rozpoznał rysy i nagle przypomniał mu się film o karnawale w Wenecji z ludźmi w pelerynach i maskach na łukowatym moście. Poczuł, że serce zmieniło rytm, pochylił się i zaczął coś majstrować przy leżaku. Cofnął się o krok. Kiedy ponownie na siebie popatrzyli, ich twarze miały nieokreślony wyraz. Spokój, który Ewald sobie wypracował przez te wszystkie lata, zniknął na moment w jaskrawym świetle neonówki. Przed oczami zatańczyły mu brunatne plamki. Lustro w windzie ktoś zamalował sprayem na różowo. Ewald przesunął wzrok z mężczyzny na jedyny fragment lustra niepokryty farbą. Wydawało mu się, że cała scena rozgrywa się gdzieś indziej. Przyglądał się włosom mężczyzny, jego rękom, stalowej barwy oczom, szyi, torsowi w niebieskiej koszuli. Kiedy winda stanęła na szóstym piętrze, przywarł do obrzeża drzwi, żeby umożliwić mężczyźnie wyjście. Ból w barku był niemal przyjemny, bo odwracał uwagę od innych spraw. Mężczyzna, wychodząc, otarł się o Ewalda. Drzwi windy trzasnęły. Teraz zjeżdżała na parter. Metaliczny zgrzyt mechanizmu wwiercał się w mózg.

INGEBORG MYKLEBUST ZMARSZCZYŁA Z TROSKĄ CZOŁO. Wyglądała szykownie w niebieskich spodniach i białej koszulowej bluzce w szare kropki. – Tak więc powody, dla których nie wierzycie, że ta kobieta została wypchnięta z szóstego piętra przez przypadek, to zamknięte od wewnątrz drzwi na balkon, garnek z gotującą się wodą na płycie kuchennej i fakt, że na drzwiach wejściowych nie było śladów włamania? Do pokoju wpadł Cato Isaksen. – Zaczęliście? Słońce zdążyło rozgrzać pokój konferencyjny, chociaż minęło dopiero wpół do dziesiątej. Pod stołem dyszała Birka. Zebrani wokół osłaniali ją nogami najlepiej, jak mogli. Cato omijał wzrokiem Marian. Podniósł dwie gazety z pliku rozłożonego na owalnym blacie. W „VG” i w „Dagbladet” upadek królował na pierwszej stronie. Nagłówek w „VG” głosił „Prawdopodobnie wypchnięta”, obok widniało wielkie zdjęcie kobiety świadka. „Wypadła z szóstego piętra”, wydrukowano boldem w „Dagbladet” i dano na stronie tytułowej ziarniste zdjęcie bloku. – Więc jednak zdążyli. Macie dozorcę? – Nie, wyłączył komórkę. – Marian wyciągnęła nogę i podrapała Birkę po grzbiecie. – Dziwne, że nie odpowiada. Powinien przecież być uchwytny. Dopadłam za to faceta z pierwszego piętra. Nie miał nic do powiedzenia. Prowadzi jakiś kemping. Randi uśmiechnęła się nieśmiało do Cato, wstała i otworzyła okno. – Mam już naprawdę dość lata. Ten upał mógłby się skończyć – oświadczyła i wciągnęła przesycone spalinami powietrze, które napłynęło do środka. – Rozmawiałam z kierowcą autobusu z wieczornej zmiany. Mówił, że na przystanku przy centrum handlowym na Stovner wsiadło dwóch pasażerów. Jeden mężczyzna z siwymi włosami, drugi w czapce z daszkiem i z torbą kąpielową.

– Siadaj! – Ingeborg wskazała krzesło obok Tony’ego Hansena. Cato, odsunąwszy je, usiadł. – Teren był przeszukiwany z psami wczoraj do późna w nocy, ale ślady urywały się w piwnicy – dorzuciła Randi. Szefowa wydziału odpięła górny guzik bluzki. – W piwnicy? – Tak, przez piwnicę można wyjść z budynku tylnymi drzwiami. Wydaje się, że nasz „niegrzeczny chłopiec” ich użył. Musiał mieć klucz. Trzeba go mieć, żeby wejść do piwnicy. – Marian – Ingeborg Myklebust zwróciła się do podwładnej – tak dobrze sobie radzisz ze starszymi ludźmi... Znakomicie rozegrałaś sprawę z tą kobietą z Høvik, muszę ci to przyznać. Mogłabyś towarzyszyć Cato do domu opieki, kiedy pojedzie po Astrid Wismer. Trzeba ją zawieźć na medycynę sądową na okazanie zwłok. Jest jedyną osobą, która może zidentyfikować tę Buberg. Cato spojrzał niezadowolony na szefową. – Poradzę sobie świetnie bez pomocy. Zresztą jest tam teraz Ellen. – Najprawdopodobniej morderca był kimś, kogo znała, kto przyszedł z wizytą – przerwał mu Roger, bębniąc palcami po blacie. – Mogli się pokłócić. Mogło się coś stać. – Niedopałki papierosów na podłodze – dopowiedziała Randi. – Zamknięte drzwi na balkon. – Za kilka dni dostaniemy wyniki DNA – ciągnął Roger. – Rozmawiałem z Ellen. Na kieliszku są tylko odciski palców Buberg. Na klamce nie ma żadnych. – Skontaktowałam się znowu z ewidencją ludności w Szwecji, tylko dla pewności. – Marian pochyliła się szybko i wepchnęła Birkę głębiej pod stół. – Buberg nie miała żadnych żyjących krewnych. Tylko tego ojczyma emeryta. Przyjechała do Norwegii ponad trzydzieści lat temu. Przedtem mieszkała w jakimś zakładzie w pobliżu Kristinehamn. – Państwowym? – zainteresował się Cato. – Tak, w szpitalu Västerborre. – Co to za szpital? Psychiatryczny?

– Nie, zwykły, ogólny. – Sprawdziłaś, dlaczego tam przebywała? – Dostałam krótki e-mail ze szpitala. Chodziło o jakieś podwyższone wartości czegoś we krwi, takie rzeczy. Zadzwoniłam do Ellen. Była akurat u Wangena. Powiedział, że to mogła być infekcja. Albo coś poważnego, albo równie dobrze drobiazg. – Więc pewnie wyzdrowiała, co? – Wiesz, Marian, znalazłam nazwisko lekarza z tego szpitala: Oluf Carlsson – wtrąciła Randi. – Nieźle. Złapałaś go? – Przesunęła dłonią po blacie i w tym momencie dostała SMS. – Sorry, muszę odpowiedzieć – wyjaśniła. – Chodzi o ten kurs dla psów we Fredrikstad. – Próbowałam się z nim skontaktować – ciągnęła Randi, patrząc na Cato. – Jest stary i oczywiście już tam nie pracuje. Odebrał mój telefon od razu, ale zaprzeczył, że miał z tą sprawą coś wspólnego. Powiedział, że w Szwecji są setki Olufów Carlssonów. Marian wróciła do stołu. – Obdzwoniłam wszystkie możliwe instytucje publiczne – wpadła Randi w słowo. – Nie można powiedzieć, żeby byli pomocni. Policja w Kristinehamn stwierdziła, że byłoby łatwiej, gdybyśmy przyjechali. Cato westchnął teatralnie. – Przyjechali... A co to pomoże? Chyba potrafią nam przesłać informację mailem albo podać przez telefon? – Nie mają mocy przerobowych. Zwłaszcza teraz, kiedy w miejscowości roi się od turystów krajowych i zagranicznych. Braki kadrowe, jak u nas. Chodzi o dokumenty, do których nie mają dostępu. Wobec tego tamtejszy policyjny pierdzistołek musiałby poprosić o informacje w różnych instytucjach, zebrać raporty, zeskanować je i przesłać nam. – Westchnęła. – Myślałam, że właśnie takie rzeczy robiłybyśmy z Randi, gdybyśmy dostały większy pokój. Mogłybyśmy wtedy... – Co byście wtedy mogły? – Cato zerknął na Ingeborg, która uśmiechnęła się do niego ostrożnie. – Archiwizować... – Archiwizować. Po co? To nie ma nic wspólnego z poprzed-

nimi sprawami. Zapomnijcie o narożnym gabinecie raz na zawsze. Cato spojrzał na zegarek i wstał. – Jadę po Astrid Wismer. Została poinformowana i zgodziła się zidentyfikować zwłoki. Reszta może kontynuować zebranie i zaplanować rozdział dalszych zadań. Zobaczymy się później. Ingeborg Myklebust zebrała papiery i też wstała. – Nie zapomnij o Marian. Idę na zebranie z szefem Cepeku2, Martinem Egge. Departament opracowuje nowy plan działania i chcą poznać nasze zdanie o nim. Cato, będziesz mnie informował o postępach. Zobaczymy się dziś w ciągu dnia. Cześć. Pomachała im ręką, odwróciła się i wyszła. Cato odprowadzał wzrokiem jej plecy za przeszkloną ścianą, póki nie zniknęła z pola widzenia. – Cóż, w takim razie ruszamy do domu opieki. – spojrzał z irytacją na Marian. – Każdy się bierze do swojej roboty. Marian, widzimy się na dole w garażu za pięć minut. À propos, wiem, że to zwierzę siedzi pod stołem. Pozostali się uśmiechnęli. Cato zaschło w ustach. Zjadł wczoraj za dużo pizzy i źle spał. – Oczywiście nie pojedzie z nami do instytutu. Czekam w samochodzie.

2 Centrala Policji Kryminalnej, Kriminalpolitisentralen, Kripos.

EWALD HJERTNES SPRAWDZIŁ TEMPERATURĘ. Ludzie zaczynali wstawać. Niektórzy ciągnęli do umywalni, inni kręcili się koło jedzenia i kawy. Dwie wielkie mewy zerwały się z daszku recepcji z gniewnym wrzaskiem, który niemal rozdarł niebo na pół. Bolała go głowa. Jednak im bardziej było ciepło i sucho, tym więcej gości przyjeżdżało na kemping. Finansowo nie było mu łatwo wyjść na swoje, ale nie lubił rozmawiać o pieniądzach. Z nikim. Wyszedł na dwór z kawą i grzebał w żwirze czubkiem buta. Powitał przechodzącą parę. – Śliczna pogoda – rzucił ze sztucznym uśmiechem. W nozdrzach czuł zapach rozgrzanego płótna namiotów. Musi powiedzieć Williamowi o śmierci sąsiadki. Oczywiście policja sama się z nim skontaktowała. Na pewno już z nią rozmawiał. O ile włączył komórkę. Miał w zwyczaju długo spać, skoro nigdy nie brał urlopu w jednym kawałku. Od kiedy byli nastolatkami, dzielili się z Williamem niewiele znaczącymi tajemnicami samotników. Byli jak bracia, chodzili w Moss do tej samej klasy. Potrafili przez dłuższy czas siedzieć bez słowa, każdy nad swoją kawą, albo wzajemnie się drażnić z łagodną ironią. Ty łysolu, zaczynał na przykład Ewald. Na co William odpowiadał: A ty? Taki był z ciebie przystojny brunet. A teraz jaki kolor ma twoja miotła, co? Co się dzieje z Lili? Miała posprzątać w recepcji. Ewald Hjertnes krążył w tę i z powrotem przed domkiem, pokasłując dyskretnie. Lubił patrzeć, jak dziewczyna się porusza. Była szybka i sprawna, nie taka zwariowana i oderwana od rzeczywistości jak pozostałe dwie panienki, które zatrudnił. Ta Polka robiła wszystko, o co się ją poprosiło, i to gruntownie. Przypominała mu matkę. Uśmiechnął się lekko, kiedy pomyślał o tym podobieństwie. Naturalnie był dla niej ze swoimi pięćdziesięcioma siedmioma latami za stary. Niewiele mógł jej zaoferować. Może tylko lepsze warunki życia. To jednak nie było żadnym atutem.

Według policjantki Britt Else Buberg na pewno została popchnięta. Przez mężczyznę. Nigdy nie lubił tej Buberg. Nie odzywała się, kiwała tylko głową na powitanie i szła do swoich spraw. Jakby on, Ewald, nie istniał. Była z natury spokojna. Może trochę zarozumiała, nieobecna duchem. Nie bardzo mu się udawało przywołać w pamięci jej obraz. Jakby już został z niej wymazany. Jakby Britt Else Buberg nigdy nie było. Nagle tuż za jego plecami rozległy się wrzaski rozzłoszczonych dzieci. Poczuł się, jakby go cięto piłą. Potem na powrót zaległa cisza. Na stoliczku ustawionym na dworze cały dzień grało radio i Ewald wciąż na nowo słuchał informacji meteorologicznych i długoterminowej prognozy pogody. Kiedy padało albo było pochmurno, zabierał odbiornik do środka. Miał na tyłach, za składzikiem towarów dla sklepu, kanciapę do spania. Żadnych luksusów, jedynie prycza z pościelą i stołek z budzikiem. W nocy słychać tam było szuranie myszy. Ni stąd, ni zowąd na ścieżce pojawił się William Pettersen w szortach i sandałach. Ewald dostrzegł go i poczuł nieprzyjemny ból w brzuchu. – Na moim samochodzie jest rysa. Cholerne dzieciaki. Twój brat przyjechał? Miał mi przywieźć nowe buty na motor. – Bubergowa nie żyje – odezwał się cicho Ewald. – Brat przyjechał wczoraj wieczorem. – Kto taki? Nie żyje? Jak to? – Buberg, ta brunetka z szóstego piętra. – No, mówże, człowieku! – Spadła z balkonu. – Jezu! Nie podejrzewałbym jej o to. William się odwrócił. Ewald poczuł jego zapach, nie przykry, ale silny. Dostrzegł znikające w szortach wgłębienie na kręgosłupie. I ciemny przedziałek między pośladkami. I poruszające się na plecach mięśnie. – Policja próbowała cię złapać – powiedział. Obserwował mysz, która skradała się wzdłuż ściany domku i zniknęła w zielsku wyrastającym przy żwirze drogi.

MARIAN UTKWIŁA WZROK W PRZEDNIEJ SZYBIE. Cato zatrzymał samochód, bo przez ulicę przebiegały dzieci. Włączył spryskiwacz i wycieraczki, żeby usunąć pył, który pokrył szkło. – Przy okazji… Zapadła decyzja, że przejmuję narożny gabinet – odezwał się, skręcając na światłach w prawo. – Roger weźmie mój dawny pokój, reszta zostaje tam, gdzie jest. Marian milczała. Skrzyżowała ręce na piersiach, odwróciła głowę i patrzyła przez okno. Cato poczuł, że narasta w nim i pulsuje wściekłość. Wszystko przez ten jej sposób bycia. W samochodzie panowała kłopotliwa cisza. Przypuszczalnie jego męczy to bardziej niż mnie, pomyślała Marian. Dopiero w windzie w budynku domu opieki Cato nie wytrzymał. – Naprawdę fatalnie, że to Astrid Wismer musi ją zidentyfikować. Marian dalej się nie odzywała, obserwowała swoje odbicie w metalowej ścianie. Jaskrawe światło nadawało mu zielonkawy odcień, jakby była chora. Nie chciała wchodzić do tego okropnego wnętrza. Wiedziała, kto tam mieszka. Winda powiozła ich dwa piętra w górę i stanęła. Drzwi się rozsunęły. Wyszli. Pielęgniarka przemknęła obok nich, aż zapiszczały gumowe podeszwy jej butów. Cato otworzył drzwi do części szpitalnej. Marian weszła tam przed nim. Powietrze było zastałe i przegrzane. Unosił się w nim mdły odór chloru. – To świetlica. – Cato wskazał nieznacznie głową. – Astrid siedzi tam, na brązowej kanapie. W pomieszczeniu znajdowało się siedmioro staruszków: pięć kobiet i dwaj mężczyźni. Wszyscy wyglądali prawie tak samo. – W porządku. Poczekam tutaj, a ty ją przyprowadź. – Biedactwo, naprawdę wygląda na przygnębioną. Cato zauważył, że Marian intensywnie się w coś wpatruje. Raptem odwróciła się do niego plecami i wyciągnęła z kieszeni jakieś pudełeczko. – O co chodzi, Marian?

Nie odpowiedziała. – Może porozmawiasz z personelem? Może coś wiedzą o tej Buberg i tak dalej. Ja w tym czasie pójdę po Wismer. – Nie znoszę domów starców – wyrzuciła z siebie Marian i włożyła do ust tik-taka. – Buberg miała rentę inwalidzką ze Szwecji – ciągnęła pospiesznie. – Mam taką teorię, że chciała od czegoś uciec. Södergatan dwanaście, Kristinehamn, to był jej ostatni adres, zanim przyjechała w siedemdziesiątym trzecim do Norwegii. – Po co mi to teraz ładujesz? – Mam powód. Idźże po tę Wismer! Zejdę na dół i poczekam tam na was. – Nie możesz się ciągle dąsać o ten pokój, Marian. – Nie chodzi o pokój. Po prostu nie trawię domów starców. Atmosfera mi nie pasuje. – Pracujesz w wydziale morderstw od dwóch i pół miesiąca. O zadaniach, jakie masz wykonywać, decydujemy ja i Ingeborg. – Pracuję od trzech. A jestem tutaj, ponieważ Myklebustowa mnie o to prosiła. Wykonuję polecenia. Czekam na dole – powiedziała, obróciła się na pięcie i odmaszerowała zdecydowanym, męskim krokiem. Czarne jak smoła włosy miała zebrane w cienki koński ogon. Cato patrzył za nią. Kiedy zniknęła za drzwiami, pospieszył jej śladem. – Marian, posłuchaj! Stanęła. Wpatrywał się w jej szerokie plecy. Wreszcie odwróciła się i podeszła do niego. – Wyrosłam tutaj. – Tu? – Tak. W tamtej klatce. – Kiwnęła głową w kierunku szklanych drzwi za altanopodobną przybudówką z prętów. Wiatr turlał po betonie dwa plastikowe kubki, miotał kawałkiem papieru. – Za prętami widać poręcz schodów. Policz sześć okien w górę i trzy w bok. Tam mieszkałam. – No i co z tego? Nie możesz się tak zachowywać, to czysty egoizm. Poza tym szkodzisz swojemu zdrowiu.

– Nie jestem egoistką – zaprzeczyła twardo. – Jestem uczciwa. Kraść i kłamać to znaczy być nieuczciwym. Unikanie wskazywania granic nie jest uczciwe. Prowokujesz mnie. Cały czas mnie prześladujesz. Proszę tylko, żebym nie musiała tu zostać. Zaczekam na dole. Z całej siły starała się powstrzymać lekkie drżenie ust. – Narażasz śledztwo na niepowodzenie – westchnął Cato. – Za dużo z tobą kłopotów. Poinformuję o tym szefową wydziału. – Jak chcesz. Widać, że trzeba ci wyłożyć kawę na ławę. Tylko nie mów, że nie pamiętasz, co ci opowiadałam o swojej matce. – O matce? A co ona, u diabła, ma z tym wspólnego? – To, że tam, psiakrew, siedzi. W wózku inwalidzkim przy ławie. Cato popatrzył przez szybę na chudą kobietę na wózku pochyloną bezwładnie w przód. – Tamta? – Tak, tamta. Tuż przed urlopem, kiedy rozwiązywali sprawę morderstwa na Høvik, Marian opowiedziała mu o swoim dorastaniu. Jej zwierzenia go wtedy zaskoczyły. – Kiedy widziałaś ją ostatni raz? Marian spojrzała mu w oczy, wspomnienia kłuły ją jak igły. – Szesnaście lat temu. Jeszcze nigdy nie widział oczu pełnych tak czystej, nieprzejednanej wściekłości. Zamiast się wycofać, pochylił się ku Marian i położył rękę na jej ramieniu. – Nie, Cato – zaprotestowała i wywinęła się spod jego dłoni. – Przyprowadź tę Wismer – rzuciła, nie odwracając się. Cato podążał raźnym krokiem ku Astrid Wismer, lecz nagle zmienił kierunek. Skurczona na wózku chuda jak szczapa kobieta w nylonowej sukience w dużą kratę zareagowała dopiero wtedy, kiedy jej dotknął. – Dzień dobry, pani Dahle! – powiedział ciepło, nie zwra-

cając uwagi na płynący od niej ostry zapach potu. – Chciałem się tylko z panią przywitać. Jak się pani dzisiaj czuje? – Tak? – westchnęła pospiesznie, podniosła wzrok i zaczerpnęła głęboko powietrza. Cato kucnął przed nią, ale kobieta nie patrzyła na niego. Wbiła oczy w jakiś punkt za jego plecami. Obejrzał się. Marian poszła. Czyżby matka przed chwilą ją widziała? Marian opowiadała, że miała trzy lata, kiedy przywieziono ją z Korei do adopcji. W uszach brzmiały mu jej słowa. Dokładnie tak jak przed wakacjami: Wszyscy uważają, że adoptowane dzieci trafiają do bezpiecznych domów. Nie miałam tyle szczęścia. Moja matka miała trzydzieści dziewięć lat, kiedy się pojawiłam, ojciec – czterdzieści dwa. Pożałowania godna para. Trafiłam do bloku na Stovner, do matki, która była chora psychicznie. Ojciec o tym wiedział, ale widocznie sądził, że dziecko jej pomoże. Kobieta na wózku zamilkła na amen. Miała wyblakłe oczy i wodniste spojrzenie, zupełnie jakby gałki oczne przysłaniała błona. Ujął jej dłonie w swoje silne ręce. Pozwoliła mu na to, wciąż wpatrzona w punkt za jego plecami. Słyszał głos Marian: W jej domu pachnie szaleństwem. Może wariaci wydzielają jakąś sobie właściwą woń? Są psy, które umieją wywęszyć osobę chorą na raka. Ja wyczuwam schizofrenię. – Kim pan jest? – odezwała się nagle ostrym tonem. – Nazywam się Cato Isaksen. Pracuję razem z pani córką. – Pan mnie nie zna. – Spojrzała na niego wyniośle. – To prawda. – To dlaczego pan ze mną rozmawia? – Cóż, dobre pytanie. Pewnie nie jest pani przyzwyczajona do odwiedzin. A może nie życzy sobie pani gości? – Nie życzę. Zbliżała się do nich ruda pielęgniarka, o skórze na twarzy i ramionach obsypanej piegami. – Wobec tego miłego dnia. Cato poinformował pielęgniarkę, że przyszedł po Astrid Wismer.

– Zna pan panią Dahle? – zapytała ruda dialektem ze Stavangeru. – Nie. – Pani Astrid jest gotowa. Tylko że to takie straszne... – Przykro mi. Nie ma nikogo innego, kto by mógł zidentyfikować ofiarę. Może chciałaby pani towarzyszyć pani Wismer? – Mamy braki w obsadzie – odparła ruda. Astrid Wismer ubrała się w czarną suknię, w uszach miała zielone szklane koraliki. Wyglądała źle: włosy w nieładzie, ściągnięte rysy. – Dzień dobry – przywitał się z nią Cato. – Nie ma sensu rozmawiać z Dahlową – rzuciła Astrid Wismer. – Ona nie znała Britt Else – dodała i przeciągnęła ręką po białym obrusie na stole, przy którym siedziała. – Wiem. Jest adopcyjną matką mojej współpracownicy. Muszę panią prosić o jeszcze jedno. – Wyciągnął z kieszeni fotografie plecionych chodniczków, kucnął przed staruszką i podał jej zdjęcia. – Może pani wie, czy to są chodniczki Britt Else Buberg? – Tak. Miała takie na podłodze. Jeden w kuchni i jeden... A co to ma wspólnego z tą sprawą? – Może nic – powiedział Cato, wstając. – Zapewne często robiła pranie? – Ludzie są różni. Jedni jedzą, aż się roztyją, inni czytają, jeszcze inni piorą. Ona prała. Przepraszam za mój wczorajszy wybuch. Czasami śmieję się, kiedy odczuwam strach. Astrid Wismer próbowała wstać. Cato wyciągnął rękę i jej pomógł. – Ludzie rozmaicie reagują na szok – wyjaśnił. – Muszę włożyć płaszcz. Pewnie jest ciepło, ale nie wyjdę bez płaszcza. – Jak długo znała pani Britt Else Buberg? Pani płaszcz jest w pokoju? – Zaraz go będę miała. – Wskazała rudą pielęgniarkę, która właśnie pojawiła się z okryciem. – Dziękuję, kochanie. O czwartej nad ranem dostałam tabletkę nasenną. – Jak długo ją pani znała? – powtórzył pytanie Cato.

Podał starszej pani ramię i ruszyli powoli do wyjścia. – No, nie pamiętam tak dokładnie... Kilka lat. – Ona była Szwedką. Astrid Wismer machnęła ręką. – Mieszkała tu przed większość życia. Dla mnie była Norweżką. – Opowiadała pani swoje wspomnienia ze Szwecji? – Nie. – Dlaczego przeprowadziła się do Norwegii? – Może dlatego, że tu było dużo łatwiej o pracę? – Jaką pracę? Miała jakąś pracę? – Nie wiem. Mam takie wrażenie. Jeśli pracowała, to wcześniej. Odkąd ją znałam, była na rencie inwalidzkiej. – Może wie pani dlaczego? – Tyle dziś ludzi jest na rencie... Cato nacisnął guzik przy windzie. – Jaka jest pani opinia na temat tego, co się wydarzyło? – A co mam myśleć? I tak jest za późno. Przecież ona nie żyje. Weszli do jasno oświetlonej windy. Astrid Wismer spojrzała na Cato. – Nie mam nic przeciwko jej identyfikowaniu. W gruncie rzeczy zrobię to z radością. Cato poczuł dreszcz grozy. Spojrzenie starej kobiety było lodowate.

– DZWONIŁ DOZORCA – ROZLEGŁ SIĘ W KOMÓRCE GŁOS ROGERA. Cato minął samochód zaparkowany przednimi kołami na chodniku. – William Pettersen jedzie już do miasta z jakiegoś kempingu – raportował dalej Roger. – O, to dobrze! Niedługo będziemy z Marian z powrotem, mijam teraz Botsfengselet3. Identyfikacja przebiegła sprawnie. Wismer stwierdziła, że to są zwłoki Buberg. Nie było wcześniej mowy o jakimś kempingu? – To ten sam kemping. Dozorca zadzwonił z własnej inicjatywy. Dostał informację od sąsiada z klatki, Ewalda Hjertnesa. Marian dziś rano z nim rozmawiała. Pettersen ma przyczepę na kempingu, który prowadzi Hjertnes, niedaleko Son. – Aha. – Cato zerknął na Marian. – Złapaliśmy dozorcę – powiedział do niej. Kiwnęła głową. – W instytucie poszło gładko – powtórzył. – Marian ma podejście do takich starszych pań. – Fajnie. Marian popatrzyła na Cato. – Po co to powiedziałeś? To niby miał być komplement? Cato zakończył rozmowę z Rogerem i odwrócił się do niej. – Musimy się skupić na sprawie, Marian. Nie krzyw się tak. – Nie krzywię się, Cato. Jestem sukinsyńsko wkurzona. A ty jesteś egoistą. Jesteś... – Odpuść sobie. Marian nacisnęła na guzik i nieco opuściła szybę. Cato wjechał na parking w podziemiach komendy, stanął na miejscu obok samochodu Ingeborg Myklebust i odpiął pasy. – Powinnyśmy ułożyć nowy system – odezwała się Marian. – Obie z Randi potrzebujemy miejsca... Przy morderstwie na Al3 Botsfengselet – dawne więzienie krajowe w dzielnicy Grønland (przyp. tłum.).

nabru i zaginięciu na Høvik sprawcy się powtarzali. Że nie wspomnę o morderstwach na Ekebergu i w Sørumsand. Nie wpisaliśmy profili w bazie danych, niczego nie porównaliśmy, bo sprawy dzieliło jedenaście lat. Dlatego śledztwo zajęło nam tyle czasu. Nikt potem nie wziął za to odpowiedzialności właśnie dlatego, że taką trudność sprawiło uzyskanie informacji. Wydarzenia były zbyt oddalone w czasie. Każdy myślał, że inni wykluczyli związek. Co by było, gdyby prasa wywęszyła tę wpadkę? Cały urlop spędziłam na uaktualnianiu informacji ze spraw sprzed dziesięciu lat. W gruncie rzeczy chciałabym, żebyśmy przyjrzeli się kilku z nich na nowo. Niewyjaśnionym. Powinniśmy jeszcze bardziej cofnąć się w czasie. – Na urlopie? – przerwał jej Cato. – W ogóle nie wyjeżdżałaś? – Nie – rzuciła ze wzrokiem utkwionym w zjeżdżający radiowóz. – Ale chcę... – Nie teraz, Marian. Otworzył drzwi i wysiadł. Marian zrobiła to samo. Na moment przywarła do karoserii, czując przez mundur jej chłód. – Zajrzę tylko na chwilę do Birki. – Rozmawiałem z nią przy okazji. Zapiszczały koła wyjeżdżającego samochodu. Marian obróciła się błyskawicznie. – Z kim? – Z twoją matką. – Co? Nie, nie zrobiłeś tego! – Owszem. – Po kiego diabła? – Robiła wrażenie, że ma nie całkiem jasny umysł. – A co to ciebie obchodzi? – To ty ciągle o tym mówisz, Marian. O swoim dorastaniu, o swojej matce i tak dalej. Dlaczego to robisz? – Nie robię tego. – Robisz. Mam tego po dziurki w nosie. Mało się nie załamała. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem do białej furgonetki. – Tylko nie mów, że twoim zdaniem jest urocza i sympatycz-

na! Za żadne skarby! Poradzono mi, żebym się wycofała. Cieszę się, że to zrobiłam i nie straciłam zmysłów. Szedł za nią. – Kto ci dał taką radę? – Coach. Pochyliła się i zajrzała do środka furgonetki. – Grzeczna sunia, leż spokojnie. Wrócę za pięć minut. Birka poderwała się, machając ogonem. Cato stał tuż za Marian. – Coach? – Tak go nazywam – wyjaśniła, prostując się. – Kogo? – Nie mam ochoty drążyć dalej tego tematu. Pracuje na Bryn. – Na Bryn. Masz na myśli Cepek? Szli do windy. – Jestem na ciebie tak wkurzona, aż chce mi się rzygać. Nie masz prawa narzucać się mojej matce. – Narzucać się twojej matce, dobre sobie. – Cato mało nie parsknął śmiechem. – Zebranie u mnie w narożnym gabinecie za godzinę – rzucił. – Nic z tego. Za godzinę muszę być z więźniem w sądzie. Będę zeznawać jako świadek.

WILLIAM PETTERSEN PRZECIĄGNĄŁ DŁONIĄ PO SZEROKIM CZOLE. Czuł się nie na miejscu. Nagle przypomniała mu się zwrotka pewnej piosenki. Nie lubił śpiewać. W pokoju przesłuchań nie było się gdzie ukryć. Białe ściany. I on w czarnym skórzanym ubraniu. Gorąco. Sytuacja przypominała lekcje w szkole, kredowy pył i zapach swetrów. – Muszę się trochę rozebrać, rozepnę kombinezon do pasa – odezwał się – Mam yamahę R1 i jadę prosto z Son, dlatego jestem tak ubrany. Jego mózg rozpracowywał maleńkie, nieostre obrazy. Coś, o czym opowiadał mu Ewald. Roger przyjrzał mu się w skupieniu. – Pańska strata. – Uśmiechnął się i nalał wody mineralnej do trzech stojących na stole szklanek. – Nazywam się Roger Høibakk, a to jest Randi Johansen. – Skinął głową w kierunku siedzącej przy oknie współpracownicy. – Przesłuchamy teraz pana i sprawdzimy pańskie alibi. Może pan to potraktować jako rutynowe sprawdzenie. O ile nam wiadomo, ma pan dostęp do wszystkich mieszkań. Roger podał Randi szklankę z wodą. Wzięła ją i podciągnęła nieco rękawy białego sweterka. William Pettersen wpatrywał się w ścianę, omijał wzrokiem policjantów. – No to zaczynajmy – zwrócił się do niego Roger. – Jest pan dozorcą w bloku numer szesnaście w Stovner Centrum i taki jest też pański adres, zgadza się? William kiwnął głową. – Od jak dawna pan tam mieszka? – Piętnaście lat. Przez cały ten czas jestem dozorcą. Teraz nie nazywa się to już dozorca, tylko administrator. – No tak, wyobrażam sobie – uśmiechnął się Roger. – Ma pan pięćdziesiąt siedem lat i nazywa się William Pettersen? – Zgadza się. Obserwował policyjną parę z obojętną miną. Jeszcze raz

przetarł dłonią spocone czoło i łysą głowę. Pokój przesłuchań przypominał mu klasę. W szkole nigdy mu się nie podobało. – Nie ma pan nic przeciw temu, że potem pobierzemy pańskie odciski palców? – Skądże znowu. A czemu to ma służyć? – Musimy w mieszkaniu pani Buberg wykluczyć odciski, które nie mają nic wspólnego z tą sprawą. Był pan może kiedyś u niej? – Nie przypominam sobie niczego takiego. Nie widywałem jej często. Kilka razy poprosiła mnie o pomoc, i tyle. Poza tym wymienialiśmy zdawkowe pozdrowienia. – O jaką pomoc prosiła? – Raz zardzewiała kłódka na jej schowku w piwnicy. Musiałem ją przepiłować. Drugi raz... to było coś z jej lodówką. Wciągnął głęboko powietrze i zacisnął dłonie na kolanach. – Więc był pan u niej w mieszkaniu? Roger i Randi przelotnie popatrzyli na siebie. – Raz jeden, jeśli się dobrze zastanowić. – Był pan wczoraj na Stovner? – Tak. Wyjechałem z Rødvassy koło południa i o pierwszej byłem na Stovner. Skosiłem trawniki, podlałem róże, trochę pozamiatałem i takie tam. Koło dziesiątej byłem z powrotem na kempingu. Są wakacje. Muszę od czasu do czasu odpocząć. Chyba nie jestem podejrzany? – Oczywiście, że nie – zapewnił Roger. – Sprawdzamy rutynowo, żeby wyłączyć pana ze śledztwa. Chyba pan rozumie, że musimy tak postępować. Czy może pan dokładnie określić moment wyjazdu ze Stovner? – Dokładnie raczej nie. Nie patrzyłem na zegarek. Randi wstała. Wydawało jej się, że dozorca mechanicznie udziela odpowiedzi. – Policja dostała meldunek, że kobieta spadła z balkonu, o dwudziestej pierwszej zero trzy – poinformowała, zdejmując nitkę ze sweterka. – Sądzę, że wyjechałem za dziesięć dziewiąta. Do Son jadę zwykle pięćdziesiąt minut. Przypuszczam, że kiedy ją popchnięto, byłem gdzieś na wysokości zjazdu na Kolbotn albo

coś takiego. Sprawdźcie na bramce, oni rejestrują tam wszystkie przejeżdżające samochody. Na autostradzie do Moss. – Naturalnie, że sprawdzimy – włączył się Roger – ale za motor chyba się nie płaci? – No tak, ale może się zdarzyć, że będzie na zdjęciu. Zatrzymałem się na stacji benzynowej przy zjeździe do Rødvassy. Kupiłem coś do zjedzenia. – O której? – Randi znowu siadła przy oknie. – Jak tam stałem, słońce akurat zachodziło za górę. Mogło być dziesięć po wpół do dziesiątej albo coś w tym guście. – Ktoś pana widział? – przejął pałeczkę Roger. – Ten ciemnoskóry, który mnie obsługiwał. Jakieś dziesięć minut po mnie wrócił na kemping Ewald Hjertnes. Z Moss. – On też mieszka na Stovner? – Tak, na pierwszym piętrze. Ja mam mieszkanie w piwnicy. Przyjaźnimy się od dzieciństwa spędzonego właśnie w Moss. Jego rodzina prowadziła sklep z butami, moja matka tam pracowała. Załatwiłem Ewaldowi mieszkanie w tym bloku dziesięć lat temu. – A pańska przyczepa? – Mam ją od lat. Dawniej kemping prowadził ojciec Ewalda. Po jego śmierci on go przejął. Jego bratu został sklep z butami. Jeździłem na Rødvassę już jako chłopiec. – Pamięta pan, jak długo Britt Else Buberg mieszkała na Stovner? – Chyba sześć lat, tak mi się wydaje. – Może zauważył pan ostatnio coś szczególnego w związku z panią Buberg? Miała jakichś gości? Coś w tym guście? – Nie, nie zajmuję się takimi sprawami. – A w sobotę? Może zdarzyło się coś specjalnego? – Nie wiem, co pan ma na myśli, ale jej sąsiadka przyleciała do mnie po klucz. Powiedziała, że Bubergowej zatrzasnęły się drzwi do mieszkania. – Więc ma pan klucz do wszystkich mieszkań? – Jasne, że mam. Wszyscy dozorcy mają. Uniwersalny, który pasuje do wszystkich drzwi. – Z samą panią Buberg pan nie rozmawiał?

– W ogóle. Klucz przyniosła potem sąsiadka. – Był pan wczoraj wieczorem w piwnicy? – W piwnicy? Przecież tam mieszkam. Te wąskie okienka, które wychodzą na grządkę z różami, są moje. – W porządku. A w pralni? – Nie. Co miałbym tam do roboty? To inne drzwi. Żeby tam wejść, trzeba otworzyć kluczem drzwi naprzeciwko mojego mieszkania. Co z tą pralnią? – Mogło tam dojść do konfrontacji. Po całej podłodze był rozsypany proszek do prania. Twarz Williama Pettersena nie zmieniła wyrazu. Łyknął wody ze szklanki. – Ludzie wyskakiwali na Stovner już przedtem – powiedział. – Bardzo prawdopodobne, że teraz też się tak stało, nie? – Nie wykluczamy tej wersji – odparł Roger, przyglądając się przesłuchiwanemu. – A tak przy okazji… Ile dał pan za swój motor? Dozorca popatrzył na policjanta i lekko się rozluźnił. Zadowolenie pogłębiło zmarszczki w fałdach tłuszczu wokół oczu. – Prawdziwy z niego tygrys. Kosztował mnie prawie dwieście patyków. – Sam chciałbym taki mieć. Roger wyjął z tylnej kieszeni grzebień i szybko przejechał nim po ciemnych włosach. – Zapomniałem powiedzieć, że były drobne nieporozumienia między tą Buberg a sąsiadami z dołu. Uważała, że puszczają za głośno muzykę i ten ich psiak za dużo szczeka. Rzeczywiście, ciągle szczekał. – Dobra – przerwał mu Roger. – Dziękuję, zanotuję to sobie. Wraca pan na kemping? – Nie widzę powodu, żeby włazić pod nogi technikom policyjnym na Stovner. – Jeżeli nie ma pan nic do dodania, to chyba skończyliśmy. Musimy tylko pobrać od pana odciski palców. Randi podniosła się z krzesła. – Chwileczkę. Zadam jeszcze kilka pytań – zwróciła się do Pettersena. – Ma pan dzieci?

– O co pani chodzi? – Nie był pan nigdy żonaty? – Jestem wdowcem. Nie mieliśmy dzieci. – Czy Britt Else Buberg często przebywała ze starszą panią z domu opieki? Pettersen wzruszył ramionami. – Jest po osiemnaście mieszkań na każdej klatce. Zajmuję się trzema takimi blokami, po trzy klatki w każdym. Razem około stu pięćdziesięciu osób w bloku. W sumie blisko czterystu pięćdziesięciu mieszkańców. – Wie pan, o kogo mi chodzi? Randi nie spuszczała z niego wzroku. Umknął spojrzeniem w bok. – Tak, oczywiście – rzucił.

BIAŁA FIRANKA ZAKOŁYSAŁA SIĘ. Randi stanęła w drzwiach małego pokoju. Zauważyła, że Marian, wyjmująca właśnie z opakowania gumę do żucia, wygląda na zmęczoną. – Przesłuchaliśmy z Rogerem dozorcę – poinformowała Randi, patrząc na stosy dokumentów na biurku koleżanki. – Jadę do sądu. – Marian słyszała bicie własnego serca. – Z więźniem. Muszę się zbierać. – Jak było na okazaniu? – Trudno dla Astrid Wismer. Przedtem tylko raz widziała martwego człowieka. – Pomyślałam, że powiem ci jedną rzecz – rzuciła Randi. – Obecny pokój Cato rzeczywiście jest marny. Nie dziwię mu się, że chce zmiany. Może nie powinnyśmy się tak upierać, Marian? W sumie jest nam tu wygodnie. – Nie. Powinnyśmy. Siedzimy w dwóch klitkach. Później porozmawiam o tym bezpośrednio z Myklebust. Tutaj decyzje podejmuje szef wydziału, nie kierownik grupy śledczej. – Masz do tego smykałkę. – Randi westchnęła i wzięła ze stolika teczkę. – Nie musimy prowokować Cato bardziej niż trzeba – podsumowała i zdjęła sweterek. Marian poczuła, że krew uderza jej do głowy i rozlewa się rumieńcem po twarzy. Popatrzyła na miłą buzię i jasne włosy Randi. Dziewczyna odwzajemniła jej spojrzenie. – Marian, nie myśl, że... – O czym mam nie myśleć? Że coś znaczę? – Marian wyprostowała się na krześle. – Nie, nie o to mi chodziło. – Randi spojrzała na nią niepewnie. – Cato mimo wszystko jest naszym szefem i zawsze miał małe biuro, więc najwyższy czas to zmienić. – No właśnie. – Od osiemnastu lat pracuje w wydziale zabójstw, od dwunastu kieruje grupą śledczą. Właściwie to oczywiste, że przejmuje narożny gabinet. Marian wiedziała, co myśli Isaksen: zawsze uważał, że ona

występuje przeciwko niemu, że się na nim mści. Miała tego dość. Podrapała się w zamyśleniu po ręce. – Komary w tym roku obrodziły – rzuciła z sarkazmem. Nie da Randi satysfakcji, nie da po sobie poznać, że ją to obeszło, że żal jej planów o wspólnocie dwóch kobiet i psa. Randi była tak cholernie słaba. Przycisnęła do piersi dokumenty, które miała wziąć ze sobą do sądu, i spojrzała na koleżankę przymrużonymi oczami. – Wiesz co, Randi? Ty nigdy do niczego nie dojdziesz. Powiem ci, dlaczego tak będzie. – Proszę cię, Marian... – Bo jesteś tchórzem. Panicznie się boisz, żeby cię nie posądzono o złość albo zachłanność. Chcesz być śliczną, układną panią policjantką. Może nie? Za szklaną ścianą przechodził w asyście konstabla łysy mężczyzna w czarnym kombinezonie i z białym kaskiem pod pachą. – Nie, Marian! – O tak! Z tej Dahle to naprawdę bezczelny down, co nie? – Rzuciła teczkę z papierami na blat i skrzyżowała ręce na piersi. – Pomyśleć tylko, ta Marian, ten żółtodziób, który jest u nas zaledwie kilka miesięcy, ośmiela się proponować, żeby ją zainstalowano w narożnym gabinecie! – Przestań, Marian! Przestań pleść bzdury. Nie zniosę więcej takich odrażających słów z twojej strony! – Jeśli nie możesz się do nich przyłączyć, to ich gryź. Takie jest moje motto, Randi. Muszę iść. Wrócę z sądu za godzinę. Więzień ma złożyć tylko pięciominutowe zeznanie. Zobaczymy się na zebraniu u Cato. W narożnym. – Chwyciła teczkę i przecisnęła się obok koleżanki. – Nie wypada sięgać po ostatnie ciastko. A może jednak, Randi?

DWAJ KONSTABLE, NIEDAWNI ABSOLWENCI SZKOŁY POLICYJNEJ, przenosili kartony z dokumentami ze starego pokoju Cato do nowego gabinetu. Przeprowadzką kierowała Irmelin Quist. Ponad dwadzieścia lat była sekretarką w wydziale zabójstw. Jej stalowosiwe włosy pasowały do ciemnej szarości kostiumu. Na tacce przyniosła Cato kawę. Uśmiechnął się i wziął kubek. Zapach kawy mieszał się z wonią jej perfum. – Będzie mi tu dobrze, Irmelin. Podszedł do okna i opuścił markizę. – Doprawdy, najwyższy czas, żeby pan dostał większy pokój – odparła, wskazując jednocześnie konstablom, gdzie powinni postawić kolejne kartony. – No, róbcie teraz to zebranie, a ja się potem zajmę resztą przenosin. Mahoniowy stół konferencyjny błyszczał. Krzesła miały wysokie oparcia i intensywnie zielone obicia. – O, to zupełnie co innego, szefie. – Do pokoju wszedł Roger. – Tylko nie zapadnij się w ten wygodny fotel i nie zapomnij, że też masz robotę. – W każdym razie jest tu miejsce na wszystkie dokumenty. No i ściany są wyciszone, więc będę miał spokój. Randi weszła cicho, włożyła biały sweterek, usiadła i położyła dłonie na stole. – Ładny gabinet – zauważyła, przywoławszy w pamięci niedawną kłótnię z Marian. Cato miał rację, pomyślała. Marian jest zbyt impulsywna. Randi postanowiła, że od tej pory będzie ją traktowała nieco chłodniej. Pokaże jej, że nie można tak po prostu naskakiwać na innych. Ale potem przyszło jej na myśl co innego: nigdy nie miała koleżanki, którą by tak lubiła, która byłaby jej bliska w tak odmienny sposób. Może mimo wszystko powinna się czegoś od Marian nauczyć? Policjant to zawód męski, nacechowany rywalizacją. Może nadszedł czas, by się ośmielić i sięgnąć po ostatnie ciastko? Cato wyrwał ją z zamyślenia. – Będzie nas tylko trójka. Tony i Asle są na Stovner, Marian

w sądzie. Ellen zaraz tu dotrze z tymczasowym raportem z sekcji. – Musimy z Marian dostać inny pokój, Cato – przerwała mu Randi. Podniósł się zirytowany i podszedł do okna. Wyjrzał na dwór, oparł się dłońmi o parapet i zwrócony do nich bokiem odparł: – Jakbyśmy mieli za mało roboty z tymi wszystkimi nowościami, które nam wpadają. Mam osiemnaście metrów bieżących nowych raportów, które na mnie czekają. Nie przejrzałem z tego nawet jednej setnej. Skąd, do jasnej niespodziewanej, znajdziecie z Marian czas na babranie się w starych sprawach, i to, można powiedzieć, dla zabawy? – Nie nazywaj tego zabawą, Cato. Randi próbowała złowić spojrzenie Rogera, lecz ten omijał ją wzrokiem. – Nie jest tak, że chcemy zmienić system czy coś w tym stylu. I nie będzie się to odbywało kosztem nowych spraw. Chodzi tylko o to, że Marian... – Powtarzam – przerwał jej Cato, siadając na powrót przy stole – mamy do tego system. I mamy wystarczająco dużo roboty z nowymi sprawami. Jak poszło przesłuchanie dozorcy? Randi westchnęła. Roger przeczesał palcami włosy i otworzył teczkę ze zdjęciami z miejsca zbrodni. – William Pettersen przyjechał na kemping Rødvassa, jak sądzi, mniej więcej za dziesięć dziesiąta. – Mógł zdążyć ją wypchnąć – przerwała mu Randi. – I dlaczego nie sprzątnął w pralni? Sąsiedzi uważają, że jest dość pedantyczny. – Miałem telefon od Ellen – wtrącił Cato. – Jedzie z sądówki. W mieszkaniu Buberg zidentyfikowano odciski palców. W większości oczywiście jej, poza tym kilka Astrid Wismer. Natomiast na drzwiach łazienki znaleziono obce, niezidentyfikowane. Tydzień temu Buberg gościła przecież jakiegoś nieznanego mężczyznę. Cato przesunął kilka papierów. – Skoro drzwi na balkon zostały zamknięte, morderca mógł z nich usunąć odciski palców. Nie było tam nawet odcisków Bu-

berg. Więc może to nie był zwykły włamywacz? Otworzyły się drzwi i weszła Ellen. – Jejku, ale piękny pokój, Cato. Ile miejsca! Mój ty świecie, Myklebustowa porwała ze sobą te eleganckie czerwone zasłony! – Nie chcę czerwonych zasłon– odparł.– Przypominają krew. Roger poderwał się z krzesła. – Kawy? – Nie, dziękuję, znowu mnie dzisiaj mdli. Z uśmiechem położyła rękę na brzuchu i usiadła koło Cato. Rozłożyła na blacie gęsto zapisane strony raportu i kilka zdjęć. – Jest tymczasowy raport z sekcji – zaczęła. – Wangen wskazuje, że ofiara z całą pewnością doznała przemocy, zanim wypadła z balkonu. Niektóre ślady na jej ciele powstały albo wcześniej tego dnia, w którym zginęła, albo nawet poprzedniego. Nie została zgwałcona, nie ma oznak wykorzystania seksualnego. Na razie tylko tyle. Ubranie, włosy i inne elementy posłano oczywiście do analizy, ale określenie DNA potrwa kilka dni. Wobec tego pozostaje nam zająć się teorią wypchnięcia. Ma ślady w dole kręgosłupa, zapewne od laminowanego blatu w piwnicy. Cato skinął głową. – Chodniczki z pralni należały do niej. Potwierdziła to Astrid Wismer. Wielokrotnie bywała w mieszkaniu Britt Else Buberg. W takim razie w tej pralni coś musiało zajść. Buberg zapisała się wcześnie rano. Tam mają listy, na które się trzeba zapisywać. Randi przeciągnęła dłonią po błyszczącym blacie. – To, czego się dokopała Marian, że Buberg trzydzieści lat temu leżała w jakimś szpitalu... Roger potrząsnął głową. – Co wspólnego ma ze sprawą jakaś infekcja sprzed trzydziestu lat? – Nic, oczywiście. Tyle tylko że mało o tej kobiecie wiemy. Sierota, bezdzietna, żadnego rodzeństwa... Jedynie ten opiekun, który nie odbiera telefonu. – Bezdzietna z całą pewnością nie była – wtrąciła Ellen. – Profesor Wangen napisał w raporcie, że rodziła.

ROZROSŁE DRZEWO PRZY WJEŹDZIE RZUCAŁO CIEŃ, który kładł się na drodze i sięgał do narożnika domku recepcji. Trzej mężczyźni w szortach i z nagimi torsami siedzieli w słońcu na zniszczonych składanych krzesełkach. Od rozgrzanego drewna szedł zapach bejcy. Ewald Hjertnes był opalony na brąz. Oparł głowę o drewnianą ścianę i przygładził siwe włosy. Kiedy zobaczył w windzie tamtego mężczyznę, myślał, że wzrok go zawodzi, że powróciła pustka sprzed lat, a ranę, która już się zabliźniła, rozjątrzyło na nowo zimne światło. Zebrał wówczas swoje rzeczy, wyszedł z klatki schodowej i wrzucił wszystko na tylne siedzenie samochodu. Z ręką na drzwiczkach stał dłuższą chwilę, wpatrując się w skrzynki balkonowe z czerwonymi petuniami. Nadeszła pulchna kobieta z trwałą ondulacją. Jaskrawożółty ręcznik kąpielowy udrapowała na bujnym biuście jak sukienkę. – Trzy kocury wygrzewają się w słońcu – skomentowała, naśladując dialekt z Sørlandu. – Miło tu znowu pana widzieć – powitała brata Ewalda. Nagle zakłuło go w piersiach. Przyglądał się masywnie zbudowanej wczasowiczce, jej dużemu, nieco obwisłemu ciału. Myślał o mężczyźnie, którego spotkał w windzie. – Wciąż noszę te buty, które mi pan sprzedał w zeszłym roku. – Kobieta wysunęła do przodu stopę w drewniaku z wytłaczanym skórzanym wierzchem, dawniej białym, teraz lekko poszarzałym. William Pettersen postawił pustą puszkę po piwie na ziemi. – Kiedy dostanę te buty na motor? Ewald Hjertnes wstał i zniknął w domku. Brat przejął ojcowski sklep z butami w Moss piętnaście lat temu i wciąż go miał. Ewald odziedziczył prawo do prowadzenia kempingu. Cóż jednak znaczy kemping w porównaniu ze sklepem obuwniczym? Brat wymienił starą przyczepę mieszkalną na nową. Stała w najlepszym miejscu, tuż przy plaży, oddalona o dwa stanowiska od przyczepy kempingowej Williama.

Kobieta poszła dalej, Ewald wrócił na dwór. – Co powiedziałeś policji? William Pettersen wierzchem dłoni starł pianę z górnej wargi. – Nic. Nic, czego by nie wiedzieli. Chcieli klucz do mojego mieszkania. Dostali go. Co mam do ukrycia? Powiedz, Ewald, złowiłeś coś wczoraj? – Nie, nic nie brało. Ponownie przeczesał palcami siwą grzywę i omiótł ich szarymi oczami. Uśmiechnął się przelotnie. – Tylko zmarzłem. – Wiecie, kogo widziałem wczoraj późnym wieczorem? – Pettersen spojrzał po kolei na swoich rozmówców. – Nie – pospieszył z odpowiedzią Ewald i przyjrzał się bratu. Ten odpowiedział zdziwionym spojrzeniem i zapytał: – Czemu się tak gorączkujesz? – Wcale nie. Nic takiego – uspokoił go Ewald. – Kogo widziałeś, Williamie? – Tego czarnego ze stacji benzynowej. Nie podoba mi się. Siedziałem nad jeziorem i widziałem, jak spaceruje w tę i z powrotem po plaży. A potem zniknął między przyczepami. – Co on kombinuje? – Ewald dotknął ręką klatki piersiowej. – Węszy, żeby coś ukraść? To by mnie nie dziwiło, takie typy... – łyknął trochę kawy z kubka. William pogładził się po łysinie. Ewald zauważył Lili Rudek z wiadrem i szczotką na kiju. Podniósł się i podszedł do niej. – Słuchaj, Lili, możesz teraz posprzątać moją sypialnię. Obserwował, jak słońce odbija się w jej gładkich brązowych włosach, przyglądał się jej dłoniom i właściwie chciał, żeby nie były takie spracowane, takie czerwone i obrzękłe. – A potem zastąp Julie i Shirę w kiosku, jeśli ci się to bardziej podoba. Nie bardzo wiedział, gdzie podziać wzrok. Wciągnął powietrze i zatrzymał je w płucach. Potrząsnęła głową. – Zrobiłaś się taka milcząca, Lili. Stało się coś?

– Nie. Postawiła wiadro na ziemi i obciągnęła podkoszulek. – Jak chcesz, mogę powiedzieć Julie i Shirze, żeby jutro posprzątały toalety. A ty weźmiesz kiosk. Lili uśmiechnęła się blado. Zauważyła, że mniej mówi, słowa w niej zamierały. Nie potrafiła odpowiedzieć. Była dobra w norweskim, ale nie tak dobra. Jasne, szorowanie toalet nie należało do przyjemności. Co innego nabijanie kiełbasek i wyciąganie lodów z zamrażarki. – Mogę sprzątać – wyjąkała w końcu. Postanowiła, że o tej rozmowie opowie dziewczynom. Podniosła wiadro. Wyciągnął do niej rękę. Lili zadrżała. Weszła do domku. Przyjrzała się drewnianej podłodze, zniszczonym deskom i mysim bobkom wzdłuż listwy przy ścianie. Nie podobał jej się ten jego uśmiech. Wcale jej się nie podobał.

– MAMY NOWEGO ŚWIADKA. – Roger przysunął się do stołu. – Starszego człowieka, który sądzi, że ma zdjęcie podejrzanego. Chciał sfotografować ptaki, jak odlatują z drzewa. Cato nie krył zdumienia. – Za piękne, żeby było prawdziwe. – Westchnął i stuknął pięścią w stół. – Uwierzę, jak zobaczę. Tony Hansen bawił się kolczykiem w uchu. – Niemożliwe! Skąd się wziął? – Mieszka w bloku naprzeciwko szesnastki, na piątym piętrze. Przeczytał o całej sprawie w „Aftenposten”. – Roger pchnął pudełko z dokumentami. – Nie zwrócił uwagi na cały ten raban, bo ma balkon z drugiej strony. Niemniej sądzi, że sfotografował faceta na balkonie. Mówi, że kiedy stał w kuchni, widział, jak coś spada. Myślał, że chodnik albo sukienka. Twierdzi, że widział to przez soczewkę aparatu. – Mogę od razu skoczyć po ten aparat – zwrócił się Tony do Cato. – A tak przy okazji: niezły dyrektorski gabinecik ci się trafił – zauważył z uśmiechem. – Facet mówił, że ma taki staroświecki aparat, na kliszę – dodał Roger. – Jedź, Tony – rzucił Cato. – Tylko przywieź całość. Nie pozwól wyjąć filmu! * – Nigdzie nie ma informacji, że Buberg miała dzieci. Marian wpatrywała się w Cato i Rogera. Ciszę zakłócało tylko tykanie zegara na ścianie. – Może usunęła? – podsunął Cato. – Nie, Wangen twierdzi, że urodziła. Tyle że dziecko mogło umrzeć zaraz po urodzeniu. Ellen uważa, że jutro po południu wydadzą ciało, skoro nie ma niejasności co do przyczyny śmierci. – Wobec tego pogrzeb w najbliższych dniach. Marian, skoncentruj się w pełni na tym dziecku. Kop w przeszłości Buberg.

– Jej opiekun, czy kim on tam jest, dał w każdym razie formalne pozwolenie na to, żebyśmy ją pochowali. Właśnie przyszła informacja. Wpadłam do siebie, zanim tu przyszłam. Widać nie życzy sobie mieć z tym do czynienia. Początkowo zaprzeczał, że ją zna. Potem jednak zadzwonił. Sprawia wrażenie surowego. Roger spojrzał na zegar. – Zaraz wróci Tony z tym aparatem – zauważył. – Co powiedział ten opiekun? – Że nie ma żadnych informacji, które by nam mogły pomóc, i że od wielu lat nie utrzymywał z nią kontaktu. – Coś mi się zdaje, że trzeba się będzie wybrać do Kristinehamn – stwierdził Cato. – To w końcu tylko cztery godziny jazdy. – Możesz jechać z Marian – rzucił Roger. Marian potrząsnęła głową. – Tu jest nieprawdopodobnie gorąco, Cato. Za duże okna. Słońce świeci cały dzień. Na pewno dlatego Myklebustowa się przeniosła. Pomyślałeś, że to mogła być kobieta? – Nie zawsze latem jest aż tak upalnie. – Cato otarł pot z czoła. Marian uniosła kąciki ust w bladym uśmiechu. – Zimą będzie tu na pewno lodowato. – Na pewno. Niemniej mam tu dużo miejsca. Chodzi też o starszeństwo, Marian. O jakiej kobiecie mówisz? Oczywiście nie o Wismerowej? – Miałam na myśli tę z piątego piętra. Od pieska i głośnej muzyki. Co do tego, Astrid Wismer wyrażała się bardzo jasno. Buberg nie znosiła hałasu ani wysokich dźwięków. Męczyły ją głośna muzyka i szczekanie. William Pettersen też potwierdził, że wiele osób irytowała ta muzyka i że Buberg kilkakrotnie się na nią skarżyła. Przyjmijmy, że coś się działo tuż przed momentem, w którym została wypchnięta. Może wychyliła się przez balustradę i nakrzyczała na sąsiadkę, a ta rozwścieczona pobiegła na górę i zadzwoniła do jej drzwi? Czy sprawy nie mogły się potoczyć po prostu tak? Cato zgarnął dłonią ze stołu półżywą muchę i wrzucił ją do

kosza. – Problem w tym, że kobieta z psem ma murowane alibi. W czasie kiedy Buberg wyrzucano z balkonu, nie było jej w domu. Wyprowadzała psa w towarzystwie dwóch sąsiadek i przyjaciółki. Trzy osoby mogą to poświadczyć. W tej chwili w drzwiach stanął Tony z kopertą. * Rzucił ją na stół i stał, obracając dwoma palcami swój kolczyk. – Mam też informację, że motoru Pettersena nie zarejestrowano na bramce autostrady do Moss. Nie rejestrują motocykli. Musimy pojechać na kemping i sprawdzić jego alibi. Cato, Roger i Marian wpatrywali się w niego z napięciem. – Co ze zdjęciem? – nie wytrzymał Cato. – Ten facet zrobił zdjęcie mordercy? – Yes! Tu jest odbitka z kliszy tego starego. Wyjął z koperty powiększone zdjęcie. Detektywi pochylili się nad nim. – Nieostre – stwierdziła Marian. Tony oparł się dłońmi o blat. – Nie da się ukryć, nieostre. Widać, że to mężczyzna przeciętnego wzrostu. Kiedy podnosił Buberg nad balustradę, miał odwróconą twarz. Widać czapkę. Poza tym, popatrzcie, ma rękawiczki.

STALOWE CHMURY WISIAŁY NISKO NAD KORONAMI DRZEW. W kierunku czynnej całą dobę stacji benzynowej na skrzyżowaniu szła Lili Rudek. Nie czuła się dobrze i dziś wieczorem zrezygnowała z kąpieli. Obawiała się burzy. Włożyła czerwone buty i sukienkę w kwiatki. Wiedziała, że zakupy na stacji benzynowej to głupota, wszystko mogła dostać w kiosku na kempingu: lody, colę i kolorowe tygodniki. Chodziło jej raczej o tego ciemnoskórego mężczyznę. Ostatnio podczas zakupów uśmiechnął się do niej w specjalny sposób. A kiedy na chwilę się odwróciła, wyraz jego twarzy się zmienił. Na dębie wisiał czerwony balonik. Pewnie ktoś zapomniał go zdjąć. Zbliżało się wpół do jedenastej. Zaczęło mżyć. Jeżeli zmoknie, na pewno się rozchoruje. Kto wtedy przejmie jej obowiązki? Szosą śmigały samochody. Na poboczu za niebieskim autem z lawetą stała naczepa. Lili zerknęła w stronę blaszaka za stacją, gdzie po robotnikach budowlanych zostały zardzewiałe taczki i inne żelastwo. Na stacji pełną parą pracowała klimatyzacja. Mimo to powietrze było ciężkie od rozgrzanej frytury i zapachu smażonego oleju z hamburgerów. Ciemnoskóry stał za ladą, na czole perlił mu się pot. Lili przyglądała się jego półprofilowi, krótkim czarnym włosom, płaskiemu nosowi, potężnym barkom i silnemu karkowi. Szerokim ustom. Musiał pochodzić z Afryki. Domyślała się, że zbliża się do trzydziestki, a może niedawno ją przekroczył. Poprosiła o lody czekoladowe, ale płacąc, nie patrzyła na niego. Potem podeszła do automatu w rogu pomieszczenia. Nigdy nie grała. Obserwowała jedynie migoczące światełka i słuchała dźwięków. Przez wielkie okno dostrzegła Julie i Shirę przechodzące przez drogę. Julie odwróciła twarz w stronę Shiry i przez ułamek sekundy Lili wydawało się, że widzi w niej lęk.

W KORYTARZACH KOMENDY POLICJI BYŁO GORĄCO, nieruchome powietrze miało niemiły zapach. – Randi! – zawołał Cato. Szedł do windy, a wołana – w przeciwnym kierunku. Odwróciła się szybko. – Tylko wezmę parasolkę. Wydała się Cato jakaś inna. – Pojedziesz na Rødvassę i sprawdzisz alibi dozorcy? – Owszem. Jedziemy tam z Marian jutro z samego rana. – Mogę cię prosić o przysługę? – Tak? – Zadzwonisz do Sigrid? – Dlaczego? – Padła bateria w mojej komórce. Nie mam czasu. Dozorca pozwolił nam sprawdzić swoją szafkę na klucze. Jadę teraz z Rogerem na Stovner. Trzeba też skoczyć do Kristinehamn. Muszę to przygotować razem z Marian. To ona kontaktowała się tam ze wszystkimi instytucjami. Nie zdążę dziś odebrać Georga – wyrzucił z siebie pospiesznie i wskoczył do windy. Randi westchnęła zirytowana. Nie pierwszy raz dzwoniła do żony lub byłej żony Cato i przekazywała, że jej szef tego czy tamtego nie zdąży zrobić. Nienawidziła rozczarowania w ich głosie. Czuła się prawie tak, jakby była winna. Mimo to nie potrafiła zdobyć się na odmowę, kiedy prosił. I tym razem miała się zgodzić, lecz zanim drzwi windy się zamknęły, zdążyła krzyknąć: – Nie, Cato, zrób to sam albo poproś Irmelin! Kiedy winda ruszyła, przeszył ją dreszcz. – Sam z nią gadaj. Ja też w gruncie rzeczy nie mam czasu – mruknęła, odwracając się na pięcie i kierując do swojego pokoju. * Mieszkanie dozorcy było małe i ciemne. Jak krecia nora,

pomyślał Cato. Że też ktoś może mieszkać pod ziemią. – No, okna tu są – rzucił Roger. – Gdyby nie te gęste krzewy róż... W suterenie panowały przytłaczająca cisza i dziwny chłód. W salonie pod ścianą obita brązowym sztruksem kanapa. Mikroskopijna kuchnia, w niej kuchenka z dwoma palnikami. Sypialnia, za nią miniłazienka. Ze ścian tu i ówdzie zwisały kawałki tapety. Wykładzinę na podłodze pokrywały plamy wilgoci. Szafka na klucze była zamknięta. Połyskiwała stalową szarością w korytarzyku między salonem a sypialnią. – Muszę stąd wyjść – powiedział Cato, otwierając drzwi. Roger się roześmiał. Cato zwrócił uwagę, że jego śmiech odbił się echem w całej klatce. * Detektywi pracowali długo w noc. Zebrali się wszyscy na podsumowanie działań, brakowało tylko Ingeborg Myklebust i Randi Johansen. Britt Else Buberg nie miała kredytu do spłacenia ani żadnych innych zaległości w opłatach. Urodziła dziecko. Mężczyzna, który ją wypchnął z balkonu, używał rękawiczek. Nikt z sąsiadów nie wydawał się podejrzany. Zidentyfikowano odciski jej palców na miotle w pralni. Czy ktoś ją tam zaskoczył? Tydzień wcześniej odwiedził ją jakiś obcy mężczyzna. Astrid Wismer twierdziła, że Buberg nie paliła, mimo to prawdopodobnie tego wieczoru, kiedy ją wypchnięto, paliła. Kogoś się bała. Chyba musiała wiedzieć, że przyjdzie.

TU NAPRAWDĘ BYŁ DRUGI POKÓJ. Lili udało się otworzyć zamek. Nic wielkiego, zamek jak w drzwiach zwykłego domu. Poradziła sobie spinką do włosów. Pachniało drewnem. Przy podłodze brzęczały dwie tłuste muchy. Maleńkie pomieszczenie było rodzajem schowka albo rozdzielnią. Szara skrzynka z bezpiecznikami zajmowała prawie całą ścianę. Nad nią umocowano gołą żarówkę. Lili nie znalazła przełącznika. A więc dlatego ciągle paliło się tu światło. Jedynym meblem było proste krzesełko, zresztą nic więcej by się tu nie zmieściło. Z dworu dobiegły ją śmiechy i głosy przechodzących osób, które rozmawiały o czymś wesołym. Nasłuchiwała przez moment, czekając, aż się oddalą, po czym weszła na krzesło. Nad połową pomieszczenia znajdowała się antresola. Od razu zauważyła otwór wentylacyjny. Między białymi lamelami nazbierało się mnóstwo kurzu i brudu. Nie to jednak zasłaniało światło. W pyle na podłodze antresoli widać było wyraźne ślady. Lili Rudek przypomniała sobie miasto, z którego pochodziła. Nie chciała tam wracać, nie chciała wracać do fabrycznych zabudowań, cmentarza i żelaznych prętów wysokiego ogrodzenia. * Otworzyła oczy, bo usłyszała ciche drapanie. Krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach. Wiedziała, jak wygląda to pomieszczenie, więc mogła sobie wyobrażać jego ruchy. Wsłuchiwała się w szelest, gdy stawał na krześle i podciągał się na antresolę. Choć leżała przykryta kołdrą, była kompletnie ubrana. Któż by jej pomógł? Nie miała dokąd uciec. Cień przybliżył się do kratki wentylacyjnej. Wsunęła się głębiej pod kołdrę, odwróciła na bok i wpatrzyła w ścianę. Wytężyła słuch. Łowiła uchem oddechy i ruchy za kratką. Gwizdanie, najpierw ciche, potem głośniejsze. Wargi układające się w dzióbek ściągnięciem mięśni, szczęka, język, lekkie sapanie, ruchy krtani podczas przełykania śliny.

Rozdział 32 MARIAN WYJECHAŁA ZE STACJI BENZYNOWEJ. Ciemnoskóry mężczyzna nie zrozumiał, o co go pytały. Nie przypominał sobie Williama Pettersena. Potrząsał tylko głową i wzruszał ramionami. Zrezygnowały z dalszych indagacji. Skręciła radiowozem w wąską żwirową drogę. Sosny i świerki rosły tu gęsto, ich wiecznie zielone wierzchołki prawie przysłaniały niebo. Spod kół wzbijały się tumany kurzu. Minęły parking z drewnianym stołem na krzyżakach i ławkami. Po konfrontacji na temat gabinetu atmosfera między nimi nadal była nieco chłodna. Co prawda, Randi dość długo próbowała podtrzymywać rozmowę, teraz jednak przymknęła powieki i oparła się o zagłówek. Myślała o opisach psychologicznych, które by pasowały do Marian, o jakimś kluczowym pojęciu, które pomogłoby ją zrozumieć. Stwierdziła, że Marian nie stosuje się do zwykłych reguł. Jeszcze kilkaset metrów i po lewej stronie drogi pojawił się kemping. – Miłe miejsce. – Randi wyjrzała i skinęła w kierunku szyldu z napisem „Rødvassa”. – Zapewne – Marian zacisnęła ręce na kierownicy – ale ja nigdy nie lubiłam kempingów. Namioty obrzydliwie mi się kojarzą. Pamiętasz tę sprawę z północnej Szwecji, tego szaleńca, który zarąbywał ofiary przez ściany namiotów? – Dzisiaj większość turystów ma samochody albo przyczepy mieszkalne. – Randi uśmiechnęła się przelotnie. – Nie przepraszaj, że żyjesz, Randi. Nic się nie stało, nie ma powodu, żeby się bić w piersi. – O co ci chodzi? – To nic nie znaczy. Trochę się zirytowałam, i tyle. Marian zajechała przed niski brunatny budynek, zaparkowała i wyłączyła silnik. – No, jesteśmy na miejscu. – Spojrzała na Randi i uśmiechnęła się przelotnie. Randi przyglądała się mężczyźnie z dwiema córeczkami,

które biegły w stronę namiotu. Opalone uda jednej z dziewczynek były co do centymetra wymazane błotem. – Czasem zbyt szybko wpadasz w złość. – Odwzajemniła uśmiech i posmakowała uczucia triumfu, które jej to dało. Powiedziała to, co naprawdę miała na myśli. Marian otworzyła drzwi i wysiadła, Randi zrobiła to samo. Od morza docierał tu lekko niemiły zapach wodorostów i słonej wody. Marian przysłoniła dłonią oczy. – Nie chciałabym tu spędzać urlopu. Nie pokazuję się w bikini. Randi spojrzała na nią nad dachem samochodu. – Twardo traktujesz otoczenie, ale uchodzi ci to na sucho. Bo otoczenie jest zachwycone. Nie bądź za sprytna, zbyt zarozumiała. Jest różnica między pewnością siebie a wiarą w siebie. – Problem w tym, że jestem całkiem dobra – odparła z lekkim uśmiechem Marian – póki obok nie pojawi się ktoś lepszy. Wtedy czuję się bezwartościowa. – Mówisz o Cato? On tak na ciebie wpływa? – Tak. W skali od jednego do dziesięciu daję sobie dziewięć punktów, ale jak on zaczyna, obniżam do czterech. – Jemu daję dziewięć, tobie osiem – wyznała Randi. – A sobie siedem.

LILI RUDEK OBSERWOWAŁA PODNIECENIE, jakie wzbudził przyjazd radiowozu przed domek recepcji. Poczuła mocniejsze i szybsze uderzenia serca. Kucnęła, żeby jej nie zobaczyli w oknie. Na parapecie leżały jakieś owady, mniejsze od główki szpilki. Znowu wyjrzała. Samochód się zatrzymał i wysiadły dwie umundurowane policjantki. Podbiegło do nich czworo dzieci. Trzej mężczyźni podnieśli się jednocześnie z krzesełek turystycznych. William Pettersen podszedł do kobiet. Jedna była blondynką. Druga, cudzoziemka, robiła wrażenie surowej. Kiedy dzisiaj rano zajrzała do schowka, zauważyła, że żarówka zniknęła. Godzinę temu, kiedy uzupełniały towary na półkach w kiosku, zwierzyła się Julie i Shirze. Powiedziała im o mężczyźnie za wywietrznikiem, o jego wzroku i oddechach. O cichym gwizdaniu. Powiedziała też, że śni się jej, jak biegnie przez las, słyszy szepty, charczenie i kroki. Przestraszyły się. Wysłuchały jej do końca. Zasłoniła twarz ręką, żeby nie widziały, jak płacze. Zdaniem Julie Lili powinna to zgłosić. Wyjaśniła, że nie może tego zrobić. Komu miała zgłosić? A jeśli to sam Ewald Hjertnes ją podglądał? Złapał teraz koszulę leżącą na plastikowym krzesełku. Jego brat od razu zniknął na ścieżce prowadzącej nad wodę. Julie i Shira otworzyły drzwi kiosku i zerkały z ciekawością. Ładnie tam pachniało. Czekolady, ułożone na półkach jedna za drugą, miały piękne opakowania. Dziewczęta ubrane w skąpe bikini wyszły na dwór. Przyglądały się ze zdumieniem policjantkom, ściągając w dzióbek pomalowane różowym błyszczykiem usta. Lili odwróciła się i skurczyła na pokrywie sedesu. Dziś w nocy śniła się jej wielka maszyna do szycia, na której zszywała dni. Z jasnego materiału. Julie opowiadała, że dziewczyna, którą tu dawno temu zabito, też mieszkała przy umywalni. Jej matka była wtedy młoda. Zapamiętała to. Pisali o tym we wszystkich gazetach. Lili przełknęła ślinę. Na pewno Julie i Shira zadzwoniły na

policję. Przyjechali, żeby jej pomóc. Obróciła się i postawiła stopy na podłodze, gotowa stanąć w świetle dnia. * William Pettersen wyciągnął rękę na powitanie. Miał na sobie jaskrawą hawajską koszulę. Marian uścisnęła jego dłoń, notując sobie w pamięci, że była wilgotna od potu. Randi skinęła głową i pokazała legitymację. – Policja – powiedziała. – To przecież widać – odparł Petersen, szczerząc się w uśmiechu. – Oczywiście, poznaję panią. Skończyliście w moim mieszkaniu? – Myślę, że sprawdzimy trochę bardziej szczegółowo, skoro ma pan dostęp do wszystkich mieszkań. Proszę, tu jest pański klucz. – Podała mu kopertę. Ewald Hjertnes przedstawił się. Marian przyjrzała się jego nagiemu torsowi. – Sprawdziliście bramkę na autostradzie? – dopytywał się Pettersen. – Motocykli nie rejestrują – odparła Marian. – Ale to chyba nie znaczy, że jestem podejrzany? Byłoby to niedorzeczne. Pettersen spojrzał na Ewalda. – Nie jest pan podejrzany – uspokoiła go Marian. – Czy ktoś pana widział tego wieczoru? – Rzuciła okiem najpierw na Ewalda, a potem na morze i przyczepy. – Pięknie tu macie – zauważyła. – Zgadza się. – Ewald Hjertnes spojrzał na nią niepewnie. – Przyjechałem tego wieczoru zaraz po Williamie, możecie spytać brata. Stoi tam, przy przyczepie Williama. Chyba cię widział, co? William Pettersen pogładził się po głowie. – Dałem wam dostęp do swojego mieszkania. Nie mam nic do ukrycia. Porozmawiajcie przede wszystkim z tymi, którzy mają przyczepy obok mojej. – Tak zrobimy – zgodziła się Marian. – Może pan nam wskazać drogę?

Kiedy wrócili, Ewald Hjertnes stał przed recepcją. – Napijecie się panie czegoś? Widział go ktoś? – Poproszę colę. Mundur grzeje – odezwała się Randi. – Tak, widział. Małżeństwo z sąsiedniej przyczepy i pański brat potwierdzili jego obecność. – Wejdźcie do środka. – Ewald uniósł ramię. – Może loda? – Skinął w stronę kiosku. Nagle, jakby znikąd, pojawiła się brązowowłosa dziewczyna w letniej sukience w kwiatki. Mogła mieć jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat. Mimo upału wyglądała na zmarzniętą. – Pracuje tutaj – wyjaśnił Ewald. – Zajmij się kioskiem, Lili! – zawołał. Dziewczyna niespokojnie grzebała czubkiem buta w żwirze. Tylko on dostrzegł, że miała w oczach łzy. – No, bierz się do roboty! – ponaglił. Potem zwrócił się do Marian i Randi: – Wejdźcie! Tutaj mamy tylko trochę herbatników, zupy w torebkach i takie tam. Niedługo trzeba będzie coś z tym zrobić. Budynki są zniszczone. Policjantki weszły za Ewaldem Hjertnesem do środka. William Pettersen usiadł na krzesełku przed budką. Ewald obszedł wkoło niewielką ladę i stanął za nią. Gdzieś z tyłu szumiał wentylator. Na ścianach wisiały zdjęcia okrętów wojennych i statków. W kącie leżał stos składanych krzesełek. – Poproszę mineralną. Marian badawczo przyjrzała się rozmówcy. Miał bladą cerę z licznymi wągrami. Jak to się mówi, żabią skórę. Opuszczone kąciki ust powodowały, że wyglądał na urażonego i skłonnego do krytyki. Weszła klientka, nieśmiało skinęła głową, zerknęła na policjantki, wzięła to, po co przyszła, i natychmiast zniknęła. Marian łyknęła wody z butelki i przez okno popatrzyła za wychodzącą. Dziewczyny w kwiecistej sukience już nie było. Wyszli na słońce. Z poręczy wzbiły się w powietrze dwie wielkie mewy. Randi cofnęła się o krok i przycisnęła butelkę do piersi. Nie lubiła ptaków, miała wrażenie, że ich trzepoczące

skrzydła uderzą ją w twarz. Do kiosku zbliżały się dwie młode matki. Jedna z nich przeliczała pieniądze w niewielkiej portmonetce. William Pettersen znowu podszedł. – Myśmy się poznali już wcześniej, rozmawiałam z panem przez telefon – zwróciła się Marian do Ewalda Hjertnesa. – A więc to pani dzwoniła? – Spędza pan tutaj cały czas? Nie odpowiedział na pytanie. – William kręci się w tę i z powrotem – rzucił. – Przecież go przesłuchiwaliście. – Owszem. – Marian spojrzała na dozorcę. – Jak jest u siebie, wpada też do mnie do mieszkania i sprawdza, czy wszystko w porządku. – Więc macie panowie klucze do swoich mieszkań? – Jasne – odparł William Pettersen. Marian przyglądała się kolejno obu mężczyznom. Odciągnęła Hjertnesa nieco na bok. – Ubiegły poniedziałek, czy mógłby pan coś powiedzieć... – William wrócił chyba tuż przede mną – pospieszył z odpowiedzią. – Byłem w Moss odwiedzić brata, ale nie zastałem go w domu. Brat prowadzi sklep z butami i jeździ do Moss do pracy. Wróciłem gdzieś za kwadrans dziesiąta. William już tu wtedy był. Poszedłem do niego z podnośnikiem, żeby mu pomóc równo ustawić przyczepę. Randi spojrzała na zegarek. Ewald zwrócił się do niej: – Mówiłem, że jestem tutaj od początku czerwca. Muszę się uwijać. Na prowadzeniu kempingu nie zarabia się dużo. – Z pewnością. Rozmawiamy ze wszystkimi sąsiadami i wzywamy tych, którzy naszym zdaniem mają coś do powiedzenia. – Ja nie mam. Skoczyłem do domu tylko na parę godzin tydzień przed tym, jak ją ktoś wypchnął. Mieszkam na pierwszym, ona na szóstym. Nie znałem jej. Muszę być tutaj. Widziałem jej zdjęcia w gazetach, to wszystko. I oczywiście widziałem jej nazwisko na skrzynce na listy. Kojarzę jej twarz, rozumie pani, ale mógłbym ją spotkać na ulicy i się nie zorientować, kim jest.

– Rozumiemy – powiedziała Marian. – Pan i dozorca przyjaźnicie się, prawda? – Tak. Znam Williama od dzieciństwa. To on załatwił mi mieszkanie. Ewald Hjertnes nerwowo wystukał z paczki papierosa, wsadził go do ust, ale nie zapalił.

WYPOLEROWANY NA BŁYSK SAMOCHÓD MIESZKALNY stał w dobrym miejscu między przyczepą kempingową a czteroosobowym namiotem. Mewy ślizgały się nad powierzchnią wody z chrapliwym krzykiem. Na plaży roiło się od dzieci, dorosłych i młodzieży. Śmiechy i wołania mieszały się z pluskiem fal. Dwóch dziesięciolatków rzucało w siebie wiaderkami z piaskiem. Marian piekły od słońca policzki. Strużki potu spływały jej po plecach. Odwróciła się i lekko zastukała w drzwi samochodu. Mężczyzna, który jej otworzył, spojrzał z zainteresowaniem. – Przepraszam – powiedziała. – Koleżanka rozmawia tam dalej. – Skinęła w kierunku Randi, która zaglądała do jakiegoś namiotu. – Jak rozumiem, jest pan bratem Ewalda Hjertnesa. – Zgadza się. – Mężczyzna przytaknął i wyszedł na słońce, nie zamknąwszy drzwi. – To ja. Podał jej rękę, uścisnęła ją. – Piękny samochód. – Owszem, miło się tu mieszka. W czym mogę pani pomóc? Marian podniosła rękę i osłoniła nią oczy. Ewald Hjertnes jest przystojniejszy od brata, myślała, relacjonując pokrótce morderstwo na Stovner i potrzebę sprawdzenia alibi dozorcy. – To jedynie formalność, rozumie pan... praca policji jest... – Tak, oczywiście. – Westchnął ciężko. – Jak układanie drobnych kawałków, żeby je dopasować. William był tu chyba mniej więcej w tym czasie, który pani podała. Tak mi się wydaje. Ale w lecie nie pilnuje się zegarka. Byłem w Moss, w sklepie, który prowadzę. Miałem sprawdzić, czy przyszły zamówione buty, zresztą dla Williama. Nie przyszły, więc... tylko że Ewald... on ostatnio... daleki. – Jak to? Co pan ma na myśli? W kieszeni odezwała się komórka. Marian odebrała. – Cześć, Cato – rzuciła i spojrzała na zegarek. – Astrid Wismer... dobra, do odebrania. W porządku, tak. Za dziesięć minut ruszamy do miasta.

Podeszła do nich Randi. – Co ma pan na myśli? – powtórzyła Marian, zwracając się do brata Ewalda Hjertnesa. – Nic takiego – mruknął, szybko przesuwając ręką po policzku. * – Powinny być w cywilu – powiedział Ewald Hjertnes, marszcząc czoło, gdy radiowóz wyjeżdżał z kempingu. – Nie jest to dla nas najlepsza reklama. – Przecież ludzie tu nie wiedzą, o co chodzi. – William Pettersen zaciągnął się papierosem. – Właśnie – mówił dalej Ewald. – Ludzie nie wiedzą, że jakaś kobieta na Stovner pożegnała się z życiem. Myślą, że chodzi o coś tutaj. – Ale nie chodzi. Raczej myślą odwrotnie, patrzą na patrol w radiowozie jak na symbol bezpieczeństwa. Ludzie lubią mieć poczucie bezpieczeństwa. – A tak przy okazji, o której w poniedziałek wyjechałeś ze Stovner? Ewald Hjertnes pochylił się i podniósł wiadro z wodą. Zauważył, że Julie i Shira biegną w bikini do umywalni. Lili zajęła się kioskiem. – Ruszyłem trochę przed dziewiątą. Dlaczego pytasz? – William spojrzał na niego. Ewald odwrócił się i wrzucił do wiadra szmatę. – Te cholerne mewy znowu napaskudziły na poręcz – rzucił. * Randi przycisnęła delikatnie pedał gazu i wolno wyjeżdżała z kempingu. – Cato zadzwonił z informacją, że Astrid Wismer za godzinę będzie na komendzie. To ładnie z jego strony. Zdążymy? – William Pettersen mógł tu z powodzeniem zdążyć na dziesiątą – zauważyła Marian, sięgając po pudełeczko z drażetkami. – Ewald Hjertnes chyba zapewni kumplowi alibi, ale jednocześnie... chodzi przecież o kilka minut. Nie wiem... Chcesz tik-

taka? – Nie, dziękuję. Owszem, ma alibi, ale nie żelazne. Słyszałaś, że Ellen skoczyło ciśnienie? – Nie zajmuję się ciśnieniem. – Marian przełknęła ostatni łyk mineralnej, włożyła do ust tik-taka, pochyliła się i podrapała po łydce. Randi wrzuciła drugi bieg. – Robi wrażenie, jakby prawie zaplanował sobie to alibi. Przecież podał dokładnie, kiedy tu przyjechał. No i to, że zahaczył o stację benzynową... – podsumowała Marian, kładąc pustą butelkę na podłodze. Radiowóz oddalił się o jakieś dwadzieścia metrów od wjazdu na kemping, kiedy nagle zza zimozielonego żywopłotu wyskoczyły dwie dziewczyny w bikini. Machały, starając się w ten sposób zatrzymać policjantki. – Nosisz bikini, Randi? – Jasne, przecież chcę się opalić. – Jak staję nago przed lustrem i przyglądam się sobie, zbiera mi się na śmiech. Dość zabawnie wtedy wyglądam. – Marian wykrzywiła usta. – Niestety, nie mam ochoty radować tym widokiem oczu innych. Randi zahamowała, a Marian opuściła szybę. Jedna z dziewcząt, blondynka, pochyliła się i zajrzała do środka, oparłszy ręce na kolanach. – Przyjechałyście z powodu tego wywietrznika? – spytała zdyszana. – Jakiego wywietrznika? – Marian spojrzała na nią zdumiona. – Lili jest przekonana, że ktoś ją podgląda przez wywietrznik. Boi się nawet wyjść na dwór w czasie przerwy obiadowej, bo przecież nie wie, kim on jest. – Kim jest Lili? Marian przyglądała się mikroskopijnym bikini, różowemu blondynki i czerwonemu brunetki. – Pracuje z nami. Jest taka cichutka, bardzo fajna. Podeszła przecież do was przed chwilą. – Ach, ta w sukience w kwiatki – zorientowała się Marian. Dziewczęta przytaknęły.

– Stoi teraz w kiosku, żebyśmy mogły tu przybiec i opowiedzieć wam o tym niebezpieczeństwie. Chciała, żebyśmy powiadomiły policję. Myślała, że przyjechałyście z jej powodu. Nie lubi, jak mężczyźni się jej przyglądają. Marian uśmiechnęła się. – Jak się nazywacie? – Ja jestem Julie. – Blondynka wskazała palcem na siebie. – A ona nazywa się Shira. – Nie możecie powiedzieć właścicielowi kempingu o tym problemie? Rozumiecie, my się nie zajmujemy takimi sprawami. Jeżeli ktoś się tak ubiera... – Wskazała głową kostiumy. – To co? – Blondynka spojrzała zaczepnie. – Co rozumiesz przez to, że mężczyźni na nią patrzą? – Mama mi opowiadała, że jak była młoda, to ktoś tu umarł. Dziewczyna, która tu pracowała. – Kiedy to było? – W latach siedemdziesiątych. Została zgwałcona i zabita, a potem wywieziona łódką na morze i utopiona. Morderca naładował kamieni do rajstop i przewiązał ją tym w talii. Jej sukienkę znaleźli w lesie, całą zakrwawioną. Mama mówiła, że pisali o tym w gazetach. Marian spojrzała na Randi. Ta oderwała rękę od kierownicy i pokazała na zegarek. – Za godzinę mamy przesłuchać na komendzie Astrid Wismer – powiedziała. – Liczą się tylko czas i droga. – Nie mogłybyście porozmawiać z facetem, który prowadzi kemping? – powtórzyła Marian blondynce. – Nie możecie się sugerować czymś, co się wydarzyło trzydzieści lat temu. Jeżeli jest tu jakiś podglądacz, powinnyście zadzwonić na miejscowy posterunek. Podam wam numer: zero, dwadzieścia osiem, zero, zero. Bezpośredni do dyżurnego. – Nie mamy czym zapisać – powiedziała brunetka. – A poza tym... Ewald Hjertnes... on się cały czas gapi na Lili. Prawie jakby był zakochany. Dziewczęta spojrzały po sobie, skuliły się i wybuchnęły histerycznym chichotem. Marian zamknęła okno i gestem nakazała Randi ruszać.

ASTRID WISMER MIĘŁA W RĘKU CHUSTECZKĘ Z WYHAFTOWANĄ RÓŻĄ. Siedziała w sterylnie białym pokoju przesłuchań z torebką na kolanach, ubrana w błyszczącą niebieską bluzkę i zieloną spódnicę. W kącikach jej ust czaił się rys dziwnej surowości. Randi włączyła dyktafon, nalała wody z karafki do trzech szklanek i siadła na krześle przy oknie. – Pani Wismer, to będzie tylko rozmowa. – Marian podrapała się po ramieniu. – Możemy to nazwać rozmową – ciągnęła – ale musimy formalnie przesłuchać wszystkich, którzy mieli do czynienia z Britt Else Buberg. Bardzo jesteśmy pani wdzięczni za pomoc w identyfikacji. Ślady na ramionach mogą świadczyć o tym, że wcześniej wydarzyło się coś jeszcze. Musimy dotrzeć do sedna tego, co się stało. Naturalnie, pani także tego chce. Proszę, niech pani spróbuje przypomnieć sobie tego mężczyznę z ławki. To bardzo ważne. Marian pochyliła się nieco i utkwiła wzrok w starej kobiecie. Poczuła specyficzny zapach domu starców, którym przesiąkło jej ubranie. W podświadomości krążyła niejasna myśl, która nagle skrystalizowała się w przekonanie, że trzeba sprawdzić, co się wydarzyło na Rødvassie w latach siedemdziesiątych. Czy naprawdę było tak, jak mówiły te dwie dziewczyny. – Britt Else Buberg miała przecież dziecko – zaczęła. Astrid Wismer spuściła głowę. – Nie – powiedziała cicho. – A tego mężczyznę z ławki, wydaje mi się, znała po prostu z dawnych czasów. – Z jak dawnych, może pani wie? Świadek powiedział, że miał siwe włosy. W oczach staruszki coś błysnęło. Z zaciśniętych ust wyrwał się nieartykułowany dźwięk. – Doprawdy nie pamiętam tego. I nie chciałabym opowiadać tu rzeczy, które wprowadzałyby państwu zamieszanie. Ona nie żyje. To nie ma sensu. Wszystko się skończyło. – Britt Else Buberg miała dziecko – powtórzyła zdecydowa-

nie Marian. Astrid Wismer podniosła głowę i spojrzała jej w oczy. – Nie – stwierdziła uparcie. – To musi być nieporozumienie. – Nieporozumienie? Dlaczego pani tak mówi? Urodziła jedno lub więcej dzieci. Tuż przed przesłuchaniem Marian połknęła kanapkę z brązowym serem i wciąż czuła w ustach jego słodkawą lepkość. Astrid Wismer nie odzywała się, prawie nie oddychała. Położyła pomarszczoną dłoń na stole. – Chyba jej pani aż tak dobrze nie znała. Czy musiała pani wszystko o sobie opowiadać? – Nie wiem... – Kiedy ją pani poznała? – Jakieś sześć lat temu, jak mi się zdaje. Coś koło tego. – Wiem, że bardzo na panią teraz naciskamy, pani Wismer – odezwała się Randi – ale pani jedna może nam pomóc. Sześć lat to nie tak wiele. Żyła przecież długo, zanim panią poznała. Przez wiele lat przebywała w szpitalu, potem ją przenieśli do innego. Nie przypomina sobie pani może, czy nie mówiła, czego się boi? Marian nie owijała w bawełnę: – Zakładamy, że Britt Else Buberg czegoś się bała. – Czego mogła się bać? Wprost przeciwnie, była bardzo zadowolona... – Naprawdę? – Tak, teraz tak. – Dlaczego pani to tak ujmuje? Czy coś się wydarzyło? – Myślę, że... się cieszyła. To nie ma sensu. Ona nie żyje. – Powiedziała pani, że nie paliła. Sądzimy jednak, że tego wieczoru paliła. To może oznaczać, że chciała uspokoić nerwy. – Nie paliła – powtórzyła Astrid Wismer. Randi spojrzała Marian w oczy. Marian także próbowała wmawiać innym, że nie pali, a jednak Randi wielokrotnie łapała ją na gorącym uczynku. – Naprawdę mamy podstawy, by sądzić, że tego wieczoru Britt Else Buberg paliła – upierała się Marian. – Nie. – Starsza pani obstawała przy swoim.

– Za kilka dni dostaniemy wyniki DNA, to będzie wiadomo. Astrid Wismer potrząsnęła głową. – Cierpiała przez tę muzykę z mieszkania piętro niżej. I przez psa. – Nie uważamy w gruncie rzeczy, że fakt urodzenia dziecka wiele znaczy – ciągnęła Marian. – Właściwie nie sądzimy, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Ale te pobyty w szpitalach... – Nie mam pojęcia o żadnych szpitalach. Nigdy o tym nie mówiła. – Problem w tym, że nie ma żadnej rodziny. Dziwne, że pani nie opowiedziała czegoś o... – Mogła przecież kiedyś stracić dziecko. Wydawało mi się, że ją znam, ale... Czy to takie ważne? Marian upiła wody ze szklanki. – Musimy więcej o niej wiedzieć. A pani? Nie ma pani rodziny? Albo przyjaciół? Astrid Wismer spojrzała na nią ze smutkiem. – Mój mąż zmarł dziesięć lat temu. Nie miał rodzeństwa. Ja nie mam żadnych kuzynów ani kuzynek. Została mi w gruncie rzeczy tylko jedna jedyna stara przyjaciółka, Margaret Jørp, ale od dawna jej nie widziałam. – Dlaczego straciły panie kontakt? Marian zapamiętała nazwisko. W ułamku sekundy przemknął jej przez głowę jakiś obraz. Nazwisko, które widziała. Coś się nie zgadzało w jakimś faksie ze Szwecji. Przymknęła powieki, ale obraz uleciał. – Czemu chcecie wiedzieć? Głos Astrid Wismer przywrócił ją do rzeczywistości. – Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Jestem tylko samotną starą kobietą. Któraś z pielęgniarek powiedziała, że wzięliście moje odciski palców. Po co?

POMYSŁ POJAWIŁ SIĘ NAGLE W POSTACI MYŚLI O ZEMŚCIE. Marian stała na środku saloniku na Hesselberggata, kontemplując płaskie paczki z meblami. Założy sobie domowe biuro. Skoro już kupiła biurko... Starszeństwo, myślałby kto. W ogóle nie o to chodzi. Ważne, żeby się dzielić dobrami i słuchać. Dlaczego Isaksen miałby sam dysponować całym tym parkietem do tańca? Podeszła do okna i wyjrzała na puste podwórko. Ściany zdobiły tu i ówdzie amatorskie malunki sprejem. Przez dziurę w wysokim drewnianym płocie przemknął kot. Odsunęła jeden z foteli na środek, żeby zrobić miejsce dla biurka, poszła do sypialni, narzuciła kapę na nieposłane łóżko. Na dworze ludzie prowadzili chodnikiem rowery i niemowlęce wózki, psy obwąchiwały teren, biegały dzieci. Niebo nie miało określonej barwy. Lato to abstrakcyjna pora roku, pomyślała. Wolała zimę. Wolała skryć się w ciemnościach. Dopiero co dzwoniła do niej Astrid Wismer. Marudziła o te odciski palców. Dopytywała się ciągle, dlaczego Cato zabrał szklankę. Marian tłumaczyła, że tylko po to, żeby rozpoznać i wyeliminować jej odciski w mieszkaniu Britt Else Buberg. Że szukają odcisków niezidentyfikowanych, obcych, takich, które by ich naprowadziły na ślad. Podeszła Birka, obwąchała jej spodnie. Marian machinalnie pogłaskała psa po grzbiecie. Decyzja zapadła. Postanowiła urządzić w saloniku domowe biuro. Oznaczało to, że będzie mogła wieczorami pracować w domu. Uniknie zostawania nocą na komendzie i stresu związanego z Birką. Praca ze śmiercią była specyficzna. Cały czas Marian musiała patrzeć na odwrotną stronę życia. Kiedy była mała, ciągle budziły ją kłótnie rodziców. Już wtedy utkwiło w niej przeświadczenie, że życie jest niebezpieczne. Dostrzegała wszystko. Chyba o to chodziło psychologowi, kiedy napisał w raporcie, że umie przejrzeć każdą grę. Także własną. Będzie zabierała do domu dokumenty i budowała archiwum, o którym rozmawiały z Randi. Wynoszenie oryginałów do

domu było nielegalne. Nie mogły się zagubić. Tylko że nikt się nie dowie. Niech sobie Cato Isaksen gnije w swoim słonecznym kącie na zdrowie. W „Cato’s Corner”, jak trafnie ujął Tony. Kiedy już przetrawiła tę myśl, ogarnęła ją jakby obsesja, żeby zbudować archiwum, dzięki któremu będzie mogła porównywać stare sprawy z nowymi. W ten sposób zawsze wyprzedzi Cato o krok. Na drzwiach lodówki przykleiła sobie listę. Było tam napisane, że ma być pracowita i robić, co ma do zrobienia, kiedy ma to do zrobienia. I że ma pracować w prawidłowy sposób i zyskiwać czas. A także konstruować efektywne procedury i nie bać się myśleć innowacyjnie oraz skutecznie. Właściwie nie potrzebowała niczego poza biurkiem i komputerem. Chciała jednak robić to na staroświecką modłę, drukować dokumenty, datować je, składać w teczkach i segregatorach. Raptem poczuła podniecenie. Zacznie od tej nowej sprawy. Od razu. Poprosi Irmelin Quist z sekretariatu, żeby wyciągnęła dokumenty z archiwum. Mogłaby zacząć już następnego dnia. Dlaczego nie? Rzuciła okiem na zegar. – Chodź, Birka – powiedziała do psa, który zaległ na fotelu. – Pojedziemy do Ikei i kupimy szafkę na kartotekę, taką zamykaną na klucz. Po drodze zastanawiała się nad upadkiem z balkonu. Przeanalizowała chronologicznie przebieg wydarzeń. Zaczęła od pralni w piwnicy. Wyobrażała sobie, co się tam na dole mogło stać. I co się wydarzyło później, gdy mężczyzna dostał się do mieszkania ofiary i gdy ją wyrzucił przez balkon. Dlaczego zamknął za sobą drzwi od balkonu? Czy był to jedynie odruch w stresowej sytuacji, czy też jakiś znak? W lusterku dostrzegła, że Birka zamierza wstać. – Leżeć! – zawołała. Chociaż najważniejsze dokumenty w sprawie Buberg znajdowały się w rozmaitych urzędach i szpitalach w Szwecji, była przecież w stanie wszystko przygotować. Wystarczająco dziwne wydawało się, że kobieta przez ponad pięć lat przebywała w zwykłym szpitalu. W dodatku potem przeniesiono ją w miejsce o nazwie Sahlgjärda, które chyba było kliniką psychiatryczną i

istniało do dzisiaj. Nagle przypomniała sobie matkę w fotelu na kółkach, jakże budzącą litość, jakże starą. Wyobraziła sobie, że do niej podchodzi, pada na kolana i błaga o przebaczenie. Mówi o czymś, czego już nie pamięta, i czuje niechęć. Uderzyła spoconymi dłońmi w kierownicę. Zapamiętała głos matki: starannie zbudowane zdania, język, którego nie rozumiała, a który początkowo służył matce jako środek, żeby ją, Marian, ze sobą związać. Pamiętała dzień, kiedy matka pochwaliła ją, bo udało jej się głosem naśladować zwierzę. To był jedyny raz, kiedy uzyskała pochwałę. Matka jest starą kobietą. Może kiedy Marian była dzieckiem, wiedziała więcej niż teraz? Mur obronny, którym się otoczyła, nie był tak solidny, jak się jej wydawało. Kiedy jej coach, którego w żartach nazywała wujkiem E, jeszcze pracował na Helsfyr, zanim Cepek przeniesiono na Bryn, któregoś razu wzięła nogi za pas i uciekła do niego. Szła wzdłuż autostrady, przedostawała się przez skomplikowane skrzyżowania i rozjazdy. Zaczął padać deszcz. Była przemoczona do suchej nitki, kiedy dotarła na miejsce. Dwa dni później zdarzył się koszmar. W końcu to wujek E pomógł się jej z tego wydostać. Potem już nie zobaczyła swoich rodziców. Aż do tej pory. Starała się oddychać normalnie – powoli, głęboko, spokojnie. Zauważyła, że jak tylko o tym myśli, skacze jej ciśnienie. Birka podniosła się na tylnym siedzeniu. – Leżeć! – krzyknęła Marian i na moment zamknęła oczy. Pod powiekami miała wielką czarną płaszczyznę i rozpiętą nad rondem cienką linę, po której ktoś szedł. Człowiek, maleńki człowieczek. Ona sama.

UDAŁO JEJ SIĘ DOWLEC SZAFKĘ DO DRZWI WEJŚCIOWYCH. Ale nie da rady wnieść jej po schodach. Stanęła i przypatrzyła się swojemu nabytkowi. Widziała zrobioną przez techników fotografię szafki na klucze u dozorcy. Obie szafki miały ten sam stalowoszary kolor. Marian przesunęła doniczkę z krzakiem pomidora, stojącą w kałuży po wczorajszym deszczu. Te młode małżeństwa z dziećmi wystawiały na korytarz mnóstwo ozdóbek i badziewia. Odsunęła niebieski wózek z rozerwanym poszyciem. Na podwórko skręcił młody człowiek w drucianych okularach, czapce z daszkiem i spodniach z obniżonym krokiem. Poznała go, gdy podszedł bliżej. Wynajmował mieszkanie na parterze z dwoma chłopakami. Wprowadzili się kilka miesięcy temu. – Nie uwierzysz, musiałam wynająć przyczepę – zaczęła. – To tutaj nie zmieściło się w bagażniku. Dostaniesz pięć stów, jeśli mi ją odstawisz z powrotem. A jeżeli pomożesz mi to wnieść na górę, dodam szeroki uśmiech. Nad dachami szarzało niebo. – Przyczepę? Teraz, wieczorem? Dokąd? – zdziwił się młodzieniec. – Do Ikei na Slependen. Nie mam czasu jej odwieźć. Pięćset. – Skoro pani nie żartuje z tymi pieniędzmi... Ale musiałbym je dostać, zanim pojadę. – Dostaniesz, jak tylko wniesiemy szafkę. Proszę, kluczyki. Możesz je po powrocie wrzucić do skrzynki na listy. Z nazwiskiem Dahle. Kiedy szafka znalazła się na górze, a młody człowiek odjechał samochodem z pięćsetką i z przyczepą, usiadła na szczycie schodów i odetchnęła. Otarła jednorazową chusteczką spocone czoło i rozgrzane policzki, po czym wstała i weszła do mieszkania. Zostawiła otwarte drzwi, żeby widzieć Birkę, węszącą po podwórku. Uchyliła okno. Łowiła uchem szum samochodów przejeżdżających pobliską ulicą. Postanowiła zaczekać z montażem mebli do następnego dnia. Tego nie da się zrobić od ręki.

Skóra cierpła jej na myśli o wszystkim, czego brakuje. Bo zawsze brakowało. Żeby znaleźć punkt zaczepienia, powinna poprosić sekretarkę o pobranie dokumentów dotyczących tamtej starej sprawy na Rødvassie. O ile te dwie dziewczyny mówiły prawdę, że dawno temu została tam zgwałcona i zabita młoda kobieta. – First thing in the morning – mruknęła do siebie, rozglądając się wokół. Salonik wymagał odmalowania. Kanapę oblepiała psia sierść. Na siedzisku widniała duża plama po kawie, której nie udało się wywabić. Pokój pękał w szwach, trzeba by było wyrzucić trochę starych rzeczy. Może dwa fotele z podnóżkami? Po co jej dwa siedziska? Nikt jej nigdy nie odwiedza. Kupiła je dawno temu w przypływie nadmiernego optymizmu. Tyle że na jednym zwykła wylegiwać się Birka. Dostała właśnie nowe posłanie, które wciąż stało nierozpakowane w korytarzu. Zaraz ściągnie z niego plastik. A może znowu przekupić tego facia z parteru? Z pewnością chętnie wywiezie wszystko, czego się będzie chciała pozbyć, razem z opakowaniami po zestawie biurowym, jeżeli tylko da mu parę groszy.

SIEDZIAŁ SKULONY NA PRZYPOMINAJĄCEJ NISKI STRYSZEK ANTRESOLI. Była niedziela 29 lipca. Nie lubił niedziel. Długie i puste. Nawet teraz, w środku lata, różniły się od zwykłych dni. Położył się w zwykłej pozycji, opierając łokcie na chropawym drewnie. Skóra mu się na nich zaczerwieniła i łuszczyła od tego podpatrywania. Na jego twarzy malowały się powaga i koncentracja. Pochylił się nad wywietrznikiem, delikatnie dmuchnął w lamele. Nastawił uszu, wychwytywał dźwięki, zapamiętywał je i interpretował. Oddychała lekko. Spała na plecach. Widział ją w słabym świetle lampy stojącej na dworze, które przenikało przez zasłonkę i barwiło jej twarz na biało. Sukienka wisiała na wieszaku, na haku wbitym w ścianę. Wkrótce będzie po wszystkim. Bo tym razem naprawdę to zrobi. Odtwarzał wszystko w myślach raz za razem. Od niedawna. Wywabi ją z domku na ścieżkę prowadzącą do wody. W to samo miejsce. Może jutro. Może dzień później. Wkrótce będzie po wszystkim. Nie powinien się zagalopować, bo sam się stanie ofiarą. Ma przeżyć resztę życia w spokoju. Pozbyć się obrazu matki. Potłuc szkło i wyrzucić. Wyostrzył słuch, uformował wargi w dzióbek i cicho zagwizdał. Tak jak tamten mężczyzna gwizdał na matkę. Z radością czekał na moment, kiedy Lili zobaczy, kim jest. Kilka sekund, spotkanie oczu. Nim będzie po wszystkim. * Ależ była głupia, wierząc, że jest uratowana, że policja przyjechała z jej powodu. Radiowóz odjechał. Z dwiema kobietami, które nie uwierzyły w tę historię. Bo przecież nie było żadnej historii. Nic się nie stało. Rzuciła okiem w stronię wywietrznika. Emanował złem, budził grozę. Wiedziała, że on tam jest, i ta świadomość tkwiła w niej jak odłamki szkła. Ktoś ją obserwował, czekał. Widział ją. Po południu motocyklista przymierzał nowe buty koło recep-

cji. Julie zaczęła się śmiać. Trzej mężczyźni zauważyli ją. Motocyklista spytał, z czego się śmieje. Lili zacisnęła powieki. Obrazy i dźwięki migotały w głowie. Sztuczny chichot Julie. Podniecony głos Shiry. Cień za kratką wywietrznika rozdzielił się pośrodku i stał się dwoma cieniami. Nie wolno jej zasnąć. Kiedy jednak zasnęła, śniło się jej, że ktoś ją wlecze tyłem po schodach i przez długi korytarz, że jej pięty szorują po podłodze. Mężczyzna ciągnie ją za sobą, podnosi i idzie z nią do lasu.

IRMELIN QUIST BYŁA DUMNA, że od dwudziestu dwóch lat jest sekretarką wydziału. Dzisiaj nazywało się to pracownik cywilny policji. Miała słabość do Cato Isaksena i Rogera Høibakka. Asle Tengs też był miły. I Randi Johansen. Tony Hansen to wesołek. Natomiast Marian Dahle, ta nowa, nie budziła jej sympatii. Zachowywała się protekcjonalnie. Irmelin tak to odbierała. Nie chodziło o to, co mówiła czy robiła, tylko o sposób bycia. Z pewnością była zdolnym detektywem, a przeklętym obowiązkiem Irmelin było wykonywanie poleceń detektywów. Dzisiaj Dahle pojawiła się z dwoma rewersami i poprosiła o wyciągnięcie dwóch starych teczek z archiwum państwowego. Sprawa: Kemping Rødvassa. Numery 1026/72, 1 i 2. Irmelin powiedziała, że najlepiej, żeby Cato dał swoją akceptację. Jak się ta Dahle wtedy zacietrzewiła! Spieszy mi się, powiedziała. Szła na pogrzeb ofiary, a następnego dnia jechała z Cato do Szwecji. Na koniec rzuciła, że nie ma czasu na głupoty. Myślałby kto, głupoty! Jakby Irmelin zajmowała się głupotami! Niezłej tyrady musiała wysłuchać. Może uważa, że ona się nie zna na komputerze? Irmelin potarła nerwowo dłońmi nieśmiertelny szary bliźniak. Tyle było nowości. Za nic nie chciała, żeby Marian się na nią poskarżyła. Nie w tym rzecz, że miała coś przeciwko wyciąganiu teczek czy wykonywaniu poleceń, w końcu to jej praca. Tylko ten ton Marian Dahle! I jej wzrok. Powiedziała, żeby Irmelin dostarczyła materiały bezpośrednio do niej. Przecież to zrozumiałe, że nie Cato ma dostać archiwalia, skoro Dahle osobiście o nie prosiła. Tylko... po co ten surowy ton? Jakbym była skarżypytą, pomyślała Irmelin. Oczywiście nią nie była. Po prostu nie chcę zajmować tym czasu Cato, rzuciła na zakończenie ta Dahle z czymś w rodzaju uśmiechu. Potem wpadła jej w oko stara kopiarka odstawiona na podłogę. Spytała, czy jest do wyrzucenia. Irmelin wzruszyła ramionami. – Dostaliśmy nową – powiedziała. – Chce ją pani?

Dahle kiwnęła głową, podniosła kopiarkę i ulotniła się z sekretariatu. Teraz Irmelin wróciła z archiwum z teczkami. Dahle prosiła o dwie, ale było ich więcej. Podejrzała, co w nich jest. Zawierały informacje o morderstwie na kempingu. O dziewczynie, którą zabito. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. A więc trzydzieści pięć lat temu. Na co jej to? * Cato uśmiechnął się do niej, kiedy szedł po kawę do automatu w głębi korytarza. – Jak tam, Irmelin? W porządku? – W porządku. Dalej jesteś słomianym wdowcem? – Tak. À propos, skoro już cię widzę... petunie... czy za późno, by je sadzić? Mam do zapełnienia dwie pokaźne skrzynki. – Raczej tak. Moim zdaniem. Zresztą nie sądzę, żebyś je gdzieś dostał. Masz zamiar sadzić teraz nowe kwiaty? Przecież za parę dni będzie sierpień. – Bente wraca niedługo do domu. Robię skrzynki na kwiaty na taras. Takie duże, do postawienia na podłodze. – Zdolny z ciebie chłopak, Cato. Istna złota rączka. – Gdzież tam. – Uśmiechnął się. Poprawiła bluzkę. – Może dalie? Są śliczne, tylko trudno je dostać. Może wpadłbyś do mnie po południu, to ci kilka wykopię. Mam ich z pięćdziesiąt na rabacie, w różnych kolorach: żółte, czerwone, złote. Pięknie kwitną przez całą jesień. Oczywiście, jeśli chcesz. – Jasne. Wspaniale! – Cato pochylił się i cmoknął sekretarkę w policzek. – Dzięki, Irmelin. * Marian widziała, jak Cato rozmawia z Irmelin na korytarzu. Nie będzie zmiłowania, jeśli powie mu o dokumentach. Leżały na jej biurku. Zerknęła na zegarek. Chyba zdąży zawieźć teczki do domu przed pogrzebem, który wyznaczono na pierwszą. Jak się pospieszy. Wstała dziś o szóstej i zaczęła składać biurko.

Miała przed sobą dwie godziny, zanim pojedzie do kościoła na Nordbergu. Wrzuciła teczki na siedzenie pasażera. Były to raporty śledcze i wycinki, dotyczące morderstwa na kempingu Rødvassa w siedemdziesiątym drugim roku. Irmelin przekazała jej dokumenty z surową miną. Jakby to ona decydowała o tym, co Marian wolno wypożyczać z archiwum. Jędza, pomyślała. Ta stara sprawa oczywiście nie miała nic wspólnego z zabójstwem Buberg. Skoro jednak ogłosiła wszem wobec, jakie to ważne, by archiwizować i linkować sprawy, może równie dobrze zacząć od tej. Kiedy te panienki w bikini zatrzymały radiowóz i opowiedziały o dawnym morderstwie, natychmiast pomyślała, że to znakomita okazja, żeby przystąpić do realizacji projektu. Chciała grupować fakty, jak to starała się wyjaśnić innym parę dni temu. Randi nastawiła się na to samo. Cato twierdził, że nie mają czasu na takie rzeczy. Faktycznie, nie mieli. Otworzyła kluczem drzwi do mieszkania i zagnała Birkę do salonu. Zbliżało się wpół do jedenastej. Omijając tekturowe pudła, dotarła do kuchni i rzuciła teczki na stół. Dziś po południu musi zmontować i ustawić to piekielne biurko. A także szafkę na archiwalia, regał i nowe krzesło. Po jaką cholerę pakuje się wszystko tak kurewsko starannie? Niech sobie ludzie mówią, co chcą, o zatruwaniu środowiska. Trzeba zacząć od opakowań.

ZŁOTY KILIM Z JEZUSEM I UCZNIAMI POŁYSKIWAŁ w świetle padającym z bocznego okna za ołtarzem. W starym murowanym kościele na Nordbergu powietrze było gęste i zalatywało pleśnią. W pierwszej ławce między dwiema pielęgniarkami siedziała Astrid Wismer z mokrymi od łez policzkami i sztywno splecionymi dłońmi. Cato miał w palcu kilka dużych drzazg. Bolało. To ten cholerny taras. Marian chwyciła go za rękę i obejrzała szkody. – Musisz to powyjmować – szepnęła. Kiwnął głową, wpatrzony w karki osób siedzących w ławce przed nimi. Rozpoznał pielęgniarki, tę blondynkę i tę rudą, mówiącą dialektem ze Stavangeru. Porozumiał się wczoraj z ludźmi z zakładu pogrzebowego. Podobno Astrid Wismer uparła się, żeby opłacić trzech śpiewaków do wykonania psalmów. Rozejrzał się po wnętrzu i stwierdził, że zrobiła słusznie, bo przyszło niewielu żałobników. Dwójka sąsiadów. Kobieta z mieszkania piętro niżej, ta od pieska, czarne włosy z fioletowym pasemkiem, siedziała po drugiej stronie nawy. Była też sąsiadka z mieszkania obok, z córeczką, chyba Elianne. Ładne imię, zastanowił się Cato. Wspomni o nim Rogerowi i Ellen. Marian przyglądała się dziwnej pomarańczowożółtej kompozycji na trumnie. Pomyślała, że kwiaty na pogrzebie powinny być białe. Zagrały organy. Wszedł pastor. Podszedł do Astrid Wismer, powitał ją skinieniem głowy i ceremonia się zaczęła. – Wszechmocny Boże – zaintonował. – Zebraliśmy się dziś tutaj, aby pożegnać Britt Else Buberg. Niezbadane są ścieżki Pana... Marian zmrużyła oczy i przyjrzała się napisom na szarfach. „Ostatnie pożegnanie dla Britt Else Buberg – Stovner Centrum”, głosił jeden. Na drugiej szarfie wiotkimi, ozdobnymi zakrętasami napisano: „Tak mi Ciebie brak – Twoja Astrid”. Na

podłodze po każdej stronie trumny leżała niewielka wiązanka. Jedną był dziecięcy bukiecik letnich kwiatków. Na pewno od tej dziewczynki z rzędu po drugiej stronie nawy. Mała wychyliła się i patrzyła przed siebie. Marian od razu przypomniała się fotografia z dzieciństwa. Była na niej chuda i koścista, czarne włosy miała gładkie jak hełm. Ujęcie zrobiono od tyłu, więc z wąskimi, kanciastymi biodrami, drobnymi pośladkami i silnymi nogami wyglądała jak chłopak. Miała wówczas pewien model wyłączania się, znikania. Osiągała punkt, w którym kończyła się rzeczywistość, jeśli intensywnie się w coś wpatrywała: w krzesło, w stół, we wzór na zasłonie. To był jej sposób na przetrwanie. – Powinniśmy przynieść wiązankę, przecież tu prawie nie ma kwiatów – szepnęła do Cato, nie odrywając wzroku od wydrukowanego na szarfie nazwiska ofiary. Zwężonymi oczami oddzielała litery. Zacisnęła powieki i podniosła je znowu. Britt Else Buberg. Nie lepiej było dać same inicjały? B.E.B. albo B.E. Buberg. B. Else Bub... Belzebub. Zmroziło ją. Nazwisko zmarłej dało się odczytać jako imię Szatana. O czymś takim nie powinno się myśleć w kościele. A jednak nie mogła się powstrzymać, opętało ją. Wiele jest imion Zła: Diabeł, Szatan, Czart, Belzebub... Cato spojrzał na nią, gdy pastor wezwał wszystkich do powstania i modlitwy. – Co jest? – Nic. Dwaj pracownicy zakładu pogrzebowego wślizgnęli się do środka i usiedli w ławkach, prawdopodobnie po to, żeby zwiększyć liczbę żałobników. Ojczym ze Szwecji się nie pojawił. Asle Tengs z nim rozmawiał. Pewnie po niej dziedziczy, pomyślała Marian. Przecież jest jedynym krewnym. – Nie ma bowiem nic tajemnego, co by nie miało być ujawnione – deklamował pastor – ani nic ukrytego, o czym by się nie dowiedziano i co by nie wyszło na jaw4. – Gdyby to było takie proste – szepnął Cato, owiewając oddechem ucho Marian. – Astrid Wismer zapłaciła za śpiewy. 4 Łk. 8,17 wg Uwspółcześnionej Biblii Gdańskiej (przyp. tłum.).

– I dobrze, przecież tu prawie nikogo nie ma. Wpatrzyła się w osoby w ławce przed nimi. Pastor mówił i mówił... – Choćbym też chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę się bał złego, albowiemeś Ty ze mną5... A teraz zaśpiewamy ten piękny psalm, który państwo otrzymali... Marian wpatrywała się w cienki folderek. Gdy się obudziłem, słońce całowało mnie, przez okno otwarte podmuch wiatru wpadł. Poczułem żar i wonie wszystkich lat, na poduszce został twojej głowy ślad. I w tej samej chwili jasnym stał się fakt, o czym czasem była mowa, jestem sam, więc ci życzę, byś zyskała to, czego ci brak, jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Dzięki niebiosom za profesjonalnych śpiewaków, bo inaczej cała ta ceremonia byłaby naprawdę krępująca, pomyślała Marian, przyłączając się do chóru. Kompletnie nie znała ani tekstu, ani melodii. Obok niej niemy jak ryba Cato wystawiał zaczerwieniony palec z drzazgami. Ptaków śpiew otacza mnie i pszczół bzyczenie, W trawie błyszczą rannej rosy łzy. W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi, co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. U mnie znajdziesz wszystko, co ci drogie, czy to motyl, czy też w mojej dłoni kwiat. Najlepszego, gdziekolwiek cię chęci zawiodą, jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram.

5 Tłumaczenie cytatu z psalmu 23 z Księgi Psalmów Dawidowych za Biblią Gdańską (przyp. tłum.).

Po pogrzebie pielęgniarki zaopiekowały się Astrid Wismer. – No cóż, gala to akurat nie była – skomentował Cato. – W rzeczy samej – zgodziła się Marian. Detektywi zatrzymali się na chwilę przy wejściu, nim zeszli do nieoznakowanego radiowozu. Cato otworzył samochód, wziął z tylnego siedzenia kolorową broszurę i zaczął ją przeglądać. Patrzył na zdjęcia takich dużych skrzynek na kwiaty, jakich potrzebował na boki tarasu. Gdyby nie musiał ich zbijać, oszczędziłby sporo czasu. Mieli czerwone, brązowe i szare. Te ostatnie idealnie pasowałyby do nowych mebli ogrodowych. Jeżeli dziś wieczorem wpadnie do centrum ogrodniczego po ziemię, będzie miał wszystko gotowe w krótkim czasie. Jutro wieczorem, kiedy wróci ze Szwecji, mógłby przykręcić ostatnie deski i pomalować całą platformę. – Mimo wszystko dobrze, że byli ci śpiewacy, że Wismer ich opłaciła – odezwał się znowu. – Musiały być sobie szczególnie bliskie – dodał. Marian otworzyła drzwi po stronie pasażera. – No, owszem. Chyba jednak Astrid Wismer nie wszystko wiedziała o swojej przyjaciółce. Weźmy na przykład to dziecko i szpital. Wsiadaj, wyciągnę ci te drzazgi. Mam pęsetę. Pogrzebała w torbie, wyjęła niewielkie etui. – Nie pomyślałbym, że nosisz takie gadżety – dociął Cato. – Pęseta to nie gadżet. Dawaj rękę! Zajęła się palcem wskazującym. Nacisnęła paznokciami zaczerwienioną opuszkę, złapała drzazgę pęsetą i pociągnęła. – Lepiej nie można – westchnął zadowolony Cato. Marian schowała pęsetę do etui i do torby, zapięła pasy. Nagle przyszło jej do głowy, że wieczorem agencja ochrony ma u niej w domu zainstalować alarm. Pomyślała o pobranej z archiwum teczce. Co w niej właściwie jest?

DZIEWCZYNĘ ZGWAŁCONO, ZABITO, ZAŁADOWANO NA ŁÓDKĘ I UTOPIONO. Marian wpatrywała się w słodką twarzyczkę na ziarnistym czarno-białym zdjęciu z gazetowego wycinka. Poczuła zimny dreszcz. Wszystko co do joty zgadzało się z tym, co opowiadały dziewczęta. Nic dziwnego, że się bały. Natomiast podglądacz w dwa tysiące siódmym roku nie miał naturalnie nic wspólnego z morderstwem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Biurko stało na swoim miejscu w rogu. Obok niego – szafka na archiwum. Kopiarkę, którą dostała od Irmelin, umieściła na blacie przy ścianie. Wysypała zawartość drugiej teczki na biurko i szybko przejrzała. Były to artykuły z prasy i dokumentacja z przesłuchań. Dziesięć pokaźnych wycinków o czymś, czemu nadano nazwę „Sprawa Hanne Elisabeth”. Morderstwa dokonano na kempingu Rødvassa w siedemdziesiątym drugim roku. Dziewczyna miała siedemnaście lat. Marian doczytała stronę do końca i ziewnęła, aż zatrzeszczały szczęki. Dziewczynę zabił niejaki Lennart Hoen. Odezwała się jej komórka. Leżała pod dokumentami. Rzuciła okiem na zegarek, wyciągnęła telefon i odebrała. – Słucham, tu Marian. Astrid Wismer przepraszała drżącym głosem. Powiedziała, że się niepokoi. Może wyszło na jaw coś nowego? – Pożyczyłam komórkę od pielęgniarki. Leżę w łóżku. Przepraszam, że dzwonię tak późno. – Nic nie szkodzi – odparła Marian. – Dopiero ósma. Nic nowego się nie pojawiło. Jutro jedziemy do Szwecji. – Do Szwecji? – Tak, do Kristinehamn. Po drugiej stronie zapadła cisza. – Halo? Słyszy mnie pani? – Przepraszam, że pani przeszkodziłam – odezwała się Astrid Wismer. – Po prostu bardzo lubiłam Britt Else – zakończyła

rozmowę. Marian poczuła głód. Zaburczało jej w żołądku. Poszła do kuchni, wyjrzała przez okno, stwierdziła, że niebo się zaciągnęło. Znowu padało. Nalała wody do garnka, wsypała do zimnej wody pół paczki spaghetti. Wyciągnęła z lodówki słoik z sosem mięsnym. Przelała zawartość do miseczki i wsadziła do mikrofalówki. Zmiotła na podłogę kilka okruszków z blatu. Odkurzy, jak wróci ze Szwecji. Znikąd pojawiła się Birka i zlizała okruchy. Zastanawiała się, czy dawne mieszkanie rodziców na Stovner stoi puste, czy też może ojciec dalej tam mieszka. Mogła przecież wpaść w odwiedziny do biednego tatusia. Skoro i tak była na Stovner. Nie miała nawet pewności, czy ta stara pierdoła jeszcze tam jest. Wiedziała, że żyje, inaczej by ją powiadomili. – Idź, Birka, połóż się na nowym łóżeczku. Irytowało ją, że rozpieszczony kundel nie interesował się nowym posłaniem. Chłopak z parteru kilka godzin temu zabrał fotele. Ucieszył się, powiedział, że im się przydadzą, że nie mają dość mebli. Birka zwiesiła łeb, kiedy zniknął jej fotel. Marian zabrała talerz z jedzeniem do salonu i usiadła przy ławie. Odsunęła związany plastik i duży karton z tekturą i wydobyła laptop. Podłączyła go, pałaszując spaghetti. Wyszukała w sieci adresy ośrodka opieki społecznej, gminnej komisji zasiłkowej i komisji do spraw kontroli opieki nad nieletnimi w Kristinehamn. Obok niej przycupnęła Birka. – Birka, ty niewdzięczna kreaturo. Kładź się na swoją kanapę! Musiała się roześmiać, bo pies wyglądał tak bezbronnie. Wściekłość, którą odczuwała wcześniej tego dnia, opadła. Nagle ogarnęła ją beznadzieja. Roger nie chciał zająć się Birką. Będzie musiała prosić wujka E. Po posiłku podłączyła laptop do drukarki i wydrukowała adresy. Otrzymane faksy leżały porządnie ułożone w teczce i czekały na nią w pracy. Jutro o siódmej rano miała się spotkać z Cato. Znowu ziewnęła. Wyszła do przedpokoju, stanęła przed lu-

strem i studiowała swój profil. Za godzinę przyjdzie człowiek z agencji ochrony. Wcześniej nie mógł. Zerknęła na teczki na biurku. – Nie możesz się tak po prostu zabawiać – mruknęła do siebie. – Zabawiać się i robić wszystko, żeby zirytować Cato. – Wykrzywiła się pogardliwie do swojego odbicia. To takie ważne, żeby wygrywać. Ciągle wygrywać. Wspólny pokój z Randi właściwie nie miał znaczenia. Chciała ustalić swoją pozycję wobec Cato, przekazać to, co dla niej było istotne – że jest równie ważna jak on. Pies otarł się o jej nogi. Odwróciła się i rzuciła okiem na szafę z ubraniami. Za jej przesuwanymi drzwiami wisiał czerwony płaszcz, który miała na sobie tylko raz. Kupiła go wiele lat temu. Powód, dla którego go nie nosiła, był prosty: czuła się w nim zbyt elegancka, nie zasłużyła na niego. Nagle przypomniało się jej jedno z ćwiczeń u psychologa. Wyobraź sobie, że siedzisz w pomieszczeniu z innymi dziewczynami i chłopcami w twoim wieku. Twoim zdaniem wyglądasz dobrze – jesteś bezdyskusyjnie najładniejsza w pokoju. Rozmawiacie o wszystkim i ty brylujesz w tej rozmowie. Wszyscy patrzą na ciebie. Wtedy wchodzi ktoś nowy. Dziewczyna jest ładniejsza od ciebie, lepiej ubrana, mówi zabawniejsze rzeczy. Inni patrzą tylko na nią. Uwaga, którą ci poświęcali, zniknęła. Zniknęła też cała twoja radość. Milkniesz i jesteś niezadowolona. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź brzmi: Dzieje się tak, jeżeli twoja wiara w siebie jest w porządku, ale samoocena – niska. Marian kopnęła kulkę papieru i zagapiła się w lustro. Dżinsy i sweter, które miała na sobie, były sposobem na ukrycie się. Gdyby tylko odważyła się znowu włożyć sukienkę. Ból narastał. Oczy zwilgotniały. Właściwie nie z żalu, pomyślała, ale z gniewu. Bała się. Odsunęła się od lustra i przyjrzała swojej twarzy. Zachowanie dystansu jej nie chroniło. Czas nie upływał, lecz nadchodził. – To nie moja wina – szepnęła. – Nic na to nie mogłam poradzić.

MORRIS SOMA UŚMIECHNĄŁ SIĘ DO NIEJ. Zauważył ją już parę tygodni temu. Wymyślił pretekst, by podejść do automatu. Mimo woni frytury poczuł lekki, świeży zapach jej perfum. Lizała zawzięcie loda, którego przed chwilą kupiła. Miała na sobie tę samą letnią sukienkę co ostatnio – w kwiatki. I czerwone czółenka na nogach. Jej twarz, szyja i ręce były opalone. Wydawało mu się, że ją kocha. W taki sposób, w jaki nie powinno się kochać kobiety, której się nie zna, pomyślał. * Lili podeszła do wysokiego, podobnego do lady stolika w pobliżu okna. Wspięła się na jeden z czarnych, obitych skórą stołków. Oparła pośladki o kant siedziska. Zwrócona plecami do kontuaru obserwowała w szybie okiennej ciemnoskórego mężczyznę. Nagle wyszedł zza lady w jej kierunku i zatrzymał się tuż za nią. Odwróciła głowę. Szkło okienne pokrywały plamy od tłustych palców. Mężczyzna z samochodu mieszkalnego, ten w białych adidasach, wyciągnął z kosza na śmieci zawiniętą w papier kanapkę. Palcem wskazującym i kciukiem wyjmował kawałki chleba i rzucał je mewom. Jakieś dziecko, dziewczynka, podeszło z wyciągniętą ręką. Uśmiechnął się do niej, dał jej okruch chleba i pokazał, że ma nakarmić mewy. Pokazał, jak ma to robić. Dziewczynka przyjrzała się badawczo okruchowi, a potem rzuciła go tak niezdarnie, że wylądował pod ławką. Mewy odleciały. * Morris Soma czuł, że buty uciskają mu palce. Zsunął zegarek nieco niżej na nadgarstku, bo wrzynał mu się w rękę. Podszedł do półki z herbatnikami i ciastkami i zabrał się do ustawiania opakowań. Pracował na Statoilu od zimy. Wtedy uciekł z ośrodka dla uchodźców w Trandum. Właściciel stacji benzynowej nie widział problemu, żeby dać mu pracę, chociaż Morris nie miał

na nią pozwolenia. Powiedział, że ma już dość leniwych Norwegów. Nie chce im się pracować więcej niż osiem godzin dziennie. Morris pracował za dwóch i nie płacił podatku. Co tydzień dostawał pieniądze do ręki, a właściciel nie musiał odprowadzać za niego składki. Wiedział, że mieszkanie w kontenerze za stacją jest nielegalne. W baraku nie było ani okna, ani toalety. Na co mu one? Przecież tam tylko spał. Stacja była całodobowa. Każdego wieczoru szedł na kemping. W nadziei, że ją zobaczy. * Weszła młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Był z nią mężczyzna z krzyżykiem na szyi, ten z namiociku. Dzieciak ssał mleko czekoladowe z butelki. Kobieta kupiła kolorowy tygodnik i lemoniadę. – Przypomniało mi się, że potrzebuję jeszcze tego. – Postawiła na ladzie paczkę papierowych ręczników. – Ma pan może smoczki? – Wskazała palcem na usta dziecka. Lili zauważyła w szybie, że Morris sięga po paczkę na półkę z przyborami toaletowymi. Mężczyzna z krzyżykiem wyszedł. Lili odprowadziła go wzrokiem. Przyglądała się jego długim włosom. Drgnęła. Ciemnoskóry stanął nagle za nią, wycierając chusteczką pot z czoła. – Cieś – odezwał się. Zauważyła, że patrzy na jej pośladki. – Ja nazywać się Morris Soma. – Lili – przedstawiła się, przełykając zimnego loda i rozstawiając szeroko palce na stole. – Czi mam... – Co takiego? – Chcieś... Wpatrywała się w niego pytająco. – Ty jest Lili z Polski, prawda? Ja... dostał prace od... Ty mieć polski brat, co pracował w Oslo, prawda? Lili Rudek kiwnęła głową. Brat pracował przedtem na tej sta-

cji. To on podpowiedział jej, że Ewald Hjertnes potrzebuje pomocy na kempingu. Teraz brat mieszkał w baraku na budowie w Oslo. Twarz jej się rozjaśniła. – Znasz mojego brata? – On powiedział, że jest praca tutaj. – Morris uśmiechnął się szeroko. – I powiedział, że ty siostra, pracować na kemping. Ty mówić bardzo dobrze norweski. Lili spuściła wzrok na jego nogi w czarnych lakierkach. Chyba mu było w nich gorąco. Zauważyła, że są na niego za ciasne. Poszedł za jej wzrokiem i się zawstydził. – Ty jeść? – Dziękuję – odparła, szybko zsunęła się ze stołka i podeszła do drzwi. Ciemnoskóry uniósł ręce. – Ty dostać jeść ode mnie. Nie płacić. Drzwi otwarły się automatycznie. Lili pospiesznie wyszła. Placyk przed stacją był pusty. Od zachodu odezwał się grzmot. Odbił się od koron drzew po obu stronach drogi. Przeszła przez szosę, szybko odgryzając maleńkie kawałki loda, który trzymała w ręku. Minął ją motocyklista. Zatrzymał się, hamując stopami, spojrzał w prawo, a potem wyjechał na szosę w kierunku Oslo. Lili obejrzała się za nim. Zaczął padać deszcz, ochłodziło się i zrobiło wietrznie. Asfalt parował. Świerki pochylały się nad drogą, czarne, nasiąknięte wodą. Cisnęła resztki loda między wysokie paprocie. Wąska żwirówka zdążyła się już pokryć niewielkimi kałużami. Była pusta. Doszedł ją zapach mokrych kamieni. Zrzuciła buty, chwyciła je w rękę i pobiegła.

– KRISTINEHAMN, HERE WE COME! Marian otworzyła drzwi i wsiadła na miejsce kierowcy. W głowie miała cały czas tę piękną pieśń z pogrzebu. Jej melodia przewijała się w myślach. Co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Musnęła wzrokiem Cato. – Lepiej się nie mieszaj do mojej jazdy albo od razu siadaj za kółkiem. Przez zagłówek cisnęła cienką plastikową teczkę z faksami i wydrukami adresów szpitali, ojczyma i urzędów na tylne siedzenie nieoznakowanego opla. Przygotowała się, że odda cios za cios, jeżeli zacznie ją szykanować tym swoim protekcjonalnym tonem. – Nie zamierzam nawet pisnąć – odparł Cato, zapinając pasy. – Wpół do ósmej – stwierdził. – Jak dodasz gazu, będziemy tam koło wpół do dwunastej. Poznajdujemy adresy, dostaniemy kopie dokumentów. Jak będziemy mieli szczęście, ruszymy z powrotem koło trzeciej, czwartej. Planowałem wieczorem pomalować platformę na tyłach domu. Wczoraj lało jak z cebra. Marian wyjechała z garażu i skręciła w lewo. – Chyba zajmie to trochę więcej czasu. Wiesz, jakie są urzędy. Sami w takim pracujemy. Wzięłam ze sobą faks z policji w Sztokholmie, gdzie napisano, że instytucje mają nam przyjść z pomocą. Poza tym wczoraj późnym wieczorem dostałam jeszcze jeden faks. Z Västerborre, tego szpitala, gdzie Buberg przebywała przez wiele lat. Prosiłam, żeby mi go przesłali na adres domowy. – Masz w domu faks? – Tak. Teraz mam. Dostałam też masę danych na mail i faks w pracy – dodała pospiesznie. – Zresztą napisali, że nie mają żadnych informacji o takiej pacjentce. Co za bzdura. Rozmawiałam z nimi przecież kilka dni wcześniej. Randi też sprawdziła masę rzeczy. Dobrze, że jedziemy, bo mają tam koszmarny bałagan.

– Ekipa techniczna znalazła cholernie dużo odcisków palców – powiedział Cato. – Pogadałem sobie z Ellen wczoraj wieczorem. Zobaczymy teraz, czy któreś pasują na przykład do dozorcy. Może trafi się coś w Centralnej Registraturze Daktyloskopijnej. Jutro albo pojutrze przyjdzie odpowiedź na temat DNA. Przednia szyba pokryła się cienką warstwą pyłu. Marian włączyła wycieraczki. – Spytałam przy okazji Rogera, czy mógłby się zająć Birką w czasie naszej nieobecności. Pies go przecież zna. Ale odmówił. Cato uśmiechnął się przelotnie. – Włożyłaś czerwoną koszulkę. Nie widziałem cię w niej przedtem. Był zajęty pisaniem SMS-a do Bente. Cieszył się, że rodzina za kilka dni wraca do domu. – Roger zostanie tatusiem. Musi myśleć o innych rzeczach, nie o psach. Naprawdę nie pojmuję, dlaczego nie przyjmiesz sugestii całego wydziału na temat tego zwierzaka. Wysłał wiadomość. – I tak nie masz co nalegać. Pozostali uważają, że Birka jest w porządku. Tylko ty... Cato odwrócił się do niej i spojrzał ostro. – Wyluzuj, wujek E się nią zajął. – Wujek E? A kto to, do cholery, jest? Marian ukryła uśmiech. – Roger zrobił się po tym z Ellen absolutnie beznadziejny. Przecież ten dzieciak nie pojawi się przed Bożym Narodzeniem. Psy nie są niebezpieczne dla ciężarnych. To koty roznoszą groźne bakterie. Przyhamowała i wjechała na wielopoziomowe skrzyżowanie przy operze. Skręciła w prawo i pojechała prosto Mosseveien. – Zapomniałam ci powiedzieć, że dwie dziewczyny, które pracują na Rødvassie, zatrzymały nas z Randi, kiedy wyjeżdżałyśmy z kempingu. Ich zdaniem Polka, która też tam pracuje, jest obserwowana przez wywietrznik w dachu. – uśmiechnęła się lekko. – I co? – W nocy, kiedy śpi, tak twierdziły. Prosiłam, żeby to zgłosiły

właścicielowi kempingu. Ale można sobie wyobrazić, że to on sam podgląda. Niemniej powiedziałam im oczywiście, że to i tak nie jest sprawa dla nas. – Co to się wyprawia na tych kempingach – skomentował Cato. – Skoro mowa o kempingach… Byłaś ostatnio w Ikei? – A co? Ty też? – Zerknęła w lusterko wsteczne. – Kupowałem nowe meble ogrodowe. Widziałem twój samochód. Marian pochyliła się nad kierownicą, kontemplując tablicę rejestracyjną samochodu przed nimi. – Ten z przodu nie zapłacił w tym roku ubezpieczenia. Dalej ma żółtą nalepkę. O mało mu nie powiedziała, że w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim rzeczywiście doszło do morderstwa na Rødvassie. Na szczęście zdążyła ugryźć się w język. Nie mogła się przecież przyznać, że wyniosła do domu oryginały dokumentów. – Poczytałam sobie trochę o Kristinehamn. – Zmieniła temat. – Wygląda na idylliczną miejscowość. Wiesz, że mają tam sławną rzeźbę Picassa? – Nie. – Nad jeziorem Vänern. Pierwszą z serii „Les dames des Mougins”. Jest tam mnóstwo łódek i piękna wyspa o nazwie Vålön. I kilka dużych parków. W lecie pewnie prawdziwa bajka. – Teraz jest lato. – Muzeum motyli też mają – dorzuciła, kryjąc uśmiech. – I kilka szpitali – dodał Cato. – I kilka szpitali – potwierdziła. – Może Centrala Pielęgniarska coś nam powie. Niewykluczone, że mają zebraną całą dokumentację z dawnych czasów. Miejmy nadzieję. Na komórkę Cato przyszedł SMS: Też mi brakuje twojego ciała. Uśmiechnął się i zamknął klapkę. – Od Bente – wyjaśnił. – Nie udało mi się namierzyć jej opiekuna. Nazywa się Oluf Carlsson, więc po prostu go odwiedzimy. Miejmy nadzieję, że mieszka pod tym adresem, który znalazłam. Straszna biurokracja musi być w tej Szwecji. Możesz mi podać okulary prze-

ciwsłoneczne? Są w torbie. Cato wychylił się za siedzenie i pogrzebał w torbie. Wyciągnął okulary i podał je Marian. – Typowa dla Szwedów formalność. Uchylił szerzej okna. Wiatr wpadł do środka i zmierzwił mu włosy. Marian się uśmiechnęła. Wyglądał bardzo chłopięco. – Kilka godzin zajęło mi ustalenie, z kim mamy rozmawiać, w którym urzędzie – zauważyła. – Dzwoniłam do ośrodka opieki społecznej, gminnej komisji zasiłkowej i do urzędu do spraw kontroli opieki nad nieletnimi. – Po co tam? – Bo ja wiem? Nie chcieli rozmawiać przez telefon. Powiedzieli, że musimy stawić się osobiście. Skontaktowałam się też z miejscową policją, ale gdzie tam, nie powiedzą. Weszłam do sieci. W gminie zatrudniają ponad dwa tysiące osób. – Jezusie – jęknął Cato.

MIASTECZKO POŁOŻONE BYŁO MALOWNICZO NAD DUŻYM JEZIOREM. Po czterech godzinach jazdy, dwóch przerwach na kawę i widokach niekończących się świerkowych lasów, płaskich pól i czerwonych ścian zabudowań gospodarczych nieoznakowany samochód policyjny wjechał do centrum Kristinehamn. Zbliżała się dwunasta i ulice zabudowane mieszaniną białych drewnianych domów i nowoczesnej architektury pulsowały życiem. – Kilka z tych instytucji znajduje się na Nya Kyrkogatan dziewiętnaście – powiedziała Marian, odgarniając włosy z czoła. Zdjęła okulary i położyła je na desce. – Kurczę, co za cholerny upał. Fajne brukowane deptaki. O, sklepy sportowe i galerie sztuki obok siebie. Patrz, tam jest parking. Zaparkuję, a ty wyskocz i spytaj kogoś o drogę. Cato zapytał kobietę z wózkiem. Pokazała palcem ulicę i powiedziała, że muszą skręcić w prawo. Otworzył drzwi samochodu, pochylił się i przekazał: – Trzeba minąć wesołe miasteczko. Czerwony murowany budynek z masą urzędów. Może zostawimy samochód tutaj i pójdziemy? – Dobra. Komenda policji jest tam. – Kiwnęła głową, wskazując kierunek. – Wpadniemy teraz po potwierdzenie, że możemy mieć dostęp do niezbędnych dokumentów. Mógłbyś to załatwić? Ja tymczasem nakarmię automat forsą. – Załatwię – zgodził się, wpychając koszulę w spodnie. Czekała przy samochodzie, póki nie wrócił. Zajęło mu to tylko pięć minut. – Gdzieś tam wydarzył się wypadek na kąpielisku. Cały dostępny personel jest na miejscu zdarzenia, jak powiedział dyżurny, który odbierał trzy telefony naraz. Niemniej ma przekazać informację i przygotować dla nas papier. Teraz zajmiemy się tymi cholernymi urzędami. Spróbujemy z faksem, tym od policji w Sztokholmie. Bo oni mają godziny przyjęć, psiakrew. – Mam go tutaj. – Marian machnęła plastikową teczką.

Tabliczka głosiła: Nya Kyrkogatan 19. IFO/Urząd ds. Kontroli Opieki nad Nieletnimi. Cato zsunął okulary przeciwsłoneczne na czoło. Na dębowych drzwiach nad klamką przymocowano taśmą skrawek tektury: „W okresie letnim otwarte od dziesiątej do czwartej. Lunch między dwunastą a pierwszą”. – Cholerne instytucje publiczne. Godzina przerwy. Nie mamy na to całego dnia. Nie zdążymy ze wszystkim, Marian. Co robimy? – Jedną rzecz naraz. Mamy przecież być i w Västerborre, i w Sahlgjärda. I mamy pogadać z Olufem Carlssonem. Spytamy kogoś i najpierw pojedziemy tam, gdzie bliżej. Trzymaj kluczyki, ty prowadzisz. Nie od razu znaleźli miejscowy szpital psychiatryczny, spytali więc przypadkowego spacerowicza. – Sahlgjärda leży trochę na uboczu – nachylił się do okna i pokazał palcem – w tym kierunku. Skręcicie w prawo na światłach przy centrum handlowym Coop Forum. Potem jeszcze raz w prawo. Duży, żółty budynek w parku. Nie sposób nie zauważyć. Marian uśmiechnęła się i podziękowała. Mężczyzna miał wpiętą w kołnierzyk kurtki malutką szwedzką flagę. Trzymała na kolanach faksy i wydruki. Szybko je przejrzała. Oszczędne linijki z suchymi informacjami faktograficznymi o Britt Else Buberg. Na jednym z arkusików na górze napis: „Informacje niedostępne”. – Będę potem chciała pojechać na Södergatan dwanaście, gdzie Buberg mieszkała, zanim przeprowadziła się do Norwegii. Miała jakieś niejasne przeczucie. Pobłądzili tylko raz, wreszcie po wyjściu z zakrętu zobaczyli masywne budynki w bujnej zieleni, z trawnikami i rabatami kwiatowymi od frontu. Z odległości wyglądały na niedawno odrestaurowane i przypominały trzy zamki. – Jesteśmy na miejscu. – Marian odpięła pasy. Zapatrzyła się na wąskie żwirowe ścieżki, przecinające w różnych kierunkach park.

Cato skręcił na parking i ustawił samochód tyłem. Zanim zdążył się odezwać, Marian już była na zewnątrz i zatrzasnęła drzwi. Skierowała się do budynku, wspięła się po szerokich schodach i weszła przez ciężkie dębowe drzwi. Próg był wyślizgany i zdarty przez stopy setek ludzi, którzy go przekroczyli. Znowu, pomyślała. Pot spływał jej po szyi. Jakiś pacjent stał na szarych płytkach terakoty w środku recepcji i rozglądał się zdezorientowany. To coś, co rozpoznawała. Długie korytarze, grube mury, szarość i cisza. Dość jedzenia i dość lekarstw. To było ponadczasowe. Pomyślała o matce, która teraz miała swoje miejsce na zwykłym oddziale opieki domu spokojnej starości. Okropne, po prostu okropne. Rzuciła okiem na zegarek i podeszła do lady. Jak zdążą ze wszystkim, co trzeba załatwić, w ciągu tych kilku godzin? Zachciało się jej palić. Stres ścisnął czoło twardą obręczą. Kobieta w recepcji spojrzała na nią znad okularów i uprzejmie zapytała, kogo chciałaby odwiedzić. – Mamy umówioną... Nie zdążyła wyjaśnić, gdy obok niej pojawił się Cato. Przyjacielskim gestem położył jej rękę na ramieniu. Wzdrygnęła się. Przyjazny dotyk przeszył ją jak błyskawica. – Mamy umówioną wizytę u dyrektora – powiedział zdecydowanie i pokazał recepcjonistce legitymację. – Trochę się nam śpieszy. Kobieta podniosła się, poprosiła, żeby chwilę zaczekali. Wróciła niebawem i poprowadziła ich przez długi korytarz. – Więc to tutaj przebywała Britt Else Buberg – szepnęła Marian do Cato. – Jak tu cicho. – Owszem. I całe szczęście. Ciekawe, co znajdziemy. Minęło trzydzieści kilka lat od czasu, kiedy tu była. Nie wyobrażam sobie, żeby mieli informacje, które nam się do czegoś przydadzą. – Przecież musimy tylko wiedzieć... – Tak bardzo za wami tęsknię! – krzyknął nagle z tyłu jakiś chłopak i pobiegł w przeciwnym kierunku. Jego kroki odbiły się w korytarzu mocnym echem. Potem zapadła cisza. Recepcjonistka poprosiła, żeby zaczekali w niewielkim biurze

z żółtymi meblami. Na suficie zauważyli gipsowe rozetki, a na ścianie duży obraz przedstawiający kwiat z niemowlęciem w koronie płatków. Cato przysiadł na dwuosobowej kanapie pod krótszą ścianą. W powietrzu wisiał wyrazisty zapach. Strachu i samotności, pomyślała Marian, podchodząc do okna. Było tu zimno jak w zamrażarce. Miejsce spokoju i analizy, w którym bliscy mogli umieszczać jednostki uznane za szalone albo trudne. Dostrzegła na dole małą fontannę z rzeźbą. Dlaczego takie miejsca jak to zawsze są piękne? Czy nie można zamykać ludzi w brzydkich budynkach i zatrzaskiwać za nimi drzwi? Zgarbiona kobieta o siwych, zmierzwionych włosach siedziała na ławce, patrząc tępo przed siebie. Kiedy odwozili matkę, była jak małe dziecko. Pluła na Marian, wykrzykiwała, że jest wulgarnym, niewdzięcznym bachorem, który nie zasługuje na jedzenie. Marian zasłaniała rękami oczy i uszy, starała się, by jej starczyło palców. Gumka, którą ściągnęła włosy, przekrzywiła się, kosmyki włosów sterczały nieporządnie. Koszulowa bluzka była z jednej strony rozerwana… W pokoju zjawiła się siwowłosa kobieta ubrana w beżowy lniany kostium. I nagle: Bum!

GRUBY SEGREGATOR Z HUKIEM WYLĄDOWAŁ NA PODŁODZE. – Przepraszam – powiedziała kobieta śpiewnie po szwedzku, pochyliła się i podniosła go. Kilka luźnych kartek spłynęło w dół. Cato poderwał się w ich stronę, ale to Marian je zebrała. Ból, jaki odczuła po huku, wciąż tkwił w piersi. Kobieta wzięła podane kartki, podziękowała i włożyła do segregatora. Przywitała się uprzejmie i od razu przeszła do rzeczy. – Britt Else Buberg nigdy tu nie mieszkała. Może usiądziemy? – Skinęła głową w kierunku dwuosobowej kanapy i krzesła. Usiedli: ona na krześle, Marian i Cato na kanapie. – Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Nie mamy informacji o takiej pacjentce. Nigdy nie przebywała w Sahlgjärdzie. – Tak? – Marian spojrzała na Cato. – Ten obiekt zaczął być użytkowany na wiosnę tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. – Kobieta wstała, podeszła do wysokiego okna i je otworzyła. – To prawda, że niektórzy pacjenci byli przysyłani ze szpitala – ciągnęła. – Prawdą jest też, że Britt Else Buberg miała tu być, ale stało się coś, co temu przeszkodziło. – Co takiego? – Marian poczuła, że jej serce przyspiesza. – Muszą się państwo skontaktować ze szpitalem Västerborre. Może oni wiedzą więcej. – Szpital nie chce nam udzielić informacji – odezwał się Cato. – Powiedzieli, że nie mają żadnych informacji – poprawiła go Marian. – Dostaliśmy faks od szwedzkiej policji, że musimy skontaktować się z państwem i jakąś instytucją publiczną. Dziwne, że to takie poplątane. Jakaś informacja o niej musi przecież istnieć. Nagle zwróciła uwagę na fotografię na ścianie. Kobieta i mężczyzna objęci, spleceni jak dwa węże. Marian poczuła

dreszcz w dole kręgosłupa. – Chyba z panią rozmawiałam ostatnio przez telefon? – Kobieta przyglądała się Marian. – Ze mną albo z koleżanką. To mogła być Randi Johansen. – Nazwisko brzmi znajomo, więc chyba rzeczywiście z nią. Wiem, że ze szpitala przesłano państwu kartę chorej, prawda? – Kartę jak kartę – pospieszyła z odpowiedzią Marian. – Krótki opis, kilka linijek o jakiejś chorobie krwi. – Było tam coś, co nam kazało zareagować – przejął pałeczkę Cato. – Opisano ją jako tak chorą i nieprzystosowaną, że musimy to zbadać bardziej szczegółowo. No i miała ojczyma. – Chodzi o morderstwo. – Morderstwo – bezgłośnie powtórzyła kobieta. – Cóż, w takim razie nie ja jestem właściwą osobą. – Obiema rękami przycisnęła segregator do piersi. Cato założył nogę na nogę. – Powiedziała pani, że Britt Else Buberg przebywała w szpitalu Västerborre na oddziale psychiatrycznym do stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku? – Tak, szpital został zlikwidowany, wszystkich pacjentów wypisano z przyczyn ogólnych. – Aha. Co to znaczy? – Wypisano tymczasowo. Do otwarcia Sahlgjärdy. Tylko ten jeden oddział w szpitalu miał zostać zlikwidowany. – Dlaczego? – W Västerborre był niewystarczająco wysoki standard. Gazety rozpisywały się o niedopełnianiu procedur, niedostatecznej opiece i nieskutecznych programach rehabilitacyjnych. Politycy w końcu kazali zamknąć oddział niemal z dnia na dzień. – Więc to był oddział psychiatryczny? – Marian poprawiła zegarek na ręce. – Tak. Właściwie psychiatryczny oddział ratunkowy. – Co się działo z jego pacjentami? – Ci, którzy mogli, pojechali do domu, zajęła się nimi rodzina. Miało to trwać zaledwie kilka tygodni. Niestety, przedłużyło się do trzech miesięcy. – A pozostali? Ci, którzy byli zbyt chorzy, żeby ich wysłać do

domu? – Naprawdę nie wiem. Tyle czasu minęło. Nie dokumentowano tego zbyt dokładnie. Kobieta ruchem dłoni dała im do zrozumienia, że mają opuścić pokój. Wyszli na korytarz. – Może pani chyba wywnioskować z dokumentów, czy ona tu przyjechała – ciągnął Cato – czy Britt Else Buberg przyjechała tu po tych trzech miesiącach. – Nie przyjechała, przecież mówiłam panu, że nigdy tu nie była. – Otrzymałam informację, że Britt Else Buberg przebywała na oddziale w szpitalu przez wiele lat – odezwała się Marian. – To nie może być prawda, że nie przyjechała. – Z tych dokumentów wynika, że nigdy tu nie trafiła – powtórzyła kobieta, otwierając segregator. Wzruszyła ramionami. – Miała opiekuna, niejakiego Olufa Carlssona. Był psychiatrą na oddziale w szpitalu Västerborre. – Jej ojczym, Oluf Carlsson, był jej lekarzem? – Marian poczuła, że teraz jej serce naprawdę galopuje. – Przecież powiedziałam to tej policjantce, która dzwoniła. Jego nazwisko dostała ode mnie. – Aha. Widocznie nie dogadałyśmy się z Randi. – Marian spojrzała na Cato. – Dowiedziałam się, że Oluf Carlsson był ojczymem Britt Else Buberg, ale nie dotarło do mnie, że ją też leczył... – Kiedy zlikwidowano oddział w Västerborre, on został naczelnym psychiatrą tutaj. To było na długo przedtem, zanim rozpoczęłam tu pracę. Odszedł na emeryturę wiele lat temu. – Był jej prawnym opiekunem czy ojczymem? – Marian po raz kolejny poprawiła zegarek. – Prawnym opiekunem, jak mi się wydaje. Nie została ubezwłasnowolniona. – Co to oznacza? – Cato zdjął okulary i trzymał je w dłoni. – Zakładam, że częściowo radziła sobie sama. Marian zwróciła się do Cato. – Przecież rozmawiałam z Olufem Carlssonem w związku z

pogrzebem. Nie wspomniał, że był też jej lekarzem. – Musi mieć teraz ponad osiemdziesiąt lat – odezwała się kobieta. – Osiemdziesiąt dwa, dokładnie mówiąc. Nie ma pewności, czy jest całkiem poczytalny.

– PSYCHIATRA JEST CHYBA POCZYTALNY? – Marian nacisnęła pedał gazu. – Dlaczego nie odbiera? – Marian, przekraczasz dozwoloną prędkość o piętnaście kilometrów. – Cato znów założył okulary. – Poza tym nie wiadomo, czy te informacje są takie ważne. Na pewno nie mają związku ze sprawą. Marian rozluźniła ramiona i wypuściła powietrze z płuc. – Wiem. Przyhamowała, żeby przepuścić przechodzącą przez ulicę kobietę z wózkiem. – Samo to, że Carlsson był jej prawnym opiekunem i psychiatrą, jest trochę dziwne. Policja w Sztokholmie podała, że ją adoptował. Dziwne. Kiedy z nim rozmawiałam przez telefon, najpierw zaprzeczył, że ją zna. Powiedział, że nie ma pojęcia, o kim mówię. Potem, kiedy znowu zadzwoniłam, przyznał, że ją adoptował, ale dodał, że nie chce z nią mieć do czynienia. A kiedy powiedziałam, że nie żyje, w ogóle nie zareagował. Wrócili do centrum Kristinehamn. – On rzeczywiście może mieć demencję, Marian. Osiemdziesiąt dwa lata... Zaparkowała z fantazją przed czerwonym murem budynku, obok półkolistej rabaty z różami. Pochyliła się i wyjrzała przez przednią szybę. – Przynajmniej drzwi są teraz otwarte – rzuciła. * – Szwedzki kolorek. Wskazała na jasnozielone ściany klatki schodowej. Przypominały jej kuchnię na Stovner. Lampka nad blatem kuchennym dawała lodowate światło. Obiady, które trwały mniej więcej dziesięć minut, jadali w milczeniu. Prawdopodobnie ich kuchnia była taka sama jak kuchnia Britt Else Buberg. – Szwedzki kolorek, też coś. To zieleń biurokratyczna. – Cato się uśmiechnął. – Jak tu skończymy, musimy znaleźć coś do je-

dzenia. – Zgoda. – powiodła palcem wskazującym po tabliczce „IFO/Urząd do spraw Kontroli Opieki nad Nieletnimi”. To tutaj, na parterze. Młody człowiek w recepcji wytłumaczył im, jak mają iść. Skręcili w długi korytarz bez okien. Jarzeniówki na suficie dawały zimne światło. – Tam – rzuciła Marian. – Nad drzwiami jest napis „Archiwum”. Zobaczyli zniekształconą przez wzorzystą szybę sylwetkę kobiety stojącej za kontuarem. Weszli. W środku wzdłuż ściany stały staroświeckie metalowe regały. A dalej, za rozsuniętymi drzwiami – półki wypchane tekturowymi teczkami ustawionymi w porządku alfabetycznym. Było tam też pięć brązowych drewnianych krzeseł dla czekających. Na jednym z nich siedział starszy mężczyzna. Kobieta za kontuarem przyjrzała się im. – Numerek – powiedziała Marian i oderwała karteczkę z jasnozielonego rulonu w podajniku na ścianie. Usiedli. Zaraz potem wywołano starszego mężczyznę. Podszedł do kontuaru, pochylił się i cichym, drżącym głosem konferował z kobietą. – Masz ten faks ze Sztokholmu? – zapytał Cato. – Uhm, tutaj. – Wyciągnęła kartkę z torby i w tej samej chwili potężnie kichnęła. Zirytowany Cato odsunął się od niej. Po kichnięciu cisza w pomieszczeniu wydała się dziwna. Pod sufitem szumiał wentylator. – Masz chusteczkę jednorazową? – Oczywiście, że nie mam – burknął Cato.

STARUSZEK OTRZYMAŁ POTRZEBNE MU INFORMACJE. Przyszła kolej na detektywów. Kobieta za kontuarem wlepiła pytające spojrzenie w Cato. Kompletnie zignorowała Marian, która przez moment poczuła rozczarowanie. Brak tolerancji, nieszczerość, egoizm. Określenia kłębiły się w mózgu. Zauważyła duży, artystycznie wykonany pierścionek na prawej dłoni kobiety. – Jesteśmy z norweskiej policji – powiedziała głośno. Cato położył na blacie faks. – Bardzo nas interesują stosunki rodzinne niejakiej Britt Else Buberg – odezwał się. – Urodzonej siódmego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku. Proszę, tu jest jej numer w ewidencji ludności. Mieszkała w Norwegii przez trzydzieści cztery lata, ale pochodzi stąd. Gdyby pani mogła odszukać dla nas nazwiska jej rodziców i udzieliła kilku ogólnych informacji o jej życiu, bardzo by nam pani pomogła. – W Sahlgjärdzie, skąd wracamy, nie mieli dla nas zbyt wiele. – Marian oparła się o ladę. – Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała urzędniczka przeraźliwie ostrym dialektem ze Skanii. Kiwnęła głową, przeczytała szybko pismo sztokholmskiej policji i położyła je na swoim biurku. Wstała, z regału zdjęła segregator i szybko przekartkowała starannie wpięte dokumenty. Cato przekrzywił głowę, żeby zobaczyć, co w nich jest. – Mam tu akt ubezwłasnowolnienia. – Kobieta wyciągnęła jakiś formularz. – A tu jest list. Rozprostowała pokryty odręcznym pismem arkusik, przeczytała kilka linijek i złożyła go z powrotem. – W Sahlgjärdzie powiedzieli, że nie została ubezwłasnowolniona, tylko dostała opiekuna pomocniczego – zniecierpliwiła się Marian. – Mogło tak być we wcześniejszym okresie. Jaką datę nosił ten raport z Sahlgjärdy? – Tego nie wiemy.

– Pochodziła ze wsi – ciągnęła kobieta. – Opisano tutaj, że biegała w zimie po dworze boso i robiła inne dziwne rzeczy, więc chyba musieli ją oddać do szpitala. – Nie da się ukryć, że to brzmi dość specyficznie. – Marian wpatrywała się w urzędniczkę. – Dlaczego pani powiedziała, że ona pochodziła ze wsi? Kobieta obracała w palcach długopis. – Nie ma tu wielu informacji o jej rodzinie. – Co było w tym liście? – nie rezygnowała Marian. – Została u swojej rodziny czy jak? Może pani sprawdzić, czy urodziła dziecko? – Informacji jest mało, już to mówiłam. Nie ma wzmianki o dziecku. Jeżeli przez trzydzieści cztery lata mieszkała w Norwegii, mogła przecież tam urodzić dziecko. – Wiedzielibyśmy o tym – warknęła Marian. – Jeżeli miała dziecko, zapisano to chyba w ewidencji ludności? Kobieta znowu patrzyła na Cato. Wzruszył ramionami. – Czy mogłaby pani znaleźć nazwiska jakichś jej krewnych? Nie udało się nam odszukać jej rodziny. – Tak, zobaczę, co się da zrobić. Chwileczkę. Urzędniczka otworzyła szufladę, wyjęła stamtąd klucz i wyszła z pokoju. Wróciła po kilku minutach. – Mam tu coś – oznajmiła.

UNIOSŁA RĘCE I ŚCIĄGNĘŁA PRZEZ GŁOWĘ SUKIENKĘ. Była za piętnaście czwarta. Wymknęła się na parking dla turystów. Miała pół godziny. Morris Soma przekazał jej przez Julie i Shirę, że chciałby się z nią spotkać i czy może być na parkingu o czwartej. Teraz stali naprzeciw siebie. Ona w turkusowym kostiumie kąpielowym. Uśmiechnął się i lekko odsunął. – I co, Soma? Mam się dla ciebie wykąpać? Powiedziała to szybko i roześmiała się, rzucając sukienkę na drewniany stół. Spojrzała na niego poważnie i znowu się roześmiała. Miał takie mroczne oczy. – Tak. – Skinął głową. Zeszła na kamienisty brzeg. Przy pierwszym zetknięciu z wodą wciągnęła głośno powietrze. Przez ostatnie dwa dni mieli duże wahania temperatury, na zmianę deszcz i słońce. Zimno w cieniu drzew i gorąco na rozgrzanej słońcem trawie. Ostrożnie stąpała po kamienistym dnie. Położyła się na wodzie i popłynęła, obserwując swoje stopy podobne do bladych, oślizgłych ryb. Morris Soma usiadł na dużym kamieniu nieco dalej od brzegu. Zdjął buty, poruszał palcami stóp. Uśmiechnął się do niej i spojrzał na zegarek. Nie tylko ona miała dla siebie pół godziny. Podskoczył na dźwięk, który rozległ się gdzieś z tyłu. Wpatrzył się w oddalone o mniej więcej czterdzieści metrów miejsce: zarośnięta ścieżka kończyła się tam gęstymi krzakami. Wstał i boso poszedł wyżej, aż do końca ścieżki. Tam wśród zarośli zobaczył oczyszczony placyk. Na środku leżało zwalone drzewo, a obok – wielki kamień obrośnięty margerytkami, teraz w większości przekwitłymi i uschniętymi. Lili obejrzała się na niego. – Gdzie idziesz?! – zawołała. Odwrócił się i machnął ręką, jakby nakazując, żeby się nie odzywała.

Lili wyszła na brzeg. Nieco dalej niewielkie fale kołysały czymś bezwładnym unoszącym się na powierzchni. Wyciągnęła szyję i poznała, że to martwa mewa. Spojrzała w górę, w stronę lasu. Plecy Morissa Somy znikały właśnie za ścianą zieleni. Jednocześnie trochę z boku spod zwieszających się nad wodą gałęzi wypłynęła powoli łódka. Siedziało w niej dwóch mężczyzn.

KOBIETA CZYTAŁA NA GŁOS. – To wypis z ksiąg parafialnych. Matka Britt Else Buberg nazywała się Louise Hannah Buberg, urodzona w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym. – W pięćdziesiątym piątym? Czyli Britt miała cztery lata, kiedy zmarła jej matka. Marian spojrzała na Cato. Dialekt ze Skanii był naprawdę okropny. – A ojciec? – zwróciła się do urzędniczki. – Ojca tu nie widzę, co chyba znaczy, że jest nieznany. Matka miała zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy ją urodziła. Można więc sądzić... – Czy moglibyśmy sami zajrzeć do tego segregatora? Może mogłaby nam pani zrobić parę kopii – poprosiła Marian z nadzieją. – Została przecież adoptowana przez jakiegoś Olufa Carlssona. Może pani znaleźć coś na jego temat? – Przykro mi, te dokumenty są poufne. Właśnie to widzę. Już państwu za dużo powiedziałam. Wiem, że państwo są z policji, ale nie chcę brać odpowiedzialności za ich wydanie. – Zamknęła z trzaskiem segregator. – To oznacza, że muszą państwo mieć specjalny atest szwedzkiej policji. Skontaktuję się z nimi. – Przecież mamy ten faks – odezwał się zdumiony Cato. – Jak można tak utrudniać? – Owszem, ale tu naprawdę napisano, że dokumenty są poufne. Z pieczęcią Urzędu do spraw Kontroli Opieki nad Nieletnimi. Nie mogę... – Potrzebujemy tych informacji. Minęło ponad trzydzieści lat – wtrąciła Marian. – Cokolwiek tam jest, teraz nie może być groźne. – W papierach nie ma nic specjalnego. Niech się państwu nie wydaje. Muszą państwo tylko mieć formalną zgodę i wszystko dostaniecie. – Ale... Na czole Cato pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Nie chcę stracić pracy. Oczywiście, dostaną państwo dokumenty. Niemniej, jak powiedziałam, nie mogę ich tak po prostu wydać. Porozumiem się z kierownictwem w Västerborre, a potem skontaktuję się z państwem. – Dziś wieczorem wracamy do Oslo – odparła z rezygnacją Marian. – No tak, rozumiem, ale muszę państwa prosić o skontaktowanie się jutro z kierownictwem psychiatrii. Przecież mogą państwo zadzwonić. Zaraz zamykamy. Marian zacisnęła usta. – Czyli odmawia nam pani udzielenia pomocy? Dlaczego? – Nie, nie odmawiam – poprawiła ją pospiesznie kobieta – ale muszę się stosować do procedur. – Traktujemy to jako odmowę udzielenia pomocy policji. A to poważna sprawa. Kobieta wyglądała na zbitą z tropu. – Skontaktuję się z Västerborre i policją i poproszę, żeby przekazali państwu dokumenty. Może uda mi się to zrobić do jutra. – Przecież dziś wieczorem wracamy do Oslo. – Cato powtórzył słowa Marian. – Jak mamy to rozumieć? Jako niechęć czy jako typowo szwedzką biurokratyczną opieszałość? – Jako to drugie – odparła zdecydowanie urzędniczka. Szybko włożyła segregator na półkę pomiędzy inne w podobnych plastikowych okładkach. Marian zanotowała w pamięci to miejsce. – Kiedy je dostaniemy? – Cato bębnił palcami po kontuarze. – To może zająć trochę czasu. Kilka dni albo coś koło tego. – Kilka dni? – westchnęła Marian – Rozpracowujemy sprawę morderstwa. Kobieta robiła przez moment wrażenie niepewnej. – Zadzwonię. Marian usiadła na krześle, oparła łokcie na udach. Patrzyła przed siebie. Cato pozostał przy kontuarze. Urzędniczka wróciła. – Niestety, nie mogą państwo teraz zabrać dokumentów ze sobą – stwierdziła stanowczo.

PRZEZ KORONY DRZEW PRZENIKAŁY OSTRE PROMIENIE SŁOŃCA. W oddali szumiały jadące szosą samochody. Obaj mężczyźni ubrani byli w szorty. Milczeli. Wtem spławik drgnął. Jeden z mężczyzn chwycił wędkę. Mała ryba prawie nie stawiała oporu. Szybko ją wyciągnął. Miała gładką skórę pokrytą cienką warstwą szarawego śluzu, który na jego rękach stał się przezroczysty. Chrupnęło, kiedy ukręcał jej głowę. Potem wrzucił martwą do wiaderka. – Tak przy okazji… Wczoraj na postoju koło paproci widziałem żmiję. Wiesz, tam, gdzie rosną poziomki. Powąchał ręce, pachniały zgnilizną. – Dużą? – zainteresował się William Pettersen. – Największą, jaką do tej pory napotkałem. Chciał się roześmiać, ale nie zdołał. – Uważaj na skałę pod wodą. Tę czarną, tam. – Przecież wiem, gdzie jest. Lennart Hjertnes powiosłował łódką do brzegu. Woda zalatywała wodorostami. Ostry podmuch wiatru zmarszczył jej powierzchnię i rozświetlił ją tysiącem tańczących gwiazdeczek. – Wypłyniemy jeszcze raz – zdecydował. – Ewald znowu bierze łódkę dziś wieczorem? – Bo ja wiem? – przyjrzał się swoim sandałom. – Wdepnąłem w dziurę w mule. Postawiłem tenisówki na ganku przed recepcją, żeby wyschły. – Powinieneś łowić na robaki, Lennart – poradził William Pettersen, przyglądając mu się. – Jak twój brat. Ewald nie używa tych szpanerskich muszek. Na nie łapiesz tylko drobnicę. – Szpanerskie muszki, myślałby kto! Robaki są dla słabeuszy. I nie próbuj mnie pouczać! Napakowane mięśnie na ramionach naprężyły się, ale skóra nadal zwisała luźno. – Uspokój się, Lennart. Możesz chyba znieść, jak się ktoś do ciebie odezwie. Nie musisz się tak nadymać tylko dlatego, że

prowadzisz ten sklepik i masz lepszy samochód od Ewalda. – Sklepik, powiadasz. – Wiesz dobrze. Ewald uważa, że to on powinien... Skoro, no wiesz. To, co się wtedy stało. Lennart w milczeniu umocował nową muchę na przyponie i zarzucił wędkę. – Dobrze, że ci się spodobały nowe buty – odezwał się jednak. – Nic się wtedy nie stało. Ewaldowi wystarczy prowadzenie tego nieszczęsnego kempingu przez kilka tygodni w lecie. Nie poradziłby sobie ze sklepem. William wymacał w kieszeni paczkę papierosów. – Są ciepłe, wiesz? Te buty, które mi przywiozłeś. Niekoniecznie na lato. Ewald mi poza tym opowiedział. – O czym? – Że się zezłościłeś, kiedy usłyszałeś od niego o mężczyźnie w windzie. Że miał tylko wpaść do domu po... – Jego problem. – Lennart Hjertnes zapatrzył się w wodę. William nie spuszczał z niego wzroku. – Ten facet w windzie miał coś wspólnego z kobietą z szóstego? – Bierze... – Miał? – Jeżeli tak, to właśnie ty powinieneś coś o tym wiedzieć, William. Masz na myśli coś konkretnego? – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. – Patrzył mu w oczy, zanurzając palce w wodzie. – Odpowiedziałem. Ewald go widział, nie ja. Odwrócił się nagle, bo usłyszał plusk. Kawałek dalej płynęła Lili Rudek. Z kamienia na brzegu obserwował ją ciemnoskóry. Złośliwość losu, przypadkowy teatr masek, pomyślał. Sposób poruszania się Lili, jej sukienka, buty, włosy... Wszystko. Dla niego to był szok, ta wiadomość o człowieku w windzie. Straszny szok. Wszystko wróciło. William zaczął pakować sprzęt wędkarski. – Wracamy? Nie odpowiedział na pytanie. – Powiedziałeś policji o tym facecie w windzie? Że Ewald go

widział? – Masz na myśli, jak mnie przesłuchiwali? – Uhm. – Nie. Nic im o tym nie mówiłem. To się wiąże z tą sprawą, Lennart? Tak? – Nie. Jestem tylko ciekaw, co sobie pomyślał Ewald. – No to go spytaj. Chyba możesz? – Nie. Lili Rudek podpłynęła do brzegu przy parkingu dla turystów. Mężczyźni w łódce przyglądali się jej. William uśmiechnął się, ściągnął koszulę i usiadł na niej. – O co chodzi? – Ewald nie lubi czarnego. – Lennart Hjertnes skinął głową w kierunku kamienia. William zapalił papierosa. – Jak patrzę na tę dziewczynę, co tam pływa, to jakbym widział waszą matkę. Do dziś pamiętam, jak cuchnęło u was w kuchni. Łódkę powoli znosiło w kierunku brzegu. Wyciągnął rękę i wyrwał z ziemi kilka krzaczków trybuli. Zamknął oczy. Wyobraził sobie, jak się czuje człowiek, który spada. Potem silnym szarpnięciem poderwał wędkę. – Łowimy dalej czy nie? – Chyba niedługo trzeba się będzie poddać – przyznał William. – To dziwne... – Co? – Że ta dziewczyna jest tak podobna do waszej matki. Dlatego przypomniała mi się ta kuchnia. Lenart Hjertnes posłał mu lodowate spojrzenie. Jego słowa sprawiły, że William znalazł się w innym wymiarze. – Tym gorzej dla Ewalda – powiedział. Złapał wiosło, zanurzył je płasko w wodzie i delikatnie nim poruszał, dopóki łódka nie zmieniła kierunku.

– NIE ZDĄŻYMY Z TYM WSZYSTKIM, MARIAN. Musimy przecież jeszcze złapać Olufa Carlssona. – Żołądek Cato zaburczał ostrzegawczo. – Cholera, nie mam ochoty tu nocować. – Wracam tam – powiedziała, wpatrując się w popękany asfalt wzdłuż wyschłego ogródka skalnego. Ulicą przemknął samochód. – Teraz? Wracasz? Po co? – Nie będziemy tu nocować, Cato. Ty wrócisz do swojego tarasu, ja do Birki. – Ale dlaczego... – Tylko wezmę ten segregator. – Nie, Marian. Idę z powrotem na komendę. To się ułoży. Nie dostaniesz dokumentów bez pozwolenia. To nie jest sposób. – Jest. Udam, że przyszłam po faks. Zatrzymała sobie to pismo od policji w Sztokholmie. – Marian... – Dobra, skacz na komendę. Ja i tak muszę do klopa. Spotkamy się przy samochodzie. * Cato jeszcze raz pokonał drogę do niewielkiej komendy. Do czwartej brakowało kilku minut. Słońce niemiłosiernie paliło go w kark. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Wertikale były częściowo zasunięte, malowały na wyłożonej linoleum podłodze czarno-białe pasy. Na parapetach stało kilka doniczek z wyschniętymi roślinami. Dyżurny, z którym rozmawiał poprzednio, podniósł wzrok i kiwnął mu głową. – Dzień dobry raz jeszcze – odezwał się Cato. Wyjaśnił pokrótce sytuację. – Wrócili może już od tego wypadku na kąpielisku? Muszę mieć potwierdzenie, że wolno nam zabrać dokumenty Britt Else Buberg. Przyjechaliśmy po nie aż z Oslo.

– Wyjechali jeszcze raz – odparł policjant. – Papier jest przygotowany i czeka na pana. Zaraz go znajdę. Cato rozluźnił się i spojrzał na zegarek. – Coś mi się zdaje, że będziemy musieli tu nocować. – To może być trudne – zauważył dyżurny, podając mu dokument – w lecie u nas tłok. Znam jednak miejsce, gdzie mogą mieć wolny pokój. Nazywa się Kronkërrs fårgård. Cato powtórzył na głos nazwę. – Będziemy się starali wrócić dziś do domu, ale gdzie to jest? – Niedaleko za miastem. Na skrzyżowaniu za budynkiem muzeum trzeba pojechać w prawo, potem parę kilometrów drogą na zachód. Zobaczycie szyld. – Dzięki. I jeszcze… Może mógłby pan nam pomóc znaleźć niejakiego Olufa Carlssona? Mam tu adres. – Wygładził arkusik na ciemnobrązowym kontuarze. – Aleja Lamberta pięć. – To dom spokojnej starości. Samochodem dwie minuty stąd. Na lewo, za rzeźbą Picassa. – A Södergatan dwanaście? Też pan wie, gdzie to jest? * Marian ponownie otworzyła główne drzwi i znalazła się na korytarzu. Przed nią szła matka z pryszczatym nastolatkiem, więc ich nie wyprzedziła. Przez wzorzystą szybę – tak jak poprzednio – dostrzegła sylwetkę jasnowłosej kobiety pochylonej nad klawiaturą komputera. Tamci dwoje weszli do poczekalni i usiedli. Marian się zatrzymała. Zaschło jej w ustach i mdliło ją z głodu. Poczekała, aż kobieta z synem podejdą do kontuaru. Po chwili rozmowy niebieskooka urzędniczka wyszła po coś do drugiego pokoju. Wtedy Marian wkroczyła pewnie do poczekalni, zdecydowanym krokiem podeszła do kontuaru i błyskawicznie znalazła się za nim. – Dobry – powiedziała do matki i syna. Nie odwzajemnili powitania. Wzięła zostawiony poprzednio faks i wyjęła z półki segregator. – Zapomniałam zabrać. – Skinęła im głową z uśmiechem. –

Ależ gorąco. Do widzenia. Pryszczaty wyrostek popatrzył na nią sennym wzrokiem. Marian opuściła pokój i szybkim krokiem przemierzyła korytarz. Kiedy była poza zasięgiem ich wzroku, wepchnęła dokumenty za pasek spodni i przykryła je koszulką. Błogosławiona bezczelność, pomyślała. Nikt mi nie zarzuci jej braku. Doszła do drzwi wejściowych z dębu i szkła, pchnęła je mocno. Słońce wisiało na błękitnym niebie jak olbrzymia soczewka.

LILI RUDEK PRZYGLĄDAŁA SIĘ BIAŁYM TENISÓWKOM, suszącym się na wydeptanym ganku recepcji. Jej samotność właśnie się skończyła. – Soma – wypowiedziała głośno, jakby na próbę. Tak go będzie nazywać. Ładnie brzmi. Jego lakierki były takie ciasne. Widać, że bolały go w nich stopy. Potrzebował wygodnych butów, skoro całe dnie był na nogach. Zebrała mokre włosy w splątany koński ogon i związała je niebieską gumką. Julie i Shira skończyły dzisiaj trochę wcześniej. Prysznice umyje potem. Trzasnęły drzwi w samochodzie. Odwróciła się, gwałtownie łapiąc oddech. Ani śladu Ewalda Hjertnesa. Zerknęła znów na tenisówki. Pasowałyby chyba na Morrisa Somę. Jedną pokrywały smugi mułu. Lili rozejrzała się szybko i postawiła wiadro na trawie jeszcze mokrej po deszczu. Z wahaniem przesunęła tenisówki. Podniosła jedną, obróciła podeszwą do góry i po sekundzie odstawiła na miejsce. Cyfry zostały pod powiekami. Czterdzieści cztery. Nike. Tenisówki należały do brata właściciela kempingu. Nigdy się do niej nie odezwał, tylko wodził za nią oczami, siedząc na turystycznym krzesełku. Mieszkał w samochodzie kempingowym przy plaży. Wchodził w las przy parkingu dla turystów, kiedy szedł do łódki. Łowił ryby. Nieraz spotykała go na ścieżce. Nie lubiła go. Motocyklisty w czarnym skórzanym kombinezonie też nie lubiła. Dzisiaj podpłynęli do niej łódką, kiedy się kąpała. Lili błyskawicznie wylała brudną wodę, schyliła się, chwyciła tenisówki i wepchnęła je do wiadra. Na jego dnie została żółta, kleista warstwa detergentu. Dwie kaczki odfrunęły w las i wylądowały pod brzozą, przy nowo powstałej dużej kałuży. Na rozpalonej twarzy Lili poczuła nagły powiew chłodu. Wydawało jej się przez chwilę, że widzi samą siebie przemykającą pod brązową ścianą i przyciskającą do piersi wiadro. Stanęła, bo usłyszała jakiś dźwięk. Pomyślała o Somie. W

zaroślach na skraju lasu rozległ się teraz trzask przydepniętej gałązki. Nie poszedł z powrotem na stację? – Soma? Żadnej odpowiedzi. Odczekała parę sekund, po czym weszła do umywalni. Nalała wody do dużego zlewu. Wsadziła buty i wyszorowała je znalezioną obok szczotką. Dziś w nocy będzie spała spokojnie. Soma, pomyślała. Soma. Ależ się ucieszy z butów. Potem otworzyła kluczem drzwi do swojego kątka i wyrzuciła mokre tenisówki z wiadra na podłogę tuż przy wejściu. Było tam tak gorąco, że na pewno zdążą wyschnąć do następnego rana. Ogarnęła ją radość. Wąskie łóżko nie było posłane. Na oparciu giętego krzesełka wisiała nocna koszula. Stanik leżał na podłodze. Ten jasnoniebieski, który miała wyprać. W kącie przy oknie stała jej walizka. Niezamknięta, ale nie pusta. Wszystko wskazywało na to, że zamykano ją w pośpiechu, bo wystawał z niej strzępek rajstop. Poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Ktoś wchodził do jej pokoju.

CATO WRĘCZYŁ JEJ POTWIERDZENIE Z POLICYJNĄ PIECZĘCIĄ. – Teraz możesz wydostać ten segregator. Masz trzy minuty do zamknięcia. – Nie potrzeba – mruknęła, umykając wzrokiem. – Mam go tutaj. Wyciągnęła dokumenty zza paska. Nagle zaczęła rejestrować dźwięki ulicznego ruchu. Hałas bił po uszach. – Marian! Jak dostałaś... Zabrałaś go? My tak nie pracujemy. – Nie można być lubianym przez wszystkich, Cato. Ja tak pracuję. – Nie o to chodzi, Marian. Chodzi o to, żeby wykonywać swoją pracę w sposób przyzwoity. Odwrócił się i pospieszył za nią. Na wystawie sklepu stał nagi manekin. Turyści w letnich strojach spacerowali po chodniku. Jakieś dziecko, chłopczyk o czarnych jak smoła włosach, upuścił piłkę, która potoczyła się na jezdnię. Matka podbiegła i ją podniosła. Marian rzuciła okiem na manekina. – Ludzi sukcesu od przegranych nie różni to, ile razy spotkali się z odmową, ale to, jak ją przyjmują – powiedziała porywczo. – Jak traktują falę odrzuceń i odmów. – Pogięło cię? – rzucił zirytowany Cato. – Udaru dostałaś od tego słońca? Masz na myśli to tam w urzędzie? Starał się dotrzymać jej kroku. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem odparła: – Ktoś mądry powiedział kiedyś, że człowiek staje się tym, kim się staje, ponieważ mówi tak, jak mówi. Muszę bardziej uważać, prawda? Muszę się pilnować. – Nie zmieniaj tematu. – Cato niemal biegł za nią. – Musimy coś zjeść. – Gdyby jeszcze Britt Else Buberg została zgwałcona albo coś podobnego – mamrotała – mielibyśmy się czego trzymać. Gdyby na przykład ktoś wszedł za nią, kiedy otwierała drzwi do

mieszkania, może mielibyśmy jakieś ślady. – Marian! Zatrzymała się niespodziewanie. – Przepraszam. Jestem głodna i zdenerwowana. Nigdy wcześniej nie spotkałeś głodnej kobiety? Cato spojrzał na nią i uśmiechnął się zrezygnowany. – Jak się zdenerwuję, dostaję małpiego rozumu – przyznała. – Marian... – Za każdym razem, kiedy omawia się jakiś problem, stwarza się go na nowo. Naprawdę głupieję. * Skręcił na drogę, czując na plecach dotyk rozgrzanego oparcia fotela. Wpadające przez boczną szybę słońce paliło go w policzek. – Dokąd jedziemy? – Albo szpital w Västerborre, albo Södergatan dwanaście, albo aleja Lamberta pięć. – Jak myślisz, co się stanie, kiedy to odkryją? – Nic nie wskóramy, jeżeli będziemy ciągle na wszystko czekać. Wrócimy i poproszę Irmelin, żeby to odesłała. Musiałam przecież zabrać nasz faks. Trzeba go będzie pokazać w szpitalu. – Dlaczego Irmelin? – Bo to sprawi bardziej profesjonalne wrażenie. Ona się przecież zajmuje pobieraniem dokumentów z archiwum państwowego i w ogóle. Zwrócimy wszystko, gdy będziemy gotowi. Musimy znaleźć Carlssona. Teraz. – Wiesz, że... – Tak, Cato, wiem. My się nie bawimy w kradzieże. Biorę na siebie odpowiedzialność. – No, nie chcę... – Jedź na Södergatan. Zatrzymaj się tam – skinęła w stronę charakterystycznego kiosku – kupimy sobie po kiełbasce. Otworzyła teczkę, przekartkowała dokumenty i wyciągnęła na chybił trafił jakiś raport.

7.1.1973 Britt Else Buberg (ur. 7.10.1951) uzyskała dziś na spotkaniu kierownictwa psychiatrii rekomendację do leczenia prywatnego. Wyrażono jednogłośnie zgodę, ponieważ Buberg jest sierotą, nie ma krewnych i jest poważnie chora psychicznie. Według opisu Olufa Carlssona, lekarza Buberg, jej stan wyraźnie się polepsza podczas krótkich wizyt w domu u niego i jego żony. Ponieważ oni sami nie mają dzieci, a jego żona bardzo lubi, kiedy dziewczyna ich odwiedza, 3.11.1972 złożono prośbę o zmianę decyzji dotyczącej leczenia psychiatrycznego tej młodej kobiety. Szybko przejrzała kilka stron. Był tam odręczny raport jakiegoś lekarza, podpisany inicjałami L.H.B., datowany na tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy. Najprawdopodobniej chodziło o przyjęcie do szpitala w sytuacji kryzysowej, a inicjały należały do lekarza dyżurnego. Z daty wynikało, że Britt Else Buberg przyjęto do szpitala, kiedy miała szesnaście i pół roku. – A więc tu mieszkała Britt Else Buberg. – Cato przełknął ostatni kęs gorącej kiełbaski. Zahamował przed dużym białym domem stojącym na bocznej uliczce. – Södergatan dwanaście. To tu. Co jest w tych dokumentach? – Masa szczegółów. Nie natrafiłam na nic znaczącego. Wysiądę i zadzwonię. Złożyła dokumenty, strąciła papier po kiełbasce na podłogę i odpięła pasy. – Elegancki dom, zamożna okolica – powiedziała. – Musimy później zajrzeć do papierów. Właściwie nie zauważyłam nic szczególnego. – Proszę, nawet kolumienki przed wejściem – zachwycił się Cato. – Tyle że wszystko wymaga odmalowania. – Podjedź do krawężnika. Pójdę sprawdzić. Rzuciła teczkę na tylne siedzenie, otworzyła drzwi i wysiadła. Cato pozostał w samochodzie i obserwował plecy Marian w

czerwonej koszulce. Dziewczyna spojrzała w lewo i w prawo, przebiegła przez jezdnię. Na obrzeżonej wysokimi żywopłotami uliczce nie było żywej duszy. Schodki domu dekorowała beżowa donica z tują. Na mosiężnej tabliczce widniało inne nazwisko. Ani Buberg, ani Carlsson. Naturalnie, że żadne z nich, pomyślała. Przecież Britt Else przeprowadziła się do Norwegii trzydzieści cztery lata temu. Dlaczego nie nazywała się Carlsson, skoro została adoptowana? Kiedy została adoptowana? Czy była wtedy dzieckiem? A może była w takim wieku, że zmiana nazwiska nie wchodziła w grę? Zadzwoniła do drzwi i złapała się na tym, że wolałaby, żeby nikt nie otworzył, żeby w środku nie rozległy się kroki. Wciąż była głodna, a płuca wołały o solidną porcję dymu z papierosa. Przechyliła się przez drewnianą poręcz i spróbowała zajrzeć – prawdopodobnie do kuchni. Wspięła się na palce, ale było za wysoko. W oknie przeglądała się jabłonka, zasłaniając widok wnętrza. Marian zeszła więc ze schodków, skręciła za róg i wybrukowaną ścieżką ruszyła między bujnie kwitnącymi krzewami ku tylnej części domu. Ogród na tyłach był piękny. Niezbyt duży, całkowicie oddzielony od sąsiadów gęstym żywopłotem. Połowę trawnika zajmował murowany taras. Łatwo było zauważyć, że mieszka tu rodzina z dziećmi. Na trawie walały się plastikowe zabawki i samochodziki, nadmuchiwany czerwono-żółty basen wypełniała do połowy zaśmiecona trawą woda. Na stole ogrodowym stał talerzyk z pokrojonymi owocami. Unosiły się nad nim z głośnym bzyczeniem pszczoły i osy.

– NO I NA KONIEC KARIN I OLUF CARLSSONOWIE DOCZEKALI SIĘ DZIECKA. Chuda kobieta w turkusowej sukience przycisnęła do siebie torebkę. – Mieszkam tu pięćdziesiąt lat. Znam wszystkich. Dom Karin i Olufa był najelegantszy. Marian stała na chodniku odwrócona plecami do numeru dwunastego. Jej rozmówczyni, jak się okazało, mieszkała po drugiej stronie ulicy. Cato dalej siedział w samochodzie. Rozmawiał przez telefon z Rogerem. Tłumaczył, że nie zdążyli porozmawiać z Olufem Carlssonem i że będą zmuszeni zanocować. – Bardzo się ucieszyli, kiedy to się w końcu stało – opowiadała sąsiadka, przyglądając się skośnym oczom Marian. – Pochodzi pani z Japonii? – Strzepnęła źdźbło trawy z sukienki. – Nie. Marian rzuciła okiem na Cato. Najwyraźniej dostał przez telefon jakąś ważną informację. Wyciągnęła z kieszeni niewielkie zdjęcie Britt Else. – Ma pani oczywiście na myśli, że na koniec doczekali się przybranej córki, prawda? O, tej, Britt Else Buberg. Starsza pani pochyliła się, zmrużyła oczy. Nie wiedziała, że kobieta ze zdjęcia nie żyje. Wpatrywała się w nie przez dobrą chwilę. – Bardzo możliwe. To przecież było tak dawno temu. Ta tutaj nie jest młoda. – Faktycznie. Minęło ponad trzydzieści lat. – Niemniej pamiętam młodą dziewczynę. Przez krótki czas mieszkały tu jakieś młode dziewczyny. – Kilka? – Tak, ale nie o nich myślałam, kiedy wspomniałam o dziecku. Na koniec urodził im się przecież syn, Tomas. Tak długo próbowali. Karin miała chyba wtedy czterdzieści dwa lata. Syn ma teraz około trzydziestu czterech. Karin umarła dziesięć lat

temu. Olufa widuję często w mieście. – Będziemy z nim rozmawiać – zapewniła Marian. – Tak, tak. Mieszka na Lamberta. Dobre miejsce dla starych ludzi. Będę się tam sama starać o miejsce. No, ale mąż czeka na mnie z kawą... Starszy pan pokazał się właśnie w drzwiach domu po drugiej stronie ulicy z kubkiem kawy w każdej ręce. – Wie pani może, czy Carlssonowie adoptowali Britt Else Buberg? Czy widziała ją pani tutaj od tamtego czasu? – Nie, nic o tym nie wiem. I nie widziałam tej młodej kobiety, odkąd wyjechała. Mogę powiedzieć tylko tyle, że odetchnęli z ulgą, kiedy zniknęła. To zrozumiałe. * Po powrocie do samochodu Marian rzuciła: – Zajmiemy się najpierw Carlssonem, a szpital zostawimy na potem? Wolałabym uniknąć nocowania. Ty chyba też. – Nie załatwimy dzisiaj wszystkiego, Marian. Trzeba będzie zanocować. – Cato zacisnął dłonie na kierownicy. – Nasi odkryli, że Astrid Wismer opłacała mieszkanie Buberg. – Now we are talking. – Marian podniosła palce w znaku zwycięstwa. – Dlaczego do najjaśniejszej anielki... No, jedź! – Kupiono je za gotówkę sześć lat temu. Co mówiła dama w straszliwie turkusowej kiecce? Cato przekręcił kluczyk w stacyjce. Marian zapięła pasy. – Potrzebuję papierosa, i to zaraz. Albo coś do picia, wina, wódki, czegokolwiek. – Pojedziemy na ten nocleg. – Delikatnie dodał gazu. – Tak się wszystko wlokło do tej pory. Powiedz, co mówiła ta kobieta. – Oluf Carlsson miał nie tylko przybraną córkę, ale także własnego syna. Żona urodziła dziecko po czterdziestce. Musimy się czegoś napić. Te kiełbaski były okropnie słone. – Fakt. – Spróbuję złapać Carlssona telefonicznie. Marian znalazła numer w komórce. Podniosła ją do ucha. Nikt nie odbierał. Spojrzała na zegarek. – Najpierw szpital – powiedziała zrezygnowana. – Potem do

tego zajazdu. * Szpital Västerborre był odnowionym szarym budynkiem stojącym w bezpośrednim sąsiedztwie miasta. Wszystkie okna wysokiego parteru miały matowe szyby. – Nie jestem pewien, czy dostaniemy tu jakąś pomoc o tej porze. Minęła szósta. Cato zatarł ręce. Jego gest zirytował Marian. – Syna Carlssona też musimy spróbować namierzyć. Wysiadła i niemal nadziała się na kolczaste gałęzie jakichś krzewów. Cato szedł za nią przez wyłożony płytami podjazd. Słyszała jego kroki i oddech. Młody brodacz w rozpiętym fartuchu lekarskim, spod którego widać było sztruksy i kraciastą koszulę, zbiegał po schodach, gdy na nie wchodzili. Marian odruchowo się odsunęła, by zrobić mu miejsce. Za drewnianym kontuarem recepcji siedziała kobieta w uniformie pielęgniarki. Miała prosto obcięte rude włosy. W wiszącej na ścianie szklanej szafce stały ozdobne brązowe dzbanuszki ze szkła. Przez całkowicie przeszkloną ścianę zasłoniętą przezroczystymi szarożółtymi firanami widać było ogród na tyłach budynku. Kiedy Cato wyjaśnił, po co przyszli, kobieta się stropiła. – Mamy wprawdzie psychiatryczny oddział ratunkowy – przyznała, ale oczywiście nie pracuje na nim nikt z tamtych czasów. – Dostałam nazwisko osoby, do której mamy się zwrócić. – Marian włączyła komórkę. – Gustav Thorn – przeczytała. – Aha. To dyrektor szpitala. Kobieta odprowadziła wzrokiem pielęgniarza, który pchał przed sobą puste łóżko. – Doktor Thorn i lekarz dyżurny skończyli na dziś pracę. Nie wiem, czy ktoś inny mógłby państwu pomóc. Zrozumiałam, że interesuje państwa archiwum, prawda? Wobec tego nie muszą państwo rozmawiać z lekarzem. – Potrzebujemy tylko informacji o pacjentce – powiedział Cato.

Wstała, zapukała do drzwi za recepcją i weszła, nie czekając na zaproszenie. – Przyszli policjanci z Norwegii. Cato i Marian jednocześnie skierowali wzrok na drzwi, za którymi zniknęła kobieta. – Z tą sprawą muszą państwo zaczekać do jutra – usłyszeli od niej, kiedy wróciła. – Poinformowano nas o państwa wizycie, ale Gustav Thorn już wyszedł. Cato westchnął rozczarowany. – Nie mają państwo kopii jej historii choroby? Umawialiśmy się przecież, że ją dostaniemy. Przyjechaliśmy aż z Norwegii. – W latach siedemdziesiątych pracował tu Oluf Carlsson, ordynator oddziału psychiatrycznego – weszła mu w słowo Marian. – Muszą państwo mieć jakieś dokumenty na jego temat. I na temat Britt Else Buberg, która przecież przebywała tu przez pięć lat.

– CHOLERA! – ZAWOŁAŁ CATO, WYPRZEDZAJĄC SAMOCHÓD Z PRZYCZEPĄ KEMPINGOWĄ, który zjechał na bok i stanął. – Co jest? O co chodzi? – Marian podniosła wzrok znad dokumentów. – Zobacz ten szyld! Marian od razu zauważyła pomalowaną na niebiesko deskę z napisem „Kronkärrs Fårgård”. Głośno przeczytała nazwę. – Właśnie! Owcza ferma, psiakrew! „Får” to po szwedzku owca. Pojechali dalej brukowaną lipową aleją. Kawałek dalej natknęli się na stróżówkę i nowy napis: „Konie i psy mile widziane”. Marian zaniosła się histerycznym śmiechem. Chichotała, rechotała, biła się pięściami po udach i nie mogła przestać. Pięćdziesiąt metrów dalej stał główny budynek. Jeszcze dalej rósł gąszcz drzew owocowych oraz świerków i drzew liściastych. Za gąszczem ciągnęły się płaskie pola uprawne i kilometry łąk. Było to gospodarstwo hodowlane otoczone grodzonymi pastwiskami. Owce, świnie, kury i konie w przykładnej zgodzie. I dzieci. Na drabinki wspinała się horda złożona z ośmiorga– dziesięciorga dzieciaków. – Można tu ze sobą przywieźć nawet własnego konia. – Marian nadal trzęsła się ze śmiechu, wokół niej rozsypały się papiery z teczki. – I psa. Mogliśmy wziąć Birkę, Cato. Naprawdę moglibyśmy ją tu zabrać. Muszę zapalić albo wskoczę na konia i pogalopuję w świat. Zmęczony Cato przetarł czoło. On też się uśmiechnął. – Nie do wiary, w co ty mnie wciągasz, Marian. Też bym się czegoś napił. – Myślałby kto, wciągam! To przecież nie moja wina, że jakaś Szwedka spadła z szóstego piętra. I że nie ma żadnej pieprzonej rodziny. Że wszystko, co się z nią wiąże, nie trzyma się kupy. Że Carlsson jest nieuchwytny, a cholerna szwedzka biurokracja

wszystko bez sensu utrudnia. – Dzięki za lekcję filozofii. Cato zaparkował na podwórku obok pięciu innych samochodów. – Powtarzam, chcę się czegoś napić – oświadczył. Z domu wychodziła akurat czarnowłosa kobieta po czterdziestce w zielonych gumiakach. W każdej ręce niosła czerwone wiadro. Zatrzymała się z uśmiechem. – Macie szczęście, został jeden jedyny wolny pokój. Reszta jest wynajęta. – Łóżka pojedyncze? – zapytał Cato głębokim barytonem. – Pojedyncze – potwierdziła kobieta z porozumiewawczym uśmieszkiem. Marian przycisnęła segregator do piersi. Czuła, że oblewa się rumieńcem. – Macie wino? – spytała. – Pewnie, ile chcecie. Wejdźcie do środka, klucz dostaniecie od mojego męża. Jest w kuchni. – Dzięki. W takim razie z miejsca zamówimy butelkę. Białego. Macie włoskie? – Nie, tu takich delikatesów nie ma. Jest tylko jeden gatunek. – Jaki? – Francuskie stołowe. – Kobieta uśmiechnęła się lekko. – Pogadajcie z moim mężem. Cato skinął głową. – A coś do jedzenia też dostaniemy? Jesteśmy głodni jak wilki. – Kotlety siekane albo śledzia z chlebem. – Szwedzkie siekane kotlety to by było to! – Jasne. Poczekajcie w kuchni. To serce domu. Będę z powrotem za dziesięć minut i podam wam jedzenie. Macie bagaż? – Nie, żadnego – odpowiedziała Marian.

ROGER HØIBAKK SPOJRZAŁ NA RANDI JOHANSEN. Ich szary nieoznakowany samochód był zaparkowany przed numerem sześćdziesiąt osiem na Nordbergveien. – Dzwonił Cato. Muszą nocować w Kristinehamn – wyjaśnił, sprawdzając mimochodem stan swojej fryzury w lusterku wstecznym. – O Boże, razem! Randi wysiadła. Roger za nią. Przyjrzała się domowi – czerwonemu, czworokątnemu, z drewna. Farba wyblakła ze starości, szalówka gdzieniegdzie odstająca od ścian. Pomiędzy płytami przed wejściem rosły kępki trawy i mech. – Z wizytą u Astrid Wismer poczekamy do powrotu Cato. On ma do niej podejście. Roger skinął potakująco. Nieco dalej kilku mniej więcej dziesięcioletnich chłopców kopało piłkę, pokrzykiwali coś, czasem wybuchali śmiechem. – Więc to tutaj mieszkała Astrid Wismer jeszcze sześć lat temu – powiedziała Randi. – Dom wygląda na zamknięty. Najwyraźniej nikogo tu nie ma. Czy Marian i Cato doszli w Szwecji do czegoś? – Nie do końca wiem – odparł Roger. – Podejrzewam, że oni też nie do końca wiedzą. Pusto tu jakoś. Randi weszła na podwórko, pokonała kilka schodków i zadzwoniła do drzwi. Nikt nie otworzył. Okrążyła róg domu, zeszła stopień niżej wzdłuż bocznej ściany. Roger zrobił to samo. Ogród rozciągał się na kilku poziomach. Prawdopodobnie pod tarasem znajdowało się mieszkanie dla lokatora, z osobnym wejściem. Z sąsiedniej posesji przez żywopłot przyglądała im się gruba kobieta. Randi odsunęła parę gałęzi i pokazała legitymację. Obok niej przemknął kot. Spytała, czy może zadać kilka pytań. – Dlaczego się tu kręcicie? – dociekała sąsiadka. – W związku ze sprawą, którą prowadzimy. Astrid Wismer mieszkała tu kilka lat temu. Nie jest bezpośrednio zamieszana w tę sprawę, ale znała kogoś, kto jest. Jak długo pani tu miesz-

ka? Roger zszedł ze schodów. – Od dwunastu lat – powiedziała kobieta. – Wobec tego zna pani Astrid Wismer? – Randi odegnała ręką muchę. – Jasne. Dobrze ją znam. Trafiła do domu starców. – Wiemy o tym. Odwiedza ja pani czasem? – Jasne. Na Boże Narodzenie i z takich okazji. Mija sześć lat, odkąd sprzedała ten dom. – Zanim się przeniosła, mieszkała w tym wielkim domu sama? – Tak, po śmierci męża sama. Tylko dolne piętro wynajmowała. – Komu? – Może kobiecie w średnim wieku? – podrzucił Roger. – Właśnie. – Pamięta pani nazwisko tej kobiety albo jej wygląd? – Nie. Nie wiem... Wyglądała tak zwyczajnie. Blondynka. Randi i Roger porozumieli się wzrokiem. Wismer i jej lokatorka wyprowadziły się równocześnie. Tylko że Buberg nie była blondynką. – Wie pani, gdzie się podziewa ta lokatorka? – spytał Roger. – Nie mam pojęcia. Dom został sprzedany, musiała się wyprowadzić. Astrid nigdy o niej nie wspominała. – Słyszała pani może nazwisko Britt Else Buberg i wie pani coś o tej osobie? – Tego nazwiska nigdy nie słyszałam. – Kobieta pochyliła się i wzięła na ręce czarnego kota. – W przybliżeniu ile ta lokatorka mogła mieć lat? – Bo ja wiem… Może ze czterdzieści. – Postawiła wijącego się kota na ziemi. – Czterdzieści... – Coś koło tego. To przecież było sześć lat temu, więc teraz jest starsza. – Wie pani może, czy pracowała? – Nie, nie sądzę. Dużo siedzieli w ogrodzie. Na początku wszyscy troje. Wtedy przecież żył jeszcze Rolf Wismer.

CATO ODEBRAŁ TELEFON. Odszedł parę kroków od samochodu i machinalnie przesunął ręką po dolnej części twarzy: nowy odruch, nad którym nie panował. – Cześć, Bente – powiedział. – Nie, mam czas. Poczekaj chwilę. Odszedł jeszcze dalej. W zagrodzie kwiczała świnia, waląc łbem w drewniany płot. – Gdzie jestem? Nie uwierzysz... – Roześmiał się. – Proszę, daj spokój. To nie jest wycieczka dla rozrywki. Cieszę się, że wracasz. Nie, nie mieszkam w jednym pokoju z Marian Dahle. Mam dla ciebie niespodziankę. Jak wrócisz, zobaczysz. Nie, przecież mówię. Możesz być spokojna. Naprawdę. Zaraz zjemy szwedzkie siekane kotlety, potem mamy dokumenty do przejrzenia. * Drewniane ściany pomalowano na delikatny odcień różu. Nad posłaniem przybito szkic węglem przedstawiający misia. Cato leżał na plecach, wpatrując się w sufit. Pod oknem na krześle wisiały jego spodnie. – Najlepsze, co nas dziś spotkało, to ta siekanina z białym winem. – Ziewnął. Zerknął na Marian rozciągniętą na łóżku jeszcze węższym niż jego tapczan. Nie zdjęła ubrania, wciąż miała na sobie czerwoną koszulkę i spodnie. – W takim razie jutro jedziemy prosto do Västerborre – odparła. – Nie rozumiem powiązania Wismer z Buberg. Tego, że kupiła jej mieszkanie. Dlaczego miałaby ukrywać, że się znały wcześniej? – Przyczyna może być prosta. Podatki. Może chodziło o podatek spadkowy? – myślał głośno Cato. – Darowizny nie są dowolne. Pewnie nie ma spadkobierców. Coś mi tu zalatuje oborą.

Marian się uśmiechnęła. – To pewnie ja. Wiesz, nie mają prysznica. Jestem przekonana, Cato, że nam się uda. Przez szparę między musztardowymi zasłonami w niebieski wzorek wpadało szare światło zmroku. Cato podrapał się po nosie. – Bez komentarza. First thing in the morning: pojechać do Olufa Carlssona. Jak myślisz, co się przydarzyło Buberg? – Może zaszła w ciążę i zostawiła dziecko przybranej matce? Wyjechała do Norwegii, żeby zapomnieć? Przybrany ojciec... – Myślisz, że ten psychiatra opiekun, ten Oluf Carlsson, był ojcem... – Właśnie, może coś w tym guście. Coś się musiało stać. Nie wiem... – A ten syn... Jak mu tam? – Tomas. Po powrocie sprawdzę wszystko, co się z nim wiąże. Komuś, nie wiadomo komu, kompletnie odbiła palma na dole w pralni. Potem ktoś, nie wiadomo kto, wypchnął ją z balkonu i zamknął za sobą drzwi. Wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z tym mężczyzną, o którym wspominała sąsiadka. Może to Oluf Carlsson? – Buberg mogła przecież urodzić dziecko po przyjeździe do Norwegii. – Gdyby nie te zamknięte drzwi na balkon i siniaki na jej ramionach, wyciągnęlibyśmy inne wnioski, nie nadawalibyśmy sprawie takiej rangi. – Założylibyśmy, że skoczyła z własnej woli. – Cato zamknął oczy. – Właśnie, tylko że ta nieostra fotografia… – Dosyć, trzeba się przespać. – Jestem wykończona. – Marian ziewnęła. – Zauważyłeś misia nad swoim łóżkiem? – Uhm. W dzieciństwie miałem podobnego. – Ja też. Wcinasz się w moje życie – powiedziała zmienionym tonem. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się do mojej matki... – W nic się nie wcinam. Jego słowa zawisły w ciszy.

Marian patrzyła na uchylone okno za falującą zasłoną. – Miałam cztery lata, kiedy matka powiedziała, że jestem za duża na misia i że ona tu decyduje. Wrzuciła go do zsypu. – Wiesz co, Marian? Naprawdę się zastanawiam, po co ty mi ciągle wypłakujesz na ramieniu szczegóły swojego dzieciństwa. Nie lepiej porozmawiać o tym z psychologiem? – Za dużo wypiłam. Nie jesteś dobrym słuchaczem. Zestarzała się. Przekroczyłeś granicę. – Marian... te twoje przeskoki... – Dzieciakami nie warto się przejmować. Masz rację, Cato. Po co ja ci to wszystko, do diabła, mówię? Marian przekręciła się na bok, plecami do Cato. Nagle wróciła do niej melodia pieśni z pogrzebu: Co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Co za dziwny tekst. Wlepiła wzrok w drewnianą ścianę. Przez farbę przeświecały sęki. Dwa z nich przekształciły się nagle w oczy. Może Samarkanda miała coś wspólnego z zielonoświątkowcami albo z jakimś świętym miejscem innej religii? Przy najbliższej okazji sprawdzi to w internecie. Cato też ułożył się na boku, plecami do niej. Zaszeleściła cienka kołdra. – W takim razie na dzisiaj dobranoc. – Dobranoc, Mister Perfect – rzuciła Marian. – Dlaczego tak mówisz? Przekręcił się na plecy i podniósł głowę. – Bo cały czas sprawiasz wrażenie idealnego ojca. Dobranoc. – Rozmawiałaś z Randi? – Wbił wzrok w plecy Marian. – Nie. Randi nic mi nie mówiła. A powinna? – Bo nie jestem idealnym ojcem. I nigdy nie rozmawiam z tobą o swoich dzieciach. Przeklinał sam siebie, że przez lata zdradzał Randi sekrety swojego prywatnego życia. – Mieszkanie Britt Else Buberg jest zresztą identyczne z tym, w którym mieszkałam. Ten mały pokój obok kuchni był mój. – Więc dlatego... – Co dlatego? – Położyła się na wznak i podciągnęła na łokciach.

Opuścił głowę na poduszkę. – No, nie chciałaś wejść do mieszkania. – Nie chciałam? Nie było potrzeby. Urzędował tam tłum: ty, Ellen i z dziesięć innych osób. – Czego się tak denerwujesz? Musisz wszystko brać do siebie? Chciałbym trochę pospać. – Dobranoc, Mr. Perfect. The bitch is sleeping. – Dobranoc. Zirytowany Cato wlepił wzrok w sufit i wtedy za oknem zaryczała krowa.

OLUF CARLSSON ZAJMOWAŁ MIESZKANIE DOSTOSOWANE DO POTRZEB OSÓB STARSZYCH, jeden z wielu elementów pomalowanego na żółto budynku ze wspólnym dla wszystkich lokatorów podwórzem. Z podcieni rozciągał się widok na jezioro i przystań. Znaleźli drzwi opatrzone mosiężną tabliczką z jego nazwiskiem. Z pewnością wisiała przedtem na eleganckim domu przy Södergatan dwanaście, pomyślała Marian. Zadzwonili. – Nie otwiera – westchnęła Marian. Raptem drzwi gwałtownie odskoczyły. Przed Marian i Cato stał wysoki, wyprostowany jak struna starszy pan z umieszczoną na temblaku ręką w gipsie. Miał gęstą siwą czuprynę. Spojrzał na nich pytająco. – Dzień dobry – pospieszył z powitaniem. – Dzień dobry – odpowiedziała Marian. Nie mogła nie zauważyć paskudnego fioletowoczerwonego siniaka na jego lewym policzku. – Szukamy Olufa Carlssona. Przyjechaliśmy tutaj w związku z pewnym morderstwem w Norwegii. – Cato pokazał legitymację. Marian zrobiła to samo. W wodnistych niebieskich oczach mężczyzny pojawił się lodowaty błysk. – Tak, dzwoniono do mnie. Jestem Oluf Carlsson. – To ja dzwoniłam – odezwała się Marian. – Możemy wejść? Oluf Carlsson przez chwilę szacował oboje nieprzyjaznym spojrzeniem. – Jestem starym człowiekiem. Nie mam już na to siły – rzucił. – Na co nie ma pan siły? Wieloletnia praktyka Cato jako detektywa kazała mu zaostrzyć ton. Kiedy napotykał przeszkody, kontynuował śledztwo innym sposobem: z otwartym umysłem, a nie za pomocą niezliczonych rutynowych przesłuchań mało ważnych osób. W

Olufie Carlssonie wyczuł intuicyjnie grubą rybę. Wrażenie pogłębiło się, gdy mężczyzna próbował zamknąć drzwi. – W takim razie musimy prosić, żeby przyjechał pan do Oslo w celu formalnego przesłuchania – oznajmiła Marian, wsuwając stopę w szczelinę między drzwiami a futryną. – Od bardzo, bardzo wielu lat nie miałem do czynienia z Britt Else. Nie mam nic, powtarzam, absolutnie nic do powiedzenia w tej sprawie. Britt Else opuściła nas trzydzieści pięć lat temu. Nie była osobą zdrową. Chwileczkę, zaraz do państwa wyjdę. – A syn... Zatrzasnął drzwi, ale zaraz je otworzył. – Spotkamy się w kantynie, o tam. – Wskazał okrągły murowany budynek na środku podwórza. – Za pół godziny – dodał i ponownie zamknął drzwi. – Słodziutki – skomentowała Marian. – Stary człowiek, ale nie wiem... wyglądał na bardzo sprawnego, poza tym był wyjątkowo nieuprzejmy. No i, niech mnie diabli, niedawno doznał jakiegoś urazu. – Zadzwoń jeszcze raz. – Zdaniem świadka mężczyzna, który wypchnął Buberg, był dość wysoki. – Jesteśmy tutaj z innego powodu. – Cato wsadził legitymację do kieszeni. – Powiedział: pół godziny. W tym czasie zdążymy załatwić Västerborre. Ta kobieta powiedziała, że jej się wydaje, że był wysoki. Mówiła też, że mógł mieć od trzydziestu do sześćdziesięciu lat. Wyczuwam w nim psychopatę, wierz mi. – Ten człowiek ma osiemdziesiąt dwa lata – podkreślił Cato. – Trochę za stary. Sprawdzimy w ewidencji pojazdów, czy ma samochód. – Dużo zależy też od psychiki. – Marian wrzuciła do ust tiktaka. – Jeżeli miał nad nią władzę, jeżeli chciał, żeby spadła, to mogło się zdarzyć, że spadła. * W szpitalu Västerborre dyrektor Gustav Thorn, który stanowił dziwne połączenie pracownika opieki społecznej i prawni-

ka, poczęstował ich opinią, że Oluf Carlsson był bardzo szanowanym ordynatorem na oddziale pierwszej pomocy dla pacjentów psychiatrycznych. – Z dokumentów wynika, że pracował tu od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego do stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, kiedy oddział zlikwidowano. Udzielał się też politycznie, przez długi czas starał się polepszyć warunki panujące w szpitalu. Kiedy zadecydowano o zamknięciu oddziału, w gazetach pojawiły się wielkie nagłówki mówiące o złym stanie lokalnej psychiatrii. Niektórzy pacjenci długoterminowi musieli pozostawać na oddziale przez wiele lat z powodu braku alternatywy. To, że Sahlgjärda została uruchomiona tak szybko, w dużej mierze jest zasługą Olufa Carlssona. To był pierwotnie dwór należący do jakiejś niemieckiej rodziny. – Byliśmy tam wczoraj – odezwał się Cato. – Piękne miejsce. – Zbudowano go w początkach dwudziestego wieku – ciągnął dyrektor. – W listopadzie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku podjęto decyzję o zakupie posiadłości przez państwo. Cały oddział miał zostać przeniesiony do Sahlgjärdy i otwarty w kwietniu siedemdziesiątego trzeciego roku. Carlsson został naczelnym lekarzem całego nowego szpitala. – Jak pan wie, chcielibyśmy uzyskać informacje o pacjentce Britt Else Buberg – wtrąciła Marian. – Została ona nieco ponad tydzień temu pozbawiona życia w Oslo. Powodem, dla którego tu przyjechaliśmy, jest fakt, że Oluf Carlsson, który ją adoptował w siedemdziesiątym trzecim... – Nie adoptował jej – przerwał dyrektor. – Został jej prawnym opiekunem. To dwie zupełnie różne rzeczy. – Wprowadziła się do jego domu. – Cato przesunął dłonią po czole. – Możliwe. Nie znam osobiście tej sprawy. Mogę tylko wnioskować na podstawie dokumentów. – Czy ma pan historię choroby Buberg? Zdjęcie? Dyrektor z miejsca się usztywnił. – Nie, właśnie tego nie mamy. Dokumentacja choroby mogła pójść za pacjentką do Sahlgjärdy. – Nie poszła – stwierdził Cato – bo pacjentka nigdy nie poja-

wiła się w Sahlgjärdzie. Nie wróciła na oddział psychiatryczny. Czy należy przypuszczać, że to Oluf Carlsson zabrał dokumentację? – Oluf Carlsson był niezwykle szanowanym lekarzem. Oczywiście, mógł wyprowadzić dokumentację z tutejszego systemu, ale nie pojmuję, w jakim celu miałby to zrobić.

– BYŁA PO PROSTU SAMOTNĄ DZIEWCZYNKĄ, KTÓRA ZYSKAŁA RODZINĘ. Okazała się jednak bardziej chora, niż się nam wydawało. Miała w sobie mrok. Po prostu była zbyt niebezpieczna. – Głos Olufa Carlssona brzmiał monotonnie. Marian rozejrzała się po sali. Około trzydziestu staruszków niestrudzenie spacerowało, grało w karty, piło kawę lub ustawiało się w kolejce po jedzenie. – W jaki sposób niebezpieczna? – Cato oparł się łokciami o stół i popatrzył na rozmówcę. – Przecież była pańską wieloletnią pacjentką. Musiał pan wiedzieć, na co ją stać. Marian pomyślała, że Oluf Carlsson z tą wąską twarzą i spiczastym nosem przypomina jej lisa. Uderzyło ją, że stary człowiek zdecydowanie ma w sobie coś arystokratycznego. Był wydelikacony, robił wrażenie, że czuje się nieswojo. Jego niespokojne dłonie, spojrzenie, którym ich oceniał... Na stole stał pusty wazon z Iittali z pożółkłym osadem na dnie. Obok leżała jakaś gazeta. – Rozumiem, że muszę się oddać do państwa dyspozycji. – Carlsson przesunął dłonią po temblaku. – Proszę jednak o wyrozumiałość, jestem stary i chory. Tyle tego było… Właściwie nie sądzę, żebym mógł dostarczyć jakichś interesujących informacji. Za ladą zabrzęczały filiżanki. Kelnerka w tiulowym czepku roześmiała się głośno z czegoś, co powiedziała jakaś staruszka. – Dlaczego więc ją państwo adoptowali, pan i pańska żona? – Marian wrzuciła do ust kolejnego tik-taka. – To była pomyłka, wszystko razem. Byłem jej prawnym opiekunem. – Westchnął i lekko odwrócił głowę. Siniak na kości policzkowej stał się wyraźnie widoczny. – Britt Else była kompletną sierotą, bez krewnych – ciągnął. – Karin też pracowała w szpitalu. To ona... Karin była... Nie mieliśmy dzieci. Zaczęło się od tego, że przynosiła jej różne rzeczy, dawała swoje stare ubrania i tak dalej. Karin wydawało się, że jeśli coś zrobimy dla Britt Else, to ona się zrewanżuje. A po-

tem Karin zaszła w ciążę. To był cud. Miała czterdzieści dwa lata. Britt Else z trudem to akceptowała. Była zazdrosna. Miała dwadzieścia dwa, prawie dwadzieścia trzy lata. Pojechała do Oslo. – Dlaczego właśnie do Oslo? – spytał Cato. – A dlaczego nie? Wspominała też o Kopenhadze, ale stanęło na Oslo. Chodziła własnymi drogami. Nie miała przyjaciół. Była trudna. Karin się tym gryzła, uważała, że nie sprawdziliśmy się i tak dalej... Tak wyszło. Karin umarła dziesięć lat temu. – Czy utrzymywała kontakt z Britt Else po tym, jak... – Nie. – Potrząsnął głową. – Absolutnie nie. – Państwu urodził się syn? Oluf Carlsson zrobił jeszcze bardziej surową minę. – Jemu też nie poszło w życiu lepiej. Na pewno wiecie. – Nie, nic o nim nie wiemy – zaprzeczyła Marian. – Siedzi w więzieniu. To długa historia. Mój kontakt z Tomasem urwał się, kiedy zmarła Karin. A Britt Else... Można powiedzieć, że jako człowiekowi mi się nie powiodło. I to bardzo. Cato podniósł wzrok, kiedy przechodziła kelnerka z tacą pełną filiżanek kawy. Dwie siwowłose panie spytały, czy miejsca przy ich stoliku są wolne. – Przykro mi – odmówił Cato. Marian przełknęła resztkę tik-taka. – Dostaliśmy informację, że Britt Else cierpiała na jakąś chorobę krwi... Oluf Carlsson skinął wolno głową. – Widzę, że przeprowadzili państwo dogłębne badania. Miała białaczkę, jej przewlekłą formę. Leukemię limfatyczną: CLL czy LLC, jak państwo wolą. I po prostu wyzdrowiała. Marian przyglądała się emerytowanemu psychiatrze. – Dokumentacja jej choroby zniknęła. Dostaliśmy tylko krótki faks ze szpitala. W faksie poświęcono temu dwie linijki. To wszystko, co mieli. Podobno ten opis znajdował się w osobnej bazie danych na temat chorób nowotworowych krwi typu I według klasyfikacji Bineta. Natomiast historii choroby nie ma. – To nie była jedyna historia choroby, która zniknęła, zapewniam. Tam panował straszny bałagan. Nawet chaos. Oddział

psychiatryczny w Västerborre był przepełniony, w kompletnej rozsypce. Nie wystarczało nam pielęgniarzy. Czysty obłęd. To wszystko omal nie zrujnowało mi zdrowia. Musiałem zaangażować się w politykę, żeby dokonać zmian. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia, kiedy mi zaproponowano stanowisko naczelnego lekarza w nowym szpitalu dla umysłowo chorych. Karin, jak wspomniałem, była pielęgniarką w Västerborre, ale na oddziale medycznym. Tragedia Britt Else polegała na tym, że Karin i ja z dobrego serca kilka razy zabieraliśmy ją do domu na weekend. Karin wpadła na pomysł, żeby dziewczynka zamieszkała u nas na stałe. Wtedy uważaliśmy, że dobrze się stanie. Karin tak bardzo chciała mieć dziecko – powtórzył. – A potem zaszła w ciążę. Słyszeli państwo zapewne opowieści o kobietach, które nie mogą mieć własnego dziecka, adoptują cudze i nagle zachodzą w ciążę? Marian pokiwała odruchowo głową i wyjrzała przez okno. Sprzątaczka w żółtym fartuchu ciągnęła w podcieniu wózek ze sprzętem do czyszczenia i otwierała drzwi do licznych mieszkań. – Ciąża Karin nas uszczęśliwiła. Wydawało się, że to cud. Nie ma co ukrywać: Britt Else stała się zazdrosna. Na początku robiła wrażenie uradowanej, ale kiedy dziecko się urodziło i minęło trochę czasu, zaczęliśmy się bać, że zrobi mu krzywdę. Cato nie odrywał od niego wzroku. – Rozumiecie, co mówię? – powiedział zimno Carlsson. – Zrobiła się niebezpieczna.

NAGLE PARĘ METRÓW OD ICH STOLIKA POJAWIŁA SIĘ ZGRABNA SZATYNKA po pięćdziesiątce. W swobodnym stroju: cienkiej białej kurtce i spodniach, zdawała się wybierać na spacer. Twarz Olufa Carlssona na chwilę się rozjaśniła, po czym spochmurniała. Przeprosił detektywów, wstał, podszedł do nowo przybyłej, położył jej rękę na ramieniu i podprowadził ją do drzwi. Obróciła się i ponad jego ramieniem spojrzała w stronę stolika. Omiotła wzrokiem Marian i Cato, skinęła głową Carlssonowi i wyszła. – Co o tym sądzisz? – spytał szybko Cato. – Czy ja wiem? Musimy sprawdzić, w którym szpitalu przyszedł na świat Tomas Carlsson. Być może obraz Britt Else, jaki nam teraz namalowano, jest zgodny z prawdą. Sąsiedzi przecież mówili to samo, że była wyciszona i trzymała się na dystans. Trochę melancholijna. To są delikatne i bolesne sprawy, Cato. Pomyśl, jakie to dla niej musiało być szczęście, że zyskała nową matkę. A potem… Ją również straciła z powodu dziecka, którego nikt się nie spodziewał. Może nie była całkiem zdrowa i wolała usunąć się wystarczająco daleko? I pozostać samotna. A może... – Może co? Mów szybko, bo Carlsson wraca. – Może samotność stała się dla niej bezpieczna, rozpoznawalna. Pozostała samotną kobietą, która spełniała się w sprzątaniu i praniu. Potem zyskała przyjaźń Astrid Wismer. Prawdopodobnie starsza pani przejęła rolę, którą Karin Carlsson... Muszę coś zrobić. – Marian zerwała się od stolika. Cato patrzył za nią zmieszany, kiedy Oluf Carlsson siadał na krześle. – Przepraszam za tę przerwę. To była moja znajoma. Zazwyczaj chodzimy razem na spacery. * Nie dostrzegła nigdzie zgrabnej szatynki. Rzuciła okiem w kierunku mieszkania Carlssona. Sprzątaczka przepychała

wózek i odkurzacz ku następnym drzwiom. Właśnie miała zamykać mieszkanie, gdy na podłogę upadła oparta o ścianę szczotka. Marian pobiegła przez podwórze, pokonała dwa schodki, schyliła się szybko i podniosła szczotkę. – Jestem z wizytą u Olufa Carlssona. – Uśmiechnęła się do sprzątaczki. – Siedzimy w kantynie. Przyszłam tylko po jego okulary. – powiedziała to po szwedzku i dla pewności pokazała palcem na oczy. Sprzątaczka przyglądała się jej, ściskając w ręku ścierkę. – Musimy zdążyć przed zamknięciem biura w gminie, rozumie pani – wyjaśniała pospiesznie Marian. – Pomagam mu w jednej sprawie. Teraz w lecie jest spokój, więc warto... – Aha, no tak... ale... jest pani adwokatem? Sprzątaczka wrzuciła ścierkę do wiadra i odebrała szczotkę z rąk Marian. – Tak, w pewnym sensie jestem adwokatem. Marian stanęła przed drzwiami mieszkania Carlssona. – Aha, no... właśnie skończyłam tu sprzątać. Ma pani klucz, żeby zamknąć za sobą, jak pani będzie wychodzić? – Mam w kieszeni. – Marian klepnęła się po udzie. – Wspaniale tu pachnie czystością. – Uśmiechnęła się. – Tylko przepchnę odkurzacz. – Dziękuję. – Marian uśmiechnęła się jeszcze raz i weszła do niewielkiego przedpokoju. Zamknęła drzwi. Stanęła nieruchomo, nasłuchując z bijącym sercem. Co będzie, jeżeli w mieszkaniu jest ta kobieta? – Halo? Żadnej odpowiedzi. Cisza dzwoniła w uszach. Zajrzała szybko do żółtej kuchenki, weszła do małego, wypielęgnowanego salonu i okrążyła błyszczący stół z czterema rokokowymi krzesełkami obciągniętymi różowym pluszem. Pod ścianą stała kanapa do kompletu. Nie miała pojęcia, czego szukać. Był to raczej rodzaj rekonesansu. Zatrzeszczała podłoga. Salon był ładny i wykwintny mimo nadmiaru mebli. Rzucało się w oczy, że Carlsson pierwotnie mieszkał w dużym domu.

Przypomniała sobie Södergatan dwanaście. Na stoliczku koło fotela obitego czarną skórą piętrzyły się biografie bohaterów narodowych i książki o okrętach wojennych. Na jego brzegu przymocowana była lampa do czytania, której ramię ustawiono nad siedziskiem. W miseczce na podłużnej ławie przed kanapą leżały kluczyki do samochodu. Na breloczku błysnęła nazwa: Fiat.

NAD KANAPĄ WISIAŁ STARY SREBRNY KRZYŻ. Pod nim haftowany bieżnik. A dym męki ich występuje na wieki wieków, i nie mają odpoczynku we dnie i w nocy, którzy się kłaniają bestyi i obrazowi jej, i jeźli kto bierze piętno imienia jej6. Marian zapamiętała, że tekst był po norwesku, i przyjrzała się dłuższej ścianie, na której królowało kilka zbyt dużych olejnych malowideł w ciężkich złoconych ramach. Zdjęcia rodzinne zgromadzono na krótszej ścianie od strony kuchni. Rządek czarno-białych fotografii stał też na niskim mahoniowym regale wypełnionym po brzegi starymi książkami. Marian podeszła bliżej i zaczęła studiować zdjęcia. W środku wisiała fotografia ślubna. Panna młoda w okularach, krótkiej białej sukience i welonie typowym dla lat pięćdziesiątych, z pokaźnym bukietem opadających jak wodospad goździków. Oczy wpatrzone w pana młodego – młodsze ciemnowłose wydanie Olufa Carlssona. Pozostałe zdjęcia wisiały gęsto jedno obok drugiego. Na jednym był chyba Carlsson z rodzicami, bratem i piękną siostrą. Marian wpatrywała się przez chwilę w dziewczynę, zanim przesunęła wzrok. Największa była kolorowa fotografia kobiety, która niedawno przyszła do kantyny. Zdjęcie zrobiono na plaży. Jej uśmiechniętą twarz częściowo zasłaniały włosy. Kobieta była ubrana w sutannę. Teraz Marian dostrzegła obok wysokiego wazonu małą, nieostrą fotografię dwóch młodych kobiet w lesie, wśród pozbawionych liści drzew. Pozowały, stojąc obok siebie na ścieżce. Musiały się poruszyć, kiedy robiono zdjęcie, bo kurtka jednej z nich jakby ześlizgnęła się ku brzegowi ozdobnej metalowej ramki. Marian bez trudu rozpoznała w jednej z kobiet bardzo młodą Britt Else Buberg. Nie namyślała się wiele, schowała fotografię do kieszeni i ustawiła pozostałe tak, by zakryć ubytek. Po przeciwnej stronie, nad okrągłym stolikiem z białym wa6 Apokalipsa św. Jana, rozdz. 14 wiersz 11 wg Biblii Gdańskiej (przyp. tłum.).

zonem ze świeżymi kwiatami, wisiał samotnie dyplom, który potwierdzał nadanie Olufowi Carlssonowi tytułu kawalera takiego czy innego orderu za długą i wierną służbę psychiatrii. Marian poczuła dreszcz grozy. Przez moment wpatrywała się w srebrny krzyż nad kanapą. Psychiatrzy nie byli jej ulubieńcami. Spojrzała na zegarek, podeszła do sekretarzyka, wyciągnęła dwie górne szuflady i przeszukała pobieżnie stos papierów oraz albumów z fotografiami i znaczkami. Co za absurd, pomyślała. Nie szukała przecież niczego konkretnego, a jednak coś ją podświadomie męczyło. Samarkanda. Jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Carlsson jest sam sobie winien, broniła się w myślach. Czasami po prostu tak było, że sprawy ruszały z miejsca dzięki szczegółom, które się nie zgadzały. Za sprawą sposobu bycia, zachowania, sygnałów, które wychwytywała jako negatywne. Nie tędy droga, pomyślała i szybko otworzyła drzwi do sypialni. Zajrzała do szafy. Koszule i garnitury wisiały porządnie na wieszakach. Obrzuciła spojrzeniem szufladki w szafce nocnej. Zamiast je otworzyć, zapuściła żurawia pod łóżko. Stało tam przewiązane grubą linką tekturowe pudełko. Wyciągnęła je. Linka tworzyła na środku pokaźny węzeł. Marian wstała i niemal pobiegła do kuchni. Otworzyła szufladę, wyciągnęła nóż do chleba. Czym prędzej wróciła do sypialni. Pochyliła się nad pudełkiem. Przecięła linkę. * Cato pochylił się w stronę Carlssona. – Gdzie pan był dwudziestego trzeciego lipca tego roku? – Dwudziestego trzeciego? W ubiegłym tygodniu? – Carlsson zaśmiał się sucho. – Chyba pan nie myśli... – Tak, w poniedziałek, dziewięć dni temu – przerwał mu Cato. – Tutaj. Ann, moja znajoma, która tu przed chwilą była, może o tym zaświadczyć. – Może pan ją przyprowadzić? – Już poszła. – W takim razie poproszę o jej pełne nazwisko i numer telefonu. Dlaczego jest pan ranny?

– Byliśmy z Ann na wycieczce kilka dni temu. Potknąłem się i sturlałem po zboczu. Cato wyprostował się i obrzucił starszego mężczyznę uważnym spojrzeniem. – Wie pan, uderzyło mnie, że podczas całej naszej rozmowy ani razu nie zapytał pan, co się stało Britt Else Buberg. Nie chce się pan dowiedzieć, jak została zabita? Oluf Carlsson podniósł wzrok i akurat wtedy wróciła Marian. Siadając przy stoliku, przesunęła na bok pusty wazon. – Nie – powiedział zimno. – O ile rozumiem, wypadła przez balkon. – Ma pan może jej fotografię z dawnych lat? – Niestety nie. – Britt Else urodziła przecież dziecko – wtrąciła Marian. – Rozmawialiście o tym? Cato potrząsnął głową. A Carlsson wydawał się kompletnie zdezorientowany. – Co pani mówi? Urodziła dziecko? Kiedy? – O to właśnie pana pytamy – rzucił Cato. – Sekcja wykazała, że rodziła. – Boże drogi, nic o tym nie wiedziałem. Czy wiedzą państwo... No, kiedy? – Nie – odpowiedziała Marian. – Nigdzie nie możemy znaleźć informacji o tym dziecku. Coś tu się nie zgadza. Złamana? – spytała, patrząc na temblak. – Tak, złamana. Czy mogła zajść w ciążę... Przecież przyjechała do Oslo sama. Mogła ją jednak usunąć? – Patolog twierdzi, że urodziła dziecko. Natomiast nie wiemy, czy ono żyje. Twarz Carlssona przybrała raptem nieszczęśliwy wyraz. – To wszystko jest takie straszne. Państwo wybaczą, ale czuję, że więcej nie zniosę. – Wstał. – Proszę do mnie raczej dzwonić, jeżeli będą państwo chcieli uzyskać odpowiedź na jakieś pytania. Podał każdemu z nich lewą rękę na pożegnanie. – Życzę powodzenia w śledztwie. To dla mnie jednak bardzo trudne, chociaż nie widziałem Britt Else od lat.

Wyszli razem. Cato zerkał od czasu do czasu na Marian, lecz ona wyraźnie unikała kontaktu wzrokowego. Na dworze ani odrobiny wiatru. Nie drgnął nawet listek. Szatynka stała przy czerwonym samochodzie. – To Ann. – Skinął w jej stronę. Cato poszedł do niej, a Carlsson i Marian stanęli obok siebie. – Ostatnie pytanie – odezwała się, obrzucając spojrzeniem nadchodzącą starszą panią z chodzikiem, zbliżającą się do nich powoli. – Britt Else Buberg kontaktowała się z Astrid Wismer. Czy coś panu mówi to imię i nazwisko? – Nie. – Carlsson pozdrowił starszą panią skinieniem głowy. – Nic a nic. * – Otwórz okna, to trochę przewieje. Marian wyciągnęła zwitek papierów zza paska spodni, otworzyła drzwi po stronie pasażera i opadła na fotel. Cato przekręcił kluczyk w stacyjce. – I co ta Ann powiedziała, kiedy ją spytałeś o alibi Carlssona? – Byli razem na jakiejś wycieczce. I nie sądzę... – Przerwał, popatrzył na nią badawczo. – Co tam masz? – Wskazał papiery. – No nie, znowu? Marian, do jasnej cholery, co to jest? – W sumie nie wiem, ale na pewno papiery i dokumentacja z Västerborre. Musimy też sprawdzić alibi Tomasa Carlssona, ustalić, czy rzeczywiście siedzi w więzieniu. A jeśli tak, to za co. – Byłaś u niego w mieszkaniu? Czyś ty naprawdę całkiem zwariowała? Ze złością uderzył pięścią w kierownicę i wrzucił wsteczny bieg. – O, tu jest data, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty rok, a więc bardzo wczesne stadium. Tak przy okazji, Carlsson ma samochód. Fiata. – Czyś ty zwariowała? – powtórzył rozwścieczony. – Tylko robię takie wrażenie – odparła spokojnie. – To sposób na radzenie sobie z nerwami. Liczą się rezultaty, Cato. – Twoje zdolności zaprowadzą cię na manowce. – Zerknął w lusterko wsteczne. – Mogę cię zapewnić, że jeśli dalej tak

będziesz postępować, w krótkim czasie wylecisz z wydziału. Mam powyżej uszu tych twoich zagrywek w stylu Bonda. To się robi po prostu żałosne. – Patrz! Carlsson wsiada do auta z przyjaciółką. – Marian odwróciła się i odprowadziła ich wzrokiem. – Drzwi do jego mieszkania były otwarte. Szeroko. Akurat tam sprzątano. Nie ma włamania, kiedy drzwi są otwarte. Słuchaj, masz w salonie zdjęcia swoich dzieci? – Jasne. Dlaczego pytasz? – U Carlssona jest masa rodzinnych zdjęć na ścianie i na regale. Ślubne fotografie, zdjęcia rodziców, rodzeństwa i tak dalej. Również zdjęcie młodej Buberg. Ale nie syna. Czy to nie dziwne? – Zdjęcie Buberg, powiadasz? Przecież mówił, że nie ma. Marian uniosła się nieco na fotelu. Ramka, którą miała w kieszeni, uwierała ją w udo. – Ukrywasz coś jeszcze w tych spodniach? – Nie, Cato, nic.

MARIAN WPATRYWAŁA SIĘ W DOKUMENT. – Posłuchaj, co tu napisali. Pacjentka musi w ten czy inny sposób uzyskać mieszkanie i środki na utrzymanie. Bla, bla, bla... – czytała. – Konkluzja: oddział nie może zapewnić pacjentce prawidłowej opieki. O, a tu jest jeszcze pismo z siedemdziesiątego drugiego. Pacjentka przystosowała się do procedur na oddziale... Jest obecnie zupełnie wyizolowana, przebywa we własnym świecie. Reaguje pozytywnie na kontakty z innymi, niemniej nie zaleca się samodzielnego mieszkania, ponieważ zupełnie nie dba o czystość i nie okazuje zainteresowania higieną osobistą. Cato rzucił Marian przelotne spojrzenie, po czym utkwił wzrok w jezdni. * Zbliżała się siódma, gdy dojechali do centrum Oslo. Cato i Marian grzecznie podziękowali sobie nawzajem i rozstali się w garażu komendy. – Ciąg dalszy jutro – rzucił Cato i podniósł dłoń w geście pożegnania. Marian przyglądała się jego plecom, póki nie znikły za drzwiami windy. Trzymając dużą torbę, podeszła do swojej białej furgonetki. Wrzuciła torbę na fotel pasażera i na pełnym gazie wyjechała na powierzchnię. – I to tyle – mruknęła pod nosem, przypominając sobie zarazem, że firma ochroniarska zamontowała alarm w jej mieszkaniu. Dziesięć minut później była w domu. Otworzyła drzwi, weszła i wystukała na klawiaturze rok urodzin Britt Else Buberg: jeden, dziewięć, pięć, jeden. Długi dzwonek i zielone światełko zasygnalizowały, że alarm został wyłączony. Zatrzasnęła drzwi, kopnęła tekturowe pudło. – Sprzątnę to. First thing in the morning – powiedziała na

głos, rzucając torbę na podłogę. Znowu w domu, co za ulga! Przez prawie całą drogę powrotną Cato był nie w sosie i okazywał zły humor. Jedynie kiedy przeczytała to zdanie o higienie osobistej, okazał odrobinę zainteresowania. Z ciężkim westchnieniem weszła do salonu. Było w nim gorąco i duszno. Omiotła wzrokiem papiery na nowym biurku i wycyganioną od Irmelin kopiarkę. Obok niej leżały folderek z pogrzebu Britt Else Buberg i dwie teczki, które sekretarka pobrała z archiwum. Marian przyniosła torbę z korytarza i wyjęła z niej dokumenty z Urzędu do spraw Kontroli Opieki nad Nieletnimi i z mieszkania Carlssona, po czym rzuciła je na biurko. Wsadziła rękę do kieszeni, wyłowiła z niej fotografię w ramce. Miała obolałą pachwinę, bo ramka przez prawie pięć godzin się w nią wbijała. Otworzyła okno i jeszcze raz spojrzała na stertę dokumentów. Na podwórku dwaj chłopcy ćwiczyli odbieranie na nogę odbijanej o mur piłki. Przez moment poczuła strach. Cicho jęknęła. A jeśli Cato doniesie szefowej wydziału? Gdyby w jakiś sposób się dowiedziała, co Marian wyprawia, z miejsca by ją zwolniła. Marian była tego absolutnie świadoma. Gdyby się wydało, że kopiuje teczki z archiwum państwowego i zakłada w domu własne, zrobiłaby się niezła granda. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie nagłówki w gazetach. I na pewno przez wiele dni główny temat w wiadomościach obu krajowych programów telewizyjnych. Detektyw policyjny nielegalnie przechowywał w domu tajne dokumenty. Oprócz oficjalnego prowadził własne śledztwo. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Czy Cato był przyjacielem, czy wrogiem? Zechce się jej pozbyć czy nie? Poszła do kuchni, wyjęła z lodówki jogurt, a z szuflady łyżeczkę i wróciła do pokoju. Rejestrowała dźwięki płynące z mieszkania piętro niżej: płacz dziecka, zbyt głośno nastawiony telewizor, czyjeś wołanie. Humor Cato osiągnął dno, kiedy zbliżali się do Oslo. Twierdził, że to z powodu tego idiotycznego tarasu, który naprawiał.

Bo w radiu powiedzieli, że będzie padać. Nie zanosiło się na deszcz. Pięć po siódmej, letnia szarówka. Zadzwonił telefon. Marian nie odebrała. Dźwięk wibrował echem w jej mózgu jeszcze długo po tym, jak w rzeczywistości ucichł. Od dawna nosiła się z myślą, by zrezygnować z telefonu stacjonarnego. Niewiele osób miało jego numer. Przypuszczała, że dzwonił wujek E. Nie czuła się na siłach, by teraz odebrać Birkę. Liliowa psia kanapa pyszniła się szyderczo obok nowego biurka. Nie do pomyślenia, by Birka zechciała spać na czymś takim. Marian musi odzyskać fotel. Postawiła kubeczek z jogurtem na biurku, wzięła komórkę i wysłała wujkowi E SMS z prośbą, żeby przyprowadził psa na komendę jutro o ósmej. Nic się nie stanie, jeżeli przechowa ją jeszcze jedną noc. Odpowiedział szybko, że i tak ma umówione spotkanie z Myklebustową. Idąc do kuchni z pustym kubeczkiem, wzięła z biurka folderek z pogrzebu. Opadła na kuchenny stołek i zapatrzyła się w tekst pieśni. Każda zwrotka kończyła się tym samym słowem, tą samą nazwą. Samarkanda... Jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Poczułem żar i wonie wszystkich lat, na poduszce został twojej głowy ślad.

LILI RUDEK OTWORZYŁA OCZY. Ktoś zastukał w drzwi, ot, kilka prawie niesłyszalnych puknięć. Dźwięk najpierw przejął ją dreszczem. Cień rosnącego za oknem drzewa chwiał się za półprzezroczystą zasłonką. Rzuciła okiem na wywietrznik, nie dojrzała nic, żadnego cienia. Była prawie naga, miała na sobie białe majteczki i jasnoniebieski stanik. Stukanie rozległo się znowu. Zerwała się szybko, poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Przeczuwała to. Wiedziała. – Morris – rzuciła na próbę. – Soma? Podeszła do krzesła i wciągnęła sukienkę w kwiatki. Kiedy wyszła z wody... Wycierała się gwałtownymi ruchami ręcznikiem, którym na koniec się owinęła, mocując go węzłem na piersiach. Wracała na kemping, a on patrzył za nią. Nie zamierzała się odwracać, ale po dziesięciu krokach jednak to zrobiła. Odrzuciła w tył włosy i obejrzała się. Był taki miły, porządny, miał takie dobre serce. Znowu stukanie. Przemknęła na palcach do drzwi. Przyłożyła ucho do szpary. – Soma – szepnęła. * Miał klucz. Drzwi odskoczyły. Krzyknęła. Nadszedł czas. Chwycił ją obiema rękami, unieruchomił nadgarstki. Wysyczał, że ma stulić pysk. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła ból w plecach. Prawda wywołała ból. Nagle przypomniał się jej pokój z dzieciństwa, który dzieliła z matką i bratem. Rozpłynął się, zamienił w wodę. Teraz miała już tylko siebie. I czekała ją śmierć. Pomyliła się. Do jej świadomości powoli docierała zmiana. Przed oczami tańczyły krwawe plamy, oślepiał ją strach. On poruszał się z prędkością błyskawicy. Bił ją pięściami, ciągnął w stronę łóżka. Okno było zamknięte. I tak za wąskie. Zaczął coś mówić, nie jak przedtem, inaczej, słowa zalewały ją zimnym strumieniem.

Lili wydobyła z mrocznej głębi siebie nieznane siły, kopnęła go i rzuciła się do drzwi. Złapał ją i ponownie przyciągnął. Ściany pochyliły się nad nią. Uderzyła z całej siły. I jeszcze raz. Trafiła. Trafiła go. Puścił ją. Rzuciła się ku drzwiom, by wypaść na dwór. Potknęła się na progu, upadła. Zerwała się błyskawicznie. Nadepnęła na ostry kamień. Poczuła pod podeszwą przeszywający ból, wsparła się rękami o drewnianą ścianę i skręciła za róg. Pobiegła dalej. Cień na kratką zyskał nagle imię. Teraz wiedziała, kim jest.

NA EKRANIE MIGOTAŁY SŁOWA. Samarkanda, miasto w Uzbekistanie w Azji Środkowej. Przemysł maszynowy i spożywczy. Liczne zabytki architektoniczne. Mauzoleum Guri-Mir (Timura) i meczet Bibi Chanum zbudowany w latach 1394–1404. Samarkanda jest jednym z najdłużej zamieszkanych miast świata. Ważny ośrodek jedwabnego szlaku, łączącego Chiny z Europą. W VIII w. Samarkandę opanowali Arabowie, w 1500 r. Uzbekowie, a w 1868 r. Rosjanie. Marian zirytowana wstała od komputera. Popatrzyła na pusty szezlong, którego Birka nie znosiła. Szarpał nią niepokój. W tej chwili była raczej pewna, że pieśń o Samarkandzie nie ma żadnego znaczenia, że to tylko piękny utwór – to akurat nie mijało się z prawdą. * – Cześć. – Przywitał ją pytającym spojrzeniem, wciskając okulary głębiej na nos. Marian, ubrana w dżinsy i powyciąganą niebieską koszulkę, szurała nogą. – Muszę dostać z powrotem fotel – poinformowała go. Chłopak parsknął śmiechem. – Jest północ. Dobija się pani do drzwi o dwunastej w nocy. – Wyjrzał na podwórze. – Znowu potrzebna pani pomoc? – Dobijam się, bo mój pies odmawia spania na nowym posłaniu – warknęła zirytowana. – Poza tym to mój fotel. – Dała mi go pani. Przysługa za przysługę. W końcu odstawiłem za panią przyczepę do Ikei i w ogóle. Z głębi mieszkania dobiegł ją śmiech. – Zapłaciłam ci za to – rzuciła. – Proszę o zwrot fotela. – Rozkoszujemy się letnim wieczorem przy wódeczce z limonkami. Ja i pozostała dwójka, która tu mieszka. Zapraszamy. Marian przestąpiła z nogi na nogę. – Sorry, ale z mojego psa jest prawdziwa primadonna. To

ona kieruje moim życiem. Istny wrzód na tyłku. Możecie dostać ten ostatni krzyk mody, który kupiłam, psi szezlong. – Żarty pani sobie stroi? O czym pani mówi? – Wiesz, co to jest szezlong. Taki mebel, którego używano w... Wersalu. – Tak, oczywiście. Chociaż nie, właściwie nie. Nie chcę go. Marian zajrzała nad jego ramieniem w głąb prawie pozbawionego mebli mieszkania. Usłyszała głosy. – Naturalnie, że nie chcemy psiego posłania – powiedział chłopak. – Proszę wejść po ten fotel, jasne, że go oddamy. Weszła do przedpokoju. – Właściwie to ile pani ma lat? I kim pani jest z zawodu? – zapytał, nie kryjąc ciekawości. – A jak myślisz? – Uśmiechnęła się i skrzyżowała ręce na piersiach. – Dwadzieścia pięć? Ze cztery lata więcej ode mnie. – Podrapał się po spiczastej brodzie. – Trzydzieści dwa. Pracuję w policji. – Aha. Fajnie. Proszę wejść, pozna pani resztę załogi. Napije się pani czegoś? Marian wciągnęła głęboko powietrze. Poczuła się strasznie zmęczona. Powinna odmówić. Zawsze odmawiała. Cato powiedział, że jej odbiło. Był na nią zły. – Tak – powiedziała szybko. – Chętnie. Coś mi się wydaje, że potrzebuję czegoś mocniejszego. O ile zaniesiesz potem ten fotel na górę.

SŁYSZAŁA, JAK JEGO STOPY UDERZAJĄ O ZIEMIĘ. Trawa w ciemnościach poczerniała, była śliska od rosy. Lili biegła. Mięśnie jej zesztywniały. Zachwiała się i odzyskała równowagę. Nie poczuła nawet bólu, gdy linka od namiotu nieoczekiwanie smagnęła ją po łydce. Na polu namiotowym panowała cisza. Ludzie spali. Był tuż za nią. Chciała krzyknąć, lecz głos utkwił jej w krtani. Mogłaby kogoś obudzić, podbiec do grupki ludzi siedzących przed przyczepą, lecz dźwięk jego kroków gnał ją naprzód. Niemal wpadła na przewrócony wózek dla lalek. Przeskoczyła go w ostatniej chwili. Słyszała rytmiczne kroki prześladowcy. Przed oczami miała jego obraz sprzed paru godzin. To zwierzę. Tuż za jej plecami. Ścieżki wiodły w różnych kierunkach. Upadła na tej prowadzącej nad wodę. Zerwała się i pobiegła po poskręcanych korzeniach, które jak niezgrabne palce wczepiały się w suchą ziemię. Grupka młodzieży rozpaliła na plaży ognisko. Wiatr rozwiewał dym na boki. Odwróciła się szybko, nie dostrzegła go. Musi biec dalej. Uciekać. Na piaszczystym brzegu pozostawiona przez fale piana tworzyła brudny koronkowy wzór. Lili przeskoczyła dołek z wodą, odbiła się i wylądowała na płaskiej skale. Odwróciła się jeszcze raz. Pobiegła dalej, wokół trawiastego cypelka, brzegiem gładkiej skały. Biegła jak pozbawiona hamulców maszyna. Niebo i woda zlewały się przed oczami w jedno. Skaliste podłoże było śliskie i ciemne. Nie widziała zagłębień, jedynie wystające gdzieniegdzie kępki uschłych kwiatów i bielejące plamy mewich odchodów. Serce jej waliło, w ustach czuła smak krwi. Usiadła na skale, bezwiednie zsunęła się na jej porośnięty trawą i dzikimi kwiatami skraj. W dole, tam gdzie zaczynał się parking przed mariną, dostrzegła kruszący się brzeg asfaltu.

Szklista szara fala zakończona grzebieniem piany uderzyła w kamienie i prysnęła zimnymi kroplami na jej łydki. Lili przeturlała się na bok i krzyknęła w panice. Jej głos został zagłuszony przez szum wody. Wtedy go nagle dostrzegła. Czekał na nią. Widocznie pobiegł skrótem obok tablicy z napisem „Port jachtowy”. Czekał. Otoczony brudną, mroczną aurą. Wbrew woli stoczyła się po gładkiej skale w jego kierunku. Kiedy otworzyła usta, by ponownie krzyknąć, uderzył ją w twarz przerażająco silny słony podmuch.

MARIAN POTKNĘŁA SIĘ NA OSTATNIM SCHODKU I UDERZYŁA GŁOWĄ W DRZWI. Opadła na wycieraczkę i wybuchnęła nieopanowanym śmiechem. Jej umysł szczelnie otulały opary wódki. Musi się skupić. Wejść do mieszkania. Jeśli dobrze pamięta, okularnik przed chwilą wniósł jej fotel na górę. Śmiali się do rozpuku. Wepchnął fotel do środka, potem zaczął się do niej kleić, więc poczęstowała go sierpowym w brodę. Chyba tak to się odbyło. Owszem, fotel stał. Wpatrywała się w mebel. Boże, jaki paskudny. Zaśmiała się, zamknęła drzwi wejściowe i w jakiś sposób dotarła do salonu. Blat nowego biurka falował jej przed oczami. Obok kopiarki stała ramka z niewielkim czarno-białym zdjęciem dwóch dziewczyn na ścieżce. Niechże się wreszcie przestanie ruszać! Rozpłynęło się. Chwyciła obiema rękami brzeg blatu, pochyliła się i skupiła wzrok na dokumentach, które wysypała z szarej koperty A4 wyjętej z teczki numer 1026. Dziesięć dwadzieścia sześć, na pewno. Tak napisano. Pamiętała. Albo coś podobnego. Złapała teczkę i plasnęła nią o blat. Dokumenty rozsypały się na wszystkie strony, niektóre opadły z szelestem na podłogę. Pod stopy Marian sfrunął nekrolog przymocowany do białego arkusza wyschniętą taśmą klejącą. Opadła na kolana i podniosła ten kawałek papieru. Litery rozpływały się, łączyły i rozdzielały na powrót. Było tam „W”, podwójne, jakieś „i” i jakieś „s”. A na końcu „m”, „e” i „r”. Wismer. Próbowała zapamiętać nazwisko. Helisabeth Wimer. Wimer. Nie, Wismer. Hwismer. Skąd się tu wzięło? Marian podniosła rękę i położyła pożółkły wycinek z powrotem na blacie. Czy ten okularnik jej coś dosypał? Miał rękę na temblaku? Nie, to Carlsson złamał rękę. Dlaczego złamał rękę? Czknęła, podpełzła na czworakach do liliowego szezlonga i przytuliła policzek do gładkiego materiału. Rany boskie, czym on ją struł? Belzebub. A dym męki ich występuje na wieki wieków, i nie

mają odpoczynku we dnie i w nocy, którzy się kłaniają bestyi i obrazowi jej, i jeźli kto bierze piętno imienia jej. Samarkanda. Odcisk na poduszce. Mewy na poręczy. Ręka na temblaku. Brak higieny. Co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Serce zatrzymało się na jedno uderzenie. Zawartość żołądka i żółć podchodziły Marian do gardła. Wstała, zataczając się, przeszła przez pokój, trafiła w drzwi, zrobiła dwa kroki korytarzem do łazienki. Kolana uderzyły o podłogę, kiedy zgięła się nad muszlą, Wymiotowała raz za razem. Oblana zimnym potem leżała na podłodze, przyciskając cały czas rękę do czoła. Niechże ta łazienka przestanie wirować! Podniosła się wreszcie i skupiła wzrok na lustrze nad umywalką. Chwiejnie pokonała drogę do salonu, za progiem upadła na kolana. Podpełzła do szezlonga i położyła na nim głowę. Dlaczego był tak cholernie mały?

CICHO JAK MYSZKA LEŻAŁA POD PAPROCIAMI. Płuca pracowały jak miechy. Liściaste sklepienie nad nią pobłyskiwało zielenią. Ciemną i trującą. Pod liśćmi zachowały się resztki ciepła. Wstrzymała oddech, nasłuchiwała. Wypuściła powietrze. Porwana sukienka ledwo się na niej trzymała. Ciało miała podrapane, obolałe. Jakiś owad usiadł jej na twarzy. Odgoniła go i przypomniała sobie, jak się wywinęła z uścisku mężczyzny. Kiedy ją przed chwilą złapał przy marinie i pociągnął za sobą w górę, w kierunku lasu, nagle udało się jej okręcić wokół własnej osi i oswobodzić rękę z jego chwytu. Pchnęła go pięścią w pierś i czym prędzej odbiegła. Słyszała, jak się przewraca. Biegła, pojękując cicho. Dźwięk wzbierał w krtani, ześlizgiwał się z języka i ulatywał przez otwarte usta wraz z oddechem. Chwytała się rękami wszystkiego, żeby się wspiąć ścieżką na górę, i nagle znowu wymacała drewniany stół na parkingu dla turystów. I zacumowaną łódkę. Pobiegła plażą ku paprociom. Las był gęsty. Upadła na brzuch, podciągnęła się w głąb zarośli, a potem przekręciła na plecy. Nasłuchiwała. Czuła słodkawy zapach ziemi. Smród gnijącego mchu na kamieniu obok ucha wiercił w nosie. Tył głowy wbiła w miękką glebę i zapatrzyła się w ciemne plamki na spodzie liści paproci. Przypominały oczy. Tysiące oczu. Czekała na niego, powinna była to zrozumieć. Julie i Shira pobiegły za radiowozem, ale nic się nie wydarzyło. Wyrwała mu się. Udało się. Nie udało. Nadchodził. Słyszała jego ostrożne kroki na ścieżce, jego oddech. Zamknęła oczy. Zatrzymał się. – Lili! – krzyknął nagle. – Lili – rzucił prawie bezgłośnie, podminowany. – Lili, Lili, Lili! Wolno obróciła się na bok. Już nie żyję, pomyślała na widok odcisków ptasich łapek w miękkiej ziemi. Oczy miała szeroko otwarte. Czekała.

MDŁOŚCI WRÓCIŁY. Popełzła na czworakach przez salon, podciągnęła się w górę po framudze drzwi i znalazła się w kuchni. Zegar w kuchence wskazywał trzecią czterdzieści dwie. Odkręciła kran, pochyliła się i napełniła usta wodą. Udało jej się uciszyć ssanie w żołądku. Otworzyła okno, wyciągnęła szufladę i wyjęła paczkę papierosów. Drżącymi palcami wyłowiła jeden, włożyła go do ust i zapaliła plastikową zapalniczką. Zaciągnęła się głęboko, wydmuchała strumień dymu. Na tej cholernej baraniej farmie nic się nie wydarzyło. Cato po prostu leżał jak kłoda pod tym idiotycznym rysunkiem misia. Wobec siebie mogła być uczciwa – ciągle ją prześladowały jakieś rozczarowania. – Nic się nie stało – wymamrotała. Nagle roześmiała się na cały głos. – Birka! Przypomniała sobie raptem, że psa nie ma. Najpierw z gorąca oblał ją pot, później zrobiło się jej zimno. W pamięci coś się poruszyło. Nekrolog? Czy nie znalazła ostatnio jakiegoś nekrologu? Zamknęła okno, wróciła do salonu i podeszła do biurka. Leżał tam – mały pożółkły kawałek gazety. Skupiła na nim wzrok. Hanne Elisabeth Wismer. Ukochana córka, siostrzenica, wnuczka. Astrid i Rolf. Astrid? Czyżby to była córka Astrid Wismer? A więc miała kiedyś córkę. Marian przebiegła wzrokiem tekst. Styczeń 1956, piątek 29 września 1972, kościół w Halden. W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi, co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. I jeszcze babcia, Ola i Kari. Marian zaczęła się trząść. Poczuła, jak krew pulsuje jej w skroniach. Otworzyła na oścież okno w salonie, zapatrzyła się w puste podwórko. Hanne Elisabeth... Wismer. Co takiego właśnie odkryła? To się z czymś wiąże. Ale z czym? Nie mogła tego uchwycić. I co miała wspólnego sprawa z kempingu sprzed trzydziestu pięciu lat z... ze wszystkim? Z Britt Else Buberg... Mdłości były już w gardle. Ogarnął ją niepokój, świadomość

sięgnięcia moralnego dna. Zgniotła nekrolog w spoconej dłoni. Pognała do łazienki, cisnęła papierosa do umywalki i znów padła na kolana. Pochyliła się nad muszlą. Kilka razy zwymiotowała. Zacisnęła dłonie na brzegu deski. Skrawek gazety wpadł do muszli. Nekrolog w ułamku sekundy nasiąkł wodą i wymiocinami. – O Boże! – zawołała i ponownie dostała torsji. Podniosła się chwiejnie, pociągnęła za sznurek, pochyliła nad umywalką, puściła wodę na ręce i twarz, przepłukała usta. Na klatce zanosiło się płaczem jakieś dziecko. Podskoczyła, gdy dzieciak najwyraźniej kopnął w balustradę. Metaliczny dźwięk rozniósł się po całej klatce. Dzieciak? W środku nocy? Potem dobiegł ją gniewny głos kobiety. W salonie włączyła pilotem telewizor. Na ekranie pojawiła się grupa mężczyzn w garniturach. Jakieś obrady parlamentu. Tacy to uważają, że mają monopol na wszystko. Musiała chyba być gdzieś kopia tego nekrologu? A jeśli nie? Oczywiście, że nie, przecież właśnie dlatego nikt nie miał prawa zabierać tych teczek do domu. Bo zawierały oryginały. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru, zasłony załopotały, przesunęły się po podłodze kawałki tektury. Udało się jej zamknąć okno. Zaciągnęła szczelnie zasłony. Która godzina? Wskazówki i cyfry na ręcznym zegarku były cholernie niewyraźne. Może powinna zadzwonić do Cato? A jeśli śpi? Pewnie, że spał, przecież była czwarta rano. A gdyby się zdradziła, że zabrała do domu całą dokumentację? Przecież widział jej działania w Szwecji. No ale Szwecja to inny kraj, uśmiechnęła się lekko. – Zupełnie inny kraj – powiedziała głośno. Próbowała przypomnieć sobie imiona z nekrologu. Hanne Elisabeth, Astrid i Rolf, Ola i Kari, i babcia. Chodzi tylko o przesunięcie granic, po troszeczku. Chodzi o wyjaśnienie sprawy. O pełny dostęp. Wykorzystanie wszystkich możliwości. To nie jest tak, że przez noc z uczciwej osoby stała się nieuczciwą. To nie tak. Przedtem łapała się czasem na tym, że w konflikcie na wszelki wypadek popierała obie strony. Już tak nie postępowała. Potem się poprawi. Z niską samooceną jej

się dotąd nie udało. Będzie więc kłamała tak długo, aż przekona samą siebie, że jest tym, kim chce wierzyć, że jest.

ASTRID WISMER WPATRYWAŁA SIĘ W BIAŁY SUFIT. W zasłonach była wąska szpara. Przechodząca powoli w światło dnia szarówka letniej nocy kładła się na nim trzema szerokimi pasmami. Astrid badała starannie powierzchnię w poszukiwaniu nierówności tynku. Pasy przypominały jej wskazówki zegara. Sufit przemienił się w ekran kinowy. W głowie wirowała melodia. Co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. Czekała na końcowy napis „The end”. Takie mane, tekel, fares, tyle że nie na ścianie, ale na suficie. Czasu i tak nie da się cofnąć, pomyślała. Od materaca bolały ją ramiona i biodro. Pielęgniarki zmuszały ją do siedzenia przez dwie godziny dziennie, ale nie miała na to sił. Bo wszystko wróciło. Wszystko z tamtego okresu. W końcu jednak przyszedł. Poczuła nagle zimny dreszcz. Zadzwoniła do niego. Poprosiła jedną z pielęgniarek o pomoc. Biedactwo. Akurat teraz, kiedy wszystko się miało ułożyć. Przez uchylone okno przedostawał się poranny chłód, choć jeszcze panowała noc. Na suficie widziała dziecięcy pokój Hanne, lalki siedzące szeregiem na różowej narzucie. Pamiętała wzorek: żółte parasolki i białe kwiatki na tle intensywnego różu, który zdominował wnętrze. Obróciła się w stronę nocnego stolika, podniosła rękę i zapaliła światło. I tak jej nie pomoże. Pierś kobiety w sąsiednim łóżku unosiła się i opadała, równomiernie i beznadziejnie jak miech, który nigdy nie pęknie. Hanne Elisabeth miała jako nastolatka taką zbuntowaną minę. Buntowała się nie przeciw niej, lecz przeciw ojcu. Bo to on podejmował decyzje, on ustanawiał reguły postępowania we wszystkich okolicznościach. Mężowie chodzą do pracy rano i wracają wieczorem. Wszystko się popsuło, kiedy wydarzyła się ta straszna rzecz na kempingu. Wszystko się wtedy zaczęło i skończyło. Miała przed oczami dom w Halden. Puste pokoje, jeden za drugim. Na początku Rolf był tą silniejszą połową. Przemawiał do niej łagodnym tonem. Później płakał jak małe

dziecko, przytulał się do niej i dawał się głaskać po głowie. Astrid Wismer zerknęła na sufit i wyobraziła sobie tę scenę. Gdy dziewięć dni temu wieczorem w jej drzwiach stanął policjant, wszystko wróciło. Obrazy i ta cała tragedia. W miarę jak Hanne rosła, Rolf się zmieniał. W którymś momencie zyskał wiarę. Stał się chrześcijaninem, chodził do kościoła. Mówił o miłości, nienawiści i przebaczaniu. Wiara rosła w tym samym tempie co biust Hanne. Jej piękne sukienki, noszenie wysoko głowy… – Dobry Boże – szepnęła Astrid, czując, że głęboki smutek ustępuje gwałtownej wściekłości. Leży tutaj niczym skamielina, wygniata odcisk w pościeli. Od dawna czuła zmęczenie, lecz to teraz jest jakieś inne. Jej głowę przeszył ból. Zaczął się w karku i usadowił jak igła w czole. Z zamkniętymi oczami starała się usunąć tę igłę. Powtarzała cicho podniosłe słowa ewangelisty: Nie ma bowiem nic tajemnego, co by nie miało być ujawnione, ani nic ukrytego, o czym by się nie dowiedziano i co by nie wyszło na jaw. Co wam w ciemności mówię, powiadajcie na świetle; a co w ucho słyszycie, obwoływajcie na dachach; A nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą; ale raczej bójcie się tego, który może i duszę, i ciało zatracić w piekielnym ogniu7. Zaczęła cicho nucić. Poczułem żar i wonie wszystkich lat, na poduszce został twojej głowy ślad. I w tej samej chwili jasnym stał się fakt, o czym czasem była mowa, jestem sam. Już miała zacząć następną zwrotkę, gdy na suficie dojrzała czworokątny punkcik: miejsce, z którego odpadła farba. W środku tego punkcika czaił się smutek jak włochate zwierzę z kłami w otwartej paszczy. Paszcza skierowana była ku niej. Ból w głowie narastał, jakby ją ktoś regularnie tłukł młotkiem w skroń. Jakby ktoś rozdeptał jej wszystkie gwiazdy. Ze szkła. Otworzyła usta do krzyku, lecz słowa splątały się z pościelą i otuliły ją chmurą. 7 Łk. 8,17 (por. s. 113) i Mat. 10, 27–28, wg Biblii Gdańskiej, wyd. 1881 (przyp. tłum.).

– NORMALNIE MNIE ZATKAŁO! WIECIE, CO SIĘ STAŁO DZIŚ RANO? – Szefowa wydziału ściskała w ręku biały kubek z kawą i spoglądała kolejno na członków zespołu. Ellen wyjęła z torby jakiś dokument. – Nie, a co? Cato miał plamy szarej farby na palcach. Wczoraj aż do północy malował taras. – Przyszedł Martin Egge i przyprowadził kundla Marian. – Ingeborg Myklebust stuknęła kubkiem o blat stołu. – Nie uwierzycie. Zajmował się nim, kiedy ona była w Szwecji. Cato się uśmiechnął. W kącikach oczu pojawiły mu się kurze łapki. – Nie patrz na mnie takim oskarżycielskim wzrokiem. Nie mam z tym nic... Randi uniosła w górę brwi. Roger potrząsnął głową. – Przecież Marian ma nierówno pod sufitem. – Roześmiał się. – To nic nowego. – No więc Martin Egge himself, szef policji kryminalnej we własnej osobie – powtórzyła Ingeborg Myklebust. – Jak Marian, u licha, zmusiła go do zajmowania się swoim psem? Mówiła coś o tym podczas podróży? Cato zaprzeczył ruchem głowy. – Co prawda, Egge przyniósł dokumenty związane z nowymi instrukcjami dyrekcji policji, niemniej przyszedł z psem. Marian powinna być tutaj, ale jeszcze jej nie ma, więc pies leży u mnie na dywanie. Gdzie ona jest, Cato? – Ingeborg, wróciliśmy wczoraj około wpół do siódmej wieczorem. Od tego czasu nie widziałem Marian. Może trochę popracujemy? – Dobrze wam poszło w Szwecji? – Udało się nam zebrać do kupy parę raportów i detali, ale nie wiem, co one znaczą i czy znaczą cokolwiek dla sprawy. Na koniec dopadliśmy Olufa Carlssona. Później siądę i napiszę raport, żebyśmy mieli z czym pracować. Jest parę rzeczy, które

się nie rymują. Między innymi żona Carlssona podobno urodziła dziecko w wieku czterdziestu dwóch lat. Sprawdzę, gdzie się to dziecko urodziło. Kilka dzwonków alarmowych dzwoni w związku z Buberg. – W jakim sensie? – spytała szefowa wydziału. – Zobaczymy – odparł. – Ale że Astrid Wismer zapłaciła za mieszkanie Buberg, to doprawdy dziwne. Co to może znaczyć? – Właśnie. Co to może znaczyć? – Ellen odsunęła się od stołu. – Powiem wam, że zidentyfikowano DNA Britt Else Buberg na papierosach z balkonu. Czyli że to ona paliła tamtego wieczoru, kiedy ją wypchnięto. – Wobec tego pasuje przypuszczenie, że była zdenerwowana. Wydarzyło się coś, co obudziło jej obawy, skoro Astrid Wismer twierdzi, że Buberg nie paliła. Cato splótł poplamione dłonie za głową i nieco zbyt długo przyglądał się brzuchowi Ellen. Roger malował długopisem zawijasy w swoim notatniku. – Byliśmy wczoraj z Randi na Nordbergu. Rozmawialiśmy z dawną sąsiadką Astrid Wismer. Będziemy próbowali odszukać adres Buberg, pod którym mieszkała, zanim sprowadziła się na Stovner. Nie mamy żadnego, więc trzeba się będzie skontaktować ze szwedzkim ZUS-em. – Przed chwilą rozmawiałam z pielęgniarką z domu opieki na Stovner – wtrąciła Randi. – Powiedziała, że Astrid Wismer jest w bardzo złym stanie, że ta sprawa mogła jej zaszkodzić. Miała dziś w nocy lekki udar mózgu i przewieziono ją do szpitala. Ta lokatorka to tylko przypuszczenia i nie mam pojęcia, co to ma wspólnego ze śledztwem, niemniej Wismer wynajmowała dolne piętro domu jakiejś kobiecie. Co prawda blondynce, ale... Wismer i Buberg przeprowadziły się na Stovner sześć lat temu, mniej więcej w tym samym czasie. Ona zamieszkała w domu opieki i zapłaciła za mieszkanie Buberg. Oczywiście może istnieć naturalne wytłumaczenie tej transakcji. Może nie podawała dochodu z wynajmu w zeznaniu podatkowym? – Tylko że wynajem mniej niż połowy własnego lokalu chyba i tak jest nieopodatkowany – rzucił Roger. – A przecież ona nie ma spadkobierców, więc...

– Odkryłam, że Astrid Wismer miała córkę – weszła mu w słowo Randi. – Umarła w siedemdziesiątym drugim. Może Buberg stała się dla niej zastępczym dzieckiem? Dlaczego w takim razie nic o tym nie wspomniała? Wzięliście może próbki jej włosów? – zwróciła się do Ellen. Ellen gładziła palcami kartkę z wynikami DNA. – Britt Else Buberg? – Tak. – Oczywiście. – Były farbowane? – Randi nie kryła napięcia. – Tak mi się wydaje. O ile pamiętam, profesor Wangen coś o tym wspomniał. – Sprawdź, proszę, jaki był jej naturalny kolor włosów. – Dobra. Zadzwonię do Wangena, jak tylko skończy się zebranie. – Kiedy będę to mogła wiedzieć? – W miarę szybko. Jeżeli Wangen jest w pracy, dowiesz się za godzinę. Wystarczy? – Jasne. Nie ma aż takiego pośpiechu. Przerwała im Ingeborg Myklebust. – Które z was zabierze ode mnie psa? Muszę się zająć tymi cholernymi instrukcjami restrukturyzacyjnymi. Ktoś musi wziąć Birkę. – Nie ja – zastrzegł się Cato. Roger pchnął notatnik po blacie. – Dlaczego nie złapiecie Marian i nie każecie jej przyjść po psa? – No właśnie. Co ona właściwie robi? – zapytała Randi. – Już do niej dzwonię. – Cato wyciągnął komórkę i wybrał numer. – Ma wyłączony telefon. Szefowa wydziału była już w drzwiach. – Roger, zabierz psa z mojego pokoju! Natychmiast! Roger zacisnął usta. Wszyscy wstali. Rozległo się szuranie krzeseł po linoleum. Roger klepnął Ellen po ramieniu i wyszedł, rozmawiając z Randi, z pokoju. Ellen została sama z Cato, który zgarniał ze stołu niewidzial-

ne okruszki. – Jak się czujesz, Ellen? – Znakomicie – odparła z lekkim wyzwaniem w głosie. – Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Rogera w roli ojca. – Bzdura! – Jest ta... – Będzie świetnym ojcem. Robiliśmy wczoraj USG. – O! Tego mi Roger nie mówił. Więc znacie płeć dziecka? – Tak. – No i? – To tajemnica – powiedziała Ellen.

PRZEZ SZPARĘ W ZASŁONIE PRZECISNĄŁ SIĘ PROMIEŃ SŁOŃCA i rozświetlił pokój. Odbił się od lustra na ścianie, rozsypał na tapecie w figury geometryczne we wszystkich kolorach tęczy. Marian obudziła się na kanapie całkiem ubrana. Jej policzek przykleił się do gładkiego materiału. Włosy opadły na oczy. Zimny pot spływał z karku po plecach. Wokół czoła zaciskał się żelazny pierścień. Podłożyła ręce pod pośladki i wstała. Rozejrzała się zdezorientowana. Nie ma psa, wokół tektura, plastik i plamy światła na ścianach. Nagle sobie przypomniała: Nekrolog Hanne Elisabeth Wismer. Ukochana córka, siostrzenica, wnuczka. Astrid i Rolf. W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi, co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Jezusie, co ona takiego wczoraj odkryła? I gdzie jest ten nekrolog? Podeszła do biurka, poślizgnęła się na skrawku plastiku, ale nie upadła. Ból rozsadzał głowę, jakby w środku urzędował karzełek z młotem. Znalazła się w kuchni, gdzie na stole leżały jakieś papiery. Rachunki i sprawozdanie z zebrania wspólnoty mieszkaniowej, na którym nie była. Zegar w kuchence wskazywał dziesiątą czterdzieści siedem. – Wielki Boże! – krzyknęła i zasłoniła ręką usta. Birka! Przejechała dłonią po włosach. Wujek E miał ją przyprowadzić na komendę o ósmej. Tak się umówili. Prawie trzy godziny temu. Na kuchennym blacie leżała wyłączona komórka. Marian w tym stanie nie mogła prowadzić. Przekręciła głowę nieco w lewo, żeby łomot zelżał. W łazience odkręciła kran z zimną wodą i pochyliła głowę nad umywalką. Ochlapała bezlitośnie twarz, wyprostowała się. Przypomniała sobie, że nekrolog wylądował w sedesie i tam się rozpuścił. Chwyciła ręcznik, ukryła w nim twarz. Córka Astrid Wismer nie żyje. To ją zgwałcono i zabito na kempingu Rødvassa w siedemdziesiątym drugim. Astrid znała Britt Else Buberg, która też została zabita. Ewald Hjertnes prowadzi ten

kemping i mieszka w tej samej klatce. Ale dlaczego... gdzie tu związek? W głowie jej się kręciło. Próbowała pozbierać myśli. Alibi Williama Pettersena nie było stuprocentowe. Mógłby zdążyć ją pchnąć... Ale po co? Te dwie dziewczyny na żwirowej drodze do kempingu, Julie i Shira, w czerwonym i różowym bikini, opowiedziały jej o zabójstwie sprzed trzydziestu pięciu lat. Usłyszała w myślach ich jasne, cienkie jak srebrne nitki głosy. Ich chichot, kiedy mówiły o Ewaldzie Hjertnesie. Zakręciła kran, wyszła na korytarz. Pomyślała o Birce. Poczuła się bezsilna. I tak za późno. Roger na pewno się nią zajął. Chwyciła obiema rękami fotel, pociągnęła do salonu i postawiła pod oknem. Liliowe psie posłanie wyniosła do przedpokoju. Wyprostowała się, spróbowała zebrać myśli. Wróciła do salonu, podeszła do biurka, grzebała w papierach. Powyjmowała je z koszulek i rozesłała na blacie. Całe kilometry dokumentów sądowych. Niech diabli porwą ten nekrolog! Wzięła do ręki pierwszy z brzegu arkusz. Sędziowie sądu okręgowego Borgarting uznali dwudziestoletniego Lennarta Hoena za winnego gwałtu i zabójstwa z premedytacją na siedemnastoletniej Hanne Elisabeth Wismer. Zarówno dwudziestolatek, jak i prokurator odwoływali się od wyroku sądu rejonowego dla Heggen i Frøland z marca ubiegłego roku, który uznał karę trzynastu lat więzienia za wystarczającą. Dlaczego, u diabła, Astrid Wismer kupiła mieszkanie Britt Else Buberg na Stovner? Marian pobiegła z powrotem do łazienki, ściągnęła ubranie i puściła prysznic na maksa. Utkwiła wzrok w siniaku na przedramieniu, szczelniej zaciągnęła plastikową zasłonę. Stanęła z odchyloną głową i pozwoliła wodzie spływać po ciele. Potem wymasowała się starym, miękkim ręcznikiem, włożyła bieliznę, czyste spodnie i koszulkę. W kuchni postawiła wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje, otworzyła lodówkę i wyjęła zeschłą przylepkę. Musi zrobić zakupy. Zalała torebkę herbaty wrzątkiem, zjadła przylepkę z plasterkiem sera. Włączyła komórkę. Przyszły trzy wiadomości. Wszystkie od Cato. Gdzie jesteś, u diabła. Co się z tobą dzieje? Masz się zja-

wić w pracy! Wykasowała je po kolei. Wysłała SMS do biura numerów i natychmiast dostała odpowiedź z numerem telefonu do domu opieki na Stovner. Zadzwoniła i poprosiła o rozmowę z Astrid Wismer. Pielęgniarka chłodno oznajmiła, że pensjonariuszka jest w szpitalu Aker. – Za dużo było tego dla niej – dorzuciła. * Taksówkarz przyglądał się Marian w lusterku wstecznym. Obok niej na tylnym siedzeniu stało psie legowisko. Zauważyła to spojrzenie, lecz praktycznie go nie widziała. Co się stało Astrid Wismer? – Proszę mnie zawieźć na komendę policji – poleciła. Przyszedł jeszcze jeden SMS od Cato. Podniosła komórkę i skasowała go. Skąd ma ten siniak? Wysłała kolejny SMS do biura numerów. Poprosiła o numer Margareth Jørp w Oslo. Raptem przypomniało jej się nazwisko jedynej dawnej przyjaciółki, jaka pozostała Astrid Wismer. Odwrotną pocztą przyszły cyferki. Zapisała je w pamięci komórki. Taksówką zarzuciło na zakręcie i legowisko opadło na Marian. Przyszedł następny SMS od Cato. Gdzie jesteś? Co ty, u diabła, robisz? Nie możesz ciągle wyłączać komórki w środku śledztwa. Zerkała na zmianę na ekran komórki i na jezdnię przed samochodem, starając się jednocześnie odepchnąć psi mebel. Wpisała odpowiedź: Nie czuję się dobrze. Odpowiedź Cato przyszła natychmiast. Nie o to pytałem. Taksówka zahamowała za zatrzymującym się samochodem, gdy Marian pisała odpowiedź: Jadę po Birkę. Wyłączam kom. Popatrzyła na liliowy materiał. Przyszło jej do głowy, że mogłaby odzyskać wydane pieniądze, ale z miejsca odrzuciła ten pomysł. Nie czuła się na siłach wracać do Ikei. Może przecież poprosić okularnika, żeby to za nią zrobił. Uśmiechnęła się przelotnie. Na pewno ma jej dosyć. Czy go nie pobiła? A skąd ten siniak na ramieniu? Boże, musi się pozbierać. Cato ją przejrzał. Zrozumiał, że nie przejmuje się za bardzo granicami, że

myśli wyłącznie o celu. Odezwała się komórka taksówkarza. Odebrał i zaczął coś cicho mówić w obcym języku. Świetnie się składa. Marian wybrała numer Margareth Jørp i po trzech sygnałach usłyszała jej głos. – Halo? – powiedziała Marian i przedstawiła się. – Muszę się streszczać, bo jadę taksówką. Pani jest przyjaciółką Astrid Wismer, prawda? – Zgadza się – potwierdziła kobieta. – Jesteśmy starymi przyjaciółkami. – W porządku, przejdę od razu do rzeczy. – Zerknęła na kierowcę. – Prowadzimy śledztwo w pewnej sprawie i chcielibyśmy uzyskać w związku z tym informacje o śmierci jej córki. Astrid Wismer miała wylew i nie może zostać przesłuchana. Po drugiej stronie zapadła cisza. – Czy znała pani Astrid Wismer, kiedy zmarła jej córka? – Tak. Jak poważny jest ten wylew? – Nie wiem. Pani Wismer leży w szpitalu Aker. Czy była pani na pogrzebie jej córki? – Tak, oczywiście. Właściwie to nie był pogrzeb, tylko uroczystość żałobna. – Jak to: uroczystość żałobna? – Marian potarła brodę. – Bo nigdy nie znaleziono Hanne. – Co też pani mówi, nie znaleziono jej? Taksówkarz zakończył swoją rozmowę i znowu przyglądał się jej w lusterku wstecznym. – Chwileczkę, pani Jørp. Marian poprosiła kierowcę, żeby stanął na poboczu. Gestem kazała mu czekać i wyskoczyła z taksówki. Na chodniku kontynuowała rozmowę. – Jaka była ta uroczystość, pamięta pani może coś specjalnego? – Tylko tyle że była piękna i oczywiście bardzo smutna i... że... – Tak? – Nie, nic, tylko Rolf Wismer specyficznie się zachowywał. – Rolf Wismer, ojciec. W jaki sposób?

– Wygłosił mowę o nienawiści. To było dość przykre. I bardzo wielu osobom na długo utkwiło w pamięci. Marian przypomniał się nagle haftowany bieżnik w mieszkaniu Olufa Carlssona. Którzy się kłaniają bestyi i obrazowi jej... – Przecież stracił córkę – odparła. – Nie dziwota, że pałał gniewem. – Cóż, może i nie. Marian czuła, że słońce przypala jej kark. Odwróciła się od grupki przechodzącej młodzieży. Ich głosy jej przeszkadzały. – Od jak dawna pani zna Astrid Wismer? Margareth Jørp zastanawiała się chwilę. – Jeszcze z czasów, kiedy mieszkała w Halden. Chodziłyśmy razem do szkoły. – Jak przyjęła śmierć córki? – Mało nie postradała zmysłów – stwierdził miękki głos po drugiej stronie. – Przecież to było jej jedyne dziecko. – No tak, to prawda. Astrid przeprowadziła się do domu opieki na Stovner mniej więcej sześć lat temu, zgadza się? Przedtem mieszkała z mężem na Nordbergu we własnym domu. – Tak. Taksówkarz wychylił się i spojrzał zirytowany na Marian. Uniosła rękę na znak, że wraca do samochodu, i podeszła parę kroków. – Pani ją czasem w tym domu opieki odwiedza? – Tak, czasem. Sama jestem trochę niesprawna, więc niełatwo mi krążyć po mieście. – Czy wiedziała pani, że Astrid znała Britt Else Buberg? – A kim jest Britt Else Buberg? – Kobieta robiła wrażenie zdezorientowanej. – Nie wie pani, kim ona była? – Nie. Nigdy o niej nie słyszałam – powiedziała Margareth Jørp.

IRMELIN QUIST UŚMIECHAŁA SIĘ DO NIEJ OSTROŻNIE, wkładając listę płac w przegródkę na półce. – Nie wygląda pani na całkiem zdrową. Na ścianie nad biurkiem wisiało zdjęcie Irmelin w towarzystwie Cato i Rogera w mundurach. – Nie czuję się najlepiej. – Marian objęła ramionami liliowy psi szezlong i skupiła wzrok na czerwonych oprawkach okularów sekretarki, czując drżenie całego ciała. – Muszę panią prosić o kolejne teczki z archiwum. Problem polega na tym, że muszę je mieć natychmiast. Zaczęło się na dobre. – No tak, ale... – Wie pani, co zrobimy... – Postawiła szezlong na podłodze i podparła go kolanem. – Pójdziemy do archiwum państwowego razem. Chyba że dokumentacja spraw znajduje się też u nas w piwnicy. – Jeżeli chodzi o tę sprawę, którą pani przynosiłam ostatnio, w archiwum państwowym więcej teczek nie ma. Jeżeli jakieś są, to u nas. – Świetnie. Sprawa jest ta sama. Pokwituje pani za mnie ich odbiór. Według spisu, który mam, powinny być jeszcze dwie teczki: „Rødvassa” 1026/72 A i B, z dopiskiem „załącznik”. Irmelin wyjęła z szuflady dwa rewersy do archiwum i spojrzała na liliowy mebelek. – A to? Co to właściwie jest? – To taki mały szezlong – powiedziała Marian, patrząc jej w oczy. – Dla Cato Isaksena. Irmelin nie wyłapała ironii. Położyła rewersy na brzegu biurka, a Marian od razu je wzięła. – Pewnie będę mogła sama wypożyczyć teczki. Gdyby pani wypełniła rewersy, za chwilę zeszłabym do tego smarkacza w magazynie. – Nie, tak nie można – nagle zaoponowała Irmelin ostrym tonem. – W takiej sytuacji musimy to wypożyczyć razem. Takie są przepisy. Poproszę o te rewersy.

– Dobrze. Proszę. Tylko niech pani weźmie wszystko, co jest na temat sprawy 1026. Jeżeli się okaże, że na dole nie ma wszystkiego, wypożyczy to pani w archiwum państwowym, tak? – Oczywiście – syknęła Irmelin. – Ale poza tymi w naszym archiwum nie ma więcej teczek. Marian próbowała się uśmiechnąć. – W porządku. Przyjdę tu po nie za kwadrans. Muszę zanieść szezlong do swojego pokoju i przyprowadzić Birkę, jeżeli ją znajdę. Aha, przy okazji, Niech pani o tym nikomu nie mówi. Obowiązuje panią tajemnica służbowa, prawda? * Godzinę później, po znalezieniu taksówki, która zechciałaby wieźć psa, Marian znalazła się z powrotem na Hesselberggata. Zapłaciła za kurs. Z archiwaliami w reklamówce z Rimi w jednej ręce i ze smyczą założoną Birce w drugiej ruszyła najpierw przez podwórko, a potem po schodach na górę. W małym przedpokoju postawiła torbę na podłodze, zdjęła Birce smycz i starannie zamknęła za sobą drzwi. Roger powiedział, że Cato był zły. Na pewno dlatego, że cały raport ze Szwecji musiał napisać sam, pomyślała. Wyciągnęła komórkę, włączyła ją i napisała: Odebrałam Birkę. Dalej nie jestem w formie. Pomogę ci przy raportach. Mam przecież dokumenty ze Szwecji. Zadzwonię później. Wysłała SMS i znowu wyłączyła telefon. Poczuła ssanie w żołądku. Przeszła do kuchni. Otworzyła lodówkę i wyjęła paczkę mielonego na kotlety. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Musi pozmywać. Ale przecież nigdy nikogo nie zaprasza do domu. Najchętniej zawsze byłaby sama. Nagle skojarzyła tekst z nekrologu – to była ta sama pieśń, którą Astrid Wismer wybrała na pogrzeb Britt Else Buberg. W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi... – Birka, chodź! Podzielimy się tym, nienasycona bestio. Dostaniesz mięsko na surowo. Proszę. Ejże, nie wszystko naraz. Nie tak łapczywie! Łyknęła kilka tabletek witaminy C prosto z opakowania. …co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Jeśli staniesz kiedyś tam u

Samarkandy bram… Może to jakieś religijne określenie nieba? Przecież nie musi mieć nic wspólnego z tym miejscem w Dalekimstanie. Którzy się kłaniają bestyi...Nastawiła maksymalną temperaturę płytki grzewczej, rozgrzała patelnię, wrzuciła na nią kawałek masła i resztę mielonego mięsa. Margareth Jørp mówiła, że Rolfa Wismera przepełniała nienawiść. Przysmażyła mielone na brązowo, posypała suszoną pietruszką. U jej nóg warowała Birka żebraczka. – Nie, Birka, dostałaś swoje. Masz dosyć. Leżeć! Jazda na fotel! Tak, tak, przyniosłam twoje legowisko z powrotem na górę, tyranie! Zabrała talerz do salonu, postawiła na ławie, usiadła na kanapie i jadła mięso z suchą kromką chleba, popijając mlekiem. Birka z melancholijnym westchnieniem wskoczyła na fotel. Po jedzeniu Marian poczuła się o wiele lepiej. Naturalnie, kiedy zyska pełną orientację, poinformuje Cato i resztę o wszystkim, do czego doszła. Nie wiedzieli przecież nawet tego, że córka Astrid Wismer nie żyje. Jutro powie o tym na porannej odprawie albo może lepiej w ciągu dnia, niech myślą, że doszła do tego na komendzie. Pies ziewnął, przeciągnął się i zlazł z fotela. – Nie możesz poleżeć pięć minut w spokoju? Zirytowana zaniosła talerz do kuchni i położyła na stercie brudów czekającej zmiłowania na blacie przy zlewie. Przedziwne, jak ten pies dostosowywał się do jej rytmu i sposobu bycia. Miał niesamowite wyczucie. Sprzątnęła kilka kawałków tektury walających się po podłodze w salonie. Zgarnęła z biurka wszystkie pomieszane papiery i ułożyła je według treści. – Boże, ależ nabałaganiłam! – powiedziała na głos. – Skąd mam pamiętać, co gdzie leżało? Przeczytała szybko to, co było w pierwszej teczce, którą Irmelin przyniosła z archiwum w piwnicy: ponad pięćdziesiąt gęsto zapisanych stron. Nadmiar szczegółów. O domniemanym miejscu, w którym zabito Hanne Elisabeth Wismer, o łódce, której użył morderca, by wywieźć ofiarę. Zakładany czas zbrodni.

Strona po stronie. Fotografie ofiary jako dziecka i jako młodej dziewczyny. Na jednym z nich Hanne miała włosy związane w koński ogon. Birka znowu zirytowała Marian, bo po raz trzeci zeszła z fotela. Tym razem zaczęła szczekać na wielkiego pająka maszerującego po podłodze. – Zostaw, Birka! Pająki przynoszą szczęście. – Pochyliła się i otarła dłonie o dżinsy. – Czy ja nie mogę popracować w spokoju! – zawołała na cały głos i jednocześnie dostrzegła swoje odbicie w brunatnym ekranie telewizora. Oszalałam, pomyślała. Jak matka na wózku inwalidzkim, która nie jest moją matką. – Dziedziczenie czy otoczenie? – mówiła głośno do siebie. – Otoczenie, rzecz jasna. Nagle przyszło jej coś do głowy. Fotografie Hanne Elisabeth Wismer... Na jednej z nich, pewnie z konfirmacji, miała włosy ciasno upięte w kok. Na innym rozpuszczone brązowe loki sięgały ramion. Marian krążyła po pokoju. Wzięła do ręki fotografię. Gdzie przedtem widziała Hanne Elisabeth Wismer? Wydaje się dziwnie znajoma... Coś zaczęło jej świtać w głowie, ale zaraz umknęło. – Cholerna wódka! – krzyknęła Marian, opadając znowu na kanapę. Odnalazła dwa wycinki gazetowe i oryginał anonimowego listu do gazety „VG”. Lennart Hoen zabił Hanne Elisabeth Wismer w lesie przy parkingu dla turystów. Potem zabrał ją do łódki i utopił. Obwiązał ją w pasie rajstopami wypełnionymi kamieniami. „Aftenposten”, 8 sierpnia 1972 Wczoraj policja rozpoczęła kolejne poszukiwania zwłok Hanne Elisabeth Wismer w wodzie. W poszukiwaniach zastosowano miniaturową łódź podwodną, brali w nich też udział nurkowie ze straży pożarnej. Obrońca oskarżonego Lennarta Hoena potwierdza, że jego klient wypływał łódką na ryby tego samego wieczoru, gdy kobieta zaginęła.

W innym artykule napisano, że ciała nigdy nie odnaleziono, natomiast Lennart Hoen po wzięciu przez sąd pod uwagę wszystkich okoliczności został skazany w procesie poszlakowym. Wiosną siedemdziesiątego czwartego roku udało się oskarżeniu przekonać sędziów, że Hanne Elisabeth Wismer została zgwałcona, zabita, wywieziona łódką i utopiona. Na polanie pod pniem drzewa, niedaleko miejsca, gdzie Hoen trzymał swoją łódź, została znaleziona, jak napisano, zakrwawiona sukienka dziewczyny. W łodzi zaś policja znalazła guzik od sukienki, a na nim odciski palców Hoena. Sam Hoen nigdy nie przyznał się do zbrodni. Podczas kartkowania dokumentów Marian natknęła się na drukowany formularz, gdzie odręcznie wpisano grupę krwi Hoena. W siedemdziesiątym drugim nie znano przecież metod oznaczania DNA. Lennart Hoen. Grupa krwi 0 Rh–, napisano. Potem data urodzenia i numer w ewidencji ludności. Zob. załączniki A i B do 1026/72. Załączniki? Jakie załączniki? Marian trzepnęła ze złością teczką o blat. Co powiedziałaby Irmelin, gdyby pojawiła się u niej jeszcze raz? Doniosłaby szefowej wydziału? Zadzwoniłaby do Cato i spytała, czym się właściwie zajmują jego ludzie? Marian spojrzała na rewers leżący na biurku. Musi zdobyć jeszcze jedną kartę. Cholera, Irmelin uważa Cato za ósmy cud świata. Wyszła do przedpokoju i zajrzała do torby z Rimi. Coś w niej zostało. Załącznik. Wyjęła płaską kopertę i otworzyła. Włożyła ostrożnie rękę i dwoma palcami powoli to z niej wyciągnęła. Letnią sukienkę w kwiatki Hanne Elisabeth Wismer.

KARIN CARLSSON URODZIŁA SYNA TOMASA W DOMU NA SØDERGATAN DWANAŚCIE. W narożnym gabinecie za wielkim biurkiem Cato rozmawiał przez telefon z kolegą ze sztokholmskiej policji. Według szwedzkiej ewidencji ludności Tomas Carlsson urodził się dziesiątego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Szwed powiedział, że Carlsson siedzi za napad z bronią w ręku w więzieniu w pobliżu Sztokholmu. Zostało mu niewiele do końca wyroku i często ma przepustki, ale dwudziestego trzeciego lipca był z całą pewnością w swojej celi. Natomiast tydzień wcześniej wyszedł na trzydniową przepustkę. Cato podziękował szwedzkiemu funkcjonariuszowi, zakończył rozmowę i zadzwonił do Carlssona. Nikt nie odbierał. Wpatrując się w lśniący blat biurka, wziął do ręki długopis i stukał nim wolno o powierzchnię. Zerknął na zegarek. Gdzie się podziewa Marian? W głowie zaczęła mu się formować pewna teoria. A jeśli to Britt Else Buberg, a nie Karin Carlsson urodziła dziecko? A jeśli to Oluf Carlsson był ojcem? Czyżby zapłodnił swoją psychicznie chorą podopieczną? Cato wzdrygnął się z odrazą. Może psychiatra zrobił jej dziecko jeszcze podczas pobytu w szpitalu? Może dlatego musiał ją usunąć z systemu, zabrać ze szpitala i zlikwidować dokumentację? W takim razie to bomba. I wyjaśnienie, dlaczego Buberg uciekła albo została odesłana do Oslo. Cato wyszedł z pokoju. Musi to opowiedzieć pozostałym. Pospieszył do pokoju Rogera. Zajrzał. Rogera nie było. Wpadł do Randi. Rozmawiała przez telefon. Na widok wyrazu jego twarzy natychmiast przerwała rozmowę. – Stało się coś? – Chyba odkryłem coś bardzo ważnego. * Wreszcie ktoś odebrał. Głos należał do kobiety. Cato przedstawił się i zaczął wyjaśniać.

– Ach, to pan był tutaj, prawda? – przerwała mu. – Tak. Czy mógłbym pomówić... – Chwileczkę. Głos Olufa Carlssona nie zabrzmiał uprzejmie. – O co znowu chodzi? – burknął ze złością. Cato utkwił wzrok w plamie na ścianie i usiłował mówić spokojnie. Przedstawił mu informacje, którymi dysponował. Zapadła cisza. – Co to ma wspólnego ze sprawą? – zapytał Carlsson. – Co to ma za znaczenie, czy moja żona rodziła w domu? Czego wy właściwie chcecie? Mam się skontaktować z adwokatem? – Czy poród domowy był planowany? – dociekał spokojnie Cato. – Nie. Po prostu zaczęły się bóle. Wszystko poszło bardzo szybko. – Wydawało mi się, że takie nagłe porody występują raczej u młodych kobiet – stwierdził Cato, upuszczając na podłogę długopis, który potoczył się pod biurko. Oluf Carlsson nie krył złości. – Jest pan lekarzem? – Do jakiego szpitala zawieziono pańską żonę po porodzie? Do Västerborre? – Została w domu. Pod opieką lekarza i akuszerki. Nie pamięta pan, jak wam mówiłem, że w Västerborre panował wyjątkowy bałagan? Braki kadrowe i chaos. – A nie chodziło wtedy o oddział psychiatryczny? – Niestety, to dotyczyło całego szpitala – odparł zimno Carlsson. – Muszę iść. * Ellen poczuła ruchy dziecka jak trzepotanie małej rybki. Jakby ją ktoś gładził od wewnątrz miękkim pędzlem. Powtarzała te ruchy ręką. – Co cię tak bawi? – Randi łyknęła kawy z papierowego kubka. – Poruszyło się. – Ono?

– On albo ona. Uśmiechnęła się, kiedy do pokoju konferencyjnego zaczęli wchodzić pozostali członkowie zespołu. Cato opadł na krzesło. – Siadajcie – zakomenderował. – Zacznijmy wreszcie. Roger siadł obok Ellen. – Dziecko pływa. – Uśmiechnęła się. – Naturalnie, przecież to ja jestem jego ojcem. Cato podsunął krzesło Aslemu Tengsowi. – Gdzie Tony? – Już idzie. – Randi zsunęła pod stołem buty ze stóp. – Jak wiecie, coś się ruszyło – zaczął Cato, czytając notatki z kartki przed sobą – Randi, sprawdzisz, czy można wydostać informację, gdzie Karin Carlsson chodziła na wizyty kontrolne w czasie domniemanej ciąży. To ważne. Wydaje mi się, że łapię zarysy sytuacji. Buberg i Carlsson, wiele się za tym kryje. Moja teoria jest następująca: psychiatra zrobił dziewczynie dziecko i ukrył to, stwarzając pozory, że urodziła je żona. Do pokoju wszedł Tony. – Dlaczego nie spowodował usunięcia tej ciąży? – wpadł Cato w słowo. – Wydaje mi się, że Karin Carlsson nie mogła mieć dzieci. Przyjęli je więc za swoje. – Zabiorę się do tego zaraz po zebraniu – powiedziała Randi. – Spróbuję coś wywnioskować z grafiku jej wizyt kontrolnych w czasie ciąży. Tylko że to było trzydzieści pięć lat temu. Czy ktoś wie, co się dzieje z Marian? – Podobno rzygała całą noc – odezwał się Roger. – To niech się lepiej kuruje w domu. Nie mamy czasu, żeby się zarazić jakimś świństwem i chorować – rzucił Tony. – Odebrała psa i pojechała do domu koło wpół do dwunastej – objaśnił Roger. – Taksówką. Widziałem z okna. – Taksówką? Dlaczego? – Cato otworzył butelkę mineralnej i wypił łyk. – Wyłączyła komórkę – dodał zirytowany. – Przepicie. Łatwo poznać. Upiłeś ją tam w tej Szwecji czy co? Cato odchrząknął. – Pamiętacie ten wisiorek, który Buberg miała, kiedy wy-

padła z balkonu? – Nie. Jaki wisiorek? – Randi nachyliła się nad stołem. – Zielony. Ellen, sfotografowałaś go razem z ubraniem. – Tak? Ellen pogrzebała w teczce i wyciągnęła zdjęcie welurowego dresu, bielizny i wisiorka ofiary. Przesunęła je po stole razem z opisem. Cato odczytał tekst na głos: Ofiara była ubrana w welurowy komplet koloru czerwonego wina, złożony z góry i spodni do łydek (rozmiar trzydzieści osiem). Wisior: z zielonym szklanym oczkiem. Zegarek marki Swatch (brązowy pasek). Pierścionek z diamentem, liczba karatów nieznana. Biała bielizna. Uwaga. Sandały bez pięt, z brązowych skórzanych pasków, zidentyfikowane na balkonie. – Astrid Wismer ma kolczyki z dokładnie takimi samymi zielonymi szkiełkami jak to w wisiorku – powiedział. – Nosiła je, kiedy Marian i ja zabieraliśmy ją na identyfikację zwłok. Myślę, że to komplet, do tego dość stary. – So what? – westchnął Roger. Cato przyjrzał mu się odrobinę dłużej, po czym skierował wzrok na Ellen. – A co z kolorem włosów? Nie sądzę, żeby to było aż tak ważne. Kolor jak kolor. Jest coś... – Britt Else Buberg była pierwotnie szatynką, miała brązowe włosy. Dopiero zaczynała siwieć. Maskowała siwe włosy farbą. Cato notował. – Więc naturalne włosy miała ciemne? – Dość ciemne. – To nam niewiele daje – rzucił Asle. – Niekoniecznie – zaoponowała Randi. – Dowiedziałam się, że zanim Buberg wprowadziła się na Stovner, miała skrzynkę pocztową w centrum handlowym na Tåsen. – Na Tåsen? – zdumiał się Cato. – Właśnie. Wynajęła tam skrzynkę do poste restante, ale nie był do niej przypisany żaden adres. Tåsen nie jest przecież daleko od Nordbergveien. – Astrid Wismer miała córkę urodzoną w pięćdziesiątym

szóstym, która umarła. Buberg urodziła się w pięćdziesiątym pierwszym – powiedział Cato. – Wismer musiała mieć specjalny stosunek do Buberg. Jest coś, czego nam nie mówi. Musimy zadzwonić do szpitala Aker. – Astrid Wismer wciąż ma zakaz wizyt – poinformowała Randi. Ellen odsunęła z policzka pasmo włosów. – Tak czy owak, Buberg miała brązowe włosy. – Nie pomyślałaś, Ellen – odezwał się Cato – że mogło być odwrotnie? – Odwrotnie? – Lokatorka Wismer na Nordbergu była brunetką, ale przefarbowała się na blond. To oczywiście sugestia. Tylko co to, do cholery, ma wspólnego ze sprawą? – Cato potrząsnął zniechęcony głową. – Nigdy nie trafiła mi się sprawa, w której człowiek praktycznie nie istnieje. Nie mamy przecież niczego poza informacjami z okresu sprzed jej przyjazdu do Norwegii. W tym wszystkim jest coś nieprawdopodobnego. Jesteśmy przyzwyczajeni do prześwietlania życia ludzi. – Zazwyczaj osoby identyfikuje się szybko – odezwała się Ellen. – To moje zadanie. Określić odciski palców, włosy, ślady na miejscu zbrodni i tak dalej. Interpretacja i prześledzenie wydarzeń z minionego życia należy do was. – Jutro dostarczę zaktualizowany raport – rzucił poirytowany Cato. – Robię teraz Szwecję, ale Marian ma kopie dokumentów ze wszystkich urzędów. Jaki diabeł ją porwał? – Mam do niej pojechać, szefie, i je przywieźć? – zaproponował Roger. Cato spojrzał na zegarek. Było pięć po drugiej. – Sam to zrobię – zadecydował. – Zahaczę też o Norbergveien, o dom Astrid Wismer. Tylko żeby sobie wyrobić pogląd na sprawę. – Spojrzał na Randi. – Melduj się, jak się tylko czegoś dowiesz o tych wizytach kontrolnych. Irmelin mieszkała na Grefsen. Przygotowała dla niego z tyłu za garażem dwie skrzynki dalii. Do pracy jeździła rowerem i nie mogła mu ich przywieźć. Zabrałby kwiaty przy okazji. W dro-

dze powrotnej zawadziłby o mieszkanie Marian. Coś mu mówiło, że ona kombinuje. Irmelin wspomniała mimochodem o jakichś dodatkowych dokumentach, ale zaraz przeszła na dalie.

SUKIENKA BYŁA USZYTA Z CIENIUTKIEGO JAK TIUL MATERIAŁU W CZERWONE KWIATY. Marian ostrożnie ją rozwinęła i położyła na dokumentach. W osobnych dwóch torebkach leżały majteczki z zaschłą spermą i duże czerwone guziki. Dowody miały numery jeden, dwa i trzy. Krew dudniła Marian w żyłach. Sukienka zgwałconej i zabitej dziewczyny, której zwłok nigdy nie znaleziono. Policjantka wzdrygnęła się z odrazą. Delikatnie pomacała materiał i powąchała go. Wydawało się jej, że czuje nutkę terpentyny. Sukienka ze stębnowanym stanikiem była z jednej strony od góry do dołu rozdarta. Kiedy Marian ją ostrożnie rozwinęła, zaschła brunatna krew osypała się pyłem na dokumenty. Tę sukienkę miała na sobie Hanne Elisabeth Wismer, kiedy ją zgwałcono i zabito. Pogładziła palcami cienki materiał. Z paczki na biurku niezdarnie wyciągnęła papierosa. Włożyła go do ust. Nagle zakręciło się jej w głowie. Wbrew swojej woli zobaczyła siebie w letniej sukience w kratkę. Miała pięć lat, wybierała się na czyjeś urodziny. Matka się zezłościła i zerwała z niej tę sukienkę. Nie będzie chodziła w sukienkach. Matka powiedziała, że nie będzie chodziła w sukienkach. Dlaczego policja znalazła sukienkę, a zwłok nie? W osobnej plastikowej koszulce leżały wyniki analizy krwi, zapisane odręcznie: Grupa krwi 0 Rh–. Zwraca się uwagę, że gwałciciel/zabójca i ofiara mieli tę samą grupę krwi. Odsunęła sukienkę. Przyjrzała się nieostremu zdjęciu, które zabrała z mieszkania Olufa Carlssona, i porównała je ze zdjęciem Hanne Elisabeth Wismer uczesanej w koński ogon. Pochyliła się nisko. Podniosła ramkę do oczu. Przesunęła niezapalonego papierosa z jednego kącika ust do drugiego. Dziewczyna przypominała je obie, Britt Else Buberg i Hanne Elisabeth Wismer. – To jednak Buberg – oznajmiła na głos.

Nie miała w domu zdjęć pośmiertnych twarzy Buberg. Twarze po śmierci zawsze zmieniają wyraz, jakby należały do kogoś innego, a ich rysy się wygładzają. Spojrzała na zegarek, wyjęła papierosa z ust. Wpół do trzeciej. Trzeba sprzątnąć w łazience. W domu nie ma nic do jedzenia. Musi dotrzeć do pracy. Weszła do sypialni. Była malutka, podłużna, pod ścianą stało łóżko, okno szczelnie zasłaniał gruby wełniany koc. Tylko on nie przepuszczał światła. Marian bała się zasnąć, czuła głupi, irracjonalny lęk, który sprawiał, że trzymała się daleko od łóżka najdłużej, jak się dało. Czasem zasypiała na kanapie w salonie. Ściągnęła spodnie i koszulkę, położyła się na wznak na kołdrze, by za chwilę znowu się zerwać i pobiec do kuchni. Bose stopy klaskały o zimne linoleum. Odkręciła kran, napiła się wody. Birka gapiła się na nią z fotela przez niedomknięte drzwi salonu. – Tak, tak, wiem, że nie byłaś dzisiaj na spacerze. Daj mi minutę i wychodzimy. Weszła do salonu w samej bieliźnie. Postawiła zdjęcie Hanne Elisabeth Wismer przy laptopie. W myślach sformułowała polecenie: Sprawdzić, co zabójca Hanne Elisabeth Wismer robi teraz. * Cato odebrał telefon przed garażem Irmelin. Dzwoniła Randi. Powiedziała, że znalezienie dokumentacji ciąży może nastręczyć problemy, bo lekarz rodzinny Carlssonów od dawna nie żyje i nikt nie wie, gdzie są stare karty pacjentów. – Psiakrew! – Cato przyjrzał się skrzynkom z daliami przygotowanym, jak zapowiedziała Irmelin, za garażem. – Musimy zrobić testy DNA Carlssonowi i Tomasowi. Skontaktuję się z odpowiednimi organami, jak wrócę – zakończył rozmowę. Zaniósł skrzynki z rosłymi daliami do nieoznakowanego radiowozu. Jedną wstawił na tylne, drugą na przednie siedzenie. Rośliny miały prawie metr wysokości i duże, intensywnie zielone liście. Pączki kwiatów zapowiadały feerię barw: czerwień, pomarańcz i żółć. Irmelin uprzedziła, że na zimę należy je wy-

kopać i przechowywać w piwnicy. Z nieco głupią miną Cato wcisnął się na fotel kierowcy. W samochodzie miał dżunglę, dzikie zarośla, które zasłaniały boczne lusterko. Najpierw wpadł na Norbergveien, potem pognał na Hesselberggata i udało mu się zaparkować tuż przy domu Marian. Wysiadł, zamknął samochód i zerknął na boki. Dom, w którym mieszkała, stał tuż obok niewielkiego skwerku. Wszedł na podwórko, zatrzymał się i spojrzał w górę, próbując zgadnąć, które okna należą do Marian.

PATRZYŁA W LUSTRO I OSTROŻNIE NACIĄGAŁA NA SIEBIE SUKIENKĘ OFIARY. Co dzisiaj robi zabójca? Sukienka nie pachniała jednak ani terpentyną, ani niczym innym. Miała stębnowany stanik. Gdzie jest teraz zabójca? Marian obciągnęła delikatnie materiał na biodrach. Wpatrywała się w kontur obrysowujący jej twarz. Słyszała miękkie bicie własnego serca, szum krwi w uszach. Z sufitu opadła cisza. Srebrną powierzchnię lustra znaczyły gdzieniegdzie brunatne plamki, znak upływu czasu. Umysł zalewało odbicie rąk, piersi, ust i oczu – jak silna trucizna. I odbicie sukienki. Przemknęła palcami po cienkiej spódniczce rozdartej z boku od dołu aż po talię. Resztki zaschniętej krwi opadły na jej bose nogi. Ubierać się w materiał dowodowy, w sukienkę ofiary, to najbardziej chora spośród głupot, które dotychczas zrobiła. Ale czuła nie wstyd, tylko smutek. Przez myśl przemknęło szarzejącym brudem wspomnienie. Napięły się mięśnie karku. Na nowo usłyszała bicie serca i szum krwi. W piersi czuła palący ból. W głowie zabrzmiało dawno zasłyszane zdanie: „Kiedy coś jest tak proste, że policja tego nie widzi, to jest się geniuszem”. W kuchni zadzwonił telefon, odbił się bolesnym echem w jej uszach. Zakryła twarz dłońmi, przycisnęła je do policzków, obdarzyła mrocznym spojrzeniem odbicie swoich szeroko otwartych oczu w lustrze, a potem gwałtownie się odwróciła i wybiegła. Uderzyła dużym palcem stopy w próg i wpadła do kuchni, chwytając się brzegu stołu, na którym leżała komórka. Kiedy ją wreszcie podniosła, połączenie zostało przerwane. Co za groteska, że włożyła tę sukienkę. Zniszczyła materiał dowodowy. Miała chore odruchy, zgniłą duszę. Potrzebowała ochrony. Dzwonek brzmiał dalej w jej głowie. Wiedziała, że to Cato próbował ją złapać. Sprawdziła na ekranie. Rzeczywiście, to on dzwonił. Starała się opanować, przełknęła ślinę i wybrała jego numer. – Nie zdążyłam odebrać – wykrztusiła, kiedy się zgłosił. Miała dziwnie zdyszany głos. Czuła się tak, jakby on mógł

przez telefon zobaczyć jej groteskowy wygląd. – Co ty właściwie wyprawiasz, Marian? – Nic. – Kołnierzyk sukienki wpijał się jej w szyję. – Niedobrze się czuję. – Córka Astrid Wismer została zabita. Swędziała ją skóra, dłonie pokryły się potem. – Ja... – Myślę, że Astrid Wismer nie mówi nam wszystkiego – przerwał jej Cato. – Dostała udaru, więc nie możemy z nią porozmawiać. Ona... – Wiem. – Wiesz? Skąd wiesz? Przecież nie było cię dzisiaj w robocie? – Zadzwoniłam... – No, no, uprawiasz chałupnictwo? Co ty kombinujesz? – Cato wciąż patrzył na fasadę domu Marian. – Na którym piętrze mieszkasz? – Nieprawda, nie pracuję... – zaprzeczyła pospiesznie. Zwłok nigdy nie odnaleziono. – Pojawiła się masa nowych tropów, Marian. Opowiem ci, jak wejdę na górę. Musiała się skoncentrować, żeby zachować naturalne brzmienie głosu. – Ja też natrafiłam... Na którym piętrze? Idziesz na górę? Co masz na myśli? Podniosła głowę, spojrzała na swoje odbicie w metalowym dzbanku na stole. – Nie! – krzyknęła. – Na pierwszym, ale nie przychodź. – Źle się czujesz? Spojrzała na sukienkę, wygładziła ją lodowatymi palcami. Córka Astrid Wismer została zabita. Zwłok nigdy nie odnaleziono. Ogarnęła ją wielka ciemność. – Nie jestem chora, ale... – Dobra. Jestem na dole na twoim podwórku. Idę na górę.

– CHCIAŁYBYŚMY POROZMAWIAĆ Z TĄ CIEMNOWŁOSĄ POLICJANTKĄ – powiedziała blondynka, popatrując na niego nerwowo. Asle Tengs, który szedł korytarzem do sekretariatu Irmelin po dokumenty potrzebne na następny dzień w sądzie rejonowym, zatrzymał się. Ocenił wzrokiem dziewczęta w dżinsach i jasnych bluzeczkach z torbami Chanel na ramieniu. Podróbki, pomyślał. – Jak tu weszłyście? Wydział nie jest właściwie dostępny dla osób postronnych. – Jestem Julie Thyvik – odparła blondynka. – Powiedziałyśmy recepcjoniście, że chodzi o morderstwo i że rozmawiałyśmy z tą brunetką o skośnych oczach. Nie odbierała, kiedy dzwonił na górę. – Pewnie chodzi o Marian Dahle. – Asle uśmiechnął się do nich lekko, zauważając przy okazji nadmiar tuszu i cieni oraz ociekające różowym błyszczykiem usta. – O jakim morderstwie mowa? Nie odpowiedziały. Brunetka wyciągnęła na powitanie rękę. – Shira Skah. Kilka dni temu dwie policjantki przyjechały na kemping Rødvassa. Zatrzymałyśmy radiowóz w drodze powrotnej... – Aha, to były pewnie Randi Johansen i Marian Dahle. – Asle skinął głową przechodzącemu funkcjonariuszowi. – Chodzi o Lili, Polkę, która pracuje na kempingu. – Blondynka poprawiła pasek torebki. – My też tam pracujemy – dodała brunetka. – Jakie morderstwo macie na myśli? – powtórzył Asle. – Chodzi o tę kobietę ze Stovner? Julie Thyvik i Shira Skah patrzyły na niego, nic nie rozumiejąc. – Za kratką wywietrznika był cień – wyjaśniała blondynka. – Ktoś podglądał Lili. – A teraz zniknęła – dokończyła brunetka. – I przypomniała

się nam dawna sprawa Hanne Elisabeth. Bo ona mieszkała w tym samym pokoju co Lili. I nam się to wydało dość tajemnicze. – Cień za kratką? Sprawa Hanne Elisabeth? Przykro mi, ale nie rozumiem, o czym mówicie. Nie myślcie, że ta sprawa ze Stovner ma coś wspólnego z Rødvassą. Tylko tyle, że dozorca w tym budynku... Dziewczyny spojrzały pytająco. – Dozorca w lecie przenosi się do samochodu mieszkalnego na kempingu Rødvassa. – Asle przeciągnął dłonią po siwych włosach. – I to wszystko? – Blondynka patrzyła na niego niezbyt inteligentnie. – Tak. Jak ta Lili ma na nazwisko? – Lili Aniela Rudek – podała Julie Thyvik. – Ładne drugie imię, prawda? Musiało się coś stać, bo Lili nie ma, a bardzo się bała. – Próbowałyście się do niej dodzwonić? Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Blondynka wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, żeby miała komórkę. Nigdy nie widziałyśmy, żeby z jakiejś korzystała. Jest trochę staroświecka. Nie chciała jeść razem z nami i takie tam. Zwykle siedzimy wtedy na ławce nad wodą, a ona chowała się w klopie. – Chowała się? Mówiłyście, że to Polka. Mogła przecież wyjechać. – Jak to wyjechać? – Brunetka spojrzała pytająco na blondynkę. – No, do siebie, do Polski – wyjaśnił Asle. – Ale jej ubrania zostały w domku. – Blondynka mówiła do niego jak do głupiego. – Nawet nie dostała wypłaty – dodała Shira Skah. – Nie ruszyłaby się bez niej. Miała sobie kupić ciuchy. No i jest sierpień, kemping niedługo zamkną. Zostało tylko parę dni. W korytarzu pojawił się Tony Hansen. – Mam tu dwie dziewczyny z Rødvassy – zwrócił się do niego Asle.

Tony stanął. – Przyjechałyście teraz? – Tak, autobusem – powiedziała blondynka. – Chcą rozmawiać z Marian albo z Randi. – Asle zerknął niecierpliwie na zegarek. – Naprawdę muszę pędzić. Jutro rano jadę z więźniem do sądu rejonowego. Powinienem się przygotować. Tony wykrzywił twarz w uśmiechu i podniósł rękę do kolczyka. – Kemping prowadzi Ewald Hjertnes. – Obrócił kolczyk. – Chyba z nim rozmawiałyście? – On tylko mówi, że na Polakach nie można polegać – rzuciła blondynka. – Mogłybyśmy dostać numer do Marian Dahle? – Jasne – zgodził się Tony. – Jest dzisiaj chora, ale jutro będzie w pracy.

UCHYLIŁA DRZWI I WYJRZAŁA PRZEZ SZPARĘ. – Całą cholerną wieczność zajęło ci to otwieranie – odezwał się Cato. – Jak się czujesz? Marian spojrzała na niego ze złością i powiększyła szparę. Serce jej waliło. – Po co przyszedłeś? Cato przyjrzał się jej. – Włosy ci stanęły dęba. Są naelektryzowane. Wracałem z Grefsen od Irmelin, z roślinami. Wyglądasz jak ugotowany rak. Masz gorączkę? – Nie, raczej nie. – Przełknęła ślinę i przygładziła włosy. Zauważyła, że włożyła koszulkę tyłem do przodu. Trochę ją to speszyło. – Mogę wejść? – zapytał Cato. – Nie. W szparze pojawiła się parskająca i machająca ogonem Birka. Marian przytrzymała drzwi kolanem. Myślała szybko. Jeżeli go nie wpuści, on zacznie się zastanawiać nad powodem. – Mam straszny bałagan. Masa pudeł i papierów, śmieci w korytarzu. – Nieważne. Jestem przyzwyczajony do bałaganu. Przynajmniej pies się cieszy, że mnie widzi. – Ona się cieszy na widok każdego. Nawet włamywacza powita z radością. Nie pojedziesz do domu i nie wysadzisz tych swoich wariackich kwiatków? – Zrobię to dziś wieczorem. Marian otworzyła drzwi na oścież. Cato przestąpił próg. Niewielki przedpokój był pomalowany na jakiś ciemny kolor. Podłogę zaścielały kawałki tektury i plastiku. Birka wsadziła pysk w jego dłoń i podskakiwała niemal na wysokość biodra. – Karin Carlsson urodziła syna w domu na Södergatan dwanaście dziesiątego marca siedemdziesiątego trzeciego roku – recytował, lustrując odpadającą z komody brązową farbę. Pani domu wydawała się nieobecna duchem.

– Musimy w więzieniu zrobić test DNA Tomasowi Carlssonowi. Muszę też poprosić o zbadanie DNA Olufa Carlssona. Jeżeli urodziła w domu... coś może się za tym kryć. Randi szukała dokumentacji ciążowej Karin Carlsson. Bez skutku. – Może to on jest dzieckiem, które urodziła Britt Else Buberg. – Marian powoli się rozluźniała. Zdążyła przecież zerwać z siebie sukienkę i wrzucić ją do szafy. – A Carlsson jest ojcem. O to ci chodzi? – Tomas Carlsson siedzi. W jakimś sensie jest przyrodnim bratem Buberg... albo może jej synem. Niedługo wypuszczą go na wolność. Niemniej dwudziestego trzeciego był w więzieniu, więc możemy go wykluczyć jako mordercę. Poza tym nie podsumowaliśmy naszej wycieczki do Kristinehamn. – Za co siedzi? – Marian schyliła się i podniosła plastikową taśmę do pakowania. – Napad z bronią w ręku. Nie zabójstwo, tylko napad z bronią. Cato zdecydowanym ruchem odsunął psa i starał się stawiać stopy na podłodze między plastikiem a tekturą. – Co ty tu właściwie robisz? Przez niedomknięte drzwi do salonu dostrzegł w lustrze nad kanapą odbicie biurka i laptopa pod przeciwległą ścianą. Ekran migotał niebiesko. Wokół walały się pliki papierów. – Pracujesz w domu? – Nie – odparła szybko, podeszła do drzwi i je zamknęła. Serce zgubiło rytm, kiedy dostrzegła skrawek sukienki Hanne Elisabeth Wismer wystający spod drzwi szafy. – Chodź ze mną do kuchni. – Miło tu – rzucił frazes i od razu tego pożałował. Wyposażenie kuchni pochodziło z lat sześćdziesiątych. Musztardowe linoleum we wzorki odstawało przy listwie podłogowej. Brud na szybach w oknie utrwalił ślady kropli minionego deszczu. – No, siadaj. Wyciągnęła taboret, zestawiła stertę brudnych naczyń z blatu do zlewu. Wszystko, co wiedziała, nieznośnie jej ciążyło. – W drodze powrotnej ze Szwecji byłeś zły jak osa – rzuciła

oskarżycielsko. – Byłem zmęczony – poprawił ją. – Buberg miała skrzynkę poste restante na Tåsen. A lokatorka Wismer mogła farbować włosy. – Chcesz coś do picia? – Córka Astrid Wismer została zabita. – Tak, poproszę. – Musisz się zadowolić wodą. Otworzyła szafkę, wyjęła z niej szklankę, odkręciła kran, nalała wody i z hukiem postawiła szklankę na zniszczonym blacie przed Cato. Zwłok nigdy nie odnaleziono. Przyjrzał się poczęstunkowi. Woda była mętna i wyglądała na letnią. – Dziękuję – powiedział, ale nie ruszył szklanki. – Odkryłem, że Astrid Wismer i Britt Else Buberg nosiły tę samą biżuterię. – Aha. I co z tego? Wyciągnęła ostatniego papierosa z paczki i włożyła do ust. – Buberg miała wisiorek, Wismer kolczyki. – Wismer i Buberg były przecież przyjaciółkami. Mogła jej dać ten wisiorek. Zapaliła papierosa. Nekrolog zniknął w sedesie. Cato demonstracyjnie odpędził ręką chmurę dymu. – Pojechałem dziś przez Norbergveien. Tam, gdzie mieszkała Astrid Wismer przed przeprowadzką na Stovner. Chciałem zobaczyć to miejsce. – No i? – Gdzie jest teraz zabójca? Gdzie jest Hoen? – Randi i Roger uważają, że Buberg mieszkała jako lokatorka w domu Wismer. Sąsiadka powiedziała, że mieszkała tam kobieta, ale blondynka. Córka Astrid Wismer umarła, kiedy miała siedemnaście lat. – Tak? – Poczuła ból w żołądku. Zaciągnęła się łapczywie papierosem, strzepnęła popiół na biały spodek. – Jak do tego doszliście? – Randi wykopała tę informację, kiedy sprawdzała Astrid Wismer i sprawę tych pieniędzy. – Wiem o tym. Ja też kopałam.

– Zapewne. – Uśmiechnął się. – Może powinniśmy przejrzeć archiwa? Sprawdzić stare sprawy, jak proponowałaś. – Po co? Co mają do tego archiwa? Marian odłożyła papierosa na brzeg metalowego zlewu, otworzyła lodówkę i wyjęła colę. Jak tylko Cato sobie pójdzie, sprawdzi numer Lennarta Hoena w ewidencji ludności. Odkręciła nakrętkę i podniosła butelkę do ust. – Pomyślałam, że spróbuję spowodować, żeby zmieniono tę instrukcję postępowania. Otarła usta grzbietem dłoni. – Co proszę? – Jest niedobra. Ingeborg Myklebust się nie zna. Rozmawiałam o tym z Martinem Egge. Dlaczego, jeżeli chcemy mieć dostęp do dokumentów, musimy włączać w to personel biurowy? – Co takiego? Rozmawiałaś z samym Ojcem Policmajstrem? Jak ci się udało zatrudnić szefa policji kryminalnej do pilnowania psa? Marian zaśmiała się krótko. Cato podniósł szklankę i wypił nieco letniej wody. – Nie mów, że rozmawiałaś na ten temat z szefem Cepeku? – Mówię, że rozmawiałam. – Myklebustowa chyba pęknie. – No, ale ja wtedy już będę w innym punkcie, z konkretami w ręku. Tylko poczekaj. Prawda, Birka? Chodź tu, pięknotko! Napisałeś już ten raport ze Szwecji? – To dlatego udajesz chorą? Żeby uniknąć pisania raportu? Dopiero w tym momencie zauważył, że włożyła koszulkę tyłem do przodu. – Nie udaję chorej, Cato. Rzygałam przez całą noc. Jak chcesz dowodów, to idź do łazienki i zobacz. – Dzięki, chyba sobie daruję. Muszę wracać. Wstał i wyszedł do korytarza. – Kiedy wracasz? – Potem. Skończyłeś raport? – Przecież to ty masz dokumenty. – Położył rękę na klamce. – Może najwyższy czas...

Marian poczuła krople potu na czole i karku. – Tak, tak. Dostaniesz te... ze Szwecji, Poczekaj tu chwilę, zaraz je przyniosę.

MARIAN WPATRYWAŁA SIĘ W MONITOR. Widok nazwiska zabójcy kłuł ją w oczy z przerażającą siłą. Boże drogi, to szaleństwo. Musiał istnieć jakiś związek. To nazwisko. W siedemdziesiątym drugim... i teraz? Sygnały odzywały się ze wszystkich stron. Mózg próbował łączyć wątki, zszywać informacje. Jak to się ze sobą wiąże? Chwyciła komórkę, nacisnęła numer Cato. Odsunęła na bok pustą torbę po sukience. Oparła się biodrami o kant biurka. Jeden sygnał, drugi... Odebrał. Poczuła ból w prawej skroni. – Wiem, że nie minął kwadrans od twojego wyjścia – zaczęła z lekką zadyszką, patrząc na pustą torbę. – Wróciłeś do biura? – Tak. Stało się coś? O co chodzi? Słyszała szelest przewracanych papierów. – Zajmujesz się dokumentami ze Szwecji? – Właśnie się za nie zabrałem. Masz coś? – Tak. O to chodzi. Czuła, że napinają się jej mięśnie twarzy. Podniosła rękę do szyi. Jednocześnie jak błyskawica przemknęło jej przez głowę coś, co zawierał nekrolog, który spuściła do kanalizacji. Astrid i Rolf, Ola i Kari. I babcia. – O co? Szybko przełknęła ślinę. – Sprawdziłam jeszcze raz w rejestrze skazanych nazwiska sąsiadów Buberg ze Stovner. Oderwała się od biurka, wzięła do ręki wydruk. Słyszała oddech Cato. Wpatrywała się w litery. – Odpowiedzi nie znajdziemy w Szwecji. – Co masz na myśli? – Ewald Hjertnes, sąsiad Buberg z pierwszego piętra, co prawda nie figuruje w rejestrze... – Nie. Co... ten, który prowadzi kemping? – Tak. – No więc? Co z nim?

– Nie ma go w rejestrze skazanych, ale jest jego brat. – Marian zamknęła oczy i wyobraziła go sobie. – Jego brat? – Tak, brat. Rozmawiałam z nim. Na Rødvassie. * Cato powoli wstał. Powietrze pod sufitem drgało. Przez brudne szyby wdzierało się słońce. Przyglądał się drzewu za oknem. Jedna gałąź poruszała się wolno w górę i w dół. Z oddali dobiegał głos Marian. – Ta sprawa ze zmarłą córką Wismer... Wiesz, miała siedemnaście lat, kiedy... – Tak, Randi mówiła... I co? – Córka Astrid Wismer nie zmarła śmiercią naturalną. Została zabita, Cato. Na kempingu Rødvassa. Niejaki Lennart Hoen zgwałcił ją i zabił w siedemdziesiątym drugim. Dostał trzynaście lat. Teraz ma pięćdziesiąt pięć. I nie nazywa się tak jak wtedy. – A jak się nazywa? I jak się nazywał wtedy? Jak do tego wszystkiego doszłaś? – Lennart Hoen nazywa się teraz Lennart Hjertnes. Jest bratem Ewalda Hjertnesa, który mieszka w tym samym bloku na Stovner, w którym mieszkała Buberg. Rozumiesz? Ma samochód mieszkalny tuż przy wodzie. * Cato czuł, jak informacje wnikają do mózgu i niczym zimny skalpel zagłębiają się w pierś. – Nie. Nie rozumiem. – Ja w zasadzie też nie. Tylko... zabójstwo Buberg... – Hjertnes? – Cato potrząsnął głową. Ciąg myśli przerwało pukanie do drzwi. – Nie teraz! – krzyknął. – Dostał trzynaście lat, Cato. Został skazany w styczniu siedemdziesiątego czwartego – ciągnęła pospiesznie Marian. – W tym samym roku Ewald Hoen zmienił nazwisko na Hjertnes. To nazwisko panieńskie jego matki. Lennart Hoen siedział w sumie dziesięć lat. Kiedy wyszedł z więzienia w osiemdzie-

siątym czwartym, także zmienił swoje. Łatwo się domyślić, że nazwisko Hoen było obciążone całą tą pisaniną w gazetach w związku ze sprawą Hanne Elisabeth. Zapewne nie mogli pod nim funkcjonować. Drzwi gabinetu się otworzyły i stanęła w nich Sigrid trzymająca za rękę Georga. – Witaj, Cato – powiedziała. – Przejeżdżaliśmy obok i zobaczyłam, że okno u ciebie jest otwarte. Pomyśleliśmy... Cato podniósł dłoń, żeby ją uciszyć. Marian mówiła dalej. – Ewald Hjertnes jest teraz na kempingu. Może jego brat też. Georg podbiegł przez pokój, okrążył biurko i przytulił się do ojca. Cato uśmiechnął się, wolną ręką objął chłopca. – W takim razie musimy zaraz jechać na ten kemping – zadecydował. – Lepiej wezwijmy Ewalda Hjertnesa na przesłuchanie – zaproponowała Marian. – Nie odkrywajmy od razu wszystkich kart. Podejdźmy do tego ostrożnie, żeby się dowiedzieć, czy Lennart Hjertnes rzeczywiście jest wplątany w zabójstwo Buberg, czy tamtego dnia w pasującej porze był na Stovner i tak dalej. Jest coś jeszcze, Cato. – Jeszcze? Co takiego? Podniósł głowę i spojrzał na Sigrid. – To nie na telefon – stwierdziła Marian. – Zdaje się, że masz gości. Przyjadę potem.

– CÓRKA ASTRID WISMER NIE ZOSTAŁA NIGDY ODNALEZIONA – poinformowała Marian. – Hanne Elisabeth. To jej zdjęcie. Na pewno z konfirmacji. Cato, siedzący naprzeciwko niej przy lśniącym konferencyjnym stole, wziął do ręki fotografię. – Do... Marian! Astrid Wismer? Jasna cholera! Dlaczego nie przyszłaś wczoraj? Czekałem na ciebie. To nie może być przypadek, że ten brat Ewalda Hjertnesa... Patrzyła mu w oczy. – Jestem teraz. Podszedł do okna, nacisnął zwalniacz markizy. Wysunęła się z cichym terkotem. – Marian... – Proszę. Dostałam migreny. Nie znoszę się tłumaczyć. – Ale... – Nie teraz. Idźmy dalej. Zobacz. – Podała mu kartkę. – Przyjrzyj się szczególnie dokładnie temu nekrologowi. Bo to ani pogrzeb, ani kremacja. Jedynie uroczystość żałobna. – Nie znaleziono zwłok? Nie znaleziono Hanne Elisabeth Wismer? – Nie. Pamiętasz tę piękną pieśń, którą śpiewano podczas pogrzebu Buberg? Znalazłam ten nekrolog w archiwum „Aftenposten”. Zadzwoniłam dziś rano i znalazłam kogoś, kto go dla mnie wyszukał. Przesłali mi go faksem. Porównałam nekrolog Hanne Elisabeth Wismer z folderkiem, który dostaliśmy na pogrzebie Britt Else Buberg. Pamiętasz tę pieśń, prawda? – Tak... Nie znaleziono zwłok? – powtórzył, gładząc się w zamyśleniu po brodzie. – Nie. Ta sama pieśń w nekrologu. Tylko dwie linijki, Samarkanda to miasto, choć ten fakt na pewno nie ma nic do rzeczy. Jakaś pieśń, po prostu. Faks jest trochę nieczytelny, niełatwo przesyłać niewielkie wycinki. Niemniej widać nazwisko Hanne Elisabeth Wismer i te dwie linijki. – Więc twoim zdaniem... – Wziął do ręki faks, zmrużył oczy i

przeczytał na głos. – W każdej chwili... brak mi ciebie, lecz nie szkodzi... co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Trochę trudno odcyfrować… Z tej pieśni, tak. Tylko że to niekoniecznie oznacza coś specjalnego. Po prostu świadczy o tym, że Wismer lubi tę pieśń. – Hanne Elisabeth miałaby dzisiaj pięćdziesiąt jeden lat. Ta pieśń nie jest czymś zwyczajnym. Nie w Norwegii. – Nigdy jej wcześniej nie słyszałem – przyznał, przypatrując się fotografii. – Ale sądzę, że widziałem wcześniej Hanne Elisabeth Wismer. – Właśnie. Jest coś innego, czego nie możemy uchwycić. – zmarszczyła brwi. – Wiesz, co mówią w FBI? – W FBI? – Powiadają, że nie wiadomo dokładnie, czego się szuka, ale jak się znajdzie, to wiadomo, że to jest to. Tylko że ta informacja tutaj jakby nie pasuje... Popatrzyła mu w oczy. – Ta kobieta z Olufem Carlssonem... – Ta w wycieczkowym stroju? Ann? – Cato przeciągnął palcem po blacie. – Właśnie. Czy ona nie zachowywała się trochę dziwnie? Przecież wymykała się jak cień. Czułam, że się chciała ukryć. Oluf Carlsson miał w mieszkaniu jej fotografię w fioletowej sutannie. – Miała sutannę? Przecież są razem, prawda? Czy nie nazwał jej swoją przyjaciółką? Głowa Marian pękała od myśli. – Staram się w tej sytuacji myśleć taktycznie. Może córka Astrid Wismer żyje? Może Astrid podzieliła się swoją tajemnicą z Britt Else Buberg? Może tamta dowiedziała się czegoś, co było tajemnicą? Rozumiesz mnie? – Owszem, tylko zapominasz o jednej ważnej rzeczy. Skąd Astrid Wismer zna Olufa Carlssona? A ta sprawa w Szwecji... Jaki w tym związek? A brat Ewalda Hjertnesa... – Trzeba do tego dojść. Naprawdę nie uwierzysz. To nie wszystko. – Co takiego?

Marian położyła na blacie wycinek z gazety. – Ciągnęłaś to w domu? – Cato przyjrzał się wycinkowi. – Czym ty się tam, u diabła, zajmujesz? – Odpuść sobie. Hanne Elisabeth Wismer została, jak się utrzymuje, zabita na kempingu Rødvassa. – I co? – Rodzice zgłosili jej zaginięcie w lipcu. Jeden z synów ówczesnego właściciela kempingu, Lennart Hoen, został później skazany za jej zabicie. Dzisiaj mieszka w Moss, na Verksgata, w dawnej dzielnicy robotniczej z drewnianymi czynszówkami. – Zwijamy go od razu? Czy też mamy czekać? – Myślę, że trzeba to rozegrać taktycznie – westchnęła Marian. – Krok po kroku. „Verdens Gang” otrzymał anonimowy list. Mam tu jego kopię. Pismo jest maszynowe. – Wyciągnęła z kieszeni złożoną kartkę papieru. – Jak ty... – Po prostu przeczytaj... Cato wytężył wzrok. Lennart Hoen zabił Hanne Elisabeth Wismer w lesie przy parkingu dla turystów. Potem zabrał ją do łódki i utopił. Obwiązał ją w pasie rajstopami wypełnionymi kamieniami. Przeciągnął się nerwowo na krześle. – Kto to mógł napisać? – Myślałam, że Ewald Hjertnes, ówczesny Ewald Hoen. Może domyślał się, co zrobił brat. William Pettersen podobno też od dzieciństwa każdego lata bywał na tym kempingu. Ale... – Że też Astrid Wismer jest matką tej zabitej dziewczyny. – Cato potrząsnął głową. – Dziwi mnie tylko, że się o tym nawet nie zająknęła. Pamiętasz, co powiedziała na okazaniu zwłok? Marian spojrzała na niego z powagą. – Co sugerujesz? – Nie wiem. Głośno myślę. Powiedziała wtedy, że tylko raz w życiu widziała umarłego.

ŚLEDZTWO PRZYBRAŁO NIESPODZIEWANY OBRÓT. Cato szedł pospiesznie korytarzem i zwoływał zespół na improwizowaną odprawę w narożnym gabinecie. – U mnie, natychmiast! – zawołał na widok zrywającej się od biurka Randi. – Gdzie Asle i Tony? – Asle jest w sądzie rejonowym – odparła przestraszona. – Tony pojechał po córkę do przedszkola. Chyba zachorowała. Mam po niego dzwonić? Potrząsnął przecząco głową. – Zobaczymy po odprawie. Pewnie dołączą później. Zacznijmy wreszcie. Powiedz Rogerowi. * – What? To dopiero coś! – Roger podniósł kciuk w górę. – No i to, że córka Astrid Wismer... że została zgwałcona i zabita... – Powiedziałabym, że to całkiem dużo. – Randi rozstawiła szybko kubki na stole, na środku umieściła szklany talerz z bułeczkami. – Aż mi się kręci w głowie. Jak to się może ze sobą wiązać? – Zatem brat Ewalda Hjertnesa siedział. – Roger wziął bułeczkę i zatopił w niej zęby. – Musimy ustalić, gdzie był dwudziestego trzeciego wieczorem. – Randi nalała do kubków kawy. – Jasne – odezwał się Cato. – Nie chciałbym jednak tam dzwonić i kogokolwiek przygotowywać na nasz przyjazd. Pojedziemy na kemping po odprawie. Randi, Roger, wy ruszycie zaraz po omówieniu i przywieziecie Ewalda Hjertnesa. Spróbujcie też ustalić, czy ten brat tam teraz jest. Tylko go za żadne skarby nie wystraszcie. My w tym czasie pojedziemy do szpitala, do Astrid Wismer. Marian, jedziesz ze mną. Miejmy nadzieję, że ma się lepiej. Najpierw krótkie podsumowanie. – Mam tu dokumentację morderstwa – odezwała się Marian. – Hanne Elisabeth Wismer została zabita przez Hoena alias

Lennarta Hjertnesa. Roger przez chwilę milczał. – Ewald Hjertnes powinien był nam o tym powiedzieć. W gruncie rzeczy William Pettersen też. Jaki jest brat Hjertnesa? Ktoś go widział? Młodsze czy starsze wydanie? – Młodszy – odpowiedziała Marian. – Rozmawiałyśmy z nim podczas naszej wizyty na Rødvassie – dorzuciła Randi. – Zapewnił Pettersenowi coś w rodzaju alibi. – Ma pięćdziesiąt pięć lat, o dwa mniej od brata. – Marian przycisnęła dłoń do blatu. – Nie przyglądałam mu się zbyt dokładnie – przyznała Randi. – Ma znamię na policzku. Jest wiele jego archiwalnych zdjęć sprzed trzydziestu pięciu lat, ale żadnych nowszych. Prowadzi spokojne życie. Ma sklep z obuwiem w Moss. Roger notował. – Innymi słowy, pan w średnim wieku. To się zgadza z tym, co powiedziała świadek o facecie, który prawie przerzucił ofiarę przez balkon. – Idźmy dalej – uciął Cato. – Co myślicie? Czego szukamy? – Myślę, że mi głowa zaraz pęknie – zakpił Roger. – Jaki tu może być związek? Nie widzę żadnego logicznego powiązania. Lennart Hjertnes wyszedł na wolność w osiemdziesiątym czwartym i od tego czasu, o ile wiemy, siedział cicho. W każdym razie tak się wydaje. Sąsiadka Buberg widziała ją jednak na ławce przed sklepem w towarzystwie siwowłosego mężczyzny. Czy to mógł być Lennart Hjertnes? – Owszem, mógł – przytaknęła Marian. – Jest o pięć lat starszy ode mnie – rzucił Cato. – Prawdziwy starzec. – Roger uśmiechnął się lekko i przełknął ostatni kęs bułeczki. – W każdym razie w dość zaawansowanym wieku, żeby pasować do opisu świadka – stwierdziła Randi. – Marian, pamiętasz, że Ewald Hjertnes wspominał coś o wizycie u brata w Moss? Jak byłyśmy na kempingu. Marian się podniosła.

– Skoro tak mówisz... Nie wspominał wtedy, że brata nie było w domu? – Owszem, tak mówił. Marian podeszła do korkowej tablicy i zdjęła pośmiertną fotografię Britt Else Buberg. Było to zbliżenie twarzy z zamkniętymi oczami i pasmami zaschłej krwi na czole. – Mężczyzna w czapce – mruknęła. W drzwiach pojawiła się nagle głowa Ingeborg Myklebust. – Jak tam? W porządku? – Wprost wyśmienicie – skwitował Cato. – Właśnie do czegoś doszliśmy. Jesteśmy on our way. Wszyscy wstali. Ingeborg Myklebust weszła do gabinetu. – Co takiego? Do czego doszliście? – spytała, nie kryjąc ciekawości.

TRZEBA BYŁO TERAZ UWAŻAĆ, CO SIĘ MÓWI. Ewald Hjertnes siedział w ciasnym pokoju przesłuchań. Na stole znajdowała się fotografia brata z siedemdziesiątego drugiego roku, obok leżała stara gazeta z krzyczącym tytułem. Było piętnaście po jedenastej. Co oni wiedzą? Nie wspomniano o Lili Rudek. – Muszę wracać najszybciej, jak się da – powiedział do bruneta w policyjnym mundurze. – Kemping sam się nie prowadzi. Otworzyły się drzwi i wszedł Cato. Skinął głową Ewaldowi Hjertnesowi. Spojrzał na Rogera. – Przejmiemy z Marian przesłuchanie. Nie wpuścili nas do szpitala. Spotkaj się z Aslem i Tonym, wprowadź ich w aktualną sytuację. Marian będzie tu za minutę. Cato przyglądał się mężczyźnie. Ewald Hjertnes złożył ręce na kolanach, jego policzki pokrywała gęsta siateczka żyłek. Wyglądał na zmęczonego. Na grzbiecie jednej dłoni miał głębokie zadrapanie. Było w nim coś niesympatycznego. Sprawiał wrażenie, że szykuje się do ciosu. – Co się panu stało w rękę? – zaczął Cato. Przyszła Marian z butelką wody. – Witam ponownie. – Dzień dobry – odpowiedział Ewald Hjertnes. – Pańska ręka – przypomniał Cato mało delikatnie. – Kosa. Trawa za umywalnią wyrosła pioruńsko wysoko i musiałem ją potraktować kosą. Ciągle jest tyle roboty. Trawa, krzaki, żwir, myszy… I ludzie, bez przerwy z wymaganiami. Cato obserwował go czujnie. Panował nad sobą, żeby nie zdenerwować przesłuchiwanego. – Kempingi to miłe miejsca. – Uśmiechnął się i poprawił na krześle. – Ma pan może kontakt z bratem? – Jasne. Chodzi panu o Lennarta, tak? Nie wiem, dlaczego mnie o niego pytacie, ale podejrzewam, że z powodu tej dawnej sprawy. Dlatego położyliście tutaj ten wycinek? – Pański brat, Lennart Hoen, jak się wtedy nazywał, został

skazany za gwałt i zabójstwo. – Na podstawie poszlak, nie realnych śladów. – Ślady są chyba wystarczająco realne, gdy ma się do czynienia ze spermą przestępcy i krwią ofiary. Oraz odciskami palców na guzikach. I guzikiem od sukienki w łódce. Twarz Ewalda Hjertnesa pociemniała. – Policja nie znalazła zwłok – odparł. – Poza tym wtedy nie robiono badań DNA, więc to tylko zgadywanka. Cato milczał. Marian napiła się wody z butelki i usiadła na krześle obok. – Odbył karę. Minęło tyle czasu – powtórzył Hjertnes cicho. – Nie możecie mieszać tego, co było, z... – Kiedy go pan widział? Ewald Hjertnes westchnął ciężko. – Dlaczego was raptem tak zainteresowała ta dawna sprawa? Po tylu latach. Przecież ta biedna dziewczyna od prawie trzydziestu pięciu lat nie żyje. – Wiemy o tym – odezwała się Marian. – Gdzie on teraz jest? Bo nie w sklepie i nie na kempingu. – Nie widziałem go od kilku dni. Nie odbiera komórki. Wyszło na jaw coś nowego? Znaleźliście szczątki z tamtego czasu? Lennart często robi krótkie wycieczki. Nic ciekawego. – Nie znaleźliśmy szczątków Hanne Elisabeth Wismer – powiedział sucho Cato. – Jezusie! – mruknął Hjertnes. – Lennart przecież nie ma nic wspólnego z tą Buberg. Nigdy nie przyznał się do zabójstwa dziewczyny Wismerów. Po co niby miał zabijać tę kobietę z szóstego piętra? Nigdy nie miał z nią do czynienia. Jak miałby się dostać do jej mieszkania? W gazecie napisali, że świadek widział, jak mężczyzna wychodzi na balkon, gdy ona tam siedziała. Więc to musiał być ktoś, kogo znała. Ta wasza teoria to jedna wielka bzdura. – Nie wszystkie informacje o sprawie można znaleźć w prasie – powiedziała Marian. – Mógł zabrać klucz uniwersalny od Williama Pettersena. Bo oczywiście zna Pettersena? – Nigdy nie był sam u Williama. – Ale w jego mieszkaniu był?

– Nie ma klucza do mieszkania Williama. – A ma do pańskiego? – Marian przypomniała sobie szafkę na klucze ze zdjęcia w dokumentacji. – Oczywiście, że ma. Wyszedł z pudła w osiemdziesiątym czwartym, całą wieczność temu. Od śmierci ojca prowadzi sklep z butami. Więzienie go nie zniszczyło. Wiecie dlaczego? Bo został niewinnie skazany. – Mamy opis świadka dotyczący Britt Else Buberg i mężczyzny o siwych włosach. Widziano ich na ławce przed sklepem tydzień przez zabójstwem. Twarz Hjertnesa drgnęła. Poszukał wzrokiem Cato. – Siwowłosy mężczyzna? – Tak. – Tydzień wcześniej, zanim została zabita? – Tak. – Siadywała tam czasem z inną kobietą. Starszą panią. Cato zmrużył oczy. – Tak, ona też tam siedziała. Oraz mężczyzna o siwych włosach. Nikt z mieszkańców. Nieznany. Hjertnes spojrzał na każdego z nich spod oka. – Kiedy byłyśmy z koleżanką na kempingu – przejęła pałeczkę Marian – powiedział pan, że dwudziestego trzeciego wieczorem był pan w Moss w odwiedzinach u brata. – Całkiem możliwe. Hjertnes przetarł czoło. Nie spuszczał wzroku z Marian. – Powiedział pan, że brata nie było w domu. Lennart nie ma alibi na dwudziestego trzeciego lipca. – Łowi ryby. Na pewno był na rybach. Obaj wędkujemy. Po co miałby spychać tę kobietę z balkonu? Tego wieczoru był na kempingu. Podnosiłem przyczepę Williama. Później widziałem brata. Jego samochód mieszkalny stoi zaraz obok. – Kiedy? – Marian wstała. – Chyba koło jedenastej. – Czy w dniach przed dwudziestym trzecim też przebywał na kempingu? – Nie... nie wydaje mi się. Pracował. Lennart jest taki trochę zawieszony – wyznał nagle Hjertnes.

W jego oczach był nie tylko opór, lecz także jakiś smutek. – Zawieszony? Jak to? Co pan ma na myśli? – dociekała Marian. – Może się wydawać gładki i powierzchowny, ale taki nie jest. Postąpił źle. Wolę myśleć, że to nie on popełnił błąd. Zabałaganił swoje życie. – Jak to prosto brzmi. Powiedział pan przecież, że jej nie zabił. Pamięta pan Hanne Elisabeth Wismer? – Nie. Wtedy kemping prowadził ojciec. Co prawda, policja znalazła podstawy, żeby sądzić, że Lennart ją zgwałcił. A on cały czas mówił, że ona... – Przerwał. – Gwałt i zabójstwo to mimo wszystko całkowicie różne sprawy.

IRMELIN QUIST POZDROWIŁA CATO, mijając drzwi jego gabinetu z teczką w ręku. Zaprosił ją do siebie gestem dłoni, więc cofnęła się kilka kroków i stanęła w drzwiach. Owijała wokół palców sznurek pereł. – Marian Dahle prosiła mnie o przyniesienie jeszcze jednej teczki, ale prowadzi teraz przesłuchanie. Przyjrzał się jej czerwonemu kostiumowi. – Zgadza się, dozorcy ze Stovner, Williama Pettersena. Pięknie dziś wyglądasz. Dostałaś je z powrotem, te pozostałe teczki? Chciałbym przejrzeć tę z odciskami palców z osiemdziesiątego czwartego roku. Z odciskami Lennarta Hoena. – Nie mam pojęcia, gdzie ona jest. Marian ostatnio prosiła mnie o wypożyczenie całej góry teczek. Jeszcze ich nie zwróciła. Pewnie ma je u siebie w pokoju. I co, posadziłeś te dalie? – Tak, ślicznie wyglądają. Bardzo ci dziękuję, Irmelin. Bente wraca za dwa dni. Mogę zresztą wziąć od ciebie tę teczkę. Oddam ją Marian później. – Dobrze, weź ją. A co sądzisz o liliowym posłaniu dla psa? – Jakim posłaniu? – Ma je u siebie w pokoju. Irmelin poprawiła na nosie okulary w czerwonych oprawkach. Cato uśmiechnął się przelotnie. – Cóż, jeszcze raz dzięki za kwiaty. – Miło usłyszeć, że jesteś zadowolony. Położył teczkę przed sobą na biurku i powoli ją otworzył. Porozkładał jej zawartość na blacie. Obok dokumentu zatwierdzającego ponownie wyrok dla Lennarta Hoena po apelacji wniesionej po wyroku w pierwszej instancji leżała strona tytułowa „Verdens Gang” z sierpnia siedemdziesiątego drugiego roku. Cato rozprostował ją i zaczął czytać. POLICJA NIE POTRZEBUJE ZWŁOK. Komendant Eldar Moen powiedział naszej gazecie, że ta sprawa jest szczególnie trudna, ponieważ policja nie odnalazła zwłok. Podkreśla natomiast, że policja nie musi być

zależna od tego faktu. – Znaleźliśmy jej sukienkę i figi w lesie tuż przy kempingu. Odciski palców Hoena znajdują się na guzikach sukienki, w figach jest sperma. Mamy nadzieję i wierzymy, że nowe przeszukanie dna przyniesie rezultaty. Zostało ustalone, że podejrzany prawie bez przerwy pływał łodzią. Również późnym wieczorem i nocą. W dochodzeniu pomaga nam policja kryminalna. Wielu nurków prowadzi intensywne poszukiwania Hanne Elisabeth Wismer. Rodzice zaginionej nie mają wątpliwości, że została zgwałcona i zabita. Matka zaginionej, Astrid Wismer, powiedziała naszej gazecie, że córka zadzwoniła kiedyś do domu. – Skarżyła się, że ktoś ją obserwuje przez wywietrznik w domku, w którym mieszka. Jej pokój był położony w tym samym budynku, co prysznice i umywalnia na kempingu Rødvassa, gdzie pracowała. Córka przyznała, że boi się zasnąć. Mówiła to zaledwie kilka dni przed zniknięciem. Mój mąż miał do niej pojechać na weekend, ale już nie zdążył – dodała Astrid Wismer. Cato drgnął. Czy Marian nie wspomniała o tym w samochodzie, kiedy jechali do Kristinehamn? Zapomniałam ci powiedzieć, że dwie dziewczyny, które pracują na Rødvassie, zatrzymały nas z Randi, kiedy wyjeżdżałyśmy z kempingu. Ich zdaniem Polka, która też tam pracuje, jest obserwowana przez wywietrznik w dachu. Potarł dłonią czoło. Radiowóz, narysowany przez syna, znowu odkleił się od ściany. Trzeba oprawić rysunek w ramki. Co mogły oznaczać słowa, które przeczytał w gazecie? Sam, dorastając, spędzał letnie wakacje na kempingu. Kiedyś z kilkoma kolegami podglądali gołe babki pod prysznicem. Szybko opuścił gabinet i pomaszerował korytarzem. – Nie wiem, gdzie jest Lennart – powiedział William Petter-

sen. – Chyba ma trochę pietra przed policją, tak sądzę. Tego dnia, kiedy pani i ta druga policjantka przyjechałyście na kemping, dał nogę jak bury kot. Przecież najpierw siedział z nami. Nie widziały go panie? – Zauważyłam go – przyznała Marian i sprawdziła, czy dyktafon działa. – Kiedy go pan widział ostatni raz? – Kilka dni temu. On przychodzi i odchodzi. Jak wpadniesz w kałużę, to się zamoczysz. Dałoby się tu otworzyć okno? – Pettersen skręcał papierosa pożółkłymi palcami. – W tym pokoju okna się nie otwierają. Co pan ma na myśli, kiedy mówi o wpadnięciu w kałużę? – Fałszywy krok, taki jaki zrobił Lennart. Po prostu tak się dzieje. Asle zanotował coś na kartce. Pettersen przyglądał się policjantce o azjatyckich rysach. – Nie zapalę. Po prostu mniej się denerwuję, jak mam w ręku papierosa. Sprawy często nie idą dobrze: tak z domami, jak i z ludźmi. Moja robota to dbać, żeby tak się nie działo. – Kiedy Lennart Hjertnes był ostatnio na Stovner? – Nie pamiętam – odparł szybko. – A raczej nie jestem pewien. Za szybko, pomyślała Marian. – Nie jest pan pewien? Potrząsnął głową. – A ma pan do czynienia z domem opieki? – Nie, niech mnie niebiosa strzegą. I bez tego mam dość roboty. – Może pan nam coś powie o Lennarcie? – Dorastaliśmy w Moss. Nasi ojcowie pracowali w hucie. W Hucie Szkła Moss. Dmuchali butelki. Lennart wciąż zajmuje to mieszkanie. W lecie jego ojciec prowadził kemping. To było nasze letnisko. Nasz raj. Wesołe były te lata. Moi rodzice też tam przyjeżdżali. Wszyscy byli razem. – Czyli że mieszka dalej w mieszkaniu, gdzie dorastał? – No tak. To raczej mała ciemna nora, a nie mieszkanie. – Ma może klucz do mieszkania brata na Stovner? – Tego nie wiem.

– A do pańskiego? – Nie. – Ale pan i Ewald wymieniliście się kluczami. Tak pan powiedział, kiedy byłyśmy na kempingu. Lennart mógł wziąć pański klucz, kiedy był u Ewalda. * Cato zastukał do drzwi i zajrzał do pokoju przesłuchań. Asle siedział na krześle pod oknem. Pettersen był odwrócony plecami do wejścia. Marian, która go przesłuchiwała, podniosła zirytowana wzrok. Cato schował stronę wyrwaną z gazety za plecami. – Mogę cię prosić na chwilę, Marian? – Jestem zajęta. Przyjdę później. – odkaszlnęła. – To ważne – rzucił krótko.

ASLE, TONY I MARIAN ZEBRANI W GABINECIE CATO WPATRYWALI SIĘ W NIEGO BEZ SŁOWA. – Możesz to powtórzyć? Marian czuła, że puls jej przyspiesza, w miarę jak informacja dociera do mózgu. Za dużo się działo. Usiłowała sobie przypomnieć, co te dwie dziewczyny rzeczywiście powiedziały. Kiedy myślała o tym teraz, rozsądnie i z dystansu, ich słowa wydawały się tchnąć lodowatym chłodem. William Pettersen wsiadł na motor i wrócił na Rødvassę. Obiecał, że się z nimi skontaktuje, jeżeli pojawi się Lennart Hjertnes. – Tu w artykule napisali… – Cato podniósł w górę stronę gazety. – Hanne Elisabeth Wismer powiedziała matce, że jest obserwowana przez wywietrznik w suficie. A potem zniknęła. A ty, Marian, mówiłaś to samo... jakoś tak o tym, że te dwie dziewczyny z kempingu... i jakaś Polka... – Były tu wczoraj. – Asle złapał się ręką za pierś. – Rozmawialiśmy z nimi razem z Tonym. Dwie dziewczyny, Julie jakaśtam i druga z cudzoziemskim nazwiskiem. – Były tutaj? I co z tą Polką? – Ich zdaniem zniknęła. Nie ma jej... – Julie i Shira – wtrąciła Marian. – Właśnie to mi mówiłaś, Marian. Że jakaś dziewczyna się boi. Uważa, że pewien mężczyzna podgląda ją przez wywietrznik. – Dostały twój numer telefonu, Marian – powiedział Tony. – Wspominały o jakiejś dziewczynie z Polski, która... Chyba nazywały ją Lili. – Julie i Shira – powtórzyła. Wspomnienie rozmowy z dziewczynami w pobliżu kempingu mroziło ją od wewnątrz. – Dlaczego o tym nie powiedziałeś, Asle? Puściliśmy Pettersena i w ogóle. Musiał wiedzieć o tej Polce, jeżeli zniknęła. – Skoncentrujcie się. – Cato klepnął ręką artykuł. – Irmelin

wspomniała przy okazji, że wypożyczyła dla ciebie, Marian, masę raportów. To prawda? – Tak, zgadza się! – prawie krzyknęła, patrząc w tekst. – Jak myślisz, jak inaczej dałabym radę powiązać te wszystkie wątki? Cały czas się tym zajmuję. Niedługo je oddam. – Bo oczywiście nie zabrałaś ich do domu? – Oczywiście, że nie. Jak bez tego ruszylibyśmy z miejsca? Gdybym nie zadzwoniła do „Aftenposten” i nie zdobyła nekrologu Hanne Elisabeth Wismer, to... Podenerwowany Cato pogładził się po brodzie. – Ile lat może mieć ta Lili? – Mówiły, że dziewiętnaście – odpowiedział Asle. – To oczywiście Lennart Hjertnes – rzucił Cato. – Jasne, że to on – zgodziła się Marian. – Musimy natychmiast ruszać na Rødvassę. Odetchnęła. W pamięci zamajaczył jakiś obraz. Przesunął się w zwolnionym tempie jak film puszczany od końca. Nagle uświadomiła sobie, gdzie wcześniej widziała kogoś podobnego do Hanne Elisabeth Wismer. To musiała być ta Polka z kempingu, która tak nagle zmaterializowała się koło nich. Ta Lili. Brązowe włosy, sukienka w kwiatki. Do złudzenia przypominała Hanne Elisabeth Wismer. Ten sam kolor włosów, ich długość, fryzura. Ta sama sylwetka. Dziewczyna, która wpatrywała się w nie bezradnie i w tym upale wydawała się odrobinę marznąć.

KONICZYNA, WYSOKA TRAWA I TRYBULA PORASTAŁY POBOCZE, kryły ciemne dno rowu. Panowała cisza, las był gęsty, wokół żadnych zabudowań. Po lewej znajdował się parking dla turystów z drewnianym stołem i dwiema ławkami. Cato jechał powoli żwirową drogą. Poprosił, żeby mu nikt nie towarzyszył. Za jego nieoznakowanym radiowozem ciągnął się ogon kurzu. Z tyłu, w drugim samochodzie, jechali Asle i Marian. W głowie jedna myśl goniła drugą. Jutro wracają Bente z Vetlem. Musi skosić trawnik, usunąć resztki materiałów, odkurzyć salon, sprzątnąć kuchnię. Zaczynał odczuwać to samo napięcie, które go czasami ogarniało, gdy czekał w wozie patrolowym. Nagle z głębi umysłu coś wypełzało na powierzchnię, szczegóły układały się w dopasowane elementy, inaczej odbite, zarazem obce i znane. Przed oczami pojawiła się tablica z napisem „Rødvassa”. Zaparkował przed budynkiem recepcji i wysiadł. Był siódmy sierpnia. Zapachniało morską wodą. Dwójka dzieci biła się na niby o komiks z kaczorem Donaldem. Jakaś rodzina zwijała namiot. Dobiegły go odgłosy rzucanych na stos metalowych palików. Nadciągała burza. Nad koronami drzew gnały chmury. Tamci zaparkowali tuż za nim i też wysiedli. Poprawił spodnie. Przyglądał się brązowej budce recepcji z drewnianym gankiem. O ścianę była oparta kosa z na wpół spróchniałym styliskiem. Tuż obok stał wielki motocykl. Odbita w czarnym lakierze twarz Cato rozpływała się w dziwne podłużne pasmo. To pewnie Pettersena, pomyślał. Podeszli Asle z Marian. – Sporo ludzi już się stąd zwinęło, jak widzę – zauważył Asle. – Marian, odnajdziesz te dziewczyny, Julie i Shirę – zakomenderował Cato, odwracając się do nich. – Pracują w kiosku, prawda? A my, Asle, poszukamy Ewalda Hjertnesa i Williama Pettersena.

Ewald Hjertnes szedł ścieżką między namiotami. Zgarbił się nieco na widok policji i gwałtownie poczerwieniał na twarzy. Wbił oczy w kamienistą ziemię ścieżki, otarł ręce o spodnie i podszedł do detektywów. – Chodzi o tę Polkę – powiedział prosto z mostu Cato. – Dlaczego nie zgłosił pan od razu jej zaginięcia? Ewald Hjertnes spuścił wzrok. – Rozumiem – skwitował sucho. Podniósł głowę i rzucił okiem w kierunku kiosku, gdzie przy okienku stała Marian. – Nie mogę powiedzieć, że Lili zaginęła. Nie ma jej od paru dni, i tyle. – Włożył ręce do kieszeni i zaraz je wyjął. – Bardzo pracowita – dodał. – To gdzie jest? Dziewczęta wyszły z kiosku. Jedna płakała. Tusz rozmazał się jej po policzku. Twarz Hjertnesa nabrała czujnego wyrazu. – Skąd mam wiedzieć? – Gdzie jest William Pettersen? – W Oslo. Mieliście go przecież przesłuchiwać. Cato i Asle wymienili spojrzenia. – Przecież jego motor tu stoi. Musiał wrócić. Hjertnes ominął Cato wzrokiem i zerknął na recepcję. – Tak, ma pan rację. No to pewnie gdzieś tu jest. Dostrzegł kosę. – Muszę ją stąd zabrać. – Przeniósł spojrzenie na rozbrykane dzieci, które dalej walczyły o Donalda. – Niech nam pan pokaże, gdzie ona mieszkała – nakazał Cato, kiedy Hjertnes wrócił. – Ma pokój w tym podłużnym brązowym domku z prysznicami, na końcu. Mój ojciec zbudował go w sześćdziesiątym ósmym. – Chcielibyśmy go obejrzeć. Ewald Hjertnes ruszył przodem. – Czas leci. Wymieniłem część belek i desek – przyznał z pewną dumą. – Budynki są systematycznie konserwowane.

Cato przyjrzał się szeregowi niewielkich domków kempingowych pod lasem. – Sam pan je odnawia? – Głównie sam. Zostawiła ubrania. Niczego nie ruszałem. Na pewno wróci. – Dobrze mówiła po norwesku? – Płynnie. Pracowała w Norwegii od wielu sezonów, co lato, przy truskawkach. – A Hanne Elisabeth Wismer? Gdzie mieszkała trzydzieści pięć lat temu? – W tym samym pokoju – powiedział Hjertnes cicho. W pokoiku było gorąco. Śmierdziało ze słoika z kwiatami stojącego na szafce nocnej. Panował bałagan, wszędzie leżały porozrzucane ubrania. Okienko wychodziło na las. Cato stanął na progu, wychylił się i spojrzał na sufit. Wywietrznik. Duży otwór w suficie zaopatrzony w lamele. – Proszę tu nie wchodzić – powiedział. – Plombujemy. Ellen i reszta mają się tu zjawić jutro. Jak ta Lili ma na nazwisko? – Rudek – odezwał się Ewald Hjertnes za jego plecami. Cato zamknął drzwi, nie dotykając klamki. – Przynieś z samochodu co trzeba i zaplombuj – zwrócił się do Aslego. Ten skinął głową i zniknął za rogiem. – Miała pozwolenie na pobyt i pracę? – zagadnął znowu Hjertnesa. Ewald nie odpowiedział na pytanie, pocierał palcami czoło. – Po prostu wyskoczyła do Oslo. Podobno ma tam brata... To nieprawda, że się bała. Lili nie bała się niczego. – Skąd pan to może wiedzieć? – odezwała się nagle Marian. – Lennart nie ma z tym nic wspólnego. – Odwrócił się do niej. – Nie znał tej ze Stovner. – Pośrednio chyba znał. – Cato porozumiał się wzrokiem z Marian. – Trzydzieści pięć lat temu mieszkała w tym pokoju Hanne Elisabeth Wismer – dodał. – Pośrednio, mówi pan, to znaczy jak? – Britt Else Buberg była przyjaciółką matki Hanne Elisabeth Wismer – wyjaśnił Cato.

* William Pettersen przełożył nogę przez siodełko. Marian podbiegła do niego. – Jak rany – odezwał się. – Znowu tu jesteście? – Tak, teraz tak. Dokąd się pan wybiera? Dlaczego nam pan nie powiedział, że Lili Rudek zniknęła? – Jadę na stację. Z tym zniknięciem to chyba nic pewnego. – Kiedy ją pan ostatnio widział? – Wie pani co, nie zapisuję takich rzeczy. Kilka dni temu? Lennart się wściekł, że ktoś mu podprowadził buty. Tylko tyle. Myślę, że pojechał po nowe tenisówki. W końcu prowadzi sklep z butami. – Przecież pan wie, że nie możemy go znaleźć – odparła Marian. – To chyba dość szczególny traf, że Hanne Elisabeth Wismer mieszkała w tym samym domku i w tym samym pokoju co teraz Lili? – Nie widzę w tym nic aż tak dziwnego. Przez lata mieszkały tam dziesiątki dziewczyn. Lennart nigdy się do niczego nie przyznał, zwłoki wyparowały. Nie rozmawiamy na ten temat. Nie widzę też powodu, żeby wygadywać tutaj, co o tym sądzę. To by nie było w porządku. – Dlaczego? – Bo czułbym się, jakbym donosił. W końcu nie mam nic do powiedzenia. Położył rękę na siodełku. Wolno i wyraźnie powiedział: – Po prostu czuję, że to do niczego nie prowadzi. On nie robi nic złego. Został niewinnie skazany. Jest zgorzkniały. Przyznaję, trzydzieści pięć lat temu nie wierzyłem mu, ale dzisiaj naprawdę mu wierzę. W tym, jak mówi o tej sprawie, jest jakaś żarliwa uczciwość i złość. Nie mógłby podtrzymywać w sobie tej urazy, gdyby gdzieś na dnie nie leżała prawda. A jeżeli uważacie, że tej Polce coś się stało, to coś wam powiem – dodał. – O! A co? – Na stacji benzynowej pracuje taki jeden czarny. Kompletnie zgłupiał na punkcie Lili. Nie raz, nie dwa kręcił się tutaj

wieczorami. Łaził i łaził. Dość podejrzany typ. – Asle plombuje pokój Lili Rudek i rozdzielnię obok – powiedział Cato, podchodząc. – Nie ulega wątpliwości, że Rudek opuściła pokój w pośpiechu. Niewątpliwie ta antresola obok była kryjówką podglądacza. Zarządzimy poszukiwania tak Lennarta Hjertnesa, jak i Lili, ale chyba nie dysponujemy jej zdjęciem, więc trzeba będzie sporządzić portret pamięciowy. Pomogą nam te dwie dziewczyny. Puścimy też patrol z psem na poszukiwania w terenie.

SKLEP OBUWNICZY ZNAJDOWAŁ SIĘ W STARYM DREWNIANYM BUDYNKU NA ROGU. Cato i Marian wysiedli z samochodu. Asle miał przed powrotem do Oslo sprawdzić ciemnoskórego na stacji benzynowej. Dom ze sklepem, pomalowany na kolor ochry, był wciśnięty między dwa inne stare drewniaki. Na piętrze nad sklepem mieszkał Lennart Hjertnes. Marian obejrzała się za bezpańskim psem przecinającym ulicę. Dwie ekspedientki nie potrafiły wyjaśnić detektywom gdzie przebywa szef. – Lennart ma urlop – powiedziała jedna. – Może przekażemy mu wiadomość? – Nie – warknął Cato. – Mogą panie do nas zadzwonić, jak się pojawi. – Marian podała swoją wizytówkę. Wychodzili właśnie ze sklepu, kiedy odezwała się komórka Cato. Rozpoznał numer: było to „VG”. Dziennikarz pytał, czy to prawda, że z kempingu w Østfoldzie zniknęła dziewczyna. – Nie, to nie jest prawda – odparł Cato. – Chyba że wie pan więcej ode mnie. Marian skierowała się do wejścia na podwórko. Cato poszedł wolno w ślad za nią. Dziennikarz nie ustępował. – Dostaliśmy wskazówkę – naciskał. – Coś takiego. Cato obrzucił wzrokiem fasadę domu. Po chodniku spacerowali starsi ludzie, matki z wózkami, między nimi lawirowali deskorolkarze. – To nie jest prawda – powtórzył, skończył rozmowę i schował komórkę do kieszeni. Marian przytrzymała mu staroświeckie drewniane drzwi. Na podwórku królowała spróchniała jabłonka. – Prawdziwy dawny robotniczy dom – skomentowała. Weszli na zdeptane schody. Na pierwszym piętrze na pomalowanych zieloną farbą drzwiach wisiała tabliczka z nazwi-

skiem Hjertnes. Marian nacisnęła dzwonek. Czekali. Zadzwoniła raz jeszcze. Nikt nie otwierał. – Daj, otworzę. – Cato wyciągnął z kieszeni komplet wytrychów. – Nauczysz mnie otwierać drzwi wytrychem? – Po prostu patrz. Nie wiadomo, czy to coś dla ciebie. – Na pewno dla mnie. – Poczuła specyficzny zapach starego drewna. – Może powiedziałam trochę na wyrost, że Hanne Elisabeth Wismer żyje. Zwłoki wrzucone do wody zabiera prąd. Teraz wszystko widać w innym świetle. Lili Rudek też na pewno została zabita. Nie mogę myśleć spokojnie o tym wywietrzniku, że to naprawdę... Hanne Elisabeth Wismer oczywiście nie żyje, ale i tak musimy po prostu kontynuować tę koncepcję, skoro zaczęliśmy. – Cicho. Muszę się skoncentrować. Cato zmrużył oczy i przesunął wytrych delikatnie w lewo. – Od urlopu minęło zaledwie kilka tygodni, a ty już się rozklejasz. – nie potrafiła się opanować. – Marian! Drzwi uchyliły się z lekkim kliknięciem. Popchnął je i weszli do niewielkiego przedpokoju. – Ulubieńcom się nie odmawia – rzuciła. – Od jutra się tego uczę. Roześmiał się. – Dalej się gniewasz za ten gabinet? – Jaki gabinet? Co za banał, Cato. Ależ tu ciemno. I ten fetor. – Zajrzała do pokoju. – Zasunął zasłony, jakby go długo miało nie być. Pomalowana olejną farbą podłoga zatrzeszczała pod stopami. – Tak więc tutaj mieszkali w dzieciństwie. Ewald i Lennart Hoenowie. Małe to mieszkanie. Pachnie stęchlizną. Podłoga nierówna. Były tylko dwa pomieszczenia. Niewielki kącik kuchenny z szafkami w rogu. Laminowany blat zapełniały zaschnięte brudne naczynia. – Daleko mu do czyścioszka. – Cato pochylił się nad sfatygowaną kanapą z lat sześćdziesiątych i przyjrzał się wiszącemu na

ścianie w ramkach zdjęciu Huty Szkła Moss. – A więc tutaj pracował ich ojciec. – A tu jest zdjęcie ich obu jako małych chłopców – stwierdziła Marian – w aksamitnych szerokich spodenkach i białych rajstopach. Cato podszedł do niej. – Też takie miałem. – Uśmiechnął się przelotnie. – Jasnoniebieskie z szelkami. – Słodkie dzieciaczki. Morderca też. – Marian wskazała na policzek młodszego. – Stygmatyzujące znamię. Na kanapie leżała sterta brudnych ubrań. Wyłowiła jedną sztukę i powąchała. Odrzuciła ją. Podeszła do okna, by odsunąć zasłony. Wyjrzała na podwórko. Cienie kładły się inaczej. Lato mijało. Jesień za pasem. – Cholera! – zawołał Cato, stojący przy masywnej sekreterze. – Tu są zdjęcia. Dwa prawie jednakowe zdjęcia dziewczyn spacerujących po plaży. Puls Marian przyspieszył. Podbiegła do sekretery i chwyciła jedno ze zdjęć. – To jest plaża przy kempingu Rødvassa. Poznaję tę płaską skałę. Widzisz? – No chyba, że widzę. Cholera! – Wstrzymał oddech. – Dwie prawie jednakowe dziewczyny – ciągnęła, spoglądając raz na jedno, raz na drugie zdjęcie. – Patrz! O, tutaj! – wykrzyknął. – Patrzę, o co ci chodzi? – Przyczepy – rzucił. – Widzisz różnicę? Na tym zdjęciu są staroświeckie, małe i zaokrąglone. Z lat siedemdziesiątych.

– TO HANNE ELISABETH WISMER – POWIEDZIAŁA MARIAN, biorąc do ręki drugie zdjęcie. Rozpoznała sukienkę. Jej widok wywołał rumieniec na twarzy. To była ta sama sukienka, którą naciągała na siebie przed lustrem. Tylko wtedy nie była rozerwana ani poplamiona krwią. Czerwone kwiaty miały zielone i żółte środki. Nagle zebrało jej się na wymioty. Własna tożsamość rozpadła się, rozpłynęła. Skończyła się Marian, przejęła ją sukienka. – Rozpoznaję te brązowe włosy do ramion – stwierdziła bliska płaczu. – Na tej fotografii w teczce miała je związane w koński ogon, ale i tak ją poznaję. – Wiedziała, że zaraz owładnie nią wzruszenie. – A to... – wyjęła fotografię z rąk Cato. – to Lili Aniela Rudek, jestem tego absolutnie pewna. Pokażemy ją Julie i Shirze. Ma na sobie sukienkę w kwiaty, tę samą co wtedy, kiedy byłyśmy z Randi na kempingu. – Coś ci jest? – Cato przyglądał się jej uważnie. – Źle się czujesz? – Nie. Zamknęła na moment oczy. Na marginesie myśli błysnęło jakieś czarno-białe zdjęcie trzech osób. – Może zrobił jej więcej ujęć – rozmyślał na głos. – Z przodu. Moglibyśmy jakiegoś użyć w ogłoszeniu. Zamówię ekipę techniczną. Niech tu wszystko zamkną i porządnie przeczeszą mieszkanie. Marian odłożyła zdjęcia na ławę. Odsunęła brudną popielniczkę i podniosła porcelanową figurkę szczupłej kobiety. Figurka przełamała się na pół. Zamarła z jedną jej częścią w każdej dłoni. Cato zakończył rozmowę przez komórkę. Cisnęła odłamki porcelany na kanapę i zasłoniła twarz rękami. Czuła, że wszystkie nerwy ma na wierzchu; każda myśl, jak dotyk, sprawiała ból. Cato jednym skokiem znalazł się przy niej. – Uspokój się. Przecież to niechcący. Człowiek ma prawo do błędów. Nic się nie stało. – Otoczył ją ramionami i przyciągnął

do siebie. Poczuła jego zapach. Na chwilę oparła policzek o jego ramię, a potem mu się wyrwała. – Jestem po prostu głodna – rzuciła, wycierając oczy i bez końca przełykając ślinę. – Marian... – Zamknij się, Cato! – zawołała. – Nie słyszałeś tego powiedzenia, że najwyższym kunsztem na wojnie jest pokonać wroga bez walki? Taka jest moja strategia. Zapamiętaj to sobie: im wydaję się słabsza, tym bardziej jestem niebezpieczna. Wyzerujemy sytuację. Stłukłam porcelanową figurkę i umieram z głodu. Dobra? Cato przyglądał się jej badawczo. – Dobra – powiedział z namysłem. – Olej tę porcelanę. Daj sobie spokój. – To właśnie robię, Cato. Olewam. – Nauczę cię otwierać drzwi wytrychem. – W porządku. Podeszła do komody, wzięła małą puderniczkę i wbiła w nią nieruchomy wzrok. Cato odetchnął. Otworzył drzwi do pomieszczenia, które zapewne było sypialnią. Omiótł je spojrzeniem, zauważył łóżko i gięte krzesło. Nad łóżkiem wisiało czarno-białe zdjęcie kobiety przechodzącej przez ulicę. Miała włosy do ramion, letnią sukienkę w kwiaty, buty na wysokich obcasach, a w ręku walizkę. * Zdjął zdjęcie ze ściany i odwrócił je. – Marian, zobacz to, psiakrew! Czytał słowa zapisane dziecięcym pismem: Mama Agnes Hjertnes Hoen odchodzi. Opuszcza nas. Jest niedziela. – To matka Lennarta Hjertnesa, Marian. Lennarta i Ewalda. Marian, wpatrzona w fotografię, podniosła rękę do krtani. Zostawiła ich. Niesie walizkę. Tamte dziewczyny ją przypominają. Zaczynała sobie wszystko uświadamiać. – Lennart Hjertnes musi dostawać kopa na widok dziewcząt

z brązowymi włosami w letnich sukienkach w kwiaty. – Wydaje się, że przez lata siedział cicho. Marian zauważyła, że mówił naturalnym tonem, jakby nic się nie wydarzyło. – Dopóki nie pojawiła się Lili Rudek – dokończyła. – Musiała w nim obudzić dawne wspomnienia. I ból przeważył. Odwróciła ramkę i przyjrzała się zdjęciu. – Agnes Hoen jest podobna do Hanne Elisabeth Wismer i do Lili Rudek. – Sprytne. Cholernie sprytne. – Parsknął śmiechem. – Tu się nie ma z czego śmiać, Cato. – Toteż się nie śmieję. To najbardziej zagmatwana... Mówiliśmy wcześniej, przy innych sprawach, o kostkach domina. Tylko że tutaj... Marian popatrzyła na drzewo za oknem. Niedługo jesień. Obrzydliwość. Gwiazdy zalśnią na niebie. Liście zwiędną. Powietrze nocą znowu będzie zimne i ostre.

STAŁA PRZY OKNIE W KUCHNI I SPOGLĄDAŁA NA PODWÓRKO. Było wpół do siódmej. Tu nie rosło żadne drzewo, przed oczami miała tylko dach. Podeszła do stołu, dotknęła leżących tam niezapłaconych rachunków, popielniczki, serwetki. Te zdjęcia były tak straszne, jakby się wszystko na nich kończyło. Na tych sukienkach. Gdzieś w głębi duszy błysnęło wspomnienie deszczu tamtej jesieni, gdy zabrano matkę. Lało tygodniami. Miała zdjęcie. Ona z rodzicami. Czteroletnia. Żadnego rodzeństwa, żadnego misia. Jedynie stanowczo zbyt duża kokarda we włosach. Zadrżała z zimna. Birka otarła się o jej kolana. – Idź na fotel. Posprzątam, tylko nie wiem, od czego zacząć. Wyszła do przedpokoju, schyliła się, przyciągnęła dwa duże płaty kartonu i odrzuciła je z powrotem. Niepokój zagnał ją znowu do kuchni, do stołu, na którym leżały broszury reklamujące podróże na południe. Zapatrzyła się na zdjęcie dwojga dzieci ze strony tytułowej. Objęci chłopczyk i dziewczynka i napis: „Rodzeństwo się kocha”. Przed oczami stanęło jej zdjęcie Ewalda i Lennarta Hjertnesów z dzieciństwa. Matka od nich odeszła. Marian wróciła do salonu i zwinęła się na kanapie w pozycji płodowej. – Wyobraź sobie – rzuciła na głos w przestrzeń – że matka celuje w ciebie nożem. Wyobraź sobie szesnastolatkę, która musi się osłaniać poduszką z kanapy. Wyobraź sobie, że jej ojciec siedzi bezradny na krześle i płacze. Twój własny oddech wydaje ci się burzą z piorunami. Tak bardzo się boisz, nie noża, lecz matki, że wolałabyś odrzucić tę poduszkę i dać jej się zabić. Brat, pomyślała. Powinna mieć wtedy brata. Wstała z kanapy, przyjrzała się tapetom z jaśniejszymi prostokątami. Cato przyciągnął ją do siebie, tak silnie, jakby... jakby ją lubił. Serce jej łomotało. Ogarnęło ją jakieś przeczucie, w myślach budził się nowy kontekst. Schyliła się po płaty tektury. Zbierała je automatycznie, wpychała do czarnego worka na śmieci znalezio-

nego w dolnej szafce w kuchni. Dopełniła plastikiem i wszechobecnymi metalowymi opaskami. Pobiegła z wypełnionym workiem na dół do kontenera na podwórzu. Zerknęła na drzwi chłopaków z parteru, ale nikogo nie dostrzegła. Pospieszyła z powrotem na górę. Na podeście czekała na nią Birka. Może powinna zejść do Deli de Luca i kupić coś dobrego do jedzenia? Może curry i do tego wino? Birka zamachała ogonem. – Tak, tak, ty aksamitna zabaweczko. – Kucnęła i z westchnieniem przytuliła twarz do psiego grzbietu, wdychając woń sierści. – Moja drobineczka. Kochany pieseczek. Później pójdziemy na spacer. Pociągnęła psa za obrożę do mieszkania, zamknęła drzwi, wyjęła z szafy odkurzacz. Leżała tam sukienka. Marian ją podniosła. W jednym miejscu kwiatowy wzór prawie znikł. Tylko ścisły szew wokół stanika trzymał sukienkę w całości. Już nikt jej nigdy nie włoży. Złożyła ją starannie, poszła do salonu, wsadziła na powrót do grubej koperty i zapięła guziczki. Wkładając wtyczkę do kontaktu, zobaczyła przed oczami jakiś obraz, cienki jak żałobna woalka. Mignął i się rozpłynął. Kiedy skończyła odkurzanie, sprzątnęła łazienkę i toaletę, umyła wszystkie podłogi. Potem ze ściereczką w ręku podeszła do okna w kuchni. Znowu spojrzała na dach. Szybko przetarła parapet i ramy. Odrzuciła ścierkę i wróciła do broszury na stole. Chodziło o drobiazgi. Te najdrobniejsze szczegóły. Co takiego powiedziała Astrid Wismer? Lodowaty dreszcz przeszedł jej po plecach. Mój mąż nie miał rodzeństwa, a ja żadnych kuzynów ani kuzynek.

PUSTE ŁÓŻKA ŚWIECIŁY BIAŁĄ ADAMASZKOWĄ POŚCIELĄ. Marian zajrzała do pokoju i szybko się wycofała. Łóżka zdawały się wywoływać wspomnienia. Nad każdym wisiała taśma połączona z dzwonkiem. Od razu się domyśliła, które należało do Astrid Wismer. Na nocnym stoliku leżały zielone kolczyki, pościel była nietknięta. Obok stała staroświecka toaletka z owalnym lustrem, zastawiona flakonikami perfum i tubkami kremów. Leżał również na niej plik tygodników. Na ścianie wisiało kilka rodzinnych fotografii. Jedna ukazywała tłuste niemowlę z białą jedwabną wstążką we włosach. Były też dwa zdjęcia ślubne z lat pięćdziesiątych. Na zdjęciu rozpoznała młodą ciemnowłosą Astrid Wismer, prawdopodobnie z rodzicami i braćmi. Niżej wisiały w rzędzie trzy haftowane w róże makatki ujęte w brązowe ramki. Na korytarzu zabrzmiały głosy. Najpierw blisko, potem coraz dalej. Wreszcie powróciła cisza. Marian uderzyła nieprzyjemna myśl. Może Astrid Wismer się domyśliła, że policja coś wie, i udała chorą? Zasymulowała udar mózgu? Czy da się oszukać lekarzy w ten sposób? Jeszcze raz popatrzyła na rodzinne zdjęcia na ścianie. Wyostrzyła wzrok, jakby nastawiała wewnętrzną antenę na znalezienie odpowiedzi, jaką tajemnicę skrywa Astrid Wismer. Odsunęła wszystkie myśli, żeby wydobyć wspomnienia w takim punkcie zaniku, w którym spotykają się wrażenia i impulsy. Od bardzo dawna przechowywała w świadomości szczegóły. Wzory na materiałach, liczbę szyb w oknach i tralek w balustradzie – takie drobiazgi. Rozpoznała dwa zdjęcia. Ślubne i to z rodzicami. Matka, ojciec i trójka dorastających dzieci. Zawęziła pokrewieństwo do dwóch twarzy w dolnym prawym rogu – ciemnowłosej kobiety i przystojnego mężczyzny. Mieli wspólne rysy, lecz różnili się od siebie. On był wysokim blondynem, ona drobną szatynką. Sposób trzymania głowy, okazywania tożsamości: rysy, gesty, otwarcie ust, wszystko było w nich

wspólne. I ten nekrolog, który spłynął do kanalizacji. Gdzieś w głębi mózgu coś zaczęło się wiązać. Hanne Elisabeth Wismer, Astrid i Rolf... Ola i Kari, i babcia. Co mi dałaś, zachowałem aż do dziś. Ola i Kari? Astrid i Rolf... Astrid i Rolf. Oluf i Karin. Oluf i Karin! Tam było napisane Oluf i Karin, a nie Ola i Kari! Znowu zapatrzyła się w fotografię dorastających dzieci. To samo zdjęcie widziała w salonie Olufa Carlssona. Podeszła do toaletki, otworzyła szufladę. Przyjrzała się leżącym tam drobiazgom. Przesunęła pudełeczko, plik kopert obwiązanych sznurkiem. W głębi dostrzegła staromodną, oklejoną perełkami puderniczkę. Właśnie miała wziąć do ręki plik listów, gdy ktoś powoli otworzył drzwi. Zamknęła szufladę i z bijącym sercem zamarła w bezruchu. Nikt nie wszedł. Drzwi szybko się zamknęły. Marian podeszła i rozwarła je szeroko. Dostrzegła siwowłosego mężczyznę, który oddalał się korytarzem. Zauważyła, że jest trochę zaniedbany i nosi skarpetki do sandałów. Zatrzymała go pielęgniarka. Marian złowiła uchem strzępy krótkiej rozmowy. Szpital Aker... udar... tak, stary przyjaciel... Pielęgniarka odwróciła się i spostrzegła Marian. Podbiegła do niej. – Pani Wismer jest w szpitalu – powiedziała.

– CATO – ROZLEGŁ SIĘ PODNIECONY SZEPT MARIAN W SŁUCHAWCE. – Wyłączyłeś komórkę? – Nie. Kosiłem trawnik i nie słyszałem dzwonka. Jutro wraca Bente. – Jestem w Deli de Luca, więc muszę mówić trochę ciszej. Słuchaj, Cato, psychiatra Oluf Carlsson był jednym z trojga rodzeństwa. Miał brata i siostrę. Zgadnij, jak się nazywa siostrzyczka! Cato nie zdążył odpowiedzieć, gdy Marian krzyknęła w słuchawkę: – Astrid! Kapujesz? Astrid Wismer. Cato starał się ze wszystkich sił zmusić mózg do połączenia tych informacji. – Astrid Wismer? Nie całkiem łapię, co mówisz. – Pojechałam do domu opieki i weszłam do jej pokoju. Dwie absolutnie jednakowe fotografie, Cato. Rozpoznałam jedną u Wismer, taką samą miał u siebie Oluf Carlsson. Trójka rodzeństwa w latach pięćdziesiątych. Panieńskie nazwisko Astrid musiało brzmieć Carlsson. Wyjdę na zewnątrz, Birka jest uwiązana przed sklepem. Poczekaj. Samochody parkujące wzdłuż chodnika błyszczały jak lustro. Pochyliła się i poklepała Birkę, czuła zapach psiej sierści. – Nie pamiętasz, co powiedziała Wismer? – Co masz na myśli? – To o jedynakach. W całej naszej rodzinie było pełno jedynaków, tak mówiła. Mój mąż nie miał rodzeństwa, a ja żadnych kuzynów ani kuzynek. – Właśnie tak to ujęła? – Tak, dokładnie. Tylko że to nieprawda. Nie jest jedynaczką, ma dwóch braci. Jeden z nich to Oluf Carlsson. Dlaczego tego nie powiedziała? – W głowie mi się nie mieści, że potrafisz zapamiętać z najdrobniejszymi szczegółami, co ludzie mówią mimochodem.

– Przecież jego imię umieszczono nawet w nekrologu – przerwała mu. – Oluf i Karin. Oboje są podpisani. – Naprawdę? – Tak, tylko że ten faks jest trochę niewyraźny. Druga rzecz. Dlaczego Astrid Wismer nie powiesiła zdjęcia konfirmacyjnego własnej córki? – Nie wiem. Nie ma go tam? – Nie. – Z drugiej strony... przecież córka została zabita... – Nie sądzę, Cato, żeby została zabita. Wsiadaj do samochodu i przyjeżdżaj do mnie.

SCHOWAŁA TORBĘ Z SUKIENKĄ I TECZKI Z DOKUMENTAMI W SYPIALNI. Położyła wszystko razem na kołdrze i starannie zamknęła drzwi. Potem nakryła do stołu w kuchni, wyłożyła przyprawioną sałatę do niebieskiej miski, pokroiła bagietkę i wrzuciła ryż na gotującą się wodę. Kiedy Cato wreszcie zadzwonił do drzwi, otworzyła je, przytrzymała psa kolanem i wyrzuciła z siebie: – Musimy tylko pojechać do szpitala. – Nie mógłbym najpierw wejść do środka? Odsunęła się z przejścia. – Na pewno uda mi się dostać do jej pokoju. Jadę jutro rano. Cato wszedł do przedpokoju. – Właściwie ważniejsze jest teraz, żebyśmy doszli, co się stało z Lili Rudek. I musimy odnaleźć Lennarta Hjertnesa. Zdaniem Aslego powinniśmy też powęszyć koło tego faceta ze stacji benzynowej. – Jak on się nazywa? – Morris Soma. Nie ma pozwolenia na pobyt ani na pracę i zapewne mieszka w tym blaszanym baraku na terenie stacji. Zaprzecza, jakoby miał cokolwiek wspólnego z Lili, niemniej wiele osób widziało ich razem. Trzeba zdobyć zdjęcie Lennarta, mamy tylko jakieś stare z archiwum. Jutro ruszamy do akcji. Ekipa dochodzeniowo-techniczna i patrol z psem pojadą z nami na kemping Rødvassa. – Ja się wybieram do szpitala. First thing in the morning. Don’t try to stop me. Cato przeciągnął dłonią po włosach. – Jest ciągle w złym stanie, choć podobno doszła do świadomości. Nie możemy tak po prostu... Nie wydaje mi się, żeby mogła mówić. Musimy najpierw to i owo zbadać. – Co mianowicie? – Co za... – No co zbadać? – Widziałaś matkę w domu opieki?

– Nie, nie widziałam. Gdybym ją zobaczyła, przeszłabym obok. – Co by się z tobą działo, gdyby cię nie adoptowała? Myślałaś kiedyś o tym? Przecież wyrosłaś na bardzo dobrego śledczego, więc chyba nie wszystko było takie złe. Marian przycisnęła rękę do piersi. Poczuła mdły zapach własnego ciała. Za długo nosi to samo ubranie. * Weszła do kuchni. Cato za nią. W garnku na kuchence pyrkotało curry. – O, sprzątnęłaś. I nakryłaś do stołu. Z serwetkami. Jestem rzeczywiście głodny jak wilk. Świetnie pachnie. Birka skoczyła na niego. – Mogłabyś powiedzieć temu psu, żeby się położył? – Zepchnął Birkę na ziemię. – Faktycznie, trochę tu ogarnęłam. Masz trawę na ramionach. – Strzepnęła kilka źdźbeł z jego ramienia. – Siadaj. Nie zdejmiesz marynarki? – To letnie wdzianko. Pokaż mi te zdjęcia – zmienił temat. – Cholera, same zdjęcia w tej sprawie. To nienormalne. Marian zamieszała w garnku, nogą delikatnie odepchnęła psa. – Zdjęcia wiszą przecież na ścianach. Jedno w Szwecji, drugie w domu opieki na Stovner. Trzeba sprawdzić jutro w ewidencji ludności. Gwarantuję, że są rodzeństwem. To oznacza, że Buberg w jakimś sensie jest bratanicą Wismer, skoro jej brat był prawnym opiekunem... Co by wyjaśniało, dlaczego zapłaciła za mieszkanie na Stovner i... – Tylko że to nie może być prawdą, Marian. Wyłączyła kuchenkę. Podniosła garnek i postawiła go na plecionej podstawce na stole. – Jak to? – Oluf Carlsson jest Szwedem, Wismer zaś Norweżką. On mówi po szwedzku, ona po norwesku. Patrzyła na Cato, przetrawiając jego słowa. W końcu westchnęła rozczarowana.

– Psiakość. Niech mnie diabli, masz rację. Tyle tych cholernych detali. Muszą jednak być spokrewnieni. Schyliła się, pociągnęła psa za obrożę do salonu i zamknęła za nim drzwi. – Nałóż sobie ryżu. A z tym językiem... Nie rozumiem tego. Na tym zdjęciu muszą być oni. Tu masz sałatę, bułkę i masło. – O rany. Skończyłem z robotą za domem. Wszystko gotowe na powrót Bente. – Szczęściara. Chcesz bezalkoholowe? – Otworzyła lodówkę i wyjęła dwa piwa, jedno zwykłe, drugie bez alkoholu. – Jedz. Żarcia jest dla czworga. Kupiłam podwójne porcje. Nalała do szklanek. – Zauważyłaś? – Uśmiechnął się. – Co takiego? – Jak dobrze się nam razem pracuje? Poczuła nagłą radość. Podniosła szklankę, upiła łyk i otarła pianę z górnej wargi. – Zamknij się i jedz – odparła.

– ZDJĘĆ JEST WIĘCEJ – POWIEDZIAŁA MARIAN. Wyszła i po chwili wróciła z wzorzystą ramką. – Chodźmy do pokoju. Na fotelu spała Birka. Cato usiadł na kanapie, wziął zdjęcie od Marian. – Dzięki za jedzenie. Stoją na leśnej ścieżce. To młoda Britt Else Buberg? – Tak. Zabrałam to zdjęcie z mieszkania Carlssona. Zostało zrobione jesienią albo wczesną wiosną, bo drzewa nie mają liści. – Czy te dwie kobiety zamieniły się tożsamościami? – Na czole Cato pojawiła się pionowa zmarszczka. – Czyżby Hanne Elisabeth Wismer zamieszkała w Szwecji, a Britt Else Buberg przeniosła się tutaj? O to ci chodzi? Myślisz, że nastąpił jakiś handel wymienny? Przecież widzę, że jedna to Britt Else Buberg. – Albo druga. – Marian opadła na kanapę obok Cato. – Może to jest Wismer, a ta druga to Buberg. Są całkiem podobne, tylko że Buberg miała kręcone włosy. Tu obie mają proste. – Zabrałaś z mieszkania Carlssona coś jeszcze? – Najważniejszym celem detektywa jest wyjaśnienie sprawy. – Jak najbardziej. – Uśmiechnął się przelotnie. – Jesteś bystra, Marian, zdolna, ale irytująca. – Musimy poprosić Ellen, żeby dostarczyła sukienkę Wangenowi. Niech porówna z grupą krwi Buberg. – Sukienkę? Jaką sukienkę? Jaką krew? Masz tutaj sukienkę Wismer? Marian wstała i wyszła do kuchni. Przyniosła stamtąd dwa niebieskie kubki z kawą i znów usiadła na kanapie. – Wyobraźmy sobie prawdopodobny przebieg wydarzeń... – Masz jej sukienkę? – powtórzył pytanie. – Teczki też masz w domu, prawda? Czyś ty kompletnie i nieodwracalnie oszalała? To są oryginały dowodów! Kiedy byłem tu ostatnio, widziałem w lustrze, że masz całe sterty tych cholernych pa-

pierów! Irmelin powiedziała, że wypożyczyłaś masę... – Przecież zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Wszystko zwrócę. – Podniosła kubek do ust. – Skopiowałaś je? – odezwał się po krótkim milczeniu. – Masz tę starą kopiarkę. – Kopiować? Masz mnie za idiotkę? Dawne sprawy muszą zostać wprowadzone do systemu. Trzeba je zdigitalizować. Te staroświeckie archiwa: u nas w piwnicy, w archiwum państwowym, są przecież prawie niedostępne. Choćby to, że nie możemy wypożyczać stamtąd niczego sami. Dyrekcja musi znaleźć pieniądze, żeby... Wszystko musi się znaleźć w zasobach komputerowych. – To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Chodzi o zabezpieczenie cennego materiału dowodowego. I nie jest to twoim zadaniem... Tym zajmują się politycy. Minister sprawiedliwości, szef wydziału, szef policji kryminalnej... – Martin Egge się ze mną zgadza. Cato potrząsnął głową. – Dopilnuj, żeby to gówno trafiło z powrotem do Irmelin, zanim poleci z jęzorem wyżej. Ja odpowiadam... – Irmelin Quist jest głupia. Drugorzędna archiwalna jędza. Cato pstryknął w na wpół zdechłą osę. Marian upiła kolejny łyk kawy. – Wróćmy do rzeczy. Teraz po prostu głośno myślę, rzucam luźne teorie. Powiedzmy, że Hanne Elisabeth Wismer nie umarła w siedemdziesiątym drugim. – To... – Poczekaj, Cato. Powiedzmy, że została po kryjomu wysłana do brata i bratowej Astrid Wismer do Kristinehamn. – Znaczy do wuja i ciotki? – Cato czuł, że wszystko w nim protestuje przeciwko takiemu rozwiązaniu. – To zbyt... Przecież nie są rodzeństwem. – Zamknij się teraz. Szanowny wujaszek Oluf jest lekarzem, psychiatrzy otrzymują pełne wykształcenie medyczne. Mógł zadbać o pobranie od niej krwi, którą potem nasączono sukienkę. To wszystko zostaje wysłane do Norwegii i umieszczone w lesie w pobliżu kempingu. Odciski palców na guzikach to może

szczęśliwy zbieg okoliczności. W lesie pod tym wielkim spróchniałym pniem znaleziono również majtki. Prawdę powiedziawszy, który gwałciciel zostawiłby takie ślady? Plus guzik znaleziony w łódce. Lennart Hoen alias Hjertnes został skazany. – Taki mógł być też cel – mruknął Cato. – Zgwałcił ją, więc musiał zostać ukarany. Marian poszła do sypialni. Wróciła z fotografią konfirmacyjną Hanne Elisabeth Wismer. – Popatrz. Myślę, że to mogło być zaplanowane zaginięcie, zaaranżowane przez brata i siostrę. Carlsson i Wismer muszą być rodzeństwem. Ona nawet mówi trochę dziwnie, inaczej wymawia „u”. Nie uważasz? – Podała mu zdjęcie. – Zobacz, do kogo ona jest podobna. – Do kogo? – Jest podobna, no, do kogo? – Bo ja wiem... Piętro wyżej rozległy się kroki. Marian automatycznie podniosła wzrok, ale szybko znów wpatrzyła się w zdjęcie. – Do tej kobiety, która czekała na Carlssona. Wiesz, o którą mi chodzi. Cato odczekał, aż jej słowa do niego dotrą, i potrząsnął głową. – Nie, Marian, to nazbyt wydumane i dziwaczne. Sprawdziłem tę Ann. Jest katechetką w parafii Carlssona. Dzwoniłem do kantyny, żeby to wyjaśnić... Powiedzieli mi, jak się nazywa. Są parą... No, są ze sobą. – W rzeczywistości to może być Hanne Elisabeth Wismer – upierała się Marian. – Przyjrzyj się dobrze tej fotografii. Cato zmrużył oczy i skoncentrował się. – To, że ta Ann nosiła sutannę na zdjęciu, które widziałaś… Jest przecież katechetką. – Katecheci chodzą w sutannach? – Potrząsnęła głową. – To i tak nie ma wiele wspólnego ze sprawą. Popatrz na uczesanie... Hanne Elisabeth ma koński ogon. Zobacz, jak uroczyście i religijnie wygląda. Cato westchnął.

– Nic nam nie da fantazjowanie ani układanie scenariuszy. Poza tym wiesz, kogo mi tak naprawdę to konfirmacyjne zdjęcie przypomina? – Britt Else Buberg – odpowiedziała. – Tylko czy to ona? Nie, przecież miała loki. Jeżeli jest jakieś inne zdjęcie Buberg... W takim razie... – Tylko pośmiertne – wtrącił Cato. – Nie ma żadnego zrobionego za jej życia. Jedynie ta mała niewyraźna fotografia, którą ukradłaś Carlssonowi. – A jeżeli ojcem Tomasa jest Lennart Hjertnes? Jeżeli córka Astrid Wismer w wyniku gwałtu zaszła w ciążę? Wiesz, o co mi chodzi? – Słuchaj no... Warzysz z tych swoich teorii prawdziwą miksturę czarownicy. Marian przerwała mu niecierpliwie. – Załóżmy, że Ann jest Hanne Elisabeth Wismer... że od trzydziestu pięciu lat żyje w ukryciu. – Nie, Marian. – Cato wstał i rzucił zdjęcie na ławę. – Mam już dość tych dzikich, niezbornych teoryjek. Uważasz, że Ann jest Hanne Elisabeth Wismer i że się ukrywa, żeby ukarać Lennarta Hoena alias Hjertnesa. Marian na moment ścisnęła palcami skronie. – Albo... – westchnęła – albo Carlsson uwiódł swoją podopieczną, Britt Else Buberg? I musiał to przez lata ukrywać? Pomyśl, gdyby zapłodnił swoją psychicznie chorą pacjentkę, którą tak wspaniałomyślnie zabrał ze szpitala do domu? A może miał po temu powód? Trzeba być wystarczająco chorym, żeby się udało, i wystarczająco zdrowym, żeby tego nie popsuć. A jeżeli Buberg urodziła Tomasa, a potem została wysłana do Oslo? – Mieszasz wszystko bez ładu i składu. To są dwie sprawy, Marian. Dwa morderstwa, Wismer i Buberg. Dwie martwe kobiety w ciągu trzydziestu pięciu lat. To nie musi... – Myślałam. Zresztą... czy ja wiem... Lennart Hjertnes... Może Hanne Elisabeth Wismer zaszła w ciążę po gwałcie? Trochę mi się kręci w głowie. Cato wypił łyk kawy i z lekkim stuknięciem odstawił kubek.

– Córka Astrid Wismer została zgwałcona w połowie lipca. Tomas Carlsson urodził się dziesiątego marca. – Miesiąc za wcześnie. No to się nie zgadza. – Urodziła go w domu żona Carlssona. I prawdopodobnie tak było. To my, Marian, wymyślamy na siłę historie, które... Mój mózg nie potrafi złożyć tego zwariowanego dramatu do kupy. Hanne Elisabeth Wismer została wtedy zabita. Nie żyje. Wydaje mi się, że nie widzimy czegoś innego. Lada dzień dostaniemy wyniki DNA ze Szwecji. Wtedy się okaże, czy Carlsson jest, jak utrzymuje, ojcem Tomasa. Właściwie jestem o tym przekonany. – Dobra – ustąpiła Marian. – Tylko ta chuda sąsiadka na Södergatan wspominała, że mieszkało tam kilka dziewcząt, więc która jest matką?

BIAŁE ŚCIANY, BIAŁY SUFIT. Dwie twarze na poduszce. Nieustanne brzęczenie. Wielka, metalicznie lśniąca maszyna do szycia ze złośliwym pedałem. Wielkie cielsko bez rąk i nóg przypominające wóz bojowy. Szyć sukienki, szyć, szyć, szyć. Szwy puszczają, nie pasują, krzywią się. Twoja wina, że mi się nie udaje. Kwiaty, czerwone, zielone. Dwie twarze na suficie. Bri... E... Bub. Pięć lat pod tym białym sufitem. Västerborre, krew. Chora. Poczułem żar i wonie wszystkich lat, na poduszce został twojej głowy ślad. Tik, tak, tik, tak. Ktoś na nią patrzył, zaglądał przez lamele wywietrznika. Wismer... w głębinach. Żyła cały długi dzień. W szpitalu Aker. I w tej samej chwili jasnym stał się fakt, o czym czasem była mowa, jestem sam. Marian rzuciła się na łóżku i raptem obudziła. Zegarek na stoliku nocnym wskazywał za dziesięć wpół do szóstej. Odrzuciła kołdrę i pobiegła do kuchni. Na stole zostały od wczoraj talerze po curry i szklanki po piwie. Na kuchennym blacie leżały torba z sukienką oraz sterta teczek i papierów. Wyniosła to wszystko do salonu. Rzuciła torbę z sukienką na ziemię – krew, krew, krew – dudniło jej w uszach. Cisnęła dokumenty na biurko. Jak ona da radę ułożyć to wszystko we właściwym porządku, przypomnieć sobie, co powinno się znaleźć w której teczce? W głowie zrodziła się nieśmiała pewność. Nie powinna ulecieć jak sen, jednak nie chciała się zagnieździć w umyśle. Marian nie może jej zgubić. Szybko przekartkowała kilka teczek, nim znalazła to, o co jej chodziło. Podniosła kartkę i wlepiła w nią oczy. Patrzyła na nią, nie widząc, tyle razy. Pochodziła z pudełka pod łóżkiem Olufa Carlssona. Była to karta choroby. Na górze: Britt Else Buberg i data urodzenia. Dalej napisano, że cierpi na odznaczającą się wysoką śmiertelnością ostrą postać białaczki limfatycznej, określaną jako ALL, sklasyfikowaną w grupie L.2, agresywnych. Diagnozę sygnowały inicjały L.H.B. Te same, które widniały na innej karcie choroby. Marian oderwała wzrok od liter, zakręciło się jej w głowie. W

uszach miała głos Olufa Carlssona: Miała białaczkę, jej przewlekłą formę. Leukemię limfatyczną: CLL czy LLC, jak państwo wolą. I po prostu wyzdrowiała. Dalej przeglądała papiery. Znalazła nazwisko lekarza, Lars Hansson Broch. Carlsson kłamał. Choć znała na pamięć każde słowo, przeczytała wszystko jeszcze raz. Idiota, pomyślała, bijąc pięścią w blat biurka. Przyniosła nową paczkę papierosów z szuflady w kuchni, otworzyła okno, zanuciła kilka dźwięków. W każdej chwili brak mi Ciebie, lecz nie szkodzi. Odszukała komórkę, w niej numer do profesora Wangena. Jeszcze raz spojrzała na zegarek i zamknęła komórkę. Uruchomiła ją ponownie. Wysłała długi SMS na temat analiz oraz chorób krwi. Odpowiedź przyszła pół minuty później. Oczywiście, sprawdzimy krew na sukience, ale to zajmie kilka dni. Proszę ją dostarczyć jak najprędzej. Porównanie grup krwi obu kobiet to chwila. Także białaczki. W Marian odpisała: Tak wcześnie w pracy? Już jadę.

MORRIS SOMA WSYPYWAŁ KAWĘ DO EKSPRESU, kiedy do budynku stacji wszedł siwowłosy mężczyzna. Było wpół do siódmej. Mężczyzna wyglądał nieporządnie, wręcz brudno. Jakby spał w lesie, pomyślał Morris. Szef powiedział, że ma dawać temu facetowi, co sobie zażyczy, i nie brać pieniędzy. Przychodził tu kilka razy. Raz z facetem w ubraniu motocyklisty. – Ty wcześnie wstać – przywitał go z uśmiechem. Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i podszedł do przeszklonej szafy. Wyjął z niej cztery kartony soku jabłkowego. Postawił je na ladzie. Wziął do ręki gazetę, szybko ją przejrzał i odłożył na stojak. Potem pogrzebał trochę na półce z gotowymi kanapkami i poprosił o reklamówkę. – Osiem – powiedział. – Mam nadzieję, że wytrzymają kilka dni. Morris zapakował produkty do reklamówki. W powietrzu unosił się już ciężki zapach frytek, ale zapiaszczona podłoga jeszcze nie została zamieciona. Mężczyzna często zerkał przez okno. Morris Soma przyglądał mu się niepewnie. Dzień wcześniej zjawiła się tu policja z pytaniem, czy widział Lili. Powiedział, że nie, nie widział jej. Pytali go o mieszkanie. Nie podobało mu się to. Mieszkał w blaszaku, który stał na terenie stacji, miał osiem metrów kwadratowych powierzchni i żadnego porządnego okna, jedynie wąski otwór nad drzwiami. Nie miał pozwolenia na pracę. Za kilka tygodni wybierał się z powrotem do Holandii, gdzie mieszkali jego bracia. – Daj mi też papierosy i kilka zapalniczek – powiedział mężczyzna ze wzrokiem utkwionym gdzieś nad głową Morrisa. – Ręczniki papierowe. I piankę do golenia z nożykami. Morris wydostał się zza kontuaru i podszedł do półki z przyborami toaletowymi, dumny z tego, że tak dobrze rozumie norweski. Mężczyzna patrzył za nim. Morris wziął z półki podwójne

opakowanie ręczników, piankę i nożyki do golenia i wracał z tym wszystkim za kontuar. Mężczyzna lustrował go wzrokiem od twarzy po stopy. Morris zerknął w dół. Na nogach miał białe tenisówki Nike, które dała mu Lili. Rozmiar czterdzieści cztery. Do dystrybutora podjechał samochód. Morris pakował przyniesione towary do drugiej reklamówki. W sklepie poza nimi nie było nikogo. – Ty cholerny złodzieju! Oddaj mi moje buty! – ryknął mężczyzna, podnosząc pięść. – Myślisz, że nie widziałem, jak popołudniami i wieczorami węszysz koło kempingu?

BYŁO NIECO PO ÓSMEJ. Cato nacisnął guzik windy. Siedział w pracy od siódmej. Najpierw sprawdził ewidencję ludności i przeżył mały szok. Marian miała rację. Astrid Wismer i Oluf Carlsson rzeczywiście byli rodzeństwem. Razem z Randi zdążył sformułować tekst ogłoszenia o poszukiwaniu Lili Rudek i Lennarta Hjertnesa oraz oświadczenia dla prasy. Żadne z nich nie natrafiło natomiast na aktualne zdjęcia poszukiwanych. Ewald powiedział, że nie ma. Trzeba go mocniej przycisnąć, to jasne, że musi mieć zdjęcie brata. Julie Thyvik już tu jechała, żeby pomóc grafikowi w sporządzeniu portretu pamięciowego Lili. Mówiła, że Ewald okazywał duże zainteresowanie dziewczyną i że płacił jej za mało. Podobno Lili się jej zwierzyła, że nie ma paszportu i nikt nie wie o jej pobycie w Norwegii. Zdenerwowanie usadowiło się w skroniach. Przed powrotem Bente dziś po południu Cato musi zrobić zakupy. Przyrządzi dla niej śledzia z surową cebulą i ziemniakami. Cieszył się, że ją znowu zobaczy, ucałuje, uściska, że pokaże jej taras, skrzynki z kwiatami i nowe meble ogrodowe. * W windzie Ellen, odwrócona bokiem do drzwi, przeglądała się w lustrze. Włożyła jasnoniebieską bawełnianą koszulę i ciemnoniebieskie spodnie, brzuszek łagodnie się zaokrąglił. Winda stanęła i w otwartych drzwiach pojawił się Cato. – Cześć – powiedziała Ellen, krzyżując ręce. – Jadę na Rødvassę z psim patrolem. – Roger i Tony pojadą z wami – uzupełnił. – Sprawdźcie dokładnie wywietrznik w pokoiku z licznikami. Zabezpieczcie odciski palców i inne ślady. Porównamy je z odciskami Lennarta Hoena z tamtej starej sprawy z archiwum. Patrol ma przeczesać cały teren. Nie widziałaś Marian? Wyłączyła telefon. Dostałem wiadomość, że możemy w szpitalu porozmawiać z Astrid Wismer.

– Mam wrażenie, że jest na medycynie sądowej u Wangena. – U Wangena? Z tą sukienką? – Nie tylko z nią. Coś tam jeszcze było o starej karcie choroby z Kristinehamn i coś o chorobie krwi. Ja dalej czekam na analizy, które mieli przysłać ze Szwecji, tego Tomasa Carlssona i… tego psychiatry. Trochę długo to trwa. Cato rzucił okiem w lustro. Zarejestrował, że Ellen się garbi. – Pogonię ich – obiecał. * W stołówce zaniósł tacę na miejsce po kelnersku, na jednej dłoni. Ugiął kolana i postawił ją na stole. Odezwała się komórka. Nacisnął przycisk i podniósł ją do ucha. Dzwoniła Marian. Ledwo ją słyszał w panującym wokół hałasie. – Pamiętasz, co powiedział Carlsson, że Buberg wyzdrowiała z tej białaczki? – No? Obejrzał dokładnie swoje odbicie w metalowej płycie kolumny. – Wangen mówi, że to niemożliwe. To jest choroba przewlekła, można z nią żyć, ale nikt nigdy się jej nie pozbędzie. Carlsson powiedział, że Buberg miała białaczkę limfatyczną, tak zwaną CLL czy LLC, jak wolisz, i że po prostu wyzdrowiała. Pamiętasz to chyba? – No tak, owszem. – Jesteś w stołówce? – Tak. – Masz na to czas? – Pracuję od siódmej. Miałaś rację, Wismer i Carlsson to siostra i brat. Dostaliśmy zgodę na rozmowę z Astrid Wismer. – W porządku, świetnie, spotykamy się w szpitalu. Za pół godziny? A może jedziesz na kemping? – Wysyłam tam Rogera i Tony’ego. – Fajnie. Wangen bada teraz krew na sukience. Dowiemy się, czy Buberg naprawdę miała białaczkę. Odpowiedź będzie po południu. Jak rozumiem, gdyby zachorowała na tę CLL, nigdy by się jej nie pozbyła. Jeżeli to jednak ALL, ostra białaczka o

wysokiej śmiertelności... Znalazłam u Carlssona kartę choroby. Ukrył wiele jej kart chorobowych. W jednej napisali, że cierpi na postać ostrą, śmiertelną. Chyba rozumiesz, co to znaczy?

POWIEKA ASTRID WISMER LEKKO ZADRŻAŁA. Kobieta przesunęła głowę i cicho westchnęła, jakby wzięła ostatni oddech. Była podłączona do aparatury kontrolującej rytm serca. Cato i Marian stali tuż przy poręczy w nogach łóżka, przy którym krzątała się teraz pielęgniarka. Cato popatrzył na jej nogi i zauważył, że miała nierówno ścięte podeszwy butów. Otworzyły się drzwi i wszedł lekarz. – Co się tu dzieje? – zapytał ostrym tonem. – Mamy zgodę – odezwał się Cato. – Ważna sprawa. Obiecuję, że załatwimy to szybko. Lekarz podszedł do łóżka. Sprawdził przewody aparatury i zatroskany omiótł wzrokiem Astrid Wismer. – Tak, wiem przecież, że chodzi o morderstwo. Odezwała się Astrid: – Leżę tutaj jak martwe jajo. Mam takie kruche ścianki. Lekarz skinął głową na pielęgniarkę. Zebrała papiery z szafki i oboje opuścili pokój. – Tajemnice żywych – wymamrotała chora, patrząc na detektywów. – Rozsiewamy truciznę, bo myślimy, że to miłość. Dlaczego nie odwiedzasz swojej matki? – Wbiła wzrok w Marian. – Co proszę? Skąd pani wie, że moja matka... – On powiedział. – Astrid uniosła rękę z wenflonem nad kołdrą. Ręka opadła bezwładnie. – Jesteś tym adoptowanym dzieckiem. Marian odwróciła się do Cato. – Jak... To nieprofesjonalne. Potrząsnął głową i podniósł ręce w geście obrony. – Pani Dahle nie jest z tych, co szukają kontaktu – ciągnęła staruszka – ale wiesz co, ze mną naprawdę rozmawia. Jednego dnia, po tej identyfikacji... – zasłoniła szczupłą dłonią oczy – mówiła nie do mnie, lecz ze mną. Chcesz wiedzieć, co powiedziała? – Nie – odparła krótko Marian. – Nie dlatego tu jesteśmy.

Miała pani córkę, Hanne Elisabeth Wismer. Z ust Astrid Wismer wyrwał się szloch. Patrzyła w sufit, ściskając w palcach kołdrę, jakby starała się przyciągnąć wspomnienie córki. – Tak, ale ona nie żyje. Zabrzęczał wózek, jakiś salowy zajrzał do pokoju. Cato odesłał go gestem. Marian obeszła łóżko, usiadła na krześle u wezgłowia i wzięła chorą za rękę. – Dlaczego nam pani tego nie powiedziała? – Nie pytaliście. Zwróciła głowę w stronę policjantki. – W całej naszej rodzinie było pełno jedynaków. Mój mąż nie miał rodzeństwa, a ja żadnych kuzynów ani kuzynek. – Britt Else Buberg... stała się dla pani pewnego rodzaju rekompensatą po tym, jak... – Tak, tak właśnie było. Jeżeli kogoś spotkała taka wielka tragedia, że stracił dziecko, stara się ze wszystkich sił żyć dalej. Rolfa, mojego męża, to zniszczyło. Wszystko było dobrze, póki morderca nie wyszedł z więzienia. – Co się wtedy stało? – Nic. To było w osiemdziesiątym czwartym. Nie jest łatwo być chorym. Britt Else też była chora... A my żyliśmy na kredyt, my... Zemsta jest potężną siłą napędową. – Może nie ma pani kuzynów ani kuzynek, ale odkryliśmy, że Oluf Carlsson jest pani bratem, toteż Britt Else Buberg była w pewnym sensie pani bratanicą. Czemu nie mogła nam pani o tym powiedzieć? – Nie, ja... nie bardzo pamiętam. Po prostu nie mam siły. Za dużo tego wszystkiego. Mój brat jest religijny. Nienawidzę go. Jest taki chciwy. Zabrał mi coś. Dawno, dawno temu. – Co pani zabrał? – On i Rolf, obaj zabrali. Moje serce. Aniołka ze strumienia. Zapadła kompletna cisza. – Aniołka ze strumienia? Co ma pani na myśli? – Aniołek ze strumienia jest trochę czarny po brzegach. Mroczny Lud go zabrał. Marian napotkała spojrzenie Cato, który wciąż stał w nogach

łóżka. Astrid Wismer zaczęła rzucać głową po poduszce. – Nie mam siły... zaczynać życia na nowo, od spodu. Cato dotknął metalowej poręczy łóżka. – Skąd pani tak dobrze zna norweski? Astrid Wismer znieruchomiała. Zamknęła oczy. Na bladych ustach pojawił się uśmiech. – Uczyłam języków. Poza tym moja matka była Norweżką. Posługuję się dobrze szwedzkim i norweskim. Otworzyła oczy. – Ta pieśń na pogrzebie... – Marian pogładziła ją po dłoni. – Szwedzka. Uwielbiałam ją od małego. Melodia jest taka piękna, a słowa... Mój ojciec był pastorem. Samarkanda to taki mały punkcik... jak w niebie. Marian poczuła się lekko rozczarowana, puściła rękę staruszki i wyciągnęła z kieszeni nieostrą fotografię dziewcząt na leśnej ścieżce. Pokazała jej zdjęcie. Astrid Wismer podniosła głowę i zmrużyła oczy. – A, tak – wymamrotała. – Na ścieżce... w lesie. Nigdy tam nie byłam. – Nigdy tam pani nie była? Gdzie? – Hanne i Britt Else się spotkały. W lecie były razem u Olufa i Karin. To dlatego przecież było tak dobrze, że oni mimo wszystko... Rolf chciał, żeby Hanne miała krótkie włosy. – Stara kobieta deklamowała monotonnie. – Powiedział, że to, co się stało na tamtym kempingu... to dlatego, że rozpuściła włosy. – Co takiego było mimo wszystko tak dobrze? – Nic nie było dobrze. Wszystko poszło w złą stronę... – Co poszło? – Wszystko... – Tylko że my nie całkiem rozumiemy związek – ciągnęła Marian. – Kiedy zrobiono to zdjęcie? – Wyszłam za Rolfa w pięćdziesiątym trzecim. Urodziła się Hanne. Mieszkaliśmy w Halden. Pracowałam jako nauczycielka. Może we wrześniu... potem Hanne została... potem Hanne umarła i nie potrafiliśmy mieszkać w Halden. Potem był Nordberg... A potem dom opieki. Rolf też nie żyje... Wielki i samotny… Nie dawałam rady...

– Poinformowano nas, że miała pani lokatorkę. – Co? Nie... może przez krótki czas... Hanne zawsze przesadzała. Tak czy owak, kilka razy. Jak była mała, wymyślała najróżniejsze rzeczy. Ale tamtej nocy... zrozumieliśmy, że mówi prawdę. Policja znalazła to pomieszczenie... z szafką na bezpieczniki... – Jak się nazywała pani lokatorka? – Bałam się, że ktoś przyjdzie z wizytą... Zerwaliśmy kontakty z przyjaciółmi... Tylko Margareth... Nie pamiętam. Nie chcę... – Nie udało się nam ustalić, gdzie mieszkała Britt Else Buberg, zanim wprowadziła się na Stovner. Tylko skrzynka pocztowa... Żeby mogła odbierać rentę? – Nie – odezwała się Astrid Wismer całkiem przytomnie. – Nie. Szuflada. W szufladzie... – Jaka szuflada? – Rozczarowanie, takie rozczarowanie... – Jest jedna sprawa – przerwała jej Marian. – Coś, co powinna pani wiedzieć. Zabójca Hanne Elisabeth ma brata, który mieszka w tej samej klatce co Britt Else Buberg. – Co? Brat Lennarta Hoena? Astrid Wismer czekała z półotwartymi ustami, jakby w nadziei, że cofną słowa, które padły. – Tylko teraz nazywa się inaczej – uzupełniła Marian. – Inaczej. Jak? – Lennart Hoen nazywa się teraz Lennart Hjertnes. Jego brat nazywa się Ewald Hjertnes i mieszka na pierwszym piętrze. Starsza pani zaczęła się trząść. Podniosła szczupłą dłoń i zamachała nią na znak, że mają sobie pójść. Zamknęła oczy, zacisnęła usta. – Nie – wymamrotała po jakimś czasie. – Nie. – Może nam pani powiedzieć... – Cato puścił ramę łóżka i podszedł do Marian. – Nie. – Astrid Wismer potrząsnęła głową i otworzyła oczy. – Jutro. Opowiem jutro. Wszystko, ale jutro.

OWCZAREK CIĄGNĄŁ POLICJANTA W KIERUNKU PAPROCI I WYSOKIEJ TRAWY. Policjant próbował go hamować, żeby nie upaść. Pies poszczekiwał i piszczał. – Tutaj! – krzyknął policjant. – Tu w paprociach coś jest. Ściągnął smycz, chwycił ją mocniej, rozchylił liście i zobaczył. Jedna sztuka ubrania, druga... Sukienka w kwiecisty wzór i figi. – Sukienka! – zawołał. Ktoś do niego podbiegł. – Teraz widzę, że tu z przodu są też wyraźne ślady na ziemi – zwrócił się do Ellen Grue. – W porządku – powiedziała. – Zajmę się sukienką. Cofnij się, żeby nie zadeptać śladów. Spojrzała na wilgotną ziemię. Była w niej odciśnięta ryflowana podeszwa. – Zamkniemy ten rejon – powiedziała, nakładając plastikowe rękawiczki. Pochyliła się, zanurkowała pod liście, podniosła ostrożnie sukienkę i włożyła ją do torebki. * – Shira Skah właśnie zidentyfikowała sukienkę Lili Rudek. Roger przyglądał się Ewaldowi Hjertnesowi, który stał w okienku kiosku. Żadna z dziewcząt nie chciała tu pracować. – W tym samym miejscu między paprociami leżały też figi – ciągnął. – Jeżeli wie pan cokolwiek na temat miejsca pobytu brata, proszę to powiedzieć. W przeciwnym razie będzie pan oskarżony o współudział. Ewald spojrzał na niego ponuro. – Przy parkingu dla turystów? Mam zamknąć kemping? Dziś przyjeżdżają ludzie po łódkę, wezmą ją do remontu. Przecież to mnie nie dotyczy – wypowiadał chaotycznie kolejne zdania. – Coś jednak chyba pan wie – rzucił Roger ostro. – Nie, nic. Cały czas sobie mówiłem, że to nieprawda. Noco-

wał tutaj pierwszej nocy po zniknięciu Lili. – Kto? – Lennart. Tu, w domku. Przecież cały czas mówił, że nie zabił dziewczyny Wismerów. – Współdziałał pan przy ukryciu nowego przestępstwa, bo uważa pan, że brat został niewinnie skazany za zabójstwo trzydzieści lat temu. Czy to pan próbuje mi powiedzieć? – Nie, choć... William i ja, my... – Ewald Hjertnes nie dokończył. – Płacił pan Lili Rudek... pensję gotówką. Nie miała karty bankomatowej, paszportu, adresu. Po prostu nie istniała jako osoba. Osobiście przyczynił się pan do tego. – Nie! – krzyknął. – Nie. – Historia się powtarza – podsumował Roger, przyglądając się dwóm walczącym w powietrzu mewom. – A może i tym razem uważa pan, że brat tego nie zrobił? Ewald splótł dłonie, aż zbielały kostki. Roger wskazał dwa krzesełka na ganku przed recepcją. – Niech pan wyjdzie, usiądziemy. Ewald otworzył drzwi, zszedł po dwóch metalowych schodkach i odprawił ruchem głowy dwoje nadbiegających dzieci. Roger przesunął krzesła w głąb ganku. – Tutaj – zarządził. Ewald opadł na jedno, Roger zajął drugie. – Może zacznijmy od tego, że zapytam o pańską matkę. – Moją matkę? – Ewald spochmurniał. – A co ona, do diabła, ma z tym wspólnego? – Przecież pan wie. Tak Hanne Elisabeth Wismer, jak i Lili Rudek przypominały pańską matkę. W mieszkaniu Lennarta znaleźliśmy zdjęcie. Twarz Ewalda Hjertnesa zadrgała. Roger odprawił ruchem ręki podchodzącego do ganku mężczyznę. – Suknia w kwiaty, buty na wysokim obcasie... – Po prostu pewnego dnia odeszła – głos mu się załamał – z innym mężczyzną, który przyjechał po nią eleganckim samochodem. Był straszny upał. A ona po prostu szła. Miałem szes-

naście lat, Lennart miał czternaście. Pobiegł za nią z aparatem. * Tony Hansen otworzył drzwi do niebieskiego blaszaka na tyłach stacji benzynowej. Pusto. Tylko na podłodze leżał materac, na nim kilka wełnianych koców i brudny ręcznik. Wystraszony właściciel stacji przeczesywał palcami zmoczone wodą włosy. – Morris Soma po prostu odszedł. Nie rozumiem, był taki obowiązkowy. – Miał pozwolenie na pobyt i pracę? Mężczyzna uciekł spojrzeniem w bok, po czym spojrzał na kolczyk w uchu policjanta. Dopiero później odważył się spojrzeć mu w oczy. – Cóż, muszę chyba przyznać, że nie. – Dlatego płacił mu pan mniej, a on pewnie zasuwał za dwóch, jak sądzę. Tony wszedł do środka i nogą odsunął ręcznik. Coś pod nim zauważył. Pochylił się szybko i podniósł porwany na strzępy jasnoniebieski koronkowy stanik.

ASTRID WISMER UNIOSŁA GŁOWĘ I SPOJRZAŁA PROSTO W ŚWIATŁO. Marzła pod kołdrą, otoczona szumem aparatury. Coś tykało, jakby czas, cofając się, nadchodził. Poszewka kołdry była jej całunem, wszystko tak ją bolało: uda, stopy, ramiona, gardło. Napłynęły obrazy. Światło bijące z jego twarzy. Mimo wszystko. Byli razem, we trójkę. Zamknęła oczy, zakleiła powieki niczym koperty i skupiła myśli na nim i na niej. Na wszystkich trojgu tam na ławce pod sklepem, w słońcu. Pielęgniarka coś szepnęła. Astrid Wismer poczuła na policzku powiew słów. Nie, dziękuję, powiedziała. Nie wiedziała, czego ta kobieta od niej chce. – Ponucę sobie trochę – odszepnęła i biały mundurek zniknął za drzwiami. – Oooo, taaaak. Tralala... jasnym stał się fakt, o czym czasem była mowa, jestem sam, więc ci życzę, byś zyskała to, czego ci brak. Drzwi się otworzyły i do pokoju wślizgnął się siwowłosy mężczyzna w białych tenisówkach, których podeszwy popiskiwały na linoleum. Rozwarła oczy. Wydawało się, że przesłania je jakaś błona. – Uchyl okno – odezwała się do mężczyzny. – Jest otwarte? Nie odpowiedział. Znowu przymknęła powieki. – Przez okno otwarte podmuch wiatru wpadł. Chcę powiedzieć. Chcę opowiedzieć wszystko. Przez okno otwarte podmuch wiatru wpadł. Na poduszce został twojej głowy ślad. W otwartych ponownie oczach odbiło się nieskazitelnie białe, zimne światło jarzeniówki. – Mój aniołek ze strumienia – szepnęła. – I w tej samej chwili gdy się obudziłem, jasnym stał się fakt, jeśli staniesz kiedyś tam u Samarkandy bram. – Zamknij się – warknął mężczyzna. – Jak ty. Tak samo jak ty za kilka lat – szepnęła.

– BRITT ELSE BUBERG NIE MIAŁA BIAŁACZKI. Dziesięć minut temu, akurat jak parkowałam, zadzwonił Wangen. Ellen przebrała się w śliwkową sukienkę. Była zmęczona po godzinach spędzonych na kempingu, napięty jak splątany węzeł brzuch przypominał o dziecku. Było wpół do czwartej. Oparła dłonie o blat stołu. W jednej trzymała wydruk z faksu. – To był pracowity dzień – odezwała się do Cato i Marian. – Znaleźliśmy sukienkę Lili Rudek, zabezpieczyliśmy odciski butów tuż obok tego miejsca, zebraliśmy materiał biologiczny i odciski palców w domku, gdzie mieszkała. Odciski podeszew wskazują prawdopodobnie na tenisówki Lennarta Hjertnesa, rozmiar czterdzieści cztery. Otrzymaliśmy również ostateczną odpowiedź w kwestii analiz krwi. Marian ścisnęła dłońmi skronie. – No to do rzeczy – rzuciła niecierpliwie, pochylając się nad stołem, by uniknąć bijących po oczach promieni popołudniowego słońca. – Cato, bądź tak dobry i opuść markizę. – Sama sobie opuść. – Wyciągnął zirytowany rękę po szklankę z wodą, którą mu podawała, i posłał przez stół talerz z muffinkami. – Więc ta choroba, którą miała jako młoda... – To bzdura – ciągnęła Ellen. – Nasza zamordowana w młodości raczej na nic nie chorowała. W pobranych próbkach ani śladu przewlekłej białaczki limfatycznej, ani tym bardziej ostrej. Marian wyprostowała się. – No to mamy! Nie mówiłam? Poderwała się i nacisnęła guzik. Markiza powoli się wysunęła, rzucany przez nią cień sięgnął stołu. Cato wciągnął głęboko powietrze. – Ta łagodna forma, którą, jak mówił Carlsson, miała Buberg... – Nie miała żadnej białaczki – stwierdziła spokojnie Ellen. – Białaczka limfatyczna, nawet przewlekła, jest nieuleczalna. Można z nią żyć, ale nie można się jej pozbyć. Forma agresyw-

na szybko prowadzi do śmierci. Marian, dałaś Wangenowi dokumentację choroby... ze Szwecji. – Którą ukrywał Carlsson – wtrąciła Marian. – Gdzie ją znalazłaś? – spytała ze zdumieniem Ellen. Marian, zamiast odpowiedzieć, zgarnęła ręką z blatu okruszki. Po raporcie patologa spacerowała mucha. – Wangen przefaksował krótki opis. – Ellen przesunęła kartkę w kierunku Cato. Przejrzał szybko pismo. – Więc to znaczy... – Tak, to właśnie znaczy to – odparła Ellen. – Ostateczny dowód – odezwała się Marian. – Britt Else Buberg nie była Britt Else Buberg. Britt Else Buberg była Hanne Elisabeth Wismer. Śledczy popatrzyli po sobie. Cato napotkał spojrzenie Ellen. – Czy Wangen nie wspominał czegoś o fizycznym wieku Buberg? Chodzi mi o to, że w rzeczywistości była przecież o pięć lat młodsza. – Musimy ekshumować zwłoki – odpowiedziała. – Niemniej Wangen twierdzi, że wydawała się młodzieńcza jak na swoje pięćdziesiąt siedem lat. Chyba zauważył coś takiego, kiedy przyjechałam z nią dwudziestego trzeciego. Moim zdaniem to odrażające. Chyba jeszcze nigdy nie mieliśmy takiej sprawy. Jak widać, są powody, żeby nie spopielać zwłok, dopóki nie zakończy się dochodzenia. – Buberg była właściwie Wismer – mruknął Cato. W tym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich Roger, minę miał niepewną. – Coś się wydarzyło. – Znowu? – Cato poczuł zimny pot na plecach. – Wróciliśmy właśnie z Rødvassy. – Roger zatrzymał się na środku pokoju. Cato, Ellen i Marian wstrzymali oddech. – I co? – skronie Cato przeszył ból. – Astrid Wismer nie żyje.

ZNIENACKA W GŁOWIE POJAWIŁ SIĘ BÓL. Jak błyskawica przeszył świadomość. Marian zobaczyła wszystko jak na zwolnionym filmie, tyle że odtwarzanym od końca. Najpierw koniec, dopiero potem początek. Olśniło ją. – Ten plik różowych kopert! – krzyknęła nagle. Pozostali nie spuszczali wzroku z Rogera. – Nie żyje? – Cato usiadł na brzeżku krzesła. – Miała nam coś opowiedzieć. – Umarła pół godziny temu. Po prostu zasnęła. – Roger przyjrzał się zaniepokojony Ellen. – Zmęczona? – zapytał. – Nie powinnaś się przemęczać. Za dużo tego wszystkiego. Marian wyszła i stanowczym krokiem podążyła do windy. W szufladzie toaletki w pokoju Astrid Wismer w domu opieki leżały listy, które miała wyjąć, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł ten siwowłosy mężczyzna. Musi je stamtąd zabrać. * Dopiero o wpół do dziesiątej Cato zaparkował samochód przy garażach i poszedł w kierunku szeregowca na Frydendal w Asker. Wiedział, że Bente wróciła. Siedziała w ogrodzie na jednym z nowych szarych krzeseł i czekała na niego z kieliszkiem białego wina w ręku. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach, kontemplując widok. Przeciąg zsunął zasłony. Cato odgarnął je i wyszedł na taras. Uśmiechnął się, bo poczuł, jak na moment wszystko z niego spływa. Zauważyła go. Wstała. Podszedł, przytulił ją, uniósł krótkie, jasne włosy na karku i powąchał. Zapach jej włosów w tym miejscu miał w sobie coś dziecięcego, niewinnego. – Jakaś ty słodka – powiedział. – Miał być śledź z ziemniakami i piwo. – Nie szkodzi. Parkiet do tańca. Co za niespodzianka. Przemiła. Nowy taras jest piękny. – Ale nie ma powitalnego obiadu. Ależ jesteś śliczna i opalo-

na. – Owszem, jestem. – Ścisnęła go za rękę i odsunęła się. – Tu jest naprawdę pięknie. Kwiaty w skrzynkach, skoszony trawnik... Takie wielkie dalie mieliśmy w domu, jak byłam mała. Od lat takich nie widziałam. – Nowa sukienka? – zauważył i pocałował ją w ucho. Całe ciało mu pulsowało. – Tak. Prawda, że słodka? Paski we wszystkie strony. – Chwyciła spódnicę i obróciła się dokoła. – Wyglądam jak zebra. – Wyglądasz ładnie. Gdzie Vetle? – Kilka domów dalej, u kolegi. Cato dostrzegł nagle na stoliku „VG” z ogromnym nagłówkiem na pierwszej stronie „Polka zniknęła” i z fotografią kobiety idącej plażą. Bente podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. – Czy to tym się... To ta nowa sprawa? Skinął głową. – Między innymi. Jutro ukaże się jej portret pamięciowy. Nie możemy skontaktować się z jej matką w Polsce. Nie mamy porządnego zdjęcia. – Ale chyba nie skończyliście jeszcze tej poprzedniej... z tą kobietą ze Stovner? – Nie masz pojęcia – zaczął. – Marian znalazła dziś po południu plik listów. W domu opieki na Stovner. W nich była odpowiedź. Streścił historię o Karin Carlsson, która udawała ciążę. Słowa wylewały się strumieniem. – Oluf Carlsson jest lekarzem. Psychiatrzy mają wykształcenie medyczne. Razem z Karin zajęli się dzieckiem, które zgwałcona Hanne Elisabeth Wismer urodziła miesiąc przed terminem w domu na Södergatan dwanaście. – To straszne. Mogę to sobie wyobrazić. Biedna dziewczyna. Co za historia. I nie macie pojęcia, gdzie się podziewa ten Lennart Hjertnes? – Nie, ale go znajdziemy. Teraz na pewno. Lili też. Niestety, pewnie głęboko w wodzie. – To znaczy, że skończyliście?

– Bardziej mi zależy, żeby skończyć z pewną panią z Asker. – Uśmiechnął się do niej lekko. – Może pójdziemy na górę? – Muszę cię o coś spytać – zaczęła z obawą. – Ja... ta Marian Dahle... – Co z nią? – spojrzał zbulwersowany. – Co masz na myśli? – Byłeś u niej w domu podczas mojej nieobecności? – Oczywiście, że tak. Tylko że nie po to, o czym myślisz. Obawiam się, że muszę potem wrócić do pracy.

RÓŻOWE LISTY LEŻAŁY PRZED NIM NA BIURKU. Wyczekiwane jak zaginiona poczta, poplamione, z poszarpanymi brzegami. Ślady po Astrid Wismer, pomyślał. Ślady łez i nerwowych palców. Listy czytane wciąż na nowo. Linijka po linijce, litera po literze, smutek po smutku. Po rozłożonych arkusikach pełzł owad ze złamanym skrzydełkiem. Cato wstał, podniósł karteluszek i zaniósł do okna. Wyrzucił owada przez szparę. Wrócił do lektury. Szaleństwo tej absurdalnej sprawy wychodziło na jaw w całej swojej ostrości. Kristinehamn, 5 września 1972 r. Kochana Mamusiu! Pamiętasz, jak byłam mała, przebudziłam się w nocy, poszłam do was do sypialni i powiedziałam, że się boję Mrocznego Luda? Wiesz, teraz wydaje mi się, że tym Mrocznym Ludem jest wujek Oluf. Dlaczego nie mogę po prostu wrócić do domu? Ciocia Karin jest miła, ale chcę wracać. Dlaczego Tata i wujek Oluf postanowili, że mam tu zostać? Co niedziela chodzimy do kościoła i modlę się do Boga. Ale co to pomoże? Mogłabyś po prostu po mnie przyjechać? Przecież to nie moja wina, że zostałam zgwałcona. Nie obchodzi mnie za bardzo, czy Lennart Hoen zostanie skazany na śmierć i wieczne potępienie. Chcę tylko wrócić do swojego normalnego życia. To chyba na jedno wychodzi, czy go skażą za gwałt, czy za zabójstwo. Tacie potrzebna jest pomoc na te jego problemy z głową. Za błędy się chyba nie karze? A może chodzi o to, że gdybyśmy się wycofali i gdybym wróciła do domu, a policja się dowiedziała, że mieszkałam u cioci i wujka w Szwecji, to Tata poszedłby do więzienia? Czy to możliwe, Mamo? Może wszyscy troje byśmy tam trafili? Wujek Oluf postarał się dla mnie o przyjaciółkę. Tylko że ona jest bardzo dziwna. Byłyśmy na spacerze w lesie i wujek

zrobił nam zdjęcie. Nazywa się Britt Else. Boję się, Mamo. Nie mówiłam tego przez telefon, bo przecież ciocia i wujek wszystko słyszą. Jestem w ciąży. To dziecko Lennarta Hoena. W nocy, kiedy się budzę, płaczę. Tylko Ty mnie możesz teraz uratować. Tylko Ty, jedyna. Co my zrobimy, Mamusiu? Hanne Kristinehamn, 15 lutego 1973 r. Kochana Mamusiu! Przykro mi, że Babcia umarła. Biedna Babcia, tak bardzo mnie lubiła. Britt Else wprowadziła się tutaj. Jest dziwna. Tylko leży i leży na kanapie. I jest taka blada. Wujostwo mówią, że choruje. Ciocia śpi koło niej na materacu na ziemi, żeby nie wędrowała w nocy po domu. Spytałam wujka, czy ona niedługo wróci do szpitala, to mi odpowiedział, że oddział szpitalny zlikwidowali i Bóg ją powierzył jego opiece. Ciocia jest miła. Dzisiaj położyła rękę na moim brzuchu i się uśmiechnęła. Zaczerwieniła się i od razu wyglądała młodziej. Mamusiu, tutaj jest tak smutno. Hanne Kristinehamn 4 marca 1973 r. Kochana Mamusiu! Boję się. Britt Else wczoraj umarła. Na kanapie, trochę po piątej. W domu tak dziwnie, słodkawo pachnie. Nie wiedziałam, że śmierć ma zapach. Wiem, że ciocia do Ciebie dzwoniła i Ci wszystko opowiedziała. Niewiele mnie łączyło z Britt Else. Taka była cicha i dziwna, nie chciała się myć ani ścinać włosów. Jednak myślę, że się w jakiś dziwny i spokojny sposób przyjaźniłyśmy, bo obie głównie siedziałyśmy w domu. Britt Else leżała na kanapie w salonie jeszcze kilka go-

dzin po tym, jak umarła. Wujek kazał mi iść do pokoju, powiedział, że przyjedzie po nią karawan. Siedziałam przy oknie wiele godzin, ale nie przyjechał żaden czarny samochód. I wiesz co? W nocy wujek wykopał w ogrodzie z tyłu domu wielki dół, tuż przy ścianie pod oknem salonu. Słyszałam, jak zgrzytała łopata. Musiał też odsunąć trochę brudnego śniegu. Wyjrzałam przez okienko w łazience i myślę, że on ją tam pochował. Zakopał Britt Else. Mówi teraz, że wreszcie zrobią tam werandę. Nigdy wcześniej nie było mowy o żadnej werandzie. Kiedy przyjedziesz? Jak długo mam tu zostać? Wczoraj wujek powiedział, że Bóg nie nienawidzi tego dziecka. Tylko Tata go nienawidzi, ale to przecież nie moja wina. Dlaczego Tata się na mnie gniewa? Postanowiłam, że się będzie nazywało Anita albo Aleksander. Hanne 9 marca 1973 r. Kochana Mamusiu! Taki miałaś smutny głos przez telefon. A ja się po prostu cieszę, że wracam do domu. Ciocia jest kochana. Dzisiaj razem wyszorowałyśmy całą łazienkę, kafelek po kafelku. Robię też za nią prasowanie. Prasuję obrusy, ręczniki, no i koszule, i lekarskie fartuchy wujka. Załatwił mi emeryturę, jak to nazywa. Obiecuje też, że zachowam ją, nawet jak się przeprowadzę do Norwegii. To jakaś tam renta inwalidzka. Rozumiem, że teraz nazywam się Britt Else Buberg, a rentę dostanę dlatego, że niby to jestem psychicznie chora i nie mogę pracować. Mogę też ufarbować włosy. Zrobię wszystko, żeby tylko wrócić do domu. I żeby Tacie nie zrobić przykrości, żeby się nie gniewał. Hanne 2 kwietnia 1973 r.

Mamo! Ciocia Karin mówi, że postanowiliście, żeby na razie oni zajęli się Aleksandrem. Ale ja nie chcę. Przecież go karmię. Nie widziałaś go, ale jest taki słodki. Ciocia uwielbia go przewijać. Wczoraj wujek podniósł go do góry, popatrzył na niego i się uśmiechnął. Tak naprawdę. Tylko powiedział, że niedługo muszę go przestać karmić. Tak się boję. Kiedy po nas przyjedziesz? Hanne

OBIE SPRAWY ODBIŁY SIĘ SZEROKIM ECHEM W PRASIE. Tabloidy, a nawet gazety o zasięgu krajowym poświęcały im całe szpalty. Drukowały zdjęcia bloku na Stovner i białej willi na Söderatan dwanaście w Kristinehamn. Zamieszczały ciągle zdjęcia szpitala Västerborre i kliniki psychiatrycznej Sahlgjärda. Wszystkie szwedzkie media również wybijały je w nagłówkach. POMYŁKA SĄDOWA! SKAZANY ZA ZABÓJSTWO KOBIETY, KTÓRA ŻYŁA. ZABIŁ DWUKROTNIE TĘ SAMĄ KOBIETĘ! PSYCHIATRA ZAKOPAŁ W OGRODZIE SWOJĄ PODOPIECZNĄ. POLKA ZNIKNĘŁA. ZMIENIŁA TOŻSAMOŚĆ. ZMARŁA KOBIETA ŻYŁA. EMERYTOWANY LEKARZ ARESZTOWANY I ZWOLNIONY. ASTRID WISMER UKRYWAŁA BUDZĄCĄ GROZĘ TAJEMNICĘ. ZMARŁA Z ŻALU W SZPITALNYM ŁÓŻKU. OFIARA URODZIŁA DZIECKO GWAŁCICIELA! LENNART HJERTNES JEST NIEBEZPIECZNY! Pięćdziesięciopięcioletni Hjertnes został uznany za niebezpiecznego. Policja prosi o natychmiastowy kontakt, jeżeli ktokolwiek zauważy tego mężczyznę. We wszystkich kanałach telewizyjnych i programach radiowych bez przerwy wałkowano obie sprawy. Sąsiedzi i przyjaciele udzielali wywiadów, opowiadając o sympatycznym, choć mocno religijnym i surowym Olufie Carlssonie. Wystąpił nawet on sam. Usprawiedliwiał się, że chciał tylko pomóc siostrzenicy i rodzicom Hanne Elisabeth. Gazety zamieszczały zdjęcie starego domu w Moss i całe strony na temat Lennarta Hjertnesa. Nagłówki krzyczały o zniknięciu Polki. MŁODA KOBIETA (LAT 19) ZNIKNĘŁA Z KEMPINGU. LILI ANIELA RUDEK PRAWDOPODOBNIE ZGWAŁCONA I ZABITA. I zdjęcie zamkniętego na głucho kempingu Rødvassa. Zdjęcia i wywiady z Julie Thyvik i Shirą Skah. Cytowano ich słowa: „Podglądał ją przez wywietrznik”.

Ingeborg Myklebust promieniała z zadowolenia. Na pierwszym podsumowującym zebraniu w narożnym gabinecie Cato Isaksena postawiła swojemu zespołowi tort marcepanowy i kawę. Osiem zmęczonych, zadowolonych i podnieconych osób usadowiło się wokół owalnego stołu konferencyjnego. Nadeszły wyniki DNA ze Szwecji. Potwierdziło się, że Oluf Carlsson nie jest biologicznym ojcem Tomasa. – Astrid Wismer dwukrotnie traciła córkę – zaczęła szefowa wydziału. – I w obu przypadkach przez zabójstwo. Z ręki tego samego człowieka. To po prostu czysty surrealizm. – Cała ta sprawa jest surrealistyczna – dołączył Cato. – Trzydzieści pięć lat było o niej cicho. – I nagle – wtrąciła Marian – stała się rzecz właściwie niemożliwa. Lennart Hjertnes odkrył, że Hanne Elisabeth Wismer mieszka na szóstym piętrze tego samego bloku, w którym mieszka jego brat. Wtedy zrozumiał wszystko. – I postąpił tak jak w noweli Roalda Dahla o jagnięcej pieczeni – dodał Cato, obracając w palcach długopis. Marian zmarszczyła czoło. – Nie, w tej o jagnięcinie było inaczej. Myślałeś pewnie o tej, w której facet jest podejrzewany o pochowanie żony w ogrodzie. – Tak, o tę mi właśnie chodziło. Policja przekopuje cały teren i nie znajduje zwłok zaginionej żony. Potem ona się pojawia, mąż ją zabija i chowa w ogrodzie. Policja drugi raz nie kopie i zwłoki nigdy nie zostają odkryte. – Zmałpował – rzucił Roger, wsadzając do ust ogromny kawał tortu. – Sam siebie. Po prostu skopiował własne przestępstwo. Dwie dziewczyny w odstępie trzydziestu pięciu lat. – Zaraz, zaraz. Coś mi się tu plącze – odezwał się Asle. – Wciąż mam problem z ustaleniem kolejności wydarzeń. – Ja też – przyznała Ellen. – Nie zapominajcie, że nadal nie odnaleźliśmy Lili Rudek – trzeźwo zauważyła Marian. Zamyśliła się na chwilę. – Zaczęło się od matki – przypomniała – która pewnego

upalnego dnia w latach sześćdziesiątych zostawiła dzieci i odeszła. W kwiecistej sukience odjechała samochodem z obcym mężczyzną. Lennart utrwalił ten obraz na kliszy. Ból, jaki odczuwał po porzuceniu przez matkę, dał o sobie znać po raz pierwszy, kiedy na kempingu w siedemdziesiątym drugim zobaczył Hanne Elisabeth Wismer. Zgwałcił ją i został oskarżony o morderstwo, którego nie popełnił. Trzydzieści pięć lat później, kiedy uświadomił sobie, jak to się stało, pojawiła się Lili Rudek i wszystkie te okropieństwa powróciły na nowo. Zapamiętany obraz matki wywołał reakcję, nieuleczalny ból... – Musimy odnaleźć Hjertnesa – rzuciła Randi. – Prawdopodobnie odwiedził brata na Stovner i rozpoznał Hanne Elisabeth Wismer alias Britt Else Buberg. Mimo że najwyraźniej zmieniła kolor włosów i miała loki. I... – Wchodził do mieszkania brata – ciągnęła Marian – a tam leżał klucz do mieszkania dozorcy. – Gdzie z kolei znajdował się klucz uniwersalny, pasujący do wszystkich zamków w bloku – dodał Asle. – To jasne, że jej nienawidził, bo przez nią odsiadywał wyrok za zabójstwo, którego nie dokonał. W gruncie rzeczy można to zrozumieć. – Randi napiła się kawy. – Odciski butów z samochodu mieszkalnego Lennarta Hjertnesa i z jego mieszkania w Moss zgadzają się z tymi, które zabezpieczyliśmy w korytarzu u Buberg, czyli Wismer – objaśnił Roger. – I są takie same jak te przy paprociach niedaleko parkingu dla turystów. W korytarzu nie było chodniczka, inaczej nie mielibyśmy tego dowodu. Odciski tenisówek Nike są wyraźne. A materiał znaleziony na sukience Lili Rudek odpowiada profilowi z sukienki Wismer – uzupełniła Ellen. – Pojawiła się Lili Rudek i zrobił to samo. Zgwałcił... i zabił – podsumował Tony, obracając kolczyk w uchu. – Ekipa techniczna sprawdziła blaszany barak za stacją benzynową. Ten jasnoniebieski stanik wysłano do analizy razem z sukienką i figami Rudek – dodała Ellen. – Morris Soma zapadł się pod ziemię. – Pogrzebałam trochę w rejestrach sądowych – odezwała się

Marian, zerkając na trzymaną w ręce kartkę. – Cztery lata temu sąd rejonowy skazał właściciela stacji na grzywnę dwudziestu tysięcy koron za nielegalne zatrudnienie dwóch polskich pracowników. Odwołał się do okręgowego i obniżono mu grzywnę do dziesięciu tysięcy. Właściciel twierdził, że nie orientował się w przepisach. Polacy mu powiedzieli, że wystąpili do Urzędu do spraw Cudzoziemców o indywidualne pozwolenia na pracę i czekają na nie, co po prostu jest formalnością. – No i? – zwrócił się do niej Cato. – Myślisz, że to ma coś wspólnego z tą sprawą? – Nie wiem. Dlaczego porwany stanik Rudek leżał w tym baraku? – Jeszcze nie wiemy, czy to jej stanik – sprzeciwił się Cato. – Zawiła sprawa... choćby białaczka. Britt Else Buberg umarła na kanapie na Södergatan dwanaście w siedemdziesiątym trzecim roku. Olufa Carlssona zatrzymano. Zamiana tożsamości została zaaranżowana przez niego i szwagra Rolfa Wismera. – Kiedy pytaliśmy Astrid Wismer, czy zechce zidentyfikować Buberg, zareagowała zaskakująco spokojnie – odezwała się Marian. – Dla niej była to ostatnia okazja, żeby zobaczyć córkę. Może czuła, że Hanne i jej darowano nadprogramowy czas? Przecież wszyscy wierzyli, że córka od trzydziestu pięciu lat nie żyje. – Właściwie to genialne. Hjertnes zabiera Lili do łódki, wypływa bardzo daleko w morze i ją topi. Nie damy rady przeszukać całego dna – zauważyła Ingeborg Myklebust. – Nie powinien robić im zdjęć od tyłu, kiedy szły plażą – dołączyła Randi. – Mordercy wcześniej czy później popełniają błąd – stwierdziła szefowa wydziału. – Damy jeszcze raz ogłoszenie w prasie krajowej o poszukiwaniu Rudek – podsumował Cato. – Myślę jednak, że powinniśmy poczekać, aż nurkowie zakończą przeszukiwanie dna. Marian miała zamyślony wyraz twarzy, kiedy się odezwała. – A ten facet na ławce pod sklepem? Ten, o którym wspominała sąsiadka... Trzeba ustalić, kim on jest.

EWALD HJERTNES SŁYSZAŁ, JAK TYKA ZEGAR NA ŚCIANIE. Zaznacza, że czas mimo wszystko płynie. Nasłuchiwał. Narastała wokół niego groźna cisza. Policja zwróciła mu klucze. Znaleźli potłuczony talerz. Lennart tam był. To właśnie stanowiło przedmiot jego koszmarów, już tego dnia w lecie, kiedy odeszła matka. Czuł wtedy, że może być jeszcze gorzej. Kiedy powiedział Lennartowi o mężczyźnie w windzie, zobaczył, że brat się zmienił na twarzy. To było tydzień przed tym, jak Buberg zepchnięto z balkonu. Ewald rzucił wtedy, że są podobni, jakby wyszli spod jednej sztancy. To musi być twój syn. Facet był jota w jotę jak Lennart, miał nawet siwe włosy. Po trzydziestce. Winda zatrzymała się na szóstym. Nie powinien podawać Lennartowi tych informacji, grzebanie w mrocznej duszy brata było niebezpieczne. Od razu zauważył tego oznaki. Dobiegł go odgłos zapalanego silnika. Otworzył drzwi na balkon. Patrzył na odjeżdżający nieznany samochód, wspominał tę chwilę sprzed lat, kiedy znikał samochód z matką. Cięcie jak na taśmie filmowej. Bał się. Sezon się skończył. Kemping był zamknięty. Na trawie na dole hałasowały dzieci. William sadził cebulki tulipanów na dużej grządce koło parkingu. Wiosenne kwiaty, pomyślał. Znowu przyjdzie wiosna. Lato na Rødvassie. Kosa, trawa, krzaki, żwir, podgryzające myszy. Mewy. Przeszkadzały mu dziecięce głosy. Czuł narastający w duszy mrok, gdy podchodził do balustrady, by krzyknąć: – Może pobawicie się gdzie indziej! Blondyneczka miała na sobie czerwoną wiatrówkę. Podniosła głowę, kiedy usłyszała jego głos. To ta dziewczynka z szóstego. Druga, ciemnowłosa, była ubrana w różową puchową kurtkę ubrudzoną na ściągaczach wokół nadgarstków. – Elianne, Barbie umiera – oświadczyła, wbijając różową plastikową łopatkę w ziemię. – Pochowamy ją koło róż – powiedziała blondyneczka. – Zdejmę jej tylko sukienkę.

– No bo spadła z balkonu i nie pomoże żaden papierowy samolocik ani plastikowy samochodzik. Jak się umiera, to się umiera. Strasznie głupio, że na zawsze. I się zamienia w światełko, i trzeba mieszkać u Bozi w niebie. I się nie potrzebuje sukienki. – Idźcie się bawić gdzie indziej! Ewald Hjertnes czuł, że zaraz się wszystko zawali. Przechylił się przez balustradę i wybuchnął płaczem. * Dzwonek do drzwi. Ostry. Przenikliwy. Apatycznie podszedł i otworzył. Stały na wycieraczce. Dwie małe dziewczynki. Blondyneczka wręczyła mu papierowy samolocik. – To dla pana. – Bo pan płacze – dodała ciemnowłosa. Ewald Hjertnes zatrzasnął drzwi z hukiem, który rozległ się echem po całej klatce. Obracał w ręku samolocik, rozprostował go, poszedł do kuchni, do szafki z wiadrem na śmieci. Już miał wrzucić papier do niebieskiego kubełka, gdy zobaczył eleganckie zawijasy. Lennart Hoen.

Z PRZECIĘTNĄ PRĘDKOŚCIĄ DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU KILOMETRÓW NA GODZINĘ Tomas Carlsson dotarł do Oslo w trzy godziny i czterdzieści pięć minut. Był dwunasty września. Zacisnął dłonie na kierownicy. Żuł miętową gumę. W głowie kłębiły się myśli. Zrobił sobie tylko jedną przerwę w zapyziałej przydrożnej knajpie przy granicy. Zjadł hamburgera, popił colą. Wychodząc, zabrał gazetę z nagłówkiem „Przerwano poszukiwania Lili Rudek”. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał piętnastą czterdzieści pięć, kiedy skręcał przed hotel Opera, położony w środku dużego węzła drogowego u wjazdu do Oslo. Nikt mu nie wmówi, że Oslo jest ładnym miastem. Jeden cholerny burdel. Po drugiej stronie drogi, od fiordu, wznosił się nowy wielki budynek cały w bieli i szkle. Dziwny i płaski, pomyślał, zjeżdżając do podziemnego garażu pod hotelem. Zaparkował swoje stare volvo, wjechał windą do recepcji i zameldował się jako Tomas Hoen. Recepcjonista, ulizany facet koło trzydziestki, wpisał nazwisko, jak gdyby nic się nie stało ani nie miało się stać. Wjechał windą na górę, otworzył drzwi do pokoju 601 i rzucił kluczyki na wypolerowany stolik. Odstawił torbę na ziemię. Miał ze sobą tylko ten niewielki bagaż. Skubnął winogrono z tacki i wyłączył telewizor, na którym pojawił się napis: Witamy, Thomas Hoen. Z błędem, jego imię nie miało „h”. Umył ręce, otworzył barek, wyjął piwo. Rozsiadł się w fotelu w żółte i niebieskie paski. Wypluł gumę i przylepił ją do spodu blatu. Otworzył butelkę, przełknął parę sporych łyków. Minął tydzień, odkąd wypuścili go z więzienia. Natarczywość mediów była wprost chorobliwa. Ofiara urodziła dziecko gwałciciela, napisali. A tym dzieckiem był on. W telewizji też nadali reportaż, sentymentalny kawałek o niemowlęciu imieniem Tomas, które w domu na Södergatan dwanaście urodziła osiemnastoletnia zgwałcona Norweżka. „Ojciec” niemowlęcia załatwił dziewczynie nową tożsamość w

taki sposób, że wziął do domu nieuleczalnie chorą pacjentkę ze szpitala psychiatrycznego. Dziewczyna wróciła do Norwegii pod nazwiskiem pacjentki i od tego czasu prowadziła spokojne życie w Oslo. Mężczyzna, który ją zgwałcił, został w siedemdziesiątym czwartym skazany za zabójstwo. Odsiedział wyrok trzynastu lat. Kiedy odkrył, że ofiara gwałtu w rzeczywistości żyje, nienawiść zwyciężyła i zabił ją po raz drugi, jak to ujęły media. Tym razem zrzucił ją z balkonu. Policja odnalazła zwłoki psychicznie chorej Britt Else Buberg pod werandą, którą „ojciec” zbudował w lecie siedemdziesiątego trzeciego roku. Pod tą werandą, na której Tomas z „matką” każdego lata siadywał z czerwonym sokiem i mięsem z grilla. Pacjentka została wmurowana w fundamenty, a „ojciec” powiedział mediom, że zmarła naturalną śmiercią na kanapie w salonie. Pierwotna wściekłość Tomasa nie opadła. Od kiedy sprawa wybuchła w prasie, głowa pękała mu od myślenia. To wszystko było nierealne, chaotyczne, złe. Jego biologiczny ojciec zgwałcił i zabił kolejną dziewczynę. Jej zdjęcie zajmowało całą pierwszą stronę „Expressen”. Ładna, z brązowymi włosami do ramion. Nazywała się Liliana Aniela Rudek i była Polką. Przedwczoraj Lennart Hjertnes zadzwonił do niego z jakiejś stacji benzynowej i spytał, czy nie mogliby się spotkać. Tomasa zamurowało. Kiedy usłyszał jego głos, natychmiast pomyślał o glocku, który mu zaproponowano jako rekompensatę za to, że nie zdradził kumpla i poszedł siedzieć. Owszem, powiedział, chętnie się spotka z tatusiem z gwałtu. Bardzo chętnie, powiedział. Roześmiał się głośno, kiedy nacisnął w komórce przycisk kończący rozmowę. Potem ukradł samochód i odebrał pistolet. Teraz czuł tylko uskrzydlenie. U niektórych ludzi zło jest latentne, napisali w gazecie. Tacy ludzie potrafią być bardzo świadomi i kontrolować swój sposób bycia. Rozpoznał to u siebie. Geny, pomyślał. Prawdziwe gwałcicielskie złe geny. Minęły dwa miesiące od czasu, gdy odwiedził Hanne Elisabeth Wismer na Stovner. I Astrid. To ona do niego zadzwoniła. Pojechał, kiedy dostał przepustkę. I dowiedział się całej praw-

dy. W niedzielę wieczorem wrócił do Szwecji, pojechał prosto do domu Olufa Carlssona i go pobił. Dał mu w twarz, kijem bejsbolowym stłukł go tak, że złamał mu rękę. Lodowaty pierdziel, stary dewot, który nie był jego ojcem. Po śmierci mamy Karin życie stało się jedną długą zimą. Odezwała się komórka. Odebrał. – Tak – powiedział.

LIŚCIE NA DRZEWACH W POBLISKIM PARKU ZACZĘŁY ŻÓŁKNĄĆ. Schły, zwijając się na brzegach. Śledczy, których zaczęła ogarniać rezygnacja, spotkali się na popołudniowym zebraniu u Cato Isaksena. Nie natrafiono jeszcze na ślad Lili Rudek ani Lennarta Hjertnesa. – Dał nogę – stwierdziła Marian. – Pewnie siedzi sobie w Argentynie nad drinkiem i wypatruje dziewczyn w kwiecistych sukienkach. – Tak czy owak, musimy ustalić formalną strategię – odezwał się Cato. – Wcześniej czy później go dopadniemy. Teraz mamy DNA, w siedemdziesiątym drugim nie mieliśmy. Analizują teraz i badają resztki spermy z tamtych czasów. Hjertnes jest wplątany w obie sprawy. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się go skazać po raz drugi, ale to zależy od wielu czynników. Sprawa jest zakrojona na szeroką skalę. Musimy znaleźć Lili Rudek. Jej ciało gdzieś musi być. – Będziemy kontynuować na pełnych obrotach i znajdziemy Hjertnesa. Jest tylko jeden mikroskopijny szczegół, który, jak się wydaje, przeszkadza w całej sprawie – zauważyła Marian. – Stanik – podrzuciła Randi. – Właśnie – podchwycił Cato. – Jasnoniebieski stanik z baraku za stacją benzynową. Dokonano analiz, porównano go z sukienką i figami Rudek. Należał do niej. Marian wstała z krzesła i przeniosła się na brzeg stołu. – Pomyłka sądowa to nie szczyt osiągnięć. Sprawa ze stanikiem jest dziwna. Wielu świadków twierdzi, że Morris Soma kręcił się jak wilk wokół owcy koło tej Rudek, że w różnych porach pojawiał się na kempingu. – No i zniknął jak kamfora. – Randi odkaszlnęła. – Ewald Hjertnes miał klucz do mieszkania dozorcy. Lennart oczywiście dostał się tam i wziął klucz uniwersalny. Mamy dowód. Ellen, która dotychczas milczała, pogładziła się przez śliwkową sukienkę po coraz wydatniejszym brzuchu. – Odciski na podłodze w przedpokoju Buberg czy też Wismer

pochodzą przecież z butów Hjertnesa – stwierdziła. – Chodniczki były w pralce na dole w pralni, inaczej nie mielibyśmy tego dowodu. Wyraźne ślady tenisówek Nike. Randi wyjęła z torebki szminkę i szybko przesunęła nią po wargach. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Ingeborg Myklebust. – Ze Szwecji przyszła skarga dotycząca dokumentów z jakiegoś urzędu w Kristinehamn. Wodziła wzrokiem od Cato do Marian i z powrotem. – Piszą tu, że próbowaliście wydobyć te papiery w sposób niezgodny z przepisami. I że potem zniknęły.

JEDEN KOSMOS I DRUGI, A MIĘDZY NIMI PRZEWÓD. Oszałamiająco fantastyczna historia, której inicjator wkrótce umrze. Tomas Carlsson prowadził volvo drogą przez szczyt wzgórza. Miał luz na kierownicy i za mało powietrza w oponach. Szybkościomierz wysiadł, zagłówek spadał. Tylko takim samochodem dysponował. Gwałciciel chciał się spotkać z synem na opustoszałym kempingu. Tomas czytał o nim w gazetach. To tam jego nastoletnia matka pracowała przed trzydziestoma pięcioma laty. I tam na początku sierpnia zaginęła ta Polka. Tomas zaśmiał się, wsadził do ust dwie tabletki valium, połknął je i popił wodą z butelki. – Biologia. Tam, gdzie zostałem poczęty, zdarzy się niedługo coś strasznego. Na ziemi, we wrzosach. Dokładnie w tym samym miejscu. Pomyślał o babce, która odeszła z domu, gdy Lennart skończył czternaście lat. I dobrze, pomyślał, uniknęła tego diabelskiego pomiotu. Cała ta historia wrzała mu w głowie, odkąd policja znalazła szczątki pod werandą jego rodzinnego domu. Astrid Wismer była siostrą Olufa. Siostrą, o której nie chciał rozmawiać. Wersja domowa brzmiała, że jest trudna i nieobliczalna, niemiła dla Karin. Że musieli zerwać z nią kontakt. I że nie ma w niej bojaźni bożej. Tomas przyspieszył. Przez nieszczelne drzwi wpadało zimne powietrze. Oparł głowę o luźny zagłówek, zastanawiając się, dlaczego Lennart Hjertnes chce się z nim widzieć. Zobaczyć na własne oczy nieudane dzieło swojego zła? A może chodzi o co innego? Czy też ma ze sobą broń? Może staną naprzeciw siebie jak w starym westernie i sprawdzą, który szybciej naciśnie spust? * Randi wyciągnęła z kieszeni wzorzystą chusteczkę i siarczyście w nią dmuchnęła.

– Dzisiaj masz ten psi kurs, Marian? – Tak, we Fredrikstad. – Marian się podniosła. – Trener jest zupełnie ekstra. Skupia się na możliwościach dalszego kształcenia dobrze wytresowanych psów. Birka potrzebuje nieco stymulacji. Pracuje przecież w pełnym wymiarze godzin w wydziale zabójstw. Wszyscy się roześmieli, tylko Cato zachował powagę. – Uważam, że najwyższy czas ją przestawić. Ten psi szezlong w twoim pokoju... – Nie będzie przestawiana, Cato, tylko kształcona na wyższym poziomie. Marian rzuciła okiem na zegarek. – Muszę lecieć – stwierdziła. – Coraz wcześniej robi się ciemno – dorzuciła Randi. – Wydaje się, że na wrzesień pozostają tylko cząstki światła. – Mam do przejrzenia osiemnaście stert dokumentów – westchnął Cato. – Przyjdzie mi tu siedzieć do późna. * Marian otworzyła tylne drzwi, pies wskoczył do środka. Siadła za kierownicą, przekręciła kluczyk i uruchomiła silnik. Pies kręcił się niespokojnie. – Leżeć! – zawołała poirytowana Marian. – Co jest? Wyjechała z podziemnego parkingu, na rondzie przy operze skręciła w lewo i pojechała prosto Mosseveien. Ciemny asfalt pokrywała cienka warstwa wilgoci. Może być ślisko. Na łagodnym zakręcie wrzuciła wyższy bieg i dodała gazu. Birka prychnęła. – Niedobrze ci? – Spojrzała w lusterko wsteczne. – Uspokój się.

LENNART HJERTNES CZEKAŁ W CIEMNOŚCIACH. Ukryty w gęstwinie dębów i klonów przy parkingu dla turystów widział nadjeżdżający i mijający go samochód. Popatrzył za jarzącymi się tylnymi światłami. Miejsce, gdzie stał, było nierówne, zarośnięte, pokryte kamieniami i kępkami wyschłej trawy. Wyszedł więc na drogę otoczoną z obu stron sosnami. Nisko zawieszona chmura zakrywała księżyc. Gwiazdy nad szczytami świerków przypominały odciski palców. Volvo skręciło i stanęło. W fotelu kierowcy majaczyły kontury głowy, niewyraźne, jakby otoczone aureolą. Potem silnik zgasł i zapadła ciemność. Otworzyły się drzwi i z samochodu wysiadł Tomas Carlsson. * Tomas zauważył jakiś ruch w mroku, kontury mężczyzny zbliżającego się powoli żwirową drogą. Jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności. Pole widzenia miał znacznie zawężone. Im bliżej podchodził mężczyzna, tym bardziej przypominał mu lekko garbatego owada ze złożonymi na grzbiecie czarnymi skrzydłami. Wkrótce będziesz martwy. * Lennart Hjertnes patrzył na Tomasa Carlssona ubranego w znoszone dżinsy i skórzaną kurtkę. Poczuł nieznane muśnięcie radości zanurzone w zimnym strachu. – Mój Boże – wyjąkał. – Wyglądasz... zupełnie... jak ja w twoim wieku. Całkowicie. Tylko bez znamienia. Teraz rozumiem, że Ewald przeżył szok, kiedy zobaczył cię w windzie. – Zobaczył w windzie? Kto mnie zobaczył i w jakiej windzie? – Tak się wszystko zaczęło. Mój brat widział cię w windzie na Stovner. Zachrzęścił żwir, gdy Tomas zrobił krok w przód. – Czego właściwie ode mnie chcesz? W dali zaszczekał pies.

Lennart skinął głową w kierunku otwartego pola. – Kemping jest zamknięty. Wejdziemy do domku. Mam klucz. – Czego ode mnie chcesz? – powtórzył Tomas. – Niczego. Niczego od ciebie nie chcę. Chodź. Szli obok siebie. Ciemność stawiała opór ich twarzom, morskie powietrze było przejrzyste i ostre, z lasu dochodził cichy szelest. * Tomas czuł, że valium przysłania odczucia jak tłumiący dźwięki szal. – Zadzwoniła do mnie tamtego wieczoru koło wpół do dziewiątej. Moja matka. Moja prawdziwa matka, którą trochę wcześniej odwiedziłem na przepustce. Zadzwoniła do mnie do więzienia. Bała się. Powiedziała, że gwizdałeś. Rozpoznała cię. Przestraszyłeś ją. Tomas uniósł rękę i namacał pistolet w głębokiej wewnętrznej kieszeni kurtki. Wkrótce będziesz martwy. Lennart Hjertnes odwrócił się i ruszył w kierunku opustoszałego kempingu. Tomas powoli szedł za nim. Przekroczyli zamykający wjazd łańcuch. * Gdzieś daleko fale rozbijały się o brzeg. Tomas poczekał, aż gwałciciel wejdzie do środka. Rozejrzał się i susem pokonał dwa niewielkie stopnie prowadzące z ganku. Zamknął drzwi. – Zapalę światło – odezwał się Lennart Hjertnes. – Zasłony są zaciągnięte. Tomas rozejrzał się po wnętrzu, gdy samotna żarówka rzuciła zimne i mdłe światło na nieliczne sprzęty. Niewielka lada z przodu, płytka alkowa w głębi pomieszczenia. Poza tym mały brązowy stolik i dwa turystyczne krzesełka. Na stoliku stała biała figurka. Przedstawiała kobietę i była pośrodku sklejona. Od drewnianych ścian wiało chłodem. Pachniała pleśń. – Gdzie się podziewałeś od sierpnia? Tutaj? – W pokoju za umywalnią. – Wskazał głową kierunek. – Ni-

komu nie przyjdzie do głowy szukać tam, gdzie już szukano. – A jedzenie? – Ze stacji benzynowej. Właściciel ma sporo za uszami, za mało płaci ludziom bez pozwolenia na pracę. Wie, że jeżeli doniesie, doniosę i ja. Siądźmy. Ścisnął ukryty w dłoni przedmiot.

KOMÓRKA ZADZWONIŁA, GDY MARIAN PRZEJEŻDŻAŁA KOŁO PARKU TUSENFRYD. Włożyła do ucha słuchawkę, powiedziała „halo” i rzuciła okiem na zamknięty obiekt. Na tle ciemnego nieba dostrzegła kontury diabelskiego koła. – Pamięta mnie pani? – zabrzmiał dziewczęcy głos. – To ja... ten portret pamięciowy i... – Oczywiście, że cię pamiętam, Julie. – Marian zerknęła w lusterko wsteczne. – Jak ci się wiedzie? – Dziękuję. Dostałam pani numer, kiedy byłyśmy z Shirą na komendzie. – Tak? – Marian poczuła, że serce jej się ściska. – Wtedy, kiedy rozmawiałyście z Aslem i Tonym... – Może to nie jest ważne – ciągnęła Julie Thyvik – ale byłam z psem na spacerze koło Rødvassy i... – Tak? – To z pewnością głupie, ale w domku, gdzie jest recepcja, paliło się światło. Bardzo słabo widoczne przez zaciągnięte zasłony. Pomyślałam, że skoro go nie znaleźliście i dalej jest poszukiwany... znaczy brat Ewalda Hjertnesa... * Cato dostrzegł w ciemnej szybie odbicie swojej twarzy. Pisał odpowiedź na zgłoszenie zaginięcia teczek z urzędu w Kristinehamn. Wyjaśniał, że pracują dalej nad sprawą, że teczki zostaną zwrócone, gdy ją zamkną, i że pobrano je zgodnie z przepisami. Na komórkę przyszedł SMS od Marian. Gdzie jesteś? Wciąż w pracy? M Szybko wklepał odpowiedź: Mówiłem przecież, że zostanę po godzinach. Zaraz zapiszczał kolejny. Cato błyskawicznie go przeczytał: Jadę do Fredrikstad na ten psi kurs z Birką. Dostałam kłopotliwe zgłoszenie od Julie Thyvik. Na pewno nic takiego, ale

świeci się w domku na Rødvassie. M Poderwał się, chwycił wiszącą na oparciu krzesła kurtkę i pisał odpowiedź, wychodząc z pokoju: Jestem w drodze, czekaj przy stacji benzynowej. Na korytarzu wpadł na Irmelin. – Pracuję trochę dodatkowo. – Uśmiechnęła się. – Muszę uporządkować zawartość teczek, które Marian Dahle... Widzę, że nie masz czasu. Cato skinął z roztargnieniem, spróbował się uśmiechnąć i pognał do windy. – Pamiętaj, żeby wstawić dalie do piwnicy, zanim przyjdzie mróz! – zawołała za nim.

– PRZEZ CAŁE MOJE DZIECIŃSTWO BYŁ JAK BRYŁA LODU. Bóg i kościół, tylko to się liczyło. Chciał mnie uformować, wtopić mnie w swój chłód. Wybiłem z niego cały brud życia, z tego cholernego Olufa, jak tylko się dowiedziałem. O oszustwie. Tomas spojrzał najpierw na porcelanową figurkę, a potem na Lennarta, który ciągle ściskał coś w dłoni. – Astrid Wismer zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jest moją babką ze strony matki. Na początku lipca... Dostałem przepustkę... pojechałem tam... czternastego lipca... spotkałem się z nią. Z moją matką. Mieliśmy zacząć od nowa. Powiedziała, że powinienem mieć na imię Aleksander. – Zacząłem je śledzić – odezwał się Lennart. – Po twojej wizycie. Widziałem je na ławce. Rozpoznałem Astrid Wismer na podstawie zdjęć w gazetach i... Te siwe włosy to geny. Osiwiałem, kiedy miałem dwadzieścia dziewięć lat. Tomas czuł, jak valium wygładza mu nerwy. Balsam dla duszy. Wkrótce będziesz martwy. Mówił dalej. Omijał wzrokiem gwałciciela, wpatrywał się w ścianę. – Oluf był w Oslo na kongresie lekarskim w ten weekend, kiedy ty... Miał zjeść obiad z siostrą i szwagrem, ale o tym zapomnieli. Można powiedzieć, że przyszedł po herbacie. Całą noc siedzieli z Rolfem, pili i gadali. Astrid płakała w kuchni. W sypialni leżała Hanne. Oluf wpadł na pomysł z pacjentką koło czwartej nad ranem. Astrid opowiadała, że ogarnęła go euforia. Powiedział, że ma pacjentkę... Karin była pielęgniarką. A pacjentka i tak by umarła. Zapakowali sukienkę i majtki Hanne do reklamówki. W majtkach było przecież pełno... Oluf wsadził ją do swojego samochodu. Nie opierała się. Potem już było za późno. Oluf pobrał jej krew, nasączył nią sukienkę i zostawił tutaj, zaraz przy parkingu dla turystów. Stworzył miejsce zbrodni. Oczy Lennarta świeciły dziwnym blaskiem. – A Rolf wysłał policji anonim... No i była w ciąży.

* Marian skręciła z głównej drogi obok stacji benzynowej na żwirową. Ani jednej latarni, wszędzie ciemności. Chciała się trochę rozejrzeć, później wróci na stację i zaczeka. Dotarła do tablicy z napisem „Rødvassa”, którą dostrzegła, gdy przesunęły się po niej światła samochodu. Przyhamowała, wjechała za białe volvo. Wyjrzała przez boczną szybę, ale nikogo nie zobaczyła. Birka spała z tyłu. – Poczekaj tutaj, dobrze? Leż grzecznie, tylko rzucę okiem. Otworzyła drzwi, wysiadła. Poczuła ostry chłód. Wsadziła ręce do kieszeni. Słabe światło sączyło się z okien domku przy wjeździe. Czyżby Ewald Hjertnes był tu o tej porze? Czy nie miał czasem łady? Może zamienił ładę na stare volvo? Zatrzymała się i wyjęła ręce z kieszeni. * – Wszystko zniszczyłeś – powiedział Tomas. Wkrótce będziesz martwy. – Wszystko – powtórzył. – Jesteś kompletnie walnięty, ale na mordercę nie wyglądasz. – Jesteśmy jednakowi. – Lennart manipulował przedmiotem ukrytym w dłoni. – Myślałem, że my... Tomas zerwał się tak szybko, że uderzył biodrem w stolik. – Więc o to chodzi... Dlatego chciałeś się ze mną spotkać. Uważasz, że mamy coś wspólnego, że jesteśmy tacy sami. Że wreszcie znalazłeś człowieka, który jest tak samo zły jak ty? Tomas mierzył go wzrokiem. – A ta Polka? Lennart Hjertnes milczał.

MARIAN PRZESTĄPIŁA ŁAŃCUCH WISZĄCY W POPRZEK DROGI. Spojrzała na słabe światło w oknie domku recepcji. Otuliła się kurtką i ponownie włożyła ręce do kieszeni. Ścieżką poszła w kierunku plaży. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy, nad pożółkłą trawą unosiły się kłaczki lekkiej wrześniowej mgły. Wszędzie było ciemno i cicho, tylko z daleka dobiegał dźwięk fal bijących o brzeg. W innych brązowych domkach było ciemno. To pewnie Ewald Hjertnes. Może też William Pettersen? Głupio zrobiła, że powiadomiła Cato. Szła szybkim krokiem. Fale z sykiem obmywały brzeg. Piana lśniła w ciemnościach jak białe koronki. Puste przyczepy kempingowe częściowo osłonięto plandekami, ich okna zabito deskami. Obraz smutku i opuszczenia. * – Ta niekończąca się historia wymaga prawdziwego zakończenia – odezwał się Tomas. Wkrótce będziesz martwy. – Zadzwoniła do mnie dwudziestego trzeciego tuż przed twoim przyjściem. Powiedziała, że się boi, że siedzi na balkonie. Nie jestem taki jak ty. Nie niszczę kobiet. Kradnę pieniądze i broń. I samochody – dodał. – Wiesz, dlaczego nie niszczę kobiet? Lennart Hjertnes tylko patrzył. – Bo miałem matkę. Karin, moja matka, była piękna i elegancka. I do tego... – Też to miałem – rzucił Lennart. – Nie, nie miałeś. Czytałem o niej w gazetach. Ona... – To nieprawda! – Lennart rąbnął pięścią w stół tak mocno, że porcelanowa figurka spadła i rozbiła się w drobny mak. Tomas poczuł w kieszeni ciężar glocka. – Przecież była kurwą. – Nie była. – Uderzył pięścią jeszcze raz. Zapadła przygniatająca cisza. – Chciałem ci tylko dać to. Rozwarł dłoń. Na stole przed Tomasem położył srebrne ser-

duszko. – Należało do Agnes, twojej babki. Tomas podniósł serduszko i przyjrzał się mu. – Moją babką jest Astrid Wismer. Nazywała mnie swoim aniołkiem ze strumienia... była... – Astrid Wismer była diablicą! – krzyknął Lennart. – Dostałem trzynaście lat! Odsiedziałem dziesięć. – Nie była żadną diablicą. – Nie żyje – stwierdził Lennart. – Dostała poduszką. * Odezwała się komórka Marian. Dzwonił Cato. – Jestem w drodze. Czekaj na mnie na stacji benzynowej, dobra? Niech ci nie przyjdzie do głowy coś głupiego. – Jestem na miejscu. Na plaży. W domku się świeci i stoi tu jakieś volvo na szwedzkich numerach. Co to może być? Schyliła się, podniosła z piasku muszelkę i odwróciła się plecami do morza. – Marian, do cholery, przecież mówiłem, żebyś czekała. Mówiłem, żebyś nie robiła nic głupiego. – Jasne, że nie zrobię. Może to tylko Ewald Hjertnes. Poczuła, że lodowaty wiatr chłoszcze ją po twarzy. – Nie siedzi. Dzwoniłem do niego. Jest u siebie na Stovner. Marian odwróciła się z powrotem ku morzu. – Aha. Zaczęła powoli wspinać się ścieżką. A więc Ewald był w domu. Pomyślała o Williamie Pettersenie. Piwniczny kret. Gdzie on jest? – Wyłączam komórkę. Na wypadek gdyby zadzwoniła, kiedy... – Zaczekasz, aż przyjadę – powiedział Cato stanowczo. Zerknęła na brązowe domki kempingowe pod lasem po lewej, na budyneczek umywalni i recepcję przy wjeździe. – Przyjedź zatem najszybciej, jak możesz. Wyłączyła komórkę i schowała ją do kieszeni. Poczuła nagle paraliżujący strach. Ciemności otaczały ją jak ściany. Bicie fal o brzeg stapiało się z uderzeniami serca. Rozej-

rzała się spłoszona. Może przyczyną był mrok? No i na pewno pora roku. * Zatrzymała się, nasłuchiwała. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Rozsiane po niebie gwiazdy przypominały odciski palców. Najlepiej od razu sprawdzić, kto jest w domku. Może istnieje jakieś proste wyjaśnienie i będzie mogła zadzwonić do Cato, żeby zawrócił. Szła dalej po cichu. Stawała, nasłuchiwała. Pokonała ostatnie dwadzieścia metrów. Wyciągnęła szyję. Nic nie widziała. Wspięła się cichutko na ganek. W zasłonach była niewielka szpara. Usłyszała głosy. Było ich dwóch. Podciągnęła się po ścianie. Już miała zajrzeć przez szparę, gdy drzwi z hukiem się otworzyły. Marian zamarła za nimi. Dwóch mężczyzn wyszło na zewnątrz.

– COŚ SŁYSZAŁEM – ODEZWAŁ SIĘ GŁOS PO SZWEDZKU. – A może i nie – dodał. – Wracajmy do środka. Marian poczuła, że strach ją obezwładnia. Siedziała bez ruchu, oparta plecami o ścianę za drzwiami. Czekała. – Jak coś słyszałeś, to pewnie słyszałeś – powiedział starszy. – Ktoś tu jest. Wiem, że ktoś tu jest. A to nie powinno... Marian uniosła twarz. Drzwi zaczęły się odsuwać. Ktoś je zamykał. Zaraz ją zobaczą. Westchnęła. Spojrzeli na nią. Ona na nich. Dwaj niemal jednakowi mężczyźni. Jeden to zapewne Lennart Hjertnes. Ten drugi był... Szwedem. Cały jej świat ograniczył się do tych dwóch mężczyzn. Nagle młodszy wyciągnął zza pazuchy pistolet. Marian błyskawicznie przekoziołkowała do przodu. Mężczyzna stanął jak sparaliżowany. – To gliny! – krzyknął Lennart. – Gliniara! Poznaję ją, niech mnie diabli. Strzelaj! Zabij ją! Lennart wyrwał tamtemu pistolet. Marian podniosła się, przebiegła skulona kilka kroków, ale zahaczyła o coś stopą i spadła z ganku. Uderzyła czołem w kamień akurat w tym momencie, gdy nad jej głową przelatywała kula. Rozległ się jeszcze jeden strzał. Odbił się echem w ciemnościach. Oślepiła ją lejąca się po twarzy krew. Czekała, aż umilknie echo. W oddali usłyszała szczekanie Birki zamkniętej w samochodzie. Szwed coś krzyczał. Znowu się podniosła. Jakby stała na bieżni, dotknęła dłońmi ziemi i pomknęła w kierunku samochodu. Ktoś strzelił, ponownie kula przeleciała nad jej głową. Trafiła w okno, rozprysło się szkło. Z wnętrza dobiegało oszalałe szczekanie Birki. Niewiele widziała przez cieknącą po twarzy krew. Usłyszała głos Lennarta Hjertnesa. – Głupia baba. Kolejny strzał przeciął ciemności i szczekanie umilkło. Zapadła cisza.

– To ona! – krzyknął Lennart. * Biegła w kierunku drogi. Przeskoczyła łańcuch i popędziła żwirówką. Ścigali ją, słyszała. Potknęła się, upadła. Pomacała przed sobą rękami, poczuła, jak w skórę wbijają się drobne kamyczki. Podniosła się znowu. I pobiegła dalej. Po kilku metrach pokonała przydrożny rów i wpadła na ścieżkę prowadzącą w dół, na otwartą przestrzeń od strony morza. Nagle niemal uderzyła w drewniany stół z przymocowanymi do niego ławkami. Słyszała łomot swojego serca. Pobiegli za nią? Są tam jeszcze? Opadła na ziemię. Leżała z twarzą tuż przy poszyciu i dostrzegła na polance, na grubej warstwie jesiennych liści, wyraźne prawie jak odciśnięte w ziemi ślady stóp. Zauważyła, że leży tuż przy polu paproci. Podciągnęła się tam na czworakach. – Tomas! – wołał jakiś głos. Poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Lennart Hjertnes i Tomas Carlsson, ojciec i syn. Niebezpieczne związki. Śmiertelnie groźne związki. Zapadła cisza. Przetoczyła się na plecy i leżała bez ruchu, nasłuchując. Oddychała równomiernie. Zamknęła oczy. Wtedy usłyszała kroki. Zbliżały się do niej powoli, aż ustały. – Wiem, że tu jesteś – zabrzmiało po szwedzku. – Wiem to. Nad jej głową przesunął się snop światła i omiótł wilgotną masę liści. Latarka. W zielonej otchłani zalśniły krople rosy. Widziała każdy najdrobniejszy nerw w liściu i ciemne kropki od spodu. Już po wszystkim, pomyślała. A więc tak się to skończy. Czuła przerażającą pustkę. Światło latarki oddalało się od niej. Wolno podniosła i opuściła głowę. Wtedy usłyszała ten dźwięk. Pogwizdywanie. I jeszcze inny. Chrzęst kół samochodu nadjeżdżającego drogą.

CATO WJECHAŁ POWOLI NA WĄSKĄ ŻWIROWĄ DROGĘ. Panowały tu egipskie ciemności. Światła reflektorów drążyły w nich dwa tunele, omiatały pożółkłą trawę w rowie. Lato minęło. Jechał wolno, nie wiedział, co go czeka. Marian nie odbierała telefonu. Może powinien się zatrzymać, zaparkować tutaj i dalej pójść pieszo? Wpatrywał się w mrok. Może powinien zgasić reflektory? Zadzwonić po wsparcie? W głowie kłębiły się myśli. Lennart Hjertnes jest groźny. Czy jest tutaj? Nagły błysk światła kazał mu spojrzeć w lewo. Znajdował się przy parkingu dla turystów, pamiętał to miejsce z drewnianym stołem i ławkami. Przyhamował, wyjrzał przez boczne okno, wyłączył reflektory. Nic, tylko mrok. Zatrzymał się, opuścił szybę i nasłuchiwał. Przytłumiony szum lasu mieszał się z chlupotem wody. Cisza, kompletna cisza. – Marian! – zawołał. – Marian! Nic. Żadnej odpowiedzi. Podniósł szybę. Przylgnął twarzą do ciemnej powierzchni. Słyszał własny oddech. Ten błysk światła pewnie był odblaskiem księżyca w okuciach łódki. Pamiętał, że cumują tu łodzie. Silnik pracował na luzie. Cato oderwał twarz od szyby i wolno ruszył dalej.

W CIEMNOŚCI DOSTRZEGŁA JAKIŚ KANT. Kamień. Tuż obok niej. Chwyciła go w dłoń. Znowu zabrzmiała gwizdana melodia dziecięcej piosenki. Samochód przejechał. Kawałek dalej chlupotała woda. – Chcę, żebyś wyszła – zabrzmiał głos młodszego. – Wiem, że tam jesteś. Serce Marian boleśnie tłukło o żebra w nierównym rytmie. Strach spływał potem wzdłuż kręgosłupa. Wypuściła kamień z dłoni. Był za mały. Stanowczo za mały. Prostowała się, drżąc, omiatana liśćmi paproci. Tomas Carlsson trzymał w jednej ręce pistolet, w drugiej latarkę. Latarka była skierowana na Marian. Za nim stał Lennart Hjertnes. – Dobra robota, Tomas. Świetnie. Chwiała się przez chwilę, zanim odzyskała równowagę. Tomas podszedł do niej krok za krokiem. Oddychał ciężko. Opuścił latarkę i podniósł pistolet. Lennart pozostał na swoim miejscu. Tomas odrzucił latarkę, która potoczyła się gdzieś w trawę. Jej światło bladło i nikło, aż prawie zgasło. Celował do Marian z pistoletu. Widziała, że dłoń mu drży. Drugą rękę włożył do kieszeni i coś z niej wyjął. – Weź to. – wyciągnął otwartą dłoń. Z drżeniem podeszła do niego i odruchowo również wyciągnęła otwartą dłoń. Opuścił na nią jakiś mały przedmiot. – Wkrótce umrzesz – powiedział. Marian zamknęła oczy. Zobaczyła tańczące czerwone punkciki. Czekała na strzał. Ból. Ciszę. Tomas zapatrzył się w ciemności. Drżał. – Jesteś tam, Lennart? Jesteś tam? – Tak – nadpłynęło z mroku. Tomas przesunął rękę w lewo, skąd zabrzmiał głos. Celował kilka sekund. Potem obrócił pistolet ku sobie. – Tomas, zaraz umrzesz – powiedział głośno. – Jesteś martwy! – zawołał, naciskając spust. Huknęło. Upadł. Echo brzmiało bez końca.

* Marian opadła obok niego na kolana. Dotknęła jego szyi. Krew, wszędzie krew. Dotarło do niej, że odebrał sobie życie w tym samym miejscu, w którym został poczęty. Na parkingu dla turystów, przy paprociach. Tam, gdzie rosły poziomki. Tomas Carlsson nie żyje. W uszach brzmiał jej huk wystrzału. Woda chlupotała w kamieniach na brzegu. Znad morza nadleciał wiatr. Lennart Hjertnes wycofał się bez słowa. Zniknął w lesie. Marian popatrzyła za nim. Las stawał się coraz czarniejszy. Trzask łamanej gałązki. Zgrzyt zasuwanego zamka w kurtce. Na rękach miała krew. Uniosła je, odsunęła od siebie. Puls bił jak szalony. Chmury przysłoniły gwiazdy. Latarka wbiła się w grunt końcem z żarówką. Wskazywała w głąb czarnej ziemi.

GŁUCHE DUDNIENIE ZBLIŻAJĄCYCH SIĘ W CIEMNOŚCIACH RYTMICZNYCH KROKÓW PRZEBIJAŁO SIĘ STOPNIOWO DO ŚWIADOMOŚCI. Szybkie kroki. Bieg. Przez las. Mężczyzna. Biegnący mężczyzna. Biegnący do niej mężczyzna. Chwyta ją od tyłu pod ramiona i podrywa z ziemi. Podtrzymuje, obejmuje. Szepcze gniewnie: – Mogłaś zginąć, do cholery! Mówiłem przecież... Marian wtuliła się w niego z drżeniem. Czuła na plecach jego ciepło. Obróciła głowę i popatrzyła Cato w oczy. Raz i drugi zaczerpnęła głęboko powietrza. Spojrzała w dół na Tomasa Carlssona z pistoletem w dłoni. Martwego. Jak spod ziemi pojawili się funkcjonariusze miejscowej policji. Zesztywniałe rysy, badawcze spojrzenia, ściszone głosy. Kucali przy zwłokach. Ściągali ekwipunek z samochodów stojących na żwirowej drodze. Nadjechały kolejne samochody, podeszli następni ludzie. Marian przycupnęła na brzeżku ławki przy drewnianym stole owinięta w pled. Obok niej siedział Cato. Lennart Hjertnes ze skutymi z tyłu rękami stał na drodze przy jednym z radiowozów. – Wyglądasz okropnie – szeptał gorączkowo Cato. – Mówiłem przecież... – Tak, tak... – Ubłocona, przemoknięta, podrapana, z zakrwawioną twarzą – wyliczał monotonnie. – Ja... dobra, w porządku – wyjąkała, szczękając zębami. – Ziemia... błoto, woda, krew. Poprawił koc, usiłując ją lepiej okryć. – Nie! – Wstała. – Tomas Carlsson... on... – Idziemy do samochodu, Marian. Skierował ją na ścieżkę wiodącą w górę. Złapał mocno za rękę jak niegrzeczne dziecko. Na żwirówce pociągnął ją w stronę samochodu i po otwarciu drzwi pchnął na fotel pasażera.

– Trzeba cię zawieźć na pogotowie – burknął i zniknął w lesie po drugiej stronie drogi. Wrócił po chwili i siadł za kierownicą. – Siku mi się zachciało. Cholerna kawa. – Cato – odezwała się cicho, zwracając ku niemu zakrwawioną twarz. – Pies. Birka... w samochodzie. Słyszałam rozpryskujące się szkło... od strzału w okno. Cato przełknął ślinę. – Strzał w okno? Dostrzegła wyraz jego twarzy w świetle reflektora, zatroskane oczy, głębokie bruzdy w opadłych nagle kącikach ust. – Tak... Przez chwilę siedział bez ruchu. – Marian... może... – Leć. Nie ma żadnego może. Jeszcze się nie ruszył. Potem pchnął drzwi, wyszedł i zaraz wsadził głowę do środka. – To lecę. Nie odchodź stąd – rzucił pewnym głosem. Patrzyła, jak oddala się drogą. Widziała plecy wysłużonej skórzanej kurtki, podeszwy butów migające, gdy biegł. Szybko zniknął w mroku. Chmury odsłoniły gwiaździste niebo. Setki gwiezdnych oczu zamrugały nagle nad ostrymi jak włócznie czubkami świerków. Wszędzie roiło się od policjantów z latarkami. Ciemności nad miejscem tragedii wciąż na nowo rozcinał błysk flesza. Czekając, obracała w palcach srebrne serduszko. Usiłowała je założyć na szyję. Policjanci przechodzili obok, biegli, rozmawiali półgłosem między sobą albo przez komórki. Przestawiali radiowozy. Za każdym razem gdy włączali światła, widziała kontury świerków i szary żwir drogi. Powoli przejechała obok karetka, zatrzymała się, cofnęła trochę i pojechała dalej. Cato wrócił po paru minutach, które ciągnęły się jak godziny. Otworzył drzwi, usiadł, położył ręce na kierownicy. – Birka? – Marian poczuła, jak oczy napełniają się jej łzami. – Birka... Cato poklepał ją po ramieniu.

– Birka żyje, Marian. Drzwi są zamknięte na zamek. Jest przerażona i piszczy. Ale żyje. Podjedziemy tam. – Uruchomił silnik. – Masz kluczyki? – W kieszeni. * W ciemnościach nieoznakowany radiowóz toczył się powoli. Umundurowany policjant machnął ręką, by jechali dalej. Marian odwróciła się i spojrzała na psa leżącego na tylnym siedzeniu. Ulga rozlała się w piersi jasnym ciepłem. Za to ból w czole stawał się nie do wytrzymania. – Połóż się spokojnie, Birka – odezwała się zmęczonym tonem. – Wszystko dobrze. Grzeczny piesek. – Nic jej się nie stało. – Zwróciła twarz ku Cato. – Pomyśl tylko, nic jej nie jest. – Tak, Birce nic się nie stało, ale ty jesteś niesubordynowana, Marian. – Potrząsnął głową. – Wiesz przecież, że nie powinnaś... – Nie dam się oswoić. Zatrzymał się, spojrzał w prawo i wyjechał na szosę obok otwartej całą dobę stacji benzynowej. – On miał, do cholery, broń. Mógł cię zastrzelić. Wiedziałaś, że jest uzbrojony? Carlsson i Hjertnes... – Nie wiedziałam. – Przełknęła ślinę. – Próbuję obejść się bez broni, Cato. – Podciągnęła się w fotelu i westchnęła. – Miło, że pamiętałeś o torebce. – Zauważyła, że głos jej już nie drży. – Pójdę wieczorem do celi Hjertnesa. Skoro robię w tym gównie, muszę też coś z tego mieć. Cato zacisnął dłonie na kierownicy. – Oczywiście, że nie pójdziesz. Wiesz przecież wszystko o tym... – Pójdę. Zdenerwowanie rozluźniło kontrolę nad strunami głosowymi i wydobyło na jaw wściekłość. – Moja matka groziła mi nożem. Nie wiedziałeś o tym. Chodziłam do psychologa. Powiedział mi raz, żebym wyobraziła sobie szafę z bronią: pistoletami, miotaczami ognia, bombami,

granatami, nożami i mieczami. Zapytał, co bym wybrała do obrony. Wiesz, co mu odpowiedziałam? – Uspokój się, Marian. – Cato nerwowo przeczesał palcami włosy. – Pogadamy o tym później. Najpierw pogotowie, potem debriefing z psychologiem. Oprzyj głowę o zagłówek i głęboko oddychaj. – Miotacz ognia – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Zawsze podobał mi się pomysł, żeby wszystko spalić. Tylko że to nie była prawidłowa odpowiedź. – Może byś się tak zamknęła! – Walnął pięścią w kierownicę. – Martin Egge nazwał mnie królową ciemności. – Roześmiała się cicho, muskając palcami ranę na skroni. – Słuchaj, może powinnaś się zwrócić o pomoc – mruknął i westchnął ciężko. – Pomoc? Jaką pomoc? – Najwyraźniej nie radzisz sobie z codziennością. – O mało mnie nie zastrzelono. Opanuj się, Cato, to ty nie radzisz sobie z codziennością, nie ja. Krew na jej ręce zdążyła zaschnąć. Cato przyhamował i przepuścił samochód skręcający w prawo. – Podczas terapii tylko marynujesz się we własnym gównie, utwierdzasz we własnej negatywnej wartości. – Marian... – Ja tylko powiedziałam, że poddanie się terapii nie gwarantuje sukcesu. Jedź! Ten cholerny samochód dawno skręcił. Cato znowu zdjął rękę z kierownicy i położył ją na jej ramieniu. – Wyluzuj. Skąd właściwie znasz Martina Eggego? Marian strząsnęła jego rękę z ramienia. Wyjęła z torebki papierosa. Zapaliła go i głęboko się zaciągnęła. – Powiedział, że powinnam pójść do policji, bo wiem wszystko o tym, jak się czuje ktoś, komu się nie udało. – Nie pal w samochodzie. – Nie palę. Wyobraź sobie, że matka chce cię zabić. – Wydmuchnęła dym przez szparę w oknie. – Boisz się. Nie noża, lecz matki. Boisz się tak bardzo, że najchętniej odrzuciłbyś po-

duszkę i dał jej z tobą skończyć. Wyobraź sobie, że szesnastolatce udaje się kopnąć w brzuch i przewrócić matkę. Biegnie do telefonu, dzwoni po policję. Potem siada okrakiem na leżącej i czeka. Przyjeżdża policja. Z nią Martin Egge. Oczywiście szefem Cepeku został dużo później. Cato wyprzedził samochód przed nimi i ustawił się za TIRem, którego tylne światła przywodziły na myśl latarnię morską. – Policjant bierze szesnastolatkę do swojego samochodu – ciągnęła Marian – zawozi do siebie do domu i powierza żonie, a potem wraca na Stovner i sprawia, że starą matkę zamykają. Zaciągnęła się znowu. – To z winy szesnastolatki ojciec kompletnie się załamuje i wszystko zostaje zniszczone. Działo się tak wielokrotnie, ale ona tego nie pamięta. – Jak się natychmiast nie zamkniesz, zjeżdżam na pobocze i dalej nie jadę. – Policjant nie postępuje profesjonalnie, skoro zabiera szesnastolatkę do swojego domu. Dostaje po uszach za nieprzestrzeganie przepisów. Tylko że nie zawsze warto ich przestrzegać, Cato. Czasami trzeba po prostu pójść krok dalej. – Uspokój się! – Prawidłowa odpowiedź nie brzmi: miotacz ognia! – krzyknęła i ona. – Prawidłowa odpowiedź brzmi: wiara w siebie!

ADWOKAT POLICYJNY MARIE SAGEN otuliła się szczelniej cienkim modnym płaszczem obramowanym futrem i przeciągnęła legitymację przez czytnik. Stukając obcasami czarnych kozaczków, szybko przeszła przez portiernię. Powitała krótkim skinieniem głowy kilku funkcjonariuszy i przesunęła ręką po jasnych włosach. Nacisnęła guzik, by sprowadzić windę i pojechać nią na czwarte piętro. – Roger Høibakk rozmawia teraz z Hjertnesem – poinformował czekający na nią Cato. – A Dahle? – Byłem z nią na pogotowiu. Będzie dobrze. Mieliśmy mały debriefing. Później pogadamy. – Gdzie jest teraz? Marie Sagen postawiła aktówkę na ziemi i zdjęła płaszcz. – Z Rogerem. Nalegała. Tomas Carlsson mógł ją zabić. Chciał ją zabić. Nie udało mu się. Strzelił do siebie. Oczywiście, przeprowadzimy dochodzenie. – Świetnie – rzuciła Marie Sagen. – Jak się wyda, że Dahle przesłuchuje kogoś, kto próbował ją zastrzelić, wyleci stąd, zanim się obejrzy. Adwokat Hjertnesa pewnie już tam jest? Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła. – Wdarła się do jego celi. Proszę bardzo, niech ją pani stamtąd zabierze, jeśli ma pani odwagę. Oficjalnie jej tam nie ma. Marie Sagen podniosła teczkę, położyła ją na stole i zajrzała do środka. – Opublikowano właśnie raport o dyskryminacji i poniżaniu kobiet w policji. Ta instytucja jest konserwatywna. Sama to zauważyłam. Spotkałam się z krytyką, bo chodzę na obcasach i maluję paznokcie. Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Czy adwokat aresztowanego jest na dole? – Jeszcze nie dotarł. Czytałem ten raport dotyczący kobiet w policji. Napisano tam, że policja została stworzona przez mężczyzn dla mężczyzn. Marian znacząco poprawia te statysty-

ki. Naprawdę próbowałem ją poniżać, ale wyskakuje jak diabeł z pudełka. „VG”, wtorek, 2 października 2007 roku LENNART HJERTNES I TAK NIE MOŻE ZOSTAĆ DWUKROTNIE SKAZANY. Odbył już karę za zabójstwo, którego nie dokonał: w roku 1974 skazano go za zamordowanie Hanne Elisabeth Wismer. Lennart Hjertnes (lat 55), dawniej Hoen, jest aresztowany, a sąd rozpatrzył pozytywnie wniosek prokuratury o ośmiotygodniowy areszt tymczasowy z zakazem korespondencji i wizyt. Niemniej nie można go dwukrotnie skazać za to samo przestępstwo. Takie stanowisko prokuratury potwierdziła na wczorajszej naradzie w ministerstwie sprawiedliwości adwokat policyjny Marie Sagen. W naradzie wzięli udział także minister sprawiedliwości Knut Lilledrange, szef centrali policji kryminalnej Martin Egge, szefowa wydziału zabójstw w stołecznej komendzie policji Ingeborg Myklebust oraz prowadzący śledztwo inspektor Cato Isaksen. – Hjertnesa nie można skazać dwa razy za zabójstwo tej samej osoby. W latach siedemdziesiątych odsiadywał wyrok trzynastu lat więzienia za zamordowanie Hanne Elisabeth Wismer (lat 17). Wyszedł na wolność po odbyciu kary w październiku osiemdziesiątego czwartego roku. W mieszkaniu zabitej Hanne Elisabeth Wismer (lat 52) na Stovner znaleziono odciski butów Lennarta Hjertnesa. Kobieta ukrywała się pod nazwiskiem Britt Else Buberg. Odciski butów w mieszkaniu odpowiadają śladom zidentyfikowanym przez policję na zalesionym terenie w pobliżu kempingu Rødvassa, gdzie w sierpniu znaleziono sukienkę zaginionej Liliany Anieli Rudek. Ewald Hjertnes, brat podejrzanego, potwierdza, że ma on parę białych butów treningowych marki Nike (rozmiar 44), tego samego typu, jaki zidentyfikowała policja. Jest zatem jasne, że Lennart Hjertnes to sprawca wyrzucenia ofiary z balkonu na Stovner dwudziestego trzeciego lipca br. Kierowca autobusu, który tego wieczora odjeżdżał ze Stovner, zidentyfikował mężczyznę na podstawie zdjęcia. Prokuratura skupia

się teraz na skazaniu go za zabicie Rudek. Czy jednak wymiar sprawiedliwości udźwignie kolejne oskarżenie na podstawie poszlak? Randi odrzuciła gazetę na stół. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zabił tę Wismer, kiedy odkrył, że żyje. Przecież mógł wystąpić o olbrzymie odszkodowanie. – Westchnęła i otuliła się kurtką. – Skasowałby miliony. Przecież skazano go niewinnie. Mógł zostać swego rodzaju bohaterem. Jak znam prasę, wykreowaliby go na takiego. – Może pieniądze nie wynagrodzą zniszczonego życia – odezwała się Marian. – Poza tym dopuścił się gwałtu, więc tak czy owak, zupełnie niewinny nie był. To pewnie z nienawiści – ciągnęła. – A ta jest jak pożar, nie do ugaszenia. Trzeba go zamknąć. Do pokoju wszedł Cato. – Zdaniem Sagen poszlak wystarczy aż nadto. Buty z ziemią z miejsca, w którym znaleziono sukienkę. Sukienka i figi Rudek z resztkami spermy. Dryfująca łódka. – Nie wolno go wypuścić na wolność – orzekła Randi. – Tylko czy sędziowie się odważą skazać go jeszcze raz na podstawie poszlak? Mogą nie udźwignąć kolejnej pomyłki.

W NAROŻNYM GABINECIE BYŁO LODOWATO ZIMNO. Wielkie przeszklone powierzchnie wpuszczały mroźne powietrze do środka. Ciemność przykleiła się do szyb. Był piętnasty listopada, dziesięć po ósmej wieczorem. Czas pędził jak szalony. Pojawiły się nowe sprawy. Dwa kolejne zabójstwa. Tym razem mężczyzn. Jeden pchnięty nożem w parku na Sofienbergu, drugi uduszony w restauracji. Grupa dochodzeniowa była przepracowana. Marian zadrżała z zimna, złożyła czytaną gazetę i cisnęła ją na błyszczący blat stołu. Wstała. Zerkając w stronę Cato, obciągnęła rękawy jaskrawoczerwonego sweterka. – Psiakręć, jak tu zimno. Dobrze, że nie muszę tu siedzieć. Podniósł wzrok znad dokumentów i ukrył ziewnięcie, przysłoniwszy usta dłonią. Kaloryfery odezwały się serią suchych, krótkich stuknięć. – Mamy go, Marian, nareszcie. Lennart Hjertnes zostanie skazany za zamordowanie Lili Rudek. Cholera, nie może tak być, żeby zabójca się wywinął. To tak, jakby ci zagrał na nosie. – Racja. Schyliła się i pogładziła po łbie Birkę. Przed oczami mignął jej Tomas Carlsson, leżący martwy na ziemi. W drzwiach pojawiła się Irmelin. Zobaczyła Marian i uśmiech zgasł na jej twarzy. Przeniosła wzrok na Cato. – Pamiętałeś o wykopaniu dalii? – Oczywiście – skłamał Cato z uśmiechem. – Śpią grzecznie rządkiem w piwnicy. – Poobcinałeś kwiaty i liście? – Tak, tak. Pozdrowienia od Bente – dodał szybko, czując ssący głód. – I nawzajem. – Kłamiesz – skomentowała Marian. – Niech mnie diabli, jeżeli nie zamordowałeś tych badyli od archiwalnej jędzy. Cato westchnął, wstał i chwycił kurtkę z oparcia krzesła. – Fajrant. Zabiorę gazetę do domu. Jeszcze nie przeczytałem

całego artykułu. Chyba nie zamierzasz zostać w moim gabinecie? – Też idę. Birka podniosła się, spojrzała z nadzieją i pomachała ogonem. – Widziałeś? Zaczął padać śnieg. – Nie, nie widziałem. Cały dzień siedziałem z nosem w papierach i pisałem raporty. Na obie komórki jednocześnie przyszedł SMS. – Zobaczę – mruknęła Marian. Po przeczytaniu SMS-a odchyliła głowę i roześmiała się głośno. – Fantastycznie! Bomba! – Co takiego? – Ellen i Rogerowi urodził się maluszek. Syn. Prawie miesiąc wcześniej, ale wszystko w porządku. Roger pisze, że... – Dobra nowina. – Uśmiechnął się. – Teraz Roger będzie miał jazdę. Mordercy to mały pikuś w porównaniu z wrzeszczącym maluchem. Wiem coś o tym. – Dobrze, że mam tylko psa. Roger pisze, że nigdy nie czuł się tak silny. Jak niedźwiedź. – Byłabyś wspaniałą matką, Marian – zauważył Cato, wkładając kurtkę – Nie wszystkie są takie jak... Marian opadła szczęka. Przypomniało się jej powiedzenie, że najwyższą sztuką na wojnie jest pokonanie wroga bez walki. Słowa były jej, lecz postępowanie – jego. Cato uznał, że odezwał się niestosownie. Nie powinien mieszać do tego jej matki. – Masz jakieś zwariowane geny troskliwości... przynajmniej gdy chodzi o zwierzęta – dodał. – Idiota. Nie rób sobie z tego żartów. Naprawdę żałuję tego, co powiedziałam. Że nienawidzę matki. Bo tak przecież nie jest. W gruncie rzeczy ona nic mnie nie obchodzi. – Tak się nie mówi do szefa, Marian. – Ale to prawda. Jesteś idiotą. Gdybyśmy tylko potrafili przekroczyć ten centymetrowy próg, który nas dzieli, moglibyśmy zostać najlepszymi kumplami. W gruncie rzeczy wydaje mi się,

że nimi jesteśmy. Przecież cię, do cholery, lubię. Ale... Spojrzał poważnie. Podniósł ze stołu „Aftenposten”, zwinął gazetę i wycelował nią w Marian. – Morderca dalii. Cato, ty idioto. Jego twarz rozpłynęła się w nagłym uśmiechu. – Jedno ci obiecuję, Marian. Naprawdę nauczę cię otwierać drzwi wytrychem. „Aftenposten”, czwartek 15 listopada. Prokuratura chce oskarżyć Lennarta Hjertnesa o zabójstwo dziewiętnastoletniej Liliany Adeli Rudek. Wyrok w sprawie Hanne Elisabeth Wismer w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym okazał się pomyłką sądową. Prokuratura uważa, że to właśnie sprawiło, iż Hjertnes stąpał po pewnym gruncie w sprawie Rudek. Fakt, że popełnił morderstwo, za które został niewinnie skazany w roku siedemdziesiątym czwartym, lata później, wskazuje na wyrachowanie sprawcy. Tym razem poszlaki są tak mocne, że nie ma wątpliwości, a jeżeli są, to niewielkie. Podejrzany dopuścił się przestępstw kryminalnych, o które się go oskarża. W odróżnieniu od sprawy z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego istnieje obecnie materiał biologiczny i wyniki DNA na dowód, że doszło do gwałtu. Za pomocą ówczesnych analiz nie można było jednoznacznie określić sprawcy. Buty treningowe, które miał na sobie Hjertnes w momencie aresztowania, były identyczne z tymi, których ślady znaleziono na ziemi w miejscu, gdzie odkryto sukienkę ofiary. Organy ścigania są gotowe do przeprowadzenia sprawy przez kolejne instancje wymiaru sprawiedliwości. Oskarżyciel w procesie uważa, że jest zdecydowanie bardziej niż prawdopodobne, iż Liliana Aniela Rudek została zgwałcona, zabita, wniesiona na łódkę i utopiona w morzu. Lennart Hjertnes skopiował zatem dokładnie to, o co został oskarżony i za co w wyniku procesu poszlakowego został skazany w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym.

Jeżeli nie pojawią się nowe dowody, sprawą zajmą się kolejne organy wymiaru sprawiedliwości. Organy ścigania i prokuratura są zdecydowane skrupulatnie wykonać swoje zadanie. – Nie zabiłem Lili Rudek – powiedział naszej gazecie Lennart Hjertnes. Mimo znacznej objętości materiału dowodowego Lennart Hjertnes upiera się, że jest niewinny.

EPILOG 16 listopada Ręka w rękę wyszli z Zuider Kerk i skręcili na drogę wzdłuż kanału przy Nieuwmarkt. Było zimno, pora wysokiego zimowego przypływu. Przyglądała się wodzie mętnej od chemikaliów, po której pływały kawałki drewna, jakieś puszki i rozmiękłe skórki chleba. Z komina wentylacyjnego jednej z pokrytych szronem łodzi napłynął zapach palonej kawy Pod jasnym paltem miała szaroniebieską jedwabną sukienkę, w ręce bukiet lilii. Ściskała go zgrabiałymi palcami. Szedł obok niej ubrany w za ciasny garnitur. Na nogach miał czarne lakierki. Nucił pod nosem. – Że też można całą zimę przemieszkać na łodzi – zauważyła. – Pomyśl, pobraliśmy się. Od dziesięciu minut nazywała się Lili Aniela Soma. Ładne nazwisko. Morris powiedział, że dzieckiem, które ona nosi, zajmie się jak swoim. Choć nie odziedziczy po nim koloru skóry i będzie białe jak ona. – Zaśpiewaj coś – poprosiła. Przechodzili obok warsztatu szklarskiego z przezroczystymi gwiazdami na wystawie. Z małej ciężarówki zwalano do kanału bloki brudnego lodu. Roześmiał się, nie spuszczając wzroku z zimnych promieni słonecznych, które kładły się jak palce na asfalcie. – Dlaczego nie, Morris? Tak ładnie śpiewasz. – Ścisnęła wielką dłoń. – Pomyśl, będziemy mieszkać na łodzi. – Nie może marznąć – odezwał się, lustrując jej oszronione na końcach włosy. – Nie marznę – zaprzeczyła. – Nigdy tam nie wrócimy. – Nie wrócimy – zgodził się. – Nie lubimy śnieg. Zima nie nasz czas. Lili przypomniały się plaża, piasek, muszelki. Pomyślała o mysich bobkach, mydlinach i brudnych szmatach. I o pi-

kujących mewach. Przypomniało jej się, jak Morris poszedł na parking dla turystów, by podłożyć sukienkę i figi pod paprociami. Niedaleko tego miejsca rosły poziomki. Ona tymczasem schowała się w blaszanym baraku. Pożyczyła od niego ubranie i pojechała autobusem do brata. Morris podążył za nią. Potem wyjechali do Holandii. Życie toczyło się dalej. Minuty, godziny, dni. Niezmienna kolejność pór roku: wiosna, lato, jesień, zima. Teraz nadeszła zima. – Wiesz, Morris, może zima jest naszym czasem. Może to właśnie ona nim jest. Lili rzuciła bukiet białych kwiatów daleko w wodę. Kołysały się chwilę na powierzchni, aż porwał je prąd i zaniósł w mroźną mgłę koło jednej z łodzi.
Unni Lindell - Czlowiek mroku

Related documents

360 Pages • 82,326 Words • PDF • 3.5 MB

886 Pages • 52,137 Words • PDF • 1.1 MB

165 Pages • 44,848 Words • PDF • 899 KB