440 Pages • 164,912 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:01
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Stephen R. Donaldson
Zraniona Kraina Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga pierwsza
Przełożył Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1980 Wydanie polskie: 1998
Co wydarzyło się w poprzednich tomach
W następstwie zakażenia amputowano Thomasowi Covenantowi dwa palce dłoni. Dowiedział się ponadto, że cierpi na trąd. Był popularnym pisarzem, lecz teraz sąsiedzi uznają go za wyrzutka. Jego żona, Joan, występuje o rozwód. Samotny i zgorzkniały, spotyka starego żebraka, który mówi mu: „Bądź wierny”. Oszołomiony tym niezwykłym spotkaniem, wpada pod nadjeżdżający samochód i odzyskuje przytomność na szczycie wysokiej góry, wznoszącej się w niezwykłym świecie. Złowieszczy głos kogoś zwanego lordem Foulem przekazuje mu zapowiadającą zagładę wiadomość dla lordów Krainy. Następnie Lena sprowadza go w dół, do wioski o nazwie Mithil Stonedown, której mieszkańcy uznają go za ponowne wcielenie legendarnego Bereka Półrękiego, pierwszego wielkiego lorda. Jego ślubną obrączkę z białego złota uważają za talizman o wielkiej mocy, zdolny przywoływać pierwotną magię. Lena uzdrawia go za pomocą iłu leczącego. Nagły powrót do zdrowia wywołuje u niego szok i Thomas gwałci dziewczynę. Mimo to jej matka, Atiaran, zgadza się poprowadzić go do Revelstone, siedziby lordów. Covenant nadaje sobie przydomek Niedowiarka, ponieważ nie potrafi uwierzyć w magię Krainy. Obawia się, że jest ona halucynacją, którą stworzył jego umysł, by uciec od rzeczywistości. Przyjazny gigant, Słone Serce Pianościgły, przewozi Covenanta do Revelstone, gdzie pozdrawiają go jako ur-lorda. Lordowie są wstrząśnięci pochodzącym od Foula posłaniem mówiącym, że zły jaskiniowy upiór wszedł w posiadanie potężnej Laski Praw, bez której nie mogą pokrzyżować zamiarów Foula, pragnącego zniszczyć Krainę. Muszą odzyskać przetrzymywaną w grotach jaskiniowych upiorów pod Górą Gromu Laskę. Covenant wyrusza razem z nimi, strzeżony przez Bannora, jednego z gwardzistów krwi, którzy złożyli starożytne śluby, każące im chronić lordów. Po wielu potyczkach ze złymi stworami Foula odbierają Laskę jaskiniowym upiorom. Lordom udaje się uciec, gdy Covenant – nie wiedząc, jak tego dokonał – używa pierwotnej magii swego pierścienia. Niedowiarek zniknął i budzi się w szpitalu, kilka godzin po wypadku, choć w Krainie upłynęły miesiące. Wiele tygodni później, biegnąc, by odebrać telefon od Joan, potyka się, przewraca i traci przytomność. Ponownie budzi się w Krainie, w której minęło czterdzieści lat. Lordowie są zdesperowani. Foul odnalazł Złoziemny Kamień, źródło złej mocy, i sposobi się do ataku. Słabszą armią lordów dowodzi Hile Troy, który również pochodzi z „rzeczywistej” Ziemi. Wielkim lordem jest teraz Elena, córka Leny i Covenanta, która wita go jako zbawcę. Oddział gwardii krwi i lordów wyrusza do miasta Coercri, by prosić o pomoc gigantów. Foul opętał jednak trzech z nich i ich ciałami zawładnęli jego pradawni pomocnicy, furie.
Pozostałych gigantów wymordowano w okrutny sposób. Jedyny ocalały lord zabija gigantafurię, któremu gwardziści odbierają kawałek Złoziemnego Kamienia, by zanieść go do Revelstone. Lord jednak kona, nim zdąży ostrzec ich przed wiążącym się z nim niebezpieczeństwem. Hile Troy wiedzie armię na południe. Towarzyszy mu przyjaciel Covenanta, lord Mhoram. Armią Foula dowodzi drugi gigant-furia. Troy zostaje zmuszony do ucieczki do Szubienicznej Głębi, lasu, którego strzeże Caerroil Leśny – tajemniczy, prastary Pan Puszczy. Ratuje on armię, lecz w zamian żąda, by Troy został jego uczniem. Elena prowadzi Covenanta i Bannora do Melenkurion Tamy Niebios, szczytu wznoszącego się w pobliżu Szubienicznej Głębi. W sercu góry Elena wypija wodę zwaną Krwią Ziemi i w ten sposób zdobywa Moc Rozkazu. Przywołuje ducha Kevina, pradawnego lorda, i rozkazuje mu zniszczyć Foula. Ten jednak pokonuje Kevina i odsyła go, by powlókł Elenę i Laskę Praw w głąb ziemi, ku zgubie. Covenant i Bannor uciekają w dół rzeki, gdzie spotykają się z Mhoramem. Covenant jednak znowu znika i budzi się we własnym salonie. Dręczony poczuciem winy, zaniedbuje się i wałęsa nocą po okolicy. Nagle spotyka małą dziewczynkę, której zagraża wąż. Ratuje ją, lecz sam zostaje ukąszony. Ponownie wraca do Krainy, na Wartownię Kevina, w miejsce, gdzie przybył do niej po raz pierwszy. Wezwali go ocalały z masakry Pianościgły oraz Triock, dawny kochanek Leny, który dla dobra Krainy wyrzekł się nienawiści do Covenanta. W Mithil Stonedown spotyka Lenę – obłąkaną kobietę, która twierdzi, że zachowała młodość z miłości do niego, choć przecież jest stara. W ciągu siedmiu lat, które upłynęły od zaginięcia Laski, sytuacja w Krainie znacznie się pogorszyła. Mhoramowi grozi oblężenie w Revelstone. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Wszyscy sądzą, że jedynie Covenant może pokonać Foula, dzięki mocy pierścienia. Wreszcie Niedowiarek wyrusza do leżącej daleko na wschodzie Ochronki Foula w towarzystwie Pianościgłego, Triocka i Leny. Zwracają się o pomoc do Ramenów, ludzi służących wielkim ranyhyn, dzikim koniom z równin. Spotykają się tam jednak ze zdradą. Lena oddaje życie, by ocalić Covenanta, który odnosi poważne rany. Jedna z Wyzwolonych ratuje go i uzdrawia. Następnie Covenant spotyka Pianościgłego i Triocka, lecz bierze ich do niewoli furia, który prowadzi pojmanych do strzegącego Wyższej Krainy Kolosa. Tam Niedowiarka próbuje zabić duch Eleny, która stała się niewolnicą Foula. Za pomocą pierścienia Covenant pokonuje widmo i niszczy dzierżoną przez nie Laskę. Obaj z Pianościgłym ruszają w dalszą drogę przez Niższą Krainę, ku Ochronce Foula. Pomagają im jheherrin, żałosne istoty uformowane z żyjącego błota. Wreszcie udaje im się przedostać do twierdzy Foula. Tam, dzięki wsparciu, jakiego udzielił mu swą odwagą Pianościgły, Covenant wreszcie odkrywa, jak korzystać z mocy pierścienia, choć nadal właściwie jej nie rozumie. Następnie pokonuje Foula i niszczy Złoziemny Kamień. Wydaje się, że oznacza to również jego zgubę, lecz ratuje go Stwórca tego świata – stary
żebrak, który powiedział mu „bądź wierny”. Pokazawszy Covenantowi, że Mhoram zatriumfował nad mocami zła dzięki użyciu krilla – miecza przebudzonego do życia przez przybycie Niedowiarka do Krainy – odsyła go do ojczystego świata. Upewniwszy się, że Kraina ocaleje, Covenant jest gotowy stawić czoło losowi, jaki go czeka – życiu trędowatego. Mija około dziesięciu lat, podczas których nie nadchodzą dalsze wezwania z Krainy. Tak zaczynają się DRUGIE KRONIKI THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA...
Prolog
Wybór
1. Córka
Usłyszawszy stukanie do drzwi, Linden Avery jęknęła głośno. Była w ponurym nastroju i nie życzyła sobie żadnych gości. Jedyne, czego pragnęła, to zimny prysznic i święty spokój, chwila na przywyknięcie do celowo urządzonego po spartańsku mieszkania. Większą część nienaturalnie parnego, jak na środek wiosny, popołudnia poświęciła na wprowadzenie się do pomieszczenia, które wynajął dla niej szpital. Wtaszczyła po zewnętrznych schodach na piętro starego drewnianego domu nieliczne meble i trochę odzieży, a następnie – choć padała z wyczerpania – mnóstwo wypełnionych podręcznikami kartonowych pudeł ze swego nie najnowszego już czterodrzwiowego samochodu. Budynek leżał wśród zielska niczym kaleka ropucha. Gdy po raz pierwszy otworzyła drzwi mieszkania, ujrzała trzy izby i łazienkę o brudnych, żółtych ścianach. Deski podłogowe pokrywała jedynie łuszcząca się beżowa farba; całość wyglądała na bardzo sfatygowaną. Dostrzegła też kartkę, którą ktoś musiał wsunąć pod drzwi. Papier pokrywały grube czerwone linie przywodzące na myśl szminkę lub świeżą krew – duży, niewprawnie naszkicowany trójkąt, a w środku dwa słowa: JEZUS ZBAWIA Gapiła się na kartkę przez dłuższą chwilę, po czym zmięła ją i wsunęła do kieszeni. Nie potrzebowała ofert zbawienia. Nie chciała niczego, na co sama nie zasłuży. W połączeniu z duchotą, długim wysiłkiem, jakim było wnoszenie rzeczy po schodach, oraz widokiem nowego mieszkania, kartka sprawiła, że byłaby jednak zdolna popełnić morderstwo. Pokoje przypominały jej dom rodziców. Dlatego właśnie od początku znienawidziła to mieszkanie. Coś jej się jednak należało i postanowiła to zaakceptować. Gardziła nim, lecz zarazem je aprobowała. Spartańskie warunki, w których żyła, uznawała za słuszne. Była lekarzem. Niedawno ukończyła wymagany okres praktyki szpitalnej i zdecydowała się poszukać pracy w małym, prowincjonalnym, ospałym miasteczku, takim jak to. Takim jak to, w pobliżu którego się urodziła i gdzie zmarli jej rodzice. Choć miała dopiero trzydzieści
lat, czuła się stara, niekochana i nieczuła. Zasłużyła na to. Wiodła surowe, pozbawione miłości życie. Ojciec umarł, kiedy miała osiem lat, a matka, gdy skończyła piętnaście. Po trzech smutnych latach w domu dziecka ukończyła college, studia medyczne, odbyła staż i praktykę szpitalną, zdobywając specjalizację lekarza rodzinnego. Odkąd sięgała pamięcią, żyła w samotności. Ta izolacja stopniowo stała się zakorzenionym nawykiem. Dwa lub trzy romanse, które przeżyła, przypominały raczej ćwiczenia gimnastyczne lub eksperymenty fizjologiczne. Nie poruszyły w niej nic. Patrząc na siebie, widziała jedynie upór i konsekwencje przemocy. Ciężka praca i tłumienie emocji nie pozbawiły jej ciała niechcianego kobiecego uroku, nie zgasiły wrodzonego połysku sięgających ramion włosów o barwie pszenicy ani nie zniszczyły pięknych rysów twarzy. Chłód i harówka, którymi wypełniała swe życie, nie zmieniły faktu, że jej oczy niemal bez powodu zachodziły mgłą i tryskały łzami. Twarz naznaczyły już jednak zmarszczki, nos miała prosty i delikatny, na czole nieustannie utrzymywał się wyraz skupienia, a ból wyrył głębokie bruzdy po obu stronach ust, stworzonych dla losu łaskawszego niż ten, który ją spotkał. Również głos Linden utracił dźwięczność, upodobnił się do narzędzia diagnostycznego, służącego raczej do przekazywania istotnych danych niż do nawiązywania porozumienia. Tryb życia, jaki sobie wybrała, dawał jej jednak coś więcej niż samotność i skłonność do ulegania ponurym nastrojom. Nauczył ją wiary we własne siły. Była lekarzem. Trzymała w dłoniach życie i śmierć i potrafiła teraz sprostać temu zadaniu. Ufała w swą zdolność dźwigania ciężaru. Usłyszawszy ponowne stukanie, jęknęła z niechęcią. Mimo to poprawiła przesiąknięte potem ubranie, zupełnie jakby chciała zapanować nad emocjami, po czym podeszła do drzwi. Poznała stojącego za nimi niskiego mężczyznę o skrzywionej twarzy. Był to Julius Berenford, dyrektor okręgowego szpitala. To on przyjął ją do pracy jako kierownika przychodni przyszpitalnej i sali nagłych przypadków. W większym mieście zaproponowanie podobnego stanowiska lekarzowi rodzinnemu byłoby czymś niezwykłym. Szpital okręgowy obsługiwał jednak okolicę zamieszkaną głównie przez farmerów i biednych wieśniaków ze wzgórz. Miasteczko, stolica okręgu, od dwudziestu lat starzało się nieustannie. Doktor Berenford potrzebował lekarza ogólnego. Czubek jego głowy znajdował się na wysokości jej oczu. Dyrektor był dwa razy starszy od niej. Wydatny brzuszek kontrastował z chudymi kończynami. Na jego twarzy niechęć mieszała się z sympatią, zupełnie jakby ludzkie reakcje wydawały mu się niepojęte, a zarazem pociągające. Gdy rozciągnął w uśmiechu ocienione siwymi wąsami usta, woreczki pod oczyma zacisnęły się w wyrazie ironii. – Doktor Avery – powiedział, sapiąc lekko, wyczerpany wejściem na schody. – Doktorze Berenford. – Odsunęła się na bok. – Cóż, proszę wejść – dodała pełnym napięcia głosem, dając do zrozumienia, że pora wizyty nie jest odpowiednia.
Wszedł do mieszkania, rozejrzał się wokół i zbliżył do krzesła. – Już się pani urządziła – zauważył. – To dobrze. Mam nadzieję, że ktoś pani pomógł to wszystko wnieść. Usiadła sztywno obok niego, zupełnie jakby była w pracy. – Nikt mi nie pomagał. Kogo mogłaby prosić o pomoc? Doktor Berenford zaczął się usprawiedliwiać, lecz przerwała mu niecierpliwym gestem. – Nie ma sprawy. Przyzwyczaiłam się do tego. – To niedobrze. – Jego wzrok wyrażał wiele złożonych uczuć. – Niedawno ukończyła pani praktykę w wysoko cenionym szpitalu. Ma pani znakomite osiągnięcia i coś od życia się pani należy. Przynajmniej pomoc w dźwiganiu mebli. Jego ton był tylko w połowie żartobliwy. Rozumiała ukrytą w nim powagę, ponieważ sprawa jej wykształcenia i umiejętności wielokrotnie pojawiała się w ich rozmowach. Za każdym razem dopytywał się, dlaczego ktoś z takimi referencjami chce przyjąć pracę w biednym, okręgowym szpitalu. Nie uwierzył w gładkie wyjaśnienia, które dla niego przygotowała. Wreszcie musiała mu przedstawić wersję nieco zbliżoną do prawdy. – Moi rodzice zmarli w pobliżu miasteczka podobnego do tego – wyjaśniła. – Byli jeszcze młodzi. Gdyby znaleźli się pod opieką dobrego lekarza rodzinnego, żyliby do dziś. Była to prawda, lecz zarazem fałsz. To właśnie leżało u podstaw sprzeczności, przez którą czuła się taka stara. Gdyby u jej matki na czas rozpoznano czerniaka, można by ją było zoperować. Szanse powodzenia wynosiłyby dziewięćdziesiąt procent. A gdyby depresję jej ojca zauważył ktoś mający wiedzę lub intuicję, można by zapobiec samobójstwu. Prawdziwa była jednak również odwrotna teza: nic nie mogło uratować jej rodziców. Umarli, ponieważ byli po prostu zbyt nieudolni, by żyć. Gdy tylko zaczynała o tym myśleć, miała wrażenie, że jej kości z godziny na godzinę stają się coraz bardziej kruche. Przybyła tutaj, ponieważ chciała pomóc ludziom takim, jak jej rodzice. A także po to, by udowodnić samej sobie, że potrafi sobie poradzić w podobnych warunkach. Że w niczym nie przypomina rodziców. I dlatego, że pragnęła umrzeć. – No, mniejsza o to – rzekł doktor Berenford, gdy się nie odzywała. Jej posępne milczenie wyraźnie zbijało go z tropu. – Cieszę się, że pani tu jest. Czy mógłbym w czymś pomóc? Może w urządzeniu mieszkania? Linden chciała już odmówić, bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania, przypomniała sobie jednak o kartce, którą miała w kieszeni. Pod wpływem impulsu wyciągnęła ją i podała Berenfordowi. – Znalazłam to pod drzwiami. Może powinien mi pan wyjaśnić, na co się narażam. Przyjrzał się trójkątowi i literom. – Jezus zbawia – wymamrotał pod nosem i westchnął. – Ryzyko zawodowe. Chodzę regularnie do miejscowego kościoła już od czterdziestu lat, ale ponieważ jestem
wykształconym, przyzwoicie zarabiającym facetem, niektórzy z tutejszych dobrych ludzi... – skrzywił z przekąsem twarz – ...wciąż próbują mnie nawracać. Ignorancja jest jedyną postacią niewinności, którą rozumieją. – Wzruszył ramionami i oddał jej kartkę. – W tej okolicy już od dawna panuje kryzys. Ludzie, którzy padli ofiarą kryzysu, po pewnym czasie zaczynają robić dziwne rzeczy. Starają się uczynić z niego cnotę. Potrzebują czegoś, co zaradzi ich poczuciu bezradności. Tutaj najczęściej starają się pozyskać nowych członków. Obawiam się, że będzie się pani musiała nauczyć tolerować tych, którzy niepokoją się o pani duszę. W małym miasteczku trudno o anonimowość. Linden skinęła głową, prawie nie słysząc gościa. Zawładnęło nią nagłe wspomnienie o matce, użalającej się nad sobą z przejmującym płaczem. Winiła córkę za śmierć męża... Krzywiąc ze złością twarz, Linden odegnała tę myśl. Napełniała ją ona tak silną odrazą, że zgodziłaby się na chirurgiczne usunięcie owego wspomnienia z mózgu. Doktor Berenford jednak patrzył na nią w taki sposób, jakby odczuwany wstręt uwidocznił się na jej twarzy. By uniknąć odsłonięcia się przed nim, przybrała surowy wyraz twarzy. – Czym mogę panu służyć, doktorze? – Po pierwsze – odparł, narzucając sobie poufały ton mimo brzmienia jej głosu – możesz mówić do mnie Julius, bo ja i tak będę się do ciebie zwracał Linden. Wyraziła zgodę wzruszeniem ramion. – Julius. – Linden. – Uśmiechnął się, lecz nie zmniejszyło to jego skrępowania. – Właściwie to przyszedłem tu z dwóch powodów. Chciałem cię przywitać w naszym mieście, ale to mogłem zrobić później. Tak naprawdę to mam dla ciebie pewne zadanie. Zadanie? – pomyślała. To słowo wzbudziło w niej mimowolny sprzeciw. Przed chwilą przyjechałam. Jestem zmęczona i zła. Nie wiem, jak zdołam wytrzymać w tym mieszkaniu. – Jest piątek – odparła ostrożnie. – Miałam zacząć dopiero w poniedziałek. – To nie ma nic wspólnego ze szpitalem. Powinno, ale nie ma. – Omiótł spojrzeniem jej twarz z niemal dotykalnym wyrazem prośby. – Proszę o osobistą przysługę. Nie potrafię sobie poradzić. Tyle już lat wtrącam się w życie pacjentów, że utraciłem zdolność podejmowania obiektywnych decyzji. A może po prostu nie nadążam za postępem i mam luki w wiedzy medycznej. Potrzebuję opinii kogoś drugiego. – Na jaki temat? – zapytała. Starała się zachować obojętny ton, lecz w głębi duszy jęknęła. Wiedziała już, że spróbuje zrobić to, o co ją prosi. Zwracał się do tej części jej osoby, która dotąd nie nauczyła się mówić „nie”. Skrzywił się kwaśno. – Niestety, nie mogę ci tego powiedzieć. To poufna sprawa. – Daj spokój. – Nie miała ochoty na zgadywanki. – Złożyłam tę samą przysięgę, co ty. – Wiem. – Uniósł ręce, jak gdyby chciał się osłonić przed jej irytacją. – Wiem. Ale tu chodzi o coś trochę innego.
Gapiła się na niego, zbita na moment z tropu. Czyżby nie mówił o problemie medycznym? – Mam wrażenie, że to będzie poważna przysługa. – Niewykluczone. To już zależy od ciebie. Słyszałaś o Thomasie Covenancie? – zapytał ją nagle, nim zdążyła zapytać, co ma na myśli. – On pisze powieści. Przeszukując swą pamięć, czuła na sobie wzrok Berenforda. Nie potrafiła jednak nadążyć za jego myślami. Od ukończenia kursu literatury w college’u nie przeczytała ani jednej powieści. Ciągle miała za mało czasu. Potrząsnęła głową, starając się zachować obiektywizm. – Mieszka niedaleko stąd – ciągnął lekarz. – Ma dom pod miastem, na starej posiadłości zwanej Haven Farm. Trzeba skręcić z szosy w prawo. – Wskazał ręką w kierunku skrzyżowania. – Przejedziesz przez środek miasta. Znajdziesz budynek jakieś dwie mile dalej. Po prawej stronie. Covenant jest trędowaty. Na słowo „trędowaty” jej myśli pobiegły dwoma różnymi torami. Był to wynik odbytych studiów – ambicji, która uczyniła ją lekarzem, nie zmieniając jej stosunku do siebie. Choroba Hansena, pomyślała i przywołała swą wiedzę. Mycobacterium leprae. Trąd. Choroba zabijająca tkankę nerwową, zwłaszcza w kończynach i rogówce oka. W większości przypadków można było zahamować jej postępy za pomocą szeroko zakrojonej terapii opartej na DDS: diaminodiphenylosulfonie. Nie powstrzymana choroba prowadziła do zaniku mięśni, zniekształceń, zmian w pigmentacji skóry i ślepoty. Ponadto pacjent był narażony na wiele towarzyszących schorzeń, najczęściej jednak występowało niszczące inne tkanki zakażenie. Ofiara wyglądała jak pożerana żywcem. Choroba występowała nadzwyczaj rzadko i nie była zakaźna w potocznym sensie tego słowa. Być może jedynym statystycznie znaczącym sposobem zarażenia był długotrwały kontakt z chorym w dzieciństwie, w tropikalnym klimacie, w ciasnym pomieszczeniu i niehigienicznych warunkach. Gdy jednak jedna część jej mózgu gorączkowo udzielała wyjaśnień, inna zaplątała się w pytania i uczucia. Trędowaty? Tutaj? Dlaczego mi o tym mówi? Była rozdarta między głęboko zakorzenionym wstrętem a współczuciem. Ta choroba przyciągała ją, a jednocześnie odpychała, gdyż nie poddawała się leczeniu, była nieuleczalna jak sama śmierć. Musiała zaczerpnąć głęboko tchu, nim zdołała się odezwać. – Co mam w tej sprawie zrobić? – zapytała. – No cóż... – Przyglądał się jej uważnie, zupełnie jakby sądził, że rzeczywiście może jakoś temu zaradzić. – Nic. Nie dlatego o tym wspomniałem. – Zerwał się nagle na nogi i dał wyraz swemu niepokojowi, spacerując po podłodze z łuszczącą się farbą. Choć nie ważył wiele, deski skrzypiały lekko z każdym jego krokiem. – Rozpoznanie postawiono stosunkowo wcześnie. Stracił tylko dwa palce. Chorobę wykrył jeden z lepszych techników laboratoryjnych w naszym szpitalu okręgowym. Stan pacjenta nie zmienia się już od ponad dziewięciu lat. Mówię ci o tym tylko po to, żeby sprawdzić, czy się... brzydzisz.
Trędowatych. Ja się kiedyś brzydziłem – ciągnął ze skrzywioną twarzą. – Ale przyzwyczaiłem się. Nie dał jej czasu na odpowiedź. Mówił dalej, jakby się spowiadał. – Osiągnąłem już punkt, w którym nie patrzę na niego jak na uosobienie trądu. Nigdy jednak nie zapominam o jego chorobie. – Mówił o czymś, czego nie potrafił sobie wybaczyć. – To częściowo jego wina – usprawiedliwiał się. – On również nigdy o niej nie zapomina. Nie uważa się za Thomasa Covenanta, pisarza. Mężczyznę. Istotę ludzką. Uważa się za Thomasa Covenanta, trędowatego. Nie przestawała wpatrywać się w niego bez wyrazu, aż wreszcie spuścił wzrok. – Ale nie w tym rzecz. Chciałem zapytać, czy masz opory przed spotkaniem z nim? – Nie – odparła ostrym tonem. Tę twardość zachowała raczej do siebie, niż kierowała do niego. – Jestem lekarzem. Zajmowanie się chorymi to mój zawód. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego chcesz, żebym tam pojechała? Woreczki pod jego oczyma zadrgały, jakby ją o coś błagał. – Nie mogę ci tego powiedzieć. – Nie możesz mi powiedzieć. – Cichy głos maskował jej paskudny nastrój. – Jak mogę mu pomóc, jeśli nawet nie będę wiedziała, dlaczego z nim rozmawiam? – Możesz go skłonić, żeby sam ci to powiedział – odparł doktor Berenford rozpaczliwym tonem bezradnego starca. – O to właśnie mi chodzi. Chcę, żeby cię zaakceptował. Sam wyznał ci, co się dzieje. W ten sposób nie będę musiał złamać obietnicy. – Postawmy sprawę jasno. – Nie próbowała już ukrywać gniewu. – Proponujesz, żebym do niego pojechała i tak po prostu zażądała, żeby zdradził mi swe tajemnice. Zupełnie nieznajoma osoba zjawia się pod jego drzwiami i chce się dowiedzieć, co go dręczy, tylko dlatego, że doktor Berenford potrzebuje czyjejś opinii. Będę miała szczęście, jeśli nie każe mnie aresztować za wtargnięcie na teren prywatny. Doktor, milcząc, stawił przez chwilę czoło jej sarkazmowi i oburzeniu. Wreszcie westchnął. – Wiem. On już taki jest. Nic by ci nie powiedział. Zamyka się w sobie od tak dawna... – W następnej chwili jego głos stał się ostry z bólu. – Sądzę jednak, że się myli. – W takim razie powiedz mi, o co chodzi – nalegała Linden. Otworzył i zamknął usta, poruszył dłońmi w błagalnym geście. Opanował się. – Zaraz. Po kolei. Najpierw muszę się przekonać, który z nas jest w błędzie. Jestem mu to dłużny. Pani Roman w niczym nie pomoże. To medyczna decyzja. Tyle że ja nie potrafię jej podjąć. Próbowałem, ale nie potrafię. Prostota, z jaką przyznał się do porażki, zwabiła ją w sidła. Linden była zmęczona, brudna i rozgoryczona, a jej umysł poszukiwał drogi ucieczki. Niemniej ta prośba o pomoc była zbyt bliska impulsom kierującym jej życiem. Zacisnęła dłonie w poczuciu nieuchronności. Po chwili podniosła wzrok. Jego twarz obwisła, zupełnie jakby ciężar
śmiertelności wyczerpał mięśnie. – Znajdź mi jakiś pretekst do tych odwiedzin – powiedziała bezbarwnym, profesjonalnym tonem. Z trudem zdołała znieść wyraz ulgi na jego twarzy. – To się da zrobić – rzekł wyraźnie ożywiony. Sięgnął do kieszeni marynarki, wydobył z niej książkę w miękkiej oprawie i podał ją Linden. Na brązowawej okładce widniały słowa: Albo sprzedam duszę za winę powieść THOMAS COVENANT – Poproś go o autograf. – Stary odzyskał pewność siebie. – Niech zacznie mówić. Jeśli przebijesz się przez jego skorupę, coś się wydarzy. Przeklęła się w duchu. Nie miała pojęcia o powieściach. Nigdy nie nauczyła się rozmawiać z nieznajomymi o niczym oprócz ich objawów. Spodziewając się krępującej sytuacji, poczuła coś na kształt wstydu. W końcu umartwiała się już od tak dawna, że nie czuła ani śladu szacunku do tych części swej osobowości, które wciąż pozostały zdolne do tego uczucia. – Po spotkaniu z nim będę chciała z tobą porozmawiać – rzuciła stłumionym głosem. – Nie mam jeszcze telefonu. Gdzie mieszkasz? Jej zgoda sprawiła, że wrócił do poprzedniego zachowania, pełnego ironii i troski. Wyjaśnił jej, gdzie znajduje się jego dom, ponownie zaproponował pomoc i podziękował za to, że zgodziła się zaangażować w sprawy Thomasa Covenanta. Gdy wyszedł, była zdumiona, że Berenford najwyraźniej nie poczuł się rozgoryczony, iż musiał się przed nią przyznać do bezradności. Mimo to, gdy usłyszała, jak schodzi po schodach, poczuła się opuszczona, zupełnie jakby musiała teraz sama dźwigać brzemię, którego nigdy nie potrafi zrozumieć. Dręczyło ją złowieszcze przeczucie, zignorowała je jednak. Nie miała żadnego innego możliwego do zaakceptowania wyjścia. Siedziała chwilę bez ruchu, spoglądając ze złością na pozbawione okien żółte ściany, po czym poszła wziąć prysznic. Gdy umyła już całe ciało mydłem i wodą, włożyła burą suknię, która zawsze skutecznie minimalizowała jej kobiecość, po czym poświęciła kilka minut na sprawdzenie zawartości torby lekarskiej. Zawsze miała wrażenie, że czegoś w niej brakuje. Było tak wiele rzeczy, których mogła kiedyś potrzebować, a nie była w stanie ich dźwigać. Teraz, gdy stanęła w obliczu nieznanego, zaopatrzenie torby wydawało się szczególnie niewystarczające. Wiedziała jednak z doświadczenia, że bez torby czułaby się naga. Westchnęła ze znużenia, zamknęła za sobą drzwi i zeszła na dół, do samochodu. Jechała powoli, by dać sobie czas na zapoznanie się z okolicą. Kierując się wskazówkami
doktora Berenforda, po chwili znalazła się w centrum miasta. Blask późnopopołudniowego słońca i parne powietrze sprawiały, że domy wyglądały jak spocone, a sklepy zdawały się odchylać od gorących chodników. Gmach sądu, ze swym matowobiałym marmurem i dachem podtrzymywanym kamiennymi głowami olbrzymów wspartymi na pseudogreckich kolumnach, sprawiał wrażenie zupełnie niezdolnego do wypełniania swej funkcji. Na chodnikach było stosunkowo tłoczno – ludzie wracali z pracy – wzrok Linden przyciągnęła jednak grupka widoczna pod gmachem sądu. Na stopniach stała przedwcześnie postarzała kobieta z trójką małych dzieci, odziana w bezkształtną koszulę, która wyglądała na uszytą z tkaniny workowej. Dzieci były ubrane w jutowe worki. Twarz miała poszarzałą i pozbawioną wyrazu, zupełnie jakby bieda i zmęczenie znieczuliły ją i nie dbała już nawet o los wygłodzonych maleństw. Wszyscy czworo trzymali krótkie kijki zaopatrzone w prymitywne tabliczki. Widniały na nich czerwone trójkąty. W każdy w nich wpisane było tylko jedno słowo: Pokutujcie. Ignorowali przechodniów. Stali bezmyślnie na schodach, zupełnie jakby był to jakiś akt pokuty, który doprowadził ich do otępienia. Linden poczuła ukłucie w sercu na widok ich moralnej i fizycznej nędzy. Takim ludziom nie mogła w niczym pomóc. Po trzech minutach wyjechała poza granice miasta. Droga prowadziła teraz przez zaorane doliny, leżące między lesistymi wzgórzami. Poza miastem nietypowy dla tej pory roku upał i wilgoć nie były tak okrutne dla wszystkiego, czego tknęły. Powietrze połyskiwało od tej pogody, zalewając słonecznym blaskiem świeżo wzeszłe zboże, porośnięte plątaniną trawy i zielska stoki oraz drzewa o pokrytych pączkami gałęziach. Nastrój Linden poprawiał się, w miarę jak okolica coraz wyraźniej ukazywała swą urodę, zwiastując nadchodzenie wieczoru. Zbyt wielką część życia spędziła w miastach. Nadal jechała powoli, pragnąc nacieszyć się wątłą nadzieją, że wreszcie znalazła coś, co przyniesie jej radość. Przejechawszy jakieś dwie mile, ujrzała z prawej strony otwarte pole, gęsto porośnięte mleczem i dziką gorczycą. Po jego drugiej stronie, pod wyrastającą w odległości ćwierci mili ścianą drzew, stał biały drewniany dom. Bliżej szosy, pod lasem, widać było jeszcze dwa czy trzy inne, lecz to biały budynek przyciągał jej uwagę, zupełnie jakby był jedynym nadającym się do zamieszkania obiektem w okolicy. Biegła ku niemu polna droga. Odchodziły od niej odnogi prowadzące do innych budynków, lecz główna gałąź wiodła prosto do białego domu. Przy wejściu ustawiono drewnianą tablicę. Choć farba wyblakła, a w desce widać było kilka starych, nieregularnych dziur przypominających ślady po kulach, napis wciąż był czytelny: Haven Farm. Linden zebrała się na odwagę i skręciła w polną drogę.
Nagle, bez ostrzeżenia, dostrzegła kącikiem oka plamę barwy ochry. Pod znakiem stał jakiś człowiek w długim płaszczu. Co to? Wydawało się, że mężczyzna pojawił się znikąd. Przed chwilą widziała tam tylko tablicę. Zaskoczona, szarpnęła odruchowo kierownicę, chcąc uniknąć niebezpieczeństwa, które było już za nią. Natychmiast odzyskała panowanie nad samochodem i nacisnęła hamulec. Spojrzała we wsteczne lusterko. Ujrzała w nim starca w szacie koloru ochry. Był wysoki, chudy, bosy i brudny. Długa, siwa broda i przerzedzone włosy powiewały wokół jego głowy jak opętane. Postąpił krok w jej kierunku, wychodząc na drogę, po czym złapał się konwulsyjnie za pierś i osunął na ziemię. Wydała z siebie ostrzegawczy jęk, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. Ruszała się błyskawicznie, choć miała wrażenie, że znalazła się w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Przekręciła kluczyk w stacyjce, złapała za torbę i otworzyła drzwi. Ogarnął ją niepokój, strach przed śmiercią, przed niepowodzeniem, lecz doświadczenie pomogło jej nad nim zapanować. W mgnieniu oka podbiegła do staruszka. Wydawał się czymś dziwnym na tej drodze. Nie pasował do dzisiejszej epoki, do świata, który znała. Płaszcz stanowił jego jedyny strój. Był tak zniszczony, jakby nieznajomy nosił go od lat. Rysy mężczyzny były ostre. Dzikości przydała im nędza lub fanatyzm. Słabnący blask słońca sprawiał, że jego zwiędła skóra wyglądała jak martwe złoto. Nie oddychał. Lekarska rutyna kazała jej przystąpić do akcji. Uklękła obok niego i sprawdziła mu tętno. Jej duszę wypełnił jednak lament. Starzec w przyprawiający o mdłości sposób przypominał jej ojca. Gdyby żył wystarczająco długo, by zestarzeć się i postradać rozum, mógłby teraz być tą nieruchomą, niezwykłą postacią. Nie wyczuwała tętna. Budził w niej wstręt. Jej ojciec popełnił samobójstwo. Ludzie, którzy to robili, zasługiwali na śmierć. Wygląd starca obudził w Linden wspomnienie własnego krzyku, który niósł się echem w jej uszach, jakby nigdy już nie miał ucichnąć. Nieznajomy był umierający. Jego mięśnie zwiotczały już, łagodząc ból wywołany atakiem. A ona była lekarzem. Otworzyła torbę z pewnością nabytą dzięki długiej praktyce, z samozaparciem, które wzięło górę nad wstrętem. Wydobyła latarkę i sprawdziła źrenice. Były równej wielkości i reagowały na światło. Można jeszcze było go uratować. Przesunęła mu szybko głowę, odchyliła ją do tyłu, by udrożnić drogi oddechowe, po czym położyła obie dłonie na mostku, wsparła się na nich całym ciężarem i przystąpiła do reanimacji. Rytm masażu serca i sztucznego oddychania utrwalił się w niej tak głęboko, że
wykonywała go odruchowo: piętnaście silnych uciśnięć mostka dłońmi, a następnie dwa głębokie wdmuchnięcia powietrza w usta, z jednoczesnym zaciśnięciem nosa. Smak był odrażający – wstrętny i gnilny – zupełnie jakby starzec zęby miał zżarte próchnicą lub podniebienie toczyła mu gangrena. Omal nie zemdlała. Odraza natychmiast wywołała ostre, fizyczne mdłości, jak gdyby pokosztowała wydzieliny z czyraka. Była jednak lekarzem i musiała wykonywać swą pracę. Piętnaście. Dwa. Piętnaście. Dwa. Nie pozwoliła sobie na najdrobniejsze zakłócenie rytmu. Mimo to przez mdłości zaczął się przebijać strach. Wyczerpanie. Przegrana. Reanimacja była tak męcząca, że jedna osoba nie była w stanie wykonywać jej dłużej niż kilka minut. Jeśli starzec wkrótce nie wróci do życia... Oddychaj, do cholery, mamrotała w przerwach między ruchami. Piętnaście. Dwa. Do cholery. Oddychaj. Tętna wciąż nie było. Dyszała już gwałtownie. Zawroty głowy wezbrały w niej niczym fala ciemności. Powietrze zdawało się stawiać opór jej płucom. Upał i zachodzące słońce utrudniały jej wyraźne widzenie starca. Jego napięcie mięśniowe opadło do zera. Opuściły go wszelkie oznaki życia. Oddychaj! Przerwała nagle i złapała za torbę. Ręce jej drżały. Zacisnęła mocno palce, wyciągając z opakowania jednorazową strzykawkę, ampułkę adrenaliny i igłę do wstrzyknięć dosercowych. Starając się zapanować nad drżeniem, napełniła strzykawkę i usunęła bańkę powietrza. Choć sytuacja wymagała pośpiechu, poświęciła moment na przetarcie kawałka pokrywającej chudą pierś skóry alkoholem. Następnie wkłuła się delikatnie między żebra i wstrzyknęła mu adrenalinę do serca. Odłożyła strzykawkę i zaryzykowała jedno uderzenie pięścią w mostek. Nic to nie dało. Z przekleństwem na ustach wznowiła reanimację. Potrzebowała pomocy. Nie mogła jej jednak w żaden sposób znaleźć. Gdyby przerwała akcję ratowniczą, by zawieźć go do miasta albo poszukać telefonu, starzec umarłby. Jeśli jednak doprowadzi się do wyczerpania, ratując go sama, czeka go taki sam los. Oddychaj! Nie oddychał. Jego serce nie biło. Usta cuchnęły mu jak u trupa. Cała ta mordęga wydawała się bez sensu. Linden jednak nie rezygnowała. Czuła w sobie cały tragizm swego życia. Nazbyt wiele lat poświęciła na naukę skutecznej walki ze śmiercią, by mogła się teraz poddać. Była za młoda, zbyt słaba i zanadto nieświadoma, by uratować ojca, matce zaś pomóc nie mogła, teraz jednak wiedziała, co trzeba zrobić, i jeśli była w stanie tego dokonać, nie mogła zrezygnować. Gdyby to zrobiła,
zdradziłaby samą siebie. Przed jej oczyma pojawiły się mroczki. Powietrze przesycały wilgoć i zapach porażki. Ramiona miała ciężkie jak z ołowiu, a płuca krzyczały z bólu za każdym razem, gdy wdmuchiwała powietrze do gardła starca. Leżał bezwładnie. Po jej twarzy ściekały gorące łzy wściekłości i pragnienia. Nie rezygnowała jednak. Była już półprzytomna, gdy przez leżącego przebiegło drżenie. Zaczerpnął chrapliwie powietrza w płuca. Natychmiast opuściła ją siła woli. Krew uderzyła jej do głowy. Bezwładnie padła u jego boku. Gdy odzyskała władzę w mięśniach do tego stopnia, że mogła unieść głowę, oczy przesłaniała jej mgła, a twarz lśniła od potu. Starzec stał, skupiając na niej wzrok. Spojrzenie intensywnie niebieskich oczu dodało jej sił niczym pomocna dłoń współczucia. Wydawał się niewiarygodnie wysoki i zdrowy. Samą swą postawą zaprzeczał temu, że kiedykolwiek był bliski śmierci. Wyciągnął ku niej ręce łagodnym ruchem i pomógł jej wstać. Gdy otoczył ją ramionami, wsparła się na nim bezwładnie, niezdolna oprzeć się jego uściskowi. – Ach, córko moja, nie lękaj się. Głos miał ochrypły z żalu i czułości. – Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści. Na świecie jest również i miłość. Nagle wypuścił Linden z objęć i cofnął się o krok. W jego oczach zalśnił rozkaz. – Bądź wierna. Wpatrywała się w niego tępo, gdy odwrócił się i oddalił od niej, idąc po polu. Wokół jego płaszcza zakołysały się mlecz i dzika gorczyca. Plamy przed oczyma sprawiały, że ledwie go dostrzegała. Pachnący piżmem wietrzyk poruszył jego włosami, które w chwili, gdy tarcza słońca dotknęła horyzontu, upodobniły się do aureoli. Starzec rozpłynął się w wilgotnym powietrzu i zniknął. Chciała go zawołać, lecz powstrzymało ją wspomnienie jego oczu. „Bądź wierna”. Głęboko w piersi jej serce zadrżało z niepokoju.
2. Coś zniszczonego
Po chwili drżenie ogarnęło również kończyny. Odniosła wrażenie, że jej skóra stanęła w płomieniach, zupełnie jakby skupiły się na niej promienie słońca. Poczuła kurcz w mięśniach brzucha. Starzec zniknął. Objął ją ramionami, jak gdyby miał do tego prawo, a potem zniknął. Bała się, że jej jelita zaraz się zbuntują. Po chwili przesunęła wzrok ku miejscu, gdzie niedawno leżał nieznajomy. Zobaczyła pozostawioną na ziemi strzykawkę, odrzucone opakowania i pustą ampułkę, a także ledwo dostrzegalny ślad ciała. Przeszył ją dreszcz. Zaczęła się uspokajać. A więc starzec istniał naprawdę. Jego zniknięcie było złudzeniem. Oczy wprowadziły ją w błąd. Przeszukała wzrokiem okolicę, sądząc, że go dostrzeże. Nie powinien tak odchodzić. Potrzebował opieki i obserwacji, dopóki jego stan uzna za bezpieczny. Nie zobaczyła jednak nieznajomego. Nie zważając na dziwną niechęć, jaką nagle poczuła, weszła za nim w dziką gorczycę. Gdy jednak dotarła na miejsce, w którym zniknął jej z oczu, nic nie znalazła. Zbita z tropu, wróciła na drogę. Nie chciała rezygnować Z udzielenia pomocy nieznajomemu, wyglądało jednak na to, że nie ma wyboru. Mamrocząc coś pod nosem, poszła po torbę. Śmieci pozostałe po reanimacji wepchnęła do jednej z plastikowych torebek, które zawsze nosiła ze sobą. Następnie wróciła do samochodu, usiadła na przednim siedzeniu i zacisnęła mocno obie dłonie na kierownicy, co miało jej pomóc wrócić do rzeczywistości. Nie pamiętała, po co przyjechała na Haven Farm, dopóki jej wzroku nie przyciągnęła leżąca na sąsiednim siedzeniu książka. Niech to szlag! Czuła się rozpaczliwie nie przygotowana do konfrontacji z Thomasem Covenantem. Przez chwilę zastanawiała się, czy po prostu nie złamać obietnicy, którą złożyła doktorowi Berenfordowi. Włączyła silnik i zaczęła zawracać, lecz powstrzymało ją wspomnienie wyrazu oczu starca. Ów błękit nie lśniłby zadowoleniem, gdyby nie dotrzymała
przyrzeczenia. Ponadto uratowała nieznajomemu życie, co było dla niej ważniejsze niż wszelkie trudności czy umartwienia. Gdy wreszcie ruszyła z miejsca, podjechała polną drogą prosto pod biały drewniany dom, zostawiając za sobą pył i zachodzące słońce. Jego blask nadawał budynkowi odcień czerwieni, zupełnie jakby dom przeradzał się na jej oczach. Gdy już zaparkowała samochód, musiała przezwyciężyć kolejny przypływ niechęci. Nie chciała mieć do czynienia z Thomasem Covenantem. Nie dlatego, że był trędowaty, lecz z uwagi na fakt, iż był kimś tajemniczym i gwałtownym, i chyba tak nieobliczalnym, że bał się go nawet doktor Berenford. Cóż, przyrzekła jednak... Wzięła w rękę książkę, wysiadła z samochodu i podeszła do drzwi frontowych, licząc na to, że załatwi całą sprawę przed zapadnięciem zmroku. Poświęciła moment na przygładzenie włosów, po czym zastukała do drzwi. Odpowiedziała jej cisza. Jej barki dygotały jeszcze pod wpływem niedawnego wysiłku. Zmęczenie i wstyd sprawiły, że nie była w stanie ponownie unieść ręki. Musiała zapanować nad sobą, by zapukać po raz drugi. Nagle do jej uszu dobiegł zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Wyczuwała w nich gniew. Drzwi otworzyły się znienacka i ujrzała przed sobą mężczyznę, chudą postać w starych dżinsach i koszulce, kilka cali wyższą od niej. Mógł mieć ze czterdzieści lat. Jego twarz była bardzo wyrazista, a usta zacięte, jak wykute w kamieniu. Policzki miał zryte bruzdami zmartwień, oczy zaś przypominały węgielki, zdolne rozgorzeć ogniem. Włosy nad czołem były pokryte siwizną, jakby własne myśli postarzyły go bardziej niż upływ czasu. Był doszczętnie wyczerpany. Niemal odruchowo zauważyła zaczerwienione białkówki i obrzękłe powieki, bladość skóry, gorączkową niepewność ruchów. Albo był chory, albo przeżywał straszliwy stres. Otworzyła usta, by przemówić, lecz nie zdążyła się odezwać. Rozważał jej obecność przez mgnienie oka, po czym warknął: – Cholera jasna, gdybym chciał przyjmować gości, wywiesiłbym szyld! Zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Zamrugała kilka razy. Z tyłu zbierała się już ciemność. Jej niepewność przerodziła się w gniew. Walnęła w drzwi tak mocno, że aż zadudniły. Wrócił niemal natychmiast. Jego głos ociekał jadem. – Może nie rozumie pani po angielsku. Powiedziałem... Odparła jego mordercze spojrzenie szyderczym uśmiechem. – Nie powinien pan nosić dzwonka albo czegoś w tym rodzaju? Zamurowało go. Zmrużył oczy, poddając ją ponownej ocenie. Gdy odezwał się raz jeszcze, mówił wolniej, jakby próbował ocenić niebezpieczeństwo, które niosło jej pojawienie się.
– Jeśli pani o tym wie, nie muszę pani ostrzegać. Skinęła głową. – Nazywam się Linden Avery. Jestem lekarzem. – I nie boi się pani trędowatych. Jego sarkazm był ciężki jak pałka, potrafiła jednak odwdzięczyć się tym samym. – Gdybym bała się chorych, wybrałabym inny zawód. Spojrzał na nią spode łba, dając wyraz niedowierzaniu. – Nie potrzebuję lekarza – odpowiedział jednak krótko i zaczął zamykać drzwi po raz drugi. – A więc to pan się boi – wychrypiała. Jego twarz spochmurniała. – Czego pani chce, pani doktor? – wycedził, wbijając w nią każde słowo niczym sztylet. Ku przerażeniu Linden, jego kontrolowana gwałtowność pozbawiła ją pewności siebie. Spróbowała jednak po raz drugi spojrzeć mu w oczy, które były dla niej zbyt potężne. Zawstydził ją ten widok. Książkę – pretekst do przyjścia tutaj – ściskała w dłoni, którą jednak schowała za plecami. Nie potrafiła skłamać, zrobić tego, co zaproponował jej doktor Berenford. Nie przychodziła jej też do głowy inna odpowiedź. Wyraźnie widziała, że Covenant potrzebuje pomocy. Jeśli jednak o nią nie prosił, jakież miała wyjście? Nagle coś sobie przypomniała. – Ten starzec powiedział mi: „Bądź wierna” – odrzekła, nim miała czas, by w siebie całkowicie zwątpić. Zdumiała ją reakcja Covenanta. Jego oczy rozbłysły zaskoczeniem i strachem. Barki mu zadrżały, a szczęka opadła. Wtem zamknął za sobą drzwi. Stanął przed nią, wysuwając gniewnie głowę do przodu. – Jaki starzec? Nie ulękła się jego żaru. – Stał pod pana domem. Staruszek w płaszczu koloru ochry. Gdy tylko go zobaczyłam, stracił przytomność. – Poczuła zimny, przelotny dotyk zwątpienia. Nieznajomy zbyt łatwo przyszedł do siebie. Czyżby zaaranżował całą tę sytuację? Niemożliwe! Jego serce przestało bić. – Musiałam się namęczyć jak diabli, żeby go uratować. A potem po prostu sobie poszedł. Wojowniczość Covenanta zniknęła bez śladu. Chwytał się jej spojrzenia jak tonący brzytwy. Jego dłonie rozsunęły się. Dopiero teraz zauważyła, że brak mu dwóch ostatnich palców prawej ręki. Na tym, który ongiś był środkowy, nosił ślubną obrączkę z białego złota. Jego głos był bolesnym zgrzytem, dobywającym się z głębi gardła. – Już go nie ma? – Nie ma. – Starzec w płaszczu koloru ochry? – Tak.
– Uratowała go pani? Słońce skryło się za horyzontem. Postać Covenanta roztapiała się w ciemności. – Tak. – I co powiedział? – Już panu mówiłam. – Niepewność uczyniła ją niecierpliwą. – Powiedział: „Bądź wierna”. – Powiedział to pani? – Tak! Spuścił wzrok z jej twarzy. – Ognie piekielne. – Skurczył się nagle, jakby dźwigał na plecach worek pełen okrucieństwa. – Miej litość. Nie mogę tego znieść. Odwrócił się, oparł o drzwi i otworzył je, lecz powstrzymał się na chwilę. – Dlaczego pani? Następnie wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi, a Linden została sama w wieczornym półmroku. Poczuła się jak kiedyś – osierocona. Nie poruszyła się, dopóki potrzeba zrobienia czegoś, podjęcia jakiejś czynności, która na nowo uczyniłaby świat znajomym miejscem, nie skłoniła jej do powrotu do samochodu. Usiadła za kierownicą jak ogłuszona i zaczęła się zastanawiać. „Dlaczego pani?” Cóż to miało znaczyć? Była lekarzem, a starzec potrzebował pomocy. To proste. O co chodziło Covenantowi? Niemniej starzec nie powiedział tylko: „Bądź wierna”, lecz również: „Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści”. Jego? Czyżby miał na myśli Covenanta? Czy starał się ją przed czymś ostrzec? A może sugerowało to istnienie jakiegoś innego związku między nim a pisarzem? Co ich ze sobą łączyło? A może z nią? Nikt nie mógłby zasymulować zatrzymania akcji serca! Zapanowała nad rozproszonymi myślami. Cała ta sytuacja nie miała sensu. Mogła być pewna jedynie tego, że Covenant rozpoznał starca na podstawie jej opisu, natomiast można było wątpić, czy jest psychicznie zrównoważony. Ściskając cały czas mocno kierownicę, zapaliła silnik i cofnęła samochód, by zawrócić. Była przekonana, że problem dręczący Covenanta jest poważny, lecz zwiększało to tylko jej gniew na doktora Berenforda, który niczego jej nie wyjaśnił. Polna droga była słabo widoczna w półmroku. Linden włączyła reflektory i wrzuciła bieg, by dokończyć manewru. Wtem zatrzymała się, słysząc krzyk, który brzmiał tak, jakby pochodził z ust wypełnionych stłuczonym szkłem. Wrzask przebił się przez pomruk silnika. Odłamki dźwięku wbijały się jej w uszy. Krzyczała kobieta, dręczona bólem lub obłąkana. Głos dobiegał z domu Covenanta.
W jednej chwili Linden wyskoczyła z samochodu, czekając na drugi krzyk. Nie usłyszała nic. W niektórych pokojach paliły się światła, lecz nie poruszał się tam żaden cień. Nocy nie mąciły odgłosy przemocy. Zatrzymała się, gotowa pognać do środka. Wsłuchiwała się uważnie w ciszę. Wrzask się nie powtórzył. Na dłuższą chwilę ogarnęło ją niezdecydowanie. Czy powinna stawić czoło Covenantowi i zażądać wyjaśnień? Czy też odjechać? Spotkała się już z jego wrogością. Jakie miała prawo... Pełne prawo, jeśli torturował jakąś kobietę. Jak jednak mogła mieć pewność? Doktor Berenford mówił, że to kwestia medyczna. Doktor Berenford... Miotając przekleństwa, wskoczyła do samochodu, nacisnęła gaz i ruszyła naprzód przy akompaniamencie stukotu żwiru i piachu. Po dwóch minutach wróciła do miasteczka. Tam jednak musiała zwolnić, zmuszona zwracać uwagę na znaki drogowe. Gdy dotarła do domu dyrektora, dostrzegała jedynie zarys budynku na tle nocnego nieba. Front gmachu wyglądał srogo, jakby to również było miejsce, w którym ukrywa się tajemnice. Linden nie wahała się jednak. Weszła szybko po schodach i załomotała do frontowych drzwi. Prowadziły one na osłoniętą żaluzjami werandę, która stanowiła coś w rodzaju strefy neutralnej, oddzielającej mieszkanie od świata zewnętrznego. Gdy zapukała, na tarasie rozbłysło światło. Doktor Berenford otworzył wewnętrzne drzwi, zamknął je za sobą i wpuścił Linden. Uśmiechnął się na przywitanie, lecz unikał jej spojrzenia, jakby miał powody do obaw. Dostrzegała tętno pulsujące w woreczkach pod jego oczyma. – Doktorze Berenford – odezwała się ponurym głosem. – Proszę cię – powiedział z błagalnym gestem. – Julius. – Doktorze Berenford. – Nie była pewna, czy chce przyjaźni tego człowieka. – Kim ona jest? Opuścił wzrok. – Ona? – Kobieta, która krzyczała. Sprawiał wrażenie, że nie może spojrzeć jej w twarz. – Nic ci nie powiedział – wyszeptał zmęczonym głosem. – Nic. Zastanawiał się przez chwilę, po czym skierował ją skinieniem dłoni ku dwóm bujanym fotelom stojącym na końcu werandy. – Usiądź, proszę. Tu jest chłodniej. – Stracił nagle wątek. – Ta fala upałów musi się kiedyś skończyć. – Doktorze! – napadła na niego. – On ją torturuje.
– Nieprawda. – Nagle ogarnął go gniew. – Wybij to sobie natychmiast z głowy. Robi dla niej wszystko, co tylko może. Cokolwiek ją dręczy, nie on jest tego przyczyną. Wytrzymała spojrzenie Berenforda, starając się ocenić jego szczerość, aż wreszcie nabrała pewności, że jest przyjacielem Thomasa Covenanta, bez względu na to, jaki jest jego stosunek do niej. – Opowiedz mi wszystko – zażądała stanowczo. Jego twarz stopniowo odzyskała typowy dla niego wyraz ironii. – Nie usiądziesz? – zapytał. Ruszyła zdecydowanym krokiem ku bujanym fotelom i spoczęła na jednym z nich. Berenford zgasił natychmiast lampę i zza żaluzji napłynął mrok. – Po ciemku lepiej mi się myśli. Nim jej oczy zdążyły się przyzwyczaić do ciemności, usłyszała, że drugi fotel zaskrzypiał pod ciężarem jego ciała. Przez pewien czas jedynymi słyszalnymi odgłosami były skrzypienie fotela i cykanie świerszczy. – Nie wszystko ci powiem – odezwał się nagle. – O pewnych sprawach sam nic nie wiem, a innych nie chcę zdradzić. Niemniej to ja cię w to wpakowałem, jestem ci zatem winien pewne wyjaśnienia. Zaczął mówić głosem przypominającym głos nocy. Słuchała go w stanie zawieszenia – w połowie skoncentrowana, jakby był pacjentem podającym objawy, w połowie zaś pogrążona w myślach o wychudłym, gwałtownym człowieku, który z tak wielkim zdumieniem i bólem zapytał: „Dlaczego pani?” – Przed jedenastoma laty Thomas Covenant był autorem jednego bestsellera. Miał piękną żonę imieniem Joan i malutkiego synka, Rogera. Nie znosi teraz tej powieści. Mówi, że jest naiwna. Żonę i syna jednak nadal kocha. Albo tak mu się zdaje. Ja sam w to wątpię. Jest niewyobrażalnie lojalny. To, co on nazywa miłością, ja nazwałbym raczej lojalnością wobec własnego bólu. Jedenaście lat temu nabawił się zakażenia prawej dłoni, które okazało się trądem. Trzeba było amputować dwa palce. Wysłano go do leprozorium w Luizjanie. Joan rozwiodła się z nim, by uchronić Rogera przed dorastaniem w kontakcie z trędowatym. Sądząc z tego, co opowiada Covenant, jej decyzja była w pełni uzasadniona. Naturalny niepokój matki o dziecko. Myślę, że stara się ją usprawiedliwić. Uważam, że po prostu się bała. Myśl o tym, co choroba Hansena może zrobić z jej mężem, nie wspominając już o niej i o Rogerze, przeraziła ją. Uciekła. – Jego ton sugerował wzruszenie ramionami. – Ale to tylko domysły. Faktem jest, że rozwiodła się z nim, a on się temu nie sprzeciwił. Po kilku miesiącach rozwój choroby powstrzymano i Covenant wrócił na Haven Farm. Sam. To nie był dla niego dobry okres. Wszyscy jego sąsiedzi się wyprowadzili. Niektórzy z mieszkańców naszego pięknego miasta usiłowali go stąd wygnać. Parę razy trafił do szpitala. Za drugim razem był półżywy... – Odniosła wrażenie, że doktor Berenford wzdrygnął się na to
wspomnienie. – Choroba znowu się uaktywniła. Odesłaliśmy go do leprozorium. Kiedy wrócił do domu, wszystko się zmieniło. Wydawało się, że odzyskał spokój. Utrzymuje psychiczną równowagę już od dziesięciu lat. Jest może nieco ponury i trudno by go określić towarzyskim, ale można z nim nawiązać kontakt, zachowuje się rozsądnie i jest zdolny do współczucia. Rokrocznie płaci rachunki za kilku z naszych ubogich pacjentów. Doktor westchnął. – Wiesz co, to dziwne. Ci sami ludzie, którzy usiłowali mnie nawrócić, uważają, że on również potrzebuje zbawienia. Jest trędowaty, nie chodzi do kościoła i nie brak mu pieniędzy. Niektórzy z naszych dewotów uważają to za obelgę wobec Wszechmocnego. Zawodowa strona osobowości Linden przyjęła fakty, które przedstawiał doktor Berenford, i wzięła poprawkę na jego osobiste reakcje. Drugi fragment jej osoby, pogrążony w zadumie, przywołał jednak przed jej oczy wspomnienie Covenanta. Stopniowo jego wyrażająca gwałtowne pragnienie twarz stała się dla niej bardziej rzeczywista. Dostrzegała wyryte przez samotność bruzdy oraz gorycz widoczną wyraźnie w twarzy. Przyciągała ją ta sztywna fizjonomia, zupełnie jakby dostrzegła kogoś znajomego. Ostatecznie świetnie znała gorycz, utratę i osamotnienie. Niemniej przemowa doktora nasunęła jej wiele pytań. Chciała wiedzieć, jak Covenant odnalazł równowagę. Co go odmieniło? Gdzie poznał odpowiedź tak potężną, że potrafiła obronić go przed nędzą jego życia? I co obecnie spowodowało, że ją utracił? – Od tego czasu – ciągnął doktor Berenford – wydał siedem powieści. W nich właśnie najlepiej widać różnicę. Och, wspominał o trzech czy czterech innych, których nie oddał do druku, ale nic o nich nie wiem. Rzecz w tym, że gdybyś o tym nie wiedziała, nie potrafiłabyś uwierzyć, że ten bestseller i pozostałe siedem książek napisał ten sam człowiek. Ma rację co do pierwszej. To tandeta. Tani melodramat. Ale te inne... Gdybyś przeczytała Albo sprzedam duszę za winę, zobaczyłabyś, że stawia tam tezę, iż niewinność to coś wspaniałego, tyle że pociąga za sobą bezsilność. Wina jest mocą. Ci, którzy potrafią być skuteczni, zawsze są winni, ponieważ wykorzystanie mocy jest winą, a tylko winni mogą osiągnąć skuteczność. Zważ, że chodzi mu o skuteczność służącą dobru. Tylko potępieni mogą zostać zbawieni. Linden nie mogła usiedzieć w miejscu. Rozumiała przynajmniej jeden związek zachodzący między winą a skutecznością. Popełniła morderstwo i z tego właśnie powodu została lekarzem. Wiedziała, że ludzi podobnych do niej przyciąga moc, gdyż dzięki niej mogą uwolnić się od winy. Nie odkryła jednak nic – żadnego balsamu czy leku – co potwierdzałoby tezę, że potępieni mogą zostać zbawieni. Być może Covenantowi udało się oszukać doktora Berenforda. Może mimo wszystko był szaleńcem, obłąkańcem kryjącym się za zmyślną maską równowagi. A może wiedział o czymś, czego ona nie była świadoma. O czymś, czego potrzebowała. Poczuła ukłucie strachu. Dostrzegła nagle noc, poczuła pręty oparcia fotela wbijające się jej w plecy, usłyszała świerszcze. Pragnęła uciec od konieczności ponownej konfrontacji z
Covenantem. W mroku kłębiły się groźne możliwości. Musiała jednak dowiedzieć się, co jej zagraża. Gdy doktor Berenford przestał mówić, zachowywała milczenie tak długo, jak tylko mogła, nim wreszcie powtórzyła słabym głosem swe pierwsze pytanie. – Kim ona jest? Westchnął. Fotel pozostawił w powietrzu kilka drgnięć, nim wreszcie całkowicie znieruchomiał. – Jego byłą żoną, Joan – padła odpowiedź. Linden wzdrygnęła się. Ta informacja wyjaśniła jej dostatecznie wyraźnie, z jakiego powodu Covenant wydawał się tak wynędzniały i rozgorączkowany. To jednak nie wystarczało. – Dlaczego wróciła? Co się z nią dzieje? Stary znowu zaczął się kołysać w fotelu. – Znowu jesteśmy w punkcie, w którym byliśmy po południu. Nie mogę ci tego powiedzieć. Nie mogę ci zdradzić, dlaczego wróciła, ponieważ wyznał mi to w tajemnicy. Jeśli ma rację... Umilkł. – A co się z nią dzieje, nie potrafię ci powiedzieć, bo sam tego nie wiem – dodał. Wpatrzyła się w jego niewidoczną w ciemności nocy twarz. – I dlatego mnie w to wpakowałeś? – Tak. Jego odpowiedź brzmiała jak uznanie faktu własnej śmiertelności. – Są tu też inni lekarze. Albo mogłeś wezwać specjalistę. – Poczuła gwałtowny ucisk w gardle. – Dlaczego ja? – zapytała, przełknąwszy z wysiłkiem ślinę. – No cóż, przypuszczam... – Teraz w jego tonie wyczuła ironiczny uśmieszek. – Mógłbym powiedzieć, że zdobyłaś wielkie umiejętności. Faktem jest jednak, że pomyślałem o tobie dlatego, iż wydawałaś się odpowiednia. Moglibyście się dogadać z Covenantem, gdybyście tylko dali sobie szansę. – Rozumiem. – Jęknęła bezgłośnie. Czy to aż tak oczywiste? Czy po tylu wysiłkach, które włożyłam w ukrycie tej sprawy, nadal wszystko widać? By się bronić, podniosła się z miejsca. Zadawniona gorycz nadała jej głosowi gderliwy ton. – Mam nadzieję, że odpowiada ci zabawa w Boga. Milczał przez długą chwilę. – Jeśli sądzisz, że mi to odpowiada, to się mylisz – odrzekł cicho. – Nie tak to widzę. Po prostu nie potrafię sobie poradzić. Dlatego poprosiłem cię o pomoc. Pomoc, warknęła w duchu Linden. Jezu Chryste! Nie wyraziła jednak oburzenia na głos. Doktor Berenford raz jeszcze przebił się do jej wrażliwości, dotknął nerwów kierujących jej zachowaniem. Ponieważ nie chciała przyznać się do słabości, gniewu czy braku możliwości wyboru, przeszła obok niego i skierowała się ku drzwiom wyjściowym.
– Dobranoc – rzuciła bezbarwnym tonem. – Dobranoc, Linden. Nie zapytał jej, co zamierza zrobić. Być może ją zrozumiał. Albo zabrakło mu odwagi. Wsiadła do samochodu i ruszyła z powrotem na Haven Farm. Jechała powoli, starając się uporządkować dzisiejsze wydarzenia i swoje w nich miejsce. To prawda, że nie miała teraz wyboru, nie było to jednak skutkiem bezradności, lecz raczej faktu, że już go dokonała. Zrobiła to dawno temu, kiedy zdecydowała, że będzie lekarzem. Świadomie postanowiła stać się tym, kim była teraz. A jeśli niektóre z konsekwencji tej decyzji sprawiały jej ból... cóż, wszędzie było pełno bólu. Zasługiwała na ten, który przypadał jej w udziale. Dopiero gdy dotarła do polnej drogi, zdała sobie sprawę, że zapomniała zapytać doktora Berenforda o starca. Widziała już światła domu Covenanta. Budynek rysował się migotliwie na tle szeregu mrocznych drzew niczym jasność, którą za chwilę miały połknąć puszcza i noc. Bliski pełni księżyc pogłębiał tylko to wrażenie. Jego blask przeradzał pole w srebrne jezioro, niesamowite i bezdenne, nie mógł jednak dotknąć czarnych drzew ani skrytego w ich cieniu domu. Linden zadrżała, czując wilgoć w powietrzu. Zaciskała mocno dłonie na kierownicy, wytężając zmysły, jakby oczekiwała jakiegoś dramatycznego wydarzenia. W odległości dwudziestu jardów od domu zatrzymała się. Zaparkowała samochód na otwartej przestrzeni, tak by padał na niego blask księżyca. „Bądź wierna”. Nie wiedziała, jak to się robi. Musiał go ostrzec blask reflektorów. Gdy podeszła do frontowych drzwi, na ganku zapaliła się lampa. Covenant wyszedł na spotkanie Linden. Jego wyprostowana, odpychająca sylwetka rysowała się ostro na tle żółtego światła padającego zza jego pleców. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy. – Doktor Avery. – Jego głos był ostry jak dźwięk piły. – Proszę stąd odjechać. – Nie. – Trudno jej było oddychać, wskutek czego musiała mówić krótkimi, urywanymi zdaniami. – Muszę ją najpierw zobaczyć. – Ją? – zapytał. – Pana byłą żonę. Umilkł na chwilę. – Co jeszcze powiedział pani ten sukinsyn? – wychrypiał wreszcie. Zignorowała jego gniew. – Pan potrzebuje pomocy. Zgarbił się, jakby usiłował zdusić nasuwające się riposty. – On się myli. Nie potrzebuję pomocy. Nie potrzebuję pani. Proszę stąd odjechać. – Nie. – Nie straciła odwagi. – Ma rację. Jest pan wykończony. Samotna opieka nad nią
wyczerpuje pana siły. Mogę panu pomóc. – Nie może pani – wyszeptał, zaprzeczając gwałtownie jej słowom. – Ona nie potrzebuje lekarza. Trzeba ją tylko zostawić w spokoju. – Uwierzę w to, kiedy ją zobaczę. Napiął mięśnie, jakby obawiał się, że Linden spróbuje wtargnąć do środka. – To teren prywatny. Jeśli pani nie odjedzie, wezwę szeryfa. Wściekała ją ta niesamowita sytuacja, w jakiej się znalazła. – Do cholery z tym! – warknęła. – Czego się pan boi? – Pani. Jego głos brzmiał złowrogo i zimno. – Mnie? Nawet mnie pan nie zna. – Tak samo, jak pani mnie. Nie wie pani, co się tu dzieje. Nie jest pani w stanie tego zrozumieć. I nie zaangażowała się pani w to z własnego wyboru. – Jego słowa cięły ją niczym miecze. – To Berenford panią w to wpakował. Tamten starzec... – Przełknął ślinę. – Uratowała go pani – warknął. – Uratowała go pani i on panią wybrał, pani jednak nie ma pojęcia, co to znaczy. Nawet się pani nie domyśla, do czego panią wybrał. Do diabła, nie pozwolę na to! Proszę stąd odjechać. – Co pan ma z tym wspólnego? – Poszukiwała na oślep odpowiedzi. – Skąd przypuszczenie, że to łączy się z panem? – Ja to wiem. – Co takiego pan wie? – Nie potrafiła znieść jego protekcjonalnej odmowy. – Co jest w panu tak niezwykłego? Trąd? Czy sądzi pan, że daje on panu wyłączne prawa do samotności i bólu? To arogancja. Na świecie są też inni ludzie, którzy cierpią, i nie trzeba być trędowatym, żeby ich zrozumieć. Co jest w panu tak cholernie niezwykłego? Jej gniew powstrzymał go. Nie widziała jego twarzy, dostrzegła jednak, że przesunął się, chcąc przyjrzeć się jej ponownie. – We mnie nic – odparł po chwili namysłu. – Ale to ja jestem w środku całej tej sprawy, a nie pani. Znam ją. Pani nie. Tego nie można wyjaśnić. Nie ma pani pojęcia, co pani robi. – To niech mi pan o tym opowie. Wytłumaczy mi. Żebym mogła podjąć właściwą decyzję. – Doktor Avery – odezwał się nagle ochrypłym głosem. – Może cierpienie nie jest czymś prywatnym. Może choroba i ból są własnością publiczną. Ale to jest prywatne. Głębia jego pasji uciszyła ją. Szarpała się w myślach z Covenantem, lecz nie potrafiła znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Wiedział więcej od niej. Więcej też wycierpiał, więcej zapłacił i więcej się nauczył. Nie mogła jednak się wycofać. Potrzebowała jakiegoś wyjaśnienia. Nocne powietrze było gęste i wilgotne. Zamazywało znaczenie gwiazd. Ponieważ nie miała innych argumentów, wykorzystała przeciw niemu własne niezrozumienie. – „Bądź wierna”, to nie wszystko, co mi powiedział – rzekła wyraźnie.
Covenant odskoczył do tyłu. Linden czekała bez ruchu, licząc na to, że chęć poznania prawdy każe mu przemówić. – A co jeszcze? – zapytał stłumionym tonem. – „Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści”. – Przerwała nagle, nie chcąc zdradzić reszty. Ramiona Covenanta zaczęły dygotać. Bezlitośnie wykorzystała zdobytą przewagę. – O kim mówił? O panu? Nie odpowiedział. Przycisnął dłonie do twarzy, by stłumić emocje. – A może chodziło o kogoś innego? Czy ktoś skrzywdził Joan? Nim Covenant zdążył zacisnąć zęby, wyrwał się spomiędzy nich jęk bólu. – A może coś ma spotkać mnie? Co ten starzec ma ze mną wspólnego? Dlaczego powiedział pan, że on mnie wybrał? – On panią wykorzystuje. – Jego głos tłumiły dłonie przyciśnięte do ust. Opanował się jednak. Kiedy je opuścił, przemawiał cichym, słabym głosem, przywodzącym na myśl sypiący się popiół. – On jest jak Berenford. Uważa, że potrzebna mi pomoc. Myśli, że tym razem sobie nie poradzę. – W jego głosie powinna brzmieć gorycz, lecz potrafił ją stłumić. – Jedyna różnica między nimi polega na tym, że on wie to, co ja. – Więc niech mi pan o tym opowie – zażądała po raz kolejny Linden. – Pozwoli mi zrozumieć. Wyprostował się siłą woli, unosząc głowę na tle światła. – Nie. Być może nie potrafię pani powstrzymać, ale w żadnym razie nie mogę pani na to pozwalać. Nie przyłożę do tego ręki. Jeśli jest pani zdecydowana się w to wplątać, będzie pani musiała znaleźć jakiś sposób, by zrobić to za moimi plecami. – Umilkł. Wydawało się, że skończył. – I proszę powiedzieć temu sukinsynowi Berenfordowi, że choć raz mógłby mi zaufać! – ryknął wściekle. W jej głowie kłębiły się różne myśli. Miała ochotę zawołać: A dlaczego miałby panu ufać? Pan nie ufa nikomu! Gdy jednak zaczerpnęła tchu, powietrze przeszył krzyk. Wrzask kobiety, ochrypły i ohydny. Nie było możliwe, by taki głos, kogoś porażonego tak jadowitą grozą, należał do człowieka przy zdrowych zmysłach. Przenikliwe wycie zdawało się dobiegać z samego serca nocy. Nim wybrzmiało, Linden minęła już Covenanta i pobiegła ku drzwiom. Złapał ją za ramię, lecz wyrwała się z uścisku jego kalekiej dłoni i odtrąciła go na bok. – Jestem lekarzem. Nie dając mu czasu na pozwolenie lub odmowę, otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła do środka. Znalazła się w salonie, który – choć były w nim dywany i regały z książkami – wydawał się opustoszały. Nie dostrzegła w nim obrazów ani ozdób, a jedynym meblem była długa, miękka kanapa, przed którą stał niski stolik. Sprzęty te zajmowały środek pokoju, co ułatwiało poruszanie się po otaczającej je przestrzeni.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym ruszyła krótkim korytarzem prowadzącym do kuchni. W niej również stół i dwa drewniane krzesła o prostych oparciach ustawiono na samym środku izby. Minęła je i skręciła do następnego korytarza. Covenant pędził za nią. Minęła dwoje otwartych drzwi – do łazienki i do jego sypialni – i wreszcie dotarła do trzecich, znajdujących się na końcu. Były zamknięte. Natychmiast chwyciła za klamkę. Złapał ją za nadgarstek. – Niech pani posłucha. Jego głos musiał coś wyrażać – naleganie, ból, cokolwiek – nie potrafiła jednak tego dosłyszeć. – Musi pani to zrozumieć. Jest tylko jeden sposób, by zranić człowieka, który stracił wszystko. Oddać mu coś zniszczonego. Ścisnęła klamkę wolną dłonią. Puścił ją. Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Paliły się w nim wszystkie światła. Joan siedziała na metalowym łóżku, stojącym na środku pomieszczenia. Nogi i ręce miała skrępowane pasmami materiału, które pozwalały jej siadać lub kłaść się, lecz uniemożliwiały zetknięcie dłoni. Długą bawełnianą koszulę nocną, pokrywającą wychudłe członki, całkowicie wymięła w swym cierpieniu. Na szyi miała zawieszoną na srebrnym łańcuszku ślubną obrączkę z białego złota. Nie patrzyła na Covenanta. Wbiła wzrok w Linden, wykrzywiając twarz w szalonej furii. W jej oczach była wściekłość. Miała oczy obłąkanej lwicy. Z gardła dobywały się jęki. Spod bladej skóry sterczały kości. Linden poczuła przerażający wstręt. Nie była w stanie myśleć. Jeszcze nigdy nie spotkała się z podobną wściekłością. Gwałciła ona wszystkie jej wyobrażenia o chorobie czy bólu, paraliżowała reakcje. To nie była zwykła ludzka słabość albo cierpienie podniesione do poziomu rozpaczy, lecz czyste okrucieństwo, skoncentrowane i mordercze. Zmusiła się do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Gdy jednak zbliżyła się do kobiety i wyciągnęła na próbę rękę, Joan kłapnęła zębami jak podrażniony kot. Linden odskoczyła mimo woli. – Słodki Boże! – wydyszała. – Co jej jest? Związana uniosła głowę i wydała z siebie potępieńczy wrzask bólu. Covenant nie odzywał się. Skrzywił twarz w wyrazie żałoby. Podszedł do Joan, rozwiązał węzeł krępujący lewy nadgarstek i uwolnił jej rękę. Natychmiast spróbowała go drapnąć, wytężając całe ciało, by go dosięgnąć. Uchylił się i złapał ją za przedramię. Linden patrzyła z bezgłośną rozpaczą, jak pozwala, by paznokcie Joan przeorały grzbiet jego prawej dłoni. Ze szram popłynęła krew. Kobieta wysmarowała nią palce, po czym uniosła je do ust i zaczęła ssać chciwie.
Wydawało się, że smak krwi przywrócił jej na chwilę świadomość. Niemal natychmiast z twarzy zniknął wyraz obłędu. Oczy złagodniały i wypełniły się łzami, a usta zadrżały. – Och, Tom – odezwała się słabym, drżącym głosem. – Tak mi przykro. Nie mogę... On siedzi w mojej głowie i nie potrafię go wygnać. Nienawidzi cię. Każe mi... każe mi... Załkała rozpaczliwie. Jasność umysłu przysparzała jej okrutnych cierpień. Usiadł na łóżku obok niej i objął ją ramionami. – Wiem. – Jego głos wypełnił pokój bólem. – Rozumiem. – Tom – lamentowała. – Tom. Pomóż mi. – Pomogę ci. – W jego tonie brzmiała obietnica, że zniesie wszelkie cierpienia, poświęci absolutnie wszystko, nie cofnie się przed żadnym okrucieństwem. – Gdy tylko będzie gotowy, uwolnię cię. Jej wątłe kończyny rozluźniły się powoli, a łkanie przycichło. Była zmęczona. Gdy położył ją na łóżku, zamknęła oczy i zasnęła, trzymając palce w ustach jak małe dziecko. Wyjął ze stojącego na stole obok łóżka pudełka papierową chusteczkę do nosa i przycisnął ją do grzbietu dłoni. Później, czułym gestem, wyjął palce Joan z jej ust i ponownie przywiązał rękę. Dopiero wtedy spojrzał na Linden. – To nie boli – wyjaśnił. – Grzbiety dłoni mam nieczułe od wielu lat. Z jego twarzy zniknął wyraz udręki. Pozostało na niej jedynie zmęczenie trwającym od bardzo dawna cierpieniem, którego nie był w stanie złagodzić. Patrząc, jak jego krew wsiąka w chusteczkę, pomyślała, że powinna opatrzyć jego rany. Praktyczna część jej osobowości jednak zawiodła, okazała się bowiem bezradna wobec Joan. Nie byłaby teraz w stanie go dotknąć. Nie umiała sprostać temu, co widziała. Na chwilę jej oczy wypełniły się łzami. Tylko fakt, że od dawna przywykła do powściągliwości, powstrzymał ją od płaczu. Jedynie determinacja sprawiła, że nie uciekła w noc. – A teraz powie mi pan, co jej jest – powiedziała nieustępliwym głosem. – Tak – wyszeptał. – Chyba powiem.
3. Zobowiązanie
Bez słowa powiódł ją z powrotem do salonu. Dotykał niepewnie dłonią jej ramienia, jakby obawiał się najmniejszego zetknięcia z drugim człowiekiem. Kiedy usiadła na kanapie, wskazał na zadrapania i zostawił ją na moment samą. Ucieszyła się z chwili samotności. Oszołomiło ją niepowodzenie. Potrzebowała czasu, by odzyskać panowanie nad sobą. Co się z nią stało? Nie miała pojęcia, czym jest zło. Nawet nie wierzyła w jego istnienie. Mimo to ujrzała je w dzikim głodzie Joan. Nauczono ją postrzegać świat w kategoriach zaburzeń funkcji i choroby, leczenia i terapii, sukcesu lub śmierci. Słowa takie jak dobro i zło nie miały dla niej znaczenia. Ale Joan! Skąd brało się tak nienawistne okrucieństwo? I w jaki sposób... Gdy Covenant wrócił, z prawą dłonią owiniętą białym bandażem, wbiła w niego wzrok, domagając się wyjaśnień. Stanął przed nią, nie patrząc jej w oczy. Zgarbił się, co nadało mu wygląd człowieka przegranego. Skóra w kącikach jego oczu marszczyła się, jak dotknięta trwogą. Jego usta jednak nauczyły się oporu. Wykrzywiła je długotrwała odmowa. – Teraz pani rozumie, dlaczego nie chciałem, żeby się pani o niej dowiedziała – wymamrotał po chwili. Zaczął spacerować po pokoju. – Nie wie o niej nikt... – słowa brzmiały tak, jakby wyszarpywał je z sekretnego zakątka serca – ...poza Berenfordem i panią Roman. Prawo raczej nie pochwala ludzi, którzy więżą innych, nawet jeśli ci są w takim stanie. Nie mam żadnych uprawnień do opieki nad nią. Powinienem oddać ją w ręce władz. Niemniej jednak już tak długo obywam się bez dobrodziejstw prawa, że guzik mnie to obchodzi. – Ale co jej jest? Nie potrafiła uwolnić głosu od drżenia. Była zbyt napięta, by mówić spokojnie. Westchnął. – Musi mnie ranić. Dręczy ją ta żądza. Dlatego jest taka gwałtowna. To najlepszy sposób, w jaki może się ukarać. Analityczna część natury Linden przebudziła się nagle. To paranoik – pomyślała, krzywiąc się w duchu. Cierpi na paranoję.
– Ale dlaczego? – zapytała. – Co się jej stało? Zatrzymał się, popatrzył na nią, jakby chciał ocenić jej zdolność do przyjęcia prawdy, i ponownie zaczął chodzić w kółko. – Oczywiście Berenford patrzy na to inaczej – wyszeptał. – Wydaje mu się, że to problem psychiatryczny. Nie próbował dotąd mi jej odebrać jedynie dlatego, że rozumie, z jakiego powodu chcę się nią opiekować. Przynajmniej częściowo. Jego żona jest sparaliżowana i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby obciążyć opieką nad nią kogoś innego. Nie powiedziałem mu, że Joan gustuje we krwi. Uchylał się od odpowiedzi na jej pytanie. Zmusiła się do zachowania cierpliwości. – A czy to nie jest problem psychiatryczny? Czy doktor Berenford był w stanie wykluczyć przyczyny organiczne? Cóż innego mogłoby to być? Covenant zawahał się. – On nie wie, co się dzieje – powiedział słabym głosem. – W kółko powtarza pan to samo. To zbyt wygodne. – Nie – odparł. – To nie jest wygodne. To jest prawda. Brak pani danych, by to zrozumieć. – Skąd ma pan taką cholerną pewność? – Powstrzymywała się z tak wielką siłą, że jej głos zabrzmiał ochryple. – Połowę życia spędziłam na pomaganiu cierpiącym. Miała ochotę dodać: Czy nie może pan wbić sobie do łba, że jestem lekarzem? Te słowa uwięzły jej jednak w gardle. Zawiodła... Spuścił na chwilę wzrok, jakby unieszczęśliwiała go myśl, że Linden może jednak mieć niezbędne dane. Wtem potrząsnął gwałtownie głową. Gdy znowu zaczął mówić, nie potrafiła odgadnąć, jakiego rodzaju odpowiedzi postanowił jej udzielić. – O niczym bym nie wiedział, gdyby nie zadzwonili do mnie jej rodzice – rzekł. – Przed jakimś miesiącem. Nie przepadają za mną zbytnio, ale to doprowadziło ich do białej gorączki. Opowiedzieli mi wszystko, co wiedzieli. Można powiedzieć, że to stara historia. Jedyne, co w niej nowe, to ból. Joan rozwiodła się ze mną, kiedy się dowiedzieliśmy, że mam trąd. Jedenaście lat temu. Zabrała Rogera i wróciła do rodziców. Uważała, że jest usprawiedliwiona... do licha, przez wiele lat ja również tak sądziłem. Dzieci są bardziej podatne na zarażenie trądem niż dorośli. Dlatego to zrobiła. Dla dobra Rogera. Ale nic to jej nie dało. W głębi duszy była przekonana, że mnie zdradziła. Trudno jest wybaczyć sobie porzucenie kogoś, kogo się kocha. Kto potrzebuje pomocy. To pozbawia szacunku dla siebie. Jak trąd. Zżera człowieka. W krótkim czasie robi z niego moralnego kalekę. Znosiła to przez pewien okres. Potem zaczęła szukać lekarstwa. Głos Covenanta i informacje, które jej przekazywał, uspokoiły Linden. Gdy spacerował po pokoju, zaczęła dostrzegać, jak ostrożne i celowe są wszystkie jego ruchy. Omijał stolik, jakby był on dla niego zagrożeniem. Raz za razem omiatał wzrokiem swe ciało: dłonie, ramiona, nogi, klatkę piersiową, zupełnie jakby obawiał się, że zranił się, nie wiedząc o tym.
Czytała o takich zachowaniach. Tego typu oględziny nosiły nazwę WKS – Wizualna Kontrola Skóry. Podobnie jak ostrożność ruchów, stanowiła ona element dyscypliny niezbędnej do zatrzymania postępów tej choroby. Ze względu na uszkodzenie nerwów wywołane trądem, największym zagrożeniem dla jego zdrowia była możliwość, że uderzy się, oparzy, podrapie, skaleczy lub potłucze, nie wiedząc o tym. Nie opatrzyłby powstałej w ten sposób rany, co doprowadziłoby do zakażenia. Dlatego poruszał się tak ostrożnie, jak tylko mógł. Meble w jego domu ustawiono w ten sposób, by zminimalizować zagrożenie wywoływane przez wystające kanty, przeszkody i związane z nimi wypadki. Ponadto poddawał się regularnym oględzinom w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa. Obiektywne, profesjonalne spojrzenie na Covenanta pomogło jej z powrotem wczuć się w swą rolę. Stopniowo coraz łatwiej przychodziło jej słuchanie jego pokrętnych wyjaśnień bez zniecierpliwienia. Nie przestawał mówić. – Najpierw zwróciła się do psychologów. Chciała wierzyć, że cała sprawa zrodziła się w jej umyśle, a umysł można naprawić, jak złamaną rękę. Ulegała wszystkim psychologicznym modom, tak jak niektórzy ludzie zmieniają samochody. Co roku nowy. Zupełnie jakby problem miał charakter psychiczny, nie duchowy. Jej rodzice sądzili, że to nie ma sensu, ale starali się być tolerancyjni. Robili, co mogli, żeby stworzyć Rogerowi stabilny dom. Dlatego uznali, że wróciła do normy, kiedy dała sobie z tym spokój, ale wtedy przerzuciła się na kościoły. Cały czas byli przekonani, że religia to właściwa odpowiedź. No cóż, większości ludzi ona wystarcza, ale Joan nie znalazła w niej tego, czego potrzebowała. Religia była zbyt łatwa. Choroba cały czas się pogłębiała. Rok temu Joan stała się fanatyczką. Zabrała Rogera i przyłączyła się z nim do komuny. Jednej z tych grup, w których ludzie osiągają ekstazę poprzez upokorzenie, a przywódca namawia do miłości i zbiorowego samobójstwa. Musiała być dogłębnie zdesperowana. Przez większą część życia naprawdę chciała wierzyć jedynie w to, że jest zupełnie w porządku. Niemniej po tylu latach porażek opuściła ją odporność. Cóż miała do stracenia? Linden nie była do końca przekonana. Bóg obchodził ją równie mało, co pojęcia dobra i zła. Mimo to pasja, z jaką mówił Covenant, przykuła jej uwagę. W jego oczach lśniły łzy gwałtowności i żalu, a zarys ust był ostry jak miecz. Wierzył w swe słowa. Musiał dostrzec w jej twarzy niedowierzanie, gdyż jego głos nabrał gwałtowności przypominającej krzyk Joan. – Nie musi pani wierzyć w Boga, by rozumieć, przez co przeszła. Cierpiała na przypadłość, na którą śmiertelnicy nie znają lekarstwa. Nie potrafiła nawet powstrzymać postępów wywołanej nią zgnilizny. Może nawet nie wiedziała, co właściwie stara się uleczyć. Szukała magii, jakiejś mocy, która mogłaby sięgnąć w głąb jej jaźni i uzdrowić... Gdy szuka się różnych sposobów na uleczenie i żaden nie pomaga, zaczyna się myśleć o ogniu. O wypaleniu bólu. Chciała się ukarać, znaleźć jakieś umartwienie adekwatne do jej
wewnętrznego rozkładu. Jego głos załamał się, lecz natychmiast odzyskał nad nim kontrolę. – Ja wiem na ten temat wszystko, ale ona nie miała żadnej obrony. Otworzyła przed nim drzwi. Ujrzał w niej doskonałe narzędzie i zaczął jej używać. Używać jej, choć jest już zbyt uszkodzona, by pojąć, do czego mu służy. Używać jej? Nie rozumiała go. Jaki on? Covenant stłumił powoli gniew. – Oczywiście jej rodzice nie mieli o niczym pojęcia. Jak mogliby to odgadnąć? Wiedzieli tylko, że jakieś sześć tygodni temu obudziła ich w środku nocy i zaczęła mówić bez sensu. Była prorokinią, miała wizję, Pan powierzył jej misję. Biada i pomsta niegodziwym, śmierć chorym i niewierzącym. Zrozumieli tylko tyle, że chce, żeby się zaopiekowali Rogerem. Zniknęła i od tej chwili już jej nie widzieli. Po paru tygodniach zadzwonili do mnie. Nie miałem z nią kontaktu. Usłyszałem o wszystkim dopiero od nich. Ale jakieś dwa tygodnie temu zjawiła się tutaj. Zakradła się nocą do mojego pokoju i próbowała rozszarpać mi twarz paznokciami. Gdyby nie była taka słaba, udałoby się jej. Z pewnością pokonała całą drogę na piechotę. Sam sprawiał wrażenie zbyt wyczerpanego, by nadal chodzić po pokoju. Zaczerwienione oczy nadawały mu wygląd chorego. Jego dłonie drżały. Jak długo już nie wysypiał się porządnie ani nie zaznał spokoju? Dwa tygodnie? Gdy usiadł na przeciwległym końcu kanapy, Linden zwróciła się ku niemu, by nadal móc na niego patrzeć. W głębi umysłu zaczęła szukać jakiegoś sposobu na podanie mu środka uspokajającego. – Od tego czasu opiekujemy się nią z Berenfordem – westchnął, – Wtajemniczyłem go, ponieważ jest jedynym lekarzem, którego znam. Jest przekonany, że mylę się co do niej, ale pomaga mi. A przynajmniej pomagał. Dopóki nie wciągnął w to pani. – Był zbyt zmęczony, by w jego głosie pobrzmiewała gorycz. – Ja staram się dotrzeć do niej na wszelkie możliwe sposoby, a on podaje jej leki, które mają rozjaśnić umysł. A przynajmniej uspokoić ją na tyle, żebym mógł ją nakarmić. Światło w jej pokoju włączone jest przez cały czas. Kiedy zostaje sama w ciemności, coś się z nią dzieje. Dostaje szału. Boję się, że złamie sobie rękę albo zrobi coś innego. Umilkł. Najwyraźniej dotarł już do końca opowieści – albo zabrakło mu sił. Linden miała wrażenie, że jego wyjaśnienia nie są kompletne, wstrzymała się jednak z pytaniami. Potrzebował pomocy, chwili wytchnienia od napięcia. – Może naprawdę powinna znaleźć się w szpitalu – powiedziała ostrożnie. – Jestem pewna, że doktor Berenford robi, co może, ale istnieje mnóstwo metod diagnostycznych, których nie sposób zastosować tutaj. Gdyby trafiła do szpitala... – Gdyby trafiła do szpitala... – zwrócił się w jej stronę tak gwałtownie, że aż odskoczyła – ...wsadziliby ją w kaftan bezpieczeństwa, karmili trzy razy dziennie, zrobili z jej mózgu galaretę za pomocą elektrowstrząsów i szpikowaliby ją lekami, aż wreszcie nie mogłaby
rozpoznać własnego imienia, nawet gdyby sam Bóg ją zawołał, i wszystko to nic by nie dało! Do jasnej cholery, była moją żoną! – Potrząsnął prawą pięścią. – Do dziś noszę tę diabelną obrączkę! – Czy to właśnie pana zdaniem robią lekarze? – Ogarnęła ją nagła wściekłość. Niepowodzenie zepchnęło ją do defensywy. – Znęcają się nad chorymi? Zapanował z wysiłkiem nad gniewem. – Lekarze starają się wyleczyć objawy, bez względu na to, czy je rozumieją. Nie zawsze im się udaje. W tym przypadku nie mogą pomóc. – Skąd ta pewność? – Nie chciała z niego drwić, poczuła się jednak do tego zmuszona. – Niech mi pan powie, w jaki sposób pan jej pomaga. Wzdrygnął się. Wściekłość i ból zderzyły się w nim ze sobą, zapanował jednak nad nimi. – Przyszła do mnie – odpowiedział po prostu. – Nie wiedziała, co robi. – Ale ja wiem. – Była bezradna wobec jego nieustępliwości. – Dobrze to rozumiem. Tylko ja mogę jej pomóc. Wezbrała w niej frustracja. – Co pan rozumie? Zerwał się na nogi. Władała nim namiętność. Mimo zmęczenia, żar serca pozwalał mu zachować siłę i wyprostowaną postawę. Jego wzrok przeszywał ją jak dłuto. Kiedy przemówił, słowa wypadły mu z ust oddzielnie, niby kawałki granitu. – Jest opętana. Linden zamrugała powiekami. – Opętana? Zdumiał ją. Nie mówił językiem, który rozumiała. Żyli w dwudziestym wieku. Medycyna nie traktowała opętania poważnie przynajmniej od stulecia. Podniosła się. – Czy pan zwariował? Spodziewała się, że może jednak się wycofa, lecz miał w sobie takie zasoby sił, do których jeszcze nie sięgnęła. Wytrzymał jej spojrzenie, a jego twarz – zmieniona i oczyszczona przez jakieś niezłomne przekonanie – uświadomiła Linden dobitnie głębię jej moralnego upadku. Kiedy odwrócił wzrok, nie zrobił tego dlatego, że był speszony lub pokonany, lecz dlatego, że chciał jej oszczędzić implikacji swej wiedzy. – Widzi pani? – wyszeptał. – To kwestia doświadczenia. Po prostu nie jest pani w stanie tego zrozumieć. – Na Boga! – wybuchnęła urażona. – To najbardziej aroganckie stwierdzenie, jakie słyszałam w życiu. Stoi pan tutaj, wygadując niesamowite rzeczy, a kiedy ośmielam się wątpić w pana słowa, natychmiast pan uznaje, że coś jest nie w porządku ze mną. Jak ma pan czelność... – Doktor Avery – odezwał się cichym, ale groźnym głosem. – Nie powiedziałem, że coś
jest nie w porządku z panią. Nie słuchała go. – Cierpi pan na klasyczną paranoję, panie Covenant, – Każdemu słowu nadawała zjadliwe brzmienie. – Sądzi pan, że każdy, kto nie chce panu uwierzyć, ma nie po kolei w głowie. To podręcznikowy przypadek. W przypływie irracjonalnego oburzenia odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom. Uciekała przed nim, jednocześnie usiłując rozpaczliwie przekonać samą siebie, że to nie ucieczka. Dogonił ją jednak i złapał za ramię. Odwróciła się błyskawicznie, jakby ją zaatakował. Nie zrobił tego. Dłonie opadły mu wzdłuż ciała. Poruszały się kurczowo, jak gdyby pragnął wykonać jakieś błagalne gesty. Jego twarz była otwarta, a on sam sprawiał wrażenie, jakby się poddał. Linden dostrzegała intuicyjnie, że mogłaby go w tej chwili zapytać o cokolwiek, a on ze wszystkich sił starałby się jej odpowiedzieć. – Proszę – wydyszał. – Jest pani w nieznośnej sytuacji, a ja nie ułatwiłem pani zadania. Ale proszę. Niech pani przynajmniej uwierzy, że wiem, co robię. Odpowiedź pojawiła się w jej ustach niby napięta sprężyna, straciła jednak energię i rozpadła się. Linden była wściekła, nie dlatego, że miała do tego jakiekolwiek prawo, ale dlatego, że jego zachowanie dowiodło jej, jak wielki błąd popełniła. Przełknęła ślinę, by stłumić jęk. Omal nie wyciągnęła ku niemu ręki, by go przeprosić. Zasługiwał jednak na coś więcej niż przeprosiny. – Rozważę ją – powiedziała z ostrożnością w głosie. Wolała nie patrzeć mu w oczy. – Nic nie zrobię, dopóki znowu z panem nie porozmawiam. Wyszła z domu, nie kryjąc już, że ucieka przed wszystkim, czego przed chwilą doświadczyła. Jej dłonie poruszały się bezładnie, gdy otwierała drzwi samochodu i siadała za kierownicą. Czując w ustach przywodzący na myśl chorobę smak klęski, pojechała do swego mieszkania. Potrzebowała pocieszenia, lecz obskurne ściany i łuszczące się, obłażące podłogi, które pod naciskiem stóp jęczały jak ofiary, nie dawały otuchy. Zgodziła się tu zamieszkać dokładnie z tego powodu, lecz kobieta, która podejmowała ową decyzję, nie wiedziała jeszcze, co to znaczy nie sprostać wymaganiom stawianym przez jej zawód. Teraz – po raz pierwszy od piętnastu lat, które upłynęły od chwili morderstwa, gdy jej dłonie przyjęły brzemię krwi – łaknęła pociechy. W świecie, w którym żyła, nie można jednak było jej znaleźć. Nie wiedziała, co ze sobą począć. Wyczerpana, położyła się do łóżka. Napięcie i wilgotna pościel przez długi czas nie pozwalały jej zasnąć. Gdy wreszcie to się stało, sny Linden wypełniały pot i strach pośród gorącej nocy. Starzec, Covenant, Joan – wszyscy bredzili o jakimś Nim. Próbowali ją ostrzec. On, który opętał Joan w celu zbyt
straszliwym, by o tym mówić. On, który chciał skrzywdzić ich wszystkich. Wreszcie jednak zapadła w głęboki sen i zło gdzieś zniknęło. Obudziło ją pukanie do drzwi. Głowę miała pełną koszmarów, a stukot brzmiał niepewnie, zupełnie jakby pukający był przekonany, że w mieszkaniu czai się jakieś niebezpieczeństwo. Była jednak lekarzem i musiała potraktować je jako rozkaz. Gdy otworzyła oczy, jej mózg przeszył blask późnego poranka. Wygramoliła się z trudem z łóżka, wsunęła w szlafrok i podeszła do drzwi. Stała za nimi niska, nieśmiała kobieta o ruchliwych dłoniach i oczach unikających jej spojrzenia. – Doktor Avery? Doktor Linden Avery? – zapytała zalęknionym głosem. Linden odchrząknęła z wysiłkiem. – Tak. – Dzwonił doktor Berenford. – Kobieta sprawiała wrażenie, że nie ma pojęcia, co mówi. – Jestem jego sekretarką. Pani nie ma telefonu. Soboty mam wolne, ale zadzwonił do mnie do domu. Chce, żeby pani przyjechała. Powinien teraz być na wizytach. – Mam przyjechać? – Przeszyło ją ukłucie lęku. – Dokąd? – Powiedział, że pani będzie wiedziała dokąd. Jestem jego sekretarką – powtarzała uparcie kobieta. – Soboty mam wolne, ale zawsze chętnie mu pomagam. To dobry człowiek. Dobry lekarz. Jego żona miała heinemedinę. Naprawdę powinien teraz być na wizytach. Linden zacisnęła powieki. Gdyby miała siłę, krzyknęłaby głośno: Dlaczego mi to robisz? Wycieńczyły ją jednak złe sny i zwątpienie. – Dziękuję pani – wymamrotała i zamknęła drzwi. Przez chwilę stała bez ruchu. Oparła się o drzwi, jakby chciała zamknąć je na zawsze. Miała ochotę krzyczeć. Doktor Berenford nie zadawałby sobie jednak tyle trudu, by ją wezwać, gdyby sprawa nie była pilna. Musiała jechać. Włożyła to samo ubranie, które nosiła poprzedniego dnia, i przyczesała włosy. Zdała sobie sprawę, że dokonała wyboru. Minionej nocy w którejś chwili poprzysięgła wierność Covenantowi. Nie rozumiała, co dolega Joan ani jak były mąż zamierza jej pomóc, coś w nim jednak ją przyciągało. To, co tak bardzo ją rozwścieczyło, również głęboko ją poruszyło. Była wrażliwa na osobliwy urok jego gniewu, jego rozpaczliwe położenie i zdecydowane postanowienie dochowania wierności byłej żonie. Wychyliła pośpiesznie szklankę soku pomarańczowego, po czym zeszła do samochodu. Dzień już w tej chwili był nienaturalnie gorący. Blask słońca raził jej oczy. Gdy wjechała na polną drogę wiodącą do domu Covenanta, czuła się dziwnie oszołomiona i obojętna, zupełnie jakby to, co się działo, było halucynacją. Kiedy dostrzegła ciemną plamę na ścianie, w pierwszej chwili pomyślała, że wzrok ją myli. Zaparkowała obok samochodu doktora Berenforda i wyskoczyła na zewnątrz, by lepiej
się przyjrzeć. Obok drzwi biel ściany zakłócał duży, prymitywnie nakreślony trójkąt. Miał czerwonawoczarny kolor zakrzepłej krwi. Gwałtowność gestu, z jakim go namalowano, przekonała ją, że rzeczywiście użyto do tego krwi. Zerwała się do biegu. Wpadła do salonu i zauważyła, że pokój również nosił ślady obecności intruza. Meble pozostawiono nietknięte, lecz cała reszta była zbryzgana i nasiąknięta krwią. Wylano jej tu całe wiadra. Powietrze przepełniała przyprawiająca o mdłości słodkawa woń. Na podłodze, obok stolika, leżała strzelba. Linden ścisnęło w żołądku. Zasłoniła dłońmi usta, by nie krzyknąć głośno. Taka ilość krwi nie mogła pochodzić z jednego ludzkiego ciała. Doszło tu do jakiejś masakry... Wtem dostrzegła doktora Berenforda. Siedział w kuchni przy stole, ściskając w dłoniach filiżankę. Spoglądał na Linden. Podeszła do niego. – Co, u licha... – zaczęła. Powstrzymał ją ostrzegawczym gestem. – Nie mów głośno – poprosił cicho. – On zasnął. Przez chwilę wytrzeszczała tylko oczy na dyrektora szpitala, była jednak przyzwyczajona do niespodziewanych zdarzeń i szybko odzyskała panowanie nad sobą. Zupełnie jakby chciała mu udowodnić, że potrafi zachować spokój, znalazła filiżankę, nalała sobie trochę kawy ze stojącego na piecu dzbanka i usiadła na drugim z krzeseł stojących przy starym stole o pociągniętym lakierem blacie. – Co się stało? – zapytała bezbarwnym tonem. Popijał kawę. Opuściły go wszelkie ślady dobrego nastroju. Dłonie mu drżały. – Wychodzi na to, że jednak miał rację. – Nie patrzył jej w oczy. – Ona zniknęła. – Zniknęła? – Linden straciła na chwilę panowanie nad sobą. Zniknęła? Serce waliło jej tak mocno, że ledwo mogła oddychać. – Czy ktoś jej szuka? – Policja – padła odpowiedź. – Pani Roman... mówiłem ci o niej? Jest jego prawniczką. Wróciła do miasta, kiedy tu przyjechałem. Parę godzin temu. Chciała pogonić szeryfa do roboty. W tej chwili zapewne każdy zdolny do pracy gliniarz w okręgu wyruszył na poszukiwania. Nie widać tu samochodów tylko dlatego, że nasz szeryf, niech Bóg błogosławi jego ciepłe, małe serce, nie pozwala swym ludziom parkować tak blisko trędowatego. – W porządku. – Linden odwołała się do swych profesjonalnych umiejętności, zaciskając mocno dłonie. – Powiedz mi, co się stało. Rozłożył bezradnie ręce. – Właściwie to nie mam pojęcia. Wiem tylko to, co powiedział pani Roman i mnie. To zupełnie nie miało sensu. – Westchnął. – Cóż, tak właśnie powiedział. Po północy usłyszał pod swymi drzwiami jakichś ludzi. Większą część wieczoru poświęcił na próby jej
wykąpania, potem jednak zasnął. Nie obudził się aż do chwili, gdy intruzi zaczęli się zachowywać tak, jakby chcieli rozwalić drzwi. Nie musiał ich pytać, czego chcą. Chyba oczekiwał czegoś w tym rodzaju od chwili przybycia Joan. Sprawił sobie strzelbę. Wiedziałaś, że ma broń? W zeszłym tygodniu polecił pani Roman, żeby mu ją kupiła. Do obrony. Zupełnie jakby trąd nie bronił go wystarczająco skutecznie. – Widząc zniecierpliwienie Linden, Berenford wrócił do sedna sprawy. – Tak czy inaczej, złapał za strzelbę i zapalił wszystkie światła. Potem otworzył drzwi. Wdarli się do środka. Było ich może z pół tuzina. Mówił, że byli odziani w tkaninę workową i posypani popiołem. – Doktor Berenford skrzywił się. – Jeśli nawet rozpoznał któregoś z nich, nie chce się do tego przyznać. Zagroził im strzelbą i powiedział, że nie dostaną Joan. Ale oni zachowywali się tak, jakby chcieli, żeby ich zastrzelił. A gdy przyszło co do czego, nie potrafił się na to zdobyć. Nawet w tym celu, by uratować byłą żonę. – Potrząsnął głową. – Próbował zatrzymać ich gołymi rękami, ale było ich sześciu i nie miał wielkich szans. Wczesnym rankiem odzyskał przytomność na chwilę wystarczająco długą, by zadzwonić do pani Roman. Gadał od rzeczy. Wciąż jej powtarzał, żeby wszczęła poszukiwania, ale nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Zachował jednak przynajmniej tyle rozsądku, by wiedzieć, że potrzebuje pomocy. Potem znowu zemdlał. Kiedy tu dotarła, znalazła go nieprzytomnego na podłodze. Wszędzie było pełno krwi. Kimkolwiek byli, musieli wykrwawić całą krowę. – Pociągnął potężny łyk kawy, jak gdyby była ona antidotum na przenikający powietrze smród. – Pomogła mu wstać, a on zaprowadził ją do pokoju Joan. Nie znaleźli jej tam. Więzy przecięto. – Nie zabili jej? – przerwała Linden. Omiótł ją spojrzeniem. – On mówi, że nie. O źródłach tej pewności wiadomo mi nie więcej niż tobie. – Tak czy inaczej, pani Roman zadzwoniła po mnie – podjął po chwili przerwy. – Kiedy tu dotarłem, pojechała zobaczyć, co się da zrobić w sprawie poszukiwań. Zbadałem go. Wydaje się, że wszystko z nim w porządku. Jest jedynie bardzo wyczerpany. Linden wzruszeniem ramion odegnała swe wątpliwości co do stanu Covenanta. – Zajmę się nim. Skinął głową. – Po to cię wezwałem. Wypiła jeszcze trochę kawy, żeby się uspokoić. – Wiesz, kim byli? – zapytała. – Pytałem go o to – odparł, marszcząc brwi. – Odpowiedział: „Skąd u licha mam wiedzieć?” – A może się domyślasz, co zamierzają z nią zrobić? – Wiesz co – odparł po chwili zastanowienia. – Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mam wrażenie, iż on to wie. Frustracja wywołała u niej gderliwy ton.
– To dlaczego nie chce nam powiedzieć? – Trudno wyczuć – odparł doktor. – Przypuszczam, że sądzi, iż gdybyśmy wiedzieli, co tu jest grane, spróbowalibyśmy go powstrzymać. Linden nie odpowiedziała. Nie umiała już powstrzymać Thomasa Covenanta przed czymkolwiek. Nadal jednak była skłonna poznać prawdę o Joan, o nim i, tak jest, o starcu w płaszczu koloru ochry. Chciała to zrobić dla siebie. I dla Covenanta. Bez względu na jego gwałtownie demonstrowaną niezależność, nie mogła uwolnić się od wrażenia, że rozpaczliwie potrzebna mu pomoc. – To kolejny powód, dla którego powinnaś tu zostać – mruknął Berenford, wstając z miejsca. – Muszę już jechać, a ktoś powinien dopilnować, żeby nie zrobił nic szalonego. Czasami... – Umilkł na chwilę, po czym jego głos rozległ się ponownie, pełen nagłej irytacji. – Mój Boże, czasami mam wrażenie, że ten facet potrzebuje dozorcy, nie lekarza. – Po raz pierwszy, odkąd się zjawiła, spojrzał jej prosto w oczy. – Podejmiesz się tej roli? Wiedziała, że pragnie od niej zapewnienia, iż podobnie jak on czuje się odpowiedzialna za Covenanta i Joan. Nie mogła złożyć takiej obietnicy, była jednak w stanie zaoferować mu coś podobnego. – W każdym razie nie opuszczę go – zapewniła z powagą w głosie. Skinął głową od niechcenia. Nie patrzył już na nią. – Bądź dla niego cierpliwa – szepnął, idąc ku drzwiom. – Upłynęło tak wiele czasu, odkąd spotkał kogoś, kto by się go nie bał, że nie wie, jak sobie z tym poradzić. Kiedy się ocknie, każ mu coś zjeść. Wyszedł z domu i wsiadł do samochodu. Patrzyła za nim, dopóki nie zniknął w kurzu na drodze, po czym wróciła do salonu. Co miała zrobić? Nie wiedziała, podobnie jak Covenant. Zamierzała jednak się dowiedzieć. Odór krwi sprawiał, że czuła się zbrukana, stłumiła jednak to wrażenie na chwilę wystarczająco długą, by zrobić sobie śniadanie. Potem zabrała się do sprzątania w salonie. Szczotką i wodą z mydłem usuwała plamy tak zawzięcie, jakby były świadectwem jej osobistej klęski. Wgłębi jaźni, gdzie miały korzenie kierujące nią nakazy i poczucie winy, czuła, że krew jest życiem – czymś wartościowym, zbyt cennym, by je trwonić i odrzucać, tak jak zrobili to jej rodzice. Szorowała ściany, starając się wykorzenić obłęd lub złą wolę, odpowiedzialne za naruszenie ładu tej izby. Gdy tylko potrzebowała chwili odpoczynku, wracała popatrzeć w milczeniu na Covenanta. Siniaki nadawały jego twarzy groteskowy wygląd. Spał niespokojnie, nie wykazywał jednak objawów pogrążania się w śpiączce. Od czasu do czasu ruchy gałek ocznych zdradzały, że coś mu się śni. Miał otwarte usta, jakby krzyczał bezgłośnie, a w pewnej chwili po policzkach spłynęły mu łzy. Linden ogarnęła fala współczucia dla leżącego. Wydawał się tak zrozpaczony i bezbronny. Miał bardzo mało szacunku dla własnej śmiertelności.
Wkrótce po południu, gdy wciąż była zajęta pracą, wyszedł z sypialni. Chwiał się na nogach. Nie rozbudzony całkowicie, krok wciąż miał niepewny. Popatrzył na nią, jakby chciał przywołać gniew, lecz w jego głosie brzmiała jedynie rezygnacja. – Nie może już pani jej pomóc. Niech pani wraca do domu. Podniosła się i zwróciła ku niemu. – Chcę pomóc panu. – Dam sobie radę. Przełknęła złość, starając się, by jej głos nie zabrzmiał zgryźliwie. – Jakoś nie wygląda mi pan na takiego twardziela. Nie potrafił pan ich powstrzymać przed jej porwaniem. Jak chce pan ich zmusić, by ją panu zwrócili? Wytrzeszczył oczy. Jej pytanie okazało się trafne. Nie ugiął się jednak. Wydawał się niemal nadludzko opanowany. Albo skazany. – Nie chodzi im o nią. Jest dla nich tylko sposobem, żeby dobrać się do mnie. – Do pana? – Czyżby jednak był paranoikiem? – Chce mi pan wmówić, że wszystko to spotkało ją ze względu na pana? Niby dlaczego? – Tego jeszcze nie wiem. – Nie, chodzi mi o to, skąd wzięło się przekonanie, że to ma coś wspólnego z panem? Jeśli chodziło im o pana, to dlaczego po prostu pana nie zabrali? Nie zdołałby pan ich powstrzymać. – To musi być dobrowolne. – Jego głos miał głuche brzmienie przeciążonej liny szarpanej gwałtownym wichrem, która dawno już powinna pęknąć. Covenant nie sprawiał jednak wrażenia człowieka, który się załamał. – Nie może mnie po prostu zmusić. Muszę to zrobić z własnej woli. Joan... – Oczy przesłoniła mu fala ciemności. – Jest dla niego tylko środkiem do celu. Musi liczyć się z tym, że mu odmówię. On. Linden dyszała ciężko. – Wciąż mówi pan „on”. Kim on jest? Zasępił się, przez co jego twarz wydała się jeszcze bardziej zdeformowana. – Mniejsza o to. – Chciał ją ostrzec. – Nie wierzy pani w opętanie. Jak mogę panią przekonać o istnieniu tych, którzy opętują? Usłuchała tego ostrzeżenia, choć nie miała takiego zamiaru. Niespodziewanie zrodził się w niej zarys planu, u podstaw którego leżały w połowie domysły, a w połowie konieczność. Mogła poznać prawdę. Powiedział jej: „Będzie pani musiała znaleźć jakiś sposób, by zrobić to za moimi plecami”. Na Boga, jeśli nie ma innego wyjścia, nie cofnie się przed tym. – Proszę bardzo – odparła, spoglądając na niego wściekle, by ukryć swe zamiary. – Nie potrafię dowiedzieć się od pana nic sensownego. Niech mi pan powie chociaż jedno. Kim jest ten starzec? Pan go zna. Odwzajemnił się jej takim samym spojrzeniem. Wyglądało na to, że nie chce jej odpowiedzieć. Po chwili jednak dał za wygraną.
– Zwiastunem – rzekł sztywno. – Albo ostrzeżeniem. Ci, którym się ukazuje, mają tylko dwie możliwości. Zapomnieć o wszystkim, co wiedzą, i podjąć ryzyko. Albo uciekać do wszystkich diabłów. Problem w tym... – jego głos nabrał dziwnej dźwięczności, zupełnie jakby starał się wyrazić więcej, niż potrafił ubrać w słowa – ...że on z reguły nie marnuje czasu na rozmowy z ludźmi skłonnymi do ucieczki, a pani nie może wiedzieć, w co się pakuje. Skrzywiła się w duchu, bojąc się, że odgadł jej zamiary. Nie straciła jednak pewności siebie. – Czemu mi pan tego nie powie? – Nie mogę. – Jego siła zniknęła, ponownie przekształcona w rezygnację. – To jak podpisanie czeku in blanco. Takie zaufanie, lekkomyślność, bogactwo, jakkolwiek to nazwać, nic nie znaczy, jeśli się wie, na jaką sumę będzie opiewał czek. Albo się go podpisuje, albo nie. Na ile może pani sobie pozwolić? – W każdym razie... – wzruszyła ramionami – ...nie zamierzam podpisywać żadnych czeków in blanco. Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby tu posprzątać. Wracam do domu. – Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. – Doktor Berenford chciał, żeby pan coś zjadł. Zrobi pan to, czy mam go tu przysłać z powrotem? Nie odpowiedział na jej pytanie. – Do widzenia, doktor Avery. – O mój Boże – sprzeciwiła się, zatrwożona nagle jego samotnością. – Pewnie cały dzień będę się o pana zamartwiała. Proszę przynajmniej mówić do mnie Linden. – Linden. – Jego głos był wyprany z wszelkich emocji. – Dam sobie radę. – Wiem – wyszeptała, na wpół do siebie, po czym wyszła w parne popołudnie. – To ja potrzebuję pomocy. Wracając do domu, zauważyła, że nigdzie nie widać wzywającej do pokuty kobiety z dziećmi. Po kilku godzinach, gdy słońce zaszło i zapadł półmrok, wypełniający ulice dusznymi pomarańczoworóżowymi odcieniami, ruszyła z powrotem tą samą drogą. Wzięła prysznic i postanowiła odpocząć. Potem włożyła kraciastą flanelową koszulę, dżinsy i parę solidnych pionierek. Jechała powoli, by zdążyło się ściemnić. Pół mili przed Haven Farm wyłączyła reflektory. Skręciła z szosy w pierwszą z polnych dróg, prowadzącą do jednego z opuszczonych domów na terenie posiadłości. Zaparkowała samochód i zamknęła go, by nie ukradli jej torby lekarskiej i torebki. Ruszyła na piechotę w kierunku domu Covenanta. Gdy tylko było to możliwe, starała się kryć wśród porastających tę część posesji drzew. Miała nadzieję, że nie przybyła zbyt późno, że ludzie, którzy porwali Joan, nie wrócili tu po południu. Wyszła spomiędzy drzew i
przemknęła pod ścianę domu, gdzie znalazła okno, przez które mogła zaglądać do salonu, nie będąc widoczna spod drzwi. Światła były zapalone. Zachowując maksymalną ostrożność, spojrzała na Thomasa Covenanta. Siedział na środku kanapy, z pochyloną głową i rękami w kieszeniach, jakby na coś czekał. Siniaki pociemniały, nadając mu wygląd człowieka, który już poniósł porażkę. Napiął mięśnie szczęki, rozluźnił je i znowu napiął. Starał się opanować, zachować cierpliwość, lecz po chwili podenerwowanie kazało mu zerwać się z miejsca. Zaczął chodzić dookoła kanapy i stolika. Poruszał się sztywno, jakby chciał zaprzeczyć śmiertelności własnego serca. Nie chcąc go dłużej podglądać, Linden odeszła od okna i usiadła oparta o mur. Ukryta w ciemności, czekała razem z nim. Nie podobało jej się to, co robiła. Było to pogwałcenie jego prywatności, absolutnie nieetyczne zachowanie. Nie mogła jednak znieść własnej nieświadomości i jego uporu. Czuła nieprzezwyciężoną potrzebę zrozumienia tego, co wzbudziło jej strach, gdy spojrzała w twarz Joan. Nie musiała długo czekać. Zaledwie kilka minut po tym, jak usiadła pod ścianą, usłyszała nagle odgłos zbliżających się kroków. Serce zabiło jej tak mocno, że niemal się wystraszyła. Zapanowała jednak nad sobą. Zajrzała ostrożnie przez okno w tej samej chwili, gdy ktoś załomotał pięścią w drzwi. Covenant wzdrygnął się na ten dźwięk. Na jego twarzy pojawił się strach. Ten widok poraził Linden. Covenant był potężną osobowością. Wydawało się, że ma w sobie mnóstwo ukrytych sił, których jej brakowało. Co doprowadziło go do takiego stanu? Natychmiast jednak zdusił lęk, tak jak mógłby zdeptać kark żmii. Przezwyciężając własną słabość, ruszył ku drzwiom. Otworzyły się, nim zdążył do nich dojść. Nie czekając na zaproszenie, z ciemności wyłonił się samotny mężczyzna. Linden widziała go wyraźnie. Workowa tkanina spowijała go niby pogrzebowy całun. We włosy miał nierówno wtarty popiół, który pokrywał też grubą warstwą policzki. Podkreślało to martwotę jego spojrzenia. Wyglądał jak trup w masce. – Covenant? Podobnie jak cała postać, jego głos kojarzył się ze śmiercią i popiołem. Covenant spojrzał na intruza. Wydał się nagle wyższy, zupełnie jakby zrozumienie życia dodawało mu wzrostu. – Tak. – Thomas Covenant? Pisarz skinął niecierpliwie głową. – Czego chcesz? – Nadeszła godzina sądu. – Mężczyzna wpatrywał się we wnętrze pokoju, jakby był ślepy. – Pan zażądał twej duszy. Pójdziesz ze mną?
Covenant wykrzywił z wściekłością usta. – Twój pan wie, co mogę mu zrobić. Mężczyzna nie zareagował. Mówił dalej, jakby wygłaszał z góry przygotowaną mowę pogrzebową. – Kobieta zostanie złożona w ofierze, gdy wzejdzie księżyc w pełni. Trzeba odpokutować za grzechy. Jeśli ty odmówisz, ona zapłaci. Tak nakazał Pan życia i śmierci. Pójdziesz ze mną? Złożona w ofierze? Linden otworzyła usta z wrażenia. Odpokutować? Poczerwieniała cała z oburzenia. Co u licha... Barki Covenanta pokryły gruzły mięśni. W jego oczach zapłonęły niesłychane obietnice i groźby. – Pójdę. Popielatej twarzy nieznajomego nie ożywiała żadna iskierka świadomości. Odwrócił się jak marionetka i odszedł w noc. Covenant przez chwilę stał bez ruchu. Oplótł pierś ramionami, jakby chciał stłumić krzyk. Odchylił głowę do tyłu w geście wyrażającym ból. Siniaki naznaczały jego twarz piętnem żałoby. Wtem jednak poruszył się. Z gwałtownością, która zaskoczyła i przeraziła Linden, uderzył się w policzek, po czym rzucił się nagle w ciemność, w ślad za tym, kto go wezwał. Omal nie przegapiła szansy, by za nim podążyć. Oszołomiła ją trwoga. Pan? Złożona w ofierze? Drżenia lęku i wątpliwości przebiegły po jej skórze niczym robactwo. W owiniętym w worek mężczyźnie nie czuło się świadomości. Miał w sobie mniej duszy niż zwierzę. Narkotyki? Albo... „Wszystkie jego napaści...” Czyżby Covenant miał rację? Co do starca i opętania? Co do celu? „Jest dla nich tylko sposobem, żeby dobrać się do mnie”. Złożona w ofierze? Dobry Boże! Mężczyzna w workowej tkaninie wyglądał na obłąkanego – czy zagubionego – w stopniu wystarczającym, by mógł być niebezpieczny. Natomiast Covenant... Covenant był zdolny do wszystkiego. Domyśliła się, co zamierza zrobić, i przeszyło ją to dreszczem. Strach o niego przezwyciężył obawy o samą siebie, kazał jej wypaść zza rogu i rzucić się w pościg. Nieznajomy poprowadził go w głąb lasu, daleko od drogi i domu. Słyszała, jak przedzierają się przez zarośla. Bez światła nie mogli poruszać się cicho. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła ich przed sobą – migotliwe cienie to znikające w pstrokatym mroku, to wynurzające się z niego. Pognała za nimi. Szli na oślep przez las, pokonywali wzgórza i doliny. Nie korzystali ze ścieżek. Miała wrażenie, że zmierzają prosto do celu. Podczas tej wędrówki ciemność gęstniała wokół
Linden, coraz bardziej nieprzyjazna w miarę narastania jej lęku. Drzewa i krzewy stały się wrogie, zupełnie jakby znalazła się w innym lesie, pełnym niebezpieczeństw i okrutnych intencji. Wtem drogę przegrodziło im wzgórze. Covenant i nieznajomy wspięli się na nie i zniknęli w widocznej za jego szczytem dziwnej, pomarańczowej poświacie. Blask wydobył ich z ciemności, a potem pochłonął, jakby przeszli jakąś granicę. Ostrzeżona tym krótkim rozbłyskiem, Linden wspinała się powoli. Miała wrażenie, że jej nerwy krzyczą głośno w mroku. Ostatnie kilka jardów pokonała pochylona, na rękach i kolanach, kryjąc się w podszyciu. Gdy wysunęła głowę zza grzbietu wzgórza, jej oczy nagle poraziła łuna. Ogień, który stopę niżej był niewidoczny, rozjaśnił jej twarz, jakby przed chwilą pokonała granicę snów. Na moment oślepiło ją światło, sparaliżowała cisza. Noc pochłonęła wszystkie dźwięki, pozbawiła powietrze życia. Mrugając wściekle, Linden wpatrzyła się w obszar leżący poniżej. Ciągnęła się tam głęboka, jałowa kotlinka. Jej zboczy nie porastała trawa, krzaki ani drzewa, zupełnie jakby glebę wypalono kwasem. Na dnie płonęło ognisko. Języki płomieni buchały ku niebu niczym żądza i wiły się jak obłęd. Mimo to było zupełnie bezgłośnie. Linden wydawało się, że ogłuchła. To niemożliwe, by tak wielki ogień mógł płonąć w milczeniu. Obok ogniska znajdował się płaski obszar odsłoniętej skały szerokości jakichś dziesięciu stóp. Namalowano na nim wielki, czerwony trójkąt o karmazynowej barwie świeżej krwi. Wewnątrz niego leżała na plecach Joan. Nie ruszała się. Wyglądała na nieprzytomną. Tylko powolne ruchy skrytej pod nocną koszulą klatki piersiowej świadczyły o tym, że żyje. Wokół zgromadzili się ludzie, dwudziestu, może trzydziestu. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy nosili przyodziewek z workowej tkaniny, a twarze pokrywały im szare maski, zupełnie jakby tarzali się w popiele. Byli wychudli, jak żywe symbole głodu. Spojrzenia martwych oczu kazały sądzić, że kryjące się za nimi umysły doszczętnie wykorzeniono. Nie było w nich najmniejszego śladu woli czy ducha. Nawet dzieci stały jak marionetki, nie wydając żadnego dźwięku. Twarze mieli zwrócone gdzieś na lewo od Linden. Ku Thomasowi Covenantowi. Stał w połowie wysokości zbocza, spoglądając nad martwą kotlinką na ogień. Przygarbił się, zacisnął dłonie w pięści i wysunął głowę do przodu w wojowniczym geście. Jego pierś poruszała się ciężko, jakby wypełniały go oskarżenia. Nikt się nie poruszył, nie odezwał, nawet nie mrugnął powieką. Cisza przepełniała powietrze aurą zagęszczonego zniewolenia. – Jestem – wychrypiał nagle Covenant przez zaciśnięte zęby. Skurcz w gardle sprawiał, że każde jego słowo wydawało się raną, którą sam sobie zadawał. – Puśćcie ją.
Jakiś ruch przyciągnął uwagę Linden z powrotem ku dnu kotlinki. Jeden z mężczyzn, umięśniony bardziej od pozostałych, przesunął się i stanął na skale w pobliżu szczytu trójkąta, nad głową Joan. Uniósł ręce, ukazując długi, zakrzywiony sztylet, który ściskał w prawej dłoni. – Nadszedł czas! – krzyknął przenikliwym głosem człowieka znajdującego się na krawędzi ekstazy. – Jesteśmy wolą Pana życia i śmierci! Nadeszła godzina zapłaty, oczyszczenia i krwi! Otwórzmy drzwi przed duchem Pana! Noc wyssała jego głos z powietrza, pozostawiając tylko ostrą jak nóż ciszę. Przez moment nic się nie działo. Covenant postąpił krok w dół, po czym zatrzymał się gwałtownie. Stojąca blisko ognia kobieta ruszyła naprzód, powłócząc nogami. Gdy Linden ją rozpoznała, omal nie krzyknęła głośno z wrażenia. To ona stała na schodach gmachu sądu, wzywając ludzi do pokuty. Podeszła do płomieni. Troje dzieci podążało za nią. Pokłoniła się ognisku sztywno jak trup. Z twarzą bez wyrazu wsadziła prawą rękę w płomienie. Noc przeszył wrzask bólu. Kobieta odskoczyła od ognia i padła na nagą ziemię, wijąc się w udręce. Przez płomienie przebiegło czerwone drżenie, przypominające spazm pożądania. Ognisko rozjarzyło się jaśniej, jakby karmił je ból kobiety. Linden napięła mięśnie. Pragnęła zerwać się na nogi, dać krzykiem wyraz przerażeniu, powstrzymać tę potworność. Jej kończyny były jednak jak sparaliżowane. Wizje rozpaczy czy zła kazały jej zastygnąć bez ruchu. Oni wszyscy byli tacy jak Joan. Wtem kobieta podniosła się i stanęła w osłupieniu, zupełnie jakby nerwy poparzonej ręki zostały przecięte. Ponownie skierowała spojrzenie na Covenanta, wyrażając nim jakiś rozkaz, jakieś żądanie. Miejsce przy ognisku zajęło najstarsze z dzieci. Nie! – krzyknęła w duchu Linden, bezskutecznie starając się zmącić ciszę. Chłopiec pokłonił się i wsunął w ogień wychudzoną kończynę. Jego wrzask zdruzgotał siłę woli Linden, która zaczęła dyszeć, dręczona bezsilnym wstrętem. Nie mogła się poruszyć ani odwrócić wzroku. Owładnęła nią odraza, której nie potrafiła nazwać. Młodsza siostra chłopca zrobiła to samo, co on, zupełnie jakby jego cierpienie nie było dla niej żadnym ostrzeżeniem. Trzecia podążyła za jej przykładem, oddając własne ciało ogniowi, jak gdyby było martwą tkanką, ożywioną jedynie po to, by strawiły ją płomienie. W tej chwili Linden była gotowa zerwać się z miejsca. Sztywna odraza widoczna w postawie Covenanta świadczyła, że on uczyniłby to samo. Przeszkodził im jednak ogień, który powstrzymał ich, unieruchomił. Za każdym razem, gdy skosztował ciała, rozpalała się w nim żądza, a płomienie strzelały wyżej ku niebu.
W sercu ogniska zaczęła się kształtować jakaś postać. Kolejni ludzie podchodzili do niego, by złożyć w ofierze swe ręce. Zjawa krzepła stopniowo. Płomienie ją przesłaniały, widać jednak było rozżarzony, czerwony zarys mężczyzny w powłóczystej szacie. Malowany krwią, stał z rękoma skrzyżowanymi na potężnej piersi, stworzony przez ból z ognia i samowyrzeczenia. Czciciel dzierżący nóż padł na kolana. – Panie! – krzyknął w uniesieniu. Oczy postaci przypominały kły, pożółkłe i próchnicze. Spoglądały z płomieni z jadowitą wściekłością. Widoczna w nich złość przeraziła Linden. Wydawały się osobistym atakiem na jej zdrowe zmysły, jej wyobrażenie o życiu. Były wściekłe i wyrachowane niby dobrowolna choroba, celowe zepsucie. Nic, co dotychczas widziała, nie przygotowało ją na spotkanie z tak namacalną nienawiścią. Pośród ciszy usłyszała głos rozwścieczonego Covenanta. – Foul! Nawet dzieci? – wydyszał. Jego gniew nie potrafił jednak przebić się przez strach, który ją sparaliżował. Dla niej gorejącą ciszę mąciły jedynie krzyki poparzonych. Wtem wprost przed nią zaczął wschodzić księżyc. Nad wzgórzem pojawiła się biała jak kość obwódka, oświetlająca kotlinkę. Człowiek z nożem zerwał się nagle. Po raz drugi wzniósł ręce, ukazując sztylet. Jego uniesienie osiągało apogeum. Zaczął krzyczeć jękliwym głosem. – Nadeszła godzina apokalipsy! Pan przybył! Tych, którzy sprzeciwiają się Jego woli, czeka zagłada. My, którzy czuwaliśmy, czekaliśmy i cierpieliśmy w Jego imię, ujrzymy teraz, jak wywrze pomstę na grzechu i życiu. Tutaj dopełni się wizja, którą nam zesłał. Dotknęliśmy ognia i zostaliśmy odkupieni! – Wołał coraz głośniej, aż wreszcie zaczął wrzeszczeć tak jak poparzeni. – Teraz strącimy wszelką niegodziwość w krew i wiekuiste męki! Jest obłąkany. Linden uczepiła się tej myśli, starała się uważać tych ludzi za fanatyków, doprowadzonych do szału przez nędzę i strach. Wszyscy oszaleli. To niemożliwe. Ona sama nie mogła nawet drgnąć. Covenant również zastygł w bezruchu. Pragnęła, by coś zrobił, wyrwał się w jakiś sposób z transu i uratował Joan, a także ją samą, z tej rozpaczliwej sytuacji. On jednak pozostawał nieruchomy. Wpatrywał się w ogień, jakby sparaliżowała go konieczność wyboru między bestialstwem a bezradnością. Postać w płomieniach poruszyła się. Jej oczy odbijały się od tła niczym bliźniacze blizny złośliwości, paląc wszystko swą pogardą. Prawą ręką wykonała gest nieodwołalny jak nakaz egzekucji. Muskularny mężczyzna natychmiast padł na kolana. Nachylił się nad Joan i odsłonił jej szyję. Bezwładna postać kobiety była krucha i bezbronna. Skóra szyi lśniła w blasku płomieni niby błaganie o pomoc.
Drżąc, czy to z uniesienia, czy z grozy, mężczyzna dotknął ostrzem białej skóry szyi. Zebrani w kotlince ludzie wpatrywali się bez wyrazu w jego dłonie. Wydawało się, że utracili wszelkie zainteresowanie Covenantem. Ich milczenie było nie do zniesienia. Trzymające nóż ręce dygotały. – Stój! Głos Covenanta przeszył powietrze niby bicz. – Wystarczy już tego! Puść ją! Złowieszcze oczy z płomieni skierowały się na niego. Przykuła go do miejsca wyrażona w nich potwarz. Klęczący nad Joan czciciel podniósł wzrok, odsłaniając białka. – Mam ją puścić? – wycharczał. – A dlaczego? – Dlatego, że nie musisz tego robić! – Głos Covenanta ochrypł od gniewu i błagania. – Nie wiem, co cię do tego zmusiło. Nie wiem, co w twoim życiu ułożyło się źle. Ale nie musisz tego robić. Mężczyzna nawet nie mrugnął. Oczy z płomieni trzymały go w uścisku. Świadomie zacisnął wolną dłoń na włosach Joan. – Błagam! – warknął natychmiast Covenant. – Proszę! Zgadzam się na zamianę. Ja za nią. – Nie. – Linden usiłowała krzyknąć, lecz jej głos był zaledwie szeptem. – Nie. Czciciele milczeli niczym nagrobki. Mężczyzna z nożem wstał powoli. Wydawało się, że on jeden zdolny jest poczuć triumf. – Stało się tak, jak obiecał Pan – powiedział, uśmiechając się drapieżnie. Cofnął się. W tej samej chwili przez ciało Joan przebiegło drżenie. Uniosła głowę i rozejrzała się wokół. Z jej twarzy zniknęły oznaki opętania. Podniosła się niezdarnie. Oszołomiona i przerażona, szukała drogi ucieczki, czegoś, co potrafiłaby zrozumieć. Zobaczyła Covenanta. – Tom! Zeskoczyła z kamienia, podbiegła do niego i rzuciła mu się w ramiona. Uściskał ją i objął, jakby nie potrafił znieść myśli o jej utracie. Potem jednak odtrącił ją brutalnie. – Wracaj do domu – rozkazał. – Już po wszystkim. Będziesz teraz bezpieczna. Zwrócił ją we właściwym kierunku i popchnął naprzód. Zatrzymała się i spojrzała na niego, błagając, by jej towarzyszył. – Nie martw się o mnie. – Jego ton złagodziła serdeczna czułość. – Jesteś teraz bezpieczna. Tylko to jest ważne. Nic mi nie będzie. W jakiś sposób udało mu się uśmiechnąć, lecz oczy zdradzały, że cierpi. Blask ogniska rzucał na jego poobijaną twarz cienie samowyrzeczenia. Mimo to zdołał wyrazić uśmiechem tak wiele odwagi i żalu, że widok ten rozdarł serce Linden. Klęczała z pochyloną głową. Po jej policzkach spływały gorące łzy. Raczej wyczuła, niż zobaczyła, że Joan opuściła kotlinkę. Nie była w stanie patrzeć na schodzącego w dół
Covenanta. „Tylko ja mogę jej pomóc”. Było to coś w rodzaju samobójstwa. Samobójstwo. Jej ojciec odebrał sobie życie, a matka błagała o śmierć. Podobne rzeczy budziły w niej obsesyjną odrazę. Ale Thomas Covenant wybrał śmierć. I uśmiechał się. Dla Joan. Linden nigdy nie widziała, żeby ktoś zrobił tak wiele dla drugiej osoby. Nie potrafiła tego znieść. Miała już na rękach zbyt wiele krwi. Otarła z oczu łzy i podniosła wzrok. Covenant przedzierał się przez grupę jak człowiek pozbawiony nadziei. Mężczyzna z nożem zaprowadził go do krwawego trójkąta. Przypominające próchnicze kły oczy rozbłysły pożądliwie. Tego było już za wiele. Gwałtownym szarpnięciem wyrwała się z paraliżującej trwogi. Podniosła się. – Tutaj! – wrzasnęła. – Policja! Szybko! Są tutaj! Machała rękami, jakby przekazywała znaki ludziom znajdującym się z tyłu. Wzrok z płomieni zwrócił się ku niej gwałtownie. Uderzył w nią z miażdżącą siłą. Poczuła się zupełnie bezbronna. Miała wrażenie, że odsłonił i pożarł wszystkie jej tajemnice. Zignorowała jednak owo spojrzenie i zbiegła ze stoku, podejmując ryzyko, że czciciele zorientują się, iż jest sama. Covenant szarpnął się gwałtownie w trójkącie. Każdym ruchem ciała wył: Nie! Ludzie zaczęli krzyczeć. Jej atak najwyraźniej wyrwał ich z narzuconego przez ogień transu. Rozpierzchli się we wszystkie strony, jakby rozbudziła w nich potężne pokłady wstrętu. Na mgnienie oka poczuła przypływ szalonej nadziei. Ale człowiek z nożem nie uciekł. Szał ogniska wprawił go w uniesienie. Złapał Covenanta w ramiona, rzucił go na kamień i kopnął, żeby leżał spokojnie. Nóż! Covenant był zbyt oszołomiony, by się poruszyć. Linden rzuciła się na mężczyznę, chwyciła go za ręce. Był silny i zręczny. Wyrwał się jej. Covenant spróbował przetoczyć się na bok. Mężczyzna pochylił się nad nim błyskawicznie, unieruchomił go jedną ręką, a drugą uniósł do ciosu. Linden zaatakowała go ponownie, powstrzymując nóż. Jej paznokcie przeorały twarz fanatyka. Zawył i uderzył ją z całej siły. Padła na kamień. Wszystko zawirowało. Ze wszystkich stron otoczyła ją ciemność. Ujrzała błysk noża. Chwilę później oczy w płomieniach rozjarzyły się i zatonęła w żółtym triumfie, który huczał jak żar samego słońca.
Część I
Potrzeba
4. „Jesteś mój”
Środek piersi Covenanta przeszyła igła szkarłatnego bólu. Miał wrażenie, że krzyczy, lecz ogień był zbyt jasny i nie słyszał własnego głosu. Z rany wybiegły wijące się płomienie, które przemknęły wzdłuż nerwów, czyniąc z jego ciała mapę bólu. Nie był w stanie z tym walczyć. Zresztą wcale tego nie chciał. Uratował Joan. Ta myśl przebiegała raz za razem przez jego głowę, łagodząc niemożliwy do zniesienia ból. Po raz pierwszy od jedenastu lat był pogodzony ze swą byłą żoną. Spłacił dług, jaki wobec niej zaciągnął, zapłacił najwyższą dostępną dla śmiertelników cenę, oddał wszystko, co miał, by zadośćuczynić za niezależną od niego zbrodnię trądu. Nie można było wymagać więcej. Ogień jednak miał głos. Z początku był on zbyt donośny, by Covenant mógł go zrozumieć. Odbijał się w jego uszach niby łoskot miażdżonych głazów. Przedostawał się do płuc z każdym słabnącym oddechem. Niósł się echem wraz z szalejącą w piersi pożogą. Stopniowo jednak nabrał wyrazistości. Słowa, które wypowiadał, miały ciężar kamieni. Twoja wola jest moja... Beze mnie nie masz nadziei na życie, Beze mnie nie masz życia ni nadziei. Wszystko jest moje. Twoje serce jest moje... Nie ma w tobie miłości ni pokoju, Nie ma w tobie pokoju ni miłości. Wszystko jest moje. Twoja dusza jest moja... Nie możesz marzyć o zbawieniu. Nie możesz błagać o zbawienie. Jesteś mój.
Te zuchwałe słowa wzbudziły w nim opór. Znał ten głos. Poświęcił dziesięć lat na zdobycie siły do walki z nim, na głębsze zrozumienie prawdy o miłości i gniewie, która pozwoliła mu ongiś nad nim zatriumfować. Mimo to głos nadal budził w nim przerażenie. Rozbrzmiewał zachwytem nad cierpieniem trędowatych. Rościł sobie prawa do Covenanta i nie zamierzał z niego zrezygnować. Zapragnął z nim walczyć. Zapragnął żyć. Nie mógł pozwolić, by głos osiągnął swój cel. Nóż wbił się jednak zbyt głęboko. Rana była śmiertelna. Powoli ogarniało go odrętwienie. Czerwone płomienie znikały we mgle. Nie czuł tętna, tracił oddech. Nie... Pośród mgły przypomniał sobie Linden Avery. Ognie piekielne! Poszła za nim, mimo że ją ostrzegł. Uczynił to, nie zważając na fakt, że niewątpliwie wybrano ją do odegrania jakiejś zasadniczej roli. Czuł się rozdarty... Jej obecność skomplikowała jego wystarczająco pogmatwane życie. Przerażała go i doprowadzała do szału swym uporem we wtrącaniu się w sprawę, której nie była w stanie zrozumieć. Niemniej jednak po raz pierwszy od dziesięciu lat spotkał kobietę, która się go nie bała. Upadła na głaz obok niego, próbując uratować mu życie. Mężczyzna z nożem ją uderzył, a sięgający po Covenanta ogień ogarnął również i ją. Jeśli została przeniesiona do Krainy... Oczywiście, że została. Po cóż innego zaczepiałby ją starzec? Nie miała jednak wiedzy ani mocy, które pozwoliłyby jej się bronić. Nie zdoła nawet pojąć, co się z nią stało. Całkowicie oślepiony Covenant walczył z odrętwieniem, opierał się głosowi. Chciała ocalić mu życie. Nie mógł zostawić jej na pastwę takiego losu. Na myśl ojej rozpaczliwym położeniu serce przepełnił mu gniew. Do wszystkich diabłów! – wściekał się. Nie możesz tego zrobić! Nagle buchnęła z niego fala nowego ognia – czystego, białego płomienia, wyrazu jego potrzeby. Skupiła się na zadanej przez nóż ranie, wypełniła gwałtownie pierś. Żar uderzył w jego serce, płuca, kaleką dłoń. Jego ciało wygięło się w łuk z gniewu i bólu. W następnej chwili kryzys minął. Covenanta wypełniła wyczuwalna ulga. Cierpienia ustąpiły. Leżał na skale, bezwładny i zdyszany. Mgła zawirowała, pełna złości, nie tknęła go jednak. – Ach, wciąż się upierasz – zaszydził głos. Zawarta w nim pogarda miała tak osobisty charakter, że mógłby dobiegać raczej z wnętrza jaźni Covenanta niż z przesyconego wonią olejku powietrza. – Upierasz się silniej, niż mógłbym tego zapragnąć. Jednym ruchem skazałeś się na klęskę. Moja wola jest teraz rozkazem. Jesteś skazany. Robaku! Covenant wzdrygnął się na ten jadowity ton. Lord Foul. – Nie przypadł ci do gustu tytuł, który ci nadałem? – Głos Wzgardliwego był cichy, ledwie głośniejszy od szeptu, ale ów spokój podkreślał tylko słyszalną w nim ostrą nienawiść.
– Zasłużysz na niego w zupełności. Nigdy dotąd nie należałeś do mnie tak niepodzielnie. Sądzisz, że byłeś bliski śmierci. To fałsz, robaku! Nie pozwolę ci umrzeć. Żywy przysłużysz mi się znacznie lepiej. Covenant pragnął zaatakować mgłę, strącić ją z siebie. Był jednak zbyt słaby. Leżał na kamieniu, czuł, jakby z jego kończyn wyciekła ostatnia kropla krwi. Potrzebował całej siły woli, by przywrócić życie własnemu głosowi. – Nie wierzę w to – wydyszał ochryple. – Nie możesz być aż tak głupi, żeby znowu tego próbować. – Ach, nie wierzysz – drwił lord Foul. – Możesz sobie wątpić. Spróbuj, a wyrwę ci duszę z kości! Nie! – wychrypiał bezgłośnie Covenant. – Miałem dziesięć lat na zrozumienie tego, co wydarzyło się poprzednim razem. Nie zdołasz zrobić mi tego po raz drugi. – Będziesz się płaszczył przede mną – ciągnął Wzgardliwy – i nazywał to radością. Twoje zwycięstwo nade mną było pozorne. Dobrze mi się przysłużyło. Plany, które układałem w swej udręce, przyniosły owoce. Czas zrobił swoje. Świat nie jest już taki, jak ongiś. Ty też się zmieniłeś, Niedowiarku. – Mgła nadała słowu „Niedowiarek” ton najwyższej pogardy. – Nie jesteś już wolny. Sprzedałeś się za tę nędzną kobietę, która się ciebie brzydzi. Przyjmując ode mnie dar jej życia, stałeś się moim narzędziem. Narzędzie nie ma wyboru. Czyż mój Wróg nie wyjaśnił ci, że konieczna jest wolność? Sam fakt twej obecności tutaj pozwoli mi nad tobą zapanować. Covenant wzdrygnął się. Lord Foul mówił prawdę. Nie był wolny. Zgadzając się zająć miejsce Joan, wyraził zgodę na coś, czego nie pojmował ani nie potrafił odwołać. Chciał krzyknąć głośno, lecz gniew nie pozwolił mu okazać tak wielkiej słabości. – Jesteśmy wrogami, ty i ja – ciągnął lord Foul. – Nieprzyjaciółmi aż do końca. Ale to ciebie czeka koniec, Niedowiarku, nie mnie. W to nauczysz się wierzyć. Dwadzieścia stuleci leżałem pogrzebany w Krainie, której się brzydzę, zdolny jedynie czuć wstręt. Z czasem jednak odzyskałem siły. Przez niemal równie długi okres szykowałem zemstę. A teraz staniesz się narzędziem mojego triumfu. Niech to piekło pochłonie! Covenant dławił się od gęstej mgły i jadu zawartego w słowach lorda Foula. Wiedział jednak jasno, czego pragnie. Nie pozwolę ci na to! – Wysłuchaj mnie, robaku. Wysłuchaj mego proroctwa. Jest przeznaczone tylko dla twoich uszu, albowiem w Krainie nie ma już nikogo, komu mógłbyś je przekazać. Targnął nim ból. Nikogo? Co się stało z lordami? Wzgardliwy kontynuował bezlitośnie przemowę, szydząc z Covenanta łagodnym brzmieniem swego głosu. – Tobie jednemu to mówię. Niech zadrży twe serce, spotka cię bowiem los, który sam uznajesz za najstraszliwszy. Twoje dawne zwycięstwo umożliwiło jedynie nadejście tej chwili. Jestem lord Foul Wzgardliwy i zwykłem mówić jedno słowo prawdy. Tobie mówię to:
pierwotna magia nie jest już dla mnie groźna! Na nic ci się nie zda. Żadna moc nie wystarczy. Niedowiarku, nie możesz już mi się sprzeciwiać. Na koniec zostanie ci tylko jedno wyjście i wybierzesz je w swej rozpaczy. Z własnej, nieprzymuszonej woli dasz mi do ręki białe złoto. Nie!, krzyknął Covenant. Nie! Nie zdołał jednak zachwiać pewności lorda Foula. – Wiedząc, że wykorzystam tę moc, by zniszczyć Ziemię, sam mnie nią obdarzysz i żadna nadzieja ani szansa pod Łukiem Czasu nie powstrzyma cię przed tym! Tak jest, drżyj, robaku! Czeka tu na ciebie rozpacz przerastająca wszystko, co może znieść twe marne, śmiertelne serce! Gwałtowny szept wgniatał Covenanta w kamień. Choć wykrzykiwał protesty i przekleństwa, nie miały one mocy, nie mogły uwolnić jego gardła od oparów olejku. Wtem lord Foul zaczął chichotać. Powietrze wypełnił odór zepsucia i śmierci. Przez długą chwilę Covenantem targały mdłości, zupełnie jakby mięśnie jego klatki piersiowej odmawiały posłuszeństwa. W tej samej chwili szyderstwo jednak oddaliło się. Porwał je wiatr, rozpraszając mgłę. Powiew był zimny, zupełnie jakby unosił się na nim lodowaty, odbijający się bezgłośnym echem śmiech. Mimo to, gdy porwał na strzępy i rozpędził mgłę, atmosfera stała się czystsza. Covenant leżał na wznak pod lśniącym, lazurowym niebem i niezwykłym słońcem. Stało już wysoko na niebie. Jego centralny blask był znajomy, przynoszący otuchę. Otaczała je jednak niebieska korona, przypominająca szafirowy pierścień, a jego promieniowanie nadawało reszcie firmamentu głęboki odcień błękitnego jedwabiu. Przymrużył powieki, wpatrując się tępo w słońce, zbyt oszołomiony, by się poruszyć lub jakoś zareagować. „Z własnej, nieprzymuszonej woli...” Niebieska aureola niepokoiła go z jakiegoś nieokreślonego powodu. „Plany, które układałem w swej udręce...” Jego prawa dłoń poruszyła się, jakby była obdarzona niezależną wolą, zbliżając się powoli ku miejscu, w które uderzył nóż. Palce miał zbyt zdrętwiałe, by mógł cokolwiek nimi rozpoznać. Czuł jednak ich nacisk na piersi. Czuł ich dotyk, gdy prześliznęły się przez rozdarcie z przodu koszulki. Nie było bólu. Cofnął dłoń i oderwał wzrok od nieba, aby popatrzeć na palce. Nie było krwi. Usiadł tak nagle, że aż zakręciło mu się w głowie. Musiał na chwilę podeprzeć się rękami. Zamrugał powiekami, oślepiany blaskiem słońca, po czym skierował spojrzenie na własną pierś. Koszulkę przecięto. Tuż poniżej mostka ziała w niej dziura wielkości dłoni. Pod nią ciągnęła się biała linia świeżej blizny. Wytrzeszczył oczy. Jak to możliwe? „Wciąż się upierasz”. Czy uzdrowił się sam? Pierwotną magią?
Nie wiedział tego. Nie przypominał sobie, by używał mocy. Czy mógł zrobić coś takiego nieświadomie? Wielki lord Mhoram powiedział mu kiedyś: „Ty jesteś białym złotem”. Czy znaczyło to, że mógł przywoływać moc, nie wiedząc o tym? Nie panując nad nią? Ognie piekielne! Minął dość długi czas, nim zdał sobie sprawę, że widzi przed sobą niską ściankę. Siedział z boku okrągłej kamiennej płyty otoczonej murkiem, który sięgał mu do piersi. Rozpoznał go nagle, wyrywając się z osłupienia. Znał to miejsce. Wartownia Kevina. Dlaczego tutaj? – zastanawiał się przez chwilę. Potem jednak w jego świadomości zamknął się łańcuch skojarzeń. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył za sobą nieprzytomną Linden. Niewiele brakowało, by wpadł w panikę. Leżała bez ruchu. Oczy miała otwarte, lecz nic nie widziała. Jej kończyny były zupełnie bezwładne. Twarz przesłaniały potargane włosy. Zza lewego ucha sączyła się powoli krew. „Jesteś mój”. Choć powietrze było chłodne, nagle zalał go pot. Złapał ją za ramiona i potrząsnął, po czym chwycił jej lewą rękę i zaczął poklepywać energicznie nadgarstek. Zatoczyła głową na znak protestu. Zacisnęła wargi, wydając z siebie skowyt. Zaczęła się szarpać. Wypuścił rękę Linden i ujął jej twarz w obie dłonie, by nie uderzyła się w głowę. Wtem w jej oczach rozbłysła świadomość. Wciągnęła gwałtownie powietrze i zaczęła krzyczeć. Jej głos stanowił obraz nędzy pod bezkresnym niebem i dziwnym, otoczonym niebieską aureolą słońcem. – Linden! – krzyknął. Wciągnęła w płuca powietrze, by wrzasnąć po raz drugi. – Linden! Skierowała wzrok na niego. W jej oczach zalśniła groza czy wściekłość, zupełnie jakby chciał zarazić ją trądem. Spoliczkowała go brutalnie. Odskoczył, raczej z zaskoczenia niż z bólu. – Ty sukinsynu – wydyszała, podnosząc się na kolana. – Czy nie masz nawet odwagi, żeby żyć? – Zaczerpnęła głęboko tchu, by krzyknąć na niego. Nim jednak zdążyła dać wyraz swemu gniewowi, jej twarz wykrzywiła się z trwogi. Uniosła raptownie dłonie do ust, po czym zasłoniła nimi twarz. Wydała z siebie stłumiony jęk. – O mój Boże. Spoglądał na nią zmieszany. Co się z nią stało? Chciał natychmiast ją o to zapytać, zażądać odpowiedzi, ale sytuacja była zbyt skomplikowana. A ona była zupełnie do niej nie przygotowana. Przypomniał sobie wyraźnie swe pierwsze przybycie tutaj. Gdyby nie pomoc Leny, zabiłyby go zawroty głowy i szaleństwo. Żaden umysł nie potrafiłby zaakceptować czegoś takiego. Gdyby tylko wysłuchała go, trzymała się z dala od niebezpieczeństwa... Nie chciała go jednak słuchać. Była tu i potrzebowała pomocy. Nie zdawała sobie jeszcze
sprawy, jak bardzo jej potrzebuje. Ze względu na nią nadał swemu głosowi łagodne brzmienie. – Chciałaś to zrozumieć, a ja wciąż tobie powtarzałem, że brak ci potrzebnych danych. Teraz będziesz chyba musiała wszystko pojąć, czy chcesz czy nie. – Covenant – jęknęła przez dłonie. – Covenant. – Linden. Dotknął ostrożnie jej nadgarstków, skłaniając ją do opuszczenia rąk. – Covenant... – Odsłoniła przed nim twarz. Oczy miała brązowe, głęboko osadzone i wilgotne, pociemniałe od strachu. Odwróciła wzrok, a potem spojrzała na niego ponownie. – Chyba śniłam – powiedziała drżącym głosem. – Zdawało mi się, że jesteś moim ojcem. Uśmiechnął się do niej, choć czuł ból przy minimalnym ruchu mięśni. Ojcem? Chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, lecz nie zapytał jej o to. Były inne, pilniejsze sprawy. Nim jednak zdążył sformułować pytanie, zaczęła odzyskiwać panowanie nad sobą. Przesunęła dłońmi po włosach, krzywiąc się w momencie, gdy dotknęła rany za uchem. Przez chwilę przyglądała się śladowi krwi na swych palcach. Potem wróciły inne wspomnienia. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Spojrzała na jego pierś. – Nóż... – Jej niepokój był niemal napaścią. – Widziałam... – Wyciągnęła ręce, podniosła mu koszulkę i wbiła wzrok w świeżą bliznę widoczną pod mostkiem. Przeraził ją ten widok. Zbliżyła ku niemu dłonie, lecz cofnęła je gwałtownie. – To niemożliwe – wyszeptała ochryple. – Wysłuchaj mnie. – Uniósł głowę kobiety lewą dłonią, zmuszając ją, by spojrzała mu w oczy. Chciał odwrócić jakoś jej uwagę, przygotować ją. – Co ci się stało? Ten człowiek cię uderzył. Ogarnął nas ogień. Co wydarzyło się później? – Co się stało z tobą? – Wszystko po kolei. – Wysiłek, jaki wkładał, by panować nad sobą, nadał jego głosowi złowieszcze brzmienie. – Jest bardzo wiele rzeczy, które musisz przedtem zrozumieć. Proszę cię, daj mi szansę. Opowiedz, co się stało. Odsunęła się. Całą sobą odrzucała jego pytanie. Drżącym palcem wskazała jego pierś. – To niemożliwe. Niemożliwe. Mógł w mgnieniu oka zasypać ją lawiną niemożliwości. Powstrzymał się jednak. Pozwolił sobie tylko na prostą odpowiedź: – Tak samo jak opętanie. Spojrzała mu w oczy przygnębiona. Zacisnęła powieki. – Musiałam stracić przytomność – powiedziała cichym głosem. – Śnili mi się rodzice. – Nic nie słyszałaś? Żadnego głosu wypowiadającego groźby? Zaskoczona otworzyła oczy. – Nie. Dlaczego miałabym słyszeć?
Pochylił głowę, by ukryć zakłopotanie. Foul do niej nie przemówił? Odkrycie tego faktu przyniosło mu ulgę, lecz zarazem go przeraziło. Czyżby Linden była niezależna od Wzgardliwego? Czyżby nad nią nie panował? A może był jej już aż tak pewny? Gdy ponownie podniósł wzrok, Linden przeniosła uwagę na ściankę, słońce i bezkresne niebo. Jej twarz znieruchomiała powoli. Zerwała się gwałtownie. – Gdzie jesteśmy? Złapał ją za ręce i zmusił, by usiadła obok niego. – Patrz na mnie. Szarpała głową z boku na bok w geście gorączkowego odrzucenia. Wokół roiło się od pilnych spraw. Wszędzie pełno było pytań. W tej chwili jednak dramatyczna rozpacz widoczna w jej twarzy odsunęła wszystkie inne problemy. – Doktor Avery. – W powietrzu unosił się obłęd. Wiedział to z doświadczenia. Jeśli nie pomoże jej natychmiast, Linden może znaleźć się poza zasięgiem wszelkiej pomocy. – Patrz na mnie. Na jego żądanie skierowała na niego spojrzenie oszalałych oczu. – Potrafię to wytłumaczyć. Tylko daj mi szansę. – No to wytłumacz. Jej głos przeszył go niby nóż. Wzdrygnął się ze wstydu. To przez niego tu trafiła i przez niego była zupełnie nie przygotowana. Zmusił się do spojrzenia jej prosto w oczy. – Nie mogłem powiedzieć ci o tym wcześniej. – To, co musiał jej przekazać, było tak trudne, że jego głos nabrał twardości. – Wtedy byś mi nie uwierzyła. A teraz wszystko strasznie się skomplikowało... Wbiła w niego wzrok niczym szpony. – Istnieją dwa całkowicie odmienne wyjaśnienia – zaczął tak spokojnie, jak tylko potrafił. – Zewnętrzne i wewnętrzne. Zewnętrzne wyjaśnienie może być łatwiejsze do zaakceptowania. Brzmi ono tak. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Oboje nadal leżymy w tym trójkącie. – Wykrzywił w bolesnym grymasie posiniaczoną twarz. – Jesteśmy nieprzytomni. A kiedy tam spoczywamy, śni nam się sen. Obojgu ten sam. Napięła mięśnie twarzy na znak niedowierzania. – To nie jest takie naciągane, jak ci się zdaje – dodał pośpiesznie. – W głębi jaźni, tam gdzie rodzą się sny, większość ludzi jest bardzo do siebie podobna. Dlatego tak wiele naszych snów pasuje do schematów, które inni potrafią rozpoznać. To właśnie nas spotkało. – Zasypywał Linden słowami nie dlatego, że chciał ją przekonać, lecz dlatego, iż wiedział, że musi jej dać czas i jakąś odpowiedź, choćby zupełnie nieprawdopodobną, która pozwoli jej przetrwać pierwszy szok. – Śnimy ten sam sen. Nie tylko my dwoje – ciągnął, nie dając jej szansy wyrażenia niedowierzania. – Joan również przyśniły się jego fragmenty. I temu starcowi. Temu, którego uratowałaś. Wszystkich nas wciągnął ten sam podświadomy proces.
Jej wzrok zaczął błądzić. – Patrz na mnie! – warknął. – Muszę ci powiedzieć, co to za sen. Jest niebezpieczny. Może cię zranić. Drzemią w nas potężne, gwałtowne uczucia, które tutaj wydostaną się na zewnątrz. Ukryta w nas ciemność, niszczycielski aspekt naszych jaźni, który całe życie trzymamy na uwięzi, jest tu żywy. Każdy kryje w sobie odrobinę nienawiści do siebie. Tutaj jest ona ucieleśniona. Uzewnętrzniona, tak jak dzieje się to w snach. Ta osoba zwie się lordem Foulem Wzgardliwym i pragnie nas unicestwić. To o nim mówiła Joan. O lordzie Foulu. I o nim wspominał ten starzec. „Bez względu na wszystkie jego napaści. Bądź wierna”. Bądź wierna sobie, nie służ Wzgardliwemu, nie pozwól, by cię zniszczył. To właśnie musimy zrobić. – Błagał ją, by zaakceptowała konsekwencje jego słów, nawet jeśli nie zechce uwierzyć w samo wyjaśnienie. – Musimy pozostać przy zdrowych zmysłach, nie zatracić siebie, bronić tego, kim jesteśmy, w co wierzymy i czego pragniemy. Aż do końca. Do chwili odzyskania przytomności. Przerwał, by dać jej trochę czasu. Opuściła wzrok ku jego piersi, jakby blizna była testem prawdziwości tych słów. Przez jej lico przemknęły cienie strachu. Covenant poczuł nagle, że nienawiść do siebie nie jest jej obca. – Kiedyś już to przeżyłeś – stwierdziła drętwym głosem. Skinął głową. Nie podniosła wzroku. – I wierzysz w to? Miał ochotę odpowiedzieć: „Częściowo. Jeśli połączyć oba wyjaśnienia, otrzyma się mniej więcej to, w co wierzę”. W obecnej sytuacji nie mógł jednak zamęczać jej zaprzeczeniami. Podniósł się i pociągnął ją za sobą, by ujrzała widok z wartowni. Zaszokowana przywarła do niego sztywno. Stali na skalnej płycie, platformie, która wydawała się zawieszona w powietrzu. Nad nimi rozpościerał się firmament, tak niezmierzony, jakby znajdowali się na górskim szczycie. Otaczająca słońce niesamowita aureola nadawała niepokojący odcień skłębionemu morzu szarych chmur, które ciągnęło się dwieście stóp niżej. Gromy uderzały z nich niby z czoła burzy. Obłoki przesłaniały ziemię od horyzontu po horyzont. Covenanta dopadły zawroty głowy. Przypomniał sobie z całą wyrazistością, że znajduje się cztery tysiące stóp nad ziemią. Zignorował to jednak, podobnie jak osaczającą go panikę. Skoncentrował się na Linden. Skamieniała z oszołomienia. Nagłe przejście od nocy w lesie do poranka na tak wysokim szczycie wytrąciło ją z równowagi. Pragnął objąć ją ramionami, wtulić jej twarz w swą pierś, by ją ochronić. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Nie potrafił dać jej siły, która pozwoliłaby jej znieść to, co kiedyś omal go nie zdruzgotało. Musiała sama znaleźć sposób na przetrwanie. Odwrócił ją zdecydowanie w drugą stronę.
Wznoszące się tam góry przyjęła niemal jak fizyczny cios. Na odległość rzutu kamieniem od wartowni ponad chmury wyrastały wyniosłe turnie. Ich szczyty były wyszczerbione i posępne. Ciągnęły się w obie strony na kształt klina, poczynając od stanowiącego zejście z wartowni urwiska. Im dalej, tym były wyższe. Po prawej odnoga łańcucha zawracała jednak, by wreszcie zniknąć w chmurach. Linden spoglądała na zbocze, jakby zaraz miało na nią runąć. Covenant poczuł, jak poruszyła gwałtownie żebrami, próbując zaczerpnąć tchu. Poraził ją obłęd i pod całym otwartym niebem było dla niej za mało powietrza, by mogła krzyknąć. Bojąc się, że wyrwie się z jego objęć i wyskoczy za barierę, pociągnął ją delikatnie w dół. Opadła na kolana, dręczona bezgłośnymi mdłościami. Nic nie widziała. Jej oczy były puste i straszne. – Linden! Czy nie masz odwagi, żeby żyć? – warknął, nie wiedząc, co zrobić. Wciągnęła głośno powietrze. Spojrzała nagle na niego, przeszywając go spojrzeniem ostrym niby wyciągnięty z pochwy miecz. Niezwykły blask słońca nadał jej twarzy wyraz mrocznego gniewu. – Przepraszam – powiedział ochrypłym głosem. Jej reakcja była dla niego równie bolesna jak własna bezradność. – Byłaś taka... – Mimo woli wtargnął tam, gdzie nie miał prawa wstępu. – Nie chciałem, żeby cię to spotkało. Odrzuciła jego przeprosiny gwałtownym potrząśnięciem głowy. – A teraz podaj mi drugie wyjaśnienie – wydyszała. Skinął głową. Wypuścił ją powoli z objęć, cofnął się i usiadł, opierając się plecami o murek. Nie rozumiał dziwnego połączenia siły i słabości, które w niej dostrzegał. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia. – Wewnętrzne wyjaśnienie. Zalała go fala głębokiego znużenia. Zwalczył ją, by móc wypowiedzieć konieczne słowa. – Jesteśmy w miejscu zwanym Krainą. To odrębny świat. Zupełnie, jakbyśmy znaleźli się na innej planecie. Te góry to łańcuch Southron, jej południowa granica. Cała reszta Krainy leży na zachód, północ i wschód od nas. To jest Wartownia Kevina. Niedaleko na zachód stąd była ongiś wioska zwana Mithil Stonedown. Revelstone to... – Myśl o Revelstone przywołała jednak wspomnienie lordów. Wolał nie poruszać tego tematu. – Byłem już tu kiedyś. Większość opowieści wyda ci się bezsensowna, dopóki sama nie zobaczysz wszystkiego na własne oczy. Muszę ci jednak przekazać jedną, szczególnie ważną informację. Kraina ma wroga. Jest nim lord Foul. – Przyjrzał się Linden, próbując odczytać jej reakcję, lecz nie dostrzegł w oczach kobiety nic poza ciemnością. – Od tysięcy lat usiłuje ją zniszczyć – ciągnął. – Jest ona dla niego... czymś w rodzaju więzienia. Chce się wyrwać na wolność. – Jęknął w duchu na myśl o tym, jak niemożliwe jest przekonanie jej o prawdziwości tego, co musiał powiedzieć. W końcu ona nie dzieliła jego doświadczeń. – Przeniósł nas z naszego świata. Sprowadził tutaj. Chce, żebyśmy mu służyli. Sądzi, że potrafi swymi manipulacjami skłonić nas do tego, byśmy pomogli mu w unicestwieniu Krainy. Władamy tu mocą. – Modlił
się, by jego słowa okazały się prawdą. – Ponieważ przybywamy z zewnątrz, nie wiąże nas Prawo, naturalny porządek rzeczy, który stanowi podstawę istnienia świata. Dlatego właśnie Foul chce nas wykorzystać. Możemy tu dokonać czynów niemożliwych dla mieszkańców Krainy. Chcąc oszczędzić sobie widoku jej niedowierzania, oparł głowę o murek i zapatrzył się w góry. – Konieczna jest wolność – wydyszał. – Dopóki nie wiąże nas Prawo ani żadna osoba... czy żadne wytłumaczenie – dodał, by ulżyć swemu sumieniu – władamy mocą. – Ale ja nie jestem wolny. Dokonałem już wyboru. – Do tego wszystko się sprowadza. Do mocy. Mocy, która mnie uzdrowiła. Ten starzec... on skądś wie, co się dzieje w Krainie. I wcale nie jest przyjacielem Foula. Wybrał cię w jakimś celu. Nie wiem w jakim. Albo chciał się upewnić, przekonać się, czy jesteś osobą, którą Foul mógłby manipulować. Joan stanowiła dla Foula sposób na dotarcie do mnie. Była podatna na jego atak. Ja już nie byłem, po tym, co się wydarzyło, gdy znalazłem się tu poprzednim razem. Wykorzystał ją, żeby mnie zmusić, bym Z własnej woli wstąpił w ten trójkąt. Tylko dzięki niej mnie tu przywołał. Nie rozumiem tylko, dlaczego musiał to zrobić w ten sposób, pomyślał z westchnieniem. Dawniej wyglądało to inaczej. – Może to przypadek, że ty również tu jesteś, ale raczej w to wątpię. Linden spojrzała na kamienną powierzchnię, jakby chciała się upewnić, że istnieje naprawdę, po czym dotknęła siniaka, który miała za lewym uchem. Usiadła, marszcząc brwi. Nie patrzyła już na niego. – Nie rozumiem – stwierdziła zimno. – Najpierw mówisz mi, że to sen, a potem, że rzeczywistość. Najpierw leżysz umierający w lesie, a potem uzdrawia cię jakaś... jakaś magia. Najpierw lord Foul jest tworem wyobraźni, a potem kimś realnym. – Choć starała się panować nad sobą, jej głos drżał lekko. – Jak to w końcu jest? Nie możesz wierzyć w oba wyjaśnienia. – Zacisnęła pięść. – Może właśnie umierasz. Och, ależ muszę wierzyć w oba wyjaśnienia – wyszeptał Covenant. To jest jak zawrót głowy. Odpowiedź kryje się w sprzeczności. W sercu paradoksu. Nie wypowiedział jednak tej myśli. Pytanie Linden sprawiło mu jednak ulgę. Jej niespokojny umysł – ten sam impuls, który nie pozwolił jej wysłuchać ostrzeżeń Covenanta, kazał jej podążyć za nim i podzielić jego los – zaczął już brać się za bary z życiem. Jeśli starczyło jej sił, by rzucić mu wyzwanie, znaczyło to, że kryzys minął, przynajmniej na razie. Uśmiechnął się, nie zważając na dręczący go strach. – To nieważne – odpowiedział. – Może to dzieje się naprawdę, a może nie. Możesz wierzyć, w co chcesz. Proponuję ci tylko układ odniesienia, który pozwoli ci od czegoś zacząć. Nieustannie poruszała rękami, dotykając swego ciała i skały, jakby potrzebowała
dotykowych bodźców, by upewnić się o własnym istnieniu. – Byłeś już tu kiedyś – rzekła po chwili. Jej gniew przerodził się w ból. – To twoje życie. Powiedz mi, jak mam to zrozumieć. – Staw temu czoło – odparł bez wahania. – Idź naprzód. Przekonaj się, co się stanie. Jaka jest stawka. Co jest dla ciebie ważne. – Wiedział z doświadczenia, że nie ma innej obrony przed obłędem. Nie sposób było pogodzić realności Krainy z jej nierealnością. – Daj sobie szansę odkrycia, kim jesteś. – Wiem, kim jestem. – Zarys jej żuchwy świadczył o uporze, nos można by określić jako raczej precyzyjnie wykreślony niż delikatny, a usta z nawyku zastygły w surowym grymasie. – Jestem lekarzem... – Stanęła jednak w obliczu czegoś, czego nie potrafiła ogarnąć. – ...a nie mam nawet torby. – Przyjrzała się własnym dłoniom, jakby chciała się przekonać, do czego się nadają. Kiedy spojrzała mu w oczy, w jej pytaniu zawarta była nie tyle prośba, ile żądanie. – A w co ty wierzysz? – Wierzę... – nie starał się w żaden sposób złagodzić twardego tonu swych słów – ...że musimy znaleźć jakiś sposób, by powstrzymać Foula. To jest najważniejsze. On chce zniszczyć Krainę. Nie pozwolę, by uszło mu to płazem. Oto, kim jestem. Wytrzeszczyła oczy, słysząc jego wyznanie. – Dlaczego? Co ci do tego? Jeśli to sen, to nie ma znaczenia. A jeśli... – Trudno jej było wykrztusić te słowa. – Jeśli to rzeczywistość, to nie twój problem. Możesz go zignorować. Covenant poczuł znajomą gorycz gniewu. – Foul wyśmiewa się z trędowatych. Na te słowa w oczach Linden pojawił się błysk zrozumienia. Grymas jej twarzy mówił wyraźnie: „Nikt nie ma prawa śmiać się z choroby”. – I co teraz zrobimy? – zapytała z napięciem w głosie. – Teraz? – Był słaby ze zmęczenia, lecz jej pytanie ożywiło go. Miała motywację, siły, możliwości. Starzec nie naraził jej bez potrzeby na ryzyko. – Teraz – powtórzył z nieustępliwością w głosie – jeśli uda mi się opanować zawroty głowy, zejdziemy na dół, żeby sprawdzić, w jaką właściwie kabałę się wpakowaliśmy. – Na dół? – Popatrzyła na niego, mrugając. – Nie wiem, jak dostaliśmy się na górę. By jej odpowiedzieć, wskazał głową na szczyty. Zwróciwszy się w tamtą stronę, zauważyła przerwę w ściance, wychodzącą na urwisko. Przyglądał się, jak podkrada się ku tej luce, by zobaczyć to, co – jak wiedział – tam było. Murek otaczał szczyt wysokiej skalnej wieży, która po tamtej stronie opadała w dół od wartowni stromym urwiskiem. W skale wykuto proste schody. Podszedł do niej. Jedno spojrzenie wystarczyło, by go przekonać, że niełatwo mu przyjdzie poradzić sobie z zawrotami głowy. Dwieście stóp niżej schody znikały w chmurach niczym wodospad spadający w ciemność.
5. Gromy i błyskawice
– Ja pójdę pierwszy. – Dreszcz przeszywał go aż do szpiku kości. Nie patrzył na Linden. – Te schody stanowią jedność z urwiskiem. Jeśli spadniemy, polecimy cztery tysiące stóp w dół. Nie radzę sobie dobrze z wysokością. Nie chcę pociągnąć cię ze sobą, jeśli się pośliznę. Ustawił się niespiesznie w luce, przesuwając przez nią stopy, by móc wyjść na schody tyłem. Zatrzymał się. By pozbyć się zawrotów głowy, które mąciły jasność jego myśli, zrobił sobie WKS. Wywołało to jednak atak strachu trędowatego. W niebieskim blasku słońca jego skóra nabrała ciemnofioletowego odcienia, zupełnie jakby trąd zaatakował już jego ramiona, zmieniając kolor skóry i niszcząc nerwy. W mięśniach poczuł słabość, której towarzyszyło drżenie barków. Szczególne odrętwienie wywołane martwotą nerwów nie zmieniło się. Niemniej chorobliwy odcień skóry zdawał się proroctwem śmierci. Przebudziło to nagle jego intuicję. Znalazł odpowiedź na jedno ze swych pytań. Dlaczego Linden tu się znalazła? Dlaczego starzec przemówił do niej, a nie do niego? Dlatego, że była niezbędna. By ocalić Krainę, gdy on zawiedzie. „Pierwotna magia nie jest już groźna”. Moc na nic się nie zda. Zdążył już ulec machinacjom lorda Foula. Nim zdołał zacisnąć zęby, z ust wyrwał mu się jęk. – Covenant? – Niepokój nadał głosowi Linden ostrzejszy ton. – Nic ci nie jest? Nie zdołał jej odpowiedzieć. To, że martwi się o niego, że potrafi się na to zdobyć w chwili tak wielkiego stresu, zwielokrotnił trwogę, która przenikała jego kości. Wbił spojrzenie w skałę, szukając w niej siły. – Covenant! – Jej głos był ostry jak smagnięcie batem. – Nie potrafię ci pomóc. Powiedz mi, co robić. Co robić. Nic z tego, co się stało, nie było jej winą. Zasługiwała na odpowiedź. Wycofał się w głąb, do miejsca, z którego przychodziło zmęczenie i zawroty głowy. Czy naprawdę wydał na siebie wyrok, zajmując miejsce Joan? Z pewnością nie musiał przegrać? Mocy, za którą tak wiele zapłacił, z pewnością nie można było tak łatwo spisać na straty? – U podstawy schodów, na lewo ode mnie, w urwisku jest półka – wycedził, nie podnosząc głowy. – Bądź ostrożna.
Przezwyciężając opory, wysunął się tyłem przez otwór. Gdy tylko jego głowa znalazła się poniżej poziomu wartowni, usłyszał gwałtowny szept Linden: – Niech cię cholera, dlaczego zawsze musisz być taki niewzruszony? Chcę ci tylko pomóc. Zabrzmiało to tak, jakby zdolność niesienia pomocy była dla niej warunkiem zachowania zdrowych zmysłów. Nie mógł jednak pozwolić sobie na myśli o niej. Całą jego uwagę pochłaniało niebezpieczne zejście. Złaził po schodach jak po drabinie, czepiając się ich dłońmi, za każdym razem mocno wciskając stopę w podłoże, by się utwierdzić, że stoi pewnie, nim wesprze na niej swój ciężar. Ani na moment nie spuszczał wzroku z rąk, którymi chwytał się stopni. Otaczająca go otchłań zdawała się niezgłębiona. Słyszał pustkę w zawodzeniu wiatru. Szybko kotłujące się w dole chmury działały na niego z hipnotyczną mocą, odciągając jego uwagę. Wszędzie wokół rozwierała się czeluść. Ten strach znał jednak dobrze. Wstrzymując oddech, zagłębił się w chmury, w oko cyklonu dręczących go zawrotów głowy. Słońce przygasło nagle i zniknęło. Z każdym krokiem w dół szary półmrok pogłębiał się, przechodząc w czarną noc. Owo ociekające wilgocią morze przeszył blady błysk. Niemal natychmiast po nim zabrzmiał grom. Wicher wzmógł się, uderzył w Covenanta mokrym podmuchem, jakby chciał oderwać go od schodów. Skała zrobiła się śliska. Nieczułe palce nie wykrywały żadnej różnicy, ale nerwy jego nadgarstków i łokci rejestrowały każde ześliźnięcie się dłoni. Po raz drugi tuż obok zalśniła błyskawica, rozświetlając obłąkane kłębowisko pędzących chmur. Niebo roztrzaskało się na kawałki. Covenant przycisnął się odruchowo do skały. Coś w nim zawyło, nie wiedział jednak, czy na głos. Schodził wciąż w dół, pełznąc boleśnie przez bezlitosną burzę. Narastająca siła deszczu pozwalała mu oceniać postępy marszu. Drobniutka mżawka, która drażniła jego obolałą twarz, przeszła w nawałnicę ciężkich kropel, przypominającą deszcz kamyków. Po chwili był już doszczętnie przemoczony i poobijany. Gromy i błyskawice huczały wokół. Myśl o półce kazała mu jednak iść dalej. Wreszcie jego nogi ją odnalazły. Odepchnął się od wieży i oparł plecami o skałę urwiska, spoglądając w górę. Rozbłysk niebieskobiałego ognia wydobył z mroku postać Linden. Była tuż nad nim. Gdy znalazła się obok, złapał ją, by nie potknęła się i nie wpadła w przepaść. Uścisnęła go gwałtownie. – Covenant! – Wichura porywała jej słowa. Ledwie ją słyszał. – Nic ci nie jest? Przysunął usta do jej ucha.
– Trzymaj się urwiska! Musimy znaleźć schronienie! Skinęła zdecydowanie głową. Ściskając jej prawą dłoń w swej lewej, odwrócił się plecami do przepaści i zaczął posuwać wzdłuż półki w kierunku zachodnim. Na górze mrok rozdarła błyskawica. Jej blask pozwolił mu zorientować się w sytuacji. Półka miała dwie albo trzy stopy szerokości i biegła mniej więcej poziomo wzdłuż ściany urwiska. Za jej krawędzią góra znikała w otchłani chmur. Huk gromu uderzył w niego z siłą dręczących go zawrotów głowy, nakazując mu stracić równowagę. Plecy siekły mu wicher i deszcz, ostre jak smaganie batem. Dłoń Linden była dla niego kotwicą. Wcisnął się tęsknie w ścianę i wlókł się powoli dalej. Przy każdym rozbłysku spoglądał naprzód, starając się wypatrzyć w deszczu koniec półki. Tam dostrzegł pionową linię przypominającą bliznę w powierzchni urwiska. Dotarł do niej, przeciągnął Linden za załom, po czym powiódł ją w górę po błotnistym piargu, po którym woda spływała jak przez koryto strumienia. Głos wichru natychmiast przeszedł w zdławione wycie. Kolejny błękitny rozbłysk pokazał im, że znaleźli się w wąskim parowie, wciskającym się w głąb zbocza. Wzburzona woda spływała po pokrywających jego dno głazach. Wlekli się z wysiłkiem naprzód, aż wreszcie znaleźli się nad głazem, który sprawiał wrażenie wystarczająco wielkiego, by zapewnić im schronienie. Covenant zatrzymał się i usiadł w płynącym nurcie, z plecami opartymi o skałę. Linden spoczęła obok niego. Woda zalewała im nogi, a siekący deszcz oślepiał. Nie dbał o to. Musiał odpocząć. Po kilku chwilach przesunęła się, zbliżyła twarz do jego ucha i spytała: – Co teraz? Nie wiedział. Umysł miał odrętwiały z wyczerpania. Linden miała rację. Nie mogli zostać w tym miejscu. – Gdzieś tu jest ścieżka! – krzyknął słabym głosem. – Nie znasz drogi? Mówiłeś, że już tu byłeś! – Dziesięć lat temu! I za drugim razem był nieprzytomny. Niósł go Słone Serce Pianościgły. Błyskawica oświetliła na chwilę jej twarz. Spływała po niej woda. – Co zrobimy? Myśl o Pianościgłym, gigancie, który był jego przyjacielem, dała mu to, czego potrzebował. – Spróbujemy znaleźć drogę! – Wsparł się na jej ramieniu i dźwignął na nogi. Miał wrażenie, że Linden bez wysiłku podtrzymuje jego ciężar. – Może sobie przypomnę! Stanęła obok, zbliżając usta do jego ucha. – Nie podoba mi się ta burza! – krzyknęła. – Jest w niej coś nienormalnego!
Nienormalnego? Spojrzał na nią, mrugając. Przez chwilę nie mógł zrozumieć sensu jej słów. Dla niego była to tylko burza, szał natury, jak każdy inny. Nagle jednak zorientował się, co chciała mu powiedzieć. Ta burza wydawała się Linden nienaturalna. Raziła jakąś jej instynktowną wrażliwość. Już zdążyła go wyprzedzić. Jej zmysły dostrajały się do Krainy, jego zmysły zaś wciąż były nieczułe i drętwe, ślepe na ducha tego, co postrzegał. Dziesięć lat temu był w stanie dokonać tego, co Linden zrobiła przed chwilą: odróżnić w przedmiotach i zjawiskach – wietrze, deszczu, kamieniu, drewnie albo żywym ciele – prawidłowość od nieprawidłowości, zdrowie od zepsucia. Teraz jednak nie czuł nic poza gwałtownością burzy, zupełnie jakby podobna moc nie miała znaczenia. Nie miała duszy. Znużony, mamrotał przekleństwa pod własnym adresem. Czy jego zmysły tylko wolniej się przystosowywały, czy też utracił zdolność osiągania harmonii z Krainą? Czy czas i trąd całkowicie pozbawiły go tej wrażliwości? Piekło i szatani! – wychrypiał słabym, pełnym goryczy głosem. Jeśli Linden mogła widzieć to, na co on był ślepy... Gryzło go dobrze znane poczucie nieadekwatności, spróbował jednak zapanować nad sobą. Spodziewał się, że usłyszy pytanie, co mu dolega. To również wywołało rozgoryczenie. Nie chciał, by dostrzegała jego słabości i obawy, jego wewnętrzną szpetotę. Nie pytała go jednak o nic. Zesztywniała z zaskoczenia lub lęku. Spoglądała w głąb parowu. Odwrócił się gwałtownie, starając się przebić wzrokiem zasłonę ulewy. Zobaczył je natychmiast – słabe, żółte światełko w oddali. Posuwało się powoli w ich stronę, wyszukując z uwagą drogę przez grzbiet parowu. Gdy było już blisko, długotrwała błyskawica pozwoliła im się zorientować, że jest to pochodnia trzymana przez mężczyznę. Potem nadeszły ciemność i grom. Covenant nie widział nic poza niezwykłym płomieniem, który palił się odważnie i niewiarygodnie, na przekór potopowi i szaleństwu burzy. Wreszcie znalazł się wystarczająco blisko, by zobaczyć trzymającego pochodnię człowieka. Niska, zgarbiona postać miała na sobie przemoczoną szatę. Po rzadkich włosach i splątanej brodzie spływała woda. Jej strugi ściekały po bruzdach starej twarzy, nadając mu wygląd szaleńca. Zmrużył powieki, spoglądając na Covenanta i Linden, jakby przybyli prosto z sennych koszmarów, by wzbudzić w nim trwogę. Covenant znieruchomiał, odwzajemniając w milczeniu spojrzenie starca. Linden dotknęła ramienia Covenanta, jakby chciała go przed czymś ostrzec. Wtem nieznajomy uniósł prawą rękę, zwróconą dłonią do przodu, i rozpostarł palce. Covenant skopiował jego gest. Nie potrafił odgadnąć, czy tego spotkania nie zaplanował lord Foul, potrzebował jednak schronienia, żywności i informacji. Był też gotów okazać szacunek każdemu, kto potrafił w takim deszczu zapalić pochodnię. Uniósł kaleką dłoń. Gdy padło na nią światło, pierścień na trzecim palcu zalśnił słabo.
Ten widok wstrząsnął starcem, który wykrzywił twarz, wymamrotał coś do siebie i cofnął się o krok, jakby poraził go strach. Wtem wskazał trzęsącym się palcem na pierścień Covenanta. – Białe złoto? – krzyknął. Jego głos drżał. – Tak! – odkrzyknął Covenant. – Półręki? – Tak! – Jak cię zwą? Covenant z wysiłkiem wykrzykiwał każde słowo, by przebić się przez burzę. – Ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota! – Niszczyciel Zła? – wydyszał stary, jakby deszcz zaparł mu dech w piersiach. – Obrońca Życia? – Tak! Mężczyzna cofnął się jeszcze o krok. Na jego widocznej w blasku pochodni twarzy pojawił się wyraz trwogi. Odwrócił się nagle i zaczął gramolić niezgrabnie w górę, przez wodę i błoto. – Chodźcie! – wyszeptał, oglądając się przez ramię. – Kto to jest? – zapytała niemal niesłyszalnie Linden. – Nie mam pojęcia – zbył jej pytanie Covenant. Przyjrzała mu się uważnie. – Ufasz mu? – Jaki mamy wybór? Nim zdążyła odpowiedzieć, odepchnął się od głazu i – wkładając w to całą swą energię – zmusił się do ruszenia za starcem. Usta miał pełne deszczu i kwaśnego smaku klęski. Napięcie kilku ostatnich tygodni osłabiło go znacznie. Mimo to światło pochodni pomagało mu znaleźć punkty zaczepienia na skałach i głazach. Dzięki Linden był w stanie oprzeć się wartkiemu prądowi. Wlekli się powoli naprzód. Po chwili starzec skręcił w prawo, w odnogę parowu. Proste, ciosane w skale schody prowadziły na dno rozpadliny. Zwolniony niejako z walki z nurtem, Covenant znalazł w sobie siłę, by powtórzyć w duchu pytanie: „Ufasz mu?” Uspokajała go jednak pochodnia. Jedynymi znanymi mu ludźmi, którzy potrafili zapalić żagiew podczas takiej ulewy byli mistrzowie drzewnej mądrości. Albo lordowie. Był gotowy zaufać każdemu, kto tak pilnie przykładał się do służby drewnu lub kamieniowi. Podążał ostrożnie za nieznajomym. Po chwili rozpadlina stała się węższa, zmieniła się w głęboką, stromą szczelinę w skale, która nagle zmieniła kierunek, przechodząc w małą dolinkę. Wyniosłe turnie osłaniały ją przed wichrem, ale przed ulewą nie było ucieczki. Deszcz
bębnił o głowę i barki Covenanta z siłą maczugi. Ledwie widział niesioną przez przechodzącego na drugą stronę doliny starca pochodnię. Przy pomocy Linden Niedowiarek sforsował wezbrany strumień. Po kilku chwilach dotarli do przysadzistej kamiennej chaty, opartej o stok. Nie było tam drzwi. Gdy podeszli bliżej, ujrzeli bijący z wnętrza blask ognia. Rzucili się naprzód i wpadli, zszargani i ociekający wodą, do stanowiącej wnętrze izby. Stary zatrzymał się na środku pomieszczenia. Nadal ściskał pochodnię, choć w palenisku za jego plecami buzował jasny ogień. Spoglądał z drżeniem na Covenanta, gotowy skulić się ze strachu, jak dziecko oczekujące kary. Niedowiarek stanął jak wryty. Pragnął ogrzać sponiewierane i zziębnięte ciało w cieple ognia, lecz zatrzymał się, by rozejrzeć się po izbie. Natychmiast dopadł go lęk. Dostrzegał już, że coś w Krainie się zmieniło. Coś istotnego. Wyposażenie chaty stanowiło nieoczekiwaną mieszaninę drewna i kamienia. Kamienne misy i urny spoczywały na drewnianych półkach przytwierdzonych do ścian. W jednym z kamiennych kątów ustawiono drewniane stołki, otaczające stół wykonany z tego samego materiału. I żelazo – na półkach leżały żelazne sprzęty, a stołki zbito gwoździami. W dawnych czasach ludy kamienia i drewna – stonedownorzy i woodhelvenninowie – trzymali się własnej mądrości, nie dlatego, że byli o nią zazdrośni, lecz ze względu na fakt, że ich szczególne umiejętności i wiedza wymagały całkowitego poświęcenia. Wpatrywał się przez chwilę w nieznajomego, wytrzymując na wpół oszalałe spojrzenie jego starych oczu. Linden również spoglądała na niego niepewnie. Covenant wiedział jednak, że jego towarzyszka zadaje sobie pytania niepodobne do tych, które przychodziły namyśl jemu. Czy stonedownorzy i woodhelvenninowie zjednoczyli się, połączyli swe zasoby wiedzy? A może... „Świat nie jest już taki, jak ongiś”. Jego serce przeszył gwałtowny ból. Nagle dotarło do niego, że pomieszczenie wypełnia dym. Dym! Odepchnął starca na bok i podbiegł do paleniska. Na stercie popiołu gorzało trawione ciepłymi płomieniami drewno. Od szczap odrywały się potrzaskujące węgielki. Ciało drzew pochłaniały czerwone robaki. Od czasu do czasu pomieszczenie wypełniały kłęby dymu. Wpadający przez komin deszcz posykiwał cicho. Ognie piekielne! Ludzie, których tu poznał, nigdy nie poświęciliby dobrowolnie drewna dla żadnej korzyści. Zawsze starali się wykorzystać zawarte w nim życie, moc Ziemi w taki sposób, by nie niszczyć tego, czego używali. Drewno, gleba, kamień, woda – mieszkańcy Krainy darzyli miłością każdy przejaw życia. – Ur-lordzie – jęknął starzec.
Covenant odwrócił się gwałtownie. Żal płonął w nim niby gniew. Miał ochotę zawyć wściekle do Wzgardliwego: Co zrobiłeś? Wstrzymał się jednak, Linden i stary gapili się bowiem na niego. W oczach Linden widniała troska, jakby obawiała się, że pomieszało mu się w głowie, mężczyzna zaś cierpiał jakieś nieodgadnione męki. Covenant stłumił gwałtownie gniew, lecz ów wysiłek był słyszalny w jego głosie. – Co pozwala tej pochodni płonąć? – Wstyd mi! – odparł starzec załamującym się głosem, jakby miał zaraz zalać się łzami. Nie usłyszał pytania Covenanta. Przeszkodziła mu w tym osobista udręka. – Tę świątynię – wydyszał – wznieśli najdawniejsi przodkowie ojca mojego ojca. Żeby czekała. My nie zrobiliśmy nic! Inne izby popadły w ruinę, sanktuaria... – Zamachał gwałtownie pochodnią. – Nie zrobiliśmy nic. Nic, od dwudziestu pokoleń. To rudera... niegodna ciebie. Nie wierzyliśmy w obietnicę, którą nam powierzono... całe pokolenia Wyzwolonych, tak podszytych tchórzem, że nie chcieli uwierzyć w najwznioślejsze proroctwa. Postąpiłbyś słusznie, gdybyś mnie powalił. – Powalić cię? – oburzył się Covenant. – Nie. – Zbyt wielu aspektów całej tej sytuacji nie rozumiał. – O co ci chodzi? Dlaczego się mnie boisz? – Covenant – wydyszała nagle Linden. – Spójrz na jego rękę. Stary ociekał wodą, podobnie jak oni. Krople skapujące z nasady pochodni były jednak czerwone. – Ur-lordzie! – Staruszek padł na kolana. – Nie jestem godny. – Drżał z trwogi. – Frymarczyłem wiedzą niegodziwych. Nauczyłem się władzy nad Słonecznicą od ludzi gardzących obietnicami, którym poprzysiągłem wierność. Och, oszczędź mnie! Wstyd mi. Wypuścił pochodnię i pokazał Covenantowi lewą dłoń. Żagiew zgasła, gdy tylko wypadła mu z ręki. Kiedy uderzyła w podłogę, rozsypała się w proch. Przez dłoń biegły dwie długie szramy. Krew ciągle z nich wyciekała, jakby nie mogła zakrzepnąć. Covenant wzdrygnął się. W oddali rozległ się gniewny pomruk gromu. Z pochodni został jedynie popiół. Płonęła i utrzymywała się w całości jedynie dzięki mocy, którą włożył w nią starzec. Mocy jego krwi? Covenantowi zakręciło się w głowie. Nagłym bólem przeszyło go wspomnienie o Joan. Joan rozdrapującej grzbiet jego dłoni i oblizującej palce. Zawroty głowy pozbawiły go równowagi. Usiadł ciężko, opierając się bezwładnie o najbliższą ścianę. Deszcz niósł się echem w jego uszach. Krew? Krew? Linden poddała dłoń starego oględzinom. Przysunęła ją do ognia i rozpostarła palce. Uścisk na nadgarstku spowolnił wypływ krwi. – Rana jest czysta – oznajmiła bezbarwnym, bezosobowym głosem. – Żeby zahamować krwawienie, potrzebny będzie bandaż, na szczęście nie ma zakażenia.
Nie ma zakażenia, wydyszał Covenant. Jego myśli wlokły się jak okulawione. – Skąd wiesz? Skupiła uwagę na ranie. – Co? Z wysiłkiem zapytał ponownie: – Skąd wiesz, że nie ma zakażenia? – Nie mam pojęcia – odparła z wyraźnym zaskoczeniem. – Widzę to. Widzę... – jej zdumienie narastało – ...ból. Ale rana jest czysta. Skąd... Ty tego nie dostrzegasz? Potrząsnął głową. Potwierdziła jego poprzednie wrażenie: jej zmysły dostrajały się już do Krainy. A jego zmysły nie. Był ślepy na wszystko, co nie ukazywało się na powierzchni. Dlaczego? Zamknął oczy. Pulsował w nim zadawniony żal. Zapomniał, że drętwota boli tak bardzo. Po chwili Linden poruszyła się. Słyszał, jak przeszukuje pomieszczenie. Zbliżając się do staruszka, darła kawałek tkaniny, by zrobić bandaże. „Nie przegrasz...” Przemknęło mu przez głowę, że jego spisano już na straty. Ta myśl podziałała na jego obolałe serce jak sól na otwartą ranę. Dym? Krew? Jest tylko jeden sposób na to, by zranić człowieka. Oddać mu coś zniszczonego. Niech to piekło. Jego uwagę przyciągnął jednak starzec. Pokłonił się przed nim, dotykając mokrą, siwą głową kamienia. Dotknął dłońmi jego butów. – Ur-lordzie – jęknął. – Ur-lordzie. Wreszcie przybyłeś. Kraina jest ocalona. Ten hołd wyrwał Covenanta z duchowego zamętu. Nie mógł pozwolić, by zawładnęła nim niewiedza albo poczucie utraty. Nie zamierzał też dopuścić do tego, by traktowano go jak jakiegoś zbawcę. Nie potrafił żyć z taką wizją samego siebie. Podniósł się, złapał staruszka za ramiona i pociągnął go w górę. Mężczyzna zatoczył oczyma ze strachu. Ich białka zalśniły w blasku ognia. – Powiedz mi, jak się nazywasz – poprosił Covenant, przemawiając cicho i spokojnie, by go uspokoić. – Jestem Nassic, syn Jousa, syna Prassana – odparł stary, jąkając się. – W prostej linii, syn za synem, potomek Wyzwolonego. Covenant skrzywił się. Wyzwoleni, których znał, byli pustelnikami, zwolnionymi ze wszystkich zwyczajowych obowiązków, by mogli podążać za osobistą wizją. Jedna z nich uratowała mu kiedyś życie. I straciła własne. Inny zajrzał w jego sny i powiedział mu, że śni prawdę. Wziął się bezlitośnie w garść. – Co było jego powołaniem? – Ur-lordzie, on przewidział twój powrót. Potem przybył w to miejsce, do dolinki
położonej pod Wartownią Kevina, której nazwa pochodzi z czasów tak zamierzchłych, że nikt już nie pamięta jej znaczenia. Głos Nassica uspokoił się na chwilę, zupełnie jakby starzec recytował coś, co znał bardzo dobrze. – Wzniósł tę świątynię jako miejsce przywitania dla ciebie, miejsce uzdrowienia, albowiem w owym czasie ludzie nie zapomnieli jeszcze, że twój świat pełen jest niebezpieczeństw oraz walki i krzywdzi nawet swych bohaterów. W swej wizji dostrzegł straszliwą grozę Słonecznicy, choć dla niego była ona jedynie bezimiennym koszmarem, i przepowiedział, że Niedowiarek, ur-lord, Niszczyciel Zła, Obrońca Życia, powróci, by stoczyć z nią bój. Ową wizję przekazywano z ojca na syna, dochowując wia... Przerwał nagle. – Ach, hańba – mruknął. – Świątynia... wiara... uzdrowienie... Kraina... Wszystko legło w gruzach. – Oburzenie dodało mu jednak sił. – Głupcy będą błagać o zmiłowanie. Zasługują jedynie na pomstę. Albowiem przybył Niedowiarek! Niech Clave i wszystkie jego dzieła skomlą o litość. Niech samo słońce zadrży w swym biegu! Na nic im się to nie zda! Biada wam, niegodziwi i wstrętni! Niech... – Nassicu. – Covenant przerwał staruszkowi. Linden przyglądała się im z uwagą. Jej twarz pełna była pytań, Niedowiarek jednak zignorował je wszystkie. – Co to takiego ta Słonecznica? – Słonecznica? – Zdumienie sprawiło, że zapomniał o strachu. – Pytasz... Jak możesz nie... – Szarpał obiema dłońmi brodę. – Po cóż w takim razie przybyłeś? Covenant wzmocnił uścisk. – Powiedz mi tylko, co to jest. – To jest... ależ to jest... jest... – Nassic zająknął się i umilkł. – Ur-lordzie, spytaj raczej, czym ona nie jest! – krzyknął nagle błagalnym tonem. – Jest słońcem i deszczem, i krwią, i pustynią, i strachem, i krzykiem drzew. – Znowu zaczął się wić z poniżenia. – To był... to był ogień mej pochodni, ur-lordzie! Jego udręczona twarz skurczyła się niby pięść. Ponownie spróbował paść na kolana. – Nassicu. – Covenant podniósł go. Szukał rozpaczliwie jakiegoś sposobu, by go uspokoić. – Nie skrzywdzimy cię. Czy tego nie widzisz? – Wtem przyszła mu do głowy inna myśl. Przypomniał sobie ranę Linden i własne siniaki. – Twa ręka wciąż krwawi – rzekł. – My również ucierpieliśmy. A ja... – Omal nie powiedział: „Nie widzę tego, co ona”, lecz słowa uwięzły mu w gardle. – Dawno tu nie byłem. Czy masz ił leczący? Ił leczący? – twarz Linden wyrażała zdziwienie. – Ił leczący? – zapytał Nassic. – Co to jest ił leczący? Co to... Twarz Covenanta przybrała wyraz trwogi. Co... Jego umysł wypełniły krzyki. Ił leczący! Moc Ziemi! Życie! – Ił leczący – wychrypiał gwałtownie. – Błoto, które uzdrawia.
Zacisnął dłonie, potrząsając kruchymi kośćmi Nassica. – Wybacz mi, ur-lordzie. Nie gniewaj się... – Był tutaj! W tej dolinie! Zanim uzdrowiła go Lena. Nassic odzyskał na chwilę godność. – Nic nie wiem o żadnym ile leczącym. Choć jestem już stary, nigdy nie słyszałem tej nazwy. – Niech to piekło! – warknął Covenant. – Za chwilę powiesz mi, że nigdy nie słyszałeś o mocy Ziemi! Staruszek opadł z sił. – Moc Ziemi? – wydyszał. – Moc Ziemi? Niedowiarkowi zakręciło się w głowie. Zacisnął dłonie na chudych ramionach Nassica. U jego boku stała jednak Linden, która zaczęła szarpać jego ręce. – Covenant! On mówi prawdę! Obrzucił jej twarz spojrzeniem gwałtownym jak uderzenie bicza. Zacisnęła wargi w napięciu, nie wzdrygnęła się jednak. – Nie ma pojęcia, o co ci chodzi. Słowa Linden uciszyły go. Uwierzył jej. Słyszała prawdę w głosie Nassica, tak samo jak dostrzegła brak zakażenia w jego ranach. Nie ma iłu leczącego? Jego dusza krwawiła. Zapomniano o nim? Utracono? Zalały go wizje profanacji. Miej litość. Kraina bez iłu leczącego. Bez mocy Ziemi? Wiadomość przekazana przez Nassica okazało się dla niego nie do przyjęcia. Osunął się na ziemię jak inwalida. Linden stanęła nad nim. Szukała jakichś wskazówek, podpowiedzi, a on nie potrafił jej pomóc. – Nassicu – powiedziała po chwili poważnym tonem. – Masz coś do jedzenia? – Do jedzenia? – powtórzył, jakby przypomniała mu o jego nieudolności. – Mam. Nie mam. To nie jest was godne. – Musimy coś zjeść. Jej ton nie dopuszczał sprzeciwu. Nassic pokłonił się, podszedł natychmiast do przeciwległej ściany i zaczął zdejmować z półek prymitywne miski i garnki. Linden zbliżyła się do Covenanta i uklękła przed nim. – O co chodzi? – zapytała z napięciem w głosie. Nie potrafił przegnać z twarzy wyrazu rozpaczy. – Co jest nie w porządku? Nie chciał jej odpowiadać. Zbyt wiele lat spędził w spowodowanej trądem izolacji. Swym pragnieniem zrozumienia powiększała tylko jego ból. Nie potrafił aż tak się odkryć. Mimo to nie mógł odmówić żądaniu widocznemu w twardym zarysie jej ust, w miękkim wyrazie oczu. Stawką było nie tylko jego, lecz również jej życie. Zdobył się na wysiłek woli. – Później – wycedził przez zęby pełnym bólu głosem. – Potrzebuję czasu, by to
przemyśleć. Zacisnęła zęby. Jej oczy przesłonił bolesny mrok. Odwrócił wzrok, by nie zmusiła go do odpowiedzi, nim zdąży odzyskać panowanie nad sobą. Po chwili wrócił Nassic, niosąc miski z suszonym mięsem i owocami oraz przaśnym chlebem. Zaoferował im niepewnie te potrawy, jakby przeczuwał, że zasługują na odrzucenie. Linden przyjęła poczęstunek z wysilonym uśmiechem, Nassic jednak nie ruszył się z miejsca, dopóki Covenant nie znalazł sił, by skinąć głową na znak aprobaty. Dopiero wtedy wziął garnki i poszedł zebrać trochę deszczówki do picia. Niedowiarek gapił się niewidzącym wzrokiem na żywność, nie dotykając jej. Sprawiał wrażenie, że nie ma sensu trudzić się jedzeniem. Wiedział jednak, że to nieprawda. W rzeczywistości miał pod dostatkiem powodów, lecz niemożność zadośćuczynienia im wszystkim osłabiła jego stanowczość. Czy rzeczywiście sprzedał duszę Wzgardliwemu? Był jednak trędowaty i musiał nauczyć się radzić sobie z własną bezradnością. Trąd był nieuleczalny. Dlatego dotknięci tą chorobą poddawali się dyscyplinie nakazującej poświęcać drobiazgową uwagę podstawowym potrzebom. Ignorowali abstrakcyjny ogrom swego brzemienia, skupiając się na teraźniejszości, chwila po chwili. Uczepił się tej pragmatycznej mądrości. Nie znał innego rozwiązania. Włożył bezwiednie do ust kawałek owocu i zaczął go przeżuwać. Po chwili z pomocą przyszły mu przyzwyczajenie i głód. Być może owo rozwiązanie nie było dobre, określało jednak, kim jest, i zamierzał się na nim wspierać. Wspierać się albo runąć. Nassic czekał, potulny i zatroskany, aż Covenant i Linden skończą posiłek. – Ur-lordzie – rzekł z ożywieniem w głosie, gdy tylko skończyli. – Jestem twym sługą. Służyć ci jest celem mego życia, tak jak było celem życia Jousa, mego ojca, Prassana, jego ojca, i całego długiego rodu Wyzwolonych. – Nie zważał na drżący ton swego głosu. – Nie przybyłeś za wcześnie. Słonecznica namnaża się w Krainie. Co uczynisz? Covenant westchnął. Nie czuł się gotowy do stawiania czoła podobnym pytaniom. Rytuał jedzenia uspokoił go jednak nieco, a zarówno Nassic, jak i Linden zasługiwali na jakąś odpowiedź. – Będziemy musieli wyruszyć do Revelstone... – zaczął powoli. Wypowiedział tę nazwę z wahaniem. Czy Nassic ją rozpozna? Jeśli nie było już lordów... być może Revelstone przestało istnieć. Albo może wszelkie nazwy brzmiały teraz inaczej. Przez tak długi czas mogło wydarzyć się wszystko. – Tak jest! – wychrypiał jednak natychmiast Nassic. – Zemsta na Clave! To jest słuszne! Clave?, zdziwił się Covenant. Nie zapytał jednak o to, lecz wypróbował inną znaną sobie nazwę. – Ale najpierw będziemy musieli odwiedzić Mithil Stonedown... – Nie! – przerwał mu stary. Jego gwałtowność przerodziła się natychmiast w sprzeciw i
bojaźń. – Nie wolno ci tego robić. Oni są źli! Źli! Czczą Słonecznicę. Twierdzą, że brzydzą się Clave, ale to nieprawda. Obsiewają swe pola krwią! Znowu krew; Słonecznica; Clave. Zbyt wielu rzeczy nie wiedział. Skupił się na tym, co chciał sprawdzić. Najwyraźniej nazwy, które pamiętał, były znane Nassicowi, mimo ich starożytnego pochodzenia. Fakt ten położył kres jego wątłej nadziei co do losu mocy Ziemi. Zalała go kolejna fala poczucia daremności. Jak mógł stanąć do walki z lordem Foulem, jeśli moc Ziemi już nie istniała? Nie, gorzej, jeśli nie było mocy Ziemi, o co warto było walczyć? Oszalałe spojrzenie Nassica i zacięte, ciężkie milczenie Linden domagały się jednak od niego odpowiedzi. Krzywiąc twarz, otrząsnął się ze zniechęcenia. Brak nadziei, niemoc, gorycz, wszystkie te uczucia znał znakomicie i potrafił ograniczyć ich władzę nad sobą. – Nie ma innej drogi – powiedział, zaczerpnąwszy głęboko tchu. – Nie możemy wydostać się stąd, nie przechodząc przez Mithil Stonedown. – To prawda – jęknął stary. – To prawda. – Wydawał się niemal zrozpaczony. – Ale nie możesz... Są źli! Słuchają słów Clave. Słów plugastwa. Drwią ze wszystkich starych przepowiedni. Mówią, że Niedowiarek to tylko szaleństwo zrodzone w umysłach Wyzwolonych. Nie wolno ci tam iść. – W takim razie jak... Covenant zmarszczył brwi z zasępioną miną. Co się z nimi stało? Miałem tam kiedyś przyjaciół. Wtem Nassic podjął decyzję. – Ja pójdę. Do mego syna. Nazywa się Sunder. Jest zły, tak jak reszta. Ale to mój syn. Odwiedza mnie, gdy ma odpowiedni nastrój, i wtedy rozmawiam z nim, mówię mu, jak powinien spełniać swe powołanie. Nie jest do cna zepsuty. Pomoże nam przedostać się przez Stonedown. Na pewno. Natychmiast rzucił się ku wyjściu. – Zaczekaj! Covenant zerwał się gwałtownie. Linden podążyła za jego przykładem. – Muszę iść! – krzyknął niecierpliwie Nassic. – Zaczekaj, aż przestanie padać – błagał Covenant oszalałego starca. Nassic wyglądał na zbyt zniedołężniałego, by znosić podobną pogodę przez dłuższy czas. – Nie śpieszy się nam aż tak bardzo. – Deszcz nie ustanie aż do zmierzchu. Muszę się śpieszyć! – Weź chociaż pochodnię! Nassic wzdrygnął się, jakby smagnięto go biczem. – Ach, zawstydzasz mnie! Znam drogę. Muszę odpokutować za swe zwątpienie. Wybiegł w deszcz, nim Covenant czy Linden zdążyli go złapać. Linden chciała ruszyć za nim, lecz Niedowiarek powstrzymał ją. Pojawiła się kolejna błyskawica. W jej blasku zobaczyli Nassica, który gramolił się gorączkowo w stronę wyjścia
z dolinki. Potem nadeszły grom oraz ciemność i stary zniknął im z oczu jak zdmuchnięta świeca. – Niech sobie idzie – westchnął Covenant. – Jeśli spróbujemy go ścigać, najpewniej spadniemy z jakiegoś urwiska. Przytrzymywał Linden, póki nie skinęła głową, po czym znużony wrócił do ognia. Kobieta uczyniła to samo. Gdy oparł się plecami o palenisko, zwróciła się w jego stronę. Włosy miała mokre, wskutek czego jej twarz wydawała się ciemniejsza, a bruzdy między brwiami i po obu stronach ust głębsze. Covenant oczekiwał gniewu, sprzeciwu, jakichś gwałtownych protestów przeciw tej obłąkanej sytuacji. Gdy jednak przemówiła, jej głos był bezbarwny i spokojny. – Nie tego się spodziewałeś. – Zgadza się. – Przeklinał się za to, że nie potrafi zapanować nad trwogą. – Nie tego. Wydarzyło się coś strasznego. Nie okazała lęku. – Jak to możliwe? Mówiłeś, że byłeś tu dziesięć lat temu. Jak wiele może się zmienić w tak krótkim czasie? Pytanie Linden przypomniało mu, że nie powiedział jej o proroctwie lorda Foula. Nie była to jednak odpowiednia chwila. I tak już zbyt wielu rzeczy nie rozumiała. – Dziesięć lat w naszym świecie. – Ze względu na nią nie powiedział „w rzeczywistym świecie”. – Tu czas biegnie inaczej. Szybciej. Tak jak sny, które czasem dzieją się niemal natychmiast. Szczerze mówiąc... – Trudno mu było spojrzeć jej w oczy. Nawet jego wiedza wydawała się czymś wstydliwym. – Szczerze mówiąc, byłem tu już trzy razy. Za każdym razem pozostawałem nieprzytomny przez kilka godzin, a w tym czasie tu mijały miesiące. A więc dziesięć lat dla mnie... Niech to piekło pochłonie! Wzgardliwy powiedział: „Dwadzieścia stuleci. Przez niemal równie długi okres”. – Jeśli przelicznik pozostaje taki sam, mówimy o jakichś trzech, czterech tysiącach lat. Przełknęła jego wyjaśnienie, jakby był to tylko kolejny szczegół zaprzeczający zdrowemu rozsądkowi. – W takim razie co się mogło stać? Dlaczego ił leczący jest tak ważny? Pragnął pochylić głowę, by ukryć swój ból. Czuł się zbyt odsłonięty przed nagle nabytą przenikliwością jej zmysłów. – Ił leczący był specjalnym błotem, które mogło wyleczyć... prawie wszystko. Dwukrotnie, podczas jego pobytu w Krainie, ił leczący zwalczył jego trąd. Covenant starał się jednak nie wspominać o sposobie uzdrawiania. Gdyby powiedział Linden, jak ił pomógł mu w przeszłości, musiałby jej również wyjaśnić, dlaczego skutki jego działania nie okazały się trwałe. Powiedzieć, że Kraina jest fizycznie izolowana. Nie ma żadnego dostrzegalnego połączenia z ich światem. Zagojenie rany w jego piersi nic nie znaczyło. Kiedy odzyskają świadomość, Linden przekona się, że ich ciała są w takim samym stanie, jak
poprzednio. Nic się nie zmieni. Jeśli nie ockną się szybko, nie będzie miała czasu opatrzyć jego rany. Oszczędził jej tych informacji, ponieważ i bez nich przeżywała straszliwy stres. Nie potrafił jednak ukryć goryczy. – Ale nie w tym rzecz. Popatrz. – Wskazał na palenisko. – Dym. Popioły. Ludzie, których znałem, nigdy nie rozpalali ognia, który pochłaniałby drewno. Nie musieli tego robić. Wszystko wokół, drewno, woda, kamień, ciało, każda część fizycznego świata, było dla nich pełne czegoś, co zwali mocą Ziemi. Mocą życia. Potrafili przywołać ogień albo kazać łodziom płynąć pod prąd czy przekazywać wiadomości, zużywając nie samo drewno, lecz zawartą w nim moc Ziemi. To właśnie czyniło ich tym, kim byli. Moc Ziemi była istotą Krainy. – Głowę wypełniły mu wspomnienia, wizje lordów oraz mistrzów kamiennej i drzewnej mądrości. – Była dla nich tak ważna, tak życiodajna, że poświęcali jej całe życie. Robili wszystko, co mogli, aby jej służyć, zamiast ją wykorzystywać. Była siłą, świadomością, namiętnością. Życiem. Ogień taki jak ten wzbudziłby w nich grozę. Słowa jednak nie wystarczały. Nie potrafiły wyrazić jego tęsknoty za światem, w którym osikę i granit, wodę i glebę, samą naturę, rozumiano i szanowano za ich moc oraz piękno. Tęsknoty za światem, który miał duszę, zasługującym na to, by strzec go jak skarbu. Linden patrzyła na niego, jakby bredził od rzeczy. Z bezgłośnym warknięciem zrezygnował z dalszych wyjaśnień. – Najwyraźniej ją utracili – rzekł. – Zapomnieli o niej. Albo zginęła. Mają teraz tę Słonecznicę. O ile dobrze zrozumiałem słowa Nassica, w co wątpię, to ona pozwoliła jego pochodni płonąć podczas deszczu. Musiał w tym celu naciąć własną dłoń. A drewno i tak zostało strawione. Mówi, że to Słonecznica powoduje ten deszcz. Covenant zadrżał mimo woli. Blask ognia odbijający się w widocznej na zewnątrz ulewie, sprawiał, że burza wydawała się okrutna, niemożliwa do zniesienia. Linden omiotła go badawczym spojrzeniem. Miał wrażenie, że kości jej twarzy napierają na skórę, jakby sama czaszka protestowała przeciw niezwykłości warunków, w których się znalazła. – Nic na ten temat nie wiem. Nie ma w tym ani odrobiny sensu. – Zająknęła się. Dostrzegał, że na granicy jej pola widzenia gromadzi się strach. – Wszystko to jest niemożliwe. Nie potrafię... – Rozejrzała się udręczona po pomieszczeniu. Wsunęła dłonie we włosy, jakby chciała ściągnąć z twarzy groźbę histerii. – Popadam w obłęd. – Wiem. – Rozpoznawał jej desperację. Gdy znalazł się w Krainie po raz pierwszy, ogarnął go szał, pod wpływem którego popełnił najstraszliwsze zbrodnie w życiu. Pragnął przytulić Linden, otoczyć ją opieką, lecz przeszkodziła mu w tym drętwota dłoni. – Nie poddawaj się – powiedział tylko z naciskiem. – Pytaj mnie. Nie rezygnuj. Wyjaśnię ci tyle, ile tylko zdołam. Jej spojrzenie wybiegło ku niemu na chwilę niby ramiona opuszczonego dziecka. Później
jednak zacisnęła pięści i wykrzywiła lico w grymasie nieprzejednania. – Pytać – wycedziła przez zęby. Z najwyższym wysiłkiem zapanowała nad sobą. – Niech będzie. Oskarżała go swym tonem, jakby to on był winien jej cierpień. Przyjął na siebie tę odpowiedzialność. Mógł zapobiec temu, by poszła za nim do lasu. Gdyby tylko starczyło mu wówczas odwagi. – Proszę bardzo – ciągnęła, zgrzytając zębami. – Już tu kiedyś byłeś. Dlaczego jesteś taki ważny? Co zrobiłeś? Czego chce od ciebie Foul? Co to znaczy ur-lord? Covenant westchnął w duchu z ulgi. Linden była zdecydowana przeżyć. Tego właśnie od niej oczekiwał. Nagle zalała go fala zmęczenia. Przed oczyma zawirowały mu mroczki, nie zważał jednak na to. – Byłem Berekiem narodzonym po raz drugi. Nie było to przyjemne wspomnienie. Wiązało się z nim zbyt wiele wyrzutów sumienia, zbyt wiele smutku i bólu. Zaakceptował jednak to wszystko. – Berek był jednym ze starożytnych bohaterów. Żył tysiące lat przed moim przybyciem. Zgodnie z legendami to on odkrył moc Ziemi i wykonał Laskę Praw, by nią władała. Cała wiedza o mocy Ziemi pochodziła od niego. Był Lordem Założycielem. Ustanowił Radę Lordów, która kierowała obroną Krainy przed Foulem. Rada, jęknął w duchu, wspominając Mhorama, Prothalla, Elenę. Piekło i szatani! – Kiedy się zjawiłem, przywitali mnie jako coś w rodzaju wcielenia Bereka – kontynuował drżącym głosem. – Wiedzieli, że stracił on na wojnie dwa palce prawej dłoni. – Spojrzenie Linden nabrało nagle ostrości, nie przerwała mu jednak. – Dlatego mianowali mnie ur-lordem Rady. Większość pozostałych tytułów pochodzi z późniejszych czasów, kiedy już pokonałem Foula. To ja jednak wybrałem sobie tytuł Niedowiarka. Przez długi czas byłem pewien, że wszystko to tylko sen, ale nie wiedziałem, co w tej sprawie zrobić. Bałem się zaangażować – wymamrotał skwaszonym tonem. – Miało to coś wspólnego z trądem. – Liczył na to, że Linden zaakceptuje to nic nie mówiące wyjaśnienie. Nie chciał jej opowiadać o swych zbrodniach. – Byłem jednak w błędzie. Dopóki wiemy, co dzieje się wokół, pojęcia takie jak „rzeczywisty” i „nierzeczywisty” nie mają znaczenia. Człowiek musi bronić tego, co jest dla niego ważne, bo w przeciwnym razie utraci kontrolę nad tym, kim jest. – Przerwał i popatrzył jej w oczy, by mogła się zorientować, jak głęboko w to wierzy. – A Kraina stała się dla mnie bardzo ważna. – Z powodu mocy Ziemi? – Tak. – Serce przeszyło mu ukłucie bólu. Zmęczenie i wysiłek pozbawiły go możliwości obrony. – Kraina była niewiarygodnie piękna. A to, jak jej mieszkańcy kochali ją i jej służyli, również było piękne. Trędowaci – ciągnął zjadliwie – łatwo ulegają pięknu. Linden, na swój sposób, wydawała mu się piękna. Słuchała go jak lekarz starający się zdiagnozować rzadki przypadek.
– Nazwałeś siebie Niedowiarkiem i władcą białego złota – odezwała się, gdy umilkł. – Co ma z tym wspólnego białe złoto? Skrzywił się mimo woli. Chcąc ukryć ból, usiadł na klepisku, wsparty o ścianę paleniska. Jej pytanie poruszyło go głęboko. Był zbyt zmęczony, by potraktować je z odwagą, na którą zasługiwało. Linden jednak bezwzględnie musiała poznać odpowiedzi. – Moja ślubna obrączka – wyszeptał. – Gdy Joan się ze mną rozwiodła, nie potrafiłem przestać jej nosić. Byłem trędowaty... uważałem, że straciłem wszystko. Sądziłem, że jedyną więzią łączącą mnie z ludzkim rodem jest fakt, iż kiedyś byłem żonaty. Tutaj jednak jest to swego rodzaju talizman. Narzędzie przywołujące coś, co nazywają tu pierwotną magią. Pierwotną magią, która niszczy pokój. Nie potrafię tego wyjaśnić. Przeklął się w duchu za brak odwagi. Linden usiadła obok niego, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – Uważasz, że nie potrafię znieść prawdy. Skrzywił się na jej przenikliwość. – Tego nie wiem. Wiem tylko, jakie to trudne. Dla mnie z całą pewnością nie jest łatwe. Na zewnątrz deszcz zalewał dolinę z miarowym gniewem, a gromy i błyskawice wymieniały ciosy pośród gór. W chatce jednak było ciepło, a przesycający powietrze dym działał jak łagodny środek nasenny. Covenant od wielu dni nie miał okazji odpocząć. Przymknął oczy, częściowo po to, by dać wyraz zmęczeniu, częściowo zaś dlatego, że łaknął chwili wytchnienia od pytań Linden. Ona jednak jeszcze nie skończyła. – Nassic... – Jej głos dotarł do niego tak wyraźnie, jakby wyciągnęła rękę i dotknęła go. – Jest obłąkany. – Dlaczego tak sądzisz? – zapytał Covenant, zmuszając się z wysiłkiem do otwarcia ust. Milczała, dopóki nie otworzył oczu i nie spojrzał na nią. – Czuję to – tłumaczyła. – Nie ma w nim równowagi. Czy ty tego nie wyczuwasz? W jego twarzy, w głosie, we wszystkim. Zauważyłam to natychmiast. Kiedy tylko zobaczyłam go w tym parowie. Otrząsnął się z wysiłkiem ze zmęczenia. – Co chcesz mi powiedzieć? Że nie można mu ufać? Nie można mu wierzyć? – Niewykluczone. – Teraz to ona nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Wbiła wzrok w swe splecione na kolanach dłonie. – Nie jestem pewna. Wiem tylko, że ma zmącony umysł. Zbyt długi czas spędził w samotności. I wierzy w to, co mówi. – Nie on jeden – wymamrotał Covenant. Wyprostował niespiesznie kończyny, by zająć wygodniejszą pozycję. Był zbyt wyczerpany, żeby przejmować się stanem umysłu Nassica. Niemniej Linden należała się od niego jeszcze jedna odpowiedź. – Nie, nie wyczuwam – odparł, nim pogrążył się w drzemce. Gdy zalewała go fala zmęczenia, zdał sobie niejasno sprawę, że Linden wstała z miejsca i
zaczęła chodzić obok niego. Obudziła go cisza. Deszcz przestał padać. Przez chwilę Covenant leżał nieruchomo, sycąc się radością z końca burzy. Odpoczynek dobrze mu zrobił. Czuł się teraz silniejszy i sprawniejszy. Uniósł głowę i zobaczył w wejściu Linden, która wyglądała na zewnątrz, w chłodną, pogodną noc. W pozycji jej barków i opartego o kamień ciała widać było napięcie. Kiedy wstał, zwróciła się w jego stronę. Musiała, gdy spał, dołożyć drew do ognia. W pomieszczeniu było jasno. Wyraźnie dostrzegał jej twarz. Kąciki oczu naznaczyły bruzdy, jakby mrużyła powieki przez długi czas, wpatrując się w coś, co budziło jej niepokój. – Przestało padać z chwilą zachodu słońca. – Nagłym poruszeniem głowy skierowała jego uwagę na brak deszczu na zewnątrz. – Trafnie to przepowiedział. Zatrwożyło go jej zakłopotanie. – O czym myślałaś? – zapytał od niechcenia. Wzruszyła ramionami. – O niczym nowym. „Staw temu czoło. Idź naprzód. Przekonaj się, co się stanie”. – Skupiła się na swych wspomnieniach. – Tak właśnie żyłam od lat. To jedyny sposób, by przekonać się, ile kosztuje to, przed czym starasz się uciec. Przyjrzał się Linden uważnie, starając się zrozumieć jej słowa. – Wiesz co – zaczął powoli – nie opowiedziałaś mi dużo o sobie. Zesztywniała. Jej twarz przybrała twardy wyraz. – Nassic jeszcze nie wrócił – oznajmiła tonem odrzucającym jego ciekawość. Zastanawiał się chwilę nad jej odpowiedzią. Czyżby przeżyła aż tak wiele bólu, który chciała ukryć? Czy broniła się przed nim, czy też przed sobą? Nagle jednak dotarło do niego znaczenie jej słów. – Nie wrócił? Nawet stary człowiek zdołałby przez tak długi czas pokonać tę drogę dwukrotnie. – Nie widziałam go. – Niech to piekło! – Covenantowi zaschło nagle w gardle. – Co, u licha, się z nim stało? – Skąd mam wiedzieć? – Jej gniew zdradzał, jak bardzo jest podenerwowana. – Pamiętasz mnie? To ja jestem tu po raz pierwszy. Miał ochotę na nią warknąć, powstrzymał się jednak. – Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Może spadł z urwiska. Może w Mithil Stonedown jest jeszcze niebezpieczniej, niż mu się zdawało. Może w ogóle nie ma syna. Widział, że stłumiła irytację, starając się uodpornić na dręczące ją napięcie. – I co teraz zrobimy? – A jaki mamy wybór? Musimy sami zejść do wioski. – Bezlitośnie nakazał sobie stawić czoło jej wątpliwościom odnośnie do Nassica. – Trudno mi uwierzyć, że nie możemy zaufać
tym ludziom. Okazali mi przyjaźń, choć w najmniejszym stopniu na to nie zasłużyłem. Spojrzała na niego. – To było trzy tysiące lat temu. Tak, wymamrotał ponuro. I nie ofiarował im w podzięce niemal nic, oprócz bólu. Jeśli w ogóle go pamiętali, mieli prawo zapamiętać jedynie złe rzeczy. Z nagłym przypływem mdłości zrozumiał, że będzie musiał jej opowiedzieć, jaką krzywdę wyrządził Mithil Stonedown i Lenie, córce Atiaran. Linden była pierwszą od dziesięciu lat napotkaną przez niego kobietą, która nie czuła przed nim strachu. A na dodatek próbowała uratować mu życie. Jak inaczej mógł ją obronić przed sobą? Zabrakło mu odwagi. Słowa czekały gotowe, lecz nie potrafił się zdobyć na ich wypowiedzenie. Chcąc uciec przed jej spojrzeniem, ominął ją szybko i opuścił kamienne domostwo Nassica. Nocne niebo było czyste jak kryształ. Wszystkie chmury zniknęły. Powietrze było zimne i rześkie. Gwiazdy świeciły w niepokalanej głębi niczym odłamki roztrzaskanej radości. Ich blask zapewniał jakąś widoczność. Pod mroczną linią turni Covenant dostrzegł potok spływający ospale doliną. Podążył wzdłuż niego. Ten odcinek drogi pamiętał dobrze. Nagle zwolnił kroku, zauważywszy, że za jego plecami nie ma Linden. – Covenant! Jej krzyk przeszył noc. Między górskimi stokami poniosły się echa. Pobiegł do niej jak opętany. Klęczała przy sąsiadującej z chatą kupie gruzu – szczątkach świątyni Nassica, która została zaniedbana. Przyglądała się ciemnej postaci, leżącej w dziwnej pozycji na kamieniach. Niedowiarek rzucił się naprzód, by przyjrzeć się ciału. – Niech to piekło – mruknął. – Nassic. Stary leżał na głazach, obejmując je ramionami. Z samego środka pleców sterczała mu rękojeść noża. – Nie dotykaj tego – wydyszała Linden. – Jest jeszcze gorące. Usta miała pełne napiętej grozy. Jeszcze? Odrzucił od siebie trwogę. – Weź go za nogi. Zaniesiemy go do domu. Nie ruszyła się z miejsca. Spoglądała w noc, mała i pogrążona w rozpaczy. – Mówiłem ci, że tu jest niebezpiecznie – warknął na nią, chcąc ją wyrwać z odrętwienia. – Myślałaś, że sobie żartuję? Łap go za nogi! – On nie żyje. – Jej głos był zimną, martwą artykulacją ciemności. – Nie możemy mu w niczym pomóc. Nieutulony żal słyszalny w jej słowach zdławił sprzeciwy Covenanta. Przez jeden przeraźliwy moment wydawało mu się, że wymknęła się poza jego zasięg, pogrążyła w szaleństwie. Wtem jednak drgnęła. Włosy opadły jej do przodu, zasłaniając twarz. Pochyliła
się i wsunęła ręce pod nogi Nassica. Covenant dźwignął zabitego za barki. Razem zanieśli go do domu. Zdążył już zesztywnieć. Położyli go delikatnie na samym środku pomieszczenia. Covenant zbadał trupa i przekonał się, że skórę ma zimną. Na szacie wokół noża nie było krwi. Na pewno zmył ją deszcz. Zwłoki musiały leżeć tam już od dawna. Linden nie patrzyła na niego. Wbiła wzrok w czarny żelazny nóż. – Nie umarł natychmiast – stwierdziła ochrypłym głosem. – Cios nie był zadany prawidłowo. Wykrwawił się na śmierć. – Wydawało się, że nawet kości jej twarzy pulsują z gwałtownego gniewu. – To jest zło. Ton, z jakim wypowiedziała słowo „zło”, sprawił, że wzdłuż kręgosłupa Covenanta przebiegł zimny dreszcz strachu. Rozumiał, co miała na myśli. Poprzednio on również potrafił postrzegać podobne rzeczy. Ujrzawszy okrucieństwo dłoni, która trzymała nóż, zobaczyła gorliwą złośliwość, która zainspirowała cios. A jeśli żelazo było jeszcze gorące... Przełknął z wysiłkiem ślinę. Zabójca Nassica musiał odznaczać się wielką mocą i brutalnością. Spróbował jej to jakoś wyjaśnić. – Ten, kto to zrobił, wiedział o naszej obecności. W przeciwnym razie po cóż by go tu zostawiał? Chciał, żebyśmy znaleźli ciało, kiedy już odejdzie. – Zamknął oczy, by wprowadzić jakiś porządek w swe bezładne myśli. – Nassica zabito przez nas. Żeby nic nie powiedział stonedownorom. Albo nam. Do diabła, to śmierdzi Foulem. Linden go nie słuchała. Była zajęta sobą. – Nikt nie robi takich rzeczy. W jej głosie brzmiała samotność i paraliżujący strach. Zwrócił uwagę na dziwny dobór słów, nie potrafił się jednak powstrzymać. Zawładnął nim dawny gniew, wywołany widokiem ofiar złości. – Tylko szczególni zabójcy zostawiają gorący nóż – warknął. – Foul ma mnóstwo tego rodzaju pomocników. Jest w pełni zdolny rozkazać, by Nassica zabito tylko dlatego, aby nie zdradził nam zbyt wiele albo żeby jakoś nami zamanipulować. – Nikt nie zabija w ten sposób. Dla przyjemności. – Tępy ból pozbawił jej głos dźwięczności, a twarz wyrazu. – Ludzie tego nie robią. – Jasne, że nie robią. – Widział, jak jest zatrwożona, lecz kruchość martwych członków Nassica obrażała go aż do szpiku kości, przydając jego odpowiedzi gwałtowności. – Pewnie postanowił trochę się przedrzemać na deszczu, a nóż po prostu spadł na niego znikąd. Była głucha na jego sarkazm. Przeżyła szok tak głęboki, że w ogóle go nie poznawała. – Ludzie zabijają dlatego, że są głodni. Że się boją. – Szukała argumentów, które pozwoliłyby jej zaprzeczyć niewątpliwej obecności żelaza. – Że coś ich dręczy. Dlatego, że ktoś albo coś zmusza ich do tego. – Jej głos stał się ostrzejszy, jakby szykowała się do krzyku. – Nikt tego nie lubi. – Nieprawda. – Widok niedoli Linden zbliżył go do niej. Podjął próbę powstrzymania jej
prób zaprzeczenia rzeczywistości. – Wszyscy to lubią. Wszyscy lubią moc. Ale większość ludzi panuje nad tym impulsem. Dlatego, że jednocześnie go nienawidzi. To tutaj nie różni się od innych morderstw. Jest tylko bardziej oczywiste. Twarz Linden wykrzywiła się w spazmie odrazy. Wydawało się, że swymi słowami sprawił jej ból. Przez moment obawiał się, że kobieta postrada zmysły. Po chwili jednak uniosła wzrok ku jego twarzy. Wysiłek, jaki włożyła w zapanowanie nad sobą, nadał jej oczom ciemną barwę krwi. – Chcę... – Jej głos zadrżał. Zdusiła go bezlitośnie. – Chcę spotkać sukinsyna, który to zrobił, i sama się przekonać. Skinął głową. Zgrzytaniem zębów dał wyraz złowieszczemu gniewowi. – Sądzę, że będziesz miała taką okazję. – On również chciał spotkać zabójcę Nassica. – Nie zdołamy odgadnąć zamierzeń Foula. On wie więcej od nas. Nie możemy też zostać tutaj. Straciliśmy przewodnika. Był jedyną osobą, od której mogliśmy uzyskać informację o tym, co tu się dzieje. Musimy zejść do Mithil Stonedown. Ponieważ zabójca nie zaatakował nas tutaj, zapewne czeka na nas w wiosce – dokończył pełnym zawziętości tonem. Zamarła w bezruchu na dłuższą chwilę, starając się zebrać siły. – Chodźmy – powiedziała wreszcie z napięciem w głosie. Nie wahał się. Nassicowi nie pozwolono nawet na czystą, umożliwiającą zachowanie godności śmierć. Ruszył w noc. Linden podążała u jego boku. Mimo przepełniającej go gwałtowności nie pozwolił sobie na pośpiech. Gwiazdy nie dawały zbyt wiele światła, a ziemia w dolince była śliska po deszczu. Droga do Mithil Stonedown była niebezpieczna. Nie chciał przez nieostrożność narazić się na obrażenia. Posuwał się wzdłuż doliny, a gdy dotarł do jej końca, podążył brzegiem strumienia do łukowatego wąwozu, otoczonego pionowymi ścianami, a wreszcie skręcił do odchodzącej od niego pod kątem prostym stromej szczeliny. Była wąska i kamienista. Skały przesłoniły gwiazdy i ciemność utrudniała wędrówkę. Wkrótce jednak droga zaczęła biec poziomo, a potem opadać w dół. Po chwili znalazł się na otwartym, stromym stoku, który stanowił wschodnią ścianę doliny Mithil. Dostrzegał niewyraźnie, że w oddali rozszerza się ona klinowato, przechodząc w otwarte równiny. Biegnąca wzdłuż niej plama głębszej czerni wyglądała na rzekę. U jej brzegu, nieco z prawej strony, zauważył skupisko maleńkich światełek. – Mithil Stonedown – wyszeptał. Zawroty głowy zmusiły go jednak do podążenia ledwie widoczną ścieżką wiodącą w lewo. Nie potrafił stłumić wspomnienia chwil, gdy szedł tędy z Leną. Dopóki nie powie Linden, co pamięta, co uczynił, nie będzie wiedziała, kim jest, i nie potrafi zdecydować, jak ma reagować na niego. Albo na Krainę. Musiała zrozumieć związek łączący go z Krainą. Potrzebował jej pomocy, jej umiejętności, jej siły. W przeciwnym razie, po cóż by ją wybrano? W powietrzu wisiała zimna, przenikliwa wilgoć, lecz ruch chronił go przed chłodem. W
miarę jak schodził ku dnu doliny, wędrówka stawała się coraz łatwiejsza. Gdy zza szczytów wyjrzał księżyc, Covenant przestał być ostrożny. Szukał odwagi potrzebnej, by powiedzieć to, co musiał wyznać. Po krótkiej chwili ścieżka zakręciła, opadając w dół, po czym zaczęła biec w przeciwną stronę, wzdłuż rzeki. Co jakiś czas spoglądał na Linden, zastanawiając się, gdzie nauczyła się siły, braku rozwagi czy desperacji, która pozwalała jej mu towarzyszyć, bądź też zmuszała ją do tego. Gorąco pragnął posiąść zdolność zgłębienia jej wewnętrznej prawdy, odgadnięcia, czy jej nieugiętość bierze się z przekonania czy ze strachu. Nie wierzyła w zło. Nie miał wyboru. Musiał jej opowiedzieć. Zmusił się do działania gwałtownymi zarzutami. Dotknął jej ramienia, by ją zatrzymać. Spojrzała na niego. – Linden. Lśniła w blasku księżyca jak alabaster – jasna i nietykalna. Wykrzywił usta. – Muszę ci coś wyznać. – Jego twarz wydawała się sztywna, jak wykuta z granitu. – Nim pójdziemy dalej. Ból kazał mu mówić szeptem. – Kiedy byłem tu po raz pierwszy, spotkałem dziewczynę. Lenę. Była jeszcze dzieckiem, ale okazała mi przyjaźń. Uratowała mnie na Wartowni Kevina. Bałem się wtedy tak bardzo, że nie przeżyłbym tego. Jego długie osamotnienie protestowało głośno przeciw zdradzie, której się wobec siebie dopuszczał. – Zgwałciłem ją. Wbiła w niego wzrok. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie, gdy wymawiał słowo: Zgwałciłeś? Widział, jak w jej oczach pojawia się odraza do niego. Nie zauważył cienia, który przemknął nad ich głowami. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki nie opadła na nich sieć, która spowiła ich natychmiast. Z otaczającej ich ciemności wypadły jakieś postacie. Jeden z napastników uderzył ich w twarze czymś, co rozbiło się, uwalniając smród zgniłego melona. Niespodziewanie stracił dech w piersiach. Upadł na ziemię, trzymając w ramionach Linden, jakby byli kochankami.
6. Skalennik
Ocknął się nagle, czując na twarzy dławiącą miazgę. Szarpnął się, chcąc ją usunąć, lecz ręce miał skrępowane za plecami. Dławił się bezradnie przez chwilę, aż wreszcie przekonał się, że może oddychać. Suche, zimne powietrze drażniło jego płuca, radował się jednak tym uczuciem. Torsje ustąpiły powoli. – Nic ci nie będzie – rozległ się gdzieś w pobliżu bezbarwny głos Linden. – Zaatakowali nas jakimś środkiem znieczulającym. On działa jak eter. Wywołuje nudności. Ale to mija. Nie sądzę, żeby nam to zaszkodziło. Oparł się na moment o zimny kamień, po czym przetoczył się na plecy i usiadł z wysiłkiem. Więzy utrudniały mu ruchy. Ogarnęła go fala zawrotów głowy. – Przyjaciele – wymamrotał. Powietrze pomogło mu jednak odzyskać równowagę. – Nassic miał rację. – Nassic miał rację – powtórzyła jego słowa bezbarwnie, jakby jej nie zainteresowały. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, było ciasne jak cela. W wejściu wisiała ciężka kotara. Z przeciwnej strony przez zakratowane okno do środka wpadał jasnoszary blask opóźnionego przez góry świtu. Kraty wykonano z żelaza. Linden siedziała naprzeciw niego. Ręce miała schowane za plecami. Ją również związano. Mimo to udało jej się usunąć z policzków miąższ. Jego kawałki przylegały jeszcze do rękawów koszulki. Zaschłe paskudztwo pokrywało twarz Covenanta niby spowodowana trądem drętwota. Przesunął się, by móc się oprzeć o ścianę. Więzy wpijały mu się w skórę. Zamknął oczy. Pułapka, wyszeptał. Śmierć Nassica była pułapką. Zabito go po to, by oboje z Linden nadziali się na obrońców Mithil Stonedown i dali się złapać. Co chce osiągnąć Foul? – zapytał ciemności, którą miał pod powiekami. – Zmusić nas do walki z tymi ludźmi? – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała Linden. Jej głos brzmiał spokojnie, jakby sama pozbawiona już była wszelkich uczuć. – Dlaczego opowiedziałeś mi o tej dziewczynie? Podniósł nagle powieki i spojrzał na nią, lecz w słabym świetle nie potrafił nic odczytać z jej twarzy. Miał ochotę powiedzieć: Zostaw to, mamy inne zmartwienia. Niemniej Linden
miała niezaprzeczalne prawo poznać prawdę o nim. – Chciałem być z tobą szczery. – Brzuch bolał go na to wspomnienie. – To, co uczyniłem podczas poprzednich pobytów tutaj, wpłynie na to, co spotka nas teraz. Foul niczego nie zapomina. I bałem się... – zająknął się na myśl, jak dużą cenę płaci za okazanie prawości – ...że możesz mi zaufać, nie wiedząc, komu ufasz. Muszę powiedzieć ci całą prawdę. Nie odpowiedziała mu. Jej oczy były plamami cienia, z których nie mógł nic wyczytać. Nagle nacisk nieukojonej goryczy zaczął wydobywać z jego ust słowa, raniące niby zadziory. – Kiedy rozpoznano u mnie trąd i Joan rozwiodła się ze mną, cały rok byłem impotentem. Potem znalazłem się tutaj. Działo się coś, czego nie rozumiałem. Kraina uzdrowiła części mojego organizmu, które były martwe od tak dawna, że zupełnie zapomniałem, iż je mam. A Lena... – Ból wspomnienia o niej palił go niczym kwas. – Była taka piękna, do dziś nawiedza mnie w snach... Pierwsza noc... To było dla mnie zbyt wiele. Trędowaci nie wiedzą, co to potencja. Mówił dalej, osądzając się po raz kolejny, tak jak przed laty. – Zapłacili za to wszyscy. Nie mogłem się uwolnić od konsekwencji własnego czynu. W swoim czasie jej matka popełniła coś w rodzaju samobójstwa. Życie jej ojca zostało złamane. Mężczyzna, który chciał się z nią ożenić, stracił wszystko, a jej pomieszało się w głowie. Nie poprzestałem jednak na tym. Doprowadziłem do jej śmierci i do śmierci jej córki, Eleny. Mojej córki. Dlatego że chciałem uciec przed konsekwencjami. Nikt nie chciał mnie ukarać. Byłem Berekiem narodzonym po raz drugi. Chcieli, żebym uratował Krainę. Lena... – och, Leno! – ...zginęła zamordowana, próbując uratować mi życie. Linden słuchała go bez ruchu. Wyglądała na tle ściany jak kamienny posąg, pozbawiony wyrazu i bezlitosny. Wydawało się, że zwykłe wyznanie winy nie zdoła jej poruszyć. Coś się jednak z nią działo, przyciskała bowiem mocno kolana do piersi w obronnym geście. – Nie powinieneś był mi o tym mówić – powiedziała ochrypłym głosem, gdy umilkł. – Musiałem. – Cóż innego mógł odpowiedzieć? – Tym właśnie jestem. – Nie – sprzeciwiła się, jakby padło między nimi oskarżenie o zło. – Nie tym jesteś. Nie zrobiłeś tego z rozmysłem, prawda? Ocaliłeś Krainę, zgadza się? Spojrzał jej prosto w oczy. – Tak. W końcu ocaliłem. – A więc reszta się nie liczy. Sprawa zamknięta. – Opuściła głowę na kolana, wciskając między nie czoło, jakby chciała powstrzymać rozkołatane myśli. – Zostaw mnie w spokoju. Wpatrzył się w czubek jej głowy, w opadające na uda włosy. Starał się ją zrozumieć. Spodziewał się, że potępi go za to, co uczynił, nie za to, że się do tego przyznał. Dlaczego jego słowa podziałały na nią aż tak silnie? Za słabo ją znał. Jak jednak mógł ją prosić, by wyznała mu rzeczy, których jej zdaniem ludzie nie powinni o sobie wiedzieć? – Nie rozumiem – powiedział głosem ochrypłym od niepewności. – Jeśli tak na to patrzysz, dlaczego ciągle wracałaś? Zadałaś sobie mnóstwo trudu, żeby się dowiedzieć, co
ukrywam. Nie odsłoniła twarzy. – Prosiłam, żebyś zostawił mnie w spokoju. – Nie mogę. – Poczuł gniew. – Nie byłoby cię tu, gdybyś mnie nie śledziła. Muszę się dowiedzieć, dlaczego to zrobiłaś. Wtedy potrafię zdecydować, czy mogę ci zaufać. Uniosła gwałtownie głowę. – Jestem lekarzem. – To mi nie wystarczy – odparł drętwym głosem. Światło padające przez okno stawało się powoli coraz jaśniejsze. Covenant dostrzegał już niektóre fragmenty twarzy Linden: zaciśnięte surowo usta i ciemne plamy oczu widoczne poniżej czoła. Patrzyła na niego tak, jakby naruszył jej prywatność. – Poszłam za tobą, ponieważ myślałam, że jesteś silny – odezwała się cicho po chwili. – Za każdym razem, gdy cię widziałam, padałeś z nóg. Rozpaczliwie potrzebowałeś pomocy. A mimo to zachowywałeś się tak, jakby zmęczenie było dla ciebie niczym. – Jej słowa były przesycone goryczą. – Myślałam, że jesteś silny. A teraz okazało się, że po prostu uciekałeś przed poczuciem winy, tak jak każdy. Chciałeś odzyskać niewinność, sprzedając się w zamian za Joan. Co miałam zrobić? – Cicha wściekłość przydała jej głosowi ostrości. – Pozwolić ci popełnić samobójstwo? – Wykorzystujesz winę w taki sam sposób jak trąd – ciągnęła, nim zdążył jej odpowiedzieć. – Chcesz, żeby ludzie cię odrzucali, trzymali się od ciebie z daleka. Chcesz być ofiarą. Żeby odzyskać niewinność. – Jej emocje stopniowo opadły, a głos stał się cichy i chrapliwy. – Dość już się na to napatrzyłam. Jeśli sądzisz, że jestem dla ciebie aż takim zagrożeniem, to przynajmniej zostaw mnie w spokoju. Ponownie wtuliła twarz w kolana. Covenant wpatrywał się w milczącą kobietę. Jej osąd zabolał go, jakby udowodniła mu, że jest zakłamany. Czy to właśnie próbował zrobić? Dać jej moralną przyczynę do odrzucenia go, gdy nie podziałał na nią fizyczny powód, jakim był trąd? Czy aż tak bardzo obawiał się pomocy i zaufania? Bał się uczuć? Porażony tą wizją własnej osoby, wstał i powlókł się do okna, jakby chciał oszczędzić swe oczy, kierując je na coś innego. To, co zobaczył, uwiarygodniło tylko jego wspomnienia. Potwierdziło, że oboje z Linden przebywają w Mithil Stonedown. Naprzeciwko siebie ujrzał ścianę i dach następnego kamiennego domostwa, po obu zaś jego stronach narożniki innych budynków. Ich mury były starożytne, zwietrzałe i sfatygowane upływem stuleci. Wzniesiono je bez użycia zaprawy z wielkich, kamiennych płyt i bloków, połączonych tylko własnym ciężarem. Za płaskimi dachami widać było góry. Niebo nad nimi miało brązowawy odcień, jakby przesłaniał je pył. Był tu już kiedyś i nie mógł zaprzeczyć prawdzie – rzeczywiście się bał. Zbyt wielu ludzi, którzy się nim interesowali, zapłaciło straszliwą cenę, by mu pomóc. Czuł w plecach bolesny, pulsujący ucisk wywołany milczeniem Linden, nie poruszył się
jednak. Przypatrywał się, jak dolinę zalewa blask słońca. – Zastanawiam się, co z nami zrobią – powiedział, nie odwracając się, gdy napięcie stało się nie do zniesienia. Jakby w odpowiedzi na jego słowa, w pomieszczeniu zrobiło się nagle jaśniej. Kotarę odsunięto. Covenant odwrócił się gwałtownie i zobaczył stojącego w wejściu mężczyznę. Stonedownor wzrostem dorównywał mniej więcej Linden, lecz był szerszy w ramionach i mocniej umięśniony od Covenanta. Barwa sztywnego skórzanego kaftana i nogawic podkreślała czarny kolor włosów i ciemny odcień skóry. Stopy miał bose. W prawej dłoni trzymał długą, drewnianą laskę, która zapewne miała dodawać mu powagi. Liczył sobie około trzydziestu lat. Jego twarz wyglądała młodo, lecz nad nosem widać było dwie głębokie bruzdy, a oczy utraciły połysk. Wydawało się, że nagromadziło się w nich zbyt wiele bezużytecznego żalu. Wydatne mięśnie szczęk sugerowały, że od wielu lat zwykł zgrzytać zębami. Lewa ręka zwisała bezwładnie u boku. Od łokcia aż po kostki palców pokrywał ją wklęsłorytowy rysunek delikatnych, białych blizn. Nie odezwał się ani słowem. Stał, wpatrując się w Covenanta i Linden, jakby spodziewał się, że wiedzą, po co przyszedł. Linden podniosła się z ziemi. Covenant postąpił dwa kroki naprzód i stanął twarzą w twarz ze stonedownorem. Mężczyzna zawahał się, omiótł wzrokiem twarz Niedowiarka, po czym wszedł do środka. Lewą dłonią dotknął poobijanego policzka więźnia. Covenant wzdrygnął się lekko, znieruchomiał jednak i pozwolił, by stonedownor usunął delikatnie z jego twarzy zaschły miąższ. Niedowiarek poczuł nagłą wdzięczność. Miał wrażenie, że mężczyzna pozwolił mu zachować więcej godności, niż na to zasługiwał. Przyjrzał się uważnie mocnym rysom smagłej twarzy stonedownora, starając się odgadnąć, co się za nimi kryje. Nieznajomy skończył swą robotę, odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając kotarę odsłoniętą. Covenant popatrzył na Linden, chcąc się przekonać, czy musi dodać jej odwagi. Nie spojrzała mu w oczy. Ruszyła już naprzód. Zaczerpnął głęboko tchu i wyszedł za nią z chaty. Znalazł się na granicy szerokiego, okrągłego, otwartego obszaru, stanowiącego centrum Mithil Stonedown. Wyglądał on mniej więcej tak, jak go zapamiętał. Wszystkie domy zwracały się wejściami do wewnątrz, te zaś, które nie należały do środkowego pierścienia, były usytuowane tak, by umożliwić jak największej liczbie ludzi bezpośredni dostęp do centralnego placu. Widział jednak, że wiele domostw jest w bardzo kiepskim stanie, zupełnie jakby mieszkańcy nie umieli ich naprawić. Jeśli było to prawdą... Jak mogli zapomnieć o mądrości kamienia? – warknął w duchu. Słońce wynurzyło się już zza wschodnich gór i świeciło mu prosto w twarz.
Przymrużywszy powieki, spojrzał na nie z ukosa. Zobaczył, że straciło otaczającą niebieską aureolę. Spowijało je teraz jasnobrązowe, półprzeźroczyste giezło. Stonedown wyglądało na opustoszałe. Wszystkie kotary w wejściach zasunięto. Nic się nie poruszało – ani w wiosce, ani na górskich stokach, ani w powietrzu. Nie słyszał nawet szumu rzeki. Porażona suchym świtem dolina oniemiała. Wzdłuż jego nerwów przesunął się powoli drażniący strach. Mężczyzna z laską wkroczył do kręgu, skinieniem nakazując Covenantowi i Linden, by weszli za nim na nagi kamień. Gdy to uczynili, rozejrzał się ponuro po wiosce. Wsparł się na lasce, zupełnie jakby podtrzymujące jego ciało mięśnie ogarnęło znużenie. Po chwili jednak zapanował nad sobą. Powoli wzniósł laskę nad głowę. – Oto środek – oznajmił z determinacją w głosie. Kotary rozsunęły się natychmiast. Z domostw wyszli mężczyźni i kobiety. Wszyscy byli krzepcy i ciemnoskórzy, odziani w skórzane stroje. Stanęli na obwodzie kręgu, tworząc przypominający pętlę pierścień, i wpatrzyli się w Linden i Covenanta. Ich twarze były nieufne, nieprzyjazne, nieprzeniknione. Niektórzy dzierżyli tępe oszczepy przypominające dziryty, nie było jednak widać żadnej innej broni. Człowiek z laską przyłączył się do nich. Ludzie tworzący pierścień siedli na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Tylko jeden mężczyzna nie usiadł razem z innymi. Stał z tyłu, wsparty o ścianę domu. Ramiona skrzyżował niedbale na piersi, a wargi uformował w drapieżny uśmiech, stanowiący zapowiedź rozlewu krwi. Covenant odgadł instynktownie, że ma przed sobą kata Mithil Stonedown. Wieśniacy nie wydawali z siebie żadnego głosu. Wpatrywali się w Linden i Covenanta bez ruchu, niemal bez mrugnięcia. Ich milczenie wypełniało powietrze niczym krzyk wydobywający się z niemego gardła. Włosy Covenanta zaczęły ociekać potem w promieniach słońca. – Niech ktoś coś powie – wymamrotał przez zęby. Wtem Linden trąciła go łokciem w rękę. – Na to właśnie czekają. To proces. Chcą usłyszeć, co mamy do powiedzenia. – Znakomicie. – Natychmiast zaakceptował jej intuicyjne wyjaśnienie. Była obdarzona umiejętnością widzenia, której jemu brakowało. – A o co jesteśmy oskarżeni? – Może znaleźli Nassica – odparła ponurym tonem. Jęknął. To miało sens. Być może Nassica zabito właśnie po to, by o tę zbrodnię oskarżono jego i Linden. Ale... Szarpnął więzy. Pragnął uwolnić dłonie, by móc zetrzeć pot z twarzy. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego ich pojmano. Nie mógł już wytrzymać ciszy. Otoczony przez góry i budynki plac przypominał arenę. Stonedownorzy siedzieli niewzruszenie, jakby czekając na wyjaśnienia. Covenant przyjrzał się im uważnie, zebrał resztki godności i zaczął mówić.
– Nazywam się ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Moja towarzyszka to Linden Avery. – Celowo nadał jej tytuł. – Wybrana. Jest obca w Krainie. – Ciemnoskórzy ludzie patrzyli na niego bez wyrazu. Mężczyzna oparty o ścianę wyszczerzył zęby. – Ja jednak nie jestem obcy. Grożąc mi, narażacie się na niebezpieczeństwo – dokończył pod wpływem nagłego gniewu. – Covenant – wydyszała Linden karcącym tonem. – Wiem – mruknął. – Nie powinienem mówić takich rzeczy. – Ponownie zwrócił się do zebranych. – Przywitał nas Nassic, syn Jousa. Nie był waszym przyjacielem, czy raczej wy nie byliście jego przyjaciółmi, ponieważ Bóg wie, że nikomu nie szkodził. – Martwy Nassic wyglądał tak żałośnie. – Mówił jednak, że ma tu syna. Człowieka imieniem Sunder. Czy Sunder tu jest? Sunder? – Przeszukał krąg spojrzeniem. Nikt nie odpowiedział. – Sunderze – wychrypiał – kimkolwiek jesteś. Czy wiesz, że twego ojca zamordowano? Znaleźliśmy go pod jego chatą, z nożem w plecach. Nóż był jeszcze gorący. Ktoś w kręgu jęknął cicho. Covenant nie zauważył kto. Linden potrząsnęła głową. Ona również tego nie dostrzegła. Całe niebo stało się jasnobrązowe. Żar słońca był suchy jak pył. – Myślę, że morderca mieszka tutaj. Sądzę, że jest jednym z was. A może w ogóle was to nie obchodzi? Nikt nie zareagował. Wszystkie twarze kierowały się w jego stronę, jakby był jakimś duchem. Cisza trwała niezmącona. – Ognie piekielne. – Zwrócił się ku Linden. – Robię tylko z siebie durnia. Masz jakieś pomysły? W jej spojrzeniu widać było błaganie. – Nie wiem... nigdy tu nie byłam. – Ja też nie. – Nie potrafił stłumić gniewu. – Nie w takim miejscu. Uprzejmość i gościnność były tu kiedyś tak ważne, że ludzie, którzy nie mogli sobie na nie pozwolić, byli zawstydzeni. – Przypomniał sobie, jak Trell i Atiaran, rodzice Leny, powitali go w swym domostwie. Zazgrzytał zębami. Z bezgłośnym przekleństwem zwrócił się ku stonedownorom. – Czy w innych wioskach jest tak samo jak u was? – zapytał. – Czy cała Kraina jest chora z podejrzliwości, czy też tylko tutaj zapomniano o przyzwoitości? Mężczyzna z laską spuścił wzrok. Nikt inny się nie poruszył. – Na Boga, jeśli nie potraficie nas nawet tolerować, wypuśćcie nas! Odejdziemy stąd, nie oglądając się za siebie. Znajdziemy to, czego nam potrzeba, w jakiejś innej wiosce. Człowiek stojący poza kręgiem uśmiechnął się, złośliwie i triumfalnie. – Niech to piekło – mruknął do siebie Covenant. Milczenie doprowadzało go do szału. Poczuł w głowie pulsujący ból. Dolina przypominała pustynię. – Szkoda, że nie ma tu Mhorama. – Kto to jest Mhoram? – zapytała Linden stłumionym głosem. Wzrok skupiła na stojącym
mężczyźnie, który przyciągał jej uwagę jak otwarta rana. – Jeden z lordów z Revelstone. – Covenant zastanawiał się, co widzi kobieta. – A także mój przyjaciel. Miał talent do radzenia sobie z sytuacjami bez wyjścia. Oderwała spojrzenie od triumfującego człowieka i spojrzała wściekle na Niedowiarka. Frustracja i lęk nadały jej głosowi zgrzytliwy ton. – On nie żyje. Wszyscy twoi przyjaciele nie żyją. – Wytężała mimo woli ramiona, pragnąc zerwać więzy. – Umarli trzy tysiące lat temu. Żyjesz przeszłością. Co takiego musiałoby się wydarzyć, żebyś przestał myśleć o tym, co było kiedyś? – Próbuję zrozumieć, co się stało! Jej atak zawstydził go. Był niesłuszny, a mimo to zasłużył sobie na niego. Wszystko, co mówił, dowodziło jego bezsilności. Odwrócił się od niej. – Wysłuchajcie mnie! – błagał stonedownorów. – Byłem tu już kiedyś. Dawno temu, podczas wielkiej wojny z Szarym Zabójcą. Stoczyłem z nim bój. Żeby uzdrowić Krainę. Pomogli mi mężczyźni i kobiety z Mithil Stonedown. Wasi przodkowie. Krainę uratowała odwaga stonedownorów, woodhelvenninów, lordów, gigantów, gwardii krwi i ranyhyn. Coś jednak się wydarzyło. Coś w Krainie jest nie w porządku. Dlatego tu przybyliśmy. Aby piękno i prawda całkowicie nie zniknęły z Ziemi – dodał uroczystym tonem, przypominając sobie starą pieśń Kevina Niszczyciela Krainy. Głosem, miną, posturą błagał o jakąś reakcję, odpowiedź ze strony kręgu. Stonedownorzy jednak odrzucali wszelkie prośby. Jego wysiłki tylko zacieśniły więzy na nadgarstkach, zwiększając odrętwienie dłoni. Powietrze w oddali zaczęło migotać od żaru. Kręciło mu się w głowie. Czuł się bezsilny. – Nie wiem, czego chcecie – wydyszał ochrypłym głosem. – Nie wiem, o co nas oskarżacie. Ale mylicie się co do niej. – Wskazał głową na Linden. – Ona nigdy tu nie była. Jest niewinna. Przerwał mu szyderczy śmiech. Spojrzał na stojącego poza kręgiem mężczyznę. Ich spojrzenia zwarły się ze sobą niby miecze. Z twarzy nieznajomego zniknął uśmiech. Jego spojrzenie wyrażało pogardę i oskarżenie. Zginał ręce w łokciach w sposób przywołujący gest przemocy. Covenant nie uląkł się jednak. Wyprostował plecy i ramiona, po czym odpowiedział na groźbę tamtego. Po pełnej napięcia chwili mężczyzna odwrócił wzrok. – To nie jest sąd nad nami – powiedział cicho Niedowiarek. – To wy jesteście oskarżeni. Los Krainy leży w waszych rękach, a wy jesteście na to ślepi. Na chwilę wioskę spowiła cisza. Wydawało się, że cała dolina wstrzymała oddech. – Czy musimy dalej tego słuchać? – krzyknął nagle mężczyzna. W jego głosie ścierały się pogarda i strach. – Tyle bluźnierstw wystarczy, by skazać dwudziestu nieznajomych. Osądźmy ich natychmiast! Człowiek z laską zerwał się natychmiast na nogi.
– Zamilcz, Maridzie – nakazał z powagą. – Ja jestem skalennikiem Mithil Stonedown. Tylko ja mogę zacząć test ciszy i go zakończyć. – Dość tego! – zaprotestował Marid. – Czy może być zło większe od tego, które już wypowiedział? Przez krąg przebiegł cichy szmer potwierdzenia. Linden przysunęła się do Covenanta. Oczy wbiła w Marida, jakby budził w niej przerażenie. Jej usta wykrzywiły się na skutek mdłości. Covenant popatrzył na nią, a potem na niego, usiłując odgadnąć, co zaszło między nimi. – Proszę bardzo. – Skalennik postąpił krok do przodu. – To wystarczy. – Wsparł laskę o kamień. – Stonedownorzy, mówcie, coście słyszeli. Przez chwilę ludzie milczeli. Wtem jakiś starzec dźwignął się powoli na nogi. Poprawił kaftan, by dodać sobie powagi. – Słyszałem Mądrość na-mhorama, tak jak przekazują ją jeźdźcy Clave. Powiadają oni, że nadejście półrękiego mężczyzny z białym pierścieniem zwiastuje bezkresne nieszczęścia dla nas wszystkich. Powiadają, że lepiej zabić takiego człowieka we śnie i dopuścić, by jego krew zmarnowała się, spływając do ziemi, niż pozwolić mu na choć jedno tchnienie, z którym będzie wypowiadał zło. Tylko pierścień trzeba zachować i oddać jeźdźcom, by z Krainy wypleniono wszelkie bluźnierstwo. Bluźnierstwo? Clave? Covenant bezradnie borykał się z brakiem zrozumienia. Kto oprócz Wyzwolonego, przodka Nassica, przepowiedział powrót Niedowiarka? Stary skończył mówić i skinął głową do skalennika. Naprzeciw niego stała kobieta w średnim wieku, która wskazała gwałtownie ręką na Covenanta. – Powiedział, że na-mhoram jest jego przyjacielem – zaczęła. – Czyż na-mhoram i całe jego Clave nie są wrogami Mithil Stonedown? Czyż jego jeźdźcy nie ograbiają nas z krwi? Nie tylko krwi starych, których śmierć nic nie znaczy, lecz również młodych, których życie jest cenne? Niech oboje zginą! Nasze stada już od wielu dni cierpią na brak paszy. – To szaleństwo! – odparł stary. – Nie będziesz tak mówiła, gdy zjawi się jeździec. A stanie się to wkrótce, gdyż nasz czas jest już blisko. W całej Krainie tylko Clave ma władzę nad Słonecznicą. Brzemię ofiar, których żąda, jest ciężkie, ale nie byłoby dla nas życia, gdyby Clave nie zbierało krwi z wiosek. – Czy jednak nie ma tu sprzeczności? – wtrącił skalennik. – Ten człowiek twierdzi, że namhoram jest jego przyjacielem, a oskarżają go najstraszliwsze ustępy Mądrości Clave. – Tak czy inaczej, oboje muszą umrzeć! – warknął natychmiast Marid. – Na-mhoram nie jest naszym przyjacielem, ale trudno wątpić w jego moc. – To prawda! – rozległy się liczne głosy w kręgu. – Tak. – Ma rację. Linden otarła się barkiem o Covenanta.
– Ten facet – wydyszała. – Ten Marid. Jest w nim coś... Widzisz to? – Nie – wycedził przez zęby Covenant. – Mówiłem ci już, że nie widzę. Co to jest? – Nie wiem. – W jej głosie brzmiał strach. – Coś... Podniosła się następna kobieta. – Chce, żebyśmy go wypuścili, aby mógł pójść do innego stonedown. Czyż wszystkie inne wioski nie są naszymi wrogami? Ludzie z Wietrznego Stonedown dwukrotnie już ograbili nasze pola podczas słońca płodności, przez co nasze brzuchy zapadły się, a dzieci płakały w nocy. Niech przyjaciele naszych wrogów zginą. – Tak – warknął raz jeszcze chór stonedownorów. – To prawda. – Zabili Nassica, ojca Sundera! – wrzasnął znienacka Marid, przekrzykując pomruk tłumu. – Czy mamy pozwolić, by morderstwo pozostało nie pomszczone? Muszą umrzeć! – Nie! – Natychmiastowa odpowiedź Linden smagnęła krąg niby bicz. – Nie zabiliśmy tego niewinnego starca. Covenant zwrócił się błyskawicznie w jej stronę, lecz nawet tego nie zauważyła. Całą jej uwagę pochłonął Marid. – Boisz się śmierci, Linden Avery, Wybrana? – zapytał z jadowitą drwiną w głosie. – Co to jest? – odwarknęła, zgrzytając zębami. – Kim jesteś? – Co widzisz? – naciskał Covenant. – Powiedz mi. – Coś... – W jej głosie pobrzmiewała bezradność, nie spuściła jednak wzroku. Na jej włosach, wzdłuż czoła, pojawiła się ciemna linia potu. – To tak, jak ta burza. Coś złego. Przebłyski intuicji rozjarzyły się w umyśle Covenanta niby plamki słonecznej ślepoty. – Coś gorącego. – Tak! – Jej spojrzenie oskarżało gwałtownie Marida. – Jak ten nóż. Covenant zwrócił się w jego stronę. Ogarnął go nagły spokój. – Hej, ty – powiedział. – Maridzie. Podejdź bliżej. – Nie, Maridzie – zabronił mu skalennik. – Piekło i szatani! – Niedowiarek świadomie nadał swemu chrapliwemu głosowi lodowaty ton. – Mam związane ręce. Czy boisz się poznać prawdę? – Nie patrzył na skalennika. Powstrzymał Marida siłą woli. – Podejdź do mnie. Pokażę ci, kto zabił Nassica. – Uważaj – wyszeptała Linden. – On chce cię skrzywdzić. Twarz Marida wykrzywiła się w grymasie pogardy. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca. Oczy całego stonedown spoglądały jednak na niego, czekając na jego reakcję. A Covenant był niewzruszony. Po twarzy Marida przebiegł skurcz strachu lub radości. Ruszył nagle naprzód. Zatrzymał się przed Niedowiarkiem i skalennikiem. – Gadaj swoje kłamstwa – zadrwił. – Zadławisz się nimi, nim umrzesz. Covenant nie wahał się. – Nassica pchnięto w plecy – zaczął – żelaznym nożem. Zrobiono to nieudolnie.
Wykrwawił się na śmierć. Kiedy go zostawiliśmy, broń była jeszcze gorąca. Marid przełknął konwulsyjnie ślinę. – Jesteś głupcem. Któryż z mieszkańców Mithil Stonedown potrafi posługiwać się nożem, w którym pali się jeszcze ogień? Własnymi ustami wydałeś na siebie wyrok. – Skalenniku, dotknij go swą laską – polecił Covenant. Wszyscy stonedownorzy podnieśli się na nogi. – W jakim celu? – zapytał niepewnie skalennik. – To tylko drewno. Nie ma mocy określania winy czy niewinności. Covenant unieruchomił Marida swym spojrzeniem. – Zrób to. Stonedownor usłuchał go z wahaniem. Marid spłoszył się, gdy koniec laski zbliżył się do niego, potem jednak na jego twarzy pojawił się wyraz dzikiego zachwytu. Znieruchomiał. Laska dotknęła jego ramienia. Drewno natychmiast eksplodowało czerwonym płomieniem. Skalennik odskoczył ze zdumienia. Zebrani wciągnęli głośno powietrze, chwytając się mocno sąsiadów, by dodać sobie odwagi. Błyskawicznym ruchem Marid uderzył Covenanta na odlew w bok głowy. Nienaturalna siła ciosu odrzuciła Niedowiarka do tyłu. Runął ciężko na ziemię. Ból płonął w jego czaszce niby ogień. – Covenant! – krzyknęła przerażona Linden. Usłyszał, że skalennik zawołał: „Maridzie!”, a strach stonedownorów przerodził się w gniew. Potem ból go ogłuszył. Przez chwilę zawroty głowy nie pozwalały mu się ruszyć. Zwalczył jednak ogień i podźwignął się na kolana, by wszyscy mogli zobaczyć wśród jego siniaków ślad dłoni Marida. – Niezła robota, ty sukinsynu – wychrypiał. Wydawało się, że w ogóle go nie słychać. – Czego się bałeś? Myślałeś, że aż tak bardzo nam pomoże? Czy może zrobiłeś to tylko dla zabawy? Zdawał sobie sprawę z rozlegającego się wokół szmeru, nie potrafił jednak odróżnić słów. Marid uśmiechał się, stojąc ze skrzyżowanymi rękami. Covenant przekrzyczał ryk tłumu. – Czemu nie powiesz nam, jak masz naprawdę na imię? Herem? Jehannum? A może Sheol? Linden była już obok niego. Gorączkowo usiłowała uwolnić ręce, ale więzy nie puściły. W ustach przeżuwała bezgłośne przekleństwa. – No, jazda – ciągnął, choć ból powodował, że niemal nie widział Marida. – Zaatakuj mnie. Podejmij to ryzyko. Może zapomniałem, jak się jej używa. Marid wybuchnął nagle śmiechem, lodowatym niby nienawiść. Rechot dotarł do uszu
Covenanta, niósł się echem w jego głowie, jak wstrząs po uderzeniu. – Ona nic ci nie pomoże! – zawył Marid. – Twoja śmierć jest nieunikniona! Nie zdołasz mnie skrzywdzić! Skalennik zamachnął się na Marida płonącą laską. Covenant niewyraźnie usłyszał wściekły krzyk Sundera. – Czy zabiłeś Nassica, mego ojca? – Z radością! – roześmiał się furia. – Ach, jak wspaniale się pożywiłem, wbijając mu nóż w plecy! Jakaś kobieta krzyknęła. Nim ktoś zdążył ją powstrzymać, przebiegła przez otwartą przestrzeń, powiewając siwymi włosami, i rzuciła się na Marida. Ten zwalił się na ziemię, jakby jej cios go zabił. Covenantowi zabrakło sił. Upadł na plecy. Leżał na skale, ciężko dysząc. Wtem powietrze wypełnił smród palonego mięsa. – Sunderze! Jej dłonie! – krzyknął jeden ze stonedownorów. – Czy on nie żyje? – zapytał następny. – Żyje! – padła odpowiedź. – Puśćcie mnie! – darła się Linden. – Jestem lekarzem. Potrafię jej pomóc! – W jej głosie pobrzmiewał szał. – Nie wiecie, co to znaczy lekarz? Po chwili czyjeś dłonie chwyciły Covenanta za ramiona i podniosły go na nogi. Dojrzał przez ból twarz stonedownora, która powoli nabrała wyrazistości. Rozpoznał skalennika, którego czoło zmarszczyło się z gniewu i żalu. – Marid zasnął – powiedział sztywnym głosem. – Moja matka jest poważnie poparzona. Powiedz mi, co to wszystko znaczy? – Furia. – Oddech Covenanta wypełniał drżeniem jego płuca. – Niech to diabli. Nie potrafił znaleźć potrzebnych słów. Skalennik zacisnął palce na koszuli Covenanta. – Gadaj! – Do cholery, zostaw go w spokoju! – krzyknęła gdzieś w pobliżu Linden. – Nie widzisz, że jest ranny? Covenant usiłował odzyskać jasność myślenia. – Puść ją – powiedział do skalennika. – Jest uzdrowicielką. Sunder zacisnął mięśnie żuchwy, po czym rozluźnił je z powrotem. – Nie mam powodu jej ufać. Opowiedz mi o Maridzie. – Marid – wydyszał Covenant. – Wysłuchaj mnie. – Zalewał go pot i dręczyły zawroty głowy. Wycisnął ból ze swego umysłu. – To był furia. W oczach skalennika nie dostrzegał śladu zrozumienia. – Kiedy się obudzi, zapewne znowu będzie normalny. Może nawet nie pamiętać, co się wydarzyło. Został opętany. Ten furia może być wszędzie. Nic mu się nie stało. Potrzeba
mnóstwa mocy, by ogłuszyć jednego z nich, choćby na krótką chwilę. Musicie się go wystrzegać. Może opanować każdego. Uważajcie na ludzi, którzy zaczną zachowywać się dziwnie. Gwałtownie. Trzymajcie się od nich z daleka. Nie żartuję. Skalennik słuchał go najpierw z ciekawością, a potem z niesmakiem. Żyły na jego skroniach pulsowały z irytacji. Nim Covenant skończył, stonedownor odwrócił się na pięcie i odszedł. Dłonie trzymające Covenanta natychmiast odciągnęły go z centralnego placu wioski. Linden była przed nim. Szarpała się bezradnie w uścisku dwóch krzepkich mężczyzn. Zawlekli ją z powrotem do ich więzienia. – Niech to piekło – warknął Covenant. W jego głosie nie było siły. – Staram się was ostrzec. Stonedownorzy nie zareagowali. Cisnęli go za Linden, pozwalając, by runął bezwładnie. Osunął się na ziemię. Otoczył go panujący wewnątrz chłód i półmrok. Nagłe uwolnienie od brązowego naporu słońca sprawiło, że podłoże zakołysało się pod nim. Złożył jednak swój ból na uspokajającym kamieniu i ów delikatny dotyk złagodził powoli jego cierpienia. Jego towarzyszka przeklinała zawzięcie pośród ciszy. Spróbował unieść głowę. – Linden. Natychmiast podbiegła do niego. – Nie próbuj wstawać. Pozwól, że cię obejrzę. Odwrócił głowę, by pokazać jej swą ranę. Nachyliła się nad nim. Czuł jej oddech na policzku. – Jesteś poparzony, ale niezbyt poważnie. Pierwszy stopień. – Jej głos drżał z obrzydzenia i bezradności. – Żadna kość nie jest złamana. Jak się czujesz? – Kręci mi się w głowie – wyszeptał. – Nic nie słyszę. Nic mi nie będzie. – No jasne – wychrypiała. – Na pewno masz wstrząs mózgu. Założę się, że chce ci się spać. Wymamrotał coś na znak potwierdzenia. Ciemność w jego głowie oferowała mu chłód i spokój. Pragnął się w nich zatopić. Wciągnęła powietrze przez zęby. – Siadaj. Nie poruszył się. Brakowało mu sił, by wykonać jej polecenie. Trąciła go kolanem. – Mówię poważnie. Jeśli zaśniesz, może ci grozić śpiączka i nie będę w stanie temu zapobiec. Musisz pozostać przytomny. Siadaj. W jej ostrym głosie pobrzmiewała nuta histerii. Zazgrzytał zębami i spróbował się podnieść. Kości jego czaszki zalał gorący ból. Mimo to Covenant usiadł prosto, po czym osunął się na bok i wsparł barkiem o ścianę. – Świetnie. – Linden westchnęła. Pulsujący ból pod jego czaszką tworzył między nimi
mur. Wydawała się mała i samotna, zasmucona utratą świata, który rozumiała. – Teraz spróbuj zachować jasność umysłu. Mów do mnie. – Wytłumacz mi, co się stało – dodała po chwili. Rozumiał ją. Marid stanowił wcielenie obaw, które rozbudziła w niej śmierć Nassica. Istota, która żyła nienawiścią, radowała się przemocą i cierpieniem. Linden nic nie wiedziała o takich sprawach. – To był furia. – Spróbował spokojnym głosem oszukać ból. – Powinienem był się domyślić. Marid to zwykły stonedownor. Opętał go furia. Linden odsunęła się od niego, oparła o przeciwległą ścianę i wbiła spojrzenie w jego twarz. – Co to jest furia? – Sługa Foula. – Zamknął oczy i oparł głowę o kamienną ścianę, by móc się skoncentrować na tym, co mówi. – Jest ich trzech. Herem, Sheol, Jehannum. Noszą też wiele innych imion. Nie mają własnych ciał, więc opętują ludzi. Może nawet zwierzęta. Co tylko się trafi. Dlatego zawsze są zamaskowani. Westchnął – lekko, by złagodzić wywołany tym ból głowy. – Mam tylko nadzieję, że ci ludzie zrozumieją, co to oznacza. – A więc to, co widziałam, to był furia wewnątrz Marida? – zapytała ostrożnie. – Dlatego wyglądał tak... tak szkaradnie? – Tak jest. – Gdy skupiał się na jej głosie, ból nie pochłaniał jego uwagi w tak wielkim stopniu. Stawał się gorętszy, lecz zarazem lepiej zlokalizowany i odgraniczony. Przypominał raczej ogień palący się na skórze niż pałkę wbitą w mózg. Mniej też przeszkadzał mu w myśleniu. – Marid był tylko ofiarą. Furia wykorzystał go, by zamordować Nassica i oskarżyć o to nas. Nie rozumiem tylko po co. Czy Foul chce, żeby zabito nas tutaj? A może chodzi o coś innego? Jeśli Foul pragnie naszej śmierci, ten furia popełnił wielki błąd, dając się złapać. Teraz stonedown ma na głowie coś innego oprócz nas. – Nie rozumiem tylko – odezwała się Linden żałosnym, błagalnym głosem – w jaki sposób potrafiłam go zauważyć. Nic z tego nie jest możliwe. Jej ton przebudził nieoczekiwane wspomnienia. Nagle zdał sobie sprawę, że patrzyła na Marida w taki sam sposób, jak na Joan. Spotkanie z jego byłą żoną wyraźnie nią wstrząsnęło. Otworzył oczy, by ją obserwować. – To jedna z niewielu spraw, które wydają mi się naturalne – zaczął. – Ja też widziałem podobne rzeczy podczas swych poprzednich pobytów tutaj. – Zwróciła twarz w jego stronę, ale nie patrzyła na niego. Skierowała całą uwagę do wewnątrz, usiłując poradzić sobie z obłąkaną sytuacją, w której się znalazła. – Twoje zmysły – ciągnął, starając się jej pomóc – dostrajają się do Krainy. Uwrażliwiasz się na otaczającego cię fizycznego ducha. Kiedy na coś patrzysz albo czegoś słuchasz lub dotykasz, coraz łatwiej jest ci określić, czy jest to zdrowe czy chore, naturalne czy nienaturalne. – Sprawiała wrażenie, że go nie słyszy. – Ze
mną tak nie jest – wychrypiał, opierając się bólowi. Chciał wyrwać ją z izolacji, nim zgubi drogę. – Widzę tak mało, że równie dobrze mógłbym być ślepy. Potrząsnęła gwałtownie głową. – A co, jeśli się mylę? – wydyszała przygnębiona. – Co, jeśli tracę zmysły? – Nie! Ta część twej osoby nigdy się nie pomyli. Nie możesz też stracić zmysłów, jeśli sama na to nie pozwolisz. – Jej twarz nabrała szalonego wyrazu. – Nie poddawaj się. Usłyszała go. Z wysiłkiem, od którego ścisnęło go serce, nakazała swemu ciału odprężyć się, rozluźniając kolejno wszystkie mięśnie. Zaczerpnęła z drżeniem tchu. Gdy wypuściła powietrze z płuc, była już spokojniejsza. – Czuję się taka bezradna. Nie mówił nic. Czekał na nią. Po chwili pociągnęła ostro nosem, strząsnęła ruchem głowy włosy z twarzy i spojrzała na niego. – Jeśli ci furie potrafią opętać każdego, to dlaczego nie nas? – zapytała. – Jeśli jesteśmy tacy ważni, a ten lord Foul rzeczywiście jest tym, za kogo go uważasz, to dlaczego po prostu nie przerobi nas na furie, żeby mieć to wszystko z głowy? Z bezgłośnym westchnieniem ulgi pozwolił swemu ciału osunąć się bezwładnie. – To jest jedyna rzecz, której nigdy nie zrobi. Nie może sobie na to pozwolić. Będzie się starał nami manipulować na wszelkie możliwe sposoby, ale musi liczyć się z tym, że nie spełnimy jego woli. Potrzebna mu nasza wolność. To, czego od nas chce, nie miałoby żadnej wartości, gdybyśmy nie zrobili tego dobrowolnie. Poza tym, dodał bezgłośnie do siebie, Foul nie może pozwolić, żeby mój pierścień wpadł w łapy furii. Jak mógłby dopuścić, żeby któryś z nich zdobył taką moc? Linden zmarszczyła brwi. – Mogłabym w to uwierzyć, gdybym tylko potrafiła pojąć, dlaczego jesteśmy tacy ważni. Czego może od nas chcieć. Ale na razie mniejsza o to. – Zaczerpnęła głęboko tchu. – Jeśli ja widziałam tego furię, dlaczego nikt inny go nie zobaczył? Jej pytanie sprawiło Covenantowi gwałtowny ból. – To właśnie naprawdę mnie przeraża – odparł z napięciem w głosie. – Ci ludzie byli ongiś tacy jak ty. Teraz już tacy nie są. – I ja też nie. – Boję się nawet myśleć o tym, co to oznacza. Utracili... – Utracili wrażliwość, która uczyła ich kochać Krainę i służyć jej. Dbać o nią bardziej niż o cokolwiek innego. Och, Foul, ty sukinsynu, co zrobiłeś? – Jeśli nie potrafią dostrzec różnicy między furią a normalnym człowiekiem, nie będą w stanie pojąć, że powinni nam zaufać. Zacisnęła usta. – Chcesz powiedzieć, że nadal zamierzają nas zabić? Nim Covenant zdążył odpowiedzieć, kotara odsunęła się i do środka wszedł skalennik. W jego oczach odbijała się niepewność. Na czole miał zmarszczki sprzeciwu i żałoby,
jakby coś naruszyło wrodzoną mu łagodność. Laskę zostawił na zewnątrz. Ręce zwisały mu bezwładnie, nie potrafił jednak zapanować nad dłońmi, które poruszały się w drobnych drgnieniach, półgestach, jakby szukały podświadomie jakiegoś punktu zaczepienia. Po chwili zakłopotania przykucnął obok wejścia. Nie patrzył na więźniów. Wbił wzrok w podłogę między nimi. – Sunderze – odezwał się cicho Covenant. – Synu Nassica. Skalennik skinął głową, nie podnosząc wzroku. Niedowiarek czekał, aż Sunder się odezwie, ten jednak wciąż milczał, jakby był speszony. – Ta kobieta, która zaatakowała Marida, była twoją matką – stwierdził po chwili Niedowiarek. – Kalina, małżonka Nassica, córka Allomy. – Zmusił się do zachowania spokoju. – Moja matka. Linden wpatrzyła się w niego z uwagą. – Jak się czuje? – Odpoczywa. Ale jej obrażenia są poważne. Nie mamy leków na podobne rany. Możliwe, że trzeba będzie złożyć ją w ofierze. Covenant zauważył, że Linden chce zażądać, by pozwolono jej pomóc chorej. Ubiegł ją jednak. – W ofierze? – zapytał. – Jej krew należy do stonedown. – Głos Sundera załamywał się pod ciężarem bólu. – Nie można jej zmarnować. Tylko Nassic, mój ojciec, nie chciał się z tym pogodzić. Dlatego... – ścisnęło go w gardle – ...dobrze, że nie wiedział, iż jestem skalennikiem Mithil Stonedown. Albowiem to ja ją wykrwawię. Linden wzdrygnęła się. – Złożysz w ofierze własną matkę? – zawołał przerażony Covenant. – Dla ocalenia stonedown! – wychrypiał Sunder. – Potrzebna nam krew. – Stłumił emocje. – Was również czeka ten los. Stonedown wydało wyrok. Wykrwawię was jutro o wschodzie słońca. Covenant spojrzał na skalennika. – Dlaczego? – zapytał, ignorując pulsujący ból głowy. – Przyszedłem po to, by wam to wyjaśnić – odrzekł Sunder, ganiąc Niedowiarka tonem głosu i spuszczonym wzrokiem. Skalennik wyraźnie wstydził się swych słów, lecz nie zamierzał się od zadania, którego się podjął, uchylać. – Powodów jest wiele. Prosiliście, by was uwolnić, byście mogli się udać do innej wioski. – Szukam przyjaciół – odparł drętwym tonem Covenant. – Jeśli nie znajdę ich tutaj, spróbuję gdzie indziej. – Nie. – Skalennik nie miał wątpliwości. – Inne stonedown postąpiłoby tak samo jak my.
Złożono by was w ofierze jako przybywających z Mithil Stonedown. Ponadto – ciągnął – przyznałeś się do przyjaźni z na-mhoramem, który ograbia nas z krwi. Covenant popatrzył, mrugając, na Sundera. Nie rozumiał sensu tych oskarżeń. – Nic nie wiem o żadnym na-mhoramie. Mhoram, którego znałem, umarł co najmniej trzy tysiące lat temu. – To niemożliwe – odrzekł Sunder, nie podnosząc głowy. – Liczysz sobie najwyżej czterdziestkę. – Wykręcił dłonie. – Ale wszystko to niewiele znaczy wobec Mądrości Clave. Choć darzymy jeźdźców nienawiścią, nikt nie wątpi w ich moc i wiedzę. Od pokolenia przepowiadali twe przybycie. Są już blisko. Wkrótce zjawi się jeździec, który nakaże nam wykonać wolę Clave. Za najdrobniejsze uchybienie groziłaby nam sroga kara. Nie ważymy się sprzeciwiać ich rozkazom. Pragniemy jedynie, by wasza krew pomogła przetrwać stonedown. – Zaczekaj – sprzeciwił się Covenant. – Po kolei. – W jego głowie walczyły ze sobą ból i irytacja. – Trzy tysiące lat temu człowiek z niepełną dłonią i pierścieniem z białego złota ocalił Krainę przed całkowitym zniszczeniem przez Szarego Zabójcę. Chcesz mi powiedzieć, że o tym zapomniano? Że nikt już nie pamięta tej historii? Skalennik przestąpił zażenowany z nogi na nogę. – Ja słyszałem taką opowieść, być może jako jedyny w Mithil Stonedown. Ojciec mój Nassic mówił o podobnych rzeczach. Ale on był obłąkany. Postradał rozum, tak jak Jous i Prassan przed nim. Złożono by go w ofierze, aby zaspokoić potrzeby Mithil Stonedown, gdybym na to pozwolił. Ja i żona jego Kalina. Ton Sundera wiele wyjaśnił Covenantowi. Pozwolił mu zrozumieć walkę, jaką toczył skalennik. Mężczyzna był rozdarty między tym, czego nauczył go ojciec, a tym, co uważano za prawdę w stonedown. Świadomie wierzył w to samo, co jego ziomkowie, lecz przekonania jego na wpół obłąkanego ojca kryły się pod powierzchnią, pozbawiając go pewności siebie. Był człowiekiem wewnętrznie rozdartym. Świadomość tego złagodziła irytację Covenanta. Dostrzegł w Sunderze rozmaite możliwości, które rozbudziły w nim iskierkę nadziei. Zachował jednak wielką ostrożność. – Zostawmy to na razie – powiedział. – W czym ci pomoże nasza śmierć? – Jestem skalennikiem. Za pomocą krwi potrafię kształtować Słonecznicę. – Mięśnie jego żuchwy to zaciskały się, to rozluźniały, bez żadnego rytmu i celu. – Dziś jesteśmy pod słońcem pustyni. Dziś i może jeszcze przez trzy dni. Wczoraj było nad nami słońce deszczu, a przed nim słońce plag. Nasze stada potrzebują paszy, my zaś potrzebujemy zbiorów. Dzięki waszej krwi zdołam wydobyć wodę z twardej gleby. Sprawię, że akr, może dwa akry ziemi, obrodzą trawą i zbożem. Ocali to życie stonedown do czasu, aż znowu nadejdzie słońce płodności. Nic z tego nie miało sensu dla Covenanta. – Czy nie możecie zaczerpnąć wody z rzeki? – zapytał, usiłując cokolwiek zrozumieć.
– W rzece nie ma wody. – Nie ma wody? – wtrąciła nagle Linden. W jej słowach brzmiało całkowite niedowierzanie. – To niemożliwe. Wczoraj padał deszcz. – Powiedziałem, że jesteśmy pod słońcem pustyni – warknął Sunder tonem człowieka dręczonego bólem. – Czyście go nie widzieli? Porażony zdumieniem Covenant zwrócił się w stronę Linden. – Czy on mówi prawdę? Sunder podniósł gwałtownie głowę. Przenosił spojrzenie z Covenanta na Linden i z powrotem. – Tak, to prawda – wycedziła przez zęby. Covenant zaufał jej słuchowi. Ponownie skierował się ku skalennikowi. – A więc wody nie ma. – Narastał w nim spokój. Sięgnął ku swym wewnętrznym zasobom. – Zostawmy i to. – Pulsujący ból w głowie powtarzał mu, że jest bezsilny, lecz nie dopuszczał jego podszeptów do świadomości. – Powiedz mi, jak to robisz. Jak kształtujesz Słonecznicę. W oczach Sundera widać było wyraźny opór, Covenant jednak nie ustępował. Jeśli nawet skalennik był człowiekiem o silnej woli, czuł się teraz zbyt niepewny siebie, by odmówić. Jak wiele razy ojciec opowiadał mu o Niedowiarku? Po chwili zgodził się spełnić jego żądanie. – Jestem skalennikiem. – Sięgnął ręką pod kaftan. – Dzierżę słoneczny kamień. Niemal z czcią wydobył zza pazuchy skalny ułamek wielkości połowy pięści. Kamień był gładki i nieregularny. Jakaś szczególna właściwość powierzchni sprawiała, że wydawał się przezroczysty, lecz nic nie było przez niego widać. Wyglądał jak dziura w dłoni Sundera. – Ognie piekielne – wydyszał Covenant. Zalała go przejmująca ulga. Wreszcie znalazł coś, co dawało nadzieję. – Orcrest. Skalennik spojrzał na niego zaskoczony. – Znasz słoneczny kamień? – Sunderze. – Niedowiarek przemawiał beznamiętnym tonem, by ukryć podniecenie i lęk. – Jeśli spróbujesz nas zabić tym czymś, wielu ludziom stanie się krzywda. Stonedownor potrząsnął głową. – Nie będziecie się opierać. Na twarzach rozetrze się wam mirkomelon, tak samo jak wtedy, gdy was pojmaliśmy. Nie będzie bólu. – Och, będzie ból – warknął Covenant. – Ty będziesz go czuł. – Celowo wywierał nacisk na skalennika. – Będziesz jedynym człowiekiem w całym stonedown, który będzie wiedział, że odbierasz Krainie ostatnią nadzieję. To niedobrze, że twój ojciec zginął. On znalazłby jakiś sposób, żeby cię przekonać. – Dość już tego! – Sunder niemal krzyknął z bólu wywołanego rozdarciem ducha. – Rzekłem to, co przyszedłem rzec. Okazałem wam tyle uprzejmości, ile tylko mogłem. Jeśli chcesz jeszcze coś powiedzieć, powiedz to natychmiast, bo nie mam więcej czasu.
Covenant nie ustępował. – A co z Maridem? Sunder zerwał się nagle i spojrzał na niego spode łba. – Jest zabójcą, którego nie usprawiedliwia żadna korzyść dla stonedown. Pogwałcił Mądrość, którą wszyscy uznają. Czeka go kara. – Chcecie go ukarać? – Podniecenie odebrało Covenantowi panowanie nad sobą. – Za co? – Zerwał się na nogi i zbliżył twarz do Sundera. – Czy nie słyszałeś, co mówiłem? Jest niewinny. Zawładnął nim furia. To nie jest jego wina. – Tak – odparł Sunder. – I jest moim przyjacielem. Ale to ty mówisz, że on jest niewinny, a twe słowa nie mają znaczenia. Nic nie wiemy o żadnych furiach. Mądrość to Mądrość. Czeka go kara. – Niech to diabli! – warknął Covenant. – Dotykałeś go? – Czy jestem głupcem? Tak, położyłem na nim dłoń. Ogień jego winy zgasł. Ocknął się i dręczy go wspomnienie straszliwej istoty, która wyłoniła się z deszczu. Ale jego zbrodnia pozostaje zbrodnią. Czeka go kara. Covenant miał ochotę chwycić mocno skalennika i potrząsnąć nim, lecz jego wysiłki dały tylko tyle, że więzy zacisnęły się mocniej. – W jaki sposób? – zapytał posępnym tonem. – Zwiążemy go. – Łagodna agresja w głosie Sundera przypominała samobiczowanie. – I zaniesiemy nocą na równiny. Słonecznica nie okaże mu litości. Unikał spojrzenia Covenanta, czy to ze złości czy z żalu. Niedowiarek z niechęcią odłożył na bok sprawę losu Marida, a także wszystko, czego nie rozumiał na temat Słonecznicy. – Naprawdę zabijesz Kalinę? – zapytał. Dłonie Sundera podskoczyły nagle, jakby chciały zacisnąć się na jego gardle. – Jeśli kiedykolwiek uda mi się opuścić tę chatę – wychrypiał jadowitym tonem – zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ją uleczyć. Nie wykrwawię jej, dopóki jej śmierć nie będzie jasno wypisana na czole. Czy próbujesz mnie powstrzymać przed pójściem do niej? Cierpienia skalennika wzruszyły Covenanta. Opuściło go oburzenie. Potrząsnął głową. – Rozwiąż Linden – poprosił cicho. – Weź ją ze sobą. Jest uzdrowicielką. Może potrafi... – Nie – przerwała mu Linden. Choć jej głos był bezbarwny, pobrzmiewała w nim nuta rozpaczy. – Nie mam nawet torby. Potrzebna jej szpitalna opieka, nie pobożne życzenia. Niech sam podejmie decyzję. Covenant zwrócił się gwałtownie w jej stronę. Czy była to ta sama kobieta, która z taką pasją zapewniała: „Potrafię jej pomóc!” Twarz Linden w połowie przesłaniały włosy. – Czy nie możesz nic poradzić? – Poparzenia trzeciego stopnia... – każde słowo wymawiała tak, jakby stanowiło maskę dla ukrytych w jej sercu sprzeczności – ...trudno jest wyleczyć nawet w najlepszych
warunkach. Jeśli chce dokonać eutanazji, to wyłącznie jego sprawa. Nie masz prawa go osądzać. – Potrzebne nam jedzenie – dodała bez chwili przerwy, zwracając się do Sundera. Popatrzył na nią podejrzliwie. – Linden Avery, są rzeczy, które mogę wam dać, by ulżyć waszemu losowi, ale jedzenie do nich nie należy. Nie marnotrawimy żywności, dając ją mężczyznom, kobietom czy dzieciom, na których zapadł wyrok. Kalina, matka moja, nie dostanie nic do jedzenia, dopóki nie potrafię dowieść, że można ją uzdrowić. Nawet nie raczyła na niego spojrzeć. – Potrzebna nam też woda. Sunder odwrócił się na pięcie, przeklinając gorzko. Zasunął za sobą kotarę. – Dostaniecie wodę – warknął, wychodząc. – Więźniowie żądają wody! – krzyknął do kogoś na zewnątrz, po czym oddalił się poza zasięg ich słuchu. Covenant patrzył w kołyszącą się kotarę, starając się uspokoić zamęt w swej głowie. Czuł pod czaszką uderzenia pulsu, przypominające powolny rytm płomienia. Co się stało z Linden? Podszedł do niej, poruszając się ostrożnie. Siedziała ze spuszczonymi oczyma. Panujący w chacie mrok skrywał jej twarz. Opadł na kolana, aby zapytać, co jej dolega. Przeszyła go ostrym spojrzeniem. Potrząśnięciem głowy usunęła włosy z twarzy. – To na pewno histeria. Ci ludzie zamierzają nas zabić. Z jakiegoś głupiego powodu to mnie niepokoi. Przyglądał się jej przez chwilę, próbując ocenić, czy jest w bardzo wojowniczym nastroju, po czym cofnął się i usiadł pod przeciwległą ścianą. Cóż innego mógł zrobić? Zaczynała się już załamywać. Nie mógł od niej żądać, by zdradziła mu swe tajemnice. Gdy był w tej samej sytuacji, podczas swego pierwszego pobytu w Krainie, zagubił się w fatalny sposób... Zamknął oczy, próbując zebrać odwagę. Westchnął. – Nie martw się o to. Nie zabiją nas. – No jasne – odparła jadowitym tonem. – Jesteś Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem i władcą białego złota. Nie odważą się. Zabolała go jej pogarda, lecz stłumił gniew. – Wyjdziemy stąd dziś w nocy. – Jak? – zapytała bez ogródek. – Spróbuję... – nie potrafił ukryć znużenia – ...pokazać Sunderowi, dlaczego powinien nas uwolnić. Po chwili ktoś wsunął przez zasłonę dwie wielkie kamienne misy pełne wody. Linden zareagowała na nie tak, jakby były jedyną zrozumiałą rzeczą w chacie. Pognała ku nim na kolanach, pochyliła głowę nad jedną z nich i ugasiła pragnienie. Gdy Covenant zbliżył się do niej, kazała mu pić z tej samej miski, co ona. Usłuchał jej, by
uniknąć sprzeczki, lecz jej motywy stały się jasne, kiedy poleciła mu zanurzyć dłonie w pełnym naczyniu. Woda mogła zredukować obrzęk, pozwolić, by do rąk docierało więcej krwi, a może nawet rozluźnić więzy. Najwyraźniej skrępowano go rzemieniami. Gdy wysłuchał jej rady, chłodny płyn złagodził jego cierpienia. Po krótkiej chwili poczuł w dłoniach mrowienie świadczące o powrocie ukrwienia. Spróbował podziękować jej uśmiechem, nie zareagowała jednak. Gdy wyjął dłonie z wody, zajęła jego miejsce i moczyła własne ręce przez długi czas. Stopniowo skierował uwagę ku innym sprawom. Słońce skłaniało się już ku zachodowi. Na podłogę padał jasny, gorący snop światła, poprzecinany cieniem żelaznych krat. Wsparł głowę o ścianę i zaczął myśleć o słonecznym kamieniu. Orcrest. Kamień mocy. Dawni mistrzowie kamiennej mądrości wykorzystywali go, by władać mocą Ziemi na różne sposoby: rozpalać światło, przerywać suszę, sprawdzać prawdomówność. Jeśli słoneczny kamień Sundera rzeczywiście był orcrestem... A jeśli nim nie był? Covenant ponownie poczuł lęk, który dopadł go w chacie Nassica. „Świat nie jest już taki, jak ongiś”. Jeśli moc Ziemi już nie istniała... Coś zniszczonego. Nie potrafił ukoić dręczącego go niepokoju. Potrzebował orcrestu, jego mocy. Musiał mieć jakiś mechanizm wyzwalający. Nigdy nie umiał samorzutnie przywoływać pierwotnej magii. Nawet podczas ostatecznej konfrontacji ze Wzgardliwym byłby całkowicie bezradny bez katalizatora, którym był Złoziemny Kamień. Jeśli słoneczny kamień nie był mimo wszystko orcrestem... Żałował, że nie czuje swego pierścienia. Nawet gdyby nie związano mu rąk, jego palce byłyby zbyt drętwe. Trędowaty, wymamrotał. Przywołaj ją. Teraz. Blask słońca stał się białą latarnią morską. Narastał, aż wreszcie wypełnił mu czaszkę bolesnym pulsowaniem. Powoli jego umysł wypełniła taka jasność, że przerażała bardziej niż najczarniejsza noc. Opierał się jej, jakby był okruchem ostatniej, łagodnej ciemności, która leczy i odnawia. Wtem dobiegł go głos Linden. – Covenant. Dosyć już spałeś. To niebezpieczne po wstrząsie mózgu. Covenant. Blask w głowie oślepił go na chwilę. Musiał przymrużyć oczy, by się przekonać, że w chacie panuje półmrok. Promienie zachodzącego słońca zabarwiały lekko powietrze. Niebo za oknem już pociemniało. Mięśnie mu zesztywniały i męczyły go zawroty głowy, zupełnie jakby jego życie zakrzepło podczas snu wewnątrz ciała. Ból przeniknął aż do kości, lecz on również wydawał się nieokreślony. Stępiony zmęczeniem. Ulegając namowie Linden, wypił resztę wody, która przepłukała mu gardło, lecz nie zdołała odblokować umysłu. Przez długi czas siedzieli w milczeniu. Noc wypełniała dolinę niby spływający z gór wysięk. Powietrze ochłodziło się, gdy ciepło uleciało z ziemi ku czystym niebiosom. Z początku gwiazdy wydawały się wyraziste w dali i niezgłębionej nocy. Później jednak
wzeszedł księżyc i niebo utraciło głębię. – Covenant – wydyszała Linden. – Mów do mnie. Jej głos był kruchy jak lód. Zbliżała się do granic swej wytrzymałości. Szukał jakiegoś tematu, który pomógłby im obojgu; jej dodał sił, a jemu umożliwił koncentrację. – Nie chcę tak umierać – wychrypiała. – Nawet nie wiedząc dlaczego. Te słowa sprawiły mu ból. Nie potrafił jej tego wyjaśnić, podzielić się z nią swym poczuciem celu. Znał jednak opowieść, która mogła jej pomóc zrozumieć, o co toczy się walka. Być może oboje powinni jej wysłuchać. – Proszę bardzo – rzekł cicho. – Opowiem ci, jak doszło do stworzenia tego świata. Nie zareagowała. Po chwili zaczął mówić. Nawet dla niego własny głos brzmiał bezcieleśnie, jakby to ciemność przemawiała w jego imieniu. Starał się dotrzeć do Linden, aczkolwiek jej nie widział i nie miał właściwie pojęcia, kim ona jest. Jego opowieść była nieskomplikowana, lecz zawdzięczała swą prostotę długotrwałemu procesowi oczyszczania. Nawet w martwych nerwach Covenanta budziła tęsknotę, zupełnie jakby wzruszało go własne krasomówstwo, którym tak naprawdę się nie odznaczał. W niezmierzonych niebiosach wszechświata, zaczął, gdzie życie i przestrzeń były jednym, a nieśmiertelni wędrowali przez eter bez żadnych ograniczeń, Stwórca rozejrzał się wokół i serce wypełniło mu pragnienie uczynienia czegoś nowego, co uradowałoby jego świetliste dzieci. Zebrał całą swą siłę i bystrość, po czym wziął się do pracy, która była dla niego radością. Na początku wykuł Łuk Czasu, by zrobić miejsce dla świata, który pragnął stworzyć. Następnie – wewnątrz Łuku – uformował Ziemię. Używając jako narzędzi swej wielkiej miłości i wizji, stworzył świat w całym jego pięknie, tak że nikt, kto skierował na niego wzrok, nie mógł nie poczuć radości. Później wypełnił Ziemię jej niezliczonymi mieszkańcami, istotami, które potrafiły postrzegać stworzone przez niego piękno i darzyć je miłością. Dążąc do doskonałości – jako że naturą procesu stworzenia jest pragnienie, by wszystko było nieskazitelne – obdarzył mieszkańców Ziemi zdolnością tworzenia, pragnienia i miłości do świata. Wreszcie cofnął rękę i spojrzał na to, co uczynił. I ku swemu wielkiemu gniewowi ujrzał, że na Ziemi jest zło: złośliwość skryta pod ziemią i wędrująca swobodnie, jady i moce, których stworzenie nie było jego zamiarem. Albowiem trudząc się nad swym dziełem, zamknął oczy i nie widział Wzgardliwego, gorzkiego syna czy brata jego serca, który pracował obok niego, dodając do kuźni nieczystości i plugawiąc złością cały zamysł. Od gniewu Stwórcy zatrzęsły się niebiosa. Starł się z synem czy bratem swego serca. Powalił Wzgardliwego, cisnął go na Ziemię i zamknął w Łuku Czasu, chcąc wymierzyć mu karę. W ten sposób mieszkańców Ziemi dotknęło to samo nieszczęście, co Stwórcę, albowiem
swym uczynkiem zaszkodził temu, co kochał, wskutek czego wszystkie serca poznały moc pogardy dla siebie. Wzgardliwy dostał się na Ziemię, gdzie budził wszelkie zło, pragnąc wydostać się ze swego więzienia. A Stwórca nie mógł mu w tym przeszkodzić, gdyby bowiem ręka któregoś z nieśmiertelnych sięgnęła pod Łuk, czas runąłby, niszcząc Ziemię i uwalniając Wzgardliwego. To wielce zasmuciło Stwórcę i stało się przyczyną nie kończących się cierpień i skaz dla tych, którzy żyli i walczyli na Ziemi. Covenant umilkł. Opowiadając tę historię niemal w tej samej postaci, w jakiej usłyszał ją przed dziesięcioma laty, przypomniał sobie wiele rzeczy. Nie czuł się już oszołomiony. Czuł się jak noc, a jego wspomnienia były gwiazdami: Mhoram, Pianościgły, Bannor, ranyhyn. Dopóki w żyłach miał krew, w płucach zaś powietrze, nie odwróci się plecami do świata, który zrodził takich ludzi. Linden chciała go o coś zapytać, lecz przeszkodził jej szelest kotary. Do chaty wszedł Sunder, trzymając w ręku lampkę oliwną. Postawił ją na ziemi i usiadł przed nią ze skrzyżowanymi nogami. Słabe, żółte światło rzucało mu na twarz szalone cienie. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał jak posypany popiołem, jak głos kogoś osieroconego. – Ja również słyszałem tę opowieść – rzekł łamiącym się głosem. – Powtórzył mi ją ojciec mój, Nassic. Ale opowieść zawarta w Mądrości na-mhorama jest zupełnie inna. Covenant i Linden czekali. Po chwili skalennik zaczął mówić dalej. – Mądrość twierdzi, że Ziemia powstała jako więzienie i miejsce tortur dla władcy zła, którego zwiemy a-Jerothem od Siedmiu Piekieł. A życie, które na niej umieszczono, ludzie i inne rasy, ma wymierzyć a-Jerothowi należną karę. Jednakże raz za razem, przez wszystkie wieki, rasy Krainy odmawiały spełnienia tego zadania. Zamiast zadać ból a-Jerothowi, wymierzyć sprawiedliwość, której domagał się Pan, zawierały przymierze z władcą zła, oszczędzały go, gdy był słaby, i biły mu pokłony, kiedy był silny. I zawsze... – Sunder obrzucił spojrzeniem Covenanta. Głos załamał mu się na chwilę. – ...najohydniejszej zdrady dopuszczali się ludzie zrodzeni na podobieństwo Pierwszego Zdrajcy, Bereka, ojca tchórzostwa. Ludzie półręcy. Pan w swym gniewie odwrócił twarz od Krainy. Zesłał na nas Słonecznicę, by nas ukarać za zdradę, abyśmy pamiętali o swej śmiertelności i na nowo stali się godni swego celu. Przetrwać pozwala nam jedynie wstawiennictwo Clave. W Covenancie wezbrał sprzeciw. Wiedział z doświadczenia, że ta wizja Krainy jest okrutnym kłamstwem. Nim jednak zdążył sformułować odpowiedź, Linden podniosła się nagle. Jej oczy lśniły gorączkowo w blasku lampki. Pełno w nich było strachu, oburzenia i oczekiwania. Wargi jej drżały. – Taki Pan nie zasługuje na to, by w niego wierzyć. Ale ty pewnie nie masz wyboru. Jak inaczej mógłbyś usprawiedliwić mordowanie ludzi, których nawet nie znasz? Skalennik poderwał się raptownie, zwracając się ku niej. Rozdzierający go konflikt sprawił, że zazgrzytał zębami. – Cała Kraina zna prawdę nauk Clave. Potwierdza je niezbicie każdy wschód słońca. Nie
zaprzecza im nikt poza Nassikiem, mym ojcem, którego umysł umarł, nim zabito jego ciało, i wami, którzy jesteście nieświadomi! Covenant nie ruszył się z miejsca. Gdy Linden i Sunder spoglądali na siebie wściekle, on połączył w całość wszystkie nici swej jaźni, splótł gniew, empatię, determinację i wspomnienia w sznur, od którego zależało życie ich wszystkich. Część jego osoby krwawiła na myśl o krzywdzie, jaką zamierzał wyrządzić Sunderowi, decyzji, którą chciał na nim wymóc. Inna część pieniła się ze złości na okrucieństwo, które kazało ludziom takim jak skalennik uważać własne życie za karę za zbrodnię, której nie mogli popełnić. Jeszcze inna drżała ze strachu na myśl o niepowodzeniu, o niepewności jego panowania nad mocą. Gdy Linden zaczęła odpowiadać skalennikowi, powstrzymał ją nagłym szarpnięciem głowy. Ja to zrobię – pomyślał. – Jeśli trzeba to zrobić. I zwrócił się w stronę Sundera. – Co z twoją matką? – zapytał. Twarz skalennika wykrzywił gwałtowny spazm. Dłonie zacisnęły się z bólu i bezsilności. – Jej śmierć jest nieunikniona. – Zranione spojrzenie zmatowiałych oczu świadczyło o szczerej udręce serca. – Muszę ją wykrwawić o wschodzie słońca, tak jak was. Covenant pochylił na chwilę głowę w bezgłośnej odpowiedzi. Następnie celowo wytworzył w sobie pustą przestrzeń, zapomniał o swych pytaniach i lękach. – Proszę bardzo – wyszeptał. – Trędowaty. Trzeba to zrobić. Zaczerpnął głęboko tchu, podniósł się i spojrzał na stonedownora. – Sunderze – zapytał cicho. – Czy masz nóż? Skalennik skinął głową, jak gdyby to pytanie nie miało znaczenia. – Wyjmij go. Sunder wykonał powoli jego polecenie. Sięgnął za plecy i wydobył stamtąd długi puginał. Zaciskał na nim palce, jakby nie miał pojęcia, jak się nim włada. – Chcę, żebyś był pewien, że nic ci nie grozi – oznajmił Covenant. – Masz nóż. Ja mam związane ręce. Nie wyrządzę ci żadnej szkody. Sunder wbił w niego wzrok, osłupiały z niezrozumienia. Proszę bardzo, wydyszał Covenant. Trędowaty. Zrób to teraz. Miał wrażenie, że walące serce wypełnia mu całą pierś, nie zostawiając miejsca dla powietrza. Nie zawahał się jednak. – Wyjmij ten kawałek orcrestu. Słonecznego kamienia. I znowu Sunder go usłuchał. Zawładnęła nim wola Covenanta. Niedowiarek nie pozwolił sobie na spojrzenie na kamień. Zdawał sobie niejasno sprawę, że Linden gapi się na niego, zupełnie jakby postradał zmysły. Dreszcz lęku zagroził jasności jego myśli. Musiał zazgrzytać zębami, by przegnać z głosu niepokój. – Dotknij mnie nim. – Dotknij... – wyszeptał bez zrozumienia Sunder. W kącikach oczu skalennika pojawiły się zmarszczki zwątpienia. Zgarbił się, zaciskając dłonie na nożu i słonecznym kamieniu.
Zrób to. Wydawało się, że dłoń Sundera poruszyła się bez udziału jego woli. Orcrest przesunął się przed twarzą Covenanta i dotknął – chłodny i realny – jego napiętego czoła. Niedowiarek przeniósł spojrzenie na swój pierścień, szukając więzi między orcrestem a białym złotem. Przypomniał sobie, jak stał zrozpaczony w blasku słońca na zboczach Góry Gromu. Zobaczył, jak Bannor ujmuje jego dłoń i styka pierścień z Laską Praw. Mechanizm wyzwalający. Poczuł detonację mocy. „Ty jesteś białym złotem”. Wypełniająca chatę cisza zaczęła wibrować. Jego wargi rozchyliły się, odsłaniając zęby. Zacisnął powieki z wysiłku. Mechanizm wyzwalający. Nie chciał umierać. Nie chciał też śmierci Krainy. Lord Foul brzydził się wszelkim życiem. Gwałtownie połączył ze sobą w swym umyśle orcrest i białe złoto, wybrał moc. Od jego czoła oderwała się iskra srebrzystego blasku. Wstrząśnięta Linden westchnęła głośno. Sunder złapał orcrest. Powiew mocy zdmuchnął lampkę. Wtem z dłoni Covenanta opadły więzy. Krążenie ruszyło na nowo, zalewając dłonie nagłym przypływem magmy. Zignorował to jednak, uniósł ręce przed sobą i otworzył oczy. Jego dłonie rozjarzyły się jak księżyc w pełni. Czuł szał ognia, lecz nie wyrządzał mu on żadnej krzywdy. Płomienie na lewej dłoni zbladły szybko i zgasły, lecz prawa ręka gorzała coraz jaśniej. Ogień skupiał się na pierścieniu, płonąc bezdźwięcznie. Linden wytrzeszczała oczy jak szalona, połyskując białkami. Srebrzysty blask odbijał się w tęczówkach Sundera niby objawienie, zbyt porażające, by mógł je znieść. „Wciąż się upierasz”. Tak! Covenant dyszał ciężko. Nawet się nie domyślasz jak mocno. Jedną myślą strącił więzy z nadgarstków Linden. Następnie sięgnął po słoneczny kamień. Gdy wyjmował go z bezwładnych palców Sundera, buchnęło z niego oślepiające białe światło. Jego blask wypełnił małe pomieszczenie niczym słońce. Linden pochyliła głowę. Sunder osłonił oczy wolną ręką, poruszając niepewnie puginałem. – Pierwotna magia – oznajmił Covenant. Głos parzył mu usta niby płomień. Ramiona, do których wróciło ukrwienie, bolały go jak przeorane pazurami. – Twój nóż nic nie znaczy. Władam pierwotną magią. Nie grożę ci. Nie chcę nikogo skrzywdzić. – Choć noc była już zimna, po twarzy spływał mu pot. – Nie po to tu przybyłem. Ale nie pozwolę ci nas zabić. – Ojcze! – krzyknął przerażony Sunder. – Czy to wszystko prawda? Czy każde słowo, które wyrzekłeś, było prawdą? Covenant oklapł. Gdy tylko poczuł, że osiągnął cel, ogarnęła go fala zmęczenia. – Proszę. – Jego głos był ochrypły z napięcia. – Weź go.
– Co... – Słoneczny kamień. Jest twój. Sunder – rozdarty ową wizją mocy, jakby pogrążyła ona świat, który znał całe życie, w chaosie – wyciągnął rękę i dotknął jasnego orcrestu. Gdy blask kamienia go nie poparzył, zacisnął na nim palce, jakby stanowił on dla niego punkt oparcia. Covenant z jękiem wypuścił z rąk pierwotną magię. Ogień zgasł natychmiast, jakby odciął go od dłoni. Słoneczny kamień utracił blask. W chacie zapanowała całkowita ciemność. Oparł się o ścianę, krzyżując na piersi dręczone pulsującym bólem ręce. Przed oczyma tańczyły mu ogniki, przechodzące powoli z białych w pomarańczowe i czerwone. Był wykończony, nie mógł jednak pozwolić sobie na odpoczynek. Uciszył własną moc, by skalennik miał szansę mu odmówić. Musiał teraz ponieść koszty tego ryzyka. Wykrztusił z siebie ochrypłe słowa. – Chcę opuścić tę wioskę. Nim znowu coś się wydarzy. Nim ten furia spróbuje czegoś gorszego. Potrzebujemy jednak pomocy. Przewodnika. Kogoś, kto zna Słonecznicę. Nie przeżyjemy sami. Chcę, byś nam towarzyszył. – Jestem skalennikiem Mithil Stonedown – odpowiedział mu z ciemności Sunder tonem pełnym wahania. – Moi współbracia obdarzyli mnie zaufaniem. Jakże mógłbym zdradzić rodzinną wieś, by służyć wam pomocą? – Sunderze – odparł Covenant, starając się wyrazić w słowach głębię swej pewności – chcę pomóc Krainie. Ocalić ją całą. W tym również Mithil Stonedown. Skalennik milczał dość długą chwilę. Covenant ściskał mocno własną pierś. Nie zamierzał błagać Sundera o pomoc, ale jego serce raz za razem powtarzało: Proszę. Potrzebuję cię. – Nikt nie powinien cię zmuszać do zabicia własnej matki – odezwała się nagle Linden ze zdumiewającą pasją w głosie. Sunder zadrżał. Zaczerpnął głęboko tchu. – Nie chcę wytoczyć jej krwi. Ani waszej. Niech moi współbracia mi wybaczą. Covenantowi zawirowało z ulgi w głowie. – No to ruszajmy w drogę – powiedział, niemal nie słysząc własnych słów.
7. Marid
Na moment w małym pomieszczeniu zapadła cisza. Sunder stał bez ruchu, zupełnie jakby nie potrafił zmusić własnych kości do spełnienia swego zamiaru. – Thomasie Covenant, nie zdradź mnie – wydyszał ochryple w ciemności. Nim Niedowiarek zdążył odpowiedzieć, odwrócił się i rozsunął kotarę. Covenant zobaczył na zewnątrz blask księżyca, padający na otwarty plac w centrum stonedown. – Co ze strażnikami? – zapytał cicho. – Tu ich nie ma – odparł Sunder pełnym napięcia szeptem. – Ludzi, którzy mają być wykrwawieni, zostawia się pod opieką skalennika. Ten, kto ma dokonać ofiary, winien czuwać wraz z tymi, których krew będzie wytoczona. Stonedown śpi. Covenant odgrodził się barierą od własnego wyczerpania i tonu głosu Sundera. – A poza wioską? – Tych strażników musimy ominąć. Skalennik wymknął się z chaty z ponurą miną. Linden podążyła za nim, zatrzymała się jednak u boku Covenanta. – Ufasz mu? – zapytała cicho. – Przecież on już w tej chwili żałuje swego kroku. – Wiem – przyznał Covenant. W głębi duszy przeklinał ostrość jej słuchu. – Nie ufałbym nikomu, kto by nie żałował takiej decyzji. – Nie sądzę, by żal był wielkim powodem do chwały – powiedziała z goryczą po chwili wahania, po czym ruszyła w noc. Niedowiarek stał nieruchomo. Wpatrywał się w mrok, mrugając znużonymi powiekami. Był słaby z głodu, a myśl o tym, co ich czeka, pozbawiała go resztek sił. Linden zraniła go swą twardością. Gdzie się nauczyła odmawiać sobie prostej ludzkiej pociechy, jaką był żal? Nie miał jednak czasu na podobne rozważania. Bezwzględnie musiał stąd uciec. Wyszedł z chaty i ruszył sztywnym krokiem za oddalającą się dwójką. W porównaniu z mrokiem, który zostawił za sobą, księżycowa noc wydawała mu się jasna. Sunder i Linden stanowili wyraźne, niczym nie osłonięte sylwetki rysujące się na tle jasnych ścian. Czekali na niego. Gdy do nich dołączył, skalennik natychmiast ruszył na
północ. Bose stopy pozwalały mu przemykać się bezgłośnie między budynkami. Linden podążała za nim jak cień, a Covenant trzymał się na wyciągnięcie ręki za jej plecami. Kiedy dotarli do zewnętrznego pierścienia domów, Sunder się zatrzymał. Gestem nakazał Covenantowi i Linden pozostać na miejscu. Gdy Niedowiarek skinął głową, skalennik zakradł się z powrotem do stonedown. Covenant starał się stłumić odgłos własnego oddechu. Stojąca u jego boku Linden zaciskała pięści. Jej wargi poruszały się bezgłośnie, jakby toczyła spór z własnym strachem. Noc była chłodna. Po krzyżu Covenanta zimnym strumyczkiem spływał pot. Sunder wrócił po chwili, trzymając w ręku ciemny, podługowaty owoc wielkości papai. – Mirkomelon – wyszeptał i ruszył natychmiast przed siebie. Opuścili Mithil Stonedown bezgłośnie jak widma. Gdy zostawili za sobą ostatnie budynki. Sunder skierował się w stronę dna doliny. Szedł głęboko pochylony, by jego sylwetka jak najmniej rzucała się w oczy. Linden podążyła za jego przykładem. Mknęła po skąpanej w blasku księżyca ziemi, jakby miała wrodzony talent do pewnego stąpania. Palce nóg Covenanta były jednak drętwe, a jego nogi zmęczone. Potykał się na nierównym terenie. Wtem Sunder oparł się dłońmi o skałę i skoczył w dół, do pustego koryta rzeki. Linden podążyła w jego ślady. Piasek złagodził jej lądowanie. Podbiegła do Sundera, który skrył się w cieniu brzegu. Covenant zawahał się na krawędzi. Gdy spojrzał w dół, zakręciło mu się nagle w głowie. Odwrócił wzrok. Wyschnięte koryto wiło się od gór po lewej ku Południowym Równinom po prawej. Poprzedniej nocy Mithil występowała z brzegów. – Szybciej! – wyszeptał Sunder. – Zobaczą cię. Covenant skoczył. Grzmotnął o piach jak długi. Sunder podbiegł natychmiast do niego, nakazując mu szybko się podnieść. Covenant zignorował go. Rozgrzebywał dłońmi piasek, poszukując wilgoci. Ale nawet w głębi było zupełnie sucho. Jego ruchy wzbiły w powietrze pył. Zakrztusił się, tłumiąc kaszel. To niemożliwe! Koryto rzeki było suche jak pustynia. Czyżby samo Prawo nic już nie znaczyło? – Covenant! – wysyczała Linden. Sunder szarpał go za ramiona. Niedowiarek zapanował nad atakiem ślepego szału, dźwignął się na nogi i pokuśtykał w cień. Minęła dłuższa chwila, nim opanował się na tyle, by odzyskać zdolność widzenia, zapomnieć o przerażeniu. Sunder wskazywał w dół rzeki, ku odległemu o kilkaset stóp czarnemu łukowi mostu. – Jeden strażnik – wydyszał. – Pozostali już nas nie wypatrzą. Ale obok niego nie przenikniemy nie zauważeni. – Co zamierzasz zrobić? – wyszeptała Linden.
Skalennik gestem nakazał im zachować ciszę. Z mirkomelonem w dłoni zaczął skradać się wzdłuż koryta rzeki, cały czas kryjąc się w cieniu. Linden i Covenant podążyli za nim. Posuwali się naprzód powoli. Dno rzeki, zwłaszcza blisko brzegów, pełne było kamieni i znajdujących się w niespodziewanych miejscach dziur. Covenant musiał patrzeć pod nogi. Mimo to jego spojrzenie przyciągał most – złowieszczy, czarny kształt zamykający im drogę niczym brama. Przechodził po nim z Leną. I z Atiaran. Na to wspomnienie serce płonęło mu ze wstydu. Nigdzie nie widział strażnika. Na pewno ukrywał się za balustradą. Wkrótce dotarli do mostu i schowali się pod nim. Covenant wstrzymał oddech, gdy Sunder zaczął się wspinać na brzeg. Skalennik poruszał się z najwyższą ostrożnością, jakby mógł go zdradzić każdy kamyk, każda garść pyłu. Po chwili zniknął za wejściem na most. Powietrze zdawało się migotać z napięcia, jak gdyby noc miała się zaraz rozprysnąć na kawałki. Ucisk w płucach Covenanta domagał się uwolnienia. Linden skuliła się mocno. Nagle usłyszeli na górze cichy łoskot – uderzenie mirkomelonu – po którym rozległ się jęk i odgłos ciała padającego na kamienie. Skalennik zeskoczył dziarsko na dół. – Musimy się śpieszyć – ostrzegł ich. – Wkrótce będzie zmiana warty. W jego głosie brzmiał gniew. Odwrócił się na pięcie i oddalił zamaszystym krokiem, jakby to, co przed chwilą uczynił komuś, kogo znał całe życie, było niewybaczalne. Narzucił ostre tempo. Covenant i Linden musieli wytężać siły, by za nim nadążyć. Księżycowy blask nadawał nocy wyrazistą barwę starego srebra, zupełnie jakby sama ciemność była dziełem biegłego rzemieślnika. Gwiazdy mrugały niby wzory doskonałości nad poszarpanymi górskimi graniami, które z lewej i z prawej wznosiły się ku nieosiągalnym niebiosom. Dopóki starczało mu sił, Covenant napawał się nadzieją przypomnienia sobie dotykalnego piękna Krainy. Gdy jednak księżyc skłaniał się już ku zachodowi, a pasmo górskie widoczne po lewej stronie zaczęło maleć, opuściła go energia. Był za słaby. Jego serce waliło mocno, jakby był to nadmierny wysiłek. Mięśnie miał ciężkie jak worki pełne piasku. A ucieczka nie wystarczała. Musiał zrobić coś jeszcze. Ochrypłym głosem nakazał Sunderowi urządzić postój. Następnie osunął się na ziemię. Leżał na plecach, wsysając powietrze w płuca. Linden zatrzymała się obok, zmęczona, lecz zdolna do dalszego wysiłku. Zniecierpliwiony Sunder stał wyprostowany. Był nie tylko silny, lecz również wytrzymały, uodporniony na zmęczenie trwającą od urodzenia trudną walką o przetrwanie. Choć Covenant zobaczył i usłyszał w Mithil Stonedown niewiele, wystarczyło to, by go przekonać, że życie jest tam ciężkie i kosztowne. W przeciwnym razie dlaczegóż ci wieśniacy byliby skłonni składać w ofierze własnych rodziców, skazywać na śmierć obcych i niewinnych? Nie mógł znieść myśli, że urodzajna Kraina, którą kochał, została doprowadzona do takiego stanu.
Wciąż jeszcze szukał hartu ducha, gdy usłyszał zimny głos Sundera. – Tutaj jesteśmy w miarę bezpieczni, dopóki nie wzejdzie słońce, pod warunkiem, że nikt w stonedown nie zauważy naszej nieobecności. Nie ma jednak sensu czekać na łut szczęścia bądź zagładę. Może nas tu znaleźć jeździec zmierzający do Mithil Stonedown. Gdy usłyszy o naszej ucieczce, z pewnością ruszy w pościg. Prosiłeś mnie, bym został twym przewodnikiem, Thomasie Covenant. Dokąd zamierzasz się udać? Covenant usiadł z jękiem, pomagając sobie rękami. – Po kolei. – Dowiedział się już wystarczająco wiele, by mieć pewność, że Sunderowi nie spodoba się dalekosiężna odpowiedź na to pytanie. Dlatego skoncentrował się na najbliższym celu. – Najpierw muszę znaleźć Marida. – Marida? – Skalennik wytrzeszczył oczy. – Czyż nie mówiłem ci o wyroku stonedown? Zgodnie ze starożytną Mądrością i zwyczajem wydano go na łaskę Słonecznicy. To już się dokonało. – Wiem – wymamrotał Covenant. – Mówiłeś mi. A ja ci powtarzałem, że jest niewinny. – Wina czy niewinność nie ma tu nic do rzeczy – odparł Sunder. – To już się dokonało! Mężczyźni i kobiety, którym powierzono wykonanie wyroku, wrócili, nim przyszedłem z wami porozmawiać. Zmęczenie utrudniało Covenantowi zapanowanie nad sobą. Ledwie udało mu się powstrzymać zastarzały gniew. – Co właściwie z nim zrobili? Poirytowany Sunder wzniósł wzrok ku gwiazdom. – Powiedli go na równiny i zostawili tam związanego, by oczekiwał na osąd. – Wiesz gdzie? – Mniej więcej. Przed odejściem mówili o swych planach. Nie byłem z nimi, więc nie potrafię wskazać dokładnego miejsca. – To wystarczy. – Choć czuł się słaby jak wosk, podniósł się i zwrócił w stronę skalennika. – Zaprowadź nas tam. – Nie ma czasu! – Twarz Sundera była plamą ciemności. – To za daleko. Musimy znaleźć schronienie, bo inaczej my również padniemy ofiarą wschodzącego słońca. – Ale Marid jest niewinny. – Covenant sam sobie wydawał się szaleńcem, nie dbał jednak o to. – Furia wykorzystał go tylko ze względu na nas. Niech to licho, nie pozwolę, by go ukarano. – Złapał gwałtownie Sundera za kaftan. – Zaprowadź nas tam! I tak mam już na rękach zbyt wiele krwi. – Nie wiesz, co to Słonecznica – rzekł skalennik cichym, pełnym napięcia głosem, zupełnie jakby dopiero w tej chwili zrozumiał jakąś fundamentalną, przerażającą prawdę. – Zatem wyjaśnij mi. Czego się tak boisz? – Nas również czeka los Marida! – On mówi szczerze – odezwała się Linden zza jego pleców. – Myśli, że gdy słońce
wzejdzie, zdarzy się coś strasznego. Covenant zmusił się do puszczenia skalennika. Zwrócił się ku Linden. – A co ty sądzisz? – zapytał, starając się przemawiać spokojnie. Milczała przez chwilę. – Nie uwierzyłam ci, kiedy powiedziałeś, że Joan jest opętana – odezwała się wreszcie chrapliwym głosem. – Ale na własne oczy widziałam tego furię. A potem ujrzałam Marida. Furia zniknął. – Każde jej słowo nabierało wyraźnego kształtu w nocnym powietrzu. – Jeśli wolisz zostać z Sunderem, sama pójdę poszukać Marida. – Niebo i Ziemia! – sprzeciwił się skalennik. – Czy zdradziłem rodzinną wieś po to tylko, byś zgubił się, usiłując pomóc człowiekowi, którego nie można uratować? Wystarczy, że raz postawisz nogę w niewłaściwym miejscu, a będziesz błagał kamienie o szybką śmierć! Covenant wpatrzył się w ciemność, gdzie stała Linden. Zaczerpnął od niej siły. – Był twoim przyjacielem – powiedział cicho do Sundera. – Jesteś obłąkany! – wściekał się skalennik. – Nassic, mój ojciec, był obłąkany! – Wziął w rękę kamień i cisnął nim o brzeg. – Ja też jestem obłąkany. – Odwrócił się błyskawicznie w stronę Covenanta. Jego głos pulsował gniewem. – Proszę bardzo. Zaprowadzę cię tam. Ale nie... – pogroził pięścią nocy – ...narażę się na słonecznicową zgubę dla nikogo, mężczyzny ani kobiety, obłąkanego czy zdrowego na umyśle. Zerwał się nagle, odwrócił i wygramolił z wyschniętego koryta rzeki. Covenant został na miejscu. Spoglądał na Linden. Chciał podziękować jej za wsparcie, gotowość podjęcia ryzyka dla ocalenia niewinnego Marida. Przeszła jednak obok niego, podążając za Sunderem. – Chodź – rzuciła przez ramię. – Musimy się śpieszyć. Bez względu na to, czego się właściwie boi, nie sądzę, żeby mi się to spodobało. Patrzył, jak kobieta wspina się na brzeg. „Będziesz błagał kamienie...” Potarł prawą ręką brodę. Musiał sprawdzić, czy pierścień jest na swoim miejscu i dotknął nim sztywnej szczeciny. Zebrał topniejące resztki sił i z wysiłkiem ruszył za swymi towarzyszami. Gdy wydostał się na płaski grunt, zobaczył, że okolica wygląda teraz zupełnie inaczej. Pomijając wystrzępioną wstęgę Mithil, równiny były niemal zupełnie płaskie. Ciągnęły się na północ i zachód daleko jak okiem sięgnąć, urozmaicone jedynie drobnymi pofałdowaniami terenu. Nie było na nich nawet krzewów czy stert kamieni. W blasku nisko wiszącego księżyca wydawały się upiornie jałowe, jak gdyby wysuszyły je wieki nieubłaganego pragnienia. Sunder pognał cwałem w kierunku odchylonym lekko na wschód od północnego, mniej więcej równolegle do pasma górskiego, które wciąż leżało na wschód od nich. Covenant nie potrafił jednak wytrzymać tego tempa. Nie rozumiał też dręczącego ich przewodnika strachu. Kazał Sunderowi zwolnić. Skalennik obrócił się na pięcie.
– Nie mamy czasu. – W takim razie nie ma powodu się przemęczać. Sunder zaklął siarczyście i ponownie ruszył przed siebie. Choć strach doprowadzał go niemal do szaleństwa, zadowolił się teraz szybkim marszem. Jakiś czas później księżyc skrył się za horyzontem. Wystarczało im jednak blade światło gwiazd. Teren nie był tu zbyt trudny, a Sunder znał drogę. Wkrótce mrok zaczął łagodzić szarawy blask bijący ze wschodu. Blada łuna na horyzoncie wstrząsnęła Sunderem. Idąc, wpatrywał się w ziemię, zbaczał z trasy w gwałtownych zrywach strachu, by przyjrzeć się nieregularnościom terenu. Nie potrafił jednak znaleźć tego, czego szukał. Gdy pokonali półtorej mili, świt był już blisko. Wystraszony skalennik zwrócił się ku Covenantowi i Linden. – Musimy znaleźć kamienną powierzchnię. Twardą skałę wolną od gleby. Nim wzejdzie słońce. Szukajcie, jeśli drogie wam zdrowe życie i czysta śmierć. Covenant zatrzymał się odrętwiały. Miał wrażenie, że okolica kołysze się wokół, jakby miała za chwilę rozpaść się na kawałki. Czuł się oszołomiony z wyczerpania. – Tam – odezwała się Linden. Wyciągnęła rękę w prawo. Popatrzył we wskazanym kierunku. Nie zauważył nic, nie miał jednak tak dobrego wzroku jak ona. Sunder gapił się na nią przez chwilę, po czym pobiegł sprawdzić jej słowa. Zbadał dłońmi powierzchnię. – Skała! – wysyczał. – Może to wystarczy. – Wskoczył natychmiast na wypiętrzenie i stanął prosto. – Musimy tu stanąć. Skała nas ochroni. Wzrok Covenanta zmąciło zmęczenie. Nie widział skalennika wyraźnie. Dręczący Sundera lęk był według niego bezpodstawny. Od wschodu słońca dzieliły ich tylko chwile. Horyzont rysował się ostro w blasku przedświtu. Czy miał bać się słońca? Linden zadała skalennikowi to samo pytanie. – Uważasz, że słońce wyrządzi nam krzywdę? To nonsens. Wczoraj pół ranka przesiedzieliśmy na tym całym teście ciszy i ucierpieliśmy jedynie z powodu waszych uprzedzeń. – Mieliście skałę pod stopami! – wściekał się Sunder. – To pierwszy dotyk niesie zgubę! A tego akurat udało się wam uniknąć. – Nie mam na to czasu – mruknął do siebie Covenant. Oczyma duszy widział Marida bardzo wyraźnie. Pozostawiono go, by umarł na słońcu. Ruszył naprzód chwiejnym krokiem. – Głupcze! – krzyknął Sunder. – Dla ciebie zdradziłem mych współbraci! Po chwili Linden podążyła za Covenantem. – Znajdźcie skałę! – Pasja w głosie skalennika brzmiała jak naga rozpacz. – Zgubicie mnie. Czy będę musiał zabić i was? Linden milczała przez kilka kroków.
– On w to wierzy – wyszeptała po chwili. Covenanta przeszył bezimienny ból. Zatrzymał się mimo woli. Oboje z Linden zwrócili się na wschód. Zmrużyli powieki, ujrzawszy ognisty brzeg wschodzącego słońca. Jarzył się on nad horyzontem czerwonym blaskiem, lecz samo słońce otaczała brązowa zorza, jakby jego światło przebijało się przez całuny pyłu. Muskało jego twarz suchym żarem. – Nic – rzekła z napięciem Linden. – Nic nie czuję. Spojrzał na Sundera. Skalennik stał na swym skrawku skały. Zasłaniał twarz dłońmi. Barki mu dygotały. Ponieważ nic innego nie mógł zrobić, Covenant odwrócił się i ruszył sztywnym krokiem na poszukiwanie Marida. Linden poszła za nim. Twarz miała wynędzniałą z głodu, a policzki zapadnięte. Trzymała głowę tak, jakby rana za uchem wciąż sprawiała jej ból. Zacisnęła jednak szczęki, podkreślając mocny zarys brody, a wargi miała pobladłe. Sprawiała wrażenie osoby, która nie wie, co to znaczy porażka. Covenant posuwał się naprzód, czerpiąc siły z jej determinacji. Wschód słońca zmienił wygląd równin. Przedtem były srebrzyste i w miarę przyjazne, teraz zaś stały się gorącą, martwą pustynią. Na całym bezkresnym pustkowiu nic nie rosło ani się nie poruszało. Zbita, spieczona ziemia była twarda jak żelazo. Sypki piasek zamieniał się w pył. Cały krajobraz migotał od upału, jakby nastąpiła tu jakaś katastrofa. Walcząc z będącym skutkiem zmęczenia oszołomieniem, Covenant poprosił Linden, by powiedziała mu, w jakim stanie jest ziemia. – Jest chora. – Cedziła słowa, zupełnie jakby ten widok był skierowaną pod jej adresem potwarzą. – Jest z nią coś nie w porządku. Przypomina jątrzący się wrzód. Nie opuszcza mnie wrażenie, że zaraz zacznie krwawić. Nie powinna tak wyglądać. Nie powinna tak wyglądać!, powtórzył w myślach. Kraina przypominała Joan. Coś zniszczonego. Wywołana upałem mgiełka szczypała go w oczy. Wydawało mu się, że ziemię pokrywa blada posoka. Miał wrażenie, że chodzi po bólu. Potknął się na drętwych nogach. Złapała go za ramię, pomogła odzyskać równowagę. Skrył w sobie zastarzały smutek i stanął pewnie. – Jaki jest tego powód? – zapytał drżącym głosem. – Nie potrafię tego określić – odparła przygnębiona. – Ale to ma coś wspólnego z tym pierścieniem wokół słońca. Samo słońce... – jej dłonie puściły go powoli – ...wygląda naturalnie. – Piekło i szatani – wydyszał. – Co ten sukinsyn zrobił? Nie liczył jednak na odpowiedź. Bez względu na jej przenikliwy wzrok, Linden wiedziała mniej od niego. Celowo zrobił sobie WKS, po czym zaczął rozglądać się za Maridem. Smutek i ból sprawiały, że myśl o człowieku, który leży związany, zdany na łaskę słońca, budziła w
nim wstręt do wszystkiego. Znużeni, lecz nieustępliwi, wlekli się przez wysuszoną żarem okolicę. Pył wypełniał mu usta smakiem porażki, a palące promienie przeszywały oczy. Słabł coraz bardziej, aż wreszcie jego głowę ogarnął zamęt. Tylko góry, znajdujące się teraz na wschód i nieco na południe od niego, pozwalały mu zachować orientację. Słońce prażyło jak uderzający o kowadło młot, wybijając z niego wilgoć i siłę niby kowal wykuwający bezradność. Nie wiedział, w jaki sposób udaje mu się utrzymać na nogach. Chwilami miał wrażenie, że łazi na oślep po bezbarwnej, przesłoniętej mgiełką ziemi, jakby sam stanowił element spustoszonego krajobrazu. Mógłby nie zauważyć celu, lecz Linden udało się jakoś zachować większą przytomność umysłu. Pociągnęła go, każąc mu się zatrzymać, wyrwała go z sennego, chaotycznego odrętwienia wywołanego upałem. – Spójrz. Jego usta ukształtowały daremne pytania. Przez chwilę nie potrafił pojąć, dlaczego już się nie porusza. – Spójrz – powtórzyła głosem ochrypłym od żaru. Stali w wielkiej, pełnej pyłu niecce. Z każdym ich krokiem w górę wzbijały się obłoki kurzu. Przed sobą mieli dwa wbite w ziemię drewniane paliki. Znajdowały się w pewnej odległości od siebie, jak gdyby chciano przywiązać do nich ramiona leżącego na ziemi człowieka. Zwisały z nich pętle sznura. Były nietknięte. Na długość ciała od palików w ziemi widać było dwie dziury – jakby wbito tam dwa kolejne kijki, które potem wyrwano. Covenant spróbował przełknąć ślinę, której mu brakowało. – Marid. To słowo zraniło mu gardło. – Uwolnił się – stwierdziła Linden ochrypłym głosem. Nogi ugięły się pod Covenantem. Usiadł, wykasłując niemrawo z płuc wzbity przez siebie kurz. Uwolnił się. Linden przykucnęła przed nim, zbliżając do niego twarz, co zmusiło go do spojrzenia na nią. Głos kobiety brzmiał chrapliwie, zupełnie jakby gardło wypełnił jej piasek. – Nie wiem, jak to zrobił, ale jest teraz w lepszej niż my sytuacji. Ten upał nas zabije. Język mu się plątał. – Musiałem spróbować. Był niewinny. Wyciągnęła niezgrabnie rękę, by otrzeć mu z czoła kropelki bezużytecznego potu. – Wyglądasz okropnie. Patrzył na nią przez zasłonę wyczerpania. Pył pokrywał jej usta i policzki, zbierał się w bruzdach po obu stronach ust. Na twarzy miała ślady ściekającego potu. Oczy zachodziły jej
mgłą. – Ty też. – W takim razie lepiej coś zróbmy. – Starała się okazać odwagę, lecz nie zdołała zapanować nad drżeniem głosu. – Wracajmy. Może Sunder nas szuka. Skinął głową. Zapomniał o skalenniku. Gdy jednak odwrócili się oboje, by wrócić tą samą drogą, zobaczyli postać, majaczącą ciemno w migoczącym powietrzu. Covenant zatrzymał się i przymrużył powieki. Miraż? Linden stanęła obok niego, jakby bała się, by nie stracił równowagi. Czekali. Postać wciąż się zbliżała. Wreszcie rozpoznali Sundera. Zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków od nich. W prawej dłoni ściskał puginał. Tym razem sprawiał wrażenie, że doskonale wie, jak się nim posługiwać. Covenant wpatrywał się w niego tępo, zupełnie jakby nóż spowodował, że znowu stali się sobie obcy. Linden dotknęła ostrzegawczo jego ramienia. – Thomasie Covenant. – Twarz Sundera wyglądała jak rozpalony kamień. – Jak mam na imię? – Co? Niedowiarek zmarszczył brwi. Upał przeszkadzał mu myśleć. – Powiedz, jak mam na imię – warknął wściekle Sunder. – Nie zmuszaj mnie, bym cię zabił. Zabił? Covenant starał się opanować zamęt w głowie. – Sunder – wychrypiał. – Skalennik z Mithil Stonedown. Posiadacz słonecznego kamienia. Twarz Sundera wykrzywiła się w wyrazie niezrozumienia. – Linden Avery? – zapytał słabym głosem. – Jak się nazywa mój ojciec? – Nazywał – poprawiła go beznamiętnym tonem. – Nazywał się Nassic, syn Jousa. Nie żyje. Sunder wytrzeszczył oczy, zupełnie jakby był świadkiem cudu. – Niebo i Ziemia! To niemożliwe! Słonecznica... Nigdy nie widziałem... – Potrząsnął głową zdumiony. – Ach, jakaż z was tajemnica! Jak mogą się dziać takie rzeczy? Czy jeden biały pierścień odmienia porządek rzeczy? – Czasami – wymamrotał Covenant, usiłując podążyć za przerwanym łańcuchem wspomnień. Wszystko, co do tej pory uczynił, było mimowolnym atakiem na zakorzenione wyobrażenia skalennika. Zapragnął uspokoić Sundera jakimś wyjaśnieniem. Wywołana upałem mgiełka zdawała się zamazywać różnicę między przeszłością a teraźniejszością. Może chodziło o buty... – Gdy byłem tu po raz pierwszy... – zaczął, wyciskając słowa przez spieczone wargi. Tak
jest, buty. Drool Skalny Robak potrafił go zlokalizować, wyczuwając obcy dotyk jego podeszew. – Nasze obuwie. Ono nie pochodzi z Krainy. Może to właśnie nas ocaliło. Sunder uczepił się tej sugestii, jakby była błogosławieństwem. – Tak. To na pewno prawda. Ciało jest ciałem i jest podatne na Słonecznicę. Ale wasze obuwie nie przypomina żadnego, jakie dotąd widziałem. Z pewnością osłoniło was przy pierwszym dotknięciu słońca, gdyż w przeciwnym razie zostalibyście odmienieni poza wszelką możliwość rozpoznania mnie. – Jego twarz zachmurzyła się. – Ale czy nie mogliście mi powiedzieć? Bałem się... Zaciśnięte szczęki świadczyły wymownie, jak głęboki był jego strach. – Nie wiedzieliśmy o tym. – Covenant chciał położyć się, zamknąć oczy, zapomnieć. – Mieliśmy szczęście. – Upłynął moment, nim zdołał zadać pytanie: – A Marid? Sunder natychmiast zapomniał o całej reszcie. Poszedł przyjrzeć się palikom i dziurom. Zmarszczył mocno brwi. – Głupcy – wychrypiał. – Mówiłem im, by się strzegli. Nikt nie potrafi przewidzieć zachowania Słonecznicy. Przez nich po równinach grasuje zło. – Chcesz powiedzieć, że on nie uciekł? – zapytała Linden. – Nie jest bezpieczny? – Czyż nie mówiłem wam, że nie ma czasu? – wycharczał w odpowiedzi skalennik. – Nie osiągnęliście nic poza własnym wyczerpaniem. Dość już tego – ciągnął zimnym głosem. – Powiedliście mnie na te bezowocne poszukiwania. Teraz wy pójdziecie za mną. Linden popatrzyła na niego. – Dokąd? – Musimy znaleźć schronienie – odparł łagodniejszym tonem. – Nie wytrzymamy tego słońca. Covenant wskazał ręką na wschód, ku okolicy, którą znał. – Wzgórza... Sunder potrząsnął głową. – Można wśród nich się skryć, ale by tam dotrzeć, musielibyśmy przejść w zasięgu wzroku od Wietrznego Stonedown, a to oznaczałoby niechybne złożenie w ofierze tak dla każdego obcego, jak i dla skalennika z Mithil Stonedown. Pójdziemy na zachód, ku brzegom Mithil. Covenant nie mógł się sprzeciwiać. Ignorancja pozbawiła go możliwości podejmowania decyzji. Gdy Sunder ujął go za ramię i odwrócił plecami do słońca, pozwolił się poprowadzić. Powłócząc nogami, opuścił pełną pyłu nieckę. Linden szła niepewnym krokiem u jego boku. Wyglądała na niebezpiecznie osłabioną. Sunder był silniejszy, lecz jego spojrzenie nabrało posępnego wyrazu, jakby już widział oczekującą ich katastrofę. Covenant ledwie mógł ruszać nogami. Był jeszcze ranek i słońce wciąż wspinało się w górę, czepiając się jego ramion niby koszmar. Skóra go paliła – toksyczna gorączka stanowiąca odbicie przesłaniającej spieczoną ziemię mgiełki. Oczy
szczypały go niemiłosiernie. Po chwili zaczął się potykać, zupełnie jakby jego nogi odmawiały posłuszeństwa. Wtem znalazł się na ziemi. Nie miał pojęcia, w jaki sposób upadł. Sunder wyciągnął rękę i pomógł mu usiąść. Jego twarz była szara od pyłu. On również zaczynał cierpieć. – Thomasie Covenant – wydyszał. – Upał cię zabija. Potrzebna ci woda. Czy nie zrobisz użytku z białego pierścienia? Covenant oddychał płytko i nierówno. Wpatrywał się w mgiełkę, jakby oślepł. – Z białego pierścienia – błagał go Sunder. – Musisz przywołać wodę albo umrzesz. Woda. Uczepił się tej myśli. Niemożliwe. Nie potrafił się skupić. Nigdy nie używał pierwotnej magii do niczego poza walką. Nie była panaceum. Sunder i Linden gapili się na niego, jakby był odpowiedzialny za ich nadzieje. Tracili siły równie szybko jak on. Ze względu na nich był skłonny podjąć próbę, lecz nie mogło mu się udać również z innych powodów. Wijąc się, jakby miał zwichnięte stawy, przesunął się, dźwignął na kolana, a potem stanął wyprostowany. – Ur-lordzie! – sprzeciwił się skalennik. – Nie umiem – pokasłując, mruknął Covenant. – Nie umiem tego zrobić. – Miał ochotę krzyczeć. – Jestem trędowaty. Nie widzę... Nie czuję... – Ziemia była przed nim zamknięta. Leżała pozbawiona wyrazu i znaczenia pod jego stopami, stanowiła jakby skupisko mgły. – Nie umiem do niej sięgnąć. Potrzebujemy mocy Ziemi. I lorda, który by umiał nią władać. Nie ma mocy Ziemi. Lordowie zniknęli. Nie znał słów wystarczająco potężnych, by wyrazić swą bezradność. – Po prostu nie umiem. Sunder jęknął. Wahał się jednak tylko przez chwilę. Potem westchnął z rezygnacją. – Trudno. Potrzebujemy wody. – Wydobył nóż. – Mam więcej sił od ciebie. Może wytrzymam utratę odrobiny krwi. Z zawziętością na twarzy zbliżył nóż do mapy blizn pokrywającej mu lewe przedramię. Covenant rzucił się ku niemu na chwiejnych nogach, chcąc go powstrzymać. Linden była szybsza. Złapała Sundera za nadgarstek. – Nie! Skalennik wyrwał rękę, zgrzytając wściekle zębami. – Potrzebujemy wody! – Nie w ten sposób. Nacięcia na dłoni Nassica płonęły w pamięci Covenanta. Instynktownie odrzucał podobną moc. – Czy chcesz umrzeć? – Nie. – Niedowiarek tylko siłą woli zachowywał pozycję stojącą. – Nie jestem aż tak zdesperowany. Jeszcze nie.
– Twój nóż nie jest nawet czysty – dodała Linden. – Jeśli wda się gangrena, będę musiała ją wypalić. Sunder zamknął oczy, jakby chciał odgrodzić się od ich słów. – Pod tym słońcem przeżyję was oboje. – Poruszył szczękami, przetwarzając swój głos w martwy szept. – Ach, ojcze, cóż mi uczyniłeś? Czyż tak ma wyglądać koniec twego obłąkanego posłannictwa? – Rób, co chcesz – burknął brutalnie Covenant, starając się powstrzymać Sundera przed rozpaczą lub buntem. – Ale miej przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby zaczekać, aż będziemy za słabi, żeby ci przeszkodzić. Skalennik otworzył nagle oczy. Rzucił przekleństwo. – Przyzwoitości, co? – wychrypiał. – Łatwo ci przychodzi wysuwać zarzuty przeciwko ludziom, których życia nie pojmujesz. No to chodźmy przyśpieszyć moment, w którym będę was mógł uratować zgodnie z wymogami przyzwoitości. Nagłym ruchem popchnął Covenanta do przodu, po czym złapał go w pasie, żeby nie upadł, i na wpół powlókł na zachód. Po chwili Linden znalazła się u drugiego boku Niedowiarka, zarzuciła sobie jego rękę na ramiona, by go podtrzymywać. Dzięki temu mógł iść. Słońce było jednak bezlitosne. Powoli, niepowstrzymanie, doprowadzało go do upodlenia. Późnym rankiem dźwigał już tylko drobny ułamek własnego ciężaru. Jego oślepionym blaskiem oczom wydawało się, że mgiełka wygrywa treny wyczerpania. Zaczął dostrzegać mroczki. Od czasu do czasu zauważał małe skupiska nocy, które przysiadały na jasnym gruncie tuż za polem wyraźnego widzenia, jakby na niego czekały. Nagle odniósł wrażenie, że ziemia przed nim zaczyna się podnosić. Sunder zatrzymał się. Linden omal nie upadła, ale Covenantowi udało się jakoś ją przytrzymać. Skupił spojrzenie na wyniosłości i po chwili zauważył, że jest to skalna półka, skierowana na zachód. Sunder pociągnął ich oboje naprzód. Minęli, utykając, kolejną kępę czegoś, co przypominało niskie krzewy, i skryli się w cieniu skały. Zerodowana półka tworzyła osłonę, pod którą mogło się skryć kilku ludzi. W cieniu skała i ziemia wydawały się chłodne. Linden pomogła Sunderowi oprzeć Covenanta o niosącą ukojenie wyniosłość. Niedowiarek chciał się położyć, ale Sunder go powstrzymał. – Nie rób tego – wydyszała Linden. – Mógłbyś zasnąć. Jesteś zbyt odwodniony. Skinął lekko głową. Chłód był jedynie względny. Dręczyła go wywołana pragnieniem gorączka. Żaden cień nie mógł go osłonić przed bezlitosnym blaskiem słońca. Był on jednak dla niego błogosławieństwem i Covenant czuł się zadowolony. Linden usiadła po jego jednej stronie, a Sunder po drugiej. Zamknął oczy i pogrążył się w drzemce. Po chwili usłyszał głosy. Linden i Sunder rozmawiali ze sobą. Ospały ton kobiety świadczył, jak trudno jej powstrzymać sen. Odpowiedzi Sundera brzmiały słabo, jakby jej pytania sprawiały mu ból, lecz nie potrafił znaleźć pretekstu, by odmówić wyjaśnień.
– Sunderze – zapytała przyciszonym głosem – jak Mithil Stonedown poradzi sobie bez ciebie? – Linden Avery? Wydawało się, że nie zrozumiał jej pytania. – Mów do mnie Linden. Po dzisiejszym dniu... Jej głos ucichł. – Linden – powiedział po chwili wahania. – Jesteś skalennikiem. Jak sobie poradzą bez ciebie? – Aha. – Wreszcie pojął, co miała na myśli. – Ja nie jestem ważny. Gorsza jest utrata słonecznego kamienia, lecz nawet bez niego można się obejść. Stonedown pilnie strzeże swej wiedzy. Mój uczeń zna wszystkie rytuały, które trzeba wykonać, gdy nie ma się słonecznego kamienia. Niewątpliwie wykrwawił Kalinę, moją matkę, o wschodzie słońca. Stonedown przetrwa. W przeciwnym razie jak mógłbym uczynić to, co uczyniłem? – Nie jesteś żonaty? – zapytała po chwili przerwy. – Nie. Jego odpowiedź zabrzmiała jak skurcz bólu. Linden najwyraźniej usłyszała w tym jednym słowie liczne znaczenia. – Ale byłeś – stwierdziła cicho. – Tak. – Co się wydarzyło? Sunder milczał przez chwilę. – Wśród mojego ludu tylko skalennikowi pozwala się na swobodny wybór małżonki – zaczął wreszcie. – Dzieci są niezbędne do przetrwania stonedown i ich płodzenia nie pozostawia się przypadkowym uczuciom czy upodobaniom. Ale zgodnie z pradawnym obyczajem skalennik ma wolny wybór. Jest to rekompensata za brzemię, jakie stanowi jego praca. Moje serce wybrało Aimil, córkę Anest. Anest była siostrą Kaliny, mojej matki. Aimil i ja byliśmy sobie bliscy od dziecka. Z radością wzięliśmy ślub i z radością przystąpiliśmy do usprawiedliwiania swego wyboru płodzeniem dzieci. Narodził się nam syn, któremu daliśmy na imię Nelbrin, co znaczy „dziecię serca”. – Jego głos wydawał się równie suchy jak otaczający ich krajobraz. – Był bladym, nie za bardzo zdrowym dzieckiem. Rósł jednak tak jak inne dzieci i był naszym skarbem. Rósł przez dwadzieścia cykli księżyca. Nieprędko nauczył się chodzić i stał niepewnie na nogach, ale wreszcie zaczął dreptać z uciechą. Aż do chwili... – Przełknął z trudem ślinę. – Aż do chwili, gdy Aimil, żona moja, zraniła go niechcący w domu. Odwróciła się od paleniska z ciężkim garnkiem w rękach, gdy Nelbrin, syn nasz, stanął akurat za nią. Garnek uderzył go w pierś. Od tego dnia chorował coraz bardziej. W jego wnętrzu narastał ciemny obrzęk i życie w nim gasło. – Hemofilia – wydyszała Linden niemal bezgłośnie. – Biedny dzieciak. Sunder nie przerywał.
– Gdy miał już śmierć wyraźnie wypisaną na twarzy, stonedown wydało wyrok. Nakazano mi złożyć go w ofierze dla dobra wszystkich. We wnętrzności Covenanta wżarła się zgnilizna. Podniósł wzrok na skalennika. Suchość w gardle dławiła go powoli. Miał wrażenie, że ziemia wokół niego zaczyna skwierczeć. – Własnego syna? – zapytała przerażona Linden. – I co zrobiłeś? Sunder wpatrzył się w Słonecznicę, jakby była ona historią jego życia. – Nie mogłem zapobiec jego śmierci. Słońce pustyni i słońce plag sprawiły, że brak nam było wszystkiego. Wykrwawiłem go, by zdobyć wodę i żywność dla stonedown. Och, Sunderze!, jęknął bezgłośnie Covenant. – A co na to Aimil? – zapytała Linden z napięciem w głosie. – Przyprawiło ją to o utratę zmysłów. Próbowała powstrzymać mnie siłą, a gdy jej się nie udało, ogarnął ją szał. Porażona rozpaczą... – Przez chwilę Sunder nie mógł przywołać potrzebnych mu słów. – Wyrządziła sobie śmiertelną krzywdę – rzekł wreszcie ochrypłym tonem. – By jej śmierć nie okazała się całkowicie pozbawiona znaczenia, ją również wykrwawiłem. By jej śmierć... Ognie piekielne! Covenant pojął teraz, dlaczego myśl o zabójstwie matki skłoniła Sundera do ucieczki z rodzinnej wioski. Ile najbliższych osób można pozbawić życia? – To nie była twoja wina – stwierdziła Linden posępnie. – Musiałeś to zrobić. – W jej głosie zapłonęła pasja. – To przez tę Słonecznicę. Skalennik nie patrzył na nią. – Wszyscy ludzie muszą umrzeć. Skargi nie mają znaczenia. – Wydawał się udręczony słońcem w takim samym stopniu, jak równiny. – Czego jeszcze chcesz się dowiedzieć? Wystarczy zapytać. Nie mam przed tobą tajemnic. Covenant pragnął dać mu jakąś pociechę, nic jednak nie wiedział o pocieszaniu. Jedynymi odpowiedziami, jakie znał, były gniew i bunt. Ponieważ nie potrafił ulżyć stonedownorowi, spróbował odwrócić jego uwagę. – Opowiedz mi o Nassicu. – Słowa raniły mu usta. – Jak to się stało, że miał syna? Linden spojrzała na niego spode łba, jakby poirytowała ją podobna niewrażliwość, Sunder jednak uspokoił się wyraźnie. To pytanie sprawiło mu ulgę. Ucieszył się, że może uciec od bezprzedmiotowej żałoby. – Nassic, ojciec mój – zaczął ze znużeniem, które służyło mu jako balsam – był tak samo jak Jous, jego ojciec, i Prassan, ojciec jego ojca, człowiekiem z Mithil Stonedown. Jous, jego ojciec, mieszkał w budynku, który zwał swą świątynią, i Nassic od czasu do czasu odwiedzał go tam, chcąc okazać mu szacunek należny ojcu, i także upewnić się, że nie spotkało go nic złego. Stonedown zaślubiło Nassica z Kaliną i byli razem, jak wszyscy młodzi mężczyźni i kobiety. Gdy jednak nadszedł moment śmierci Jousa, Nassic udał się do świątyni, by zanieść swego ojca do Mithil Stonedown celem złożenia w ofierze. Nie wrócił. Umierający Jous
położył dłonie na synu i przekazał mu obłęd proroctwa. W ten sposób stonedown utraciło Nassica. Kalina, matka moja, ciężko to przeżyła. Nie była zadowolona z jednego tylko syna. Wielokrotnie odwiedzała świątynię, by okazać ojcu mojemu miłość i błagać o jej odwzajemnienie. Zawsze wracała zapłakana i bezpłodna. Obawiam się... – Przerwał zasmucony. – Obawiam się, że rzuciła się na Marida, szukając śmierci. Covenant stopniowo pogrążył się w półśnie. Był zbyt osłabiony, by się skupić. Dotarło do niego niejasno, że promienie słońca padają teraz pod innym kątem. Nadeszło południe i jego stopy dzieliło od granicy blasku już tylko kilka cali. Wczesnym popołudniem cień zniknie. Wczesnym popołudniem... Nie wytrzyma już długo bezpośredniego nacisku słońca. Ciemna kępa, którą dostrzegł, zdążając pod półkę, nadal tkwiła na miejscu. Najwyraźniej nie była mirażem. Zamrugał powiekami, starając się dostrzec szczegóły. Jeśli to nie jest miraż, to co? Krzak? Jaki krzak mógłby wytrzymać takie słońce, które wypaliło wszelkie inne formy życia? To pytanie rozbudziło w jego pamięci jakieś echa, nie słyszał ich jednak wyraźnie. Jego umysł ogłuszyły wyczerpanie i pragnienie. – Śmierci? Niemal nie zdawał sobie sprawy, że przemówił na głos. Zabrzmiało to tak, jak dźwięk piasku zgrzytającego o kamień. Co to... Przyjrzał się uważniej. – Ten krzak? – Skinął słabo głową w kierunku ciemnej kępy. – Co to jest? Sunder przymrużył powieki. – To aliantha. Te krzewy można znaleźć w wielu miejscach, ale najczęściej występują nad rzeką. W jakiś sposób opierają się Słonecznicy. To straszliwa trucizna – dodał, porzucając temat. – Trucizna? Wargi Covenanta przeszył ból. Popękały od gwałtowności jego krzyku. Krew spłynęła po pokrywającym mu podbródek pyle, zostawiając ślad gniewu. Nie aliantha! Skalennik pochylił się nad nim, jakby te brudne, czerwone krople były czymś cennym. Wspomnienia dodały Covenantowi sił. Odtrącił na bok dłoń Sundera. – Trucizna? – wychrypiał. W przeszłości nadzwyczajny pokarm, jakim były aliantha, służył mu więcej razy, niż potrafił sobie przypomnieć. Jeśli stały się trujące... Targnęły nim gwałtowne zawroty głowy. Jeśli stały się trujące, moc Ziemi nie tylko zniknęła z Krainy, lecz została zepsuta! Chciał zasypać Sundera ciosami pięści. – Skąd wiesz? Linden złapała go za ramię. – Covenant! – Tak rzecze Mądrość na-mhorama – wychrypiał Sunder. – Jestem skalennikiem i moim zadaniem jest robić użytek z tej wiedzy. Wiem, że to prawda!
– Nie! – upierał się Covenant. – Czy ich próbowałeś? Sunder wytrzeszczył oczy. – Nie. – A czy znasz kogoś, kto by ich próbował? – To trucizna! Nikt z własnej woli nie weźmie do ust trucizny. – Piekło i szatani. – Covenant wsparł się o skałę i dźwignął na nogi. – Nie wierzę w to. Nie mógł zniszczyć całego Prawa. Gdyby tego dokonał, Kraina już by nie istniała. Skalennik zerwał się, chwycił Niedowiarka za ramiona i potrząsnął nim gwałtownie. – To trucizna. – Nie! – krzyknął Covenant, wkładając w głos całą swą pasję. Mięśnie twarzy Sundera skurczyły się, jakby tylko w ten sposób mógł powstrzymać się przed wybuchem. Nagłym szarpnięciem obalił Covenanta na ziemię. – Jesteś obłąkany. – W jego głosie brzmiała gorycz i twardość żelaza. – Wywabiłeś mnie z rodzinnej wioski, prosząc o pomoc, ale sprzeciwiasz mi się na każdym kroku. Musiałeś odnaleźć Marida. Obłęd! Musiałeś odrzucić wszelką obronę przed Słonecznicą. Obłęd! Musiałeś odmówić przywołania wody i nie pozwolić, bym ja to zrobił. Obłęd! A teraz nie zadowoli cię nic poza trucizną. – Covenant spróbował się podnieść, lecz Sunder popchnął go brutalnie. – Dość już tego. Jeśli jeszcze raz spróbujesz zbliżyć się do aliantha, ogłuszę cię ciosem w głowę. Niedowiarek przeszył go wściekłym spojrzeniem, ale Sunder się nie wzdrygnął. Desperacja znieczuliła go na argumenty. Chciał choć częściowo odzyskać kontrolę nad własnym losem. Mimo że skalennik wpatrywał się w niego niewzruszenie, Covenant podniósł się i stanął na chwiejnych nogach. Linden zerwała się z miejsca za Sunderem, lecz Niedowiarek na nią nie patrzył. – Nie wierzę, że aliantha są trucizną – powiedział cicho. Odwrócił się i powlókł w stronę krzaka. Sunder zawył głośno. Covenant spróbował się uchylić, lecz skalennik runął na niego z całą siłą i obalił go na ziemię. Zadał Niedowiarkowi cios w tył głowy, od którego światła zawirowały mu przed oczyma. Nagle Sunder zsunął się z jego ciała. Covenant podniósł się i zobaczył stojącą nad skalennikiem Linden, która przycisnęła go do ziemi, wykręcając mu rękę. Powlókł się w stronę krzaka. Kręciło mu się w głowie. Padł na kolana. Krzew był jasny od pyłu i nie przypominał zbytnio ciemnej, szmaragdowozielonej rośliny, którą pamiętał. Liście jednak były twarde i wyglądały jak liście ostrokrzewu, choć nie było ich wiele. Z gałązek zwisały, opierając się Słonecznicy, trzy owoce wielkości czarnych jagód.
Wybrał z drżeniem jeden z nich i otarł z niego kurz, by zobaczyć jego prawdziwy kolor. Kącikiem oka zauważył, że Sunder zwalił Linden z nóg i wyrwał się z jej uścisku. Zazgrzytał zębami, by zebrać się na odwagę, po czym włożył jagodę do ust. – Covenant! – krzyknął Sunder. Świat zawirował jak szalony, lecz zaraz odzyskał równowagę. Chłodny sok wypełnił usta Covenanta aromatem brzoskwini z nadającym ostrość dodatkiem soli i limony. Natychmiast poczuł przypływ energii. Pyszny smak oczyścił jego gardło z pyłu, pragnienia i krwi. Będący kwintesencją Krainy nektar, którego nie kosztował od dziesięciu lat, przeszył wszystkie jego nerwy rozkoszą. Sunder i Linden podnieśli się już, wpatrując się w niego. Covenant wydał z siebie głos przypominający suche łkanie. Oczy zaszły mu mgłą z ulgi i wdzięczności. Nasionko wypadło z jego ust. – Dobry Boże – wyszeptał załamującym się głosem. – Moc Ziemi jeszcze nie zginęła. Po chwili Linden znalazła się obok niego. Pomogła mu wstać i przyjrzała się jego twarzy. – Czy... – zaczęła, powstrzymała się jednak. – Nie, czujesz się dobrze. Lepiej. Już w tej chwili dostrzegam różnicę. W jaki sposób... Nie potrafił zapanować nad dygotaniem. Pragnął ją uściskać, lecz zadowolił się dotknięciem policzka i uniesieniem muskającego usta kosmyka włosów. Potem, jako odpowiedź i podziękowanie, zerwał drugą jagodę i wręczył ją Linden. – Zjedz... Wzięła delikatnie owoc i przyjrzała się mu. Oczy zaszły jej nagle łzami, a dolna warga zadrżała. – To pierwsza zdrowa... – zaczęła szeptać. Zaparło jej dech. – Zjedz ją – nalegał ochrypłym głosem. Uniosła owoc do ust. Jej twarz powoli się rozjaśniała. Wyprostowała się i uśmiechnęła z wyrazem ulgi. Covenant skinął głową, by jej pokazać, że rozumie. – Wypluj nasionko. Może wyrośnie następny krzak. Ujęła nasionko w palce, patrzyła na nie przez chwilę, jakby było poświęcone, po czym rzuciła je na ziemię. Sunder się nie poruszył. Stał ze skrzyżowanymi ramionami. Oczy zmatowiały mu, porażone grozą na widok tego, jak całe jego życie obraca się w fałsz. Covenant zerwał ostrożnie ostatnią z jagód. Gdy ruszył w stronę skalennika, jego krok był niemal zupełnie pewny, a serce śpiewało: moc Ziemi! – Sunderze – powiedział, pół nalegającym, pół błagalnym tonem. – To jest aliantha. Kiedyś nazywano je skarbojagodami. Były darem Ziemi dla każdego, kto cierpiał głód lub niedostatek. Oto, jaka była ongiś Kraina. Sunder nie odpowiedział.
– To nie trucizna – stwierdziła wyraźnie Linden. – Są odporne na Słonecznicę. – Zjedz ją – nakłaniał go Covenant. – Po to właśnie tu jesteśmy. To chcemy osiągnąć. Zdrowie. Moc Ziemi. Zjedz ją. Z bolesnym wysiłkiem Sunder zdobył się na odpowiedź. – Nie chcę ci ufać. – Jego głos był posępny jak pustkowie. – Pogwałciłeś całe moje życie. Skoro się dowiedziałem, że aliantha nie są trujące, zechcesz mnie teraz przekonać, że Słonecznica nie istnieje, a całe życie Krainy przez te niezliczone pokolenia nie miało znaczenia. Że wykrwawianie, które wykonywałem, nie było niczym innym jak morderstwem. – Przełknął z trudem ślinę. – Ale nie mam wyboru. Muszę odnaleźć nową prawdę w miejsce tej, którą zniszczyłeś. Ujął gwałtownym ruchem jagodę i włożył ją sobie do ust. Na chwilę jego twarz stała się odbiciem duszy. Lęk przed zatruciem przerodził się w mimowolny zachwyt. Podjął próbę odmienienia swego wewnętrznego świata. Drżącymi dłońmi wyjął z ust nasionko. – Niebo i Ziemia! – wydyszał. Jego zachwyt był równie ostry jak ból. – Covenant... – Poruszył gwałtownie żuchwą, by ukształtować słowa. – Czy to naprawdę jest Kraina? Kraina, o której śnił mój ojciec? – Tak. – W takim razie był obłąkany. – Sunderem targnął głęboki spazm żalu, ale po chwili zdołał na nowo zapanować nad sobą. – Ja również muszę się nauczyć takiego obłędu. Odwrócił się, podszedł do skalnej półki, usiadł w cieniu i skrył twarz w dłoniach. Chcąc zapewnić zdezorientowanemu Sunderowi choć odrobinę prywatności, Covenant przeniósł uwagę na Linden. Blask, który pojawił się teraz na twarzy kobiety, złagodził jej zwykle surowy wyraz, odsłaniając część ukrytej pod rozmazanym kurzem urody. – Dziękuję. Chciał mówić: Dziękuję za to, że wtedy w lesie próbowałaś ocalić mi życie. Ale wolał jednak nie pamiętać o otrzymanym ciosie. – Za to, że ściągnęłaś ze mnie Sundera – powiedział tylko. – Nie wiedziałem, że aż tak mi ufasz. Gdzie się nauczyłaś tego chwytu? – Ach, to nic takiego – odparła z pół ponurym, pół wesołym uśmiechem. – Studiowałam w dość podejrzanej dzielnicy. Ochroniarze udzielali nam lekcji samoobrony. Zastanowił się, ile czasu minęło, odkąd ostatnio uśmiechnęła się do niego kobieta. Nim zdążył jej odpowiedzieć, spojrzała w górę. – Powinniśmy znaleźć trochę cienia. Jedna skarbojagoda na głowę nie wystarczy nam na długo. – To prawda. Aliantha złagodziła jego głód, zmniejszyła nieco pragnienie i przywróciła częściowo życie mięśniom. Nie mogła jednak uodpornić go na działanie słońca. Wszędzie wokół
równiny tonęły w żarze. Wydawało się, że upał wybiela grunt, włókno po włóknie. Potarł roztargnionym gestem zakrwawioną brodę i ruszył w stronę Sundera. Linden zatrzymała go. – Covenant. Odwrócił się. Spoglądała na wschód, daleko poza skalną półkę. Osłaniała oczy obiema dłońmi. – Coś się zbliża. Sunder podszedł do nich. Razem wpatrzyli się w mglistą dal. – Co, do licha... – mruknął Covenant. Z początku nie widział nic oprócz parującego ciepła i jasnego piasku. Po chwili jednak dostrzegł wyprostowaną migotliwą postać, która to się pojawiała, to znikała. W miarę jak się zbliżała, stawała się coraz wyraźniejsza. Wreszcie zestaliła się, dokonując przeistoczenia niby wcielenie Słonecznicy. Miała na sobie szaty stonedownora. – Kto... – O mój Boże! – wydyszała Linden. Mężczyzna był już blisko. – Marid! – warknął Sunder. Marid? Pod Covenantem ugięły się nagle kolana. „Słonecznica nie okaże mu litości”. Miał oczy Marida, ociekające ropą pogardy do siebie, bezgłośnego błagania, żądzy. Za sobą wciąż ciągnął przytroczone do kostek paliki. Powłóczył nogami z niecierpliwości i strachu. Był potworem. Dolną połowę twarzy pokrywały mu łuski. Usta i nos zniknęły. Górne kończyny przerodziły się w węże. Z ramion wyrastały grube, wijące się, pokryte łuskami ciała. W miejscach, gdzie kiedyś były dłonie, rozdziawiały się dwie wężowe paszcze, połyskujące białymi jak kość kłami. Gdy poruszył gwałtownie piersią, by zaczerpnąć oddechu, gady zasyczały. Ognie piekielne. Linden gapiła się na monstrum. Jej usta wykrzywiły się pod wpływem mdłości. Była jak sparaliżowana. Ledwie mogła oddychać. Widok wyrządzonego Maridowi zła odarł ją z myśli, odwagi, zdolności ruchu. – Ach, Maridzie, mój przyjacielu – wyszeptał przygnębiony Sunder. – Oto jest sprawiedliwość Słonecznicy, której nikt nie potrafi przewidzieć. Jeśli byłeś niewinny, jak uparcie twierdzi ur-lord... – jęknął z żalu. – Wybacz mi. Jego głos natychmiast nabrał twardego tonu. – Precz, Maridzie! – warknął. – Strzeż się nas! Pozbawimy cię życia! Marid spuścił wzrok, jakby go zrozumiał, nie przestał jednak posuwać się wprost na skalną półkę.
– Maridzie! – Sunder wyciągnął puginał. – I tak już wiele wobec ciebie zawiniłem. Nie obciążaj mnie jeszcze tym. Oczy potwora ostrzegały skalennika bezgłośnym krzykiem. Covenant miał wrażenie, że gardło zatyka mu piach. Oddychał z najwyższą trudnością. W głębi jego jaźni bił puls oburzenia. Trzy kroki od niego Linden wciąż stała zamarła z przerażenia. Sycząc żarłocznie, Marid zerwał się do biegu. Pognał do półki i wspiął się na skałę. Przez krótki czas Covenant nie mógł się poruszyć. Zobaczył, jak Marid rzuca się na Linden, ujrzał kły sięgające ku jej twarzy, widział, że znieruchomiała, jakby jej serce przestało bić. Grożące jego towarzyszce niebezpieczeństwo wyrwało go z bezruchu. Postawił dwa rozpaczliwe kroki i wpadł na nią głową i ramionami. Razem runęli na twardy grunt. Wyplątał się z jej objęć i zerwał na nogi. Marid grzmotnął ciężko na ziemię. Przetoczył się, by się podnieść. Sunder spróbował zbliżyć się do niego z nożem w ręku, lecz połyskujące kły zmusiły go do odwrotu. Marid natychmiast ponowił atak na Linden. Covenant przeciął mu drogę. Jedną wężową głowę odtrącił prawym przedramieniem, a drugie gadzie ciało złapał w lewą dłoń. Tymczasem pierwszy wąż podniósł się do ataku. W tej chwili do walki włączył się Sunder. Tak szybko, że węże nie zdążyły zareagować, poderżnął Maridowi gardło. Ubranie Covenanta spryskał lepki płyn. Sunder wypuścił z objęć martwego przyjaciela. Krew spłynęła na ziemię. Covenant cofnął się kilka kroków. Linden dźwignęła się na kolana, dławiąc się, jakby dusiła ją Słonecznica. Skalennik nie zwracał uwagi na swych towarzyszy. Ogarnął go gorączkowy pośpiech. – Krew – wydyszał. – Życie. – Wsadził dłonie w coraz większą kałużę, zatarł je i wysmarował sobie czerwoną cieczą czoło oraz policzki. – Przynajmniej twoja śmierć przyniesie jakiś pożytek. To jest dar mojej winy. Covenant patrzył na to przerażony. Nie wiedział, że w ludzkim ciele może być aż tak wiele krwi. Sunder wydobył słoneczny kamień, nachylił się nad ciałem Marida i zaczął ssać krew wprost z rany. Następnie wypluł ją na ściskany w obu dłoniach kamień, tak by orcrest zalało życie Marida. Wreszcie spojrzał w górę i zaczął coś śpiewać w nie znanym Covenantowi języku. Powietrze wokół skalennika zgęstniało, jak gdyby jego pieśń dotarła do świadomości upału. Z orcrestu trysnęła energia. Snop szkarłatu, prosty jak linia dzieląca życie od śmierci, wystrzelił ku słońcu. Choć
trzaskał jak uderzająca błyskawica, był stały i dotykalny, karmiony przez krew. Pochłonął płyn znajdujący się w dłoniach Sundera, wypił go z żył Marida, wyssał z ziemi. Wkrótce zniknęły wszelkie ślady czerwieni. Ziejąca w gardle dziura przypominała wyschnięty uśmiech. Nie przestając śpiewać, skalennik położył słoneczny kamień obok głowy zabitego. Snop łączący orcrest ze słońcem nie gasł. Niemal natychmiast wokół kamienia zabulgotała woda. Było jej coraz więcej, aż wreszcie pojawiło się małe źródełko, tak świeże i czyste, jakby tryskało nie z suchego piachu, lecz z górskiej skały. Patrząc na to, Covenant poczuł w głowie pulsujący ból. Rumienił się i pocił pod żarem słońca. Sunder nadal śpiewał. Obok źródełka wysunął się z ziemi zielony pęd. Rósł niewiarygodnie szybko. Stał się pnączem, rozpostarł się na gruncie, wypuścił liście. Po chwili pojawiło się na nim kilka zawiązków, które pęczniały niczym melony. Skalennik gestem nakazał Linden podejść do źródełka. Przestała się dusić. Na jej twarzy pojawiło się zdumienie. Poruszając się jak w transie, uklękła przy źródełku i dotknęła ustami wody. Natychmiast odskoczyła do tyłu, zaskoczona jej niską temperaturą. Potem zaczęła pić, głęboko i chciwie. W prawym przedramieniu Covenanta płonął toksyczny ogień. Niedowiarek oddychał nierówno. Usta wypełniał mu piasek. Czuł własny puls. Po chwili Linden odeszła od źródełka i zwróciła się w jego stronę. – Jest dobra – powiedziała słabym, zdumionym głosem. – Jest dobra. Nie poruszył się ani nie spojrzał na nią. Strach wytrysnął w jego jaźni jak woda płynąca z suchej ziemi. – Chodź – nalegała. – Napij się. Nie mógł przestać się gapić na Marida. Nie odrywając od niego wzroku, wyciągnął do niej prawą rękę. Gdy ją zobaczyła, wydała z siebie ostry krzyk, podskoczyła do niego, złapała go za przedramię i przyjrzała się mu uważnie. Nie chciał zobaczyć tego, co ona widziała, zmusił się jednak do opuszczenia wzroku. Kończyna zsiniała. W niewielkiej odległości od nadgarstka na tle ciemnego obrzęku lśniły jaskrawoczerwono dwa ślady kłów. – Ugryzł mnie, sukinsyn – wykasłał, jakby nadciągała już śmierć.
8. Zepsucie słońca
– Sunderze! – warknęła Linden. – Podaj mi nóż. Skalennik zająknął się na widok śladów po ukąszeniu. Źródełko osłabło. Wrócił jednak szybko do siebie i wznowił rytm pieśni. Snop słonecznicowego ognia zachwiał się, lecz odzyskał równowagę. Melony wciąż dojrzewały. Nie przestając śpiewać, wyciągnął ku Linden rękę ze sztyletem. Podeszła do niego i wzięła nóż. Nie wahała się. Wszystkie jej ruchy były pewne. Nachyliła się nad jedną z kostek Marida i ucięła kawałek sznura, którym był przywiązany palik. Ból atakował przedramię Covenanta niby młot. Wydawało się, że chce zmiażdżyć mu kości. Bez słowa ściskał łokieć lewą dłonią, pragnąc powstrzymać rozprzestrzenianie się jadu. Nie chciał umierać w taki sposób, nic nie osiągnąwszy i nie uzyskawszy odpowiedzi na żadne pytanie. Po chwili wróciła do niego Linden. – Usiądź – powiedziała, zaciskając rozkazująco usta. Kolana ugięły się pod nim, jakby trzymała w ręku sznurki kierujące jego wolą. Siadła przed nim i wyprostowała mu rękę, po czym obwiązała ją wprawnie powyżej łokcia. Zacisnęła sznurek tak mocno, że Covenant aż się skrzywił. Potem zawiązała supeł. – A teraz – oznajmiła spokojnie – będę musiała cię naciąć. Usunąć tyle jadu, ile tylko się da. Skinął głową. Spróbował przełknąć ślinę, lecz zaschło mu w gardle. Dotknęła obrzęku czubkiem sztyletu, lecz cofnęła się nagle. W jej głosie pojawił się ślad zdenerwowania. – Ten cholerny nóż jest brudny. – Nie ruszaj się – warknęła, marszcząc brwi. Zerwała się i podeszła do rozżarzonego, czerwonego snopu mocy Sundera. Skalennik syknął ostrzegawczo, zignorowała go jednak. Z ostrożnością lekarza dotknęła puginałem wiązki. Trysnęły skry. Po ostrzu zaczęły pełgać płomienie. Linden cofnęła nóż i skinęła głową z ponurą miną. Podeszła do Covenanta i ujęła go za ramię. Przez chwilę spoglądała mu w oczy.
– Będzie bolało – oznajmiła, nie spuszczając wzroku. – Ale jeśli tego nie zrobię, będzie jeszcze gorzej. Odchrząknął z wysiłkiem. – Zaczynaj. Powoli, niespiesznie, zrobiła między śladami kłów głębokie nacięcie w kształcie krzyża. Jego ciało rozdarł gwałtowny ból. Zesztywniał, ale się nie wzdrygnął. To było konieczne. Sam kiedyś robił podobne rzeczy. Ból był życiem. Jedynie zmarli go nie czuli. Siedział nieruchomo, kiedy pochyliła głowę, by wyssać ranę. Wolną ręką trzymał się za czoło. Uciskał kości czaszki, chcąc znaleźć w sobie odwagę. Jej dłonie uciskały obrzęk, rozniecając jeszcze gwałtowniejszy ogień, a wargi zadawały mu ból jak zęby, gdy wsysała krew i jad do swych ust. Smak wstrząsnął nią do głębi. Gwałtownie wypluła krew na ziemię. – Boże! – wydyszała. – Co to za... Natychmiast wznowiła atak na ranę. Z gwałtownym wstrętem wyssała i wypluła krew. Dłonie, w których ściskała jego ramię, zadrżały. „Co to za...” Jej słowa wzmogły ciśnienie w jego głowie. Co miała namyśli? Wyssała i wypluła krew po raz trzeci. Jej napięta twarz zbielała jak kostki zaciśniętej dłoni. Z mimowolną brutalnością wypuściła trzymaną rękę. Bark przeszył mu płomień. Zerwała się i zdeptała wyplutą krew, wgniatając ją w grunt, jakby stanowiła zniewagę, którą chciała zetrzeć z powierzchni Ziemi. – Linden – wydyszał słabo przez ból. – Co to jest? – Jad! – zawołała ze wstrętem. – Co to za miejsce? Podniosła się nagle, podbiegła do źródełka Sundera i zaczęła przepłukiwać usta, napinając z odrazy mięśnie barków. Gdy wróciła do Covenanta, całe jej ciało dygotało, a oczy zapadły się głęboko. – Trucizna. – Oplotła się rękami, jakby nagle poczuła chłód. – Brak mi słów, by ją opisać. To nie był zwykły jad, ale coś więcej. Coś gorszego. Jak Słonecznica. Coś w rodzaju moralnej trucizny. – Przesunęła dłońmi po włosach, starając się zapanować nad sobą. – Boże, rozchorujesz się od tego! Powinieneś pójść do szpitala. Tyle że na całym świecie nie ma surowicy przeciw takiemu jadowi. Covenantowi kręciło się w głowie z bólu, którego nie potrafił odróżnić od strachu. Moralna trucizna? Nie rozumiał słów Linden, lecz dały mu one odpowiedź na inne pytania. Wyjaśniły, dlaczego furia, który opętał Marida, pozwolił się zdemaskować. Chciał, by stonedownora skazano na wystawienie na Słonecznicę, co uczyniło z niego potwora, wyposażonego w tego rodzaju jad. Jaki jednak był tego cel? Co zyskałby lord Foul, gdyby Covenant umarł w taki sposób? I dlaczego Marid skierował atak na Linden? Czy dlatego, że była wrażliwa na Krainę i potrafiła dostrzec rzeczy, które Wzgardliwy chciałby zachować w ukryciu?
Nie był w stanie myśleć. Zmysły porażał mu odór krwi, która splamiła jego koszulę. Wszystko pochłonął strach. Pragnął odgrodzić się od świata. Linden jednak przyszła mu z pomocą. Zdołała jakoś zapanować nad własną niedolą. Kazała mu się podnieść i poprowadziła do źródełka, by mógł się napić. Ogarnął go już paraliż, lecz jego ciało zdawało sobie sprawę, że potrzebuje wody. Przełykał ją chciwie. Kiedy skończył, Linden pomogła mu skryć się w cieniu półki. Usiadła obok i ujęła w dłonie jego siną rękę, chcąc mu w ten sposób poprawić samopoczucie. Krew skapywała z nacięć nie zauważona. Ciemny obrzęk zbliżał się do łokcia. Sunder do tej chwili śpiewał bez przerwy, teraz jednak przestał. Wreszcie udało mu się sprawić, by jego zaklęcie choć przez chwilę podtrzymywało się samo. Kiedy umilkł, szkarłatny snop blasku orcrestu zamigotał i zgasł. Kamień stał się pusty niby dziura w ziemi, ale źródełko biło jeszcze przez kilka chwil. Miał czas napić się do syta, nim woda zniknęła w suchej ziemi. Odciął owoce sztyletem, zaniósł je w cień i usiadł po lewej stronie Covenanta. Drżącymi rękami zaczął kroić melony na cząstki, wydłubując z nich nasiona, które schował do kieszeni kaftana. Następnie wręczył kawałki owoców Linden. – To jest ussusimiel – wyjaśnił łamiącym się głosem, jakby był straszliwie zmęczony i obawiał się jej sprzeciwu. – W razie potrzeby wystarczy, by utrzymać przy życiu. Do cna wyczerpany, zabrał się do jedzenia. Linden skosztowała owocu, skinęła głową, po czym zaczęła łapczywie jeść kawałki, które dał jej Sunder. Covenant drętwym ruchem wziął w rękę kawałek, nie był jednak w stanie przełykać. Kości jego prawej ręki przeszywał ból, ogień, który zdawał się wysysać z niego wszystkie siły, zatapiając go w wielkim, powolnym wirze znużenia. Zaraz straci przytomność... a jego towarzysze nie rozumieli tak wielu rzeczy. Jedna z nich była najważniejsza. Spróbował skupić wzrok na skalenniku, lecz nie potrafił dostrzec go wyraźnie. Zamknął oczy, by nie widzieć zamazującej się, migoczącej postaci stonedownora. – Sunderze. – Ur-lordzie? Covenant westchnął, bojąc się jego reakcji. – Wysłuchaj mnie. – Włożył w głos resztki drzemiącej w nim siły. – Nie możemy tu zostać. Nie powiedziałem ci, dokąd idziemy. – Zostaw to – odparł cicho jego przewodnik. – Jesteś ranny i głodny. Musisz coś zjeść. Nad takimi sprawami zastanowimy się później. – Wysłuchaj mnie. – Covenant czuł skradającą się ku niemu noc. Z wysiłkiem ubrał w słowa swą niecierpliwość. – Zaprowadź mnie do Revelstone. – Revelstone? – sprzeciwił się gwałtownie Sunder. – Odebrało ci rozum. Czyż nie wiesz, że Revelstone jest twierdzą na-mhorama? Czyż nie mówiłem ci, co rzecze na twój temat
Mądrość? Jeźdźcy wędrują po całej Krainie, domagając się twej śmierci. Czy sądzisz, że przywitają cię tam uprzejmie? – Nie dbam o to. – Covenant potrząsnął głową, przekonał się jednak, że nie potrafi zatrzymać tego ruchu. Mięśnie jego szyi szarpały się w obie strony, jak w ataku histerii. – Tam można znaleźć odpowiedzi. Muszę się dowiedzieć, jak do tego doszło. – Spróbował wyciągnąć rękę ku pustkowiu, lecz ze wszystkich stron widział tylko ciemność. Oślepił go kurz i nieruchome powietrze. – Czym jest Słonecznica? Nie mogę z nią walczyć, jeśli nie wiem, czym jest. – Ur-lordzie, to dziewięćset mil stąd. – Wiem. Muszę jednak tam się udać. Dowiedzieć się, co się stało – upierał się słabo, jak chore dziecko. – Żeby móc walczyć. – Niebo i Ziemia! – jęknął Sunder. – To największy obłęd ze wszystkich. Zamarł w bezruchu na długą chwilę, szukając w sobie wytrwałości albo mądrości. Proszę cię – wydyszał bezgłośnie Covenant. – Sunderze, proszę cię. – Niech będzie – mruknął nagle skalennik. – Nie mam już żadnych innych zobowiązań. A tobie nie sposób się sprzeciwiać. W imię Nassica, mego ojca, i Marida, mego przyjaciela, którego życie próbowałeś ocalić własnym kosztem, zaprowadzę cię, dokąd tylko zechcesz. Ale teraz się najedz. Nawet prorocy i szaleńcy potrzebują pożywienia. Covenant skinął słabo głową. Wyparł z umysłu zapach krwi i ugryzł kawałek ussusimiel. Owoc nie mógł się równać smakiem ani mocą z aliantha, ale nie było w nim nic nieczystego i wydawało się, że złagodził nieco nacisk bólu. Kiedy go zjadł, ciemność cofnęła się lekko. Gdy już spożył swoją część owocu, postanowił chwilę odpocząć. Sunder jednak podniósł się nagle. – Chodźmy – powiedział do Linden. – Ruszajmy już w drogę. – Nie powinno się go ruszać – odparła stanowczo. – Nad rzeką będą aliantha. Ich moc mogłaby mu pomóc. – Możliwe. Ale nie powinno się go ruszać. To ułatwi rozprzestrzenianie się jadu. – Linden Avery – wydyszał Sunder. – Marid był moim przyjacielem. Nie mogę tu zostać. Do świadomości Covenanta dotarł wypełniający powietrze słaby fetor. Pochodził od jego ręki. Albo od trupa Marida. Przez chwilę Linden nie odpowiadała. – Daj mi nóż – rzekła wreszcie z westchnieniem. – Nie może iść z przewiązaną ręką. Sunder wręczył jej puginał. Przyjrzała się uważnie ręce Covenanta. Obrzęk sięgał już za łokieć. Jego czarny nacisk sprawiał, że sznur wrzynał się głęboko w ciało. Przyglądał się bezsilnie, jak przecięła opaskę uciskową. Krew popłynęła ku ranie. Covenant krzyknął głośno. Potem na jakiś czas ogarnęła go ciemność. Ręce miał zarzucone na plecy towarzyszy. Szli
na zachód. Słońce atakowało ich bezlitośnie, jakby stanowili afront uczyniony jego władzy. Powietrze było obrzmiałe od upału. Wydawało się stawiać opór oddychaniu. Otaczające ich ze wszystkich stron skały i gleba równin migotały, jakby ulatniały się w blasku słońca. Za każdym krokiem w jego głowie rozlegał się ogłuszający śmiech bólu. Jeśli Linden albo Sunder zaraz nie znajdą czegoś, co zaradzi jego gorączce... Linden szła teraz po jego lewej stronie, by potykając się, nie podrażniać bezpośrednio jego chorej ręki. Ciemność to przychodziła, to znikała. Wtem do uszu Covenanta dotarł jakiś głos. Nie był pewien, czy naprawdę go słyszy. Równie dobrze mógł to być sen. A ten, co włada białym złotem pierwotnej magii, jest paradoksem... jest bowiem wszystkim i niczym, bohaterem i głupcem, potężny i bezradny... i jednym słowem prawdy lub zdrady ocali albo zgubi Ziemię, ponieważ jest szalony i zdrowy, zimny i namiętny, zagubiony i odnaleziony. Sunder umilkł. – Co to jest? – zapytała po chwili Linden, ciężko dysząc. – Pieśń – odparł skalennik. – Nassic, ojciec mój, śpiewał ją, gdy tylko gniewałem się na jego szaleństwo. Nie pojmuję jej jednak, choć widziałem biały pierścień i straszliwe piękno blasku pierwotnej magii. Straszliwe – wydyszał Covenant, jakby śnił. – Mów dalej – poprosiła po chwili Linden. – To pomaga. Czy znasz jakieś inne pieśni? – Czymże byłoby życie bez śpiewania? – rzekł Sunder. – Mamy pieśni na czas siania i czas zbierania, pieśni niosące pociechę dzieciom podczas słońca plag i pieśni oddające cześć tym, których krew wytacza się dla dobra stonedown. Nie mam jednak już prawa ich śpiewać. – Nawet nie próbował ukrywać goryczy. – Zaśpiewam wam jedną z pieśni o a-Jerothu, tak jak uczą jej jeźdźcy Clave. Wyprostował ramiona, urażając boleśnie rękę Covenanta. Kiedy zaczął, jego głos był ochrypły od pyłu i zdyszany z wyczerpania, pasował jednak do tekstu: Zechciej, kochana, moją zostać, Wszak twój małżonek nie zna żądzy; Zapomnij go w tym upojeniu.
Raduje mnie ta gra, zwodzenie. Tak pochlebstw nici snuł podstępne A-Jeroth, Sprawca Piekieł Siedmiu. Diassomer Mininderain, Małżonka Pana, pełna chwały Gwiezdnych zastępów ochmistrzyni, Krain patronka i uczynków, Wsłuchała się, jak mówią pieśni, W głos a-Jerotha od Piekieł Siedmiu. Uciekła Pani z a-Jerothem I mknęła z nim w szaleństwa grozie, Aby przed Pana mocną ręką Na ziemi się ukrywać w lęku, Gdzie drwiący głos dobiegał zewsząd: Śmiech a-Jerotha od Piekieł Siedmiu. Przebacz! Wołała oszukana: Śmiech zwodziciela pali rany. Zgubą mi stały się pochlebstwa – Chcę znowu Pana mego wielbić. W uszach wzgardzonej głucho dźwięczał Zew a-Jerotha od Piekieł Siedmiu. Pan powstał w grozie swojej mocy, Prawica jego niesie ogień. Płomiennym mieczem zmierzył ziemię, Godząc w przewrotność i zwiedzenie. Tak porozrywał zaklęć sieci, Złość a-Jerotha od Piekieł Siedmiu. Odepchnął Pan Mininderain – Nie ścierpieć niebu takiej zdrady. Dzieciom zaś ścigać Pan nakazał Po całej ziemi złość i zdradę, Wziął więc w zapłacie szafot Ziemi A-Jeroth, Sprawca Piekieł Siedmiu.
Skalennik westchnął. – Jej dzieci to mieszkańcy Ziemi. Powiadają, że w innych jej miejscach, za morzami, za górami, mieszkają istoty, które dochowały wiary. Kraina jednak jest ojczyzną zdrajców, a Słonecznica to wyraz gniewu Pana na ich potomków. Covenant zaprotestował w duchu. Równie silnie jak własnego trądu był świadomy faktu, że historia nauczana przez Clave jest fałszywa, że mieszkańcy Krainy przez tysiąclecia dochowali wiary w walce z lordem Foulem. Nie wiedział jednak, jak doszło do tego, że uwierzono w podobne kłamstwo. Sam upływ czasu nie tłumaczył takiego zepsucia. Pragnął zaprzeczyć opowieści Sundera, ale czarny, gorący obrzęk sięgał już do połowy jego ramienia. Gdy spróbował odnaleźć słowa, ciemność powróciła. Po chwili usłyszał Linden. – Wciąż wspominasz o jeźdźcach Clave. – Jej głos był zduszony, jakby złamała sobie kilka żeber. – Na czym oni jeżdżą? – Na wielkich zwierzętach – odparł Sunder. – Zwą je rumakami. – Na koniach? – wydyszała. – Koniach? Nie znam tego słowa. Nie znam? Covenant jęknął głośno, jak gdyby przemówił ból w jego ręce. Nie zna ranyhyn? Nagle w wywołanej upałem mgiełce ujrzał obraz ze wspomnień: wielkie konie z Ra stające dęba. Udzieliły mu na temat wierności lekcji tak surowej, że ledwie mógł ją znieść. A teraz zniknęły? Wymarły? Wydawało się, że nie ma końca profanacji, której dokonał w Krainie lord Foul. – Zwierzęta są rzadkością w Krainie – ciągnął Sunder. – Jakże bowiem mogłyby się oprzeć Słonecznicy? Mój lud ma stada – trochę kóz, garstkę bydła – tylko dzięki temu, że wkłada mnóstwo wysiłku w ochronę życia zwierząt. Trzyma się je w jaskini niedaleko gór i wyprowadza tylko wtedy, gdy pozwala na to Słonecznica. Z rumakami Clave sprawy mają się inaczej. Hoduje się je w Revelstone, na użytek jeźdźców. To bardzo wielkie i szybkie zwierzęta. Powiadają, że ci, którzy podróżują na ich grzbietach, są osłonięci przed działaniem Słonecznicy. Jeśli chcemy żyć, musimy wystrzegać się podobnej pomocy – dokończył ponurym tonem. Nie ma ranyhyn? Żal Covenanta stał się na chwilę silniejszy od bólu. Palący mu twarz nienawistny blask słońca wybielał jednak wszystko, co z niego zostało. Rękaw koszulki przerodził się w pętlę, która wpijała się w poczerniałe ciało. Sama chora kończyna wsparta na ramieniu Sundera zdawała się wznosić nad nim jak mimowolny, obłąkany salut na cześć Słonecznicy. Nawet smutek był trądem, drętwym zepsuciem: bezsensownym i niezaprzeczalnym. Jad zaciskał się powoli wokół jego serca. Po jakimś czasie ciemność rozdwoiła się. Wypełniała mu głowę, a mimo to widział ją
przed oczyma. Leżał na plecach, spoglądając na księżyc. Z obu stron wznosiły się cienie brzegów rzeki. Owiewał go wietrzyk, który jednak wydawał się tylko podsycać jego gorączkę. Stopiony ołów w jego ręce zadawał kłam smakowi aliantha w ustach. Głowę położył na kolanach Linden, która z kolei opierała swoją o pochyłą skarpę. Oczy miała zamknięte. Być może zasnęła. Kiedyś już jednak leżał z głową na kolanach kobiety i wiedział, czym to grozi. „Z własnej, nieprzymuszonej woli...” Odsłonił zęby, rzucając wyzwanie księżycowi. – To mnie zabije. – Bał się, że własne słowa go uduszą. Jego ciało zesztywniało, walcząc z niewidzialną trucizną. – Nigdy nie oddam ci pierścienia. Nigdy. Wtem zrozumiał, że bredzi w gorączce. Przyglądał się sobie bezsilnie, to wyłaniając się z koszmaru, to pogrążając się w nim na nowo. Księżyc na niebie wznosił się coraz wyżej. Wreszcie usłyszał głos budzącego Linden Sundera. – Musimy przejść jeszcze kawałek – powiedział cicho skalennik – jeśli chcemy znaleźć nowe aliantha. Tutaj zjedliśmy już wszystkie. Westchnęła, jakby czuwanie nad Covenantem wypełniło bólem jej duszę. – Czy jest z nim lepiej? – zapytał stonedownor. Przesunęła się, by móc się podnieść. – Tylko dzięki aliantha – wyszeptała. – Jeśli będziemy go nimi karmić... „Ach, wciąż się upierasz”. Upierasz, upierasz, upierasz. Nagle stanął prosto, wsparty na ramionach towarzyszy. Z początku dręczyły go niespokojne sny o lordzie Foulu czy Maridzie, który leżał z poderżniętym gardłem w gniewnych promieniach słońca. Potem jednak uspokoił się, odpłynął na pola wizji – przystrojone rosą łąki, przybrane różą rdzawą i rutą. Pośród kwiatów szła Linden. Była Leną i Atiaran: silną i głęboko zranioną, zdolną do miłości i pokonaną. Była też Eleną: zepsutym przez niepotrzebną nienawiść dzieckiem gwałtu, które samo przywiodło się do zguby, łamiąc Prawo Śmierci, ponieważ sądziło, że zmarli mogą dźwigać brzemiona żywych. Nie była jednak żadną z nich. Była sobą, Linden Avery, i jej oddech chłodził mu czoło. Jego ręka wydawała się pełna popiołu, a rękaw nie wpijał się już w obrzęk. Południe ściskało koryto rzeki w imadle żaru, ale Covenant widział i mógł oddychać. Jego serce biło, nie zważając na nic. Gdy podniósł ku niej wzrok, jej włosy lśniły w blasku słońca. – Sunderze. – Głos Linden zabrzmiał jak łkanie. – On wyzdrowieje. – Niezwykła trucizna z tych aliantha – odparł skalennik ponurym głosem. – Przynajmniej za to kłamstwo Clave musi odpowiedzieć. Covenant chciał coś rzec, lecz od upału ogarnęła go senność. Był słaby jak niemowlę. Przesunął biodra na piasku i ponownie zapadł w sen. Kiedy się ocknął, ujrzał nad sobą zachód słońca. Leżał z głową na kolanach Linden pod
stokiem zachodniego brzegu. Niebo przecinały pomarańczowe i różowe smugi słonecznego blasku, przebijającego się przez przesycone pyłem powietrze. Czuł się kruchy jak stara kość, żył jednak i umysł miał jasny. Drażnił go zarost. Obrzęk cofnął się już za łokieć, a kolor skóry przedramienia przeszedł z czerni w lawendowy odcień cieni. Nawet siniaki na twarzy najwyraźniej się zagoiły. Koszula dawno już wyschła, nie czuł więc odoru krwi. Lico Linden kryła ciemność, widział jednak, że kobieta patrzy na niego. Obdarzył ją słabym uśmiechem. – Śniłaś mi się. – Mam nadzieję, że to był dobry sen. Jej głos brzmiał jak cień. – Pukałaś do moich drzwi – zaczął, ponieważ serce wypełniała mu ulga. – Otworzyłem je i krzyknąłem: „Cholera jasna, gdybym chciał przyjmować gości, wywiesiłbym szyld!” Zdzieliłaś mnie prawym sierpowym tak mocno, że omal nie złamałaś mi szczęki. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Odwróciła głowę, jakby sprawił jej ból. Z jego twarzy zniknął uśmiech. Miejsce ulgi natychmiast zajął stary, znajomy ból samotności, izolacji, którą pogłębiał fakt, że Linden się go nie bała. – Zresztą – wymamrotał, krzywiąc usta w grymasie przypominającym przeprosiny – wtedy wydawało się to sensowne. Nie odpowiedziała. Jej twarz wyglądała w półmrocznym powietrzu jak maska, chroniąca ją przed wszelkim uczuciem czy bliskością. Spokój wieczoru zmącił odległy, cichy tętent. Covenant niemal go nie słyszał, do chwili gdy Sunder zeskoczył nagle ze wschodniego brzegu koryta. – Jeździec! – krzyknął, biegnąc po piasku do Linden, by przykucnąć u jej boku. – Mało brakowało, by mnie zobaczył. Wsunęła nogi pod siebie, gotowa zerwać się z miejsca. Covenant usiadł ciężko, walcząc z biciem serca i zawrotami głowy. Nie był w stanie uciekać. Strach zaostrzył ton szeptu Linden. – Czy jedzie w naszą stronę? – Nie – odparł szybko Sunder. – Do Mithil Stonedown. – A więc jesteśmy bezpieczni? Tętent ucichł już niemal w dali. – Nie. W stonedown powiedzą mu o naszej ucieczce. Nie zignoruje wiadomości o półrękim i białym pierścieniu. – Będzie nas ścigał? – zapytała z rosnącym podnieceniem. – Z pewnością. Ludzie ze stonedown nie pomogą mu w pościgu. Chociaż stracili słoneczny kamień, będą się bali napotkać Marida. Jeździec jednak nie musi się go obawiać. Rozpocznie łowy o wschodzie słońca albo i wcześniej. Musimy ruszać – dokończył tonem
twardym jak mocno zaciągnięty węzeł. – Ruszać? – wyszeptała zaskoczona. – Jest jeszcze za słaby. Po krótkiej chwili podniosła się jednak z miejsca. – Nie ma wyjścia. Covenant nie tracił czasu. Wyciągnął rękę do Sundera. Gdy skalennik pomógł mu wstać, wsparł się na jego ramieniu. Zakręciło mu się w głowie z braku sił. Jego usta ukształtowały słowa: – Jak daleko już zaszliśmy? – Nie więcej niż osiemnaście mil wzdłuż rzeki od Mithil Stonedown – odparł Sunder. – Popatrz – dodał, wskazując na południe. – To nie jest daleko. Wznosiły się tam lśniące różowym blaskiem w promieniach zachodzącego słońca turnie – zachodnia ściana doliny Mithil. Wydawały się niebezpiecznie bliskie. Osiemnaście! – jęknął do siebie Covenant. W dwa dni. Jeźdźcowi na pokonanie tego dystansu z pewnością wystarczy jeden ranek. Ponownie spojrzał na swych towarzyszy. Gdy stanął wyprostowany w korycie rzeki, widział ich wyraźniej. Na licu Sundera wyryte były poczucie utraty i brak wiary w siebie, świadomość kłamstw i strach przed prawdą. Odebrano mu wszystko, co pozwalało mu zaakceptować to, co uczynił synowi i żonie. W zamian za to otrzymał słabego, dręczonego obsesją mężczyznę, który ciągle mu się sprzeciwiał, i nadzieję nie większą niż ślubna obrączka. Linden również cierpiała. Słońce boleśnie poparzyło jej skórę. Była uwięziona w świecie, którego nie znała i nie wybrała z własnej woli, wciągnięta w walkę sił, których nie potrafiła zrozumieć. Covenant był jedynym ogniwem łączącym ją z poprzednim życiem, a omal nie utraciła i jego. Zwykli śmiertelnicy nie byli stworzeni do stawiania czoła podobnym wyzwaniom. Mimo to Linden sprostała im i nie chciała nawet jego wdzięczności. Kryła ból w sobie, jakby żadna inna istota nie miała prawa jej dotknąć czy darzyć jakimkolwiek uczuciem. Serce Covenanta ścisnął żal. Zbyt często już doświadczał tego, jak inni płacą za jego uczynki. Pogodził się z tym jednak. Taki ból niósł ze sobą obietnicę. Dawał mu moc. A dzięki mocy nadał ongiś znaczenie całej krwi przelanej w jego imię, walcząc z najgorszą złością lorda Foula. Poświęcił chwilę na zrobienie sobie WKS. Jego towarzysze czekali, starając się powstrzymać niecierpliwość. – Chodźmy już – rzekł wreszcie z napięciem w głosie. – Dam sobie radę. Powłócząc nogami, ruszył na północ wzdłuż wyschniętego koryta. Myśl o jeźdźcu dodawała mu sił. Zdołał poruszać nogami przez półtorej mili. Jad osłabił go jednak do cna. Wkrótce musiał poprosić o pomoc. Zwrócił się w stronę Sundera, lecz skalennik kazał mu odpocząć, a sam wyszedł z koryta rzeki.
Covenant osunął się bezwolnie na ziemię. Usiadł, starając się znaleźć sposób na opanowanie słabości. Gdy wzeszedł księżyc, Sunder powrócił, niosąc w złożonych dłoniach aliantha. Spożywszy swą część skarbojagód, Covenant poczuł przypływ nowych sił. Owoce go uzdrowiły. Potrzebował wody, lecz pragnienie nie było zbyt dokuczliwe. Kiedy skończył, był w stanie podnieść się i znowu ruszyć w drogę. Dzięki częstym postojom, kolejnym porcjom aliantha i pomocy towarzyszy zdołał iść całą noc. Nad Południowymi Równinami zapadła chłodna, kojąca ciemność. Wydawało się, że gorejąca nienawiść Słonecznicy zniknęła, pochłonięta przez plamy mroku między gwiazdami. A po piaszczystym dnie Mithil łatwo było iść. Poganiał się bezlitośnie. Clave nakazało go zgładzić. W blasku księżyca panował nad swą słabością, lecz gdy księżyc zaszedł, powróciła śmiertelność. Zataczał się, zdany na pomoc innych i pozbawiony wizji. Przed świtem urządzili odpoczynek, gdy jednak słońce miało już wynurzyć się zza horyzontu, Sunder kazał im wstać. – Zbliża się słonecznicowa zguba – wyszeptał. – Widziałem, że buty was chronią, ale będzie mi lżej na sercu, jeśli do mnie dołączycie. Wskazał ruchem głowy na szeroką skalną wyniosłość widoczną w pobliżu – obszar odsłoniętego kamienia wystarczająco wielki, by zapewnić osłonę dwudziestu ludziom. Drżący z wyczerpania Covenant podniósł się niepewnie. Trójka towarzyszy stanęła razem na skale, by spotkać nowy dzień. Gdy pojawiło się słońce, Sunder wydał z siebie okrzyk triumfu. Brązowa otoczka zniknęła. Na jej miejsce pojawiła się korona koloru chryzoprazu. Ten blask padający na twarz Covenanta był przyjemny i kojący niby pieszczota nadchodząca po okrutnym nacisku słońca pustyni. – Słońce płodności! – wychrypiał Sunder. – To utrudni pościg, nawet jeźdźcowi. Zeskoczył z głazu, jakby odzyskał nagle młodość, i popędził na poszukiwania obszaru pokrytego czystym piaskiem. Rękojeścią puginału wykopał w nim pośpiesznie dwie dziury, w które wsypał garść nasion ussusimiel. – Najpierw zdobędziemy żywność! – zawołał. – Czyż długo trzeba będzie czekać na wodę? Covenant zwrócił się w stronę Linden, chcąc ją zapytać, jakie wrażenie wywarło na niej zielone słońce. Twarz miała obrzękłą. Straciła zbyt wiele sił, za dużo wymagała od swego wyczerpanego ducha. Jej oczy straciły blask, jakby oślepiały ją rzeczy, które widziała – istotne rzeczy, których nie potrafili dostrzec ani Covenant, ani Sunder. Zaczął już formułować pytanie, lecz nagle jego uwagę odwrócił blask słońca. Wpatrzył się w stok zachodniego brzegu. Światło padało już na jego dolną część. Gdzie tylko dotknęło gleby, wyrastały z niej świeże, zielone kiełki i pędy.
Rosły z dostrzegalną szybkością. Powyżej brzegu kilka krzaków uniosło już głowy tak wysoko, że było je widać. Zieleń spełzała w dół niby płaszcz, podążając za granicą cienia rzucanego przez wschodni stok. Rośliny wręcz wybiegały spod ziemi. Za nasypem pojawiły się kolejne krzewy. Tu i ówdzie ku niebu sięgały młode drzewka. Wszędzie, gdzie padał przefiltrowany blask, pustkowie pozostałe po trzech poprzednich dniach zalewała zielona fala. – Słońce płodności – wydyszał z radością Sunder. – Nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy wzejdzie. Gdy jednak się pojawi, przynosi do Krainy życie. – To niemożliwe – wyszeptał Covenant. Wciąż mrugał, podświadomie starając się rozproszyć mrok przed oczyma. Spoglądał na trawę i pnącza, które tłoczyły się na stoku, na nowe, proste drzewa, widoczne już nad krzewami na płaskim terenie. Widok był niesamowity i przerażający. Gwałcił jego instynktowne poczucie Prawa. – Niemożliwe. – Zaiste – zachichotał skalennik. Wydawało się, że słońce go odrodziło. – Czyż nie wierzysz własnym oczom? Z pewnością musisz wreszcie przyznać, że w Słonecznicy jest prawda. – Prawda... – Covenant ledwie słyszał Sundera. Ogarnęło go zdumienie. – Moc Ziemi ciągle istnieje. To oczywiste. Ale nigdy tak nie wyglądała. – Instynktowny dreszcz ostrzegał go przed niebezpieczeństwem. – Czy coś się stało z Prawem? Czy o to chodzi? Czy Foul znalazł jakiś sposób, by zniszczyć Prawo? Prawo? – Nassic, ojciec mój, często śpiewał o Prawie – wtrącił Sunder. – Ale nie znał znaczenia tego słowa. Co to jest Prawo? Covenant wpatrzył się w niego niewidzącymi oczyma. – Prawo mocy Ziemi. – Straszliwe domysły ścisnęły go w gardle. Wnętrzności paliły go ze strachu. – Naturalny porządek rzeczy. Pory roku. Pogoda. Wzrost i rozkład. Co się z tym wszystkim stało? Co on zrobił? Sunder zmarszczył brwi, jakby Covenant swym zachowaniem zaprzeczał jego radości. – Nic nie wiem o takich sprawach. Znam Słonecznicę i Mądrość, którą dał nam namhoram, byśmy mogli przeżyć. Ale pory roku? Prawo? Te słowa nie mają znaczenia. Nie mają znaczenia – jęknął Covenant. Nie, oczywiście, że nie. Jeśli Prawa już nie było – jeśli przestało istnieć przed wiekami, stonedownor w żaden sposób nie mógł go zrozumieć. Pod wpływem impulsu zwrócił się w stronę Linden. – Powiedz mu, co widzisz. Wydawało się, że go nie usłyszała. Stała na skraju skały z wyrazem bezradnego otępienia na twarzy. – Linden! – krzyknął, nękany śmiertelnym strachem. – Powiedz mu, co widzisz. Wykrzywiła usta, jakby jego żądanie było aktem brutalności. Przesunęła dłońmi po włosach, spojrzała na otoczone zieloną aureolą słońce, a potem na pokryty grubą warstwą roślinności brzeg.
Z drżeniem spoglądała przed siebie. Jej odraza wystarczyła Covenantowi za odpowiedź. Uderzyła w niego niczym moment wspólnej wizji, użyczając na chwilę jego zmysłom daru, czy może przekleństwa ostrości, której im brakowało. Wysoka trawa i kręte pnącza, gęste krzewy i drzewka przestały mu się nagle wydawać bujne. Ujrzał w nich szaleństwo i histerię. Nie wyrastały z gleby ze spontanicznym rozmachem. Zmuszał je do wzrostu nienaturalny bicz słońca. Drzewa sięgały rozpaczliwie ku niebu jak tonący; pnącza wiły się po ziemi, jakby leżały na płonących węglach; rosnąca trawa była ostra i gwałtowna niczym krzyk. Minęła chwila. Covenant był wstrząśnięty. – To jest złe. – Linden pocierała ramiona, jakby to, co ujrzała, sprawiło, że skóra zaczęła ją swędzieć jak obleziona przez wszy. Czerwona opalenizna zaostrzała jej rysy. – Chore. Bezecne. Nie powinno tak wyglądać. To mnie zabija. Usiadła nagle, kryjąc twarz w dłoniach. Zacisnęła mięśnie barków, jakby nie odważyła się płakać. Zabija cię? – chciał zapytać Covenant. Sunder jednak zaczął już krzyczeć. – Twoje słowa nic nie znaczą! To słońce płodności! Nie jest złe. Po prostu jest. Tak wyglądała Słonecznica od czasu, gdy zaczęła się kara. Spójrzcie! Wskazał gwałtownym gestem na poletko piasku, na którym zasadził swe nasiona. Granica blasku dotarła już do jednego z dołków i ussusimiel zaczęły kiełkować. – Dzięki niemu będziemy mieli co jeść! Słońce płodności przynosi życie całej Krainie. W Mithil Stonedown w tej chwili, gdy stoicie tutaj, rozprawiając o złu i chorobie, wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci śpiewają. Ci, którzy mają siły, przystępują do pracy. Dopóki utrzyma się słońce płodności, będą pracować, aż padną z wyczerpania. Najpierw znajdą miejsca, w których gleba może wykarmić plony, a potem oczyszczą ją, by można było dokonać zasiewu. Tego jednego dnia trzy razy będą siać i zbierać plony. Trzy razy podczas każdego dnia słońca płodności. A jeśli ludzie z innego stonedown przyjdą na to samo miejsce, szukając odpowiedniej gleby dla siebie, zaczną się zabijać, dopóki nie zostanie tylko jedna wioska, której przypadną plony. I ludzie będą śpiewać! Słońce płodności to życie! To włókna na sznury, nici i ubrania, drewno na narzędzia, naczynia i opał, ziarno do jedzenia i do produkcji metegliny, która koi zmęczenie. Nie mówcie mi o złu! – krzyknął ochrypłym głosem. Pasja opuściła go jednak. Przygarbił się, pogrążony w smutku. Ramiona mu opadły, jakby zdradzając rodzinną wieś, wyrzekł się wszelkiej pociechy. – Nie mogę tego znieść. – Sunderze – odezwał się Covenant drżącym głosem. Jak długo jeszcze mógł wywoływać podobny ból? – Nie o to mi chodziło. – W takim razie oświeć mnie – mruknął skalennik. – Zaradź nędzy mego rozumu. – Staram się zrozumieć wasze życie. Znosicie tak wiele, że sam fakt, iż możecie śpiewać, jest już zwycięstwem. Ale nie o to mi chodziło. – Wziął się w garść, by nie skierować niechcący gniewu na Sundera. – To nie jest kara. Mieszkańcy Krainy nie są zbrodniarzami i
zdrajcami. Nie! – „Szykowałem pomstę”. – To nie wasze życie jest złem. Jest nim Słonecznica. Złem wyrządzanym Krainie. Nie wiem, jak to się dzieje. Wiem jednak, kto jest za to odpowiedzialny. Lord Foul, którego zwiecie a-Jerothem. To jego robota. Sunderze, z nim można walczyć. Wysłuchaj mnie – błagał spoglądającego na niego spode łba skalennika. – Z nim można walczyć. Sunder wpatrywał się ze złością w Covenanta, trzymając się kurczowo myśli i wyobrażeń, które potrafił pojąć. Po chwili jednak spuścił wzrok. Kiedy przemówił, słychać było, że przyznaje Niedowiarkowi rację. – Słońce płodności również jest na swój sposób niebezpieczne. Dopóki będzie można, pozostańcie na skale. Wziął nóż i zaczął czyścić z trawy i chwastów poletko, na którym zasadził swe pnącza. Och, Sunderze – westchnął Covenant. – Nie zasługuję na taką odwagę. Chciał odpocząć. Ze zmęczenia bolały go kości czaszki. Obrzęk przedramienia zniknął już, lecz skóra zachowała głęboko siny kolor, a stawy w łokciu i nadgarstku były obolałe. Nie usiadł jednak. Zwrócił się ku cierpiącej w milczeniu Linden. Wpatrywała się pustymi oczyma w nicość. Ból wykrzywił jej usta w grymas porażki, dogłębnie osobistej i rozpaczliwej. Ściskała dłońmi łokcie, obejmując rękami kolana, jak gdyby chciała znaleźć schronienie we własnych kościach, w ich sztywnej śmiertelności. Uznał, że cierpi tak samo jak on podczas pierwszego pobytu w Krainie. – Wszystko w porządku. Rozumiem cię – powiedział, starając się okazać delikatność. Chciał dodać: Nie pozwól się temu przytłoczyć. Nie jesteś sama. Wszystko to ma swój powód. Jej odpowiedź powstrzymała go jednak. – Nie, nie rozumiesz. – Nie miała w sobie nawet tyle pewności, by czuć gorycz. – Ty nie widzisz. Na to nie potrafił odpowiedzieć. Niezaprzeczalna prawda jej słów zadała kłam jego umiejętnościom. Szukał po omacku rozwiązania w swej jaźni. Nie mając nic na obronę przed własną bezradnością, odpowiedzialnością za brzemiona, których nie potrafił podźwignąć, osunął się na kamień i wyciągnął jak długi ze zmęczenia. Znalazła się tu, ponieważ próbowała ocalić mu życie. Chciał dać jej coś w podzięce, jakąś pomoc, opiekę, ulgę. Jakąś odpowiedź na jej nieugiętość. Nie mógł jednak nic zrobić. Nie potrafił nawet utrzymać otwartych oczu. Gdy ponownie podniósł powieki, roślinność po obu stronach koryta i na jego zachodnim brzegu, aż do granicy skały, stała się niepokojąco gęsta. Gdzieniegdzie trawa sięgała już kolan. Zastanawiał się, jak można wędrować pod takim słońcem. Zostawił jednak ten problem Sunderowi. Podczas gdy melonowe pączki dojrzewały, skalennik zajął się poszukiwaniem dzikich pnączy, które ciął na kawałki. Kiedy uznał, że zebrał już wystarczająco wiele, wrócił na skałę i zaczął wyplatać z nich worek. Nim uporał się z tym zadaniem, zdążyły dojrzeć pierwsze ussusimiel. Pociął je na
kawałki, schował nasiona do kieszeni i rozdzielił owoce między wędrowców. Covenant przyjął swą część, wiedząc, że jego ciało potrzebuje pokarmu. Sunder musiał jednak szarpać Linden za ramię, by przyciągnąć jej uwagę. Spojrzała, marszcząc brwi, na ussusimiel, jakby były czymś niegodziwym. Przyjęła owoc z goryczą na twarzy. Gdy już się najedli, Sunder zebrał resztę melonów i schował je do worka. Wydawało się, że jest w lepszym nastroju. Najwyraźniej umiejętność zdobywania żywności przekonała go o własnej przydatności. Możliwe też, że zmniejszyła się dręcząca go obawa przed pościgiem. – Musimy się oddalić od koryta rzeki – oznajmił stanowczo. – Tu nie znajdziemy wody. – Wskazał głową w kierunku wschodniego brzegu. – Z początku wędrówka będzie żmudna, ale kiedy drzewa wyrosną wysoko, rzucą na ziemię cień, który spowolni wzrost podszycia. Uważajcie jednak. Mówiłem, że słońce płodności bywa niebezpieczne. Musimy posuwać się naprzód ostrożnie, by nie wejść między rośliny, które już nas nie wypuszczą. Dopóki utrzyma się to słońce, będziemy wędrować za dnia i spać tylko w nocy. Covenant potarł lekko strupy na przedramieniu. Popatrzył na szczyt nasypu. – Czy mówiłeś coś o wodzie? – Jeśli tylko pozwoli traf i siły. Siły, mruknął Covenant. Traf. Tych pierwszych mu brakowało, a temu drugiemu nie ufał. Nie wahał się jednak ani chwili. – Chodźmy. Obaj mężczyźni spojrzeli na Linden. Dźwignęła się powoli z ziemi. Nie uniosła wzroku, ale skinęła głową. Sunder popatrzył pytająco na Covenanta, ten jednak nie potrafił mu nic wyjaśnić. Skalennik wzruszył ramionami, zarzucił sobie worek na plecy i ruszył przed siebie korytem rzeki. Covenant podążył za nim. Linden szła na końcu. Sunder, gdy tylko mógł, omijał trawy i zielsko. Wreszcie dotarł do miejsca, w którym brzegi były mniej strome. Stanął mocno na nogach i zaczął się wspinać. By wydostać się na płaski teren, musiał zrobić wyrwę w porastającej granicę stoku roślinności. Covenant patrzył na skalennika, dopóki ten nie zniknął, po czym spróbował pójść w jego ślady. Chwytał się długich, zwieszających się kęp trawy, ześlizgując się często w dół. Wreszcie jednak udało mu się wczołgać do wygrzebanej przez Sundera jamy. Ostrożnie posuwał się naprzód pozostawionym przez stonedownora w krzewach i orlicach tunelem. Wybujałe zielsko utrudniało wędrówkę. Musiał czołgać się na rękach i kolanach. Czuł, że dławi go nienaturalna zieloność. Nie potrafił zapanować nad drżeniem mięśni. Dłuższe czołganie groziło mu utratą sił, lecz po jakimś czasie tunel się skończył. Sunder znalazł skryte w cieniu młodego, gęstego zagajnika akacji miejsce, w którym orlice sięgały tylko do pasa. Deptał z uporem krzaki, by zrobić polankę, gdy dogonił go Covenant, a za nim Linden.
– Sprzyja nam szczęście – mruknął stonedownor, wskazując głową na jedno z najbliższych drzew. Była to świeżo wyrosła mimoza, wysoka na niemal piętnaście stóp. Nie miała już jednak stać się większa, gdyż dławiło ją ciężkie pnącze, grube jak udo Covenanta. Roślina miała lśniącą, zieloną skórę. Rosła na niej kiść żółtozielonych owoców, przypominających nieco papaję. – To mirkomelon. Mirkomelon? – zastanowił się Covenant, wspominając usypiający miąższ, za pomocą którego schwytali ich mieszkańcy Mithil Stonedown. – Co to za szczęście? Sunder wydobył nóż. – Owoc to jedno, a pnącze to coś całkiem innego. Pociągnął Covenanta za sobą, podszedł do rośliny i chwycił sztylet w obie dłonie. – Stój spokojnie – ostrzegł. Podskoczył w górę i wbił ostrze broni w pnącze nieco powyżej swej głowy. Nóż przeciął miąższ, jakby było to ludzkie ciało. Gdy skalennik go wyrwał, z rany trysnęła czysta woda. Zaskoczony Niedowiarek zawahał się. – Pij! – warknął Sunder. Pchnął obcesowo Covenanta pod fontannę. Ten zaczął przełykać zalewającą mu twarz wodę. Była świeża jak nocne powietrze. Gdy już zaspokoił dotkliwe pragnienie swego ciała, jego miejsce zajęła Linden. Piła tak, jakby gorączkowo poszukiwała czegoś – wszystko jedno czego – co nie zwiększy bólu jej nerwów. Covenant bał się, że w roślinie zabraknie wody. Gdy jednak kobieta odeszła na bok, Sunder zdołał jeszcze ugasić pragnienie, nim strumień zaczął słabnąć. Woda nie przestała płynąć, wędrowcy postanowili więc wykorzystać okazję. Umyli sobie ręce i twarze, spłukali z ubrań drobiny kurzu. Potem skalennik znów zarzucił worek na plecy. – Musimy ruszać. Pod tym słońcem wszystkiemu, co nieruchome, grozi niebezpieczeństwo. – Dla podkreślenia swych słów poruszył gwałtownie nogą, demonstrując, że trawa próbowała owinąć mu się wokół kostek. – Do tego jeździec na pewno ruszył już w pościg. Będziemy iść tak blisko Mithil, jak tylko pozwolą nam gleba i słońce. Wskazał ręką na północ. W tym kierunku, za cieniem zagajnika, ciągnęła się szeroka połać ostrej, szarej trawy, która sięgała już do wysokości piersi i nadal rosła. Dalej jednak zaczynał się lasek, dziwaczna mieszanina dębów i platanów, eukaliptusów i palisandrów. – Gleba jest bardzo zróżnicowana – wyjaśnił Sunder. – A z każdego jej rodzaju wyrasta to, co jest dla niej odpowiednie. Nie potrafię przewidzieć, na co się natkniemy. Ale postaramy się pozostać w cieniu drzew. Rozejrzał się po okolicy, jakby spodziewał się zobaczyć jeźdźca, po czym ruszył przed siebie przez gęstą trawę. Covenant podążył za nim niepewnym krokiem. Linden szła na końcu. Gdy zbliżyli się do drzew, jego ręce pokrywała już siatka drobnych zadrapań,
pozostawionych przez ostre źdźbła, a same trawy sięgały mu powyżej głowy. Później jednak, zgodnie z przewidywaniami Sundera, cień drzew zahamował wzrost podszycia, sprowadzając je do bardziej naturalnych rozmiarów. Dalej ciągnął się jeszcze bardziej cienisty las, pełen cyprysów, kwitnących morw i drzew przypominających klony, które Covenant z ukłuciem bólu w sercu rozpoznał jako gildeny. Widok owych majestatycznych roślin, które ongiś mieszkańcy Krainy cenili tak wysoko, obróconych przez Słonecznicę w marionetki, sprawił, że poczuł gniew i zawroty głowy. Odwrócił się do Linden, chcąc podzielić się z nią swym oburzeniem, lecz pochłonęły ją własne sprawy i nie zwracała na niego uwagi. Jej spojrzenie wypełnione było udręką. Wydawała się cofać wzrok od wszystkiego, co ją otaczało, jakby nie potrafiła zamknąć oczu na krzyk drzew. Oboje z Covenantem nie mieli jednak innej możliwości, jak iść naprzód. Wkrótce po południu Sunder zatrzymał się w cieniu gęsto ulistnionej wierzby, gdzie wędrowcy spożyli posiłek złożony z ussusimiel. Półtorej mili dalej natknęli się na następne mirkomelonowe pnącze. Jego owoce pomagały Covenantowi zwalczyć towarzyszącą rekonwalescencji słabość. Mimo to po południu zabrakło mu sił. Wreszcie osunął się na ziemię i znieruchomiał. Wszystkie mięśnie miał słabe jak wosk. Ściskające mu głowę imadło zmęczenia mąciło wzrok i utrudniało zachowanie równowagi. – Już nie mogę – wymamrotał. – Muszę odpocząć. – Nie wolno ci tego robić – zaprotestował skalennik. Jego głos dobiegał z oddali. – Dopóki słońce nie zajdzie albo nie znajdziemy kawałka pustego gruntu. – Nie ma wyjścia – wydyszała Linden. – Nie odzyskał jeszcze sił. Nadal jest w nim trucizna. Może dojść do nawrotu. – Jak uważasz – mruknął po chwili Sunder. – Zostań przy nim. Pilnuj go. Ja poszukam bezpiecznego miejsca. Covenant usłyszał, jak skalennik oddala się przez zarośla. Skłoniony do działania ostrzeżeniem stonedownora, Niedowiarek poczołgał się w cień potężnego gildenu, oparł o jego korę, zamknął na krótką chwilę oczy i poddał się znużeniu. Do przytomności przywróciła go Linden. Z pewnością była zmęczona, nie mogła jednak usiąść. Chodziła przed nim w kółko, ściskając dłońmi łokcie i potrząsając głową, jakby wiodła zawzięty spór ze sobą. Przyglądał się jej przez chwilę, starając się uwolnić swój wzrok od mgiełki zmęczenia. – Powiedz mi, co ci dolega – poprosił z troską w głosie. – One są najgorsze. – To jego pytanie sprawiło, że z jej ust popłynęły słowa, lecz odpowiadała raczej sobie niż jemu. – Wszystko tu jest straszne, ale one są najgorsze. Co to za drzewo? Wskazała na pień, pod którym siedział. – Nazywa się gilden. Ich drewno uważano ongiś za szczególnie cenne – dodał pod wpływem wspomnień.
– One są najgorsze. – Przyśpieszyła kroku. – Wszystko tu cierpi ból. Taki ból... – Jej głos drżał coraz bardziej. – Ale one są najgorsze. Wszystkie gildeny. Od wewnątrz trawi je ogień. To jak autodafe. – Uniosła dłonie, by ukryć udrękę malującą się na jej twarzy. – Powinno się skrócić ich męki. Skrócić męki? Przeraziła go ta myśl. Jak matce Sundera? – Linden – poprosił z ostrożnością w głosie. – Powiedz mi, co ci dolega. Zwróciła się ku niemu w nagłym wybuchu gniewu. – Czy jesteś nie tylko ślepy, lecz również głuchy? Czy nic nie czujesz? Mówię ci, że one cierpią ból! Powinno się skrócić ich męki! – Nie. – Bez mrugnięcia okiem stawił czoło jej pasji. Tak właśnie postąpił Kevin. Krytyczne położenie Krainy złamało mu serce. Dlatego dopełnił rytuału profanacji. Starał się wykorzenić zło, niszcząc to, co kochał. Covenant skrzywił się na wspomnienie tego, jak niewiele zabrakło, by on również podążył tą ścieżką. – Nie można walczyć z lordem Foulem w ten sposób. On tego właśnie chce. – Nie gadaj takich rzeczy! – warknęła. – Nie chcę tego słuchać. Jesteś trędowaty. Co cię obchodzi ból? Niech cały świat krzyczy! Dla ciebie to obojętne. – Rzuciła się nagle na ziemię i usiadła wsparta o pień, podciągając kolana do piersi. – Nie zniosę już tego dłużej. – Wykrzywiła twarz, tłumiąc łzy. Pochyliła głowę i wyprostowała ręce, wyciągając je sztywno przed siebie. Zacisnęła dłonie w pięści, chwytając się bezsilnie powietrza. – Nie zniosę. Ścisnęło go serce na ten widok. – Proszę cię – wydyszał. – Powiedz mi, dlaczego to cię tak bardzo boli. – Nie potrafię się od tego odgrodzić. Ręce, ramiona, barki – każda część jej ciała zaciskała się w grymasie potępionych, pełnym bezlitosnej pasji. – Wszystko to dotyczy mnie. Widzę i czuję drzewa. W sobie. To zbyt osobiste. Nie mogę tego znieść. To mnie zabija. Pragnął jej dotknąć, lecz nie odważył się. Była zbyt bezbronna. Dotknięcie palców mogłoby wystarczyć, by poczuła jego trąd. Przez chwilę pragnął opowiedzieć jej historię Kevina. Mogłaby jednak uznać, że próbuje w ten sposób zaprzeczyć jej bólowi. Niemniej musiał jej coś zaoferować. – Linden – zaczął, jęcząc w duchu na myśl o tym, jak trudno mu będzie o tym mówić. – Gdy lord Foul nas tu przywołał, przemówił do mnie. Ty go nie słyszałaś. Powiem ci, co rzekł. Wykręciła gwałtownie dłonie, lecz nie odpowiedziała mu w żaden inny sposób. Po krótkiej chwili zaczął powtarzać pełne zimnego lekceważenia słowa Wzgardliwego. „Ach, wciąż się upierasz”. Pamiętał każde słowo, każdą kroplę jadu, każdą nutę pogardy. Owo wspomnienie spadło na niego, przeradzając się w przymus. Zdruzgotało jego odwagę i znieczuliło serce. Nie przestawał jednak mówić. Chciał, żeby usłyszała wszystko. Nie potrafił dodać jej otuchy,
chciał więc podzielić się z nią swym poczuciem celu. „Staniesz się instrumentem mojego triumfu”. Gdy uderzały w nią te słowa, skuliła się, oplotła ręce wokół kolan i wtuliła w nie twarz, kryjąc się przed tym, co mówił, jak przerażone dziecko. „Czeka tu na ciebie rozpacz przerastająca wszystko, co może znieść twe marne, śmiertelne serce!” Niemniej jednak podczas całej recytacji odnosił wrażenie, że Linden właściwie go nie słucha, że jej reakcja ma charakter osobisty, odnosi się do czegoś, czego o niej nie wie. Częściowo spodziewał się, że zaraz usłyszy jej głośny lament. Wydawała się zupełnie pozbawiona prostego instynktu, nakazującego szukać pocieszenia. Mogłaby czerpać siły z gniewu na Wzgardliwego, tak jak on, wyglądało jednak na to, że nie może w ten sposób złagodzić swej płynącej z wielu źródeł udręki. Drżąca zgięła się wpół, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Wreszcie nie mógł już dłużej na nią patrzeć. Podczołgał się ku niej, jakby skazywał się na potępienie. Usiadł obok i zdecydowanym ruchem otworzył jej zaciśniętą prawą dłoń. Wsunął swą kaleką rękę w jej uścisk, tak aby nie mogła wypuścić tego symbolu jego okaleczonego człowieczeństwa, dopóki atak nie minie. – Trędowaci nie są nieczuli – powiedział cicho. – Tylko ciało drętwieje. Reszta to kompensuje. Chcę ci pomóc, ale nie wiem jak. Nie krzywdź siebie w ten sposób, wydyszał bezgłośnie. Dotyk jego dłoni lub wyrażona głosem empatia dotarła do niej w jakiś sposób. Maksymalnym wysiłkiem woli Linden zaczęła rozluźniać mięśnie, rozplątywać supły swej niedoli. Zaczerpnęła z drżeniem tchu i opuściła ramiona. Nadal jednak trzymała jego dłoń, zamykała w uścisku miejsce po utraconych palcach, jakby ta amputacja była jedyną rzeczą, którą potrafiła w nim zrozumieć. – Nie wierzę w zło. – Jej głos brzmiał tak, jakby z trudem wydostawał się przez gardło i wypadał na zewnątrz usmarowany krwią. – Ludzie tacy nie są. To miejsce jest chore. Sam wymyśliłeś tego lorda Foula. Jeśli uda ci się obciążyć winą za chorobę kogoś innego, zamiast zaakceptować ją taką, jaka jest, możesz uniknąć odpowiedzialności za nią. Nie musisz się starać położyć kresu bólowi. – Jej słowa oskarżały go, lecz uścisk dłoni temu zaprzeczał. – Nawet jeśli to tylko sen. Nie potrafił jej odpowiedzieć. Jeśli nie chciała przyjąć do wiadomości istnienia własnego, wewnętrznego Wzgardliwego, jak mógł ją o tym przekonać? I jak mógł obronić ją przed manipulacjami lorda Foula? Wyrwała raptownie dłoń i zerwała się z miejsca, jakby chciała uciec przed konsekwencjami tego uścisku. Gdy patrzył w ślad za nią, nie potrafił odróżnić w swym sercu bolesnej samotności od strachu.
9. W dół rzeki
Po krótkiej chwili wrócił Sunder. Jeśli nawet zauważył zdenerwowanie Linden, która – blada i nieprzejednana – stała zwrócona plecami do Covenanta, nie prosił o wyjaśnienie. Oznajmił cicho, że znalazł miejsce, w którym będą mogli bezpiecznie odpocząć do rana, po czym wyciągnął rękę do Niedowiarka. Ten przyjął jego pomoc, pozwolił, by skalennik postawił go na nogi. Jego mięśnie były słabe jak popiół, lecz wspierając się na ramieniu Sundera, był w stanie pokonać półtorej mili dzielące ich od nagiej skały. Zewsząd otaczały ją wysokie chaszcze, które dawały choć częściową osłonę przed oczyma ścigających. Covenant położył się na szorstkim kamieniu i przespał resztę popołudnia. Po złożonej z ussusimiel kolacji ku swemu zaskoczeniu przespał również całą noc. Choć leżał na twardym podłożu, obudził się dopiero niedługo po wschodzie słońca. Sunder zdążył już oczyścić skrawek gruntu, by zasadzić nowe melony. Gdy Covenant wstał, Linden dołączyła do niego. Unikała jego spojrzenia, jakby nie mogła znieść widoku jego myśli, jego troski o nią, jego niezrozumiałych przekonań. Przyjrzała mu się bez słowa, po czym oznajmiła, że nie ma gorączki i jest zdolny do podróży. Coś, co zobaczyła, zaniepokoiło ją, nie powiedziała jednak nic, a on jej o nic nie zapytał. Gdy tylko dojrzały nowe melony, Sunder uzupełnił zapas nasion i wypchał worek owocami. Następnie powiódł Covenanta i Linden z powrotem w chaszcze. Mithil skręciła na północny zachód. Wciąż trzymali się tak blisko jej koryta, jak tylko pozwalało na to ukształtowanie terenu. Początkowo posuwali się naprzód wolno, gdyż ziemię gęsto porastał bluszczyk kurdybanek, który zdawał się opierać nawet sile skalennika. Potem jednak weszli do ciemnego figowcowego lasu i wędrówka stała się łatwiejsza. W drugim dniu słońca płodności drzewa figowe wyrosły tak wysoko, że Covenant nigdy nie uznałby tego za możliwe. Między pniami ciągnęły się szerokie aleje i galerie. Ogromne, splecione konary tworzyły łuki przypominające wysoki, żebrowany sufit i wyniosłe kolumny miejsca kultu w Revelstone albo ogromnej jaskini Korzeni Ziemi pod Melenkurion Tamą Niebios. Wyglądało to jednak nie tyle imponująco, ile złowieszczo. Wszystkie gałęzie i pnie wydawały się cierpieć pod własnym ciężarem.
Kilkakrotnie Covenant odniósł wrażenie, że słyszy w oddali tętent kopyt, nic jednak nie zobaczył. Następnego dnia wędrowcy natknęli się na pozostałości makabrycznej płodności słońca. Późnym porankiem dotarli na obszar, który jeszcze wczoraj był gajem cedrów wysokich na kilkaset stóp. Teraz jednak wyglądał jak miejsce zagłady. Nocą drzewa zaczęły się przewracać. Każdy padający na ziemię kolos pociągał za sobą następne. Cała okolica przerodziła się w chaos zwalonego drewna. Tytaniczne pnie i konary zostały połamane, porozszczepiane, zmiażdżone. Troje wędrowców cały dzień musiało przedzierać się między tymi szczątkami. Krótko przed zachodem słońca udało im się dotrzeć do niskiego stoku, porośniętego kołyszącym się na wietrze wrzosem, który dwukrotnie przerastał ich wysokością. Sunder wydobył puginał i zaatakował grube jak ręka w nadgarstku łodygi. Wreszcie udało mu się oczyścić obszar wystarczająco wielki, by mogli się na nim położyć. Nawet wtedy jednak nie mógł odpocząć. Był napięty z niepokoju. Podczas jedzenia Covenant nie odzywał się ani słowem, a zatopiona w sobie Linden nie zwracała uwagi na skalennika. Później jednak Niedowiarek zapytał, co go gryzie. – Nie znalazłem kamienia – odparł zasępiony. – Księżyca ubywa i wśród tego wrzosu jego światło nie jest wystarczająco jasne, by pomóc mi w poszukiwaniach. Nie wiem, jak mam uniknąć losu Marida. Covenant zastanawiał się chwilę nad tym problemem. – Podniosę cię – zaproponował. – Jeśli ja jestem osłonięty, tobie również nic nie powinno się stać. Skalennik zgodził się z niechętnym wzruszeniem ramion, nie uspokoił się jednak. Propozycja Covenanta gwałciła zasady ostrożności, które wpajano mu przez całe życie. – Myślę, że nic ci się nie stanie – uspokajał go cicho Niedowiarek. – Miałem rację co do aliantha, prawda? Sunder ułożył się do snu. Gdy jednak Covenant obudził się nocą na krótką chwilę i spojrzał w jego stronę, zobaczył, że skalennik wpatruje się w ciemne wrzosy niczym człowiek, który spogląda na nie po raz ostatni. Wędrowcy wstali szarym świtem. Ruszyli razem przez gąszcz, aż wreszcie znaleźli rzadziej porośnięty obszar, z którego widać było wschodni horyzont. Wietrzyk był silniejszy i chłodniejszy niż wieczorem. Covenanta przeszył lekki dreszcz strachu. Może jego i Linden wcale nie chroniły buty. Może byli po prostu odporni na Słonecznicę. W takim przypadku... Nie mieli czasu na szukanie innych możliwości. Zbliżał się wschód słońca. Linden podniosła worek z melonami. Covenant pochylił się, pozwalając, by Sunder wdrapał mu się na plecy. Zwrócili się na wschód. Niedowiarek musiał uważać, by nie wstrzymywać oddechu. Słońce rozjarzyło się lazurowym blaskiem. Jego aureola miała barwę szafiru. Było widoczne tylko przez chwilę. Potem na zachód potoczyły się czarne chmury przypominające
straż przednią natarcia. – Słońce deszczu. – Sunder rozprostował z wysiłkiem palce, które zaciskał na ramionach Covenanta. Zeskoczył na ziemię. – Teraz będziemy mogli podróżować znacznie szybciej – wychrypiał, wydobywając głos ze ściśniętej piersi. – Jeśli nawet nie umkniemy pościgowi na dobre, przynajmniej przedłużymy swe życie. Natychmiast zwrócił się w stronę rzeki i pognał ku niej przez wrzos, jakby ścigał się z chmurami. Covenant popatrzył na Linden. Wiatr się wzmagał. – Czy wszystko z nim w porządku? – Tak – odparła niecierpliwie. – Nasze buty powstrzymują Słonecznicę. Gdy skinął głową na znak ulgi, pobiegła za Sunderem. Wrzos ciągnął się jeszcze kawałek na zachód, po czym przechodził nagle w gąszcz sękatych krzaków, które nad brzegiem rzeki dorównywały wysokością drzewom. Niebo nad nimi przesłoniły chmury, z których zaczęły już spadać pierwsze krople deszczu. Sunder wdarł się między wysokie krzewy. Odrąbywał bądź odłamywał grube gałęzie długości prawie ośmiu stóp i odcinał kawałki pnączy. Wszystko to wlókł za sobą przez gąszcz. Kiedy już zebrał tyle, ile tylko mógł udźwignąć, oddał swą zdobycz towarzyszom i poszedł narąbać więcej kawałków drewna tej samej długości. Gdy wreszcie zobaczyli przed sobą koryto rzeki, tylko wąskie pasemko nieba na zachodzie było wolne od chmur. Sunder wciąż parł ku brzegowi. Kiedy już do niego dotarł, oczyścił kawałek gruntu, na którym mógł pracować. Covenant i Linden wykonywali jego zwięzłe rozkazy, choć nie mieli pojęcia, co planuje. Pomogli mu ogołocić pnącza i konary z gałązek oraz liści. Następnie ułożyli wszystkie kawałki drewna obok siebie i Sunder złączył je mocno pnączami. Kiedy skończył, silnie związany stos był szerszy niż zasięg jego rozpostartych rąk. Wiatr zaczął zrywać najwyższe gałązki gąszczu. Ciężkie krople uderzały o liście, wywołując na dole ciągłą mżawkę. Sunder jednak najwyraźniej zapomniał o pośpiechu. Usadowił się najwygodniej, jak tylko mógł. – I co teraz? – zapytał po chwili Covenant. Sunder popatrzył na niego i na Linden. – Umiecie pływać? Skinęli głowami. – W takim razie zaczekamy na wezbranie rzeki. Covenant mruganiem usunął krople deszczu z oczu. Piekło i szatani, mruknął. Tratwa. To był dobry pomysł. Prąd Mithil poniesie ich szybciej, niż mogliby wędrować lądem, a tratwa Sundera umożliwi im odpoczynek i uchroni przed wyczerpaniem. Skalennik śpieszył się tak bardzo, ponieważ nawet ten mały stateczek byłoby mu znacznie trudniej sklecić, gdy ulewa rozszaleje się już na dobre. Covenant skinął do siebie głową. Nie zasługiwał na tak
pomysłowego przewodnika jak Sunder. Linden usiadła obok tratwy i objęła kolana rękami. – Będzie zimno – stwierdziła bezbarwnym głosem. Miała rację. Deszcz już w tej chwili był chłodny. Covenant jednak go zignorował. Podszedł do rzeki, by przyjrzeć się jej dnu. Ten widok wzbudził w nim wątpliwości. Roślinność wypełniała koryto niemal do wysokości brzegu. Nie wiedział, ile czasu musi minąć, nim woda się podniesie, ale gdy już się to stanie, drzewa i krzewy uczynią podróż skrajnie niebezpieczną. Sunder rozdał im porcje ussusimiel. Covenant wciąż się wpatrywał w koryto rzeki. Ulewa nie ustawała ani na chwilę. Siekła krzaki z siłą wodospadu. Powietrze robiło się coraz ciemniejsze, widział jednak wystarczająco dobrze, by dostrzec pierwsze błotniste strumyczki na dnie. Z początku bał się, że woda będzie się podnosić zbyt wolno. Gęsta roślinność sprawiła, że nie docenił gwałtowności burzy. Strugi lały się z nieba nieprzerwanie i z każdą chwilą przybierały na sile. Deszcz szumiał niby potężna bestia tratująca zarośla. Nurt przyśpieszył. Kipiąc jak strumień węży, wślizgiwał się między drzewa, rwał, bulgocząc, pośród krzewów. Z całej tej części Południowych Równin woda spływała do Mithil. Covenant ledwie zdążył skończyć posiłek, gdy w rzece zaszła nagła zmiana. Fala skoczyła naprzód bez ostrzeżenia niczym atakujący drapieżnik. Niektóre z krzaków zaczęły się przesuwać. Ich korzenie sięgały płytko i strumień je wyrwał. Ugrzęzły natychmiast wśród gałęzi drzew i zwisały z nich jak szarpane prądem symbole desperacji. Woda jednak wciąż wzbierała. Drzewa również zaczęły padać. Wkrótce rzeka wypełniła się pniami i gałęziami, które płynęły niepowstrzymanie w dół. Woda kipiała z siłą lawiny. Deszcz siekł wściekle Mithil, która ciągle wzbierała i płynęła wartko. Stopa za stopą koryto się oczyszczało. Gdy Sunder wreszcie się podniósł, nurt wypełniał je już więcej niż w połowie. Skalennik poświęcił chwilę na to, by się upewnić, że jego skromny dobytek jest należycie zabezpieczony, po czym pochylił się nad tratwą i przywiązał do niej mocno worek z melonami. Pierś Covenanta ścisnął spazm strachu. – To zbyt niebezpieczne! – zawołał, przekrzykując szum deszczu. – Roztrzaska nas na kawałki! Jestem trędowaty! – Nie! – odparł Sunder. – Popłyniemy z prądem! Z drzewami! Jeśli to dla ciebie zbyt wielkie ryzyko, musimy zaczekać! Rzeka nie oczyści się aż do rana! Covenant pomyślał o jeźdźcu, o napotkanych ongiś przez siebie istotach, które potrafiły wyczuwać obecność białego złota. – Zwariuję, jeśli będę musiała tu siedzieć! – warknęła Linden, nim zdążył odpowiedzieć.
Sunder złapał tratwę za jeden koniec. – Trzymajcie się konarów, bo inaczej się pogubimy! Linden natychmiast pochyliła się nad drugim końcem konstrukcji, zacisnęła ręce na gałęziach i uniosła je. Przeklinając w myślach, Covenant stanął obok niej i spróbował złapać mokre drągi. Przeszkodę stanowiły drętwe palce. Nie był pewien swego uchwytu. – Musimy ruszyć jednocześnie! – ostrzegł Sunder. – Na środek rzeki! Covenant warknął na znak zrozumienia. Miał ochotę zrobić sobie WKS. Nurt wydawał mu się przyprawiającą o zawrót głowy otchłanią. – Teraz! – krzyknął Sunder w następnej chwili. Rzucił się w stronę Mithil. Ognie piekielne! Covenant poczuł gwałtowne szarpnięcie, gdy Sunder i Linden ruszyli naprzód. Podążył za nimi. Skalennik skoczył do rzeki. Tratwa przeleciała nad brzegiem, pociągając za sobą trzymającego się jej Covenanta, który wpadł do wody z bolesnym wstrząsem. Gałęzie wyrwały mu się z drętwych palców. Uniósł go nurt Mithil. Spływał z nim na łeb na szyję, dusząc się i gubiąc w wirach. Chwila paniki przesłoniła jego mózg chmurą ciemną jak wzburzona woda. Wymachiwał na oślep kończynami, nie wiedząc, jak odnaleźć powierzchnię. Wtem czepiający się jeszcze korzeniami podłoża krzak uderzył go boleśnie w nogę. Odzyskał równowagę. Wyciągnął ręce w górę. Wystawił głowę nad powierzchnię, zaczerpując bezgłośnie tchu. Szum deszczu czynił go głuchym na wszystko poza powietrzem i strachem, prądem omywającym mu twarz i lodowatym ogniem wody. Zimno go oszałamiało. Usłyszał jednak rozgorączkowany głos: – Covenant! Dotarł do niego strach brzmiący w krzyku Linden. Opierając się ściągającym go w dół butom, wystawił głowę i ramiona nad kipiący nurt, po czym wpatrzył się w ciemność. Nim ponownie znalazł się pod wodą, zdołał wypatrzyć tratwę. Była blisko, w odległości dziesięciu stóp w dół rzeki. Gdy wynurzył się ponownie, popłynął z prądem. Złapała go czyjaś ręka. Uderzył nogami wodę i chwycił niepełną dłonią nadgarstek Linden. Drętwe palce nie zdołały go utrzymać. Woda zamknęła mu się nad głową. Kobieta zacisnęła dłoń na jego przedramieniu i pociągnęła go ku sobie. Sięgnął ręką do jednej z gałęzi i zdołał chwycić się szorstkiej kory. Jego ciężar sprawił, że Sunder stracił kontrolę nad tratwą, która zaczęła wirować. Covenant miał wrażenie, że płyną z niebezpieczną prędkością. Brzegi przerodziły się w zamazane plamy, które przemykały obok, gdy mknął z nurtem. – Nic ci się nie stało? – krzyknęła Linden.
– Nic! Przystąpili do wspólnej walki z zimną wodą, pomagając Sunderowi nakierować tratwę w dół rzeki. Deszcz zalewał ich strumieniami, pozbawiał możliwości widzenia i zdolności mowy. Prąd nieustannie usiłował porwać tratwę. Raz za razem musieli, uderzając nogami, wydostawać się z niebezpiecznych przeciwprądów czy wymijać drzewa, które mknęły w dół rzeki niby okręty. Tylko szerokość Mithil zapobiegała powstawaniu na każdym zakręcie zatorów. Woda była zimna. Wydawało się, że wysysa z ich mięśni wszelkie siły i ciepło. Covenant miał wrażenie, że kości wypełnia mu lód. Po chwili już tylko z najwyższym wysiłkiem mógł się trzymać konarów i utrzymywać głowę nad powierzchnią. W miarę jednak jak rzeka wzbierała, jej powierzchnia stawała się mniej burzliwa. Prąd nie zwalniał, ale zwiększona masa wody osłabiała wpływ nierównego dna i brzegów. Nad tratwą łatwiej było zapanować. Po chwili, za radą Sundera, zaczęli na zmianę kłaść się na niej na plecach. Pozostała dwójka sterowała. W ten sposób starali się odwlec kryzys wywołany zmęczeniem. Jeszcze później woda stała się zdatna do picia. Wciąż pokrywała zęby Covenanta osadem piasku, ale deszcz i coraz silniejszy nurt macerowały powoli błoto, oczyszczając Mithil. Od czasu do czasu słyszał teraz głuchy łoskot przypominający odgłosy bitwy. Nie mogły to być pioruny, gdyż nie towarzyszyły im błyskawice. Huk był tak silny, że przebijał się przez głośny szum ulewy. Wtem powietrze przeszył ostry trzask. Nad Covenantem zawisł monstrualny cień. W ostatniej chwili prąd uniósł tratwę spod olbrzymiego, przewracającego się drzewa. Zbyt wysokie na swe korzenie, przeciążone naporem szalejącej burzy, zerwało się z cum i runęło na rzekę. Taki sam łoskot słyszał teraz wszędzie, blisko i daleko. Mithil przepływała przez obszar megalitycznych drzew. Basowy huk ich zagłady nie cichł ani na chwilę. Bał się, że jedno z nich runie na tratwę albo zastawi rzekę, tak się jednak nie stało. Pnie, które wpadały do Mithil, przegradzały nurt, ale go nie tamowały. Wreszcie hałas ucichł, gdy zostawili ten region za sobą. Deszcz nie przestawał lać, jakby zapadło się niebo. Covenant uczepił się jednego końca tratwy i wyrównał jej kurs za pomocą ciężkich buciorów. Na wpół sparaliżowani z zimna wędrowcy spływali rzeką przez cały dzień, który zdawał się nie mieć końca. Gdy ulewa wreszcie zaczęła słabnąć, Covenant nie mógł w to uwierzyć. Kiedy chmury odpłynęły ze wschodu, odsłaniając czyste, wieczorne niebo, wpatrywał się w przejrzyste powietrze, jakby przemawiało ono w języku, który stał się dla niego obcy. Dopłynęli razem do brzegu niczym zdychające ryby i wyczołgali się z wody. Sunder znalazł jakoś siły, by przywiązać tratwę, aby nie porwała jej wzbierająca rzeka. Następnie
dołączył do Covenanta i Linden pod osłaniającym przed wichrem zagajnikiem nadnaturalnie wyrośniętego janowca i osunął się na ziemię. Czarne, kłębiące się chmury umykały na zachód. Słońce zaszło we wspaniałych, pomarańczowoczerwonych odcieniach. Zmierzch przechodził w noc. – Ognisko. – Głos Linden drżał. Dygotała od stóp do głów. – Musimy rozpalić ognisko. Covenant z jękiem wydobył się z błota, w którym leżał. Uniósł głowę. Jego ciało dygotało z zimna. Drżenie wywoływało kurcze mięśni. Cały dzień na równiny nie padało światło słońca, a noc była przejrzysta jak nieskazitelny lód. – Tak – zgodził się, szczękając zębami, Sunder. – Musimy rozpalić ognisko. Ognisko. Covenant skrzywił się. Był zbyt przemarznięty, by czuć cokolwiek oprócz strachu. Bezwzględnie jednak musieli to zrobić. A on nie mógł znieść myśli o krwi. Chcąc powstrzymać skalennika, dźwignął się na ręce i kolana, choć miał wrażenie, że kości grzechoczą o siebie. – Ja się tym zajmę. Spojrzeli na siebie. Ciszę, jaka między nimi zapadła, mącił jedynie zimny wiatr, który przedzierał się przez zagajnik, oraz niepewne oddechy. Mina Sundera świadczyła, że nie wierzy w siły Covenanta i nie chce zrezygnować z odpowiedzialności za towarzyszy. Niedowiarek jednak powtarzał wciąż w duchu: Nie skaleczysz się dla mnie. Nie ustąpił. Po chwili skalennik podał mu orcrest. Covenant wziął go w drżącą, niepełną dłoń i zetknął z pierścieniem. Popatrzył na niego niepewnie. Opuściła go odwaga. Nawet dziesięć lat nie wystarczyło, by oduczył się instynktownego strachu przed mocą. – Szybciej – wyszeptała Linden. Szybciej? Zasłonił twarz lewą dłonią, starając się ukryć drżączkę. Niech to diabli. Nie miał siły. Orcrest leżał bezwładny w jego uścisku. Nie potrafił się nawet na nim skupić. Nie wiesz, o co mnie prosisz. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że potrzebują ognia. Jego gniew narastał powoli. Covenant zesztywniał, opierając się zimnu. Nieodróżnialna od bólu czy zmęczenia wściekłość ukształtowała się w krąg, na podobieństwo jego pierścienia. Słoneczny kamień nie był żywy. Białe złoto nie było żywe. To on obdarzał je życiem. Nie było innego wyjścia. Przeklinając bezgłośnie, walnął pięścią w błoto. W orcreście rozbłysło białe światło. Z pierścienia wystrzelił płomień, jakby metal przerodził się w obręcz srebrzystej magmy. Ogień natychmiast ogarnął całą dłoń. Covenant uniósł pięść, potrząsając żarem niczym obietnicą pomsty na Słonecznicy. Wypuścił z dłoni słoneczny kamień. Orcrest zgasł, lecz z pierścienia nadal tryskały płomienie. – Sunderze! – wydyszał zdławionym głosem. Skalennik natychmiast podał mu uschniętą gałąź janowca. Niedowiarek ujął wilgotną
korę w niepełną dłoń i z drżeniem ramienia wycisnął biały płomień na drewno. Kiedy odłożył gałąź, płonęła. Sunder podał mu więcej drewna, po czym ukląkł, by zająć się słabym ogniskiem. Covenant zapalił drugą gałąź, a potem trzecią i czwartą. Skalennik dodawał do ognia liście i gałązki, rozdmuchiwał ostrożnie płomienie. – Wystarczy – oznajmił po chwili. Covenant opróżnił z jękiem umysł. Żar jego pierścienia zniknął w ciemności. Nad zagajnikiem zamknęła się noc, otaczająca ciasno słaby, żółty blask oraz dym ogniska. Wkrótce poczuł na twarzy ciepło. Osłabiony wewnętrznie, spróbował oszacować skutki tego, co uczynił, ocenić emocjonalne szkody wyrządzone przez moc. Po chwili skalennik przyniósł z tratwy worek z melonami i rozdzielił racje ussusimiel. Covenant czuł się zbyt pusty, by jeść, lecz ciało zareagowało wbrew jego woli. Siedział niby kukła, kontemplując w otępieniu wyniszczenie własnej duszy. Z jego ubrania buchała wilgoć. Skończywszy posiłek, Linden odrzuciła łupiny. – Nie sądzę, bym zdołała przeżyć następny taki dzień – powiedziała słabym głosem. – A czy mamy wybór? – Oczy Sundera przesłoniła mgiełka zmęczenia. Siedział blisko ognia, jakby jego kości łaknęły ciepła. – Ur-lord zmierza do Revelstone. Proszę bardzo. Ale to długa podróż. Jeśli nie zechcemy skorzystać z pomocy rzeki, będziemy musieli wędrować na piechotę. Trzeba by wielu cykli księżyca, byśmy dotarli do twierdzy na-mhorama. Obawiam się jednak, że to by się nam nie udało. Słonecznica jest zbyt niebezpieczna. Poza tym jesteśmy ścigani. Barki Linden zastygły w wyrazie lęku. – Jak długo to potrwa? – zapytała po chwili z napięciem w głosie. Skalennik westchnął. – Nikt nie potrafi przewidzieć Słonecznicy – odparł cicho. – Powiadają, że w minionych pokoleniach każde nowe słońce świeciło przez pięć, sześć, a nawet siedem dni. Obecnie jednak czterodniowe słońce jest rzadkością. A na własne oczy raz tylko widziałem słońce trwające krócej niż trzy dni. – Jeszcze dwa dni – mruknęła Linden. – Mój Boże. Umilkli na chwilę. Później, w bezgłośnym porozumieniu, podnieśli się oboje, by nazbierać opału. Udało im się zgromadzić spory stos chrustu i gałęzi. Sunder położył się następnie na ziemi, a Linden z powrotem usiadła przy ognisku. Do odrętwiałego Covenanta dotarło powoli, że kobieta się mu przygląda. – Dlaczego masz opory przed używaniem swego pierścienia? – zapytała tonem, który wydał mu się celowo bezbarwny. Drżączka ustąpiła, pozostawiając tylko lekki ziąb w kościach. Jego myśli były jednak pełne gniewu.
– To trudne. – Z jakich powodów? Choć jej twarz zastygła w surowym wyrazie, sprawiała wrażenie, że chce go zrozumieć. Być może potrzebowała tego. Wyczytał w niej długą historię kar wymierzanych samej sobie. Była lekarzem, który dręczył siebie po to, by leczyć innych, jakby między jednym i drugim zachodził istotny, nieunikniony związek. Udzielił na jej skomplikowane pytanie najprostszej odpowiedzi, jaką znał: – Moralnych. Przez chwilę spoglądali na siebie, próbując nawzajem się określić. Wtem do rozmowy niespodziewanie włączył się skalennik. – Wreszcie, ur-lordzie, wyrzekłeś słowo, które potrafię pojąć – mruknął. Jego głos zdawał się dobiegać z mokrego drewna i płomieni. – Boisz się zarówno siły, jak i słabości, mocy i jej braku. Obawiasz się swoich potrzeb i lękasz się je zaspokoić. Tak samo, jak ja. Jestem skalennikiem i dobrze znam podobny strach. Stonedown powierza skalennikowi swe życie. W imię tego życia, tego zaufania, muszę jednak przelewać krew jego mieszkańców. Tych, którzy mi ufają, muszę składać w ofierze, by nie zawieść tego zaufania. W ten sposób zaufanie zaczyna oznaczać krew i śmierć. Dlatego właśnie uciekłem z rodzinnej wioski... – prosta nuta lamentu w jego głosie zapobiegała wszelkim oskarżeniom – ...by służyć mężczyźnie i kobiecie, którym nie mogę ufać. Nie potrafię wam zaufać i dzięki temu uwolniłem się od ciężaru zaufania. Nie ma między nami nic, co kazałoby mi pozbawić was życia. Albo poświęcić własne. Gdy Covenant słuchał głosu Sundera i potrzaskiwania ogniska, jego strach osłabł nieco. Opanowało go poczucie bliskości. Ten ponury, wątpiący w siebie stonedownor wycierpiał bardzo wiele, a mimo to uratował znaczną część siebie. Po chwili milczenia postanowił zaakceptować słowa skalennika. Nie mógł płacić za wszystko sam. – Zgoda – wydyszał tonem przypominającym wiejący przez zagajnik nocny wiatr. – Jutro ty możesz rozpalić ogień. – Bardzo dobrze – odparł cicho Sunder. Covenant skinął głową. Po chwili zamknął oczy. Zmęczenie kazało mu położyć się w pobliżu ognia. Chciało mu się spać. Jego uwagę przyciągnęła jednak Linden. – To nie wystarczy – stwierdziła ozięble. – Ciągle powtarzasz, że chcesz walczyć ze Słonecznicą, a ledwie potrafisz rozpalić ognisko. Równie dobrze mógłbyś bać się pocierać o siebie patyki. Potrzebna mi inna, bardziej wiarygodna odpowiedź. Rozumiał jej racje. Z pewnością Słonecznicy – która bez trudności torturowała samą naturę – nie mogło unicestwić coś tak mizernego jak pierścień z białego złota. Nie ufał mocy, ponieważ żadna moc nie potrafiła sprawić tego, czego pragnęło jego serce. Uzdrowić świata. Wyleczyć trądu. Przezwyciężyć samotności, która pozbawiała go zdolności kochania.
– To znajdź ją – odparł, starając się, by jego głos nie zabrzmiał ostro. – Nikt nie zrobi tego za ciebie. Nie odpowiedziała. Pod wpływem jego słów ponownie zamknęła się w sobie. Był jednak zbyt zmęczony, by się z nią spierać. Zapadał już w drzemkę. Gdy Linden ułożyła się na spoczynek, popłynął z szumem rzeki w otchłań snu. Obudził się, obolały i przemarznięty, obok sterty wygasłych węgielków. Gwiazdy już zniknęły. W świetle brzasku wartka Mithil wydawała się ciemna i zimna, zgubna jak deszcz ze śniegiem. Nie sądził, by zdołał przeżyć jeszcze jeden dzień w wodzie. Jak już jednak stwierdził Sunder, nie mieli wyboru. Drżąc na myśl o tym, co go czeka, obudził swych towarzyszy. Linden była blada i wynędzniała. Nie patrzyła na rzekę, jakby sama myśl o niej była zbyt bolesna. Zjedli skromne śniadanie, po czym stanęli na głazie, by napotkać świt. Tak jak przewidywali, słońce wzeszło otoczone niebieską aureolą, a na wschodzie zaczęły się gromadzić groźne chmury. Sunder wzruszył z rezygnacją ramionami i z powrotem przywiązał do tratwy worek zawierający kurczący się zapas melonów. Zepchnęli wiązkę gałęzi na wodę. Chłód zaparł Covenantowi dech w piersiach, stawił jednak czoło zimnu, prądowi i ciężarowi własnych buciorów z nieprzejednaniem trędowatego, które pozwoliło mu przetrwać pierwszy szok. Potem rozpadał się deszcz. Nocą rzeka straciła na gwałtowności i oczyściła się z pływających krzaków i drzew. Ulewa była jednak coraz bardziej dokuczliwa. Niósł ją silniejszy wiatr. Gnane jego porywami krople uderzały w nich niby grad. Strugi wody uderzały w rzekę z gorącym, skwierczącym dźwiękiem. Deszcz szybko stał się dla wędrowców udręką. Nie mieli gdzie się skryć przed wilgocią i podstępnym zimnem. Od czasu do czasu Covenant dostrzegał w oddali przeszywającą mrok błyskawicę, ale nieustanny szum strug wpadającej do Mithil wody zagłuszał wszelkie pioruny. Wkrótce jego mięśnie stały się tak ciężkie, a nerwy tak odrętwiałe, że nie był już w stanie trzymać się tratwy. Wepchnął dłoń między gałęzie, zacisnął łokieć na jednym z wiązań i w ten sposób ocalił życie. Jakoś udało im się przetrwać dzień. Na wschodzie pojawiła się wreszcie linia czystego nieba. Deszcz i wiatr uspokoiły się stopniowo. Raczej przypadkiem niż celowo, udało im się wylądować w małej zatoczce po zachodniej stronie rzeki. Jej brzeg pokrywały żwir i piasek. Gdy wyciągnęli tratwę z wody, pod Covenantem załamały się nogi. Runął twarzą na kamyki, jakby nigdy już nie miał się ruszyć. – Opał – wydyszała Linden. Słyszał, jak żwir chrzęści pod jej niepewnymi krokami. Sunder również się podniósł. Usłyszawszy jej jęk, podniósł raptownie głowę, po czym dźwignął się na ręce i kolana. Podążył za spojrzeniem zrozpaczonych oczu kobiety i zobaczył, co ją tak przeraziło. Nie było tu opału. Deszcz wypłukał żwir do czysta. A mały odcinek brzegu otaczał
nieprzebyty gąszcz głogu o długich, wyposażonych w zadziory cierniach. – I co teraz zrobimy? – zapytała ochrypłym ze zmęczenia i płaczu głosem. Covenant spróbował coś powiedzieć, lecz był zbyt słaby, by wykrztusić z siebie choć słowo. Skalennik wyprostował zmęczone kolana. Zdobył się na słaby uśmiech. – Ur-lord mi pozwolił. Nie trać ducha. Odrobina ciepła wielce nam ulży. Covenant podniósł się chwiejnie, spoglądając bez wyrazu na Sundera, który podszedł do najgęstszej części zagajnika. Stonedownor chaotycznie zaciskał i rozluźniał szczęki w sposób przypominający niemiarowe bicie serca. Nie zawahał się jednak. Wsunął lewą dłoń między ciernie, dotknął przedramieniem jednego z zadziorów i przeciął sobie skórę. Zmęczenie, zimno i odpowiedzialność zbyt oszołomiły Niedowiarka, by mógł na to zareagować. Linden wzdrygnęła się, ale nie poruszyła. Sunder z drżeniem posmarował cieknącą krwią dłonie i twarz, po czym wydobył orcrest. Trzymając słoneczny kamień tak, by krew skapywała na niego, zaczął śpiewać. Przez długą chwilę nic się nie działo. Dreszcz przeszywał Covenanta aż do szpiku kości na myśl, że bez światła dziennego Sunderowi się nie uda. Nagle jednak w przezroczystym kamieniu rozjarzył się czerwony blask. Moc o barwie rozlanej krwi strzeliła wiązką w kierunku słońca. Zdążyło się już ono skryć za wzgórzami, ale słoneczny kamień nie zważał na rzeźbę terenu. Szkarłatny snop pomknął prosto ku ukrytemu słońcu. W pewnej odległości od zatoczki znikał w mrocznej podstawie wzgórza, lecz wciąż był potężny, prosty i jasny. Nie przestając śpiewać, Sunder przesunął dłonie w ten sposób, że wiązka uderzyła w grubą łodygę głogu. Drewno niemal natychmiast stanęło w płomieniach. Gdy rozpaliło się już na dobre, przeniósł moc na najbliższe gałęzie. Głóg był mokry i żywy, ale wiązka z łatwością zapalała nowe pędy i gałązki. Plątanina była tak gęsta, że płomienie karmiły się nawzajem. Wkrótce skalennikowi udało się stworzyć samopodtrzymujące się ognisko. Sunder umilkł. Krwawa wiązka zniknęła. Chwiejąc się na nogach, wrócił do rzeki, by umyć się i opłukać kamień. Covenant i Linden skulili się tuż obok ogniska. Otaczał ich coraz głębszy mrok. Szum Mithil za ich plecami brzmiał jak oddech morza. W blasku ognia widział, że wargi Linden zsiniały z zimna, a z twarzy odpłynęła krew. Płomienie odbijały się w jej oczach, jakby uciekły z nich wszelkie inne wizje. Żywił uporczywą nadzieję, że jego towarzyszka wykrzesze z siebie wolę lub pragnienie przetrwania. Po chwili wrócił Sunder, niosąc worek z ussusimiel. Linden ruszyła się z miejsca, by opatrzyć mu rękę, odmówił jednak cicho. – Jestem skalennikiem – wyszeptał. – Nie przypadłaby mi w udziale ta funkcja, gdyby me
rany goiły się powoli. Uniósł rękę, by pokazać jej, że krwawienie już ustało. Następnie usiadł przy ognisku i zaczął dzielić melony na kolację. Zjedli ją w milczeniu i już nie odzywając się do siebie, udali się na spoczynek. Covenant szukał w sobie odwagi, która pomoże mu przeżyć kolejny dzień. Przypuszczał, że jego towarzysze robią to samo. Wszyscy pogrążyli się w cierpieniu i tak zasnęli. Następny dzień przerósł najgorsze obawy Covenanta. Gdy chmury przesłoniły równiny, wicher nabrał wściekłej prędkości. Rzekę pokryła piana. Siekący deszcz uderzał ziemię z siłą bicza. Gromy i błyskawice tłukły pod nieboskłonem jak szalone. Rozświetlony nimi firmament nabrał czerwonawego blasku, jakby zaraz miał runąć. Huk był głośny jak łoskot lawiny. Stateczek płynął z prądem niczym bezwładny kawał drewna, całkowicie zdany na łaskę Mithil. Covenant wierzgał nogami i czepiał się konarów w nieustannym strachu przed błyskawicami. Spodziewał się, że trafią w tratwę, usmażą go wraz z towarzyszami. Śmiertelny cios jednak nie padł. Później jedna z błyskawic przyniosła im nieoczekiwaną ulgę. W dół rzeki od miejsca, w którym się znajdowali, błękitnobiały snop uderzył, skwiercząc, w gaj nadmiernie wyrośniętych eukaliptusów. Jedno z drzew zapłonęło niczym pochodnia. Sunder krzyknął na towarzyszy. Wspólnie skierowali tratwę ku brzegowi, po czym wyszli z wody i pobiegli ku drzewom. Nie mogli podejść do płonącego eukaliptusa, ale gdy obok nich spadła na ziemię płonąca gałąź, wzięli inną, leżącą na ziemi, i posługując się nią, wyciągnęli żagiew. Zaczęli dorzucać do ognia chrust, ułamane gałęzie i wielkie jak kosy liście eukaliptusów, aż wreszcie rozgorzał tak gwałtownie, że mógł się oprzeć deszczowi. Ciepło bijące od płonącego drzewa oraz ogniska stanowiło dla nich błogosławieństwo. Ziemię pokrywała gruba warstwa liści. Covenant i jego towarzysze od wielu dni nie spoczywali na tak miękkim łożu. Jakiś czas po zachodzie słońca drzewo zwaliło się, padło jednak na ziemię z dala od nich. Potem mogli już spać bez obaw. Wczesnym brzaskiem Sunder obudził Covenanta i Linden, by mieli czas zjeść śniadanie, nim wzejdzie słońce. Skalennik był podenerwowany i roztargniony. Spodziewał się zmiany w Słonecznicy. Po posiłku zeszli na brzeg i znaleźli płaską skałę, na której mogli czekać na nadejście świtu. Przez posępne, poczerniałe drzewa dostrzegli pierwsze promienie wychylającego się zza horyzontu słońca. Było złowróżbne – płomienne i czerwone. Otaczająca je makowa aureola wyglądała jak korona cierniowa. Bijące od niego wilgotne ciepło w niczym nie przypominało gorejącej siły pustynnego słońca. Ta otoczka wydawała się zdradliwa i toksyczna. Linden odwróciła oczy od tego widoku, a twarz Sundera dziwnie pobladła. Osłonił się instynktownie obiema rękami. – Słońce plag – wydyszał z bólem w głosie. – Ach, sprzyjało nam szczęście. Gdyby nadeszło po słońcu pustyni albo płodności... – Słowa uwięzły mu w gardle. – Ale teraz, po
słońcu deszczu... – Westchnął. – To doprawdy wielkie szczęście. – Dlaczego? – zapytał Covenant. Nie rozumiał zachowania swych towarzyszy. Czuł w kościach tęsknotę za pięknym, pogodnym dniem. – Co takiego robi to słońce? – Robi? – Sunder zazgrzytał zębami. – Spytaj raczej, jakiej szkody nie wyrządza. – To postrach i udręka Krainy. Stojąca woda staje się stęchła. Wszystko, co rośnie, gnije i się rozpada. Ci, którzy zjedzą lub wypiją coś, czego nie skrywał cień, zapadają na chorobę, po której niewielu przeżywa, a nikt nie wraca do zdrowia. A owady... – To prawda – wyszeptała Linden głosem pełnym trwogi. – O mój Boże. – Naszym szczęściem jest Mithil. Jej woda nie stanie się stęchła. Dopóki znów nie nadejdzie słońce pustyni, rzeka nie przestanie płynąć. Będą ją karmiły źródła oraz deszcz. Dostarczy nam też osłony przed innymi niebezpieczeństwami. – Czerwony blask odbijający się w oczach Sundera nadawał mu wygląd przerażonego zwierzęcia. – Mimo to nie mogę patrzeć na takie słońce bez bojaźni. Moi pobratymcy kryją się w tym czasie w domach i modlą się o to, by czas tego słońca trwał tylko dwa dni. Ja również pragnę się ukryć. Jestem bezdomny i mały wobec szerokiego świata, a najbardziej ze wszystkiego w całej Krainie obawiam się słońca plag. Szczery strach Sundera przyprawił Covenanta o wyrzuty sumienia. – Tylko dzięki tobie jeszcze żyjemy – odparł, chcąc go uspokoić. – Tak – rzucił skalennik. Sprawiał wrażenie, że słucha raczej własnych myśli niż Niedowiarka. – Tak! – warknął Covenant. – A pewnego dnia we wszystkich stonedown dowiedzą się, że Słonecznica nie jest jedynym możliwym sposobem życia. Kiedy ta chwila nadejdzie, w całej Krainie tylko od ciebie będą mogli się czegoś nauczyć. Sunder milczał przez pewien czas. – A czego miałbym ich uczyć? – zapytał po chwili słabym tonem. – Jak odnowić Krainę. – Covenant z równą pasją zaczął mówić o Linden. – Ongiś była tak zdrowa i piękna, że jej widok złamałby ci serce. – W jego głosie pobrzmiewały cienie gniewu i miłości. – Może stać się taka znowu. Przeszył swych towarzyszy wściekłym wzrokiem, chcąc sprawdzić, czy któreś z nich odważy się mu zaprzeczyć. Linden osłoniła oczy dłonią, Sunder jednak zwrócił się w stronę Covenanta i odpowiedział na jego gniew. – Twoje słowa nie mają znaczenia. Nikt nie może odnowić Krainy. Na dobre czy złe, pozostaje pod władzą Słonecznicy. Powiem ci jednak jedno – wychrypiał, gdy Covenant zaczął się sprzeciwiać. – Ty podejmij taką próbę. – Spuścił nagle wzrok. – Nie potrafiłbym już znieść myśli, że Nassic, ojciec mój, był tylko oszalałym głupcem. Wziął nagle w rękę worek z melonami, podszedł do tratwy i przywiązał go bez słowa do gałęzi.
– Słyszę cię – mruknął Covenant. Ogarnęło go nieoczekiwane pragnienie przemocy. – Słyszę cię. Linden dotknęła jego ramienia. – Ruszajmy już. – Nie patrzyła mu w oczy. – Tu będzie niebezpiecznie. Podążył bez słowa za kobietą i skalennikiem, którzy zepchnęli tratwę do wody. Wkrótce znaleźli się pośrodku Mithil, spływając z jej prądem pod otoczonym czerwonym wieńcem słońcem i modrym niebem. Powietrze było cieplejsze, dzięki czemu woda wydawała się niemal przyjemna. Nurt rzeki stał się nocą wolniejszy, co ułatwiało sterowanie tratwą. Mimo to otoczka słońca nie dawała Covenantowi spokoju. Nawet jego pozbawionemu przenikliwości wzrokowi wydawała się ukrytą groźbą, zakłamaną i krwiożerczą. Ciepły blask słońca i czyste niebo sprawiały przez nią wrażenie zasłony, za którą kryła się zasadzka. Jego towarzyszy również ogarnął niepokój. Sunder, popychając tratwę, cały czas był czujny, jakby w każdej chwili spodziewał się ataku. Zachowanie Linden zdradzało bezimienny lęk, ostrzejszy niż wszystko, co okazywała od pierwszego dnia słońca płodności. Nie wydarzyło się jednak nic, co uzasadniałoby tę napiętą atmosferę. Ranek upływał spokojnie. Wodę powoli opuszczał chłód. Powietrze wypełniały muchy, komary i ochotki, które w czerwonawym świetle wyglądały jak pyłki gwałtowności. Nie przeszkadzało to jednak wędrowcom zatrzymywać się za każdym razem, gdy ujrzeli aliantha. Covenant zaczął się powoli uspokajać. Minęło południe, nim zauważył, że rzeka staje się bardziej burzliwa. Podczas dni deszczu Mithil kierowała się prosto na północ, teraz zaś nieoczekiwanie zrobiła się szersza i mniej spokojna. Wkrótce dostrzegł, co się dzieje. Tratwa szybko zbliżała się do miejsca zlania się Mithil z inną rzeką. Prędkość, z jaką się poruszali, nie dawała im czasu na podejmowanie decyzji. – Trzymać się! – krzyknął Sunder. Linden odrzuciła włosy z twarzy i wzmocniła uścisk. Covenant wepchnął drętwe palce między gałęzie tratwy. Mithil poniosła wirujący, podskakujący stateczek ku burzliwemu środkowi zlania się rzek. Tratwa przekoziołkowała. Holowany przez zmąconą wodę Covenant wstrzymywał z wysiłkiem oddech. Niemal natychmiast jednak nurt porwał ich w innym kierunku. Wciągając gwałtownie powietrze, potrząsnął głową, by pozbyć się wody z oczu. Zobaczył, że płyną teraz na północny wschód. Przez ponad trzy mile stateczek gnał z prądem jak szalony. Wreszcie jednak rzeka uspokoiła się nieco. Covenant zaczął oddychać normalnie. – Co to było? – wydyszała Linden. Covenant spróbował to sobie przypomnieć. – Na pewno Czarna Rzeka. Płynąca z Szubienicznej Głębi. I spod Melenkurion Tamy Niebios, gdzie Elena złamała Prawo Śmierci, by przywołać z grobu Kevina Niszczyciela Krainy, i w rezultacie sama zginęła. Wzdrygnął się na to wspomnienie i na myśl, że być może żadna ze starożytnych
puszcz Krainy nie ocalała przed Słonecznicą. – Oddziela Równiny Południowe od Centralnych – dodał, zgrzytając zębami. – Tak – zgodził się skalennik. – Musimy podjąć decyzję. Revelstone znajduje się na północ albo na północny zachód od nas. Z Mithil nie jest już nam po drodze. Covenant skinął głową. Przypomniał sobie również i inne rzeczy. – Nic nie szkodzi. Nie oddalamy się od celu. – Doskonale wiedział, dokąd zaniesie go Mithil. – Zresztą nie chcę wędrować na piechotę pod tym słońcem. Andelain. Zadrżał pod wpływem nagłej nadziei i lęku. Jeśli aliantha potrafiły przetrwać Słonecznicę, to czy Andelain nie mogło również się obronić? A może najpiękniejszy klejnot i chlubę Krainy spotkała już zagłada? Ta myśl przeważyła nad pragnieniem jak najszybszego dotarcia do Revelstone. Według jego oceny od Mithil Stonedown dzieliło ich prawie dwieście pięćdziesiąt mil. Z pewnością nie zagrażał im już wyruszający stamtąd pościg. Mogli sobie pozwolić na zboczenie z drogi. Zauważył, że Sunder dziwnie na niego spogląda. Na twarzy skalennika nie odnalazł jednak zgody na wędrówkę na piechotę pod słońcem plag. Linden natomiast była tak zobojętniała, że przestało ją obchodzić, dokąd poniesie ich rzeka. Zaczęli odpoczywać na zmianę po wysiłku, jakim było dla nich sforsowanie miejsca, w którym zeszły się rzeki. Wspomnienie Andelain nadwątliło na chwilę jego świadomość otoczenia. Wtem jednak coś barwnego i trzepoczącego niemal uderzyło go w twarz. Ponownie skierował uwagę na powietrze nad głową. Roiło się tam od najrozmaitszych owadów. Motyle wielkości jego otwartej dłoni, o skrzydłach przypominających płatki światłocienia, muskały wodę w chaotycznym, migotliwym locie; olbrzymie końskie gzy przelatywały nad nim, bucząc; roje komarów wirowały niby miraże. Owady wypełniały powietrze nieustannym bzykiem i brzęczeniem, które przypominały odgłos odległej walki. Ów dźwięk niepokoił Covenanta, sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa poczuł mrowienie. Sunder nie okazywał szczególnych obaw, lecz podniecenie Linden rosło. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu było jej straszliwie zimno. Dzwoniła zębami, dopóki wreszcie nie zacisnęła szczęk. Przyglądała się z uwagą niebu i brzegom, szukając... Coraz trudniej było oddychać. Powietrze zrobiło się wilgotne i niebezpieczne. Covenant był nieczuły przez chwilę na coraz głośniejsze brzęczenie. Wreszcie jednak usłyszał niski, ochrypły pomruk, przypominający ten, jaki wydawały rozgniewane pszczoły. Pszczoły! Hałas wdarł się w jego umysł jak świder. Oniemiały z grozy Covenant wytrzeszczył oczy na widok roju, który wyłonił się nagle z porastających brzeg rzeki zarośli i runął, bucząc, w stronę tratwy. Rój był tak gęsty, że przesłonił słońce. – Niebo i Ziemia! – wydyszał Sunder.
Linden zaczęła młócić wodę kończynami. Złapała Covenanta. – Furia! – Jej głos przeszedł we wrzask. – O mój Boże!
10. Kryształowa dolina
Obecność furii, wstrząsająca i dotykalna, przepaliła się przez nerwy Linden Avery niby energia błyskawicy, oszałamiając ją i pozbawiając zdolności ruchu. Covenant odepchnął ją za siebie i zwrócił się w stronę atakujących pszczół. Krzyk kobiety zatonął w zalewającej ją wodzie. I wtedy rój uderzył. Czarno-żółte owady długości jej kciuka atakowały powietrze i wpadały z pluskiem do wody, jakby ogarnął je obłęd. Wszędzie wokół siebie czuła furię – ducha spustoszenia i żądzy, który miotał się oszalały wśród pszczół. Gnana strachem, zanurkowała. Woda pod tratwą była przejrzysta. Linden zobaczyła Sundera, który również skrył się pod powierzchnią wody tuż obok niej. W rękach ściskał nóż i słoneczny kamień, jakby miał zamiar rozpocząć walkę z rojem. Covenant pozostał na powierzchni. Jego nogi i tułów poruszały się gwałtownie. Na pewno oganiał się od pszczół jak szalony. Jej strach natychmiast zmienił kierunek. Bała się teraz o niego. Rzuciła się ku Covenantowi, złapała go za kostkę i pociągnęła z całej siły w dół. Osunął się nagle w jej uścisku. W twarz wpiły mu się dwie pszczoły. Strąciła je z wściekłością i odrazą. Potem musiała się wynurzyć, by zaczerpnąć tchu. Sunder wyłonił się z wody tuż obok niej. W ręku dzierżył nóż. Z lewego przedramienia spływała mu krew. Wyskoczyła ponad taflę, złapała haust powietrza i zanurzyła się z powrotem. Skalennik tego nie zrobił. Przez zniekształcającą obraz warstwę wody ujrzała, że z orcrestu buchnął czerwony blask słońca. Rój skupił się mroczną chmurą wokół Sundera, który ciął ją, wznosząc w górę ramiona. Trysnęła z niego moc, która podpaliła rój. Pszczoły rozjarzyły się jak gorące świecidełka. Chwilę później atak się skończył. Linden wynurzyła się raz jeszcze i rozejrzała pośpiesznie wokół. Furia zniknął. Powierzchnię Mithil pokrywały zwęglone owady. Sunder ściskał ze wszystkich sił tratwę, dysząc gwałtownie, jakby użycie tak wielkiej
mocy uszkodziło mu coś w klatce piersiowej. Zignorowała go. Nie widziała nigdzie Covenanta. Zaczerpnęła powietrza w płuca i zanurkowała po niego. Miotała się w kółko, przeszukując wodę. Z początku nie mogła nic znaleźć, wreszcie jednak go zauważyła. Znajdował się w pewnej odległości od niej, na tej samej wysokości. Usiłował wydostać się na powierzchnię. Jego ruchy były rozpaczliwe. Choć przesłaniała go woda, Linden widziała, że nie chodzi mu tylko o zaczerpnięcie powietrza. Popłynęła ku niemu co sił w kończynach. Udało mu się wynurzyć, lecz jego ciało nie przestało się miotać, jakby nadal atakowały go pszczoły. Gdy była już obok niego, wystawiła głowę nad wodę i pośpieszyła mu z pomocą. – Ognie piekielne! – prychnął, jakby dręczyły go drgawki strachu lub cierpienia. Z włosów i potarganej brody spływały mu strumienie wody, jakby przed chwilą był zanurzony w szaleństwie. Nie przestawał uderzać się po twarzy. – Covenant! – krzyknęła Linden. Nie słyszał jej. Walczył jak szaleniec z niewidzialnymi pszczołami, zasypywał ciosami własne oblicze. Z gardła wyrwał mu się ledwie słyszalny krzyk. – Sunderze! – wydyszała. – Pomóż mi! Pochyliła się, by uniknąć rąk Covenanta, złapała go za pierś i zaczęła holować w stronę brzegu. Dręczące go konwulsje przyprawiały ją o mdłości, stłumiła je jednak, nie przestając ciągnąć Niedowiarka. Skalennik posuwał się z trudem za nią, wlokąc za sobą tratwę. Twarz miał napiętą z bólu, a jego wargi pokrywała warstewka krwi. Dotarła do brzegu i wyciągnęła Covenanta z wody. Przez wszystkie mięśnie przebiegały mu kurcze. Opierał się jej mimo woli. Jego rozpaczliwa sytuacja dodała jej jednak sił. Położyła go na ziemi i uklękła u jego boku, by go zbadać. Na jedną przerażającą chwilę powrócił strach, który omal jej nie zalał. Nie chciała zobaczyć, co mu się stało. Widziała już zbyt wiele. Zło Słonecznicy dręczyło jej nerwy tak długo i tak intymnie, że po części uwierzyła, iż postradała rozum. Była jednak lekarzem. Wybrała ten zawód z powodów, które nie dopuszczały usprawiedliwień takich jak strach, wstręt czy brak umiejętności. Przestała myśleć o sobie i skierowała swe zmysły na Covenanta. Targające nim drgawki przypominały eksplozje mózgowego ognia. Twarz wykrzywiła się w grymasie wokół dwóch śladów po użądleniach. Były one jaskrawoczerwone i szybko puchły, lecz nie spowodowały poważnych szkód. Albo też spowodowały szkody zupełnie innego rodzaju. Linden przełknęła podchodzącą jej do gardła żółć i przystąpiła do głębszego sondowania. Z całą wyrazistością ujrzała jego trąd. Czaił się on w jego ciele niby złośliwe zakażenie, groźne i straszliwe. Był jednak uśpiony.
Szalało w nim coś innego. Gdy odsłoniła przed tym swe zmysły, przypomniała sobie nagle to, co Sunder mówił o słońcu plag i co dał jej do zrozumienia na temat owadów. Skalennik stał nad nią. Choć sam cierpiał, wymachiwał zawzięcie rękami, odpędzając od Covenanta komary wielkości ważek. Przygryzła z niepokoju wargi i spojrzała na prawe przedramię Niedowiarka. Skóra otaczająca blade blizny pozostawione przez kły Marida i puginał Sundera była już ciemna i obrzękła, zupełnie jakby otrzymał nową dawkę jadu. Opuchlizna narastała na jej oczach. Była twarda i gorąca, groźna jak świeże ukąszenie węża. Po raz kolejny odniosła zdecydowane wrażenie moralnego zła, jakby trucizna miała charakter zarówno duchowy, jak i fizyczny. Jad Marida nie opuścił ciała Covenanta. W poprzednich dniach niepokoiły ją oznaki jego obecności, nie pojmowała jednak ich znaczenia. Choć aliantha zahamowały jego działanie, pozostał w nim uśpiony. Czekał... Pszczoły, podobnie jak Marid, były tworami Słonecznicy: obydwoma kierowali furie. To ukąszenia pszczół wywołały tę reakcję. Z pewnością dlatego właśnie go zaatakowały. Dlatego furia wybrał je na narzędzia swej woli. Covenant gapił się na nią niewidzącymi oczyma. W miarę jak jego mięśnie słabły, konwulsje traciły na gwałtowności. Zaczynał się wstrząs. Na moment dostrzegła ziarnko prawdy w jego pozornej paranoi, wierze w istnienie wroga, który pragnie go unicestwić. Wszystko w niej buntowało się przeciw takiej rzeczywistości. Teraz jednak odniosła wrażenie, że dostrzega w Słonecznicy element celowości, a w atakach na Covenanta sprytny plan. To ulotne odczucie odarło Linden z zaufania do siebie. Uklękła obok leżącego, nie mogąc się poruszyć ani podjąć żadnej decyzji. Dopadła ją ta sama trwoga, która sparaliżowała ją, gdy po raz pierwszy ujrzała Joan. Wtem jednak jej uszu dobiegły odgłosy bólu – jęk oddychającego z wysiłkiem Sundera. Spojrzała na niego, prosząc bez słów o wyjaśnienia. Z pewnością odgadł intuicyjnie, że jad i pszczoły mają ze sobą coś wspólnego. Dlatego stawił czoło własnemu bólowi, by zapobiec dalszym ukąszeniom. – Coś we mnie się rozerwało – oznajmił, spoglądając jej w oczy. Krzywił się przy każdym słowie. – Ból jest ostry, ale chyba nic mi nie będzie. Nigdy jeszcze nie zaczerpnąłem ze słonecznego kamienia tak wielkiej mocy. Jego ból niemal wyczuwała. Z pewnością było to tylko zerwanie więzadeł międzyżebrowych, a nie złamanie samych żeber czy uszkodzenie jakiegoś ważnego dla życia narządu. Jego ból i odważne zabiegi wokół Covenanta pozwoliły jej odzyskać wiarę w siebie. Zachowała jednak częściowo typową dla siebie twardość. Serce Linden biło teraz spokojniej. Podniosła się z miejsca.
– Chodź. Zaniesiemy go do rzeki. Sunder skinął głową. Znieśli delikatnie Covenanta z wysokiego brzegu i przerzucili jego lewą rękę przez tratwę, tak że prawa zwisała swobodnie w chłodnej wodzie, po czym zepchnęli stateczek na środek rzeki i pozwolili, by nurt niósł ich ze sobą pod złowróżbnym słońcem o czerwonej otoczce. Przez resztę popołudnia Linden zmagała się ze wspomnieniem o Joan, z poczuciem przegranej. Niemal słyszała głos żebrzącej o śmierć matki. Covenant kilkakrotnie odzyskiwał przytomność i podnosił głowę, ale trucizna zawsze ściągała go z powrotem w otchłań nieświadomości, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Pod wodą Linden dostrzegała czarne obrzmienie posuwające się żarłocznie w górę ramienia. Rozprzestrzeniało się znacznie szybciej niż poprzednim razem. Okres uśpienia zwiększył toksyczność jadu Marida. Oczy zaszły jej mgłą na ten widok. Nie mogła uspokoić dręczących jej serce obaw. Przed zmierzchem Mithil zaczęła tworzyć długą linię, biegnącą wśród skupiska drzew ku szerokiemu, otwierającemu się na nią wąwozowi o stromych zboczach. Promienie nisko stojącego słońca odbijały się w nim z dziwnym blaskiem. Wąwóz wyglądał jak diamentowa dolina. Jego ściany składały się z kryształów, których krawędzie odbijały światło, mieniąc się delikatnymi odcieniami bieli i różu. Gdy słońce plag opadało ku horyzontowi, sprawiając ziemi cynobrową łaźnię, rozpadlina stała się niewypowiedzianie piękna. Na brzegu poruszali się jacyś ludzie, nic jednak nie wskazywało, by zauważyli tratwę. Rzeka pogrążyła się już w cieniu. Kryształy lśniły oślepiająco. Wkrótce obcy opuścili brzeg i zniknęli w głębi wąwozu. Linden i Sunder wymienili spojrzenia i skierowali tratwę ku bramie rozpadliny. W mroku rozświetlanym jedynie ostatnimi refleksami dobiegającymi znad krawędzi parowu wyciągnęli częściowo tratwę na brzeg i przenieśli ostrożnie Covenanta na suchą ziemię. Cała jego ręka, aż do barku, zrobiła się czarna i gruba. Zarówno pierścień, jak i koszulka wpijały się okrutnie w ciało. Jęknął, kiedy go poruszyli. Usiadła obok niego i pogłaskała po czole, nie spuszczając jednak wzroku z Sundera. – Nie wiem, co robić – stwierdziła bez ogródek. – Będziemy musieli poprosić tych ludzi o pomoc. Skalennik stał, obejmując rękami obolałą pierś. – To wykluczone. Czy zapomniałaś już Mithil Stonedown? Jesteśmy dla nich źródłem krwi, którą mogą wykorzystać, nic nie tracąc. Ponadto Mądrość go potępia. W Mithil Stonedown ocaliłem was ja. Kto ocali nas tutaj? Zapanowała nad sobą z wysiłkiem. – W takim razie dlaczego się zatrzymaliśmy? Wzruszył ramionami, krzywiąc się. – Potrzebujemy żywności. Zostało nam już tylko trochę ussusimiel. – A jak chcesz ją zdobyć?
Nie podobał się jej sarkazm, który słyszała we własnym głosie, nie potrafiła jednak go stłumić. – Kiedy zasną... – oczy Sundera zdradzały odczuwaną przez niego niepewność i lęk równie wyraźnie jak słowa – ...spróbuję ukraść to, co będzie nam potrzebne. Zmarszczyła mimo woli brwi. – A co ze strażnikami? – Będą pilnować wzgórz i rzeki płynącej między nimi. Do ich wioski nie ma innej drogi. Jeśli do tej pory nas nie zauważyli, być może nic nam nie grozi. Zgodziła się. Myśl o kradzieży nie była dla niej przyjemna, zdawała sobie jednak sprawę, że nie mają innego wyjścia. – Pójdę z tobą. Sunder próbował się sprzeciwiać, lecz powstrzymała go obcesowym potrząśnięciem głową. – Ty też nie jesteś w pełni zdrowy. Przydam ci się choćby do tego, by strzec twoich pleców. Chcę też... – westchnęła – ...zdobyć trochę mirkomelonów. On ich potrzebuje. Z twarzy skalennika nie sposób było w półmroku cokolwiek odczytać, wyraził jednak bez słowa zgodę. Wziął z tratwy ostatnie melony i zaczął je kroić. Zjadła swoją porcję, po czym zrobiła, co tylko mogła, żeby nakarmić Covenanta. Było to trudne zadanie. Miała poważne kłopoty ze zmuszeniem go do przełknięcia cienkich kawałków, które wkładała mu do ust. Strach ponownie ścisnął jej serce, stłumiła go jednak. Wsuwała cierpliwie skrawki owocu do ust Covenanta, po czym głaskała go po gardle, by pobudzić odruch połykania, aż wreszcie spożył skromny posiłek. Kiedy skończyła, wokół niej zapadła już ciemna noc, a zza wzgórz zaczął się wyłaniać ubywający księżyc. Położyła się na chwilę obok Covenanta, starając się odzyskać opuszczające ją siły. Zaczęła jednak wsłuchiwać się w jego ochrypły oddech, jakby spodziewała się, że w każdej chwili może umilknąć. Brzydziła się swą bezradnością... Dobiegający z drugiego brzegu wietrzyk niósł ze sobą wyraźny fetor – efekt działania słońca plag na roślinność – który uniemożliwiał jej odpoczynek. Wtem Covenant zaczął drżeć. U jego prawego boku zamrugało białe światełko. Rozjarzyło się i natychmiast zgasło. Linden usiadła nagle. – Sunderze – wysyczała. Światło zapłonęło po raz drugi – przelotny błysk mocy pochodzący od pierścienia, zanurzonego głęboko w obrzękłym palcu Covenanta. – Niebo i Ziemia! – wyszeptał skalennik. – Zobaczą to. – Myślałam... – Gapiła się jak głupia na Sundera, który schował dłoń Covenanta do kieszeni swych spodni. Wyszczerzył zęby z bólu wywołanego tym ruchem. Wbił w księżyc spojrzenie suchych oczu. – Myślałam, że potrzebny mu słoneczny kamień. Jako mechanizm
wyzwalający. – Jego kieszeń tłumiła rozbłyskujące co chwila światło, ale nie ukrywała go całkowicie. – Sunderze. – Ubranie wciąż miała mokre. Nie potrafiła powstrzymać drżenia. – Co się z nim dzieje? – Nie pytaj mnie – odparł skalennik, dysząc ciężko. – Nie mam twego wzroku. A po chwili zapytał: Czy to możliwe, że ten furia, o którym opowiada... że on jest w nim? – Nie! – warknęła, odrzucając ten pomysł tak szybko, że nie miała czasu zapanować nad własną gwałtownością. – On nie jest Maridem. Jej zmysły były tego pewne. Covenant był chory, nie opętany. Sugestia Sundera rozbudziła jednak w niej gniew, który ją zaskoczył. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że Thomas Covenant stał się dla niej aż tak ważny. Na Haven Farm, w świecie, który rozumiała, postanowiła wesprzeć jego upartą wierność, licząc na to, że nauczy się czegoś na temat siły. Nie miała jednak pojęcia, dokąd zaprowadzi ją ta decyzja. Zobaczyła zbyt wiele już w chwili, gdy dostrzegła, jak uśmiecha się do Joan. Uśmiecha się i poświęca życie. Jakaś nowo narodzona część jej jaźni uczepiła się tej wizji Covenanta. Jego poświęcenie wydawało się bardziej uzasadnione od tego, którego dokonała ona. Teraz, z ukłuciem bólu, zadała sobie pytanie, jak wielu rzeczy w nim jeszcze nie rozumie. I w sobie też. – Kimkolwiek by był, nie jest furią – zapewniła drżącym głosem. Sunder poruszył się w ciemności, jakby starał się sformułować następne pytanie. Nim jednak zdążył je zadać, słaby blask pierścienia Covenanta przyćmiło jasne światło odbijające się od ścian rozpadliny. Wyglądało to tak, jakby cały wąwóz stanął nagle w płomieniach. Linden zerwała się na równe nogi, spodziewając się, że ujrzy dziesiątki biegnących ku niej rozgniewanych stonedownorów. Gdy jednak jej oczy przyzwyczaiły się do blasku, zobaczyła, że jego źródło znajduje się w pewnej odległości. W wiosce najwyraźniej rozpalono ogromne ognisko. Dostrzegła zarysy kamiennych domostw znajdujących się między nią a płomieniami. Krawędzie kryształów odbijały światło we wszystkich kierunkach. Nie słyszała nic, co by wskazywało, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Sunder dotknął jej ramienia. – Chodź – wyszeptał. – Mieszkańcy stonedown zbierają się w jakiejś ważnej sprawie. Wszyscy pójdą na spotkanie. Może będziemy mieli okazję znaleźć żywność. Zawahała się, pochyliła, by przyjrzeć się Covenantowi. Powstrzymywał ją wywodzący się z licznych źródeł strach. – Czy powinniśmy go zostawiać? Jego skóra wydawała się płonąć od gorączki. – Dokąd mógłby pójść? – odparł po prostu skalennik. Pochyliła głowę. Sunder zapewne będzie jej potrzebował, a Covenant sprawiał wrażenie zdecydowanie zbyt chorego, by się poruszyć i zrobić sobie krzywdę. Niemniej wyglądał tak źle... Nie miała jednak wyboru. Podniosła się na nogi i skinęła na skalennika, każąc mu ruszać przodem.
Bez chwili zwłoki Sunder wśliznął się do wąwozu. Linden podążyła za nim, tak cicho, jak tylko potrafiła. W wypełniającym dolinę świetle czuła się odsłonięta, nikt jednak nie podniósł alarmu. Ponadto jasność pozwoliła im na łatwe dotarcie do stonedown. Wkrótce znaleźli się wśród jego budynków. Sunder zatrzymywał się na każdym rogu, żeby sprawdzić, czy droga jest wolna. Nie zobaczyli nikogo. Wszystkie domostwa wyglądały na opuszczone. Skalennik wybrał jedno z nich. Skinieniem polecił Linden pilnować wejścia i wsunął się za kotarę. Jej uszu dobiegły jakieś głosy. Zamarła na chwilę, tłumiąc w gardle ostrzegawczy krzyk. Potem jednak udało jej się zlokalizować źródło dźwięku. Pochodził z centralnego placu stonedown. Pełna ulgi, czekała dalej. Po paru chwilach wrócił Sunder. Pod pachą dźwigał wypchany skórzany plecak. Wydyszał jej do ucha, że znalazł nie tylko żywność, lecz również mirkomelony. Zaczął się oddalać, lecz powstrzymała go, wskazując w stronę centrum wioski. Zastanawiał się chwilę nad tym, czy warto by się dowiedzieć, co tam się dzieje. Potem przystał na jej propozycję. Podkradli się ku placowi, aż wreszcie dzieliło ich od niego tylko jedno domostwo. Rozróżniali już poszczególne głosy. Linden słyszała w nich gniew i niepewność. Gdy Sunder wskazał ręką na dach, natychmiast skinęła głową. Odstawił na bok plecak i podsadził ją na płaski okap. Wdrapała się ostrożnie na górę. Wręczył jej tobołek. Wzięła go, po czym wyciągnęła rękę, by pomóc mu wejść na górę. Wysiłek wyrwał z jego obolałej piersi jęk, na szczęście za cichy, by przebić się przez głosy. Podczołgali się naprzód bok przy boku, aż wreszcie zobaczyli i usłyszeli, co dzieje się na centralnym placu stonedown. Ludzie otaczali otwartą przestrzeń ciasnym kręgiem. Było ich zdecydowanie więcej niż w Mithil Stonedown. Z jakiegoś trudno uchwytnego powodu wydawali się zamożniejsi i lepiej odżywieni niż mieszkańcy rodzinnej wioski Sundera. Ich twarze były jednak ponure, pełne strachu i niepokoju. Z napiętą uwagą wpatrywali się w środek kręgu. Przy ognisku stały trzy postacie – dwóch mężczyzn i kobieta, która zamarła między nimi w modlitewnej pozie, jakby o coś ich błagała. Jak wszystkie kobiety stonedownorów, odziana była w mocną, skórzaną szatę. Jej blada, delikatna twarz miała udręczony wyraz, a rozczochrane kruczoczarne włosy nadawały jej zrozpaczony wygląd. Mężczyzna stojący bliżej Linden i Sundera również był stonedownorem – wysokim osobnikiem o szerokich barach, szczeciniastej czarnej brodzie i oczach pociemniałych pod wpływem wewnętrznego konfliktu. Ten, kto stał po drugiej stronie, nie przypominał jednak nikogo, kogo Linden dotąd widziała. Odziany był w jaskrawoczerwoną szatę przyozdobioną czarnym ornatem. Jego twarz skrywał kaptur. W dłoniach dzierżył krótki żelazny pręt przypominający berło z przytwierdzonym do końca otwartym trójkątem. Biło od niego coś, co
przypominało kapłańską dumę i jad, jakby rzucał wyzwanie całemu stonedown. – Jeździec! – wyszeptał Sunder. – Jeździec Clave. Kobieta – która okazała się młodą dziewczyną – zwracała się w stronę wysokiego stonedownora. – Crofcie! – błagała. Po jej licu spływały łzy. – Jesteś skalennikiem. Musisz tego zabronić! – Tak, Hollian – odparł z goryczą w głosie. Mówiąc, obracał w dłoniach cienką drewnianą różdżkę. – Zgodnie z prawem krwi i mocy jestem skalennikiem. A ty jesteś ehbrand. Bezcennym błogosławieństwem dla życia Kryształowego Stonedown. On jednak jest Sivitem na-mhoram-wistem. Żąda wydania ciebie w imię Clave. Jak mogę mu odmówić? – Możesz odmówić... – zaczął jeździec grobowym głosem. – Musisz odmówić! – krzyknęła kobieta. – Ale gdybyś to zrobił – ciągnął nieubłaganie Sivit – gdybyś spróbował mi się sprzeciwić, przysięgam na Słonecznicę, że ześlę na was grim na-mhorama, który zmiażdży was swą mocą niby robaki! Na słowo grim wszyscy w stonedown wydali z siebie jęk, a Sunder zadrżał. Hollian jednak rzuciła wyzwanie ich strachowi. – Crofcie! – nalegała. – Zabroń tego! Nic mnie nie obchodzi na-mhoram ani jego grim. Jestem eh-brand. Przepowiadam Słonecznicę! Żadna klęska, żaden grim ani klątwa nie zaskoczy was, dopóki tu jestem. Crofcie! Moi bracia! – Zwróciła się do całego pierścienia stonedownorów. – Czy jestem niczym, że pozbywacie się mnie dla spełnienia zachcianki Sivita na-mhoram-wista? – Zachcianki! – warknął jeździec. – Przemawiam w imieniu Clave. Moja wola nie jest zachcianką. Wysłuchaj mnie, dziewczyno. Żądam ciebie w imię naszej służby. Bez pośrednictwa Clave, bez wiedzy zawartej w Mądrości i poświęcenia na-mhorama, w żadnym stonedown ani woodhelven nikt nie pozostałby przy życiu. A do naszej pracy potrzebujemy życia. Chcesz mi się sprzeciwić? To godne pogardy szaleństwo! – Jest dla nas cenna – nalegał cicho wysoki skalennik. – Nie narzucaj nam swej woli. – Cenna? – wrzasnął Sivit, wymachując żelazem. – Opętało was jej szaleństwo. Jest nic niewarta. Jest monstrum! Uważacie ją za eh-brand, dar rzadko spotykany w Krainie. A ja wam powiadam, że ona jest słoneczmistrzem! Potępioną sługą a-Jerotha! Nie przepowiada Słonecznicy, lecz sprowadzają wedle własnej woli. To z nią i jej ohydnym rodzajem toczy bój Clave, starając się naprawić szkody powodowane przez podobne istoty. Jeździec kontynuował swą tyradę, ale Linden odwróciła się od niego. – Dlaczego chce ją zabrać? – zapytała szeptem Sundera. – Czy niczego się nie nauczyłaś? – odparł z napięciem w głosie. – Clave ma władzę nad Słonecznicą. Aby zdobyć moc, potrzebna im krew. – Krew?
Skinął głową. – Jeźdźcy nieustannie podróżują po Krainie, raz za razem odwiedzając wszystkie wioski. Przy każdej wizycie zabierają jedną, dwie albo trzy osoby, zawsze młode i silne, i wiozą je do Revelstone, gdzie na-mhoram dokonuje swego dzieła. Linden stłumiła gniew, starając się mówić szeptem. – Chcesz powiedzieć, że ją zabiją? – Tak! – syknął. Cała jej natura natychmiast zbuntowała się przeciw temu. Świadomość celu przeszyła ją niczym szok, po raz pierwszy wyjaśniając jej irytująco nieuchwytną zależność między nią a Krainą. Łatwo rozpalająca się pasja Covenanta stała się nagle choć w części zrozumiała. – Sunderze – wydyszała. – Musimy ją uratować. – Uratować? – Omal nie stracił panowania nad głosem. – Jest nas dwoje przeciw całemu stonedown. A jeździec jest potężny. – Musimy! – Szukała jakiegoś sposobu, by go przekonać. Nie mogli pozwolić zamordować tej kobiety. W przeciwnym razie po cóż Covenant próbował ocalić Joan? Po cóż Linden ryzykowała życie, by zapobiec jego śmierci? – Covenant starał się uchronić od zguby Marida – wyszeptała niecierpliwie. – Tak! – wychrypiał Sunder. – I spójrz, jak drogo za to zapłacił. – Nie. – Przez chwilę nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Nagle na nie natrafiła. – Co to jest słoneczmistrz? Wbił w nią wzrok. – Taka istota nie może istnieć. – Co to jest? – powtórzyła, wyraźnie wymawiając każde słowo. – Jeździec już to powiedział – wyszeptał. – To ktoś, kto potrafi sprowadzać Słonecznicę. Przeszyła go spojrzeniem z taką stanowczością, na jaką mogła się zdobyć. – W takim razie jest nam potrzebna. Jego oczy wprost wyszły z orbit, a dłonie zaczęły szukać czegoś, czego mogłyby się chwycić. Nie mógł jednak zaprzeczyć trafności jej argumentu. – To obłęd – wydyszał przez zęby. – Wszyscy jesteśmy obłąkani. – Przeszukał pośpiesznie wzrokiem stonedown, jakby chciał tam znaleźć odwagę. Wreszcie podjął decyzję. – Zostań tutaj – wyszeptał. – Pójdę poszukać jego rumaka. Może uda mi się wyrządzić mu jakąś krzywdę albo go odpędzić. Wtedy nie będzie mógł jej zabrać. To da nam czas na przygotowanie planów. – Świetnie! – odparła z radością. – Jeśli stąd pójdą, spróbuję zobaczyć, dokąd ją zabiorą. Skinął szybko głową. – Obłęd, obłęd – mruczał cicho do siebie, czołgając się na tył dachu. Wreszcie zeskoczył na ziemię, zabierając ze sobą plecak. Linden ponownie skierowała uwagę na stonedownorów. Hollian padła na kolana, kryjąc
twarz w dłoniach. Jeździec stał nad młodą kobietą, wskazując na nią oskarżycielsko berłem. Krzyczał jednak do mieszkańców wioski: – Sądzicie, że zdołacie się oprzeć grimowi na-mhorama? Jesteście szaleni jak stare baby. Na Trzy Filary Prawdy! Wystarczy jedno moje słowo, by Clave zesłało na was takie zniszczenie, że będziecie pełzać niby robactwo, błagając, by pozwolono wam wydać waszą ohydną eh-brand! Ale wtedy nic już wam nie pomoże! Wtem kobieta zerwała się na równe nogi, by stawić czoło skalennikowi. – Crofcie! – wydyszała zrozpaczona. – Zabij tego jeźdźca! Nie pozwól, żeby odjechał z jakąkolwiek wiadomością. Wtedy będę mogła zostać w Kryształowym Stonedown, a Clave nie dowie się o tym, co uczyniliśmy. – Złapała go za kaftan w błagalnym geście, – Crofcie, wysłuchaj mnie. Zabij go! Sivit parsknął pełnym wzgardy śmiechem. Wtem zniżył głos, który stał się teraz cichy i śmiertelnie groźny. – Brak ci mocy. – To prawda – wyszeptał Croft do Hollian. Jego twarz skrzywiła się w grymasie cierpienia. – Niepotrzebny mu grim, by sprowadzić na nas zagładę. Muszę spełnić jego żądanie, gdyż w przeciwnym razie nie pożyjemy nawet tak długo, by pożałować swego buntu. Z jej gardła wyrwał się niemy krzyk. Przez chwilę Linden obawiała się, że młoda kobieta wpadnie w histerię. Z jej rozpaczy wyłoniła się jednak pełna gniewu godność. Hollian podniosła głowę i się wyprostowała. – Poświęcasz mnie – rzekła z goryczą. – Nie ma dla mnie ratunku ani nadziei. Musisz jednak wyświadczyć mi uprzejmość, na jaką zasługuję. Oddaj mi lianar. Croft spuścił wzrok, spoglądając na różdżkę, którą trzymał w rękach. Skurcz mięśni barków świadczył, że wstydzi się swej decyzji. – Nie – odparł cicho. – Za pomocą tej różdżki dokonujesz swych przepowiedni. Sivit namhoram-wist nie ma do niej żadnych praw, a w twoich rękach nie ma ona żadnej przyszłości. Zostanie w Kryształowym Stonedown jako modlitwa o to, by znów narodził się wśród nas ehbrand. Jeździec zapłonął triumfem niczym pełna złej woli pochodnia. Linden zauważyła czerwony błysk, który rozjarzył się nagle na końcu wioski. Moc Sundera. Na pewno zrobił użytek ze słonecznego kamienia. Wiązka zalśniła szkarłatem w kryształach, po czym zniknęła. Linden wstrzymała oddech w obawie, że jej towarzysz zdradził swą obecność, ale stonedownorzy byli tak zajęci własnymi sprawami, że chwilowe pojawienie się mocy pozostało nie zauważone. Oniemiała z rozpaczy Hollian odwróciła się od skalennika. Nagle stanęła jak wryta, zupełnie jakby uderzono ją w twarz. Wpatrywała się za narożnik domu, na którego dachu leżała Linden. W kręgu zebranych rozległy się stłumione westchnienia. Wszyscy spoglądali w tę samą stronę, co eh-brand.
Co takiego... Linden wysunęła głowę nad okap akurat w tym momencie, kiedy Covenant, powłócząc nogami, wylazł na centralny plac wioski. Ruszał się jak półżywy. Prawą rękę miał obrzydliwie obrzękłą. W jego oczach płonęła trucizna, a z pierścienia buchały bezładnie języki białego ognia. Nie! – krzyknęła bezgłośnie. – Covenant! Był tak osłabiony, że każdy ze stonedownorów mógłby obalić go na ziemię jedną ręką. Hamował ich jednak szał jego gorączki. Krąg rozstąpił się przed nim mimo woli, przepuszczając go do środka. Zatrzymał się na chwiejnych nogach, rozsiewając wokół płomienie. – Linden – wychrypiał przez wyschnięte gardło. – Linden. – Covenant! Bez chwili wahania zeskoczyła z dachu. Nim stonedownorzy zdążyli się zorientować, co się dzieje, przepchnęła się między nimi i podbiegła do Covenanta. – Linden? – Rozpoznał ją z trudem. Jad i dezorientacja zmagały się ze sobą na jego obliczu. – Zostawiłaś mnie. – Półręki! – wrzasnął Sivit. – Biały pierścień! W powietrzu było jasno od niebezpieczeństwa. Biło ono z ogniska, odbijało się od ścian rozpadliny. Dziesiątki ludzi dygotało, gotowych eksplodować przemocą. Linden jednak wprowadziła wszystko w stan zawieszenia, skupiając się na Covenancie. – Nie. Nie zostawiliśmy cię. Przyszliśmy tu po żywność. I żeby uratować tę kobietę. Wskazała na Hollian. Jego deliryczne spojrzenie ciągle było wbite w jeden punkt. – Zostawiłaś mnie. – Powiadam wam, że to Półręki! – darł się jeździec. – Przybył zgodnie z przepowiednią Clave. Pojmijcie go! Zabijcie! Stonedownorzy wzdrygnęli się pod naciskiem słów Sivita, nie poruszyli się jednak. Powstrzymywał ich żar w spojrzeniu Covenanta. – Nie! – zapewniała gorączkowo Linden. – Wysłuchaj mnie! To jest jeździec Clave. Zabije ją, żeby wykorzystać jej krew. Musimy ją uratować! Przeniósł spojrzenie na Hollian, a potem z powrotem na Linden. Zamrugał powiekami, nie rozumiejąc jej słów. – Zostawiłaś mnie. Ból wywołany tym, że ocknął się w samotności, zamknął jego umysł na wszelkie inne problemy. – Głupcy! – szalał Sivit. Wtem zamachnął się berłem. Jego chude dłonie pokrywała krew. Z żelaznego trójkąta trysnęły kropelki czerwonego ognia. Szybki jak zemsta, ruszył naprzód. – Złożą ją w ofierze! – krzyczała Linden do zdezorientowanego Covenanta. – Jak Joan!
Jak Joan! – Joan? – Jego niepewność natychmiast przerodziła się w gniew i truciznę. Zwrócił się w stronę jeźdźca. – Joan! Nim Sivit zdążył zadać cios, wokół Covenanta eksplodował biały płomień, który otoczył go swym żarem. Płonął srebrzystym gniewem, podpalał powietrze. Linden odskoczyła do tyłu, uniosła dłonie, by osłonić twarz. Pierwotna magia buchnęła we wszystkich kierunkach. Szalejąca moc wyrwała berło z rąk Sivita. Rozżarzone żelazo było czarne, czerwone, białe, aż wreszcie roztopiło się na ziemi, zostawiając po sobie tylko żużel. Srebrzysty płomień uderzył w ognisko. Po całym kręgu posypały się płonące żagwie. Skwiercząca błyskawica biła jak szalona w górę. Po chwili niebiosa zaczęły krzyczeć, a kryształowe ściany rozbrzmiały niebiańskimi kurantami mocy. Grunt poruszył się pod stopami Linden, jakby zaraz miał się rozstąpić. Padła na kolana. Stonedownorzy umknęli. Spomiędzy domostw dobiegały krzyki strachu. Po chwili na placu zostali tylko Croft, Hollian i Sivit. Skalennik i eh-brand byli zbyt oszołomieni, by się poruszyć, jeździec zaś skulił się na ziemi jak tchórz, osłaniając głowę rękami. Wtem, zupełnie jakby Covenant zamknął drzwi w swym umyśle, pierwotna magia odeszła. Wyłonił się z płomieni. Jego pierścień zamrugał i zgasł. Nogi zaczęły się pod nim uginać. Linden zerwała się i złapała Niedowiarka, nim zdążył się przewrócić. Objęła go ramionami, by nie pozwolić mu upaść. Nagle pojawił się Sunder, dźwigając plecak. Biegł ku nim, krzycząc: – Uciekajmy! Szybko, nim wrócą do siebie i zaczną nas ścigać! Z nowej szramy na jego przedramieniu wciąż skapywała krew. Mijając Hollian, złapał ją za rękę. Opierała się mu. Była zbyt odrętwiała z szoku, by rozumieć, co się dzieje. Odwrócił się ku niej błyskawicznie. – Czy pragniesz śmierci? – krzyknął wściekle prosto w jej twarz. Wyrwał ją z odrętwienia. Jęknęła, odzyskując przytomność umysłu. – Nie. Pójdę z wami. Ale... ale muszę zabrać lianar. Wskazała na trzymaną przez Crofta różdżkę. Sunder podszedł do wysokiego stonedownora. Croft zacisnął odruchowo dłonie na drewnie. Krzywiąc się z bólu, Sunder zadał mu potężny cios w żołądek. Gdy wyższy mężczyzna zgiął się wpół, zręcznym ruchem wyrwał mu z rąk lianar. – Chodźcie! – krzyknął do Linden i Hollian. – Szybko! Linden poczuła dziwną, posępną ulgę. Jej pierwsza ocena Covenanta okazała się trafna. Wreszcie udowodnił, że dysponuje znaczną mocą. Zarzuciła sobie jego lewą rękę na ramiona i wyprowadziła go ze środka stonedown. Sunder ujął Hollian za nadgarstek i ruszył pierwszy między domami, tak szybko, jak
tylko mógł poruszać się Covenant. Dolina pogrążyła się w mroku. Wąwóz rozświetlały jedynie sierp księżyca oraz odbijający się w ścianach blask dogasających węgielków. Wiatr przynosił z drugiego brzegu Mithil mdły odór zgnilizny. Woda wydawała się czarna i lepka niby ucieleśnienie zła. Nikt jednak się nie wahał. Hollian z niemym brakiem zrozumienia zaakceptowała fakt, że ją uratowano. Pomogła Linden wprowadzić Covenanta do wody i ułożyć go bezpiecznie na tratwie. Sunder nakazał im szybko zepchnąć stateczek do rzeki. Popłynęli z prądem, trzymając się gałęzi.
11. Zepsucie piękna
Nikt ich nie ścigał. Moc Covenanta oszołomiła mieszkańców Kryształowego Stonedown, jeździec stracił berło i rumaka, a rzeka była wartka. Linden wkrótce przestała oglądać się za siebie i nasłuchiwać odgłosów pogoni. Skupiła uwagę na Covenancie. Nie miał już sił. Nie próbował trzymać się tratwy, nie unosił też głowy. Szum wody zagłuszał jego oddech, puls był tak słaby, że ledwo mogła go wyczuć. Twarz Niedowiarka wyglądała makabrycznie w bladym świetle księżyca. Wszystkie zmysły Linden informowały ją, że jego duszę dręczy jad. Stan Covenanta niepokoił ją. Starała się znaleźć jakiś sposób, by mu pomóc i ulżyć w bólu. Głos w jej jaźni powtarzał uparcie, że jeśli tak wyraźnie wyczuwa jego cierpienie, powinna umieć jakoś na nie wpłynąć, że łączący ich ze sobą strumień percepcji z pewnością można odwrócić. Przestraszyły ją jednak konsekwencje tej myśli. Nie władała mocą. Nie miała nic, co pozwoliłoby jej stawić czoło jego chorobie, poza własną, serdeczną krwią. Powstrzymywał ją jednak strach przed tak straszliwą ofiarą. Przeklinała na myśl, że nie dysponuje nawet ograniczonymi zasobami swej torby ani niczym, co mogłoby ją osłonić przed tego rodzaju osobistą odpowiedzialnością za ocalenie życia Covenanta. Przez pewien czas wędrowcy płynęli w milczeniu. Wreszcie Hollian się odezwała. Linden zdawała sobie niejasno sprawę z cierpienia młodej kobiety. Własna wioska wydała ją na śmierć, a potem uratowano ją w niewiarygodny sposób. Liczne pytania, na które nie znała odpowiedzi, przełamały wreszcie jej opory. Dysząc w ciemności, dała wyraz swemu niepokojowi. – Powiedzcie coś. Nie znam was. – Wybacz mi. – W głosie Sundera brzmiało znużenie i bezużyteczny żal. – W tym wszystkim zapomnieliśmy się przedstawić. Jestem Sunder, syn Nassica, w swoim czasie... – na chwilę zawładnęła nim gorycz – ...skalennik Mithil Stonedown, które leży dwieście i pięćdziesiąt mil na południe stąd. Moi towarzysze to Linden Avery, Wybrana, i ur-lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Są obcymi w Krainie. Obcymi – wyszeptała Linden. Przemknęło jej przez głowę, że jest tu nierzeczywistym gościem. Ta myśl raniła ją na wszelkie możliwe sposoby.
Eh-brand odpowiedziała mu jak dziewczynka, której niełatwo pamiętać o zasadach dobrego wychowania. – Jestem Hollian, córka Amith, eh-brand Kryształowego Stonedown. Jestem... – zająknęła się. – Nie wiem, czy mam wam dziękować za ocalenie życia, czy raczej przeklinać was za ściągnięcie zagłady na mą rodzinną wioskę – ciągnęła smutnym głosem. – Grim na-mhorama na zawsze spopieli Kryształowe Stonedown. – Niekoniecznie – wtrącił Sunder ochrypłym głosem. – Jak to nie? – zapytała dręczona żałobą. – Sivit na-mhoram-wist z pewnością tego nie wybaczy. Pojedzie bezzwłocznie do Revelstone i grim zostanie zesłany. Nic nie może temu zapobiec. – Nie pojedzie do Revelstone. Zabiłem jego rumaka. Mądrość nie zdradziła mi, że słoneczny kamień posiada podobną moc – dodał cicho, jakby do siebie. Hollian krzyknęła cicho z ulgi. – A rukh, który pozwala mu kształtować Słonecznicę, został zniszczony, nie może więc zesłać szkody na mych współbraci. Umilkła pod wpływem odzyskanej nadziei. Odprężyła się, jakby woda, w której była zanurzona, stanowiła balsam na jej cierpienia. Uszy Linden wypełniał głośny jęk cierpienia Covenanta. Spróbowała odgrodzić się od niego. – Berło jeźdźca... jego rukh? Skąd brał krew, by go używać? Nie widziałam, żeby się skaleczył. – Jeźdźcy Clave nie muszą przelewać własnej krwi – odparł Sunder ponurym tonem. – Mocy dostarczają im młodzi mężczyźni i kobiety z Krainy. Każdy rukh jest pusty w środku i wypełniony krwią, która pozwala władać Słonecznicą. W Linden przebudziły się echa gniewu, który kazał jej uratować Hollian. W gniewie starała się odnaleźć odwagę. Słonecznicowe rytuały były wystarczająco barbarzyńskie w wykonaniu Sundera. Możliwość zdobycia takiej mocy bez żadnego kosztu dla siebie wydała się jej czymś wstrętnym. Nie wiedziała, jak pogodzić swój gniew z tym, co słyszała o celach Clave, z jego sławą siły walczącej ze Słonecznicą. Bardzo wątpiła w tę sławę. Pragnęła teraz dotrzeć do Revelstone równie silnie jak Covenant. Ale Covenant był umierający. Wszystko skupiało się na nim i na śmierci. Po chwili Hollian odezwała się ponownie. Inna obawa kazała jej zapytać: – Czy to pierwotna magia? Naprawdę? – Tak – odparł skalennik. – W takim razie dlaczego... – Linden wyczuwała jej niepokój. – Jak to się stało, że w Mithil Stonedown nie zabito go zgodnie z nakazami Mądrości? – Nie pozwoliłem na to – odparł bez ogródek Sunder. – W jego imię odwróciłem się od
swych braci, by go nie wykrwawiono. – Jesteś skalennikiem – wyszeptała zaskoczona Hollian. – Stonedownorem, tak jak ja. Taki uczynek musiał przyjść ci z trudnością. Co cię skłoniło do podobnego pogwałcenia zasad? – Córko Amith – zaczął Sunder, jakby spowiadał się przed nią. – Popchnęła mnie do tego prawda Mądrości. Słowa ur-lorda wyrażały raczej piękno niż zło. Mówił jak ktoś, kto posiada zarówno wolę, jak i moc, potrzebne, by urzeczywistnić swe zamiary. A moje serce nie potrafiło znieść prawdy Mądrości. Ponadto – ciągnął ponurym tonem – dowiedziałem się w tym czasie, że sama Mądrość zawiera fałsz. – Fałsz? – sprzeciwiła się Hollian. – Nie wierzę. Mądrość jest życiem Krainy. Gdyby była fałszywa, ci, którzy na niej polegają, zginęliby. Sunder zastanawiał się chwilę. – Eh-brand, czy znasz aliantha? – zapytał wreszcie. Skinęła głową. – To śmiertelna trucizna. – Nieprawda. – Jego pewność poruszyła Linden. Bez względu na wszystko, co się wydarzyło, zachował zdolność duchowego zdrowienia, której ona nie potrafiła dorównać. – To najlepsze z owoców. Wiem to z własnego doświadczenia. Od trzech słońc jedliśmy je przy każdej okazji. – Z pewnością... – Hollian przerwała, szukając argumentów – ...to właśnie jest przyczyną choroby ur-lorda? – Nie. Zachorował już przedtem, a aliantha go uzdrowiły. Umilkła, podejmując próbę zrozumienia tego, co usłyszała. Kręciła głową z boku na bok, szukając rady w ciemności. Gdy odezwała się znowu, jej cichy głos ledwie się przebijał przez plusk rzeki. – Ocaliliście mnie od śmierci. Nie będę wątpiła w wasze słowa. Nie mam domu ani celu w życiu, nie mogę bowiem powrócić do Kryształowego Stonedown, świat jest pełen niebezpieczeństw i nie pojmuję swego losu. Nie wolno mi w wasze słowa wątpić. Muszę was jednak zapytać, dokąd zmierzacie. Wszystko jest dla mnie mało zrozumiałe. Z mojego powodu naraziliście się na gniew Clave. Odbywacie bardzo długą wędrówkę pod Słonecznicą. Czy zechcecie mi powiedzieć dlaczego? – Linden Avery? – rzekł niespiesznie Sunder, przekazując pytanie do niej. Rozumiała go. Odpowiedź wprawiła go w zakłopotanie, a ponadto Hollian z pewnością nie miała jej przyjąć spokojnie. Linden wolała ułatwić im całą sytuację. Ponieważ jednak nie mogła znieść własnej słabości, odpowiedziała prosto z mostu: – Udajemy się do Revelstone. Hollian poraziła groza. – Revelstone? To zdrada!
Natychmiast odepchnęła się od tratwy i zaczęła uciekać, młócąc kończynami w wodzie. Sunder rzucił się za nią. Spróbował coś krzyknąć, lecz z jego obolałej piersi wyrwało się tylko westchnienie bólu. Linden zignorowała go. Jego skok zachwiał tratwą i Covenant zsunął się do wody. Złapała go i wyciągnęła na powierzchnię. Oddychał tak płytko, że nawet nie kaszlnął, gdy z ust wypływała mu woda. Mimo swego ciężaru wydawał się jej niewiarygodnie wątły. Sunder próbował zapobiec ucieczce Hollian, lecz utrudniały mu to potłuczone żebra. – Oszalałaś? – wydyszał do niej. – Gdybyśmy chcieli twej krzywdy, wystarczyłoby dać wolną rękę Sivitowi! – Zostaw ją! – warknęła podtrzymująca Covenanta Linden. – Mam zostawić... – sprzeciwił się Sunder. – Tak! – Zapłonęła w niej gwałtowność. – Potrzebna mi pomoc. Na Boga, jeśli chce nas porzucić, ma do tego prawo! – Niebo i Ziemia! – odparł skalennik. – W takim razie po co narażaliśmy dla niej życie? – Ponieważ chcieli ją zabić! Nie dbam o to, czy jej potrzebujemy czy nie. Nie mamy prawa nikogo zatrzymywać wbrew jego woli. Potrzebna mi pomoc. Sunder rzucił przekleństwo. Odwrócił się nagle od Hollian i podpłynął z wysiłkiem ku tratwie, by wziąć na siebie część ciężaru Covenanta. Kipiał jednak z bólu i oburzenia. – Twoje podejrzenia są niesprawiedliwe! – wychrypiał przez ramię do stonedownorki. – Być może. – Eh-brand płynęła w pozycji pionowej w odległości dwudziestu stóp od tratwy. – Z pewnością byłam niesprawiedliwa dla Linden Avery. – W jakim celu zmierzacie do Revelstone? – zapytała po chwili. – Tam można odnaleźć odpowiedzi. Gniew Linden zniknął równie szybko, jak się pojawił. Jego miejsce zajął przenikający aż do szpiku kości strach. Zniosła już zbyt wiele. Bez pomocy Sundera nie zdołałaby wciągnąć nieprzytomnego z powrotem na tratwę. – Covenant sądzi, że potrafi pokonać Słonecznicę. Najpierw jednak musi ją zrozumieć. W tym celu chce odbyć rozmowę z Clave. – Pokonać? – zapytała z niedowierzaniem Hollian. – Chodzi ci o to, że chce ją odmienić? – A dlaczegóż by nie? – Linden trzymała się tratwy. Trwoga pętała jej kończyny. – Czyż sama tego nie robisz? – Ja? – Czyż nie jesteś słoneczmistrzem? – Nie! – zaprzeczyła ostro Hollian. – To kłamstwo wymyślił Sivit na-mhoram-wist, by uzasadnić swe pretensje do mnie. Jestem eh-brand. Widzę słońce. Nie kształtuję go. – W takim razie nie jest nam potrzebna – warknął Sunder do Linden. Ta zastanawiała się przez chwilę, dlaczego skalennik czuje się zagrożony przez Hollian. Zabrakło jej jednak odwagi, by go o to zapytać.
– Potrzebna nam wszelka pomoc, jaką tylko znajdziemy – wyszeptała. – Chcę, żeby została z nami. Jeśli tego pragnie. – Dlaczego? – Do czego wam się przydam? – zapytała w tej samej chwili Hollian. Łzy zaczęły dławić Linden w gardle. Czuła się jak opuszczone dziecko, postawione w krytycznej sytuacji, której nie potrafiło sprostać. Musiała przywołać całą swą siłę, by wykrztusić słowa: – On umiera. Czuję to. – Zadrżała na wspomnienie kłów Marida. – Jest gorzej niż poprzednio. Potrzebna mi pomoc. – Ta myśl budziła w niej przerażenie, nie mogła jednak umilknąć. – Jedno z was nie wystarczy. Wykrwawiłoby się na śmierć. Albo ja bym się wykrwawiła. – Kierowana strachem przed utratą Covenanta, krzyknęła na Hollian: – Potrzebuję mocy. Żeby go uzdrowić. Nie zauważyła zbliżania się eh-brand, ale w tej chwili płynęła ona u jej boku. – Być może nie trzeba będzie przelewać krwi – powiedziała cicho młoda kobieta. – Może uda mi się go uleczyć. Eh-brand wie co nieco o uzdrawianiu. Nie chcę jednak po raz drugi wpaść w łapska Clave. Chcąc zapanować nad desperacją, Linden zaczęła zgrzytać zębami, aż rozbolała ją szczęka. – Widziałaś, co on potrafi. Czy sądzisz, że wejdzie do Revelstone i bez oporu pozwoli złożyć się w ofierze? Hollian zastanawiała się chwilę, dotykając delikatnie obrzękłej ręki Covenanta. – Spróbuję to zrobić – rzekła po chwili. – Muszę jednak zaczekać na wschód słońca. Cierpliwość Linden nie sięgała aż tak daleko. O wschodzie słońca będzie już za późno. Covenant nie doczeka świtu. Wybrana! – wychrypiała do siebie. Dobry Boże. Pozwoliła, by Sunder odpowiedział na pytania eh-brand. Gdy rozpoczął pełną napięcia relację z tego, co wydarzyło się Niedowiarkowi, skierowała uwagę na udręczone, bliskie śmierci ciało chorego. Czuła, jak trucizna przesącza się przez nieskuteczną zaporę, jaką stanowił wpijający się w ciało rękaw koszulki. Śmierć podgryzała materię jego życia niby trąd. Nie było szans, by dożył świtu. Jej matka błagała o kres, on jednak pragnął żyć. Ofiarował się na miejsce Joan z uśmiechem na ustach, jakby ta perspektywa była błogosławieństwem, a mimo to każdy jego uczynek świadczył o tym, że chce żyć. Być może rzeczywiście był obłąkany, a jego opowieści o Wzgardliwym nie były prawdą, lecz przejawem paranoi. Nie potrafiła jednak odrzucić wniosków, jakie z nich wyciągał. W Kryształowym Stonedown przekonała się, że się z nim zgadza. A teraz umierał. Musiała mu pomóc. Była lekarzem. Z pewnością potrafiła jakoś zaradzić jego chorobie. To niemożliwe, by dziwna ostrość jej zmysłów nie działała w obie strony. Z wewnętrznym
jękiem porzuciła opór i odsłoniła serce. Powoli sięgnęła swą świadomością w głąb niego. Jej jaźń zamieszkała w jego ciele. Czuła bezsilny oddech Covenanta jak własny, cierpiała żar gorączki, przytuliła go do siebie bliżej niż jakiegokolwiek mężczyznę w życiu. Wtem zaczęła tonąć w jadzie. Nie była w stanie mu się oprzeć. Ogarnęły ją mdłości przywodzące na myśl niezdrowy oddech starca, który nakazał jej: „Bądź wierna”. Żadna część jej jaźni nie potrafiła obdarzać w ten sposób życiem. Zrobiła jednak tyle, ile mogła. Walczyła o niego z tą samą zawziętą, sekretnie pozbawioną nadziei determinacją, która kazała jej studiować medycynę, jakby był to wyraz wściekłości na nieudolność jej rodziców – mężczyzny i kobiety, którzy rozumieli w życiu jedynie śmierć, a tego, co rozumieli, pragnęli z pożądliwością kochanków. Nauczyli ją, jak ważna jest skuteczność, i Linden dążyła do niej bez chwili wytchnienia przez piętnaście lat. To dążenie zawiodło ją na Haven Farm, gdzie bezradność w obliczu cierpienia Joan podała w wątpliwość całe jej życie. To zwątpienie miało teraz smak zepsucia, smak jadu trawiącego Covenanta. Nie potrafiła zahamować działania trucizny, spróbowała jednak siłą woli podeprzeć ostatnie, osłabione bariery podtrzymujące jego życie. Ta choroba była moralnym złem, urażała jej uczucia tak samo jak widok Marida, jak zamordowanie Nassica i gorący nóż. Linden opierała się jej każdym uderzeniem serca. Tłoczyła powietrze w jego płuca, zmuszała tętno do bicia, sprzeciwiała się podgryzaniu i rozszerzaniu się choroby. W pojedynkę utrzymała go przy życiu przez resztę nocy. Gdy skalennik przywołał ją do rzeczywistości, czuła w kościach czoła ból wywołany pochodzącą od Covenanta gorączką. Powietrze wypełniał blask świtu. Sunder i Hollian skierowali tratwę ku brzegowi. Rozejrzała się wokół głodnym wzrokiem. Duszę miała pełną popiołu. Jakaś część jej osoby powtarzała, sapiąc: Nie. Nigdy więcej. Rzeka płynęła przez nizinę, która powinna się składać z rozległych łąk, lecz zamiast tego była szarym pustkowiem, na którym góry nadnaturalnie wybujałej trawy zostały zwalone podczas trzech dni gwałtownej ulewy, a potem zgniły pod słońcem plag. Gdy nadchodzący świt wywołał wietrzyk, prądy powietrza przyniosły nad Mithil smród rozkładu. Zobaczyła, dlaczego Sunder i Hollian wybrali to miejsce. Niedaleko od brzegu rzekę częściowo przegradzała ławica piachu, na której mogli położyć Covenanta z dala od cuchnącej trawy. Stonedownorzy przywiązali bezpiecznie tratwę, przenieśli Niedowiarka na piasek, podnieśli go do pionu i zostawili w ramionach Linden. Przytuliła go mocno, choć sama chwiała się na nogach ze zmęczenia. Sunder i Hollian pognali tymczasem na brzeg i zaczęli szukać skały. Wkrótce zniknęli jej z oczu. Zebrawszy resztkę sił, Linden spojrzała na słońce. Unosiło się nad horyzontem odziane w krwawą aureolę przywodzącą na myśl żagle statku zadżumionych. Z radością przy witała jego ciepło – musiała się ogrzać, pragnęła wyschnąć –
lecz na widok owej korony jęknęła z bezsilnej odrazy. Położyła Covenanta na piasku, po czym usiadła obok niego, przyglądając się mu, jakby bała się zamknąć oczy. Nie wiedziała, jak szybko pojawią się roje owadów. Sunder i Hollian wrócili podekscytowani. Napięcie między nimi nie zmalało, ale znaleźli coś, co było ważne dla obojga. Dźwigali razem wielki krzak, który wyrwali z korzeniami, jakby był bezcennym skarbem. – Voure! – zawołała Hollian, gdy wtaszczyli roślinę na łachę. Blada skóra kobiety lśniła w promieniach słońca. – Sprzyjało nam szczęście. Voure jest nadzwyczaj rzadka. Położyli krzak na piasku i natychmiast przystąpili do zrywania liści. – Zaiste rzadka – mruknął Sunder. – Mądrość wymienia podobne nazwy, ale nigdy dotąd nie widziałem tej rośliny. – Czy ma działanie lecznicze? – zapytała słabym głosem Linden. W odpowiedzi eh-brand wręczyła jej garść liści. Były mięsiste jak gąbka. Z odłamanych ogonków skapywała przezroczysta ciecz. Linden skrzywiła twarz, poczuwszy ostrą woń. – Natrzyj sokiem twarz i ramiona – poleciła Hollian. – Voure to potężny środek odstraszający owady. Linden wytrzeszczała oczy, aż wreszcie jej zmysły potwierdziły prawdę słów eh-brand. Dopiero wtedy jej usłuchała. Gdy sama wysmarowała się sokiem, zaczęła wcierać go w ciało Covenanta. Sunder i Hollian zajęli się tym samym. Kiedy skończyli, skalennik schował resztę liści do plecaka. – A teraz muszę zrobić, co tylko w mej mocy, by przywrócić zdrowie Półrękiemu – oznajmiła natychmiast eh-brand. – On się nazywa Covenant – sprzeciwiła się słabo Linden. Słowo „Półręki” było dla niej imieniem nadanym przez Clave. Nie lubiła go. Hollian zamrugała powiekami, jakby nie miało to dla niej znaczenia. Nie odpowiedziała na słowa Linden. – Potrzebna ci moja pomoc? – zapytał Sunder. Znowu zachowywał dystans. Z jakiegoś powodu, którego Linden nie potrafiła zgłębić, Hollian budziła w nim irytację bądź strach. Odpowiedź eh-brand była równie zwięzła. – Nie sądzę. – W takim razie wypróbuję skuteczność tej voure. – Podniósł się z miejsca. – Pójdę poszukać aliantha. Ruszył szybko przed siebie, wydostał się na brzeg i oddalił się przez gnijącą trawę. Hollian nie traciła czasu. Wydobyła spod szaty mały żelazny sztylecik oraz lianar. Przyklękła obok prawego barku Covenanta, położyła różdżkę na jego piersi i ujęła nożyk w lewą dłoń. Słońce wysunęło się już zza horyzontu, rozsiewając zepsucie. Ostry zapach voure zdawał
się jednak tworzyć tarczę chroniącą przed zgnilizną. Choć wielkie owady latały już, brzęcząc, we wszystkie strony, nie zbliżały się do ławicy. Linden pragnęła skupić się na podobnych sprawach. Nie miała ochoty patrzeć na krwawe rytuały eh-brand. Nie chciała być świadkiem ich niepowodzenia. Mimo to nie spuszczała spojrzenia z noża, zmuszała się do śledzenia jego ruchów. Podobnie jak lewe przedramię Sundera, wewnętrzną stronę prawej dłoni Hollian pokrywała sieć starych blizn. Kobieta pociągnęła żelaznym ostrzem po skórze i po jej nagim nadgarstku spłynął strumyk ciemnej krwi. Odłożyła sztylecik i ujęła w krwawiącą dłoń lianar. Poruszyła wargami, lecz nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Atmosfera wokół różdżki zgęstniała. Nagle z lianar buchnęły płomienie. Wzdłuż palców kobiety przebiegł ogień o barwie otaczającej słońce aureoli. Jej głos stał się słyszalną pieśnią, ale słowa były niezrozumiałe dla Linden. Płomienie rozjarzyły się jaśniej, pokryły dłoń Hollian i zaczęły zlizywać krew z jej nadgarstka. Gdy śpiewała, z ognia strzeliły długie, delikatne odrośle przypominające wąsy czepne wisterii. Sięgnęły do piasku, przeszły przez wodę niczym pełne krwi żyły i wpełzły na brzeg, jakby poszukiwały miejsca, w którym mogłyby się zakorzenić. Wzmocniona przez migotliwą sieć witek mocy, Hollian zaczęła śpiewać głośniej. Dotknęła lianar obrzękłego od jadu przedramienia Covenanta. Linden wzdrygnęła się instynktownie. Wyczuwała w ogniu zło, nienaturalną siłę Słonecznicy. Hollian czerpała moc z tego samego źródła co Sunder ze swym słonecznym kamieniem. Po chwili jednak przekonała się, że skutki ognia nie są szkodliwe. Hollian zwalczała truciznę trucizną. Gdy uniosła różdżkę, obrzęk zaczął już ustępować. Przeniosła ostrożnie moc na czoło Covenanta i zaatakowała płomieniami szalejącą w jego głowie gorączkę. Ciało Niedowiarka natychmiast zesztywniało, głowa odskoczyła do tyłu, a z gardła wyrwał się krzyk. W pierścieniu nastąpiła biała detonacja, która zasypała piaskiem obie kobiety i rzekę. Nim Linden zdążyła zareagować, mięśnie Covenanta stały się zupełnie wiotkie. Eh-brand opadła u jego boku. Ogień lianar zgasł, pozostawiając po sobie jasne, czyste, nienaruszone drewno. W chwili nie dłuższej niż uderzenie serca witki płomieni zniknęły, choć Linden wciąż miała przed oczyma ich obraz. Podbiegła do Covenanta, żeby go zbadać. Dławił ją lęk. Gdy jednak go dotknęła, zaczerpnął głęboko tchu i zaczął oddychać, jak gdyby tylko spał. Sprawdziła jego tętno. Było wyraźnie wyczuwalne i mocne. Zalała ją ulga. Mithil i słońce stały się dziwnie niewyraźne. Leżała na plecach na piasku, choć nie pamiętała, by się kładła. Lewą dłoń miała zanurzoną w wodzie. Ten chłodny dotyk wydawał się wszystkim, co powstrzymywało ją od płaczu.
– Czy już mu lepiej? – zapytała słabym głosem Hollian. Linden nie odpowiedziała, ponieważ zabrakło jej słów. Po chwili wrócił Sunder, z dłońmi pełnymi skarbojagód. Sprawiał wrażenie, że rozumie powody wyczerpania swych towarzyszek. Nachylił się bez słowa nad Linden i wsunął jej między wargi jagodę. Przepyszny smak owocu przywrócił jej siły. Usiadła, przyjrzała się przyniesionemu przez Sundera zapasowi aliantha i wzięła należną sobie część. Jagody przywróciły jej siły, nadwątlone wysiłkiem włożonym w utrzymanie Covenanta przy życiu. Hollian przyglądała się ze znużeniem i trwogą, jak Sunder spożywa swą część aliantha. Nie mogła się jednak zdobyć na dotknięcie jagód, które jej zaoferował. Gdy Linden odzyskała siły, uniosła Covenanta do półsiedzącej pozycji, po czym zaczęła usuwać pestki z jagód i karmić chorego owocami. Podziałały niemal natychmiast. Wzmocniły jego oddech, poprawiły napięcie mięśni i nadały skórze zdrowszą barwę. Linden popatrzyła znacząco na Hollian. Udzielenie pomocy Covenantowi pozbawiło ehbrand bardzo wiele sił. Potrzebowała teraz pożywienia. A choć rozglądała się wokół uważnie, nie znalazła nic innego. Podjęła z drżeniem decyzję, wzięła w rękę jagodę i włożyła ją do ust. Po chwili nagryzła owoc. Sama się zdziwiła własnym zachwytem. W jej oczach zalśniło zdumienie. Strach opadł z niej niby zrzucony płaszcz. Linden westchnęła cicho, opuściła głowę Covenanta na piasek i położyła się obok niego. Wędrowcy spędzili na ławicy większą część poranka, odzyskując siły. Potem, gdy obrzęk cofnął się z barku i zmienił barwę z czarnej na żółtą w fioletowe cętki, Linden uznała, że stan chorego pozwala na dalszą podróż, i znowu ruszyli z prądem Mithil. Voure nadal chroniła ich przed owadami. Hollian zapewniała, że sok zachowa moc przez kilka dni. Linden uwierzyła w to, gdy przekonała się, że wciąż czuje bijący od siebie odór, choć ponad połowę dnia spędziła zanurzona w wodzie. W krwawoczerwonym blasku zachodzącego słońca zatrzymali się na szerokim skalnym stoku ciągnącym się na północ od rzeki. Po wysiłkach minionych dni Linden niemal nie zauważyła niewygód wiążących się ze spaniem na kamieniu. Częścią swej świadomości zachowała jednak nadal więź z Covenantem. W środku nocy zdała sobie nagle sprawę, że wpatruje się w ostro zarysowany sierp księżyca. Niedowiarek siedział obok niej. Wydawał się nieświadomy jej obecności. Podszedł cicho do wody, by się napić. Podążyła za nim, bojąc się, że doszło do nawrotu delirium. Na jej widok pozdrowił ją jednak skinieniem głowy i pociągnął za sobą w miejsce, gdzie mogli rozmawiać, nie przeszkadzając towarzyszom. Pozycja, w jakiej trzymał rękę, wskazywała, że jest obolała, ale sprawna. W słabym świetle trudno było dostrzec jego twarz, głos jednak brzmiał przytomnie. – Co to za kobieta? Linden stanęła obok niego, wpatrując się w mroku w jego oblicze.
– Nic nie pamiętasz? – Pamiętam pszczoły. – Przeszył go szybki dreszcz – Tego furię. Nic poza tym. Wysiłki, jakie włożyła w uratowanie jego życia, uczyniły ją bezbronną wobec niego. Towarzyszyła mu w krytycznej sytuacji i teraz miał do niej prawa, od których nigdy nie miała się uwolnić. Nawet uderzenia jej serca były jego własnością. – Miałeś nawrót. – Nawrót? Spróbował zgiąć obolałą rękę. – Użądliły cię pszczoły, co wywołało wstrząs. To było jak drugie ukąszenie węża w to samo miejsce, tylko gorsze. Myślałam... – Dotknęła mimo woli jego barku. – Myślałam, że z tego nie wyjdziesz. – Kiedy to było? – Półtora dnia temu. – W jaki sposób... – zaczął, po czym zmienił zdanie. – I co stało się później? – Oboje z Sunderem nie mogliśmy w żaden sposób ci pomóc. Nie przerwaliśmy podróży. – Zaczęła mówić szybko. – Poprzedniej nocy dotarliśmy do następnego stonedown. – Opowiedziała mu wszystko tak, jakby chciała jak najprędzej dotrzeć do końca. Gdy jednak spróbowała opisać moc pierścienia, przerwał jej. – To niemożliwe – wyszeptał. – Nic nie pamiętasz? – Nic. Ale to zupełnie niemożliwe. Zawsze... zawsze potrzebowałem jakiegoś mechanizmu wyzwalającego. Bliskości jakiejś innej mocy. Takiej jak orcrest. To nigdy nie dzieje się spontanicznie. Nigdy. – Może to był jeździec. – Tak. – Z wdzięcznością uczepił się tej myśli. – Na pewno. – To berło. Jego rukh. Powtarzał nazwę, którą mu podała, jakby niosła mu ukojenie. Skinęła głową i ponownie podjęła opowieść. Kiedy skończyła, wyraził niepewnie swą opinię. – Mówiłaś, że byłem w delirium. Na pewno tak było... Nic nie pamiętam. Potem ten jeździec spróbował ruszyć do ataku. Nagle zdobyłem moc. – Jego ton świadczył, jak wielką wagę przywiązuje do tej sprawy. – Co ją przywołało? Nie powinienem być w stanie się obronić, jeśli byłem tak ciężko chory. Czy coś ci się stało? Albo Sunderowi... – Nie. Dzieląca ich ciemność nabrała nagle wielu znaczeń. Podjęła skrajne ryzyko, by utrzymać go przy życiu – i w imię czego? Gdy ogarnęły go delirium i moc, wiedział o niej tylko tyle, że go opuściła. Nawet w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak drogo ją kosztował. Nie. – Nic nam się nie stało. Nie o to chodzi – odparła, ledwie tłumiąc gorycz. – A więc o co? – zapytał cicho.
– Powiedziałam ci, że Joan grozi niebezpieczeństwo. – Wzdrygnął się, lecz mimo to nie przestała mówić, zasypując go gradem słów. – To jedyne, co przyszło mi do głowy. Nie chciałeś ratować siebie ani mnie. Wciąż mnie oskarżałeś, że cię opuściłam. Na Boga – wychrypiała – służyłam ci pomocą od chwili, gdy zobaczyłam Joan. Służyłam ci pomocą, nie zważając na to, że możesz być szaleńcem. Gdyby nie ja, już byś nie żył. A mimo to nie przestawałeś mnie oskarżać i w żaden sposób nie mogłam do ciebie dotrzeć. Poruszyło cię dopiero imię Joan. Sprawiła mu ból. Wyciągnął ku niej prawą dłoń, lecz cofnął się gwałtownie. W ciemności wydawało się, że nie ma oczu. Spoglądały na nią puste oczodoły, jakby go oślepiono. Spodziewała się, że zaprzeczy jej słowom, twierdząc, iż wielokrotnie starał się jej pomóc, często udzielał jej wszelkiego możliwego wsparcia. Stał jednak tylko bez ruchu, tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzała go na Haven Farm, nie uginając się pod ciężarem niemożliwych do udźwignięcia brzemion. Gdy zaczął mówić, w jego głosie brzmiał gniew i dojmujący żal. – Była moją żoną. Rozwiodła się ze mną, ponieważ zachorowałem na trąd. To było najgorsze ze wszystkiego, co mnie spotkało. Bóg wie, że popełniłem wiele zbrodni. Gwałciłem, zabijałem i zdradzałem. To jednak były moje uczynki i zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, by odkupić swe winy. Ona potraktowała mnie tak, jakbym sam był zbrodnią. Z powodu tego, kim byłem, choroby, której nie mogłem zapobiec ani wyleczyć, tak jak nie mogę zapobiec ani wyleczyć własnej śmiertelności. Przerażałem ją. To było najgorsze. Dlatego, że sam w to wierzyłem. Sam tak traktowałem trąd. To dało jej prawa do mnie. Żyłem z tym przez jedenaście lat. Nie mogłem znieść myśli, że sam jestem wszystkiemu winien. Sprzedałem duszę, by spłacić ten dług, ale to nic nie pomogło. – Mięśnie jego twarzy skurczyły się gwałtownie na to wspomnienie. – Jestem trędowaty. Nigdy nie przestanę być trędowaty. Zawsze będę miał dług u Joan. To sięga zbyt głęboko, by można to zmienić świadomą decyzją. Jego słowa miały smak krwi. – Ale, Linden – kontynuował. Jego otwarte błaganie wzruszyło ją głęboko. – Ona jest moją byłą żoną. – Choć starał się zapanować nad głosem, słychać w nim było ton śmiertelnego lamentu. – Jeśli przeszłość może być jakąkolwiek wskazówką, nigdy już jej nie zobaczę. Uczepiła się go spojrzeniem. Wezbrała w niej niepewność. Dlaczego miałby już nie zobaczyć Joan? W jaki sposób się sprzedał? Ile przed nią ukrywał? Jej bezbronność sprawiła jednak, że najważniejsze dla niej było inne pytanie. – A czy chciałbyś ją jeszcze zobaczyć? – zapytała tonem tak spokojnym i obojętnym, jak tylko zdołała. Dla jej wytężonego słuchu jego prosta odpowiedź miała wagę deklaracji. – Nie. Rola trędowatego nieszczególnie mi odpowiada.
Odwróciła się, by nie zobaczył łez w jej oczach. Nie chciała aż tak się przed nim odsłaniać. Groziło jej, że się zatraci. Ulga okazała się jednak równie przejmująca jak miłość. – Odpocznij trochę – rzuciła apatycznym głosem przez ramię. – Potrzebujesz tego. Następnie wróciła do Sundera i Hollian, którzy leżeli rozciągnięci na skale, i dygotała przez długi czas. Kiedy się obudziła, słońce już wzeszło, czerwone i posępne. Stos aliantha leżących obok plecaka Sundera świadczył, że stonedownorzy zdążyli już znaleźć żywność. Covenant i ehbrand stali obok siebie, nawiązując znajomość. Sunder siedział w pobliżu. Wyglądał, jakby zgrzytał zębami. Wstała. Całe ciało miała obolałe od leżenia na twardym podłożu, zignorowała to jednak. Odwracając wzrok od Covenanta, jakby się wstydziła, podeszła do rzeki, by umyć twarz. Kiedy wróciła, Sunder podzielił już skarbojagody. Wędrowcy spożyli posiłek w milczeniu. Aliantha były pokarmem narzucającym ciszę. Linden nie potrafiła jednak odgrodzić się od aury roztaczanej przez jej towarzyszy. Covenant był równie sztywny jak na Haven Farm. Na delikatnych rysach Hollian widać było zakłopotanie przypominające nieco strach. A skalennika nie opuścił ponury nastrój – złość na eh-brand albo na siebie. Czuła się przy nich zagubiona. Była odpowiedzialna za ich wszelkie dolegliwości i nie potrafiła w żaden sposób im zaradzić. Podtrzymując życie Covenanta, otworzyła drzwi, których teraz nie potrafiła zamknąć, choć poprzysięgła, że to uczyni. Mrucząc kwaśno do siebie, skończyła aliantha, rozsypała nasiona obok skały i zaczęła z uwagą przygotowywać się do wejścia do rzeki. Hollian jednak nie potrafiła znosić swych cierpień w milczeniu. Po chwili zwróciła się do Niedowiarka: – Mówisz, że mam się do ciebie zwracać Covenant, choć owo imię to zły omen i wypowiadam je z niepokojem. Niech będzie Covenant. Czy rozważyłeś, dokąd się udajesz? Skalennik i Linden Avery twierdzą, że pragniesz dotrzeć do Revelstone. Serce mi się wzdraga na tę myśl, ale jeśli taki jest twój zamiar, nie będę cię od niego odwodzić. Revelstone jednak leży tam. – Wskazała na północny zachód. – Sześćset i pięćdziesiąt mil stąd. Z Mithil nie jest nam już po drodze. – Wiemy o tym, eh-brand – mruknął Sunder. Zignorowała go. – Może zdołalibyśmy zawędrować tam na piechotę, gdybyśmy mieli voure. – Zawahała się, zdając sobie sprawę, jak trudne jest to, co proponuje. – I bardzo dużo szczęścia. Ani na chwilę nie spuszczała spojrzenia z twarzy Covenanta. – To możliwe. – Jego ton świadczył, że podjął już decyzję. – Nie chcę jednak narażać się na ponowne ukąszenie. Tak czy inaczej, spędzimy jeszcze na rzece dzień czy dwa. – Covenant. – Spojrzenie Hollian przepełniał ból. – Czy wiesz, co tam napotkasz?
– Tak. – Spojrzał jej prosto w twarz. – Andelain. Andelain? Skrywana pasja, z którą wypowiedział tę nazwę, obudziła czujność Linden. – Czy... – Hollian zwalczyła własny lęk. – Czy z własnej woli chcesz wejść do Andelain? – Tak. – Zdecydowanie Covenanta było absolutne. Przyjrzał się jednak uważnie eh-brand, jakby jej lęk go zaniepokoił. – Chcę je zobaczyć. Nim wyruszę do Revelstone. Przeraziły ją te słowa. Odskoczyła od niego i zaczerpnęła gwałtownie tchu, próbując krzyknąć. Nie mogła jednak znaleźć wystarczającej ilości powietrza pod całym szerokim, porannym niebem. – Jesteś szaleńcem. Albo sługą a-Jerotha, tak jak twierdzi Mądrość. – Zwróciła się w stronę Linden, a potem Sundera, błagając ich, by jej wysłuchali. – Nie możecie na to pozwolić. – Zaczerpnęła gwałtownie oddechu. – Nie możecie! – krzyknęła. Covenant rzucił się na Hollian, wbił palce w jej ramiona i potrząsnął nią. – Co jest złego w Andelain? Hollian poruszyła ustami, nie potrafiła jednak znaleźć słów. – Sunderze! – warknął Covenant. – Jesteśmy dwieście i pięćdziesiąt mil od mej rodzinnej wioski – odparł beznamiętnie skalennik. – Nic nie wiem o tym Andelain. Hollian zapanowała nad sobą z wysiłkiem. – Covenant – rzekła rozgniewana. – Możesz jeść aliantha. Możesz sprzeciwiać się woli Clave. Możesz deptać Mądrość i rzucać wyzwanie samej Słonecznicy. Ale nie wolno ci wejść do Andelain. – Dlaczego? – zapytał z groźbą w ściszonym głosie. – To pułapka i ułuda! – jęknęła. – Plama na ciele Krainy. Rozciąga się przed oczyma, piękne i kuszące i wszystkich, którzy na nie spojrzą, wabi ku zgubie. Słonecznica nie ma tam wstępu! – To niemożliwe! – warknął Sunder. – Możliwe! – wydyszała Hollian. – Mówię prawdę. Choć mijają kolejne słońca, pozostaje nie zmienione, udając raj. – Uderzyła całą swą trwogą w Covenanta. – Wielu ludzi dało się podejść... opowieści o nich często się powtarza w całej tej okolicy. Nie chodzi mi jednak tylko o opowieści. Znałam czterech... czterech odważnych stonedownorów, którzy ulegli tej przynęcie. Doprowadzeni do rozpaczy swym losem, opuścili Kryształowe Stonedown, by poddać próbie historię o Andelain. Dwóch z nich weszło na jego obszar i nie wróciło. Dwóch pozostałych dotarło z powrotem do wioski, lecz obłęd szalał w nich niby grim na-mhorama. Nic nie było w stanie złagodzić ich gwałtowności. Croft był zmuszony złożyć ich w ofierze. Covenant – błagała. – Nie idź tam. Czeka cię los straszliwszy, niż gdybyś wystawił się bez osłony na Słonecznicę. – Każde jej słowo wibrowało pewnością, szczerym strachem. – Andelain to profanacja duszy. Odepchnął brutalnie eh-brand. Odwrócił się gwałtownie, ruszył w dół stoku i stanął na
brzegu rzeki. Dygocząc, zaciskał i rozluźniał pięści. Linden podeszła do niego, chcąc odwieść go od jego zamiaru. Wierzyła Hollian. Gdy jednak dotknęła jego ramienia, oniemiała pod wpływem ukrytej w nim gwałtowności. – Andelain. – W jego głosie pobrzmiewała śmiertelna rozpacz i gniew. Bez ostrzeżenia odwrócił się w jej stronę, przeszywając ją wściekłym spojrzeniem. – Powiedziałaś, że służyłaś mi pomocą. – Jego szept był bardziej krwawy od wszelkich krzyków. – Pokaż, że to prawda. Cała reszta się nie liczy. Pomóż mi. Nim zdążyła odpowiedzieć, zwrócił się w stronę Sundera i Hollian. Stonedownorzy wytrzeszczali na niego oczy, oszołomieni jego pasją. Słońce rozświetlało jego profil, przyciągając do niego uwagę. – Andelain było ongiś sercem Krainy – powiedział, dławiąc się. – Muszę się dowiedzieć, co się z nim stało. W następnej chwili znalazł się w wodzie i popłynął ze wszystkich sił w dół rzeki. Linden pohamowała się. Nie ruszyła za nim. Niemożliwe, by utrzymał to tempo. Zdąży go dogonić. „Pomóż mi”. Jej zmysły potwierdzały, że Hollian mówi prawdę. W Andelain kryło się coś ohydnego. Prośba Covenanta była jednak ważniejsza niż wszelkie przeczuwane niebezpieczeństwa. Walcząc o jego życie, stała mu się bliska niczym kochanka. Cena, jaką za to płaciła, była dla niej niemożliwa do zniesienia, mogła jednak pomóc mu w inny sposób. Zwróciła się w stronę stonedownorów. – Sunderze? Skalennik przebiegł wzrokiem wzdłuż nurtu rzeki, po czym spojrzał na Hollian. Dopiero wtedy odpowiedział Linden. – Eh-brand jest stonedownorką – zaczął. – Tak jak ja. Ufam jej strachowi. Związałem jednak swój los z ur-lordem. Będę mu towarzyszył. Zaakceptowała jego decyzję prostym skinieniem głowy. – Hollian? Eh-brand sprawiała wrażenie niezdolnej do podjęcia decyzji, przed którą ją postawiono. Jej spojrzenie wędrowało po skale w poszukiwaniu odpowiedzi, których tam nie było. – Czyż uratowana od jednego niebezpieczeństwa muszę zaraz narazić się na drugie? – wyszeptała z goryczą. Powoli jednak zebrała w sobie siłę, która poprzednio pozwoliła jej z godnością stawić czoło Croftowi i Sivitowi. – Mądrość ponad wszelką wątpliwość stwierdza, że Półręki jest sługą a-Jerotha. – Mądrość jest w błędzie – odparła bez ogródek Linden. – To niemożliwe! – Powietrze stało się gęste od strachu Hollian. – Gdyby Mądrość była fałszywa, jak mogłaby podtrzymywać życie? Nieoczekiwanie do rozmowy wtrącił się Sunder. – Eh-brand. – Jego głos był pełen napięcia, jakby natknął się na przeszkody bez żadnego ostrzeżenia czy przygotowania. – Linden Avery miała na myśli zupełnie inny rodzaj błędu.
Dla niej wszystko, co wywodzi się ze Słonecznicy, jest złe. Hollian wbiła w niego wzrok. Linden również przyglądała się mu poprzez zmrużone powieki. Gorąco pragnęła ruszyć już w drogę, lecz powstrzymywał ją skalennik, który starał się zaprowadzić ład we własnych uczuciach. – Eh-brand – ciągnął, zgrzytając zębami. – Darzyłem cię dotąd niechęcią. Twa obecność jest dla mnie wyrzutem. Jesteś stonedownorką. Rozumiesz, co to znaczy, gdy skalennik zdradza rodzinną wioskę. Oskarżasz mnie, czy tego chcesz czy nie. Ponadto zazdroszczę ci twego położenia. Nie jesteś niczemu winna. Bez względu na to, jaką drogę wybierzesz, nikt nie może cię o nic oskarżyć. Dla mnie wszystkie drogi są drogami winy. Usprawiedliwieniem stał się dla mnie fakt, że jestem niezbędny dla ur-lorda i Linden Avery. Beze mnie nie zrealizują swych zamiarów. Jego wizja poruszyła me serce, a ocalenie tej wizji zależało ode mnie. Beze mnie dawno by już zginęli, a wraz z nimi jedyne czyste słowa piękna, jakie w życiu słyszałem. Czy tego chcesz czy nie, przez ciebie przestaję być niezbędny. Twa wiedza o Słonecznicy i o czekających nas niebezpieczeństwach z pewnością przerasta moją. W przeciwieństwie do mnie potrafisz uzdrawiać. Nigdy nikogo nie wykrwawiłaś. W twej obecności nie potrafię się uwolnić od poczucia winy. – Sunderze – wydyszała Hollian. – Skalenniku. Takie wyrzuty do niczego nie prowadzą. Przeszłości nie sposób zmienić. Nic nie pozbawi cię usprawiedliwienia. – Wszystko się zmienia – odparł z napięciem w głosie. – Ur-lord Thomas Covenant zmienia przeszłość na każdym kroku. W związku z tym... – uciął jej protest – ...nie mam wyboru. Nie mógłbym znieść cofnięcia tych zmian. Ty jednak masz wybór i z uwagi na to, błagam cię, eh-brand, zgódź się służyć ur-lordowi. Może on wiele dać, lecz również bardzo wiele potrzebuje. Twoja pomoc jest więcej warta od mojej. Podczas jego przemowy Hollian wpatrywała się w niego uważnie, nie znalazła jednak nic, co złagodziłoby jej strach. – Ach – westchnęła Z goryczą. – Nie mam żadnego wyboru. Za mną czeka śmierć, a przede mną groza. To nie wybór. To udręka. – Masz wybór! – krzyknął Sunder, niezdolny zapanować nad swą porywczością. – Ani śmierć, ani groza nie są dla ciebie nieuniknione. Możesz nas opuścić. Znajdź sobie nowy dom i nowych ludzi. Przez pewien czas nie będą ci ufać, ale to minie. Żadne stonedown nie złoży dobrowolnie w ofierze eh-brand. Jego słowa zaskoczyły zarówno Hollian, jak i Linden. Stonedownorce coś takiego najwyraźniej w ogóle nie wpadło do głowy, Linden zaś nie rozumiała, dlaczego użył podobnego argumentu. – Sunderze – zapytała po chwili namysłu. – Co właściwie chcesz osiągnąć? – Przekonać ją. – Nie odrywał wzroku od Hollian. – Dobrowolny wybór jest pewniejszy od dokonanego pod przymusem. Potrzebna nam jej siła. Obawiam się, że bez niej nie dotrzemy do Revelstone.
Linden starała się go zrozumieć. – Chcesz mi powiedzieć, że nagle zapragnąłeś tam wyruszyć? – Muszę to zrobić – odparł. Zwracał się jednak do eh-brand. – Nie zostało mi już nic innego. Muszę odnaleźć wyjaśnienie kłamstw Mądrości. To w jej imię, przez wszystkie pokolenia żyjące pod Słonecznicą, jeźdźcy przelewali krew. Trzeba zażądać od nich prawdy. Linden skinęła głową, po czym przeniosła uwagę na Hollian. Eh-brand przyjęła jego argumenty i zaczęła szukać odpowiedzi. – Już same tylko aliantha dały mi powód, by zwątpić w Mądrość – rzekła po chwili powoli, cały czas spoglądając mu w oczy. – A Sivit na-mhoram-wist pragnął mojej śmierci, choć każdy potrafiłby dostrzec, że jestem bardzo użyteczna dla Kryształowego Stonedown. Jeśli podążysz za ur-lordem Thomasem Covenantem w imię prawdy, będę ci towarzyszyła. – Natychmiast zwróciła się w stronę Linden. – Ale nie wejdę do Andelain. Tego ode mnie nie oczekujcie. Linden zaakceptowała to zastrzeżenie. – Zgoda. Ruszajmy. Zbyt długo już przebywała z dala od Covenanta. We wszystkich mięśniach czuła skurcz niepokoju o niego. Zatrzymała ją jednak jeszcze jedna sprawa. – Sunderze – powiedziała powoli. – Dziękuję ci. Jej wdzięczność wyraźnie go zdumiała. Po chwili jednak odpowiedział bez słowa, pochylając głowę. Ten gest był oznaką wzajemnego zrozumienia. Linden zostawiła plecak i tratwę stonedownorom, wskoczyła do wody i popłynęła za Covenantem. Znalazła go leżącego na piaszczystej mierzei za zakrętem rzeki. Wyglądał na zmęczonego i opuszczonego, jakby nie spodziewał się jej przybycia. Gdy jednak wyszła na brzeg, usiadła obok niego i strząsnęła wodę z oczu, dostrzegła ulgę, którą częściowo skrywały rekonwalescencja i potargana broda. – Jesteś sama? – Nie. Zaraz przypłyną. Sunder ją przekonał. Nie odpowiedział. Wsparł głowę na kolanach i schował w nich twarz, jakby nie chciał przyznać, jak wielką poczuł ulgę. Po chwili pojawili się Sunder i Hollian. Wkrótce wszyscy ponownie ruszyli razem w dół rzeki. Covenant płynął z nurtem w milczeniu, cały czas wpatrując się przed siebie. Linden również zachowywała ciszę, starając się odzyskać resztki utraconej prywatności. Czuła się straszliwie odsłonięta, jakby każde rzucone od niechcenia słowo czy lekkie dotknięcie mogło się przebić do granic jej tajemnic. Nie potrafiła wrócić do dawnej niezależności. Przez cały dzień czuła wiszącą nad nią groźbę słońca plag. Miała wrażenie, że jej życie składa się z zagrożeń, przed którymi nie potrafi się obronić. Wreszcie, późnym popołudniem, rzeka zaczęła toczyć swe wody prosto na wschód, a w
wyglądzie okolicy, przez którą płynęła, zaszła dramatyczna zmiana. Przed nimi po obu stronach wznosiły się strome wzgórza przypominające równoważące się przeciwieństwa. Te na prawym brzegu były skaliste i jałowe – pustkowie podobne do panującego pod słońcem pustyni. Linden natychmiast dostrzegła, że zawsze były martwe, a ich suchości nigdy nie złagodziło słońce płodności. Jakaś pradawna, dotycząca tylko tego obszaru katastrofa pozbawiła je zdolności podtrzymywania życia, nim jeszcze spadła na nie Słonecznica. Wzgórza po lewej stanowiły jednak ich całkowite zaprzeczenie. Wszystkie jej nerwy przeszył szok wywołany mocą, z jaką sięgały ku jej zmysłom. Na północ od Mithil ciągnął się kwitnący obszar nie tknięty przez napięcie czy zło. Gaje wiązów i gildenów znaczące jego granicę były naturalnej wysokości i sprawiały całkiem normalne wrażenie. Ich wzrostu nie przyśpieszyło słońce płodności, a słońce plag nie zżarło ich mocnego drewna i czystego soku. Trawa, tworząca rozległą murawę ciągnącą się od samego brzegu, była usiana nieskazitelnymi aliantha, amarylkami i jaskrami. Od owych wzgórz wiał upajający powiew, wiecznie smakowity i dziewiczy. Granica owego obszaru była ostra i wyraźna, jak narysowana na ziemi linia, za którą kończyła się Słonecznica, a zaczynało piękno. Na brzegu, niczym znak i strażnik wzgórz, rósł stary dąb, sękaty i posępny. Porastające go długie całuny przestępu przypominały płaszcz mocy. Jego starczego majestatu nie umniejszyły pustynia ani zgnilizna. Odstraszał bądź też witał, zależnie od stanu ducha tych, którzy się zbliżali. – Andelain – wyszeptał ochrypłym głosem Covenant, jakby chciał zaśpiewać, lecz nie był w stanie uwolnić się od skurczu w gardle. – Och, Andelain. Hollian jednak wpatrywała się we wzgórza z bezgraniczną odrazą, Sunder zaś spoglądał na nie spode łba, jak gdyby stanowiły zagrożenie, którego nie potrafił zidentyfikować. Linden również nie umiała podzielać zachwytu Covenanta. Andelain działało na nią jak wcielony w Krainę smak aliantha. Odsłaniało się przed jej szczególną bystrością z intensywnością wizji. Było niebezpieczne jak lekarstwo, które mogło wyleczyć bądź zabić, zależnie od umiejętności podającego je lekarza. Czuła się rozdarta między strachem a pożądaniem. Słonecznica wywierała na nią zbyt osobisty wpływ. Ponadto sama za bardzo się odsłoniła, pomagając Covenantowi. Pragnęła piękna tak mocno, jakby jej dusza konała z jego braku. Strach Hollian był jednak w pełni przekonujący. Działanie Andelain, które czuła na twarzy, były nieubłagane jak proroctwo. Pojmowała intuicyjnie, że wzgórza pozbawiłyby ją własnego ja równie niezawodnie jak najstraszliwsze zło. Nie umiała określić siły tego lekarstwa. To niemożliwe, by zwykłe drzewa i trawa emanowały tak wielką mocą! Już w tej chwili toczyła nieustanną walkę z szaleństwem. Hollian wspominała, że Andelain doprowadza ludzi do obłędu. Nie – powtarzała sobie. – Tylko nie to. Błagam. Linden i jej towarzysze zgodzili się bez słowa, że spędzą noc na pustkowiu po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko wielkiego dębu. Spadło na nich osobliwe zaklęcie, które zamknęło
ich w sobie. Covenant, pogrążony w transie, wpatrywał się w blask zdrowia. Odraza Hollian nie słabła jednak, a Sunder przygarbił się w sposób świadczący o braku zaufania. Linden natomiast nie mogła oderwać zmysłów od martwoty południowych wzgórz. Tutejsze pustkowie przypominało rzucany przez Andelain cień, konsekwencję mocy. Miała wrażenie, że dowodzi ono zasadności jej lęku. Wczesnym wieczorem Hollian skaleczyła dłoń czubkiem sztylecika i za pomocą krwi przywołała do swego lianar bladozielony płomień. Kiedy skończyła, zapowiedziała, że jutrzejszy ranek przyniesie słońce płodności. Linden jednak zatopiła się w swych obawach i niemal jej nie słyszała. – Nie idę z tobą – oznajmiła Covenantowi, gdy wszyscy wstali z pierwszym brzaskiem. Panujący jeszcze mrok nie ukrył jego zaskoczenia. – Nie idziesz? Dlaczego? – Linden, masz szansę zakosztować czegoś innego niż choroba – zaczął nalegać, gdy nie odpowiedziała mu natychmiast. – Słonecznica głęboko cię zraniła. Andelain potrafi cię uleczyć. – Nie. – Chciała okazać nieugiętość, lecz wspomnienie matki i oddechu starca osłabiło jej panowanie nad sobą. Łączyła ją z Covenantem choroba, ale nigdy nie miała jego siły. – Ono tylko wydaje się zdrowe. Słyszałeś Hollian. W jego wnętrzu kryje się coś rakowatego. Straciłam już zbyt wiele. – Rakowatego? – zapytał. – Czy opuścił cię twój wzrok? To jest Andelain. Nie mogła patrzeć w jego posępne oczy. – Nic nie wiem na temat Andelain. Nie potrafię go przeniknąć. Jest zbyt potężne. Nie jestem w stanie dłużej tego wytrzymać. Mogłabym tam postradać zmysły. – Mogłabyś je tam odzyskać – odparł z pasją w głosie. – Wciąż mówię o walce ze Słonecznicą i pewnie nie wiesz, czy powinnaś mi wierzyć. Gdzieś tam kryje się odpowiedź. Andelain opiera się Słonecznicy. Nawet ja to widzę. Ona nie jest wszechpotężna. To oczywiste, że w Andelain jest moc – ciągnął pełen gniewu i przekonania. – Musi tam być. My jednak potrzebujemy mocy. Musimy się dowiedzieć, jak udaje mu się zachować czystość. Rozumiem Hollian. Nawet Sundera. To Słonecznica uczyniła ich tym, czym są. Jest okrutna i straszliwa, ale można ją zrozumieć. Świat pełen trędowatych nie potrafi natychmiast zaufać komuś, kto ma zdrowe nerwy. Ale ty jesteś lekarzem. Walka z chorobami to twój zawód. Linden. – Zacisnął dłonie na jej ramionach, zmuszając ją, by spojrzała na niego. Jego spojrzenie było ponure i posępne. Stawiał jej bezlitosne żądanie, jakby był przekonany, że każdy może dokonać tego, co on. Jakby nie pamiętał, że zawdzięcza jej życie, że cała jego demonstracja zdecydowania czy odwagi spełzłaby już dawno na niczym bez jej pomocy. – Chodź ze mną. Bez względu na tę arogancję pragnęła spełnić jego życzenie. Wspomnienie o jadzie było jednak zbyt wyraźne, by mogła je znieść. Musiała odzyskać siły.
– Nie mogę. Boję się. Wściekłość w jego spojrzeniu przypominała żal. Spuściła wzrok. – Wrócę za dwa albo trzy dni – obiecał słabym głosem. – Tak pewnie będzie lepiej. Drętwota ma swoje zalety. Zapewne nie będę aż tak wrażliwy na to, co się tam kryje. Kiedy się zjawię, zdecydujemy, co robić dalej. Skinęła obojętnie głową. Puścił ją. Wschodziło już słońce, odziane w szmaragdowe giezło. Gdy Linden uniosła głowę, Covenant wszedł już do rzeki i popłynął ku Andelain, jakby wszystko było dla niego możliwe. W falach, które wywoływał, odbijało się zielonkawe światło. Jad nadal w nim był.
Część II
Wizja
12. Wzgórza Andelain
Gdy Thomas Covenant minął sędziwy dąb i zagłębił się w Andelain, jakaś zasmucona, okaleczona część jego jaźni pozostała z Linden. Wciąż czuł się osłabiony po ataku pszczół i nie chciał być sam. Mimo woli, niemal podświadomie, zaczął na niej polegać. Łączyły go z nią liczne więzy. Niektóre z nich znał: jej odwagę i pomoc, gotowość do podejmowania ryzyka w jego imię. Innych jednak nie potrafił nazwać. Czuł się z nią niemal fizycznie połączony, nie wiedział jednak dlaczego. Odmawiając wyruszenia z nim, wzbudziła w nim strach. Część tych obaw pochodziła od jego towarzyszy. Bał się, że pod pięknem Andelain odkryje coś ropiejącego. Zbyt długo już jednak był trędowaty i za dobrze znał podstępność choroby. Tego typu lęk mógł tylko zwiększyć jego determinację. Główną przyczyną owego lęku było odrzucenie go przez Linden, myśl o tym, co może oznaczać jej decyzja. Większa część jego nadziei pochodziła od niej. Skutki jego poprzedniego zwycięstwa w Krainie nadwerężyło zwątpienie. Nie potrafił się pozbyć dręczącego przekonania, że kupując bezpieczeństwo dla Joan, sprzedał się Wzgardliwemu, wyrzekł się wolności, od której zależała skuteczność w walce ze złością. Czuł nóż, który wbił się wówczas w jego pierś, i zdawał sobie sprawę, że może przegrać. „Pierwotna magia nie jest już dla mnie groźna. Z własnej, nieprzymuszonej woli dasz mi do ręki białe złoto”. Z Linden sprawy miały się jednak inaczej. Wybrał ją starzec, który kiedyś powiedział mu: „Bądź wierny”. Po ich wezwaniu lord Foul niczym nie zdradził, że pragnął jej obecności, czy nawet o niej wiedział. A od tej chwili dowiodła, że ma wielkie możliwości. Pod narzuconą sobie maską twardości była piękna. Jakże mógłby nie ufać takiej kobiecie? Teraz jednak odrzuciła Andelain. Zdawało się to świadczyć, że jego nadzieja była zamkiem na piasku, a jej nieugięta wola stanowiła raczej oznakę tchórzostwa niż odwagi. Rozumiał podobne postawy. Był trędowaty, a trędowatych uczyły tchórzostwa wszelkie możliwe zagrożenia czające się na świecie. Po tej decyzji rozumiał ją jeszcze lepiej. Był jednak sam, a wiele okrutnych doświadczeń nauczyło go, jak niewiele może osiągnąć w pojedynkę. Nawet zwycięstwo, jaką jego moc osiągnęła w starciu z lordem Foulem, nic by mu nie dało bez wsparcia i śmiechu Słonego Serca Pianościgłego.
Dlatego wspinając się po wiodącym do Andelain stoku, miał wrażenie, że zmierza ku odarciu z bliskości i nadziei, a być może również odwagi, po którym może się już nie podnieść. Na szczycie wzgórza zatrzymał się, by pomachać do towarzyszy. Nie odpowiedzieli mu jednak. Nie patrzyli na niego. Sprawili mu tym ból, poczuł bowiem, że celowo odwrócili się do niego plecami. Zawsze jednak dochowywał wierności swym smutkom, a Kraina stała się dla niego rozdzierającym, nieutulonym żalem. Poszedł do Andelain, ponieważ potrzebował zdrowia, mocy i wiedzy, by móc podjąć próbę odzyskania tego, co utracono. Nastrój szybko mu się jednak poprawił. Przecież był w Andelain, które wspominał równie czule jak najlepszych przyjaciół z Krainy. Tutejsze powietrze – rześkie jak wieczna wiosna – przesłaniało nawet chryzoprazową otoczkę słońca. W jego blasku nie widział nic poza obfitością piękna. Bujna trawa, po której stąpał, była zielona jak beryl, usiana świeżymi klejnotami rosy. Na północ i wschód od niego ciągnęły się lasy. Rozłożyste gildeny pieściły wiaterek szerokimi, złotymi liśćmi; majestatyczne wiązy zwracały się ku lazurowi nieba niby książęta; delikatne jak filigran wierzby zapraszały go gestami gałęzi w swój uzdrawiający serce cień. Wokół zdrowych pni murawę zdobiły kwiaty: niezliczone stokrotki, orliki i eleganckie forsycje. Nad wszystkim unosiła się atmosfera nieskalanego, pełnego życia piękna, jakby właśnie tu i nigdzie indziej przetrwała kwintesencja zdrowia, czysty dar natury pozwalający uśmierzyć ból duszy. Jedząc po drodze aliantha, zbiegając susami z długich zboczy, a od czasu do czasu podskakując jak szalony z radości, Thomas Covenant zapuszczał się szybko w głąb Andelain. Uspokajał się stopniowo, dostrajał do niezmąconej harmonii wzgórz. Wśród gałęzi śpiewały ptaki. Między drzewami przemykały leśne zwierzątka. Nie niepokoił ich w żaden sposób. Gdy już pokonał pewien dystans, spijając chciwie kordiał Andelain, wrócił myślami do swych towarzyszy – Hollian i Sundera. Był już teraz pewien, że wśród wzgórz nie ma nic rakowatego. Nie skrywało się tu żadne śmiercionośne zło. Sama myśl o tym stała się dla niego niewyobrażalna. Jednocześnie jednak jaskrawość tego, co widział, czuł i kochał, ułatwiała mu zrozumienie stonedownorów. Byli jak trędowaci. Wszyscy mieszkańcy Krainy byli jak trędowaci. Padli ofiarą Słonecznicy, zła, którego nie sposób było wyleczyć ani przed nim uciec. Wyrzutkami odgrodzonymi od piękna świata. W takich warunkach trzeba było zapłacić wysoką cenę za zdolność przetrwania. Nic pod słońcem nie było dla trędowatego groźniejsze niż tęsknota za życiem, towarzystwem i nadzieją, których pozbawiła go choroba. Podatność na nią prowadziła do rozpaczy i pogardy dla siebie, do przekonania, że status wyrzutka jest zasłużony. Że stanowi godziwą karę za chorobę, której z pewnością sam jest winien. Jeśli patrzeć na to w ten sposób, Andelain było żywym usprawiedliwieniem Słonecznicy. Kraina nie przypominała go, ponieważ jej mieszkańcy nie zasługiwali na piękno, lecz na karę.
Co innego mogli pomyśleć, jeśli mieli jakoś wytrzymać ubóstwo swego życia? Jak wszyscy trędowaci, byli zmuszeni pogodzić się z własną nędzą. Dlatego Sunder nie potrafił zaufać niczemu, czym nie władała Słonecznica, Hollian zaś była przekonana, że Andelain przywiedzie ją do zguby. Nie mieli wyboru. Żadnego wyboru. Dopóki nie przekonają się, że Słonecznica nie jest całą prawdą ich życia. Dopóki Covenant nie znajdzie sposobu, by ich wyzwolić. Był gotowy poświęcić wszystko, co miał, i wszystko, czym był, by umożliwić Sunderowi, Hollian i Linden wolną od lęku wędrówkę po Andelain. Cały dzień szedł bez chwili odpoczynku. Nie potrzebował go. Aliantha uleczyły skutki działania jadu, czyste strumienie sprawiały, że czuł się jak nowo narodzony, a każdy nowy widok stawał się dla niego posiłkiem o ostrym, przepysznym smaku. Słońce dawno już zaszło w pełnym splendorze, nim poczuł się zmęczony. Nie mógł się zatrzymać. Szedł wciąż przed siebie, w kierunku północno-wschodnim, aż wreszcie półmrok przeszedł w noc, a gwiazdy uśmiechnęły się do niego z otchłani niebios, dotrzymując mu towarzystwa. Ciemność była jednak jeszcze młoda, gdy Covenanta zatrzymał słaby, żółtopomarańczowy blask, przebijający się między drzewami niby ognisty miecz. Nie próbował się do niego zbliżyć. Powstrzymały go wspomnienia. Stał milczący i pełen czci, gdy płomień sunął ku niemu. Kiedy był tuż obok, wydał z siebie piękny, czysty ton przywodzący na myśl delikatny, kryształowy dzwoneczek. Następnie zakołysał się w powietrzu przed Covenantem, który zgiął się w niskim pokłonie, albowiem był to jeden z duchów Andelain – płomień nie większy niż jego dłoń, który tańczył wyprostowany, jakby ciemność była niewidzialnym knotem. Opadł w dół, a potem się podniósł, w ślad za kłaniającym się Niedowiarkiem. Gdy oddalił się powoli w powietrzu, Covenant podążył za nim. Owa poświata chwytała go za serce. Widok duchów Andelain budził w nim dojmujący żal. Oddałby wszystko, by móc się od niego wyzwolić. Pewnego razu zginęły całe ich dziesiątki, ponieważ zabrakło mu mocy, by je uratować. Wkrótce pojawił się drugi duch, a za nim następne. Gdy szedł, otaczały go tańczącym kręgiem, jasnym i strzelistym. Światło prowadziło go, wędrował więc wprost przed siebie, jakby znał drogę, aż wreszcie nad wschodnimi wzgórzami wzeszedł wąski sierp księżyca. W końcu duchy przywiodły go na wysoki pagórek, pozbawiony drzew, lecz gęsto porośnięty trawą. Kuranty roztopiły się w donośniejszej muzyce. Samo powietrze stało się pieśnią, w rytm której gwiazdy tańczyły swego gawota, a każde źdźbło trawy było jedną z nut harmonii. Pieśń była surowa, choć spokojna. Krył się w niej zadawniony smutek, który Covenant rozumiał. Duchy pozostały u podstawy wzgórza, formując wokół niego obszerny krąg, Niedowiarka muzyka niosła jednak w górę, ku szczytowi. Wtem w pieśni pojawiły się słowa, tak wyraźne, że nie sposób byłoby ich kiedykolwiek zapomnieć. Były smutne i odważne. Gdyby Covenant nie był tak głęboko oczarowany, mógłby się rozpłakać.
Andelain, zamknąłem cię w zaklęciu mym ułomnym, Gdy las i łąkę pochłania zagłada. Zasmuca mnie zielony listek i pąk pęczniejący, Kwiat delikatny bezradnie opada. Choć moc mej dłoni coraz bardziej schnie, W obliczu Ziemi wznoszę Prawa miecz. Andelain, piastuję cię na mej śmiertelnej piersi; Wierny, odrzucam wolę Wzgardliwego. Lecz zdradza mnie sen i spoczynek, ból też jest zdradziecki, Brzemię nadmierne kruszy moje męstwo. Drwiąco nade mną Słonecznica dmie, A wokół mnie i we mnie piękno mrze. Andelain, zmagałem się z utratą i z pragnieniem, Choć Wzgardliwego moc zetrzeć mnie zdolna, A łupem zła jest serca mego każde zawahanie, Niemiłosierną rozsiewając trwogę. Moc ma wysycha, w krąg się wzbija pył, Przez łzy mej wizji płyną rzeki krwi. Andelain, o przebacz mi, bo przegram ze zmagania I doby twej zagłady nie przeżyję, Wzgardliwego potędze wydany nieubłaganej. Lecz póki jeszcze dobiega głos czysty Twojej zieleni, za drzew dumny cień W obliczu Ziemi wznoszę Prawa miecz. Stopniowo za muzyką Covenant ujrzał śpiewaka. Mężczyzna był wysoki i silny, od stóp do głów spowity w najbielszy z jedwabi. W dłoni jak laskę dzierżył sękatą gałąź. Głowę zdobiła mu korona melodii. Muzyka wypływała z zarysów postaci niczym fosforyzujące strumienie. Pieśń była utkana z samej mocy. Dzięki niej ogarniał całą noc własną dłonią. Na jego twarzy nie było oczu ani nawet ich śladów. Choć zmienił się bardzo przez dziesięć lat czy trzydzieści pięć stuleci, które upłynęły, odkąd Covenant ostatnio go widział, sprawiał wrażenie, że w ogóle się nie postarzał. Niedowiarek zapragnął gwałtownie uklęknąć, oparł się jednak temu zamiarowi. Czuł, że
gdyby mu teraz uległ, jego samoponiżeniu nie byłoby końca. Zachował spokój wobec monumentalnej, białej muzyki przybysza. Czekał. – Thomasie Covenant, czy mnie znasz? – zanucił po chwili poważnym tonem mężczyzna. Covenant poczuł jego bezokie spojrzenie. – Jesteś Hile Troy. – Nie. – Pieśń była nieubłagana. – Jestem Caer-Caveral, Pan Puszczy z Andelain. W całej Krainie jestem ostatnim przedstawicielem swego rodzaju. – Tak – odparł Covenant. – Pamiętam. Uratowałeś mi życie pod Kolosem Upadku, po tym jak opuściłem Morinmoss. Sądzę, że w Morinmoss również ty mnie ocaliłeś. – Nie ma już Morinmoss. – Melodię Caer-Caverala przepełniły rozpacz i ból. – Kolos padł. Nie ma Morinmoss? Nie ma lasów? Covenant zapanował nad sobą, powstrzymał płacz. – Czego ode mnie żądasz? Uczynię wszystko. Pan Puszczy nucił jeszcze przez chwilę, nim mu odpowiedział. – Thomasie Covenant, czyś widział Andelain? – zaśpiewał wreszcie. – Tak – potwierdził, tłumiąc uczucia. – Widziałem. – Jest ostatnią twierdzą Prawa w całej Krainie. Dzięki swej mocy utrzymuję tu w całości jego tkaninę. Gdy wreszcie padnę, a paść muszę, albowiem nadal jestem Hile Troyem i nadejdzie dzień, gdy nie będę mógł odmówić złożenia w ofierze własnej siły, z otchłani owej klęski nie będzie odwrotu. Nastanie ostatni wiek Ziemi i nic już jej nie zbawi. – Wiem. – Zaciskał szczęki. – Wiem. – Thomasie Covenant – śpiewał wysoki mężczyzna. – Żądam od ciebie wszystkiego i niczego. Nie przywołałem cię tu dziś po to, aby cię o coś prosić, lecz po to, by wręczyć ci dary. Spójrz! – Zatoczył szeroki krąg laską, rozsiewając po trawie muzykę. Niedowiarek zobaczył ich wśród melodii, jakby byli wcieleniem pieśni. Bladosrebrni, jak utkani ze światła księżyca, choć księżyc nie miał takiego blasku, stanęli przed nim. Srebrzysta poświata bijąca od Caer-Caverala rozświetlała ich, jakby Pan Puszczy tworzył ich z własnego ognia. Przyjaciele Covenanta. Wielki lord Mhoram o mądrym, pogodnym spojrzeniu i chytrym uśmieszku. Elena, córka Leny, owoc gwałtu, również były wielki lord, piękna i namiętna. Córka Covenanta i omalże jego kochanka. Bannor z gwardii krwi, promieniujący równowagą, kompetencją i zdrowym rozsądkiem, których nic nie było w stanie go pozbawić. Słone Serce Pianościgły, znacznie przewyższający pozostałych – tak jak wszystkich śmiertelników – wzrostem, wesołością i czystością ducha. Covenant gapił się na nich przez muzykę, jakby nadchodził kres wytrzymałości jego duszy. Z piersi wyrwał mu się jęk. Ruszył ku przyjaciołom, wyciągając ręce, by ich objąć. – Stój!
Zamarł w miejscu na rozkaz Pana Puszczy, nim zdołał pokonać dzielącą ich odległość. Wszystkie jego mięśnie ogarnął bezruch. – Nic nie rozumiesz – zaśpiewał Caer-Caveral łagodniejszym tonem. – Nie możesz ich dotknąć, albowiem nie mają ciała. To zmarli. Prawo Śmierci zostało złamane i nie sposób go odtworzyć. Twoja obecność w tym miejscu przebudziła ich ze snu, gdyż wszyscy, którzy przychodzą do Andelain, spotykają tu swych zmarłych. Nie mogę dotknąć... Po tak długim czasie? Łzy spłynęły mu po policzkach, gdy jednak Caer-Caveral zwolnił go z uścisku, nie próbował już zbliżyć się do widm. – To mnie zabija. Czego chcecie? – rzekł, niemal dławiąc się z żalu. – Ach, ukochany – odparła szybko Elena czystym, nieodpartym głosem, którego wspomnienie przeszywało go tak wielkim bólem – to nie jest czas na żałobę. Nasze serca radują się tym, że możemy cię ujrzeć. Nie chcieliśmy sprawić ci bólu, lecz pobłogosławić swą miłością. I wręczyć ci dary, takie, na jakie pozwala Prawo. – To są słowa prawdy – dodał Mhoram. – Raduj się razem z nami, nikt bowiem nie odbierze nam radości, którą czujemy na twój widok. – Mhoramie – łkał Covenant. – Eleno. Bannorze. Och, Pianościgły! Głos Pana Puszczy zadudnił niby grzmot. – Oto, dlaczego ludzie znajdują w Andelain obłęd. Nie można tego przeciągać. Thomasie Covenant, dobrze się stało, że twoi towarzysze nie przyszli tu z tobą. Mężczyzna i kobieta z Krainy załamaliby się na widok swych zmarłych. A kobieta z twego świata przywołałaby tu złowrogie widma. Musimy wręczyć ci dary, dopóki nie opuszczą cię rozum i odwaga. – Dary? – Głos Covenanta drżał z tęsknoty. – Dlaczego... Jak... Pragnął tak wielu rzeczy, że nie potrafił wymienić wszystkich. – Ach, przyjacielu, wybacz nam – rzekł Mhoram. – Nie możemy odpowiadać na żadne pytania. Tak mówi Prawo. – Tak jak w przypadku zmarłego Kevina, którego przywołanie złamało Prawo Śmierci – wtrąciła Elena – odpowiedzi zmarłych mszczą się na pytających. Nie chcemy skrzywdzić cię swymi odpowiedziami, ukochany. – Zresztą nie potrzebujesz żadnych odpowiedzi. – Pianościgły śmiał się radośnie. – Potrafisz sobie poradzić z każdym pytaniem. Pianościgły! Łzy paliły twarz Covenanta niby krew. Klęczał teraz, choć nie przypominał sobie, by padał na kolana. – Dość tego – zanucił Pan Puszczy. – Już zaczyna słabnąć. – Wdzięcznie i majestatycznie podszedł do Niedowiarka. – Thomasie Covenant, nie powiem, czego szukasz, ale umożliwię ci odnalezienie tego. – Dotknął laską czoła Covenanta, rozpalając w jego umyśle biały ogień muzyki. – Wiedza jest w tobie, choć nie potrafisz jej dojrzeć. Gdy jednak nadejdzie czas, znajdziesz sposób, by zrobić użytek z mego daru. Pieśń ucichła, nie pozostawiając po sobie nic poza niejasnym przeczuciem możliwości.
Caer-Caveral odsunął się i do Covenanta podszedł bezgłośnie wielki lord Mhoram. – Ur-lordzie i Niedowiarku – zaczął łagodnym tonem – mój dar dla ciebie to rada. Gdy już zrozumiesz, na czym polega potrzeba Krainy, będziesz musiał ją opuścić, albowiem nie ma w niej tego, czego szukasz. W przeciwnym razie nie odnajdziesz jedynego słowa prawdy. Ostrzegam cię jednak: nie daj się oszukać tej potrzebie. To, czego szukasz, nie jest tym, czym się wydaje. Na koniec będziesz musiał wrócić do Krainy. Odszedł, nim Covenant zdążył go poprosić, by powiedział coś więcej. Jego miejsce zajęła Elena. – Ukochany – powiedziała z pełnym uczucia uśmiechem – przypadł mi w udziale obowiązek wyjawienia ci przykrej prawdy. Sprawy mają się tak, jak się tego obawiałeś. Kraina utraciła moc zaradzenia twej chorobie, Wzgardliwy zniszczył bowiem dużo wspaniałych rzeczy. Dlatego wielce żałuję, że kobiecie, która ci towarzyszy, zabrakło odwagi, by przyjść tu z tobą, jako że dźwigasz ciężkie brzemię. Nie nadszedł jednak jeszcze czas, by stawiła czoło samej sobie. Dbaj o nią, ukochany, by na koniec mogła uleczyć nas wszystkich. Wtem jej głos nabrał ostrzejszego tonu. Pobrzmiewało w nim echo dzikiej nienawiści, która skłoniła ją do złamania Prawa Śmierci. – Muszę ci przekazać jeszcze jedno. Kiedy nadejdzie czas i będziesz musiał stanąć do walki ze Wzgardliwym, znajdziesz go pod Górą Gromu, w Kiril Threndor, gdzie urządził sobie siedzibę. Eleno – jęknął Covenant. – Wciąż mi nie wybaczyłaś i nawet o tym nie wiesz. Po chwili podszedł do niego Bannor. Charakterystyczna dla Haruchai twarz gwardzisty krwi była niewzruszona i nieprzejednana. – Niedowiarku, nie mam dla ciebie żadnego daru – powiedział bezbarwnym głosem. – Powiem ci tylko jedno: ocal mój lud. Jego los to koszmar. W zamian za to będzie ci wiernie służył. Wreszcie zbliżył się Pianościgły. Covenant zobaczył, że gigant nie jest sam. – Drogi przyjacielu – zaczął wesoło. – Przypadł mi w udziale zaszczyt wręczenia ci bezcennego daru. Spójrz! Wskazał na swego towarzysza. Covenant natychmiast zauważył, że postać ta nie jest jednym ze zmarłych. Odziana była w krótką szarą tunikę. Pod spodem całą skórę od czubka głowy aż po stopy miała czarną jak przestrzeń między gwiazdami. Kształty miała piękne i silne, lecz włosy czarne, takie same zęby i dziąsła, a pozbawione źrenic oczy barwy najgłębszej nocy. Wydawało się, że przybysz w ogóle nie zauważa zmarłych, Pana Puszczy ani Covenanta. Jego puste spojrzenie kierowało się w nicość. – Oto Vain – oznajmił Pianościgły – ostatnie nasienie ur-podłych. – Covenant wzdrygnął się na wspomnienie tych stworzeń, gigant jednak mówił dalej: – Jest ukoronowaniem wszystkich pokoleń ich programu hodowli. Jako twój przyjaciel błagam cię, byś przyjął go na swego towarzysza. Nie będzie dla ciebie miły, gdyż nic nie mówi i służy jedynie swemu
celowi. Jest to jednak wspaniały cel i należy zrobić wszystko, by go osiągnął. Twórcy Vaina zawsze byli biegli w mądrości, choć wielce udręczeni, i kiedy dojdzie do ostateczności, on przynajmniej nie zawiedzie. Powiedziałem, że służy jedynie swemu celowi. Po to jednak, byś zgodził się go przyjąć, ur-podli ukształtowali go tak, że raz można wydać mu rozkaz. Tylko raz, ale modlę się, by to wystarczyło. Gdy znajdziesz się w potrzebie i nie będzie żadnej innej pomocy, powiedz do niego: „Nekhrimah, Vain”, a usłucha cię. Thomasie Covenant. Mój drogi przyjacielu. – Pianościgły nachylił się nad nim w błagalnym geście. – W imię Gorących Popiołów, gdzie zostałem pochłonięty i narodziłem się na nowo, proszę cię, byś przyjął ten dar. Covenant ledwie mógł się powstrzymać przed zarzuceniem mu rąk na szyję. Nauczył się głębokiego strachu przed ur-podłymi i wszystkimi ich dziełami. Pianościgły jednak był jego przyjacielem i w imię tej przyjaźni poświęcił życie. – Tak. Zgadzam się – wyrzekł ochryple. – Dziękuję. Gigant odetchnął i oddalił się. Na chwilę zapadła cisza. Światło duchów rozjarzyło się blado. Zmarli stali bez ruchu niby posągi dawnej potęgi i bólu. Pieśń Caer-Caverala nabrała charakteru trenu. W łunie jego blasku pojawiły się karmazynowe języki. Covenant poczuł nagle, że jego przyjaciele zaraz odejdą. Serce natychmiast zabiło mu mocniej. Pragnął odnaleźć słowa, w których mógłby wyrazić swą miłość do nich. Pan Puszczy ruszył ku niemu, lecz powstrzymał go wielki lord Mhoram. – Jeszcze jedno słowo – rzekł do Covenanta. – Muszę ci to powiedzieć, choć wiele ryzykuję. Przyjacielu, niebezpieczeństwo grożące Krainie nie jest takie jak ongiś. Lord Foul działa na nowe sposoby, siejąc zniszczenie, a odpowiedzią na jego zło nie jest walka. Powiedział ci, że jesteś jego wrogiem. Pamiętaj, że zawsze próbował wprowadzić cię w błąd. Unikanie jego pułapek na nic się nie zda, zawsze bowiem kryją się za nimi następne, a życie i śmierć zrosły się ze sobą zbyt ściśle, by można je było rozdzielić. Trzeba je jednak zrozumieć, by można było nad nimi zapanować. Kiedy... – wahał się przez chwilę – ...kiedy dojdziesz do krytycznego punktu i nie znajdziesz żadnego innego wyjścia, pamiętaj o paradoksie białego złota. Sprzeczność niesie ze sobą nadzieję. Nadzieję? – krzyknął Covenant. – Mhoramie! Czy nie wiesz, że przegram? W następnej chwili pieśni Niedowiarek zasnął w gęstej trawie.
13. Nasienie Demondim
Kiedy się obudził, czuł na twarzy swędzenie. Plecy rozgrzało mu słońce późnego poranka. Uniósł głowę. Nadal znajdował się na szczycie wzgórza, na którym spotkał się z CaerCaveralem i zmarłymi. Zewsząd otaczało go Andelain, otwierające się ku słońcu niby kwiat. Patrzył jednak na drzewa i niebo obojętnie. Wzgórza na jakiś czas przestały na niego wpływać. W jego duszy było zbyt wiele popiołów, by mógł się wzruszyć. Pamiętał minioną noc bardzo wyraźnie. Zachował z niej wszystko poza poczuciem realności. Trwało to jednak tylko chwilę. Kiedy usiadł i przyjrzał się najbliższemu otoczeniu, zobaczył Vaina. Jego widok upewnił go, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Nasienie Demondim stało w takiej samej swobodnej pozycji, jak nocą, nie zwracając na nic uwagi. Covenanta po raz drugi uderzyła fizyczna doskonałość Vaina. Kończyny miał gładkie i silne, a jego ciała nie szpeciła żadna skaza. Mógłby być wyidealizowaną rzeźbą. Niczym nie zdradzał, by zauważył, że Covenant się obudził. Ręce zwisały mu swobodnie, lekko zgięte w łokciach, jakby był gotowy do wszelkiego czynu, lecz nie przebudzony jeszcze do życia. Jego piersi nie poruszał oddech, powieki nie mrugały, a oczy były nieruchome. Covenant wspomniał powoli pozostałe otrzymane dary. Nie rozumiał ich znaczenia, lecz realność Vaina uspokajała go w pewnym stopniu. Uznał go za zapowiedź tego, że reszta podarunków okaże się równie namacalna. Szukając uwolnienia od poczucia utraty, wstał i zwrócił się ku Vainowi. – Pianościgły twierdził, że nie mówisz. Czy to prawda? – zapytał, przyjrzawszy się czarnej postaci. Vain nie zareagował. Jego wargi rozciągały się w dwuznacznym uśmiechu, ale bezdenna otchłań mahoniowych oczu nic nie wyrażała. Równie dobrze mógłby być ślepy. – No dobrze – mruknął Covenant. – Nie mówisz. Mam nadzieję, że cała reszta również okaże się prawdą. Nie chcę poddawać tego próbie. Powstrzymam się przed wydawaniem ci rozkazu tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Jeśli ci ur-podli kłamali... – Zmarszczył brwi,
usiłując zgłębić tajemnicę swego towarzysza, lecz intuicja nic mu nie podpowiedziała. – Może Linden potrafi mi coś o tobie powiedzieć. Czarne oczy Vaina nie poruszyły się. – Mam też nadzieję, że mówienie do ciebie nie wejdzie mi w nawyk – warknął po chwili Covenant. – To śmieszne. Czując się trochę głupio, popatrzył na słońce, chcąc określić kierunek, po czym zaczął schodzić ze wzgórza, by wrócić do przyjaciół. Nasienie Demondim podążało kilka kroków za nim. Vain poruszał się tak, jakby dawno już zapamiętał całą przestrzeń i więcej nie potrzebował poświęcać jej uwagi. Choć był całkowicie materialny, jego krokom nie towarzyszył żaden dźwięk. Nie pozostawiały też wgłębień na trawie. Covenant wzruszył ramionami i skierował się na południowy zachód przez wzgórza Andelain. W południe, gdy pochłonął już tyle aliantha, że można by to nazwać ucztą, zaczął odzyskiwać radosny nastrój. Andelain dało mu znacznie więcej niż tylko wytchnienie dla oczu i uszu czy pociechę po tym, co utracił. Lord Foul pozbawił go najwspanialszej przyjemności towarzyszącej jego poprzednim pobytom tutaj – zdolności wyczuwania zdrowia: dotykalnego ośrodka, kryjącego się we wszystkim, co wokół było żywe i zielone. Wzgórza sprawiały jednak wrażenie, że rozumieją jego niedolę i świadomie starają się zaprezentować to, co mogło przynieść mu radość. Powietrze wypełniało pstre ptactwo. Trawa łagodziła jego kroki, dzięki czemu przy każdym ruchu kolana i uda przenikała energia. Aliantha karmiły go, aż wszystkie mięśnie przesyciła witalność. W ten sposób Andelain przeobraziło jego żałobę, przetworzyło ją w twardą jak granit konieczność. Bez lęku myślał o czekających go niebezpieczeństwach, bez strachu czy gniewu złożył nieodwołalną przysięgę, zapewniającą, że Andelain nie zginie, że będzie go bronił, dopóki starczy mu sił, a jego serce nie przestanie bić. Po południu natknął się na strumień, który płynął spokojnie po pokrywającym dno czystym piasku. Zatrzymał się, by się wykąpać. Wiedział, że nie zdąży wrócić do towarzyszy przed zachodem słońca, więc się nie spieszył. Zdjął ubranie i wyszorował się od stóp do głów piaskiem. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się czysty. Vain stał nieruchomo na brzegu, jakby był przytwierdzony do tego miejsca. W przypływie figlarnego nastroju Covenant bez ostrzeżenia spryskał nasienie Demondim wodą. Kropelki zalśniły na obsydianowej skórze, po czym spłynęły. Nie okazał żadnych oznak świadomości. Ognie piekielne, mruknął Covenant. Zasępił się pod wpływem nagłego przeczucia. W niemal ponurym nastroju wziął się do prania ubrania. Wkrótce znowu ruszył w drogę. Vain podążał za nim. Zamierzał wędrować bez chwili odpoczynku, aż dotrze do doliny Mithil i swych
towarzyszy. Noc jednak była bezksiężycowa, a gwiazdy nie dawały zbyt wiele światła. Gdy z nieba zniknął ostatni poblask zmierzchu, Covenant postanowił się zatrzymać. Przez pewien czas miał kłopoty z zaśnięciem. Jego spokój mącił bezimienny lęk. Vain stał nieruchomo niczym posąg ciemności, zapowiadając nieokreślone niebezpieczeństwa. Urpodły – warknął Niedowiarek. Nie mógł zaufać ur-podłemu. Byli nasieniem Demondim, jedną ze starożytnych ras Krainy. Od tysiącleci służyli lordowi Foulowi. Te plugawe stwory niejeden raz atakowały Covenanta. Bezokie i krwiożercze, pożarły dziesiątki duchów Andelain, gdy nie miał w sobie mocy. Nie potrafił uwierzyć, że ur-podli, którzy dali Vaina Pianościgłemu, mówili prawdę. Powietrze i trawa Andelain działały jednak jak eliksir, łagodząc jego nieuzasadniony niepokój. Wreszcie zasnął. Obudził się i ruszył przed siebie w niosącym uniesienie blasku wschodzącego słońca. Tęsknota i żal źle wpłynęły na jego nastrój. Nie miał ochoty opuszczać Andelain. Nie pozwolił jednak, by spowolniło to jego marsz. Niepokoił się o towarzyszy. Na długo przed południem wspiął się na ostatnie wzgórza wznoszące się nad Mithil. Dotarł do doliny leżącej zbyt daleko na wschód. Stary dąb rosnący na granicy Andelain znajdował się w odległości półtorej mili albo i więcej na prawo od niego. Ruszył dziarskim krokiem w jego stronę wzdłuż szczytów wzgórz. Uważnie wypatrywał przyjaciół. Gdy jednak zbliżył się do majestatycznego drzewa, nigdzie nie zobaczył Linden, Sundera ani Hollian. Zatrzymał się i rozejrzał po jałowej okolicy położonej po drugiej stronie Mithil, w poszukiwaniu swych towarzyszy. Pustkowie zajmowało większy obszar, niż mu się zdawało. Pragnął znaleźć się w Andelain tak niecierpliwie, że nie zwracał uwagi na otoczenie. Teraz ujrzał, że ogołocona skała i martwy łupek ciągną się dość daleko na południe i jakieś trzy mile na zachód. Na tym spustoszonym terenie nic nie rosło. Rozciągał się przed nim jak kamienny trup. Jego granice zarastało jednak bujne zielsko słońca płodności. Dwa jego okresy bez przedzielającego je interwału słońca pustyni, które oczyściłoby grunt, sprawiły, że opustoszały obszar wyglądał jak martwa wyspa oblężona przez zieleń. Nigdzie nie widział śladu po Linden i stonedownorach. Zbiegł ze zbocza. Rzucił się płasko do wody i przedostał przez Mithil na południowy brzeg. Po chwili znalazł się w miejscu, gdzie pożegnał się z Linden. Zapamiętał je dokładnie. Wszystkie szczegóły się zgadzały. To było tutaj, tutaj! – Linden! – Jego krzyk zabrzmiał słabo na skalnym pustkowiu i przepadł bez echa w otaczającej je dżungli. – Linden! Nie dostrzegał żadnych śladów świadczących, że kiedykolwiek tu była, że w ogóle miał jakichś towarzyszy. Zielony diadem słońca przypominał wzgardliwy uśmieszek. Na chwilę Covenant ze
strachu zapomniał o wszystkim. Przekleństwa, których nie był w stanie wypowiedzieć, rozbijały się o paraliżujące go osłupienie. Jego przyjaciele zniknęli. Zostawił ich i pod jego nieobecność coś im się stało. Drugi jeździec? Nie miał ich kto obronić! Co ja zrobiłem? Walił w otępieniu jedną pięścią o drugą, wpatrując się w nieodgadnione oczy Vaina. Wstrząsnął nim ich widok. – Byli tutaj! – warknął, jakby nasienie Demondim próbowało temu zaprzeczyć. Przebiegł przez niego dreszcz, który przerodził się w zimną wściekłość. Przeszukał okolicę. – Nie opuścili mnie. Coś zmusiło ich do ucieczki. Albo ich pojmano. Nie zostali zabici ani poważnie zranieni. Nigdzie nie widać krwi. Zauważył wysoki stos głazów i wdrapał się na niego, nie zważając na zawroty głowy. Stanął na nim niepewnie i skierował wzrok na drugi brzeg rzeki, ku okalającym Andelain równinom. Nie zdołał jednak nic zobaczyć przez monstrualny gąszcz. Zaginieni mogli się znajdować w zasięgu jego głosu, a mimo to nie byłby w stanie ich ujrzeć. Odwrócił się i wpatrzył w ciągnące się na południu i zachodzie pustkowie. Było usiane głazami i tak tajemnicze, że mogły się tam kryć niezliczone niebezpieczeństwa. – Linden! – krzyknął. – Sunderze! Hollian! Jego głos przepadł bez echa. Nikt mu nie odpowiedział. Nie wahał się ani chwili. Kierowała nim konieczność. Zszedł z rumowiska i wrócił na miejsce, w którym po raz ostatni widział Linden. Po drodze zbierał kamyki, z których ułożył na skalnym podłożu strzałę skierowaną ku sercu pustkowia, by jego towarzysze wiedzieli, dokąd się udał, gdyby tu wrócili. Następnie ruszył we wskazanym kierunku. Vain podążał za nim niby wcielony cień. Covenant szedł szybko i niecierpliwie, przeszukując wzrokiem okolicę, jak podczas WKS. Chciał odnaleźć to, co spowodowało zniknięcie jego przyjaciół, bądź też paść tego ofiarą. Kiedy już pozna naturę niebezpieczeństwa, będzie wiedział, jak się mu przeciwstawić. Dlatego nie próbował się ukrywać. Oczy miał szeroko otwarte, mknąc desperacko po skałach i łupku, jak człowiek szukający zagłady. Przebiegł trzy mile przez pustkowie, nim się zatrzymał, by ponownie się zastanowić nad wyborem kierunku. Dyszał ciężko z wysiłku, choć Vain stał obok niego tak, jakby był tu od zawsze – nieruchomy jak kamień. Przeklinając jego obojętność albo własną śmiertelność, odnalazł pochyłą skalną iglicę i wdrapał się na nią, by rozejrzeć się po otoczeniu. Z jej szczytu wypatrzył brzegi długiego kanionu, który ciągnął się w odległości około półtorej mili na zachód od niego. Natychmiast postanowił ruszyć w tamtą stronę, jako że wąwóz stanowił jedyny wyróżniający się obiekt w okolicy. Zbyt szybko ześliznął się z iglicy. Kiedy wylądował, stracił równowagę i runął na ziemię przed Vainem. Gdy się podniósł, obu ich otaczało czterech mężczyzn. Byli wyżsi i szczuplejsi od stonedownorów. Mieli na sobie szaty o barwie skał, które
Covenant nauczył się kojarzyć z woodhelvenninami. Ich stroje były jednak zaniedbane, a w oczach lśniła gorączka przemocy. Trzech dzierżyło długie kamienne maczugi, czwarty zaś uzbrojony był w nóż. Unosząc groźnie broń, ruszyli jednocześnie naprzód. – Ognie piekielne – mruknął Covenant. Podświadomie wykonał dłońmi odpędzające zły urok gesty. – Piekło i szatani. Vain spoglądał na nieznajomych, jakby byli zupełnie nieistotni. Ich twarze wykrzywiały się w grymasie złości. Covenant jęknął. Czy każdy człowiek w Krainie chciał go zabić? Był jednak zbyt rozgniewany, żeby się cofnąć. – Gdzie Linden? – warknął gwałtownie, chcąc zaskoczyć woodhelvenninów. Po twarzy najbliższego z nich przemknął wyraz zrozumienia. W następnej chwili jeden z intruzów rzucił się do ataku. Covenant wzdrygnął się, lecz pozostali nie ruszyli się z miejsca. Mężczyzna skoczył w stronę Vaina i zadał mu potężny cios maczugą w głowę. Kamień rozprysnął się na kawałki. Napastnik krzyknął głośno i cofnął się, trzymając się za łokcie. Vain poruszył głową, jakby chciał nią skinąć. Nie zareagował na cios choćby mrugnięciem czarnych powiek. Atak nie wyrządził mu żadnej krzywdy i nie wywołał żadnego odzewu. Pozostali mężczyźni zareagowali zdumieniem i niepewnością, które przeszły w strach. W następnej chwili runęli naprzód z zaciekłością zrodzoną z przerażenia. Covenant nie miał czasu na zdziwienie. Miał do wykonania zadanie i nie zamierzał ginąć w taki sposób. Nim napastnicy zdążyli postąpić dwa kroki, rozpostarł ręce i z całą gwałtownością krzyknął: – Stać! Powietrze zadrżało od jego głosu. Woodhelvenninowie zatrzymali się. – Wysłuchajcie mnie! – wychrypiał. – Nie jestem waszym wrogiem i nie chcę, żebyście mnie zatłukli za niewinność! – Mężczyzna z nożem zamachał nim na próbę. Covenant wskazał go palcem. – Mówię poważnie! Jeśli chcecie nas pojmać, nie będziemy się opierać. Nie musicie nas zabijać. Dygotał, lecz mimo to ostry, rozkazujący ton jego głosu powstrzymał napastników. Mężczyzna, który rozpoznał imię Linden, zawahał się, po czym ujawnił, że jest przywódcą grupy. – Jeśli spróbujecie stawiać opór – zapowiedział z napięciem w głosie – całe Woodhelven Mocokamienia powstanie, by was zabić. – Nawet by mi się nie śniło opierać – odparł Covenant z goryczą w głosie. – Macie Linden. Chcę być razem z nią. Rozgniewany i pełen podejrzeń przywódca spróbował spojrzeć Covenantowi w oczy, musiał jednak spuścić wzrok. Wskazał maczugą w stronę kanionu. – Tam.
– Tam – mruknął Covenant. – Proszę bardzo. Odwrócił się plecami do woodhelvennina i pomaszerował we wskazanym kierunku. Przywódca wydał warknięciem rozkaz. Człowiek, którego bolały ręce, przebiegł obok Niedowiarka. Z pewnością znał skaliste pustkowie na pamięć, gdyż trasa, którą wybrał, była prosta i dobrze wydeptana. Szybciej, niż Covenant się spodziewał, wprowadzono go do skalnej szczeliny wiodącej do kanionu. Schodzili stromo w dół, aż wreszcie znaleźli się na dnie. Zaskoczyła go głębokość wąwozu. Przypominał on gardziel. Skały na górze wyglądały jak mroczne zęby malujące się na tle nieba. Covenant odnosił wrażenie, że wszędzie w cieniu ścian czają się nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Zawahał się na chwilę, musiał jednak odnaleźć towarzyszy. Gdy prowadzono go ku domostwom woodhelven, przyglądał się wszystkiemu, co mógł zobaczyć, w poszukiwaniu informacji i nadziei. Natychmiast uderzyło go podobieństwo łączące wioskę z ludźmi, którzy go schwytali. Woodhelven Mocokamienia było niechlujne. Jego mieszkańcy byli pierwszymi nie dbającymi o porządek ludźmi, których spotkał w Krainie. Ziemię wokół domów pokrywały odpadki, a szaty wieśniaków wyglądały tak, jakby nie przejmowali się oni ich wyglądem, czy nawet dziurami. Wielu było brudnych i sprawiało wrażenie maltretowanych, bez względu na fakt, że niewątpliwie odżywiali się dobrze. Budynki były w podobnym stanie. Ich drewniane konstrukcje były zasadniczo solidne. Wznosiły się na masywnych palach, które chroniły je przed strumieniami wody przepływającej przez kanion podczas słońca deszczu. Szkielet składał się z masywnych kłód, ściany jednak zbudowano po partacku. Ze wszystkich stron widniały w nich dziury, a wiodące ku drzwiom drabiny miały połamane szczeble i powyginane boki. Covenant ze zdumieniem i narastającym lękiem patrzył na pogrążone w nieładzie skupisko chat. Jak to możliwe?, zastanawiał się. W jaki sposób tak nieostrożni ludzie mogą się uchronić przed Słonecznicą? Pod innymi względami nie sprawiali jednak wrażenia nieostrożnych. W spoglądających na niego oczach tliła się osobliwa mieszanka wojowniczości i strachu. Dziwnie przypominali mu Droola Skalnego Robaka, jaskiniowego upiora, którego pożądanie Złoziemnego Kamienia doprowadziło do niemal śmiertelnego wyniszczenia. Zaprowadzono go do największego i najsolidniejszego z domostw. – Skalenniczko! – zawołał przywódca. Po kilku chwilach z budynku wyłoniła się kobieta, która zeszła po drabinie, by obejrzeć Covenanta i Vaina. Była wysoka, a w jej ruchach wyczuwało się połączenie władzy i desperacji. Szata, którą miała na sobie, była jaskrawoszmaragdowej barwy – po raz pierwszy zobaczył tu jaskrawy strój – i nie było w niej dziur. Kobieta nosiła ją jednak niedbale. Włosy miała straszliwie rozczochrane. Widać było, że płakała. Jej oblicze było ciemne i obrzmiałe, naznaczone śladami łez. Zdziwił się nieco, że spotkał w woodhelven skalenniczkę. W dawnych czasach ludzie
kamienia i ludzie drewna nie wymieniali się wiedzą. Już przedtem jednak napotkał dowody na to, że podobne podziały utraciły znaczenie. Po klęsce lorda Foula wioski z pewnością przez długi czas utrzymywały ze sobą bliskie kontakty. Dlatego w Kryształowym Stonedown wychowano eh-brand, która używała drewna, a w Woodhelven Mocokamienia władzę sprawowała skalenniczka. – Brannilu? – powiedziała, zwracając się do przywódcy. Ten szturchnął Covenanta w bark. – Skalenniczko – zaczął oskarżycielskim tonem – ten człowiek wypowiedział imię nieznajomej, która towarzyszyła stonedownorom. Jest Półrękim – dodał ponuro. – Ma biały pierścień. Spojrzała na dłoń Covenanta. Gdy ponownie skierowała wzrok na jego twarz, w jej oczach zapłonął dziki ogień. – Na Mocokamień! – warknęła. – Jeszcze wyrównamy z nimi rachunki. Wydała rozkaz gwałtownym ruchem głowy, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Covenant zareagował z opóźnieniem. Wygląd kobiety i wzmianka o jego przyjaciołach oszołomiły go na chwilę. Szybko jednak rozjaśniło mu się w głowie. – Zaczekaj! – krzyknął do skalenniczki. Zatrzymała się. – Brannilu, czy użył wobec ciebie jakiejś mocy? – warknęła przez ramię. – Nie, skalenniczko – padła odpowiedź. – A więc nie ma żadnej. Jeśli będzie się opierał, ogłusz go ciosem w głowę. Wróciła sztywnym krokiem do domu i zamknęła za sobą drzwi. Mężczyźni natychmiast złapali Covenanta za ramiona, powlekli go ku innemu domowi i cisnęli na drabinę. Nie mogąc odzyskać równowagi, padł na szczeble. Kilku woodhelvenninów natychmiast zmusiło go do wejścia na górę i przepchnęło przez drzwi z taką brutalnością, że wylądował na przeciwległej ścianie. Vain podążył za nim. Nikt go nie dotknął. Wspiął się po drabinie z własnej woli, jakby nie chciał się rozstawać z Covenantem. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zawiązano je kawałkiem pnącza. – Niech to piekło – mruknął Niedowiarek. Osunął się po ścianie i usiadł na drewnianej podłodze, by się zastanowić. Składająca się tylko z jednej izby chata była właściwie szopą. Przez szczeliny w ścianach i podłodze można było widzieć, co dzieje się na zewnątrz. W niektórych miejscach drewno wyglądało na zbutwiałe ze starości. Każdy, kto miał siłę w rękach lub nóż, mógłby się stąd wydostać. Wolność jednak nie była dla niego w tej chwili najpilniejszą sprawą. Chciał odnaleźć Linden, a także Sundera i Hollian. Ponadto nie miał noża i nie wierzył we własne siły.
Zastanawiał się chwilę, czy nie wykorzystać jedynego rozkazu, jaki mógł wydać Vainowi, odrzucił jednak ten pomysł. Sytuacja nie była jeszcze aż tak rozpaczliwa. Jakiś czas obserwował wioskę przez dziury w ścianach, patrząc, jak popołudniowe cienie wydłużają się wraz z zapadaniem wieczoru. Nie znalazł jednak odpowiedzi na żadne ze swych pytań. Rudera przygnębiała go. Czuł się jak więzień – bezsilny i skazany – jeszcze bardziej niż w Mithil Stonedown. Serce ściskało mu przeczucie zbliżającej się paniki. Zacisnął pięści, spoglądając wściekle na Vaina, jakby bierność nasienia Demondim budziła w nim odrazę. Jego gniew przerodził się w determinację. Wyjrzał przez szparę we frontowej ścianie, chcąc się upewnić, że dwóch strażników jest na miejscu. Następnie uważnie wybrał na środku drzwi punkt, który wyglądał na słaby, odmierzył dystans i kopnął je mocno. Dom zadrżał. Drewno rozszczepiło się z głuchym trzaskiem. Wartownicy natychmiast odwrócili się ku niemu. Covenant ponownie kopnął w to samo miejsce. Trzy stare gałęzie pękły, pozostawiając w drzwiach dziurę wielkości jego dłoni. – Strzeż się, więźniu! – krzyknął jeden ze strażników. – Bo oberwiesz maczugą! Odpowiedzią był kolejny kopniak. W jednej z wewnętrznych podpór pojawiło się pęknięcie. Wartownik zawahał się, wyraźnie nie chcąc otwierać drzwi, gdy je atakowano. Covenant uderzył po raz kolejny, wzmacniając cios całym ciężarem ciała. Jeden ze strażników stanął u stóp drabiny, drugi zaś popędził do domostwa skalenniczki. Covenant uśmiechnął się szeroko. Nie przestawał kopać drzwi, ale nie marnował na to zbyt wielu sił. Gdy zjawiła się skalenniczka, zaatakował je po raz ostatni i dał sobie z tym spokój. Na rozkaz kobiety wartownik wszedł na drabinę. Obserwując z uwagą Covenanta przez dziurę, rozwiązał pnącze, po czym szybko odskoczył, by nie oberwać drzwiami, gdyby więzień je kopnął. Covenant jednak tego nie zrobił. Otworzył drzwi i stanął w wejściu, spoglądając w twarz skalenniczce. – Chcę z tobą pomówić – warknął, nim zdążyła się odezwać. Uniosła butnie głowę. – Więźniu, nie mam ochoty na rozmowę z tobą. Zignorował jej słowa. – Guzik mnie obchodzi, na co masz ochotę. Jeśli myślisz, że nie mam żadnej mocy, popełniasz paskudny błąd. Gdyby tak było, dlaczego Clave chciałoby mojej śmierci? Spytaj swych ludzi, co się wydarzyło, kiedy zaatakowali mojego towarzysza – wychrypiał, blefując rozpaczliwie. Przymrużeniem oczu zdradziła, że wie już o tym, iż Vain okazał się niewrażliwy na ciosy. – Proponuję ci umowę – ciągnął, nie dając jej czasu na zastanowienie. – Nie boję się
ciebie, ale nie chcę cię skrzywdzić. Mogę zaczekać, aż sama postanowisz mnie uwolnić. Jeśli odpowiesz na kilka moich pytań, przestanę rozwalać tę budę. Odwróciła na chwilę wzrok, po czym znowu spojrzała mu w twarz. – Nie masz mocy. – W takim razie czego się boisz? Zawahała się. Widział, że wolałaby odejść, lecz swym gniewem osłabił jej pewność siebie, która najwyraźniej niedawno otrzymała już potężny cios od kogoś innego. – Pytaj – wyszeptała ochryple po chwili. – Pojmaliście troje ludzi – zaczął natychmiast. – Kobietę zwaną Linden Avery i dwoje stonedownorów. Gdzie oni są? Skalenniczka nie patrzyła mu w oczy. Jego pytanie miało coś wspólnego z przyczyną jej niedoli. – Już ich nie ma. – Nie ma? – Jego serce zgubiło rytm ze strachu. – Jak to nie ma? – Nie odpowiedziała mu. – Zabiłaś ich? – Nie! – Na jej twarzy pojawił się wyraz oburzenia i głodu, jak u drapieżnika obrabowanego z ofiary. – Mieliśmy do tego prawo! Stonedownorzy to nasi wrogowie. Ich krew należała do nas prawem pojmania. Mieli słoneczny kamień i lianar. One również powinny należeć do nas, podobnie jak krew ich towarzyszki. Przyjaciele naszych wrogów również są wrogami. Mieliśmy do tego prawo. Ale pozbawiono go nas – ciągnęła ze skomleniem, w którym brzmiało zepsucie. – Pojmaliśmy ich pierwszego dnia słońca płodności. Tej samej nocy przybył Santonin na-mhoram-in na swym rumaku. – Jej przeżarty złośliwością żal brzmiał głośniej od krzyku. – W imię Clave pozbawiono nas naszej własności. Twoi towarzysze są niczym, Półręki. Bez żalu oddałam ich jeźdźcowi. Zabrano ich do Revelstone. Modlę się, by krew zgniła w ich żyłach. Revelstone? – jęknął Covenant. Ognie piekielne! Kolana ugięły się pod nim. Musiał się złapać framugi. Skalenniczkę jednak wprowadziło w trans własne cierpienie. Nie zwracała na niego uwagi. – Tak, i niech całe Clave też zgnije – wrzasnęła. – Clave i wszyscy, którzy służą namhoramowi. Albowiem Santonin obrabował nas też z tego, co pozwalało nam żyć. Z Mocokamienia! – Zazgrzytała zębami. – Kiedy się dowiem, kto zdradził Santoninowi namhoram-in, że go mamy, wyrwę mu z ciała bijące serce i zmiażdżę je w dłoniach! Nagle przeszyła Covenanta spojrzeniem ostrym jak lanca. – Modlę się, by twój biały pierścień okazał się tak potężnym amuletem, jak twierdzą jeźdźcy. Będzie dla nas rekompensatą. Mając go, zażądam zwrotu Mocokamienia. Tak, a nawet więcej. Dlatego przygotuj się na śmierć, Półręki. O świcie cię wykrwawię. Uczynię to z radością.
Strach i poczucie utraty zawirowały mu w głowie, znieczulając go na groźbę skalenniczki. Sprzeciwy uwięzły mu w gardle. Nie docierało do niego nic poza faktem, że jego przyjaciele znaleźli się w niebezpieczeństwie. Dlatego, że uparł się, iż musi iść do Andelain... Kobieta odwróciła się na pięcie i zaczęła się oddalać. – Kiedy odjechali? – wydyszał z wysiłkiem. Nie odpowiedziała mu. – O wschodzie drugiego dnia słońca płodności – odparł ostrożnie jeden ze strażników. Niech to piekło! Prawie dwa dni temu! Na rumaku! Nie zdołam już ich dogonić, pomyślał głupio, gdy wartownicy wepchnęli go do chaty i ponownie zawiązali drzwi. Zamknęło się nad nim morze bezradności. Podczas gdy był tu uwięziony, z każdym stopniem kątowym wędrówki słońca po niebie, z każdym uderzeniem serca, jego przyjaciele zbliżali się do śmierci. Sunder mówił, że Ziemia jest więzieniem dla a-Jerotha od Siedmiu Piekieł. Nie było to jednak prawdą. Była więzieniem tylko dla niego, Thomasa Covenanta Nieudolnego. Gdyby nawet mieszkańcy Woodhelven Mocokamienia uwolnili go w tej chwili, nie potrafiłby uratować swych towarzyszy. A z pewnością go nie uwolnią. Ta myśl powoli przebijała się przez dręczącą go trwogę. Zamierzali go zabić. O świcie. Żeby wykorzystać jego krew. Rozluźnił zaciśnięte w pięści dłonie i uniósł głowę. Przez szpary w ścianach dostrzegł, że kanion pogrążył się już w półmroku. Zmierzch był blisko. Wieczór zbliżał się nieubłaganie jak los trędowatego. Szalony ból skłaniał go do rzucenia się na osłabione drzwi, powstrzymała go jednak świadomość bezużyteczności podobnego czynu. Gorączkowo poszukując sposobu ucieczki, możliwości odkupienia tego, co uczynił przyjaciołom, zwrócił się ku swej ślubnej obrączce. Skulony pod ścianą w zapadającym mroku, przypomniał sobie wszystko, co wiedział o pierwotnej magii, wszystko, co kiedykolwiek przywołało biały ogień. Nie znalazł jednak nadziei. To, co powiedział Linden, było prawdą: do tej pory pojawienie się pierwotnej magii zawsze wywoływała bliskość jakiegoś innego źródła mocy. Jego ostateczna konfrontacja z lordem Foulem skończyłaby się klęską i profanacją, gdyby broń Wzgardliwego, Złoziemny Kamień, nie była aż tak potężna i nie wywołała podobnie żywiołowej reakcji białego złota. Linden jednak opowiadała mu, że gdy pogrążony w delirium wszedł do Kryształowego Stonedown, z jego pierścienia płynęło światło, nim jeszcze jeździec przywołał moc. Uczepił się tej myśli. Wielki lord Mhoram powiedział mu ongiś: „Ty jesteś białym złotem”. Być może konieczność posiadania mechanizmu wyzwalającego pochodziła od niego, od jego nieprzezwyciężonych oporów, i nie miała nic wspólnego z pierwotną magią. Jeśli tak było... Zajął wygodniejszą pozycję i wysiłkiem woli opanował zamęt w głowie. Zaczął systematycznie poszukiwać w swych wspomnieniach, namiętnościach i potrzebach klucza, który przywołał pierwotną magię podczas walki z lordem Foulem. Pamiętał głębię swego upodlenia, rozmiar grożącego mu wówczas niebezpieczeństwa. Z
całą jaskrawością przypominał sobie okrucieństwo, z jakim dręczył go Wzgardliwy, starając się skłonić go do oddania pierścienia. W jego pamięci dokładnie wyryła się radość, z jaką lord Foul przedstawił mu Krainę jako kloakę trądu. Pamiętał też, jak przebudził się w nim gniew wywołany losem trędowatych, dolą ofiar i nędzą. Ów szał – najczystszy ze wszystkich, jakie czuł w życiu – przywiódł go do jądra paradoksu, miejsca mocy położonego między wykluczającymi się niemożnościami: niemożnością uwierzenia w realność Krainy i niemożnością odmówienia jej pomocy. Unieruchomiony tą sprzecznością, wzmocniony gniewem, stawił czoło lordowi Foulowi i zwyciężył. Pamiętał wszystko. Przeżył to po raz drugi z intensywnością, która ścisnęła mu serce. Z niej to właśnie ukształtował rozkaz wzywający pierwotną magię. Wzywający ogień. Pierścień na trzecim palcu jego niepełnej dłoni nie zareagował. W ciemności ledwie go było widać. Rozpacz ścisnęła mu trzewia, zapanował jednak nad sobą. Mechanizm wyzwalający, wydyszał. Bliskość. Nagle podniósł się i zwrócił ku jedynemu zewnętrznemu źródłu mocy dostępnemu w tej chwili. Zatoczył niepełną pięścią mały łuk i grzmotnął Vaina w żołądek. Dłoń przeszył mu ból, a pod czaszką przetoczyły się czerwone rozbłyski, przypominające eksplodujące rubiny. Nic się jednak nie wydarzyło. Vain nawet na niego nie spojrzał. Jeśli nasienie Demondim zawierało w sobie moc, była ona ukryta tak głęboko, że Covenant nie mógł do niej sięgnąć. – Niech to diabli! – warknął. Złapał się za obolałą dłoń, potrząsając nią w nieuzasadnionym gniewie. – Czy nie rozumiesz, że mnie zabiją? Vain się nie poruszył. Jego czarna sylwetka zniknęła już w ciemności. – Niech to piekło. – Z wysiłkiem, od którego zebrało mu się na płacz, Covenant stłumił bezsensowną chęć zdzielenia Vaina obiema dłońmi. – Ci ur-podli najpewniej okłamali Pianościgłego. Zapewne będziesz po prostu sobie stał i patrzył, jak podrzynają mi gardło. Sarkazm nie mógł go jednak ocalić. Jego towarzyszom groziło wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ pozostawił ich bez obrony. A Pianościgły zginął w kataklizmie, jakim była walka Covenanta ze Złoziemnym Kamieniem. Pianościgły, który uczynił dla uleczenia zła sprowadzonego przez Wzgardliwego znacznie więcej niż pierwotna magia, postradał życie, gdyż Covenant był zbyt słaby i zrozpaczony, żeby znaleźć inne wyjście. Osunął się na podłogę niczym cień człowieka przytłoczony zadawnionym poczuciem winy i siedział tam pogrążony w otępieniu, czepiając się swej ostatniej nadziei, aż wreszcie zapadł wyczerpany w sen. Budził się w nocy dwukrotnie. Serce waliło mu jak opętane. Śniła mu się Linden, wzywająca go pełnym rozpaczy głosem. Po drugim przebudzeniu dał sobie spokój ze snem. Nie sądził, by mógł wytrzymać ten koszmar po raz trzeci. Chodził wokół Vaina, czuwając wraz ze swą nieudolnością aż do świtu.
Stopniowo niebo na wschodzie zaczęło blednąć. Ściany kanionu oddzieliły się od nocy, która zostawiła je po sobie jako depozyt ciemności. Covenant usłyszał poruszających się pod chatą ludzi. Przygotował się. Wspięli się po drabinie i zaczęli rozwiązywać pnącze. Gdy więzy puściły, Covenant uderzył barkiem w drzwi, strącając strażnika z drabiny. Natychmiast zeskoczył na dół, próbując uciec. Źle jednak ocenił wysokość pali. Runął głową naprzód w stojącą pod chatą grupę mężczyzn. Coś uderzyło go w tył czaszki, wywołując nagłe zawroty głowy. Stracił władzę nad kończynami. Postawili go na nogi, ciągnąc za ręce i włosy. – Masz szczęście, że skalenniczka pragnie, byś był przytomny – warknął jeden z nich. – W przeciwnym razie twoja czaszka poczułaby twardość mej maczugi. Nogi ugięły się pod Covenantem. Miał wrażenie, że cały kanion ogarnął oczopląs. Woodhelvenninowie ciągnęli go za sobą niby worek luźnych kości. Powiedli go ku północnemu końcowi wąwozu. Zatrzymali się jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt kroków za ostatnim z domostw. U swych stóp ujrzał pionową szczelinę w skale, w którą wbito masywny drewniany pal, prawie dwukrotnie wyższy od niego. Jęknął słabo. Próbował się opierać, był jednak bezradny. Mężczyźni zwrócili go w stronę wioski i związali mu ręce z tyłu pala. Gdy wierzgnął niezgrabnie, próbując ich kopnąć, natychmiast skrępowali mu również nogi w kostkach. Kiedy skończyli, oddalili się bez słowa. Gdy ustąpiły zawroty głowy i zaczął odzyskiwać siłę w mięśniach, dopadł go atak torsji. Wnętrzności jednak miał zupełnie puste i nic się z nich nie wydostało. Budynki były właściwie niewidoczne, skryte w panującym w kanionie mroku. Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że miejsce, w którym umieszczono pal, wybrano bardzo starannie. Nad jego głową wschodnią ścianę wąwozu przecinała głęboka rozpadlina, przez którą wpadało ostrze świtu. Pierwszy w Woodhelven Mocokamienia ujrzy promienie słońca. Mijały chwile. Snop światła opadał ku jego głowie niczym topór. Strach przeszywał go do szpiku kości. Za oczyma czuł uderzający puls. Blask dotknął jego włosów, czoła, twarzy. Woodhelven wciąż było pogrążone w półmroku, on jednak przyjmował już zwiastowanie słońca. Otaczająca je mgiełka była jasnobrązowa. Poczuł suchy powiew żaru. Niech to piekło – mruknął. – Niech to piekło pochłonie. Gdy lśnienie pokryło jego lico, oślepiając go na woodhelven, spadł na niego deszcz ostrych kamyków. Obrzucały go nimi dziesiątki ludzi. Zacisnął powieki i zniósł ból najlepiej, jak potrafił. Gdy kamyki przestały się sypać, podniósł wzrok i ujrzał wyłaniającą się z ciemności
skalenniczkę. Dzierżyła długi, żelazny nóż, jednosieczny i pozbawiony jelca. Czarny metal sprawiał złowróżbne wrażenie. Z twarzy kobiety nie zniknął wyraz cierpienia, lecz można tam było również dostrzec pełne zepsucia uniesienie, którego nie potrafił odróżnić od obłędu. Co najmniej dwadzieścia kroków za skalenniczką stał Vain. Woodhelvenninowie skrępowali go grubymi pnączami, sprawiał jednak wrażenie, że w ogóle tego nie zauważa. Zatrzymał się w pewnej odległości, jakby przyszedł tylko po to, żeby zobaczyć śmierć Covenanta. Niedowiarek nie miał jednak czasu myśleć o nasieniu Demondim. Całą jego uwagę przyciągnęła skalenniczka. – Teraz – wychrypiała – nadejdzie chwila zapłaty. Wytoczę z ciebie krew, która przywoła wodę dla woodhelven. – Spojrzała w wąską szczelinę. – A za twój biały pierścień Clave zwróci nam Mocokamień. – Gdzie twój orcrest? – zapytał Covenant, chwytając się ostatniej odnalezionej w nocy nadziei. – Orcrest? – powtórzyła podejrzliwie. – Słoneczny kamień. – Aha – wydyszała. – Słoneczny kamień. Jest o nim mowa w Mądrości. – Skrzywiła twarz w grymasie goryczy. – Słoneczny kamień jest dozwolony, ale Mocokamień nam odebrano. To niesprawiedliwe! – Popatrzyła na Covenanta, jakby niecierpliwie pragnęła poczuć smak jego krwi. – Nie mam słonecznego kamienia, Półręki. Nie ma słonecznego kamienia? – westchnął w duchu Covenant. Miał nadzieję, że za jego pomocą rozpali ogień w swym pierścieniu. Skalenniczka jednak go nie miała. Nie było słonecznego kamienia. Promienie słońca pustyni zalewały go jak jasna, gorąca fala, która przyniosła go do Krainy. Wokół jego głowy łopotały niewidzialne skrzydła sępów – bicie serca obłędu. Ledwie mógł przekrzyczeć ich hałas. – Jak to możliwe? Myślałem, że wszyscy skalennicy go potrzebują. – Wiedział, że tak nie jest, chciał jednak zyskać na czasie, skłonić ją do mówienia. Otrzymał już jedno pchnięcie nożem. Drugi podobny cios z pewnością będzie oznaczał jego koniec. – Jak możesz bez niego wpływać na Słonecznicę? – To żmudna praca – przyznała. Głód nie zniknął jednak z jej oczu. – Muszę odwoływać się do Mądrości. Do Mądrości! – Splunęła nagle do szczeliny na dole. – Od wielu pokoleń Woodhelven Mocokamienia nie potrzebowało takiej wiedzy. Skalennicy z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie Mocokamień, który pozwalał nam tworzyć życie! Bez niego musimy na oślep poszukiwać sposobu przetrwania. Covenant pocił się w promieniach słońca. Strużki potu spływały mu po brodzie i w dół pleców. Więzy blokowały dopływ krwi do rąk, wywołując ból w barkach. Musiał kilkakrotnie przełknąć ślinę, by oczyścić gardło.
– Co to jest ten Mocokamień? Usłyszała jego pytanie. Natychmiast zauważył, że nie potrafiłaby odmówić wyjaśnień na ten temat. Na jej twarzy pojawił się przyprawiający o mdłości wyraz miłości, czy może pożądania. Opuściła nóż i przestała wpatrywać się w Covenanta. – Mocokamień – wydyszała żarliwie. – Ach, Mocokamień. – Piersi uwydatniły się pod zieloną szatą, jakby wspominała chwile uniesienia. – To potęga i chwała, bogactwo i wygoda. Klejnot, najszlachetniejszy szmaragd, jarzący się możliwościami i zimny ponad wszelkie kamienie. Że też tak wielka moc może się kryć w równie małym i ślicznym amulecie! Nie jest bowiem większy od mej dłoni. Kształt ma płaski, a brzegi ostre, jakby był odpryskiem większego kamienia. Jest cudowny i bezcenny. Nie przestawała mówić, nie potrafiła zahamować fali zachwytu. Covenant nie słyszał już jednak jej słów. Ogłuszył go przypływ intuicyjnej grozy. Poczuł nagle pewność, że opisywany przez nią talizman to fragment Złoziemnego Kamienia. Owa myśl poraziła go jak błyskawica przerażenia. Wyjaśniało to bardzo wiele: spustoszenie panujące w okolicy; niedbały tryb życia w woodhelven; łatwość, z jaką jego mieszkańcy uciekali się do przemocy; obsesję skalenniczki. Złoziemny Kamień był esencją zepsucia, jadem tak bardzo toksycznym, że Covenant był gotów poświęcić razem z własnym życie Pianościgłego po to, by uwolnić Krainę od tego zła. W chwili trwogi pomyślał, że nie udało mu się zniszczyć kamienia i że to on jest źródłem Słonecznicy. Potem jednak przyszło mu do głowy inne wyjaśnienie. W swoim czasie Wzgardliwy dał każdemu ze swych furii po kawałku kamienia. Następnie jeden z nich wyruszył na bój z lordami i stawiono mu opór tu, na południowo-zachodnim krańcu Andelain. Walki trwały kilka dni. Być może wtedy właśnie odprysk kamienia padł gdzieś nie zauważony na ziemię i pozostał tam, wywołując spontaniczną profanację, aż wreszcie odnalazł go jakiś pechowy woodhelvennin. To jednak nie miało już znaczenia. Mocokamień zabrał jeździec. Do Revelstone. Covenant pojął nagle, że musi ocalić życie, by tam dotrzeć i zniszczyć pozostałość Złoziemnego Kamienia, by jego dawny ból i śmierć Pianościgłego nie poszły na marne. Skalenniczka łkała zapamiętale. – Niech zgniją! – Chwyciła nóż za rękojeść niby szpic. – Niech spotkają ich wieczne męki za to, co mi zrobili! Przeklinam ich z głębi serca, z otchłani mego bólu! Gwałtownym ruchem wzniosła nóż nad głowę. Ostrze zalśniło złowieszczo w blasku słońca pustyni. Przestała dostrzegać Covenanta. Skierowała wzrok do wewnątrz, ku swej okrutnej wizji Clave. – Pozabijam was wszystkich! Z gardła Covenanta wyrwał się rozdzierający krzyk. – Nekhrimah, Vain! – wrzasnął przerażony i zdesperowany. – Uratuj mnie. Skalenniczka nie zwróciła na to uwagi. Wykorzystując całą zawartą w swym ciele siłę,
pchnęła nożem w kierunku jego piersi. Vain się poruszył. W chwili, gdy ostrze zataczało łuk, wzruszeniem ramion uwolnił się z więzów. Stał zbyt daleko, było za późno... W odległości dwudziestu kroków zacisnął pięść. Ręce kobiety zatrzymały się w połowie ruchu. Czubek noża naciskał koszulę Covenanta. Nie mogła dokończyć pchnięcia. Niedowiarek patrzył oszalałym wzrokiem na Vaina, który podszedł do skalenniczki i uderzył ją grzbietem dłoni. Padła skulona na ziemię. Z jej ust buchnęła krew. Zadrżała jeszcze raz, po czym znieruchomiała. Nasienie Demondim zignorowało ją. Wskazało ręką na pal i drewno rozpadło się na drzazgi. Niedowiarek runął na ziemię, ale Vain złapał go i postawił na nogi. Covenant nie marnował czasu na myślenie. Strząsnął z siebie kawałki drewna i pnącza, złapał nóż i wetknął go za pas. W rękach czuł straszliwe mrowienie wywołane powrotem ukrwienia. Serce waliło mu mocno. Mimo to ruszył naprzód. Wiedział, że nie może się zatrzymać. Przeszedł między sparaliżowanymi z wrażenia woodhelvenninami, wrócił do wioski i wszedł do pierwszego z dużych domostw. Minęła chwila, nim udało mu się przebić wzrokiem ciemność. Ujrzał wnętrze izby. To, czego szukał, wisiało na ścianach: utkany z pnączy worek z chlebem oraz skórzany bukłak zawierający jakiś płyn. Złapał je, nim zauważył siedzącą w jednym z kątów kobietę. Skuliła się w milczeniu, chcąc w ten sposób osłonić ssące jej pierś dziecko. Otworzył bukłak i pociągnął głęboki łyk. Płyn miał mdły smak, zmył jednak z jego gardła trochę goryczy. – Co to jest? – zapytał ostro kobiety. – Meteglina – odpowiedziała cichym głosem. – Świetnie. – Ruszył ku drzwiom, zatrzymał się jednak nagle. – Wysłuchaj mnie – wychrypiał do niej. – Ten świat wkrótce się zmieni. Nie tylko tutaj i nie tylko dlatego, że straciliście swój cholerny Mocokamień. Cała Kraina zmieni postać. Musicie nauczyć się żyć jak ludzie. Bez całego tego chorego zabijania. Kiedy wychodził z domu, dziecko się rozpłakało.
14. Pościg
Przepchnął się obcesowo między oszołomionymi woodhelvenninami. Płacz dziecka podziałał jak nagły bodziec. Wszyscy zaczęli się ruszać, mrugać powiekami, rozglądać wokół. Za parę chwil odzyskają równowagę na tyle, by móc przystąpić do działania. – Chodź – mruknął, przechodząc obok Vaina. – Znikajmy stąd. Ruszył zamaszystym krokiem w kierunku północnego wylotu kanionu. Vain podążył za nim. Drogę rozświetlał blask wschodzącego słońca. Covenant podążał krętym wąwozem, którego brzegi zbliżały się do siebie coraz bardziej, aż wreszcie stał się on niewiele więcej niż głębokim, stromym parowem. Niedowiarek szedł naprzód, nie oglądając się za siebie. Kierowały nim znane, bezlitosne wymogi jego choroby. Przyjaciele byli już dwa dni drogi przed nim i oddalali się szybko. Od skalnych ścian odbiły się echem krzyki wyrażające gniew, strach i poczucie utraty. Nie zwolnił jednak. Podróżując na grzbiecie rumaka, Linden i dwoje stonedownorów z łatwością mogli dotrzeć do Revelstone dziesięć dni przed nim. Nie widział żadnego sposobu na to, by dogonić ich na czas. Trąd jednak również był formą rozpaczy, na którą na Ziemi nie było lekarstwa, a mimo to nauczył się go znosić, żyć z nim, lokując się w jądrze paradoksu, akceptując wszystkie sprzeczności zawarte w człowieczeństwie, a zarazem poddając własną duszę najsurowszej dyscyplinie. Ta sama wewnętrzna siła umożliwiła mu podjęcie daremnego pościgu za przyjaciółmi. Miał jeden wątły powód pozwalający żywić nadzieję. Clave nakazało zabić jego, a nie Linden, Sundera i Hollian. Być może oszczędzą jego towarzyszy, by zatrzymać ich jako zakładników, użyć przeciwko niemu. Jak Joan. Czepiając się tej myśli, maszerował dnem coraz węższego kanionu w nieustępliwy rytm własnej woli. Krzyki osiągnęły crescendo, po czym ucichły nagle. Niektórzy z woodhelvenninów oszaleli z żalu i ruszyli w pościg. Mimo to nie oglądał się za siebie ani nie przyśpieszył kroku. Kanion był już tak wąski, że ścigający nie mogli go dopaść, nie minąwszy przedtem Vaina. Miał nadzieję, że nasienie Demondim odstraszy woodhelvenninów. Po kilku chwilach usłyszał echo tupotu bosych stóp uderzających o kamień. Napiął ze
strachu mięśnie barków. Chcąc poprawić sobie samopoczucie, spróbował blefu. – Vain! – krzyknął, nie odwracając głowy. – Zabij pierwszego, który spróbuje cię wyminąć! Jego słowa zatańczyły między urwiskami niby groźba morderstwa. Biegnący nie zawahali się jednak. Podobnie jak ich skalenniczka byli uzależnieni od Złoziemnego Kamienia i jedyną reakcją na utratę była dla nich przemoc. Obłąkane krzyki ścigających przekonały Covenanta, że wpadli w berserkerski szał. W następnej chwili jeden z nich wydał z siebie przeraźliwy wrzask. Pozostali zatrzymali się. Covenant odwrócił się błyskawicznie. Vain stał zwrócony ku woodhelvenninom. Było ich pięciu. Najbliższego z nich dzieliło od niego jeszcze dziesięć kroków. Ów mężczyzna klęczał z plecami wygiętymi w łuk. Twarz poczerniała mu od cierpienia. Vain wyciągnął ku niemu zaciśniętą pięść i nagłym szarpnięciem wyrwał serce z klatki piersiowej. – Vain! – krzyknął Covenant. – Nie! Nie chciałem tego! Drugi z woodhelvenninów znajdował się w odległości piętnastu kroków. Vain ponownie zacisnął pięść. Twarz mężczyzny, cały przód jego czaszki, rozpadła się, zbryzgując skałę mózgiem i krwią. – Vain! Ale nasienie Demondim nie wykonało jeszcze rozkazu Covenanta. Uginając lekko kolana, zwróciło się ku pozostałej trójce napastników. Niedowiarek wrzaskiem nakazał im uciec, lecz berserkerski szał nie pozwolił im go usłuchać. Rzucili się hurmem na Vaina. Chwycił ich w objęcia i zaczął miażdżyć. Covenant skoczył mu na plecy. – Przestań! – Starał się odciągnąć głowę nasienia Demondim, zmusić je do rozluźnienia uścisku. – Nie musisz tego robić! Vain jednak był niewzruszony jak granit. Zaciskał ręce, aż woodhelvenninowie nie mogli już krzyczeć ani oddychać. Ich żebra popękały jak mokre gałązki. Covenant okładał go wściekle pięściami, ale Vain nie wypuścił napastników, dopóki nie byli martwi. Nagle Niedowiarka ogarnęła panika. Ujrzał tłum zbliżających się woodhelvenninów. – Nie! – krzyknął. – Wracajcie! Echa jego głosu poniosły się wzdłuż kanionu falą przerażenia, ścigający jednak się nie zatrzymali. Zostawił Vaina i rzucił się do ucieczki. Nie przychodziło mu do głowy nic innego. Mógł zapobiec śmierci dalszych ludzi tylko w ten sposób, że uratuje się sam, spełniając własny rozkaz. Pognał rozpaczliwie przed siebie, niesiony jadowitością swych przekleństw. Wkrótce brzegi kanionu zamknęły się nad nim, tworząc tunel. Światło, które padało zza jego pleców oraz z drugiego końca tunelu, umożliwiało mu jednak dalszy bieg. Głośny stukot
uderzających o skałę butów zagłuszył odgłosy pościgu. Kiedy się obejrzał, zobaczył za sobą Vaina, który bez wysiłku dotrzymywał mu kroku. Po pewnym czasie wyszedł w światło dnia. Znajdował się w wyschłym korycie Mithil. Dysząc ciężko, zatrzymał się i oparł o wysoki brzeg. Gdy tylko uspokoił oddech, zaczął wytężać słuch, ale nic nie usłyszał. Być może pięć trupów wystarczyło do powstrzymania szału woodhelvenninów. W sercu rozgorzał mu gniew. Zwrócił się gwałtownie ku Vainowi. – Wysłuchaj mnie – warknął. – Nie obchodzi mnie, jak niebezpieczna będzie sytuacja. Jeśli kiedyś jeszcze zrobisz coś takiego, przysięgam na Boga, że zaprowadzę cię z powrotem tam, gdzie cię znalazłem, żebyś sobie zgnił razem ze swoim cholernym celem! Nasienie Demondim zachowało kamienne oblicze. Stało z rękami zgiętymi lekko w łokciach, wpatrując się w nicość. Niczym nie zdradzało, by docierał do niego fakt istnienia Covenanta. – Sukinsyn – mruknął Niedowiarek. Odwrócił się demonstracyjnie od swego towarzysza i z wysiłkiem woli znalazł inne ujście dla gniewu, przerodził go w siłę, której potrzebował. Zaczął się gramolić na północny brzeg Mithil. Worek chleba i bukłak metegliny krępowały jego ruchy, utrudniając wspinaczkę. Gdy jednak znalazł się już na górze i zatrzymał, powodem nie było zmęczenie. Poraził go widok tego, co słońce pustyni wyczyniało z monstrualną roślinnością. Rzeka wyschła. Zauważył to, lecz nie zastanawiał się dotąd nad tym faktem. Teraz to zrobił. Tak daleko, jak okiem sięgnąć, trawa wysokości domów, krzewy wielkości pagórków, lasy paproci i sięgające nieba drzewa przerodziły się w szary, martwiczy szlam, który pokrywał cały teren, sięgając mu do ud. Odziane w brąz słońce topiło wszelkie postacie roślinnych włókien, wysuszało każdą kroplę soku, powodowało parowanie wszystkiego, co rosło. Drzewa i wszelka zielona roślinność spływały w dół jak pomyje, tworząc obrzmiałą maź, z której Słonecznica wysysała wilgoć, zupełnie jakby powietrze wciągało w siebie szlam. Gdy wszedł w błoto, chcąc się przekonać, czy będzie mógł wędrować w tych warunkach, poziom lepkiej cieczy obniżał się na jego oczach. Zostawiła mu na spodniach martwą, szarą plamę. Ten widok przyprawiał go o mdłości. Ociągał się mimo woli. Chcąc oczyścić gardło, wypił trochę metegliny, po czym zaczął powoli pogryzać pół bochenka przaśnego chleba. Przyglądał się wysychającemu błotu. Dręczące go napięcie nie pozwoliło mu jednak czekać zbyt długo. Kiedy trzęsawisko opadło do połowy jego łydek, pociągnął jeszcze jeden łyk metegliny, zamknął bukłak zatyczką i powlókł się na północny zachód, ku odległemu o sześćset pięćdziesiąt mil Revelstone. Upał był przerażający. Nim jeszcze nadeszło południe, ziemia wyschła i zaczęła przeradzać się w spieczony, pustynny grunt. Horyzont migotał, zacieśniając się wokół Covenanta, jakby słońce pustyni kurczyło cały świat. Nic już nie przeszkadzało mu w wędrówce przez pustkowie, jakim stały się Równiny Centralne. Nic poza blaskiem, który
wyjaławiał jak ogień, powietrzem, które zdawało się wydzierać wilgoć z jego ciała, przyprawiającymi o zawroty głowy falami gorąca oraz Słonecznicą. Zwrócił twarz ku Revelstone. Szedł naprzód, jakby słońce ani pustkowie nie wzbudzały w nim lęku. Krztusił się jednak od pyłu i suchości. Do południa zdążył już wysączyć połowę zawartości bukłaka. Koszulka była ciemna od potu. Miał wrażenie, że czoło pokrywają mu pęcherze i przebiegają po nim fale dreszczy. Wypełniająca powietrze mgiełka utrudniała mu zachowanie równowagi. Potykał się nawet wtedy, gdy nogi miał jeszcze silne. A siła ta nie była niewyczerpana. Słońce wysysało ją z niego, choć pochłaniał nieroztropnie dużo chleba i metegliny. Na jakiś czas jego umysł spowiły opary niezdecydowania. Mógł liczyć na to, iż zbliży się do Linden, tylko pod warunkiem, że będzie szedł dniem i nocą, bez chwili wytchnienia. Jeśli zachowa się rozsądnie i podczas słońca pustyni będzie podróżował tylko nocą, rumak jeźdźca z każdym dniem będzie się oddalał. Niemniej jednak, nie mógł wytrzymać takiego tempa. Młot Słonecznicy coraz bardziej nadwerężał jego siły. W chwilach dezorientacji odnosił wrażenie, że rozbił go już na kawałki. W głowie zapanował mu taki mętlik, że zaczął się zastanawiać, czyby nie poprosić Vaina, żeby go poniósł. Wtedy przyjął do wiadomości fakt, że dotarł do granic swych możliwości. W chwili przytomności złapał się na tym, że uwiesił się ramion swego towarzysza. Nasienie Demondim stało nieruchomo pod słońcem pustyni, ponieważ Covenant się zatrzymał. Rozgoryczony Niedowiarek zawrócił na północny wschód, ku Andelain. Wiedział, że jego granica biegnie mniej więcej równolegle do drogi wiodącej stąd ku Revelstone, dzięki czemu posuwając się wśród wzgórz, będzie mógł trzymać się blisko trasy, którą z pewnością podążył jeździec. Musiał jednak nadłożyć drogi, co go niepokoiło. Między wzgórzami nie uda mu się wypatrzyć Linden i jej towarzyszy, nawet jeśli jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności ich zatrzymał. Ponadto pofałdowany teren Andelain spowolni jego marsz. Szybkość nie była jednak najważniejsza. Nie pod tym słońcem. Wędrując przez Andelain, zdoła przynajmniej dotrzeć żywy do Lekkoduszy. Możliwe – pomyślał, próbując dodać sobie odwagi – możliwe, że nawet jeździec Clave nie jest w stanie wędrować szybko pod wszystkimi wcieleniami Słonecznicy. Na tę myśl złapał go skurcz w obolałym gardle. Zawrócił ku wzgórzom. Vain szedł obojętnie obok niego. Niedługo przed zmierzchem wkroczyli na teren porośnięty bujną zielenią. Covenant był tak rozgoryczony, że nie uradował go nawet powrót do ostatniego w Krainie bastionu zdrowia i Prawa. Sprężystość murawy i żywotność aliantha obudziły w nim jednak coś w rodzaju radości. Do jego żył z powrotem napłynęła siła. Rozjaśniło mu się przed oczyma. Obolałe usta i gardło zaczęły się goić. Zwiększył tempo, maszerując nieustępliwie skrajem wzgórz pośród złotopomarańczowego blasku zachodzącego słońca. Szedł całą noc, zatrzymując się tylko na krótkie chwile. Uzdrowione przez Andelain ciało
spełniało żądania nieubłaganej woli. Sierp księżyca był jeszcze zbyt wąski, by oświetlać mu drogę, ale skraj wzgórz porastało tylko niewiele drzew i pod czystym niebem wystarczało mu migotliwe światło gwiazd. Czerpiąc energię z metegliny i chleba, mijał zbocza i doliny. Gdy bukłak był już pusty, wyrzucił go. Cały czas kierował wzrok na zachód, szukając na równinach blasku ognia, który – wbrew prawdopodobieństwu i rozsądkowi – mógłby świadczyć, że jeździec i więźniowie pozostają jeszcze w jego zasięgu. O świcie znalazł się w odległości sześćdziesięciu mil od Woodhelven Mocokamienia i nie przestawał iść, zupełnie jakby samym uporem zdołał przezwyciężyć własną śmiertelność. Nie potrafił jednak uodpornić się na wyczerpanie. Bez względu na aliantha i czystą, źródlaną wodę, bujną trawę i powietrze pełne życia jak eliksir, marsz odzierał go z sił niby trąd. Przekroczył już granice swej wytrzymałości. Napędzała go pożyczona energia, wytrwałość, którą własną bezkompromisowością wyrwał bezlitosnemu lichwiarzowi, czasowi. Wreszcie zrodziła się w nim myśl, że koniec jest już blisko, czai się na niego za każdym wzniesieniem, u stóp każdego stoku. Wtem serce zabiło mu mocniej. Ponieważ był Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem, którego nikt nie mógł zwolnić z odpowiedzialności za własne życie, zerwał się do biegu. Chwiejąc się na nogach, potykając co trzeci krok, gnał na północny zachód, zawsze na północny zachód, pozostając w granicach Andelain. Nie zważał na koszty. Poszedł na jedno tylko ustępstwo wobec swych udręczonych płuc i obolałych mięśni. Zjadał skarbojagody z każdego mijanego krzaka i rzucał ich nasiona na pustkowie. Biegł cały dzień, choć po południu potrafił już tylko iść. Vain wciąż dotrzymywał mu kroku. Jego odporność kontrastowała z morderczym wyczerpaniem Covenanta. Wkrótce po zapadnięciu zmierzchu Niedowiarkowi zabrakło sił. Ziemia osunęła mu się spod nóg. Upadł i nie był w stanie się podnieść. Jego płuca wciągały spazmatycznie powietrze, lecz nie zdawał sobie z tego sprawy. Całą pierś miał beznadziejnie odrętwiałą. Leżał jak ogłuszony, aż wreszcie tętno się uspokoiło i spowolniło, a płuca przestały dygotać. Potem zasnął. Około północy coś go obudziło, zimna dłoń, która dotknęła jego duszy. Przeszył go dreszcz, który przypominał raczej żal niż strach. Uniósł gwałtownie głowę. Stały przed nim trzy srebrzyste postacie, wyglądające na utkane z oczyszczonego blasku księżyca. Pozbywszy się z oczu przesłaniającej je mgiełki wyczerpania, rozpoznał je. Lena, kobieta, którą zgwałcił. Atiaran i Trell, jej rodzice. Trell – wysoki, prostoduszny, silny Trell – głęboko zraniony krzywdą, którą Covenant wyrządził Lenie, oraz szkodą, jaką ściągnęła na siebie Atiaran, która próbowała przysłużyć się Krainie, ratując człowieka, który zniewolił jej córkę. Najstraszliwszy cios w życiu, który ostatecznie pozbawił go zdrowych zmysłów, zadała mu jednak Elena, córka Leny, gdy pokochała Covenanta.
Atiaran poświęciła dla Niedowiarka wszystko, swe z trudem zdobyte poczucie słuszności, ponieważ wierzyła, że tylko on może ocalić Krainę. Rana, którą w ten sposób sobie zadała, w końcu kosztowała ją życie. A Lena... ach, Lena! Żyła jeszcze prawie pięćdziesiąt lat z niewzruszonym, obłąkanym przekonaniem, że Covenant wróci i ją poślubi. A kiedy wrócił – kiedy się dowiedziała, że to on jest odpowiedzialny za śmierć Eleny i straszliwe cierpienia ranyhyn, które uwielbiała – postanowiła oddać życie, próbując go uratować. Nie pojawiła się przed nim jako piękna, młoda dziewczyna, lecz jako krucha, zniedołężniała staruszka. Jego udręczone serce rwało się do niej. Zapłacił najwyższą cenę, na jaką mógł się zdobyć, w przesadnej próbie zadośćuczynienia złu, które wyrządził, ale nigdy nie potrafił się uwolnić od ciężaru wyrzutów sumienia. Trell, Atiaran, Lena. W twarzach całej trójki dostrzegał głęboki wyrzut, najstraszliwszy znany ludziom ból. Gdy jednak Lena przemówiła, w jej głosie nie słyszało się oskarżenia. – Thomasie Covenant, przekroczyłeś granice wytrzymałości swego ciała. Jeśli znowu zaśniesz, niewykluczone, że Andelain ocali cię przed śmiercią, ale nim się obudzisz, stracisz cały dzień. Być może twój duch nie zna żadnych ograniczeń, ale nie postępujesz rozsądnie, wymierzając sobie tak srogą karę. Wstań! Musisz coś zjeść i zacząć się ruszać, by twe ciało nie odmówiło posłuszeństwa. – To prawda – dodała z powagą w głosie Atiaran. – Próbujesz ukarać się za to, co spotkało twych towarzyszy. Podobna pokuta sama staje się winą. Jeśli będziesz się dręczył w taki sposób, z pewnością nie uda ci się ich uratować. I tym niepowodzeniem dowiedziesz własnej niegodziwości. Karząc siebie, zasługujesz na karę. Na tym polega złość, Niedowiarku. Wstań i zjedz coś. Trell nic nie dodał, lecz Covenant nie potrafił się oprzeć jego niememu spojrzeniu. Usłuchał ich z pokorą – ze względu na to, kim byli, a także dlatego, że dostrzegał prawdę zawartą w ich słowach. Wszystkie stawy i ścięgna bolały go straszliwie, nie mógł jednak odmówić zmarłym. Po jego twarzy spłynęły łzy. Zrozumiał, że tych troje – ludzie, którzy za życia mieli najwięcej powodów, by go nienawidzić – przyszło tu po to, by mu pomóc. Lena wskazała srebrzystym ramieniem na pobliski krzak aliantha. – Zjedz wszystkie jagody. Jeśli sam tego nie uczynisz, zmusimy cię. Usłuchał jej. Spożył wszystkie dojrzałe owoce, które zdołał odszukać po ciemku drętwymi palcami. Łzy wystygły mu już na policzkach, gdy znowu ruszył w stronę Revelstone. Zmarli towarzyszyli mu niczym orszak. Z początku każdy krok był dla niego udręką, powoli jednak zaczął dostrzegać mądrość w tym, czego od niego zażądali. Serce uspokoiło mu się stopniowo, a w miarę, jak rozluźniały się mięśnie, oddychanie sprawiało coraz mniej bólu. Żadne z trzech widm nic już nie powiedziało, jemu zaś brakowało odwagi i sił, by się do nich odezwać. Nieliczna procesja podążała w ciszy krętą, srebrzystą, widmową drogą wzdłuż granic Andelain. Choć łzy
przestały mu płynąć, Covenant przez długi jeszcze czas musiał tłumić żal, albowiem zła, które wyrządził, nie sposób było odkupić i nigdy nie zdoła wynagrodzić Trellowi, Atiaran i Lenie zła, które im wyrządził. Nigdy. Opuścili go przed świtem. Zawrócili nagle ku sercu Andelain, nie dając mu czasu na podziękowania. Rozumiał to. Możliwe, że nic nie napełniłoby ich większą goryczą niż wdzięczność Niedowiarka. Dlatego zachował milczenie. Patrzył w ślad za nimi w bezgłośnym pozdrowieniu, w głębi serca wyszeptując obietnice. Kiedy srebrzysty blask zniknął, ponownie ruszył ku swemu celowi. Sił dodały mu świt i świeży, radosny strumyk, który przeciął mu drogę niby muzyka. Mógł teraz zwiększyć tempo, aż wreszcie przypominało to wczorajsze. Vain wciąż podążał za nim jak obojętny cień. Cały trzeci dzień słońca pustyni Covenant wędrował przez Andelain tak szybko, jak tylko mógł sobie na to pozwolić bez ryzyka kolejnej zapaści. Wkrótce po zachodzie słońca zatrzymał się w cieniu wiekowej wierzby. Zjadł trochę aliantha i resztę chleba, po czym usiadł na chwilę, oparty plecami o pień. Drzewo rosło na wzniesieniu, a zwrócony twarzą ku zachodowi Covenant, bez nadziei, niemal bezwolnie, wpatrywał się w ciemną, otwartą równinę. Niedola towarzyszy nie pozwalała mu na odpoczynek. Ujrzawszy pierwszy błysk ognia, zerwał się natychmiast na nogi. Płomień zniknął równie szybko, jak się pojawił. Po chwili jednak Covenant zobaczył go znowu. Tym razem rozgorzał na dobre. Zamigotał kilka razy niepewnie, a potem palił się już regularnie. Prosto na zachód od niego. W ciemności nie potrafił ocenić odległości. Logika mówiła mu, że nie może to być znak obecności Linden i stonedownorów, gdyż jeździec na rumaku z pewnością pokonałby w pięć dni większy dystans. Mimo to nie wahał się ani chwili. Skinął na Vaina i zaczął schodzić w dół. Z każdym krokiem narastało w nim napięcie. Mijając granicę Andelain, biegł już wielkimi susami. Ogień zniknął za wzniesieniem, lecz Covenant dokładnie zapamiętał kierunek. Mknął skwapliwie, oddychając przez zęby, po zniszczonej przez Słonecznicę ziemi, jak człowiek udający się na spotkanie z przeznaczeniem. Pokonał półtorej mili, nim znowu ujrzał ogień, od którego dzieliło go jeszcze jedno wzniesienie. Był już jednak wystarczająco blisko, by zobaczyć, że ognisko jest potężne. Wbiegając na stok, przypomniał sobie o ostrożności i zwolnił kroku. Pochylił się i wspiął ukradkiem na szczyt, po czym wyjrzał zza grani. Tam zobaczył ogień. Wstrzymując oddech, przyjrzał się otaczającemu ognisko terenowi. Grunt przed nim opadał ostro, po czym zakreślał płytki łuk długości kilkuset stóp i ponownie wznosił się w górę, tworząc szeroką skarpę. Mniej więcej naprzeciwko miejsca, w
którym się znajdował, zarys gruntu i wznosząca się w górę skarpa formowały zagłębienie, ukrytą częściowo w ziemnym nasypie nieckę. W tej właśnie niszy płonęło ognisko. Jej powierzchnia odbijała znaczną część światła, lecz odległość nadal utrudniała Covenantowi dostrzeżenie szczegółów. Ledwie zdołał wypatrzyć długą, wąską, skierowaną ku sercu niszy stertę drewna, którą trawił ogień. Z pewnością rozpalono go na dalszym końcu, by stopniowo przemieszczał się w głąb niecki. Połowa stosu została już pochłonięta. W pobliżu nie było nikogo. Covenant nie dostrzegł żadnego śladu obecności człowieka, który rozpalił ognisko. Nie ulegało jednak wątpliwości, że uczyniono to celowo. Nad równinami panowała niesamowita cisza, mącona jedynie potrzaskiwaniem głodnych płomieni. Wtem dostrzegł kącikiem oka jakąś postać. Odwrócił się i zobaczył stojącego obok Vaina. Nasienie Demondim w ogóle nie próbowało ukryć się za szczytem. – Idiota! – wyszeptał gwałtownie Covenant. – Schyl się! Vain nie zwrócił na niego uwagi. Wpatrywał się w ogień z takim samym ślepym, dwuznacznym uśmieszkiem, jaki demonstrował podczas wędrówki przez Andelain albo zabijając mieszkańców Woodhelven Mocokamienia. Covenant złapał nasienie Demondim za ramię, lecz nie zdołał ruszyć go z miejsca. – W cholerę z tobą – syknął przez zęby. – Któregoś dnia przez ciebie zginę. Gdy ponownie spojrzał na ognisko, zauważył, że płomienie zbliżyły się wyraźnie do skarpy. Niecka jarzyła się teraz jaśniej. Nagle ogarnęła go trwoga. Zobaczył, że sterta drewna kończy się stosem okalającym pionowy pal, wysoki i gruby jak człowiek. Przywiązano do niego kogoś, czy może coś. Przywiązano żywcem. Niewyraźnie widoczna postać szarpała się rozpaczliwie. Piekło i szatani! Covenant instynktownie domyślił się, że to pułapka. Zamarł na chwilę w bezruchu. Nie mógł odejść, pozostawić związanej postaci płomieniom, lecz nie mógł również się zbliżyć. Kto to wszystko obrzydliwie i złośliwie zaplanował, by go zwabić? Jego albo kogoś równie bezbronnego. Kogoś innego? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Gdy jednak wziął się w garść, próbując zmusić się do podjęcia decyzji, przypomniał sobie słowa Mhorama: „Unikanie jego pułapek na nic się nie zda...” Poderwał się nagle. – Zostań tu – wydyszał do Vaina. – Nie ma sensu, żebyśmy obaj wpadli w kłopoty. Zszedł ze stoku i ruszył w stronę ognia. Vain jak zwykle podążył za nim. Covenant ledwie powstrzymał się przed obrzuceniem nasienia Demondim wyzwiskami. Szedł dalej. Kiedy zbliżył się do skarpy, płomienie zaczęły już lizać otaczający pal stos. Zerwał się do biegu. Po chwili znalazł się w niecce. Przyjrzał się przynęcie. Przywiązaną do pala istotą była Waynhim.
Podobnie jak ur-podli, Waynhim byli nasieniem Demondim. Pomijając szarą skórę i niższy wzrost, bardzo przypominali swych kuzynów. Ich bezwłose ciała miały długie tułowia i krótkie kończyny – obie pary tej samej długości, dzięki czemu stworzenie mogło z równą łatwością biec na czworakach, jak i poruszać się w postawie wyprostowanej. Ostro zakończone uszy były wysoko osadzone na łysych czaszkach, a usta przypominały nacięcia. Nie mieli oczu. Zamiast wzroku posługiwali się węchem. W środku twarzy ziały szerokie nozdrza. Jako produkty Demondim, Waynhim byli obdarzeni wielką wiedzą i chytrością. W przeciwieństwie do swych czarnych kuzynów, po rytuale profanacji zerwali z lordem Foulem. Covenant słyszał, że cała ich rasa służy Krainie na swój własny sposób, lecz nie widział żadnego z nich od ostatniego pobytu w Revelstone, gdy spotkał Waynhim, który uciekł z Ochronki Foula, by przynieść Radzie wiadomość o mocy Wzgardliwego. Istota, którą widział teraz przed sobą, cierpiała straszliwie. Jej skóra krwawiła. Z dziesiątków śladów po uderzeniach bicza sączyła się gęsta posoka. Jedną z rąk stworzenie miało koszmarnie wygiętą, a lewe ucho urwane. Było jednak przytomne. Z drżeniem nozdrzy śledziło ruchem głowy zbliżającego się Covenanta. Gdy się zatrzymał, by zebrać myśli, pochyliło się ku niemu, błagając o ratunek. – Trzymaj się – wychrypiał, choć nie wiedział, czy stworzenie go rozumie. – Wydostanę cię. Gnany wściekłością, zaczął rozrzucać drewno, odkopując na bok suche gałęzie i chrust, aż wreszcie dotarł do stosu. Istota jednak wyraźnie wyczuła jakiś nowy zapach. Być może chodziło o jego ślubną obrączkę. Wiedział, że każde nasienie Demondim jest wrażliwe na takie rzeczy. Stworzenie zdenerwowało się nagle. Zaczęło szczekać w swej ochrypłej, gardłowej mowie. W jego głosie wyczuć można było niecierpliwość. Covenant nie znał tego języka, rozpoznał jednak słowo, od którego po grzbiecie przebiegły mu ciarki lęku. – Nekhrimah! – szczekał raz za razem Waynhim. Niech to szlag! Istota próbowała wydać Vainowi jakiś rozkaz. Covenant nie zatrzymał się. Desperacja Waynhim udzieliła się i jemu. Odrzucając naręcza drewna, utorował sobie drogę do stosu. Natychmiast wyrwał nóż zza pasa, by przeciąć krępujące istotę pnącza. Po chwili więzień był już wolny. Niedowiarek wyprowadził z rumowiska stosu utykające stworzenie, które natychmiast zwróciło się w stronę Vaina i zalało go potokiem przypominających przekleństwa słów. Następnie złapało Covenanta za rękę, próbując odciągnąć go od ognia. Na południe. – Nie. – Uwolnił z trudem ramię. Choć Waynhim zapewne go nie rozumiał, spróbował udzielić mu wyjaśnień. – Idę na północ. Muszę dotrzeć do Revelstone.
Istota wydała z siebie stłumiony krzyk, jakby znała znaczenie słowa „Revelstone”. Z szybkością zdumiewającą u kogoś tak poważnie rannego, wypadła z niecki, pierzchając wzdłuż skarpy. Po chwili zniknęła w ciemności. Covenant bał się coraz bardziej. Co próbował powiedzieć mu Waynhim? Zachowanie istoty obudziło w nim żywe poczucie zagrożenia, nie zamierzał jednak ani o krok zwiększać odległości dzielącej go od Linden. Jedynym wyjściem była jak najszybsza ucieczka. Zwrócił się w stronę Vaina. Zamarł, porażony tym, co zobaczył. Po drugiej stronie ogniska stał jakiś człowiek. Brodę miał potarganą, a spojrzenie oszalałe. Z obrazem tym kontrastował nieśmiały uśmieszek. – Zostaw go – powiedział, wskazując głową uciekającego Waynhim. – Nie jest już nam potrzebny. Okrążył powoli ognisko, zbliżając się do Covenanta i Vaina. Choć zachowywał się nonszalancko, w jego głosie dźwięczała nuta histerii. Gdy znalazł się po drugiej stronie ognia, Covenant wessał gwałtownie powietrze przez zęby. Mężczyzna był nagi do pasa, a z tułowia zwisały mu salamandry, wyrastające wprost z ciała. Ich korpusy podrygiwały w rytm jego kroków, oczy lśniły czerwono w blasku płomieni, a paszcze kłapały głośno. Ofiara Słonecznicy! Covenant przypomniał sobie Marida. Wyciągnął nóż. – Nie zbliżaj się – ostrzegł przybysza. Głos jednak mu drżał, zdradzając strach. – Nie chcę cię skrzywdzić. – Nie – odparł mężczyzna – Nie chcesz mnie skrzywdzić. – Uśmiechnął się sympatycznie. – Ja też nie chcę cię skrzywdzić. – Zaciskał dłonie, trzymając je przed sobą, jakby dzierżył w nich coś cennego. – Pragnę wręczyć ci dar. Próbując stłumić strach, Covenant odwołał się do gniewu. – Skrzywdziłeś tego Waynhim. Chciałeś go zabić. O co ci chodzi? Czy na świecie jest za mało morderstw? Musisz jeszcze pomnażać ich liczbę? Mężczyzna go nie słuchał. Z obłąkanym zachwytem wpatrywał się we własne dłonie. – Jest zaiste cudowny. – Ruszył naprzód, powłócząc nogami, jakby nie był świadomy tego, że idzie. – Nikt oprócz ciebie nie zrozumie, jak bardzo cudowny. Covenant chciał uciec, lecz nogi wrosły mu w grunt. Nieznajomy budził w nim makabryczną fascynację. Mimo woli wbił wzrok w jego złożone dłonie, jakby naprawdę kryły w sobie coś cudownego. – Spójrz – wyszeptał mężczyzna tonem łagodnej histerii. Powoli, ostrożnie, jakby odsłaniał skarb, rozchylił dłonie.
W garści miał małego, włochatego pająka. Nim Covenant zdążył się wzdrygnąć, cofnąć czy zrobić cokolwiek, pająk skoczył na niego. Wylądował na szyi. Strącając go, Niedowiarek poczuł lekkie ukłucie. Na chwilę owładnął nim zachwycający spokój. Przyglądał się obojętnie, jak mężczyzna zbliża się do niego powoli, jakby płynął przez zgęstniały nagle blask ogniska. Trzask płomieni stał się nagle niewyraźny. Covenant niemal nie zauważył, że napastnik zabrał mu nóż. Vain gapił się na niego bezmyślnie. Delikatnie, niemal niedostrzegalnie, grunt pod leżącym zaczął się przechylać. Wtem serce zabiło mu jak młot kowalski. Wszystko roztrzaskało się na kawałki. Odłamki bólu rozproszyły jego myśli. Mózg zdążył ukształtować tylko trzy słowa: nowa dawka jadu. Potem serce zabiło po raz drugi i świadomość Covenanta zatonęła w długim, ochrypłym wyciu. Przez pewien czas błąkał się w labiryncie udręki, bełkotliwie błagając o uwolnienie. Jego ciałem zawładnął ból. Nie było w nim umysłu, tylko ból; nie było oddechu, który nie byłby bólem; nie było uderzenia serca, które nie pomnażałoby bólu. Prawe przedramię jakby zamierało. Wydawało mu się, że nie ma już kończyny, a tylko krwawiący kikut. Bolało go jednak wszystko: pierś, wnętrzności, głowa i wszystko, co było jego ciałem. Niemożliwa do zniesienia litania bólu. Jeśli nawet krzyczał, nie słyszał własnego głosu ani nie czuł nic poza bólem i śmiercią. Śmierć była zawrotem głowy, lawiną. Strącała go w przepaść bezsilności. Była wszystkim, co starał się w życiu odkupić, każdą bezcelową udręką, której kiedykolwiek próbował nadać znaczenie. Była nieutulonym żalem, nie wykorzenionym poczuciem winy i gwałtownym gniewem. Wreszcie utworzyła w jego głowie maleńki, czysty obszar przytomności. Uczepił się go niby rozbitek i otworzył oczy. Wzrok mąciło mu delirium. Po polach gorączki skakały niepojęte, szare kształty, zagrażające ostatniemu jasnemu fragmentowi umysłu. Odparł jednak tę groźbę. Mrugając, jakby każdy ruch powiek był aktem przemocy, odzyskał jasność widzenia. Stał w niecce, przywiązany do pala. Wokół leżały stosy szczap. Na granicach stosu pełgały płomienie. Kotlinka pełna była naśladujących ich taniec postaci. Skakały jak żywe trupy. Od ścian odbijały się żądne krwi krzyki, a uszy Covenanta dręczyły przenikliwe wrzaski kanibali. Mężczyźni o fosforyzujących oczach i chwytnych nosach uśmiechali się do niego szyderczo, a kobiety ze żmijami zamiast piersi i palcami, z których wyrastały kły, przemykały obok, podobne strzępkom obłędu, chichotem domagając się jego śmierci. Dzieci o ohydnie zniekształconych twarzach i tygrysich paszczach na brzuchach wymiotowały żabami i
plugawymi słowami. Zakręciło mu się w głowie z przerażenia. Stracił jasność umysłu. Promieniujący z prawego ramienia ból przeszył pierś. Każdy nerw tej kończyny wytrawiło cierpienie. Omal w nim nie zatonął. Wtem jednak zobaczył Vaina. Nasienie Demondim stało zwrócone plecami do równin, przyglądając się oszalałym tancerzom tak, jakby stworzono ich wyłącznie dla jego rozrywki. Przesuwało powoli wzrok po tłumie, aż wreszcie spojrzało w oczy Covenantowi. – Vain! – wydyszał ten, jak gdyby dławił się krwią. – Pomóż mi! W odpowiedzi jego towarzysz wyszczerzył zęby w czarnym uśmiechu. Coś w Covenancie pękło na ten widok.
15. „Dlatego, że widzisz”
Nigdy więcej. Gdy Covenant zniknął za wzgórzami Andelain, Linden Avery usiadła wśród martwych kamieni, próbując odzyskać poczucie tożsamości. Ogarnęło ją przygnębienie. Czuła się bezsilna i pozbawiona chęci życia, jak często zdarzało się to w ostatnich latach. Wszystkie wysiłki stania się kimś lepszym niż jej rodzice na nic się nie zdały. Gdyby Sunder albo Hollian odezwali się do niej, mogłaby zacząć krzyczeć, pod warunkiem, że znalazłaby potrzebną do tego energię. Teraz, gdy już podjęła decyzję, sprzeciwiła się Covenantowi, który z dziwną łatwością potrafił przekonywać ją, że nie ma racji, musiała ponieść konsekwencje swego kroku. Nie mogła tego uniknąć. Nie pozwalało na to otaczające ją prastare pustkowie, którego nie mógłby uleczyć nawet upływ wieków. Martwe wzgórza, piętrzące się na południe i zachód od niej, stanowiły zaprzeczenie Andelain, sugerowały, że wybrała śmierć, choć oferowano jej życie. Ponadto była osamotniona w swym przygnębieniu. Sunder i Hollian odnaleźli bliskość, wspólnie odrzucając Andelain. Słonecznica była tak fundamentalnym elementem ich życia, że nie byli w stanie kwestionować niechęci, jaką w nich budziło. Być może nie zdawali sobie sprawy z tego, że te bujne drzewa i trawa są zdrowe. Albo że zdrowie jest piękne. Linden akceptowała jednak zachowanie stonedownorów. W kontekście Słonecznicy było ono zrozumiałe. Przyczyną jej trwogi nie była dzieląca ją od nich przepaść, lecz utrata Covenanta. Podjęła decyzję i on pozostawił ją samej sobie, zabierając całą jej siłę i pewność siebie. Gdy przechodził przez Mithil, na jej powierzchni tańczył blask słońca płodności, który otaczał go swym żarem, jakby dostrzegał w nim skutecznego obrońcę przed grożącą Krainie zagładą. Nawiązała z nim najintymniejszy kontakt, a mimo to porzucił ją dla Andelain. A jad nadal w nim był. Nie mogłaby się czuć bardziej osamotniona, nawet gdyby pozbawił ją wszelkich powodów do życia. Podjęła jednak decyzję. Doświadczyła choroby Covenanta, jakby sama padła jej ofiarą, i wiedziała, że nie mogła postąpić inaczej. Wolała to martwe, kamienne pustkowie od piękna
Andelain, ponieważ lepiej je rozumiała i skuteczniej potrafiła się od niego odgrodzić. Po ostatniej próbie ocalenia Covenanta poprzysięgła, że nigdy już nie odsłoni się tak bardzo, nie pozwoli, by zdobyta w Krainie wrażliwość zmysłów zagroziła jej niezależnej tożsamości. Tej przysięgi łatwiej było dotrzymać, jeśli bodźce, przed którymi zamykała serce, mówiły o zniszczeniu i martwej, spustoszonej jakimś kataklizmem skale, a nie o zdrowych drzewach, aromatycznych trawach i szczodrych aliantha. Na swój sposób była równie nieufna jak Hollian. Andelain było znacznie bardziej kuszące niż otaczające ją głazy, nie miała jednak najmniejszych wątpliwości, że nie może sobie pozwolić na uleganie pokusom. Zagubiona w towarzyszącej jej od dawna ciemności, ślepa i głucha, jakby odgrodziła się od świata, nie pojęła znaczenia ostrzegawczego krzyku Sundera, dopóki nie było za późno. Z ukrycia wypadli nagle uzbrojeni w maczugi i noże mężczyźni. Złapali skalennika, który próbował wyciągnąć puginał i słoneczny kamień. Linden usłyszała stłumiony łoskot, towarzyszący ciosowi, którym go ogłuszyli. Ręce Hollian związano, nim zdążyła zrobić użytek ze sztyletu. Linden zerwała się z miejsca, nie miała jednak szans. Zachwiała się na nogach po ciężkim ciosie. Gdy, targana mdłościami, usiłowała pochwycić oddech, skrępowano jej ręce za plecami. Po chwili odciągnięto ich brutalnie od rzeki. Dyszała i potykała się przez chwilę, nie potrafiąc uruchomić swych mechanizmów obronnych. Jej zmysły czuły smak ukrytej w napastnikach przemocy. Ich okrucieństwo wydawało się jej wrodzoną żądzą. Postrzegała profanację, która wypaczała otaczający ją obszar. Mimo woli wyczuwała, że prowadzą ją ku źródłu martwoty, że tych ludzi ukształtowała ta sama siła, która zabiła okolicę. Musiała zacisnąć powieki, zamknąć umysł na świat, by stłumić świadomość swego rozpaczliwego położenia. Następnie wszystkich troje powleczono wąską skalną szczeliną do kanionu, w którym znajdowało się Woodhelven Mocokamienia. Linden nigdy dotąd nie widziała woodhelven. Jego widok wzbudził w niej odrazę. Niedbale wzniesione domy, niechlujni ludzie, żądza krwi skalenniczki – każdy z tych szczegółów upadlał z trudem zdobytą prawość, którą nauczyła się dostrzegać w ludziach takich jak Sunder i Hollian. Wszystko to jednak zbladło, gdy po raz pierwszy ujrzała dymiący, złowróżbny, zielony kamień skalenniczki. Zalewał on jej oczy złem, szczypał w nozdrza, jak jadowity kwas, przyćmiewał każdą moc, którą dotąd spotkała, przerastał wszystko poza samą Słonecznicą. To ów szmaragdowy odprysk był źródłem otaczającego wioskę zniszczenia, przyczyną wybuchowej, nieczułej dzikości woodhelvenninów. Oślepiły ją łzy. Jej umysł ogarnęły spazmy przywodzące na myśl zbliżające się wymioty. Nie mogła jednak nie dosłyszeć radości, z jaką skalenniczka zapowiedziała, że następnego ranka zabije więźniów. Później Linden i stonedownorów zaprowadzono do prymitywnej, ustawionej na palach chaty i zostawiono tam, by przygotowali się na śmierć tak, jak potrafią. Linden utraciła
zdolność oporu. Jej mechanizmy obronne ogarnął kryzys. Tak blisko Mocokamienia była nieustannie świadoma jego obecności. Jego oddziaływanie wysysały siły z jej serca, wciągając ją w otchłań zapomnienia. Kołysała się, uderzając plecami o ścianę, by sobie przypomnieć, że nadal istnieje, wciąż posiada odrębną fizyczną tożsamość. Raz za razem powtarzała: „Nie. Nigdy więcej”. Recytowała te słowa, jakby były litanią przeciw złu. W ten sposób walczyła o przetrwanie. Musiała znaleźć coś, co pozwoli jej poradzić sobie z Joan, jadem, furiami i bezimienną potęgą Mocokamienia. Niemniej zdołała tylko skulić się w sobie i odgrodzić od świata, jakby była jednym ze swych rodziców, nie potrafiących stawić czoła życiu i spragnionych śmierci. Gdy nadszedł wreszcie świt, drzwi chaty otworzyły się gwałtownie. Nie była to jednak skalenniczka czy któryś z woodhelvenninów, lecz jeździec Clave. Blask słońca płodności dodawał życia jego posępnej czerwonej szacie, lśnił w czarnych konturach rukha, upodabniał sztywną, sterczącą brodę do łopaty grabarza. Mężczyzna był wysoki. Otaczała go aura autorytetu i niezachwianej pewności siebie. – Chodźcie – powiedział tak, jakby nieposłuszeństwo było niemożliwe. – Jestem Santonin na-mhoram-in. Należycie do mnie. Na posępne spojrzenie Sundera i jęk Hollian odpowiedział uśmiechem przywodzącym na myśl ostrze bułata. Na dworze zebrał się tłum lamentujących i wznoszących błagalne prośby woodhelvenninów. Skalenniczka protestowała, upadlając się bezwstydnie, lecz Santonin użył przymusu. Oddała mu ze łzami Mocokamień. Jeden z mężczyzn wręczył jeźdźcowi słoneczny kamień, lianar i noże, które należały do stonedownorów. Obserwująca tę transakcję Linden mogła myśleć tylko o tym, że Covenant wkrótce wróci z Andelain i nie zastanie towarzyszy. W chwili obłędu, oczarowana uśmiechem Santonina, omal nie poinformowała go o istnieniu Covenanta, chcąc uchronić go przed wpadnięciem w ręce mieszkańców Woodhelven Mocokamienia. Sunder i Hollian zachowali jednak milczenie, przypominając jej w ten sposób, że Clave pragnie śmierci Niedowiarka. Resztkami woli zatrzymała w sobie wszystko, co mogłoby go zdradzić. Potem wola opuściła ją całkowicie. Pod zielonym biczem słońca Santonin na-mhoram-in zapalił swój rukh. Z jego płomienia wydobył się przymus, który zawładnął jej duszą. Utraciła wszelką zdolność wyboru. Na polecenie jeźdźca dosiadła rumaka. Strzępek jej jaźni, który pozostał nieujarzmiony, przyglądał się Sunderowi i Hollian, którzy również usłuchali rozkazu. Następnie Santonin zabrał ich z Woodhelven Mocokamienia i ruszył w stronę Revelstone. Nie mogła uwolnić się spod jego władzy. Nie było w niej nic, co pozwoliłoby jej stawić opór. Przez całe dni zdawała sobie sprawę z tego, że powinna podjąć próbę ucieczki, lecz brakowało jej woli, by bez wyraźnego polecenia Santonina choćby unieść ręce do twarzy czy odsunąć opadające na oczy włosy. Za każdym razem, gdy spoglądał w jej otępiałe oczy,
uśmiechał się, jakby jej wymuszona potulność sprawiała mu przyjemność. Od czasu do czasu, jakby z niej drwiąc, wymieniał szeptem nazwy, które nic dla niej nie znaczyły: Wiatrowisko, Victuallin Tayne, Szczep Andelain. Mimo to nie wydawał się zepsuty. Albo też nie potrafiła dostrzec jego zepsucia. Tylko raz stracił panowanie nad więźniami. Wkrótce po wschodzie, pierwszego dnia słońca pustyni, osiem dni po ich odjeździe z Woodhelven Mocokamienia, powietrze, a wraz z nim serce Linden, nieoczekiwanie przeszył bezgłośny krzyk. Władza Santonina pękła niczym zbyt silnie napięta struna harfy. Zupełnie jakby szarpali smycz w oczekiwaniu na ten moment, Sunder i Hollian rzucili się ku rukhowi. Linden wykręciła Santoninowi rękę i obaliła go na ziemię, po czym pobiegła na południowy wschód, w kierunku, z którego dobiegał głos. Po chwili jednak wróciła bezwolnie do obozu Santonina. Sunder i Hollian pakowali zapasy. Jeździec uśmiechał się triumfalnie. Trójkąt jego rukha lśnił krwawoszmaragdowym blaskiem. Wkrótce ponownie powiódł więźniów ku Revelstone, jakby nic się nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło. Linden nic nie wiedziała, nic nie rozumiała, o niczym nie decydowała. Jeździec mógłby ją wykorzystać w dowolny sposób. Nic by nie poczuła, gdyby postanowił zaspokoić pożądanie. Nie uczynił tego jednak. Sprawiał wrażenie człowieka mającego wyraźne poczucie celu. Tylko niecierpliwy błysk w jego oczach zdradzał, że jego zamiary nie są dobre. Po tylu dniach pustki Linden z radością przywitałaby jednak każdy cel, który przy wróciłby jej własną tożsamość. Absolutnie każdy. Thomas Covenant zniknął z jej myśli. Być może w ogóle przestał istnieć. Być może nigdy go nie było. Nic nie było pewne, poza faktem, że potrzebowała instrukcji Santonina, by wkładać sobie jedzenie do ust. Nawet widok samego Revelstone, twierdzy na-mhorama wyłaniającej się z wysokiej dżungli drugiego dnia słońca płodności niby wielki kamienny statek, nie podniósł jej na duchu. Tylko niejasno zdawała sobie sprawę z tego, co widzi. Bramy, które otworzyły się, by wpuścić jeźdźca, i zamknęły się za jego rumakiem, nic dla niej nie oznaczały. Na spotkanie Santoninowi na-mhoram-in wyszło troje czy czworo ludzi. Choć byli ubrani podobnie jak on, pozdrowili go z szacunkiem, jakby zajmował wśród nich wysoką pozycję. Przemówili do niego słowami, których Linden nie rozumiała. Następnie rozkazał więźniom zsiąść. Linden, Sunder i Hollian usłuchali go. Znaleźli się w ogromnej, słabo oświetlonej sali. Santonin poprowadził ich w głąb wielkiej twierdzy. Korytarze i komnaty, schody i skrzyżowania, zostawały za nimi, nie zauważone i nie zapamiętane. Linden szła przed siebie, czując się jak puste naczynie, niezdolne zachować żadnych wrażeń ze starożytnych, wyrytych w macierzystej skale tuneli. Nie sposób było określić czasu ani znaczenia trasy, którą wiódł ich Santonin. Nie opuszczało go jednak poczucie celu. Zaprowadził więźniów do olbrzymiej komnaty,
przypominającej wykutą w skalnym podłożu Revelstone jaskinię. Jej pochyłe ściany były obłe i gładkie, zupełnie jakby dawną galerię czy arenę zalała lawa. Na samym dnie stał mężczyzna odziany w czarną jak heban szatę i karmazynowy ornat. W ręku ściskał wysoki, żelazny pastorał, zakończony otwartym trójkątem. Kaptur miał odsunięty, a odsłonięta twarz w blasku pochodni również wydawała się obła i gładka. Jego obecność przeszyła ocalały strzępek tożsamości Linden z siłą rozżarzonego miecza. Pod maską bierności kryła się rozpacz. Był furią. – Troje głupców – zaczął ponurym głosem. – Miałem nadzieję zobaczyć czworo. Santonin i furia wymienili kilka słów, które miały dla niej obce, puste brzmienie. Jeździec wydobył Mocokamień i wręczył go furii. W oczach obdarowanego odbił się szmaragdowy blask. Jego wargi ułożyły się w wiele mówiący uśmiech. Zacisnął pięść na zielonym odłamku, który wypuścił z siebie bujne paprocie mocy. Lament Linden ucichł, zagłodzony nędzą jej istoty. Wtem jeździec odsunął się na bok i furia przyjrzał się jeńcom. Dla Linden jego twarz była zamazaną plamą zła. Skierował wzrok wprost na nią, próbując ją ocenić i odtrącił ją wzgardliwie. – Ciebie nie mogę skrzywdzić – rzekł matowym, niemal pełnym żalu głosem. – Jeśli nie spotka cię krzywda, sama wyrządzisz tyle zła, ile tylko zapragnę. – Odwrócił od niej spojrzenie, jakby była kimś zbyt nędznym, żeby zasługiwać na jego uwagę. – Ci zdrajcy to jednak co innego. – Popatrzył na Sundera i Hollian. – Nie będzie miało znaczenia, jeśli zostaną złamani przed wykrwawieniem. Przycisnął do piersi Mocokamień. Buchające z niego opary przesłoniły mu twarz. Rozdął nozdrza i wciągnął opary do płuc, jakby były niezwykłym narkotykiem. – Gdzie jest Thomas Covenant? Stonedownorzy nie zareagowali, nie mogli tego uczynić. Linden stała tam, gdzie ją zostawiono, niczym odrzucona marionetka. W sercu poczuła nagły skurcz przerażenia. Furia skinął lekko dłonią. Santonin wymamrotał coś cicho nad rukhem. Moc, za pomocą której panował nad Sunderem i Hollian, znikła nagle. Oboje zachwiali się, jakby zapomnieli, jak panować nad kończynami, po czym wyprostowali się z drżeniem. Oczy Sundera zaszkliły się ze strachu, jak gdyby ujrzał przed sobą przerażające źródło i pana swego życia. Hollian zasłoniła dłońmi twarz, jak wystraszone dziecko. – Gdzie jest Thomas Covenant? Gnani impulsem zakorzenionym głębiej niż świadoma decyzja czy rozsądek, stonedownorzy zerwali się nagle z miejsca i rzucili do ucieczki. Furia pozwolił Hollian umknąć, wypuścił jednak z Mocokamienia dłoń siły, która pochwyciła Sundera za kark. Gorący szmaragdowy uścisk dławił go niby garota. Skalennik padł na kolana.
Pozbawiona towarzysza, Hollian zatrzymała się i odwróciła w stronę furii. Krucze włosy powiewały wokół jej głowy niczym skrzydła. Furia zacisnął zielone zło na gardle Sundera. – Gdzie jest Thomas Covenant? Strach i przymus oślepiły skalennika. Oczy wyszły mu z orbit. Mimo to nie odpowiedział. Zacisnął zęby i wyprostował się. Furia zacisnął palce. – Mów. Sunder zacisnął szczęki, jakby próbował połamać sobie zęby, na zawsze uciszyć swój głos. W miarę jak ściskająca mu gardło moc narastała, wszystkie mięśnie stały się wyraźnie widoczne. Rysowały się ostro na ciemnym tle strachu i dławiącego uchwytu. Wydawało się niemożliwe, by mógł zaciskać zęby tak mocno, nie zrywając więzadeł szczęki. Mimo to nie odpowiedział. Pot wydobywał się z porów jego skóry tak gwałtownie, że wydawało się, iż wyciśnięto mu szpik z kości. Niemniej szczękościsk nie ustąpił. Na czole furii pojawił się grymas niezadowolenia. – Odpowiesz mi – zaszemrał. – Jeśli okaże się to konieczne, wyrwę słowa z twej duszy. – Zacisnął dłoń na Mocokamieniu, jakby gorąco pragnął użyć całej jego potęgi. – Gdzie jest Thomas Covenant? – Nie żyje. – Brzmienie głosu Hollian zniekształciło skomlenie. Linden wyczuła kłamstwo ukryte w jądrze jej bezradności. – Zginął. Furia nie oderwał wzroku od Sundera, nie zwolnił uścisku garoty. – Gdzie to się stało? – W Andelain – wydyszała eh-brand. – Wszedł tam. Czekaliśmy na niego. Nie wrócił. Wybacz mi, Sunderze – wyjęczała, by uczynić kłamstwo bardziej przekonującym. – A biały pierścień? – Nie wiem. Zginął. Nie wrócił. Furia nadal nie zaszczycił spojrzeniem Hollian ani jej nie odpowiedział, zwolnił jednak nieco uścisk na szyi skalennika. – Twoja odmowa przekonuje mnie, że Thomas Covenant żyje – wydyszał. – Gdyby zginął, dlaczego chciałbyś mnie przekonać, że jest inaczej? Resztkami jaźni Linden błagała Sundera, by potwierdził kłamstwo Hollian, nie tylko dla dobra Covenanta, lecz również dla własnego. Skalennik rozluźnił powoli mięśnie żuchwy. W jego matowych oczach rozbłysła świadomość. – Chcę, żebyś się bał – wychrypiał straszliwym tonem przez ściśnięte gardło. Przez wargi furii przemknął blady uśmieszek, przypominający zapowiedź morderstwa. Podobnie jednak jak w przypadku Santonina, powstrzymała go świadomość celu. – Zaprowadź ich do lochu – rozkazał jeźdźcowi.
Linden nie potrafiła określić, czy uwierzył w kłamstwo Hollian. Nie czuła nic poza zapowiedzią złych zamiarów furii. Kilkoma słowami Santonin przywrócił stonedownorów do stanu, w jakim była Linden. Krocząc sztywno jak drewniane przedłużenia jego woli, więźniowie wyszli za nim z kamiennej niszy. Po raz drugi szli przez pozbawione znaczenia korytarze, mijali progi, które pojawiały się tylko po to, by zaraz ulec zapomnieniu. Wkrótce znaleźli się w jaskini, w której po obu stronach ciągnęły się żelazne drzwi. W każdych z nich umieszczono małe, zakratowane okienko, Linden jednak nie była w stanie sprawdzić, czy znajdują się tam inni więźniowie. Santonin zamknął najpierw Sundera, a potem Hollian. Nieco dalej wprowadził do celi samą Linden. Stanęła bezradna obok siennika ze stęchłej słomy. Duszę miała zupełnie nagą. Jeździec przyjrzał się jej, jakby zastanawiał się nad kosztem zaspokojenia swych żądz. Bez ostrzeżenia zgasił rukh. Obca wola zniknęła z jej umysłu, pozostawiając ją zbyt pustą, by zdołała utrzymać się na nogach. Gdy osunęła się na posłanie, usłyszała cichy chichot Santonina. Potem drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a rygle zasunęły zgrzytliwie. Została sama w celi, która wyglądała tak, jakby nie było w niej nic poza zawszonym siennikiem i nagimi, kamiennymi ścianami. Zwinęła się na słomie niby płód. Czas płynął wokół, obojętny jak granit Revelstone. Czuła się jak pęknięta tykwa, której nie można napełnić na nowo. Bała się nawet podjąć taką próbę, choćby pomyśleć o tym. Groza wgryzła się w jej duszę. Pragnęła tylko ciszy i ciemności, spokoju i zapomnienia. Nie mogła jednak ich osiągnąć. Uwięziona w otchłani między odrazą a śmiercią, skuliła się między wypełniającymi ją pustkami, czekając, aż rozerwą ją sprzeczności jej dylematu. Strażnicy przychodzili i odchodzili, przynosząc jej okropne jedzenie i stęchłą wodę. Nie potrafiła wykrzesać z siebie nawet tyle sił, by ich zauważyć. Była głucha na szczęk żelaza, oznaczający nadejście wartowników, przyprowadzających lub wyprowadzających więźniów. Żelazo nic nie znaczyło. Nie było żadnych głosów. Głosów próbowałaby słuchać. Szukała na oślep jakiejś wizji, która ocaliłaby jej zdrowe zmysły, jakiegoś imienia lub odpowiedzi, które pozwoliłyby jej odzyskać zaginioną tożsamość. Utraciła jednak wszystkie imiona, wszystkie wizje. W celi nie było odpowiedzi. Wtem usłyszała głos, krzyk, zupełnie jakby któryś z więźniów wyrwał się na wolność. Walcząc z wywołanymi bezruchem kurczami oraz spowodowaną głodem i pragnieniem sztywnością, podczołgała się ku drzwiom jak kaleka. Ktoś przemówił bezbarwnym tonem. Głos nie przypominał żadnego, jaki słyszała w życiu. Była nim tak uradowana, że początkowo niemal nie rozumiała słów. Dotarły do niej dopiero wówczas, gdy rozpaczliwie próbowała się podźwignąć, by sięgnąć do zakratowanego okienka.
– Ur-lordzie Thomasie Covenant – mówił głos. – Niedowiarku i władco białego złota, pozdrawiam cię. Haruchai pamiętają o tobie. – Mówiący nie okazywał żadnych uczuć, zaprzeczał własnej potrzebie. – Nazywam się Brinn. Czy nas uwolnisz? Covenant! Chciała wykrzyczeć jego nazwisko, lecz w gardle zaschło jej tak bardzo, że nie mogła nawet szeptać. W następnej chwili usłyszała łoskot uderzającego o ciało żelaza. Covenant! Osunął się na kamień. Strażnicy ominęli go. Podciągnęła się do okienka i przycisnęła twarz do krat, usiłując coś zobaczyć, ale w jej polu widzenia nie pojawił się nikt. Po chwili głośny tupot dźwigających jakiś ciężar ludzi oddalił się, pozostawiając Linden samą w mogile ciszy. Chciała się rozpłakać, byłoby to dla niej zmianą na lepsze. Usłyszała imię, które wypełniło jej pustkę. Covenant. Bezradność i nadzieja. Covenant żył. Był tutaj. Mógł ją ocalić. Nie wiedział, że potrzebuje ocalenia. Przez pewien czas, który wydawał się długi i wypełniony bólem, leżała oparta bezwładnie o drzwi. Jej piersią wstrząsało suche łkanie, a serce uczepiło się wizji Thomasa Covenanta. Uśmiechnął się do Joan. Był zupełnie bezbronny, a mimo to sprawiał wrażenie nieugiętego. Strażnicy chyba go nie zabili? Może zabili, a może nie. Jego nazwisko niosło jej nadzieję, dawało jakąś tożsamość, odtwarzało fragmenty tego, kim była. Gdy zmęczenie osłabiło jej płacz, podczołgała się do miski z wodą, wypiła całą jej zawartość i zjadła tyle smrodliwej żywności, ile tylko zdołała przełknąć, po czym zasnęła na chwilę. Obudził ją gwałtownie kolejny szczęk żelaza. Rygle zamykające drzwi odsunęły się. Serce jej załomotało. Stoczyła się z siennika i podniosła nieustępliwie. Covenant? Drzwi uchyliły się i do celi wszedł furia. Wydawało się, że nie ma twarzy ani dłoni. Wszędzie, gdzie jego ciało wystawało spod szaty, biło od niego zło tak potężne, że nie była w stanie dostrzec nic więcej. Podłość wypalała powietrze między nimi, przyciskając Linden do ściany. Cuchnął Maridem, złośliwością pszczół. Joan. Jego oddech wypełniał celę gangreną i mdłościami. Kiedy przemówił, miała wrażenie, że głos gnije w jej uszach. – A więc wygląda na to, że twoi towarzysze kłamali. Jestem zdumiony. Sądziłem, że wszyscy mieszkańcy Krainy to tchórze i dzieci. Ale to nieważne. Zgubić tchórzy i dzieci to mała przyjemność. Wolę ofiary dotknięte szaleństwem odwagi. Na szczęście Niedowiarek... – uśmiechnął się szyderczo, wypowiadając to imię – ...nie spróbuje cię uratować. Nie zdaje sobie sprawy z twego położenia. Próbowała wcisnąć się w ścianę, uciec przez szorstki granit. Niestety, ciało – śmiertelne i bezużyteczne – zostało uwięzione w mocy jego spojrzenia. Nie potrafiła zamknąć na niego oczu. Płonął w jej nerwach, wżerał się w nią. – On jednak również jest nieważny – ciągnął furia głosem przypominającym stęchłą wodę. – Liczy się tylko pierścień. Nie pozostanie mu nic innego, jak go oddać. Zaprzedał się
już i żadna moc pod Łukiem Czasu nie zapobiegnie jego rozpaczy. Nie, Linden Avery – kontynuował furia bez chwili przerwy. – Porzuć wszelką nadzieję na pomoc Thomasa Covenanta. Los Krainy spoczywa na twoich barkach. Nie! Nie potrafiła się obronić przed tak wielkim zepsuciem. Otoczyła ją noc okrutniejsza od wszelkiej ciemności – noc stara jak ból dzieci i rodziców, którzy chcieli umrzeć. Nigdy! – Specjalnie wybrano cię do tej profanacji. Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś doprowadziła do zniszczenia Ziemi. – Swym głosem plugawił całe jej ciało. – Wybrano cię, Linden Avery, dlatego, że widzisz. Dzięki temu, że jesteś otwarta na to, czego nikt poza tobą w Krainie nie dostrzega, jesteś podatna na wykucie. Przez oczy, uszy i dotyk czyni się z ciebie to, czego potrzebuje Wzgardliwy. Postrzeganie zniszczenia zmusi cię do dokonania jeszcze większego zniszczenia. Będę się zachwycał tą katastrofą. Dlatego cię ostrzegłem. Byś wiedziała o grożącym ci niebezpieczeństwie i nie mogła go uniknąć. By twym próbom uniknięcia go mógł towarzyszyć szyderczy, triumfalny śmiech Wzgardliwego. Nie. To było niemożliwe. Była lekarzem. Nic nie mogło jej zmusić do niszczenia. Żadna moc, spryt ani zło nie zdołają odmienić tego, czym postanowiła się stać. Nigdy! Wezbrał w niej potok słów, który wypłynął na zewnątrz, jakby bełkotała. – Jesteś chory. To jest tylko choroba. Nic więcej. Cierpisz na jakieś schorzenie, które zżera twój umysł. Obłęd o fizjologicznych przyczynach. Brak biochemicznej równowagi w mózgu. Nie wiesz, co mówisz. Nie wierzę w zło! – Nie? – Furia poweselał nieco. – Zaiste. Przynajmniej to jedno kłamstwo muszę sprostować. – Zbliżył się do niej jak fala rzezi. – Popełniłaś morderstwo. Czyż zło nie jest w tobie? Rozpostarł ramiona, jakby chciał ją objąć. Nie miał twarzy ani dłoni. Jaskrawa halucynacja wyłaniająca się z rękawa jego szaty wyciągnęła się ku niej i pogłaskała jej policzek. Z owego dotyku wykwitła groza, jakby jej dusza przerodziła się w owoc wilczej jagody. Twarz Linden zmroziło lodowate zło. Zimno ogarnęło jej zmysły niczym następstwo i zwieńczenie odczuwanej przez nią instynktownej odrazy. Zapłonęło w niej i stało się prawdą. Prawdą złości. Jej twarz podeszła ropą podłości, która skaziła jej siłę i piękno, zepsuła to, kim była. W jej ciele żarzyła się Słonecznica: pustynia, plagi, krzyk drzew. Chciała wyć, lecz straciła głos. Uciekła. Nie miała innej możliwości. Uciekła w głąb siebie. Zamknęła oczy, uszy i usta, odcięła się od nerwów skóry, zabarykadowała wszystkie wejścia do swego umysłu. Nie. Groza obdarzyła ją zdolnością paraliżu. Nigdy. Ściągnęła na siebie ślepotę, głuchotę i niemotę, pogrążyła się w ciemności, jakby była ona śmiercią, nieuniknionym dziedzictwem narodzin. Nigdy więcej.
16. Prawda Waynhim
Nie zrobię tego! Covenant spróbował usiąść, szarpiąc się z krępującymi jego ruchy kocami i przytrzymującymi go dłońmi. Nigdy go nie oddam! Walczył na oślep o wolność, lecz unieruchomiła go obezwładniająca słabość. Prawą rękę paraliżowało mu wspomnienie minionego bólu. Nie obchodzi mnie, co ze mną zrobisz! Wonna trawa pod jego stopami działała jak środek nasenny. Dłoniom nie sposób było się oprzeć. Ciemność przerodziła się w zamazaną plamę światła. Nachylona nad nim twarz była łagodna i ludzka. – Wypocznij, władco pierścienia – mówił cicho mężczyzna. – W tym sanktuarium nic ci nie grozi. Czas na pośpiech nadejdzie, gdy wrócisz do zdrowia. Mówiący złagodził jego desperację. Upajająca woń trawy uspokajała go i dodawała otuchy. Mamrotał coś o pogoni za Linden, sam jednak nie słyszał własnego głosu. Gdy znowu się ocknął, powoli odzyskiwał przytomność. Wraz z nią powróciła ostrość zmysłów. Kiedy otworzył oczy, widział wyraźnie. Przez chwilę wpatrywał się, mrużąc powieki, w gładką kamienną kopułę, widoczną nad nim. Wreszcie zrozumiał, że przebywa pod ziemią. Choć leżał w wysokiej, świeżej trawie, nie ulegało wątpliwości, że cała obszerna komora znajduje się pod powierzchnią. Światło pochodziło od stojących w rogach piecyków. Człowiek, którego widział uprzednio, wrócił, uśmiechnął się do niego i pomógł mu usiąść. – Ostrożnie, władco pierścienia. Byłeś śmiertelnie chory. Słabość nie ustąpi tak szybko. Podał Covenantowi czarkę wypełnioną ciemnym płynem i delikatnym ruchem skłonił go do jego przełknięcia. Ciecz miała obcy, stęchły smak, dodała mu jednak sił, gdy wypełnił nią swą pustkę. Zaczął rozglądać się wokół uważniej. Łóżko stało na środku pomieszczenia, wznosząc się nad podłogą jak katafalk z trawy. Skałę tworzącą ściany i kopułę starannie wygładzono i ukształtowano. Sufit nie był wysoki, lecz Covenant mógłby stanąć pod nim wyprostowany. Z
obu stron widniały niskie wejścia. Pozbawione ozdób, wykonane z szarego kamienia piecyki stały na metalowych trójnogach. Wypełniająca je gęsta czarna ciecz paliła się bez dymu. Gdy odwrócił głowę jeszcze bardziej, zauważył w pobliżu Vaina. Nasienie Demondim stało z lekko ugiętymi rękami. Jego wargi wykrzywiały się w bladym, dwuznacznym uśmieszku, a czarne, pozbawione tęczówek i źrenic oczy wyglądały jak oczy ślepca. Covenanta przeszył dreszcz odrazy. – Zabierz... – Głos drażnił mu gardło jak zardzewiały nóż. – Zabierz go stąd. Nieznajomy objął Niedowiarka ramieniem, chcąc go podtrzymać. – Być może dałoby się to zrobić – odrzekł, uśmiechając się z przekąsem – ale trzeba by użyć wielkiej siły. Czy masz powód, by się go obawiać? – Nie chciał... – Covenant skrzywił się na ociekające ropą wspomnienia: tańczące ofiary Słonecznicy, uśmiech Vaina. Trudno mu było wykrztusić słowa z obolałego gardła. – Nie chciał mi pomóc. – Zadrżał na myśl o rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się wówczas znalazł. – Pozbądź się go. – Ach, władco pierścienia – rzekł nieznajomy, marszcząc brwi – takie sprawy niełatwo jest rozwiązać. Muszę ci dużo opowiedzieć i wiele też chciałbym usłyszeć od ciebie. Zwrócił się w stronę Covenanta, który po raz pierwszy mógł się mu przyjrzeć dokładnie. Miał ciemne włosy i krępą budowę stonedownora, odziany był jednak tylko w szeroki kawał skóry owiązany wokół pasa. Delikatne spojrzenie brązowych oczu wyrażało współczucie, lecz na policzkach widać było głębokie bruzdy zadawnionego żalu, a drganie ust sugerowało, że strach i niezrozumienie są mu aż za dobrze znane. Jego skóra cechowała się charakterystyczną bladością kogoś, kto ongiś był opalony na brąz. Covenant natychmiast poczuł do niego sympatię. – Jestem Hamako – oznajmił mężczyzna. – Mojego dawnego imienia Waynhim nie potrafili wymówić. Dlatego się go wyrzekłem. W swym języku nazywają cię władcą pierścienia i pod tym imieniem jesteś im dobrze znany. Ja jednak z chęcią będę cię zwał tak, jak tylko zapragniesz. Niedowiarek przełknął ślinę i pociągnął kolejny łyk płynu. – Covenant – powiedział ochryple. – Jestem Thomas Covenant. Mężczyzna zaakceptował to skinieniem głowy. – Covenant. Wrócił do Vaina. – Od dwóch dni – zaczął – gdy leżałeś złożony chorobą, Waynhim zmagali się z zagadką nasienia Demondim. Odkryli w nim cel, ale nie stwierdzili zła. Zdumiewa ich to wielce, albowiem dostrzegają wyraźnie, że jest dziełem ur-podłych, a ich akurat nie darzą zaufaniem. Stanowi jednak wcielenie wiedzy, którą Waynhim rozumieją. Niepokoi ich tylko jeden problem. – Hamako przerwał, jakby nie chciał przypominać Covenantowi o przeżytych przez
niego okropnościach. – Gdy z narażeniem własnego życia uwolniłeś z ognia Waynhim dhraga, wypowiedział on do nasienia Demondim słowo rozkazu, polecając mu, by cię uratowało. Dlaczego go nie usłuchało? Ciemny płyn złagodził ból gardła Covenanta, lecz jego głos nadal brzmiał ochryple. – Wykorzystałem już rozkaz. Zabił sześcioro ludzi. – Ach – odparł Hamako. Odwrócił się od Niedowiarka i w szczekającym języku krzyknął coś w kierunku jednego z korytarzy. Niemal natychmiast do komory wszedł Waynhim. Istota powęszyła ciekawie, wyciągając nos w stronę Covenanta, po czym wdała się w szybką rozmowę z Hamako. Plugawe brzmienie ich głosów drażniło Niedowiarka – z ur-podłymi wiązało go zbyt wiele straszliwych wspomnień – stłumił jednak to uczucie, starając się uwolnić od złowieszczych przeczuć dotyczących Vaina. Po chwili Waynhim oddalił się truchtem, jakby chciał wykorzystać cenne informacje. Hamako ponownie skierował uwagę na Covenanta. Jego wzrok pełen był pytań. – A więc nie natrafiłeś na to nasienie Demondim przypadkowo – zaczął. – Nie odnalazło cię bez twojej wiedzy. Covenant potrząsnął głową. – Otrzymałeś je w darze od kogoś, kto zna jego cel – ciągnął Hamako. – Rozumiesz je. – Nie. To znaczy tak, otrzymałem je w darze. Powiedziano mi, jak wydać mu rozkaz, i polecono mu zaufać. – Skrzywił się na myśl, że Vain mógłby być godny zaufania. – Ale to wszystko. Hamako zastanawiał się, jak sformułować następne pytanie. – Czy mogę się dowiedzieć... od kogo go dostałeś? Covenant nie miał ochoty odpowiedzieć wprost. Nie dlatego, że nie dowierzał Hamako. Po prostu nie chciał z nikim mówić o swym spotkaniu ze zmarłymi. – Byłem w Andelain – odparł opryskliwie. – Ach, Andelain – wyszeptał Hamako. – Zmarli. Skinął głową ze zrozumieniem, nadal jednak wyglądał na zakłopotanego. Wtem Covenanta olśniło. – Wiesz, jaki jest jego cel. – Wielokrotnie słyszał, że wiedza Waynhim jest bogata i wyrafinowana. – Ale pewnie mi tego nie powiesz. Hamako skrzywił usta w bolesnym grymasie. – Covenant – zaczął, błagając o zrozumienie – zmarli byli twymi przyjaciółmi, nieprawdaż? Troszczą się o ciebie od dawna i są bardzo przewidujący. Zaiste Waynhim wiedzą wiele, a domyślają się jeszcze więcej. Z pewnością znają odpowiedzi na liczne pytania. Ale... – Wiesz, jak walczyć ze Słonecznicą, ale tego również mi nie zdradzisz – przerwał mu Covenant. Hamako skrzywił się, słysząc jego ton.
– Z pewnością twoi zmarli powiedzieli ci tyle, na ile pozwala rozsądek. Ach, Thomasie Covenant! Z całego serca pragnę podzielić się z tobą wiedzą Waynhim, ale polecili mi powstrzymać się od tego. Z wielu powodów. Zawsze niechętnie zdradzają swe tajemnice, jeśli nie mają wpływu na to, jak zostaną wykorzystane. Dla władcy pierścienia mogliby to uczynić, lecz brak im umiejętności przewidywania, którą mają zmarli, i obawiają się, że złamią warunki, pod jakimi otrzymałeś dary. Tajemnica wiedzy polega na tym, że trzeba ją zdobyć samemu, a nie otrzymać od kogoś. W przeciwnym razie sprowadzi na manowce. Wolno mi powiedzieć tylko tyle: gdybym ujawnił ci cel nasienia Demondim, mógłbym w ten sposób uniemożliwić jego realizację. – Twarz Hamako przybrała błagalny wyraz. – A zrealizowania tego celu należy gorąco pragnąć. – Z pewnością gorąco go pragną ur-podli. – Frustracja i osłabienie nadały głosowi Covenanta sarkastyczne brzmienie. – Może ci Waynhim nie różnią się od nich tak bardzo, jak ci się zdaje. Opróżnił czarkę i spróbował wstać, Hamako powstrzymał go jednak. Covenant rozbudził w nim gniew. – Pomocy Waynhim zawdzięczam życie, zdrowie i cel – oznajmił twardym tonem. – A nawet więcej. Nie zdradzę ich po to tylko, by ci ulżyć, choć jesteś władcą pierścienia. Covenant szarpał się z nim, nie mógł się jednak uwolnić. Po tej beznadziejnej próbie osunął się z powrotem na trawę. – Powiedziałeś dwa dni – wydyszał. Osłabiało go poczucie bezradności. Dwa dodatkowe dni! – Muszę ruszać w drogę. Straciłem już za dużo czasu. – Odniosłeś zbyt poważne obrażenia – odparł Hamako. – Twe ciało tego nie wytrzyma. Czemu jesteś tak niecierpliwy? Covenant powstrzymał się przed zgryźliwą ripostą. Nie mógł winić Hamako za to, że nie chce odpowiedzieć na tak istotne pytania. Sam również nieraz tak postępował. – Jeździec porwał troje moich przyjaciół – odparł, zapanowawszy nad goryczą. – Wiezie ich do Revelstone. Jeśli nie dogonię go na czas, zabiją ich. Hamako wchłonął tę informację, po czym ponownie przywołał jednego z Waynhim. Znów nastąpiła szybka wymiana słów. Wydawało się, że człowiek kładzie na coś nacisk, czegoś żąda. Odpowiedź stworzenia brzmiała niepewnie. Nie przekonał go. Zakończyło jednak tonem, który usatysfakcjonował Hamako. Gdy Waynhim odszedł, mężczyzna ponownie zwrócił się ku Covenantowi. – Durhisitar poradzi się Prawdy Waynhim – powiedział. – Nie wątpię jednak, że udzielą ci pomocy. Żaden z nich nie zapomni, że uratowałeś dhraga, wpadając przez to w groźną pułapkę. Możesz teraz wypocząć. Nie obawiaj się. To rhysh da ci moc potrzebną do pościgu za twymi towarzyszami. – W jaki sposób? Co oni mogą? – Waynhim mają wielkie możliwości – odparł Hamako, popychając Covenanta na łoże. –
Odpocznij. Okaż choć tyle zaufania. Zapomnij o troskach. Przeżyłbyś wielką gorycz, gdybyś okazał się za słaby, by skorzystać z zaoferowanej ci pomocy. Covenant nie był w stanie stawiać oporu. Trawa wydzielała usypiającą woń. Ciało miał ciężkie ze zmęczenia, a wzmacniający lek, który wypił, złagodził nieco jego obawy. Pozwolił, by Hamako ułożył go na posłaniu. – Powiedz mi przynajmniej, jak się tu znalazłem – poprosił jednak słabym głosem, gdy mężczyzna chciał już wyjść. – Kiedy straciłem przytomność... – nie patrzył na Vaina – ...było już właściwie po mnie. Jak udało się wam mnie uratować? Hamako przysiadł na brzegu łoża. Na jego twarzy ponownie pojawił się wyraz współczującego zażenowania. – Opowiem ci o tym – zaczął. – Ale muszę ci wyjaśnić, że to nie my cię uratowaliśmy. Covenant poderwał gwałtownie głowę. – Nie? – Spokojnie. – Hamako popchnął go z powrotem na łoże. – Nie ma powodów do obaw. Covenant złapał go za ręce obiema dłońmi i przyciągnął jego twarz do siebie. – Jak, u licha, ocaliłem życie? – Covenant – odparł Hamako, uśmiechając się z przekąsem – jak mogę ci to opowiedzieć, gdy jesteś tak rozgorączkowany? Niedowiarek rozluźnił powoli uścisk palców. – W porządku. – W jego głowie tłoczyły się widma, uspokoił się jednak. – Mów. – Zdarzyło się to – zaczął – gdy Waynhim dhraga odzyskał dzięki tobie wolność i przekonał się, iż nasienie Demondim nie chce usłuchać słowa rozkazu. Zapragnął wtedy, byś uciekł razem z nim. Nie potrafiłeś jednak go zrozumieć. Dlatego dhraga tak szybko, jak tylko pozwalały na to odniesione rany, popędził powiadomić rhysh o twym położeniu. Uczyniono go przynętą w pułapce, która... – Co to jest rhysh? – przerwał mu Covenant. – Ach, wybacz mi. Przez dwadzieścia cykli księżyca nie słyszałem żadnego ludzkiego głosu, nie licząc głosów tych, których zniekształciła Słonecznica. Zapomniałem, że nie znasz języka Waynhim. W naszej mowie słowo rhysh znaczy miejsce. Określa się nim osadę Waynhim. W całej Krainie żyje wiele tysięcy tych istot, wszystkie jednak należą do rhysh składających się z dwudziestu do czterdziestu członków. Każde rhysh jest odrębną całością, choć słyszałem, że istnieje między nimi łączność. Podczas wielkiej wojny o Revelstone, przed blisko czterdziestoma stuleciami, pięć rhysh wspólnie stanęło do walki z ur-podłymi Wzgardliwego. Ale podobne współdziałanie jest rzadkością. Każde rhysh zachowuje odrębność i na swój sposób interpretuje Prawdę. To rhysh żyło tu od dawna, podążając za własną wizją. Covenant pragnął zapytać Hamako o znaczenie terminu „Prawda”, lecz i tak już żałował, że przerywał jego opowieść.
– Dhraga – kontynuował Hamako – poinformował rhysh o twej niedoli. Natychmiast wyruszyliśmy ci z pomocą, ale odległość była zbyt wielka. Kiedy schwytano dhraga, zapadła decyzja, by nie podejmować próby uratowania go. Porzucenie jednego z członków rhysh napełniło wszystkich goryczą, mieliśmy bowiem powody, by bać się pułapki. Od dawna już pracowaliśmy zbyt blisko wielu tych, których zniekształciła Słonecznica. – W jego oczach zalśniły niezrozumiałe dla Covenanta łzy. – Od dawna złe dusze, które cię schwytały, próbowały doprowadzić do naszej zguby. Dlatego sądziliśmy, że pułapkę zastawiono na nas. Nie chcąc zabijać ani paść ofiarą zabójstwa, zostawiliśmy dhraga jego losowi. Covenanta uderzyło to, jak bardzo Hamako identyfikuje się z rhysh, a także to, że wyraźnie lituje się nad ofiarami Słonecznicy. Nie przerywał mu już jednak więcej. – Ponadto – ciągnął Hamako, tłumiąc emocje – przez trzy dni słońca pustyni, poprzedzające zastawienie pułapki, Waynhim wyczuwali trop furii. Furia! – jęknął Covenant. Ognie piekielne! To wyjaśniało zasadzkę. I pająka. – W związku z tym wielce obawialiśmy się podstępu. Gdy jednak dowiedzieliśmy się, że schwytano władcę pierścienia, zrozumieliśmy nasz błąd i pośpieszyliśmy ci z pomocą. Ale odległość była zbyt wielka – powtórzył. – Przybyliśmy akurat na czas, by zobaczyć, jak uratowałeś się za pomocą pierwotnej magii. Uratowałeś... Serce Covenanta przeszył nagły ból. Nie! – Choć twa ręka poczerniała straszliwie, z białego pierścienia tryskał potężny ogień. Krępujące cię więzy opadły. Stos się rozsypał. Zniekształceni przez Słonecznicę zostali rozrzuceni jak plewy i uciekli w popłochu. Ze skarpy sypały się kamienie. Tylko nasienie Demondim stało nienaruszone pośród ognia. Gdy straciłeś przytomność, moc zniknęła. Dostrzegliśmy, że jesteś chory od jadu, przynieśliśmy cię więc tutaj. Waynhim włożyli w opiekę nad tobą wszystkie swe umiejętności i wreszcie odegnali od ciebie groźbę śmierci. Możesz tu zaczekać bezpiecznie, aż odzyskasz siły. Hamako umilkł. Patrzył przez chwilę na Covenanta, po czym wstał i skierował się ku wyjściu. – A furia? – zapytał Niedowiarek, zgrzytając zębami. – Wszelki ślad po nim zaginął – odpowiedział cicho Hamako. – Obawiam się, że osiągnął swój cel. Albo boi się mnie – wychrypiał w duchu Covenant. Nie zauważył, kiedy Hamako wyszedł z komory. Pogrążył się w myślach. Niech to piekło! Najpierw Marid, potem pszczoły, a teraz to. Każdy atak był gorszy od poprzedniego. I w każdym brał udział furia. Piekło i szatani! Dlaczego? Żółć podeszła mu do gardła. To oczywiste! Lord Foul nie chciał jego śmierci, zwłaszcza jeśli pierścień mógłby wpaść w ręce furii. Wzgardliwy pragnął czegoś zupełnie innego. Poddania się, dobrowolnego zrzeczenia. W związku z tym celem ataków było działanie, jakie na niego wywierały, siła płynąca z jego delirium, gwałtowność, nad którą nie potrafił zapanować.
Nie potrafił zapanować! Czyżby Foul próbował go zastraszyć i w ten sposób skłonić do oddania pierścienia? Niech to wszyscy diabli porwą! Zawsze czuł niemal paraliżującą nieufność wobec mocy. Udało mu się pogodzić z siłą, za pomocą której pokonał lorda Foula, tylko dzięki temu, że nie wykorzystał jej w pełni. Zamiast całkowicie zmiażdżyć Wzgardliwego, powstrzymał ostatni cios, choć oznaczało to, że lord Foul kiedyś powróci, by ponownie zagrozić Krainie. Celowo wziął na siebie odpowiedzialność za zło, które wyrządzi w przyszłości Wzgardliwy. Podjął taką decyzję, ponieważ inna była znacznie gorsza. Był bowiem przekonany, że lord Foul jest cząstką jego osoby, ucieleśnieniem moralnego niebezpieczeństwa zagrażającego wyrzutkowi. Jego źródłem była wściekłość na własny status, dolę trędowatego polegającą na złości na wszystko, łącznie z sobą samym. Jedyną możliwością ucieczki przed takim losem była powściągliwość. Gdyby dopuścił do nie kontrolowanego uwolnienia mocy, uległ całkowicie pierwotnej magii podczas walki z lordem Foulem, osiągnąłby tylko tyle, że wzmocniłby swego wewnętrznego Wzgardliwego. Ta część jego osoby, która dokonywała osądów, wierzyła i kochała, powstrzymała się od tego. Czysta moc – bezgraniczny, pozbawiony skrupułów gniew – zepsułaby go. W jednej chwili zmieniłby się z ofiary w kata. Wiedział, jak łatwo jest stać się tym, czego się nienawidzi. Dlatego czuł głęboki lęk przed pierwotną magią, ukrytą w nim mocą i gwałtownością. I ona właśnie była celem ataku Foula. Jad przywoływał jego moc wtedy, gdy nie był w stanie nad nią zapanować. Wzywał ją i wzmacniał. W Mithil Stonedown ledwie udało mu się zapalić ogień w orcreście Sundera, a dwa dni temu podobno roztrzaskiwał głazy. Mimo woli. Nadal jednak nie wiedział dlaczego. Być może ratując Joan, rzeczywiście się zaprzedał. Być może nie był już wolny. Brak wolności nie mógł go jednak zmusić do kapitulacji. A każdy przyrost mocy zwiększał jego szanse na ponowne zwycięstwo nad Wzgardliwym. Zagrażał mu jad, brak samokontroli. Jeśli jednak uda mu się uniknąć kolejnych nawrotów, nauczyć się panowania nad sobą... Był trędowaty. Samokontrola i dyscyplina stanowiły podstawę jego życia. Niech lord Foul zastanowi się nad tym, nim uzna się za zwycięzcę. Podobne myśli uspokoiły Covenanta, wzmocniły jego wolę. Powoli zaczął odczuwać skutki choroby. Woń trawy koiła go niczym środek przeciwbólowy. Po chwili zasnął. Obudzony szturchnięciem przez Hamako, odniósł wrażenie, że spał bardzo długo. W komorze nic się nie zmieniło, lecz instynkt mówił mu to wyraźnie. Jęknął na myśl, że wszystko się sprzysięgło, by zwiększyć grożące jego przyjaciołom niebezpieczeństwo, po czym usiadł z wysiłkiem. – Ile dni straciłem tym razem? Hamako wsunął mu w dłonie dużą czarkę wypełnioną ciemnym płynem o stęchłym zapachu. – Spędziłeś wśród nas trzy dni słońca plag – odpowiedział. – Słońce jeszcze nie wzeszło,
obudziłem cię jednak, gdyż jest wiele rzeczy, które chcę ci pokazać i o których pragnę powiedzieć, nim odejdziesz. Wypij to. Trzy dni. Znakomicie! Zrozpaczony Covenant pociągnął głęboki łyk. Popijając płyn, poczuł, że jego stan znacznie się poprawił. Trzymał czarkę pewnie. Dręczące jego ciało drgawki ustąpiły całkowicie. Popatrzył na Hamako. – Co to za płyn? – zapytał, chcąc zaspokoić ciekawość. – Nazywa się vitrim. – Mężczyzna uśmiechał się. Sprawiał wrażenie zadowolonego ze stanu Covenanta. – Przypomina esencję aliantha, ale nie produkuje się go z jagód, lecz tworzy go wiedza Waynhim. Covenant opróżnił czarkę jednym haustem. Natychmiast poczuł się silniejszy. Oddał naczynie i podniósł się z łoża. – Kiedy będę mógł wyruszyć? Nic już nie uzasadnia mojej bezczynności. – Wkrótce po wschodzie słońca wznowisz wędrówkę – odparł Hamako. – Zapewniam cię, że nie pożałujesz spędzonego wśród nas czasu. – Wręczył czarkę stojącemu obok Waynhim, który w zamian podał mu skórzany woreczek, przypominający bukłak. Hamako przekazał go Covenantowi. – Vitrim – oznajmił. – Jeśli będziesz używał go oszczędnie, przez trzy dni nie będziesz potrzebował żadnego innego pożywienia. Niedowiarek podziękował skinieniem głowy i przywiązał sobie woreczek do pasa przytroczonymi do niego rzemykami. – Thomasie Covenant, ubolewam nad tym, że nie odpowiedzieliśmy na twe najważniejsze pytania – powiedział Hamako. – Dlatego pragnę, byś przed odejściem zrozumiał Prawdę Waynhim. Być może to cię przekona, że trzeba zaufać ich mądrości. Zgadzasz się? Covenant spojrzał na niego z wyrazem smutku na twarzy. – Hamako, ocaliłeś mi życie. Mogę być urodzonym niewdzięcznikiem, potrafię jednak docenić fakt, że nie jestem martwy. Spróbuję zrozumieć wszystko, co tylko mi powiesz. Tylko się pośpiesz – dodał niemal mimo woli. – Jeśli szybko czegoś nie zrobię, nigdy sobie tego nie daruję. – No to chodź – rzucił Hamako, kierując się ku wyjściu. Covenant zatrzymał się, by zabrać koszulkę, po czym podążył za nim. Pochylając się w wejściu, zauważył z kwaśną miną, że Vain znów jest tuż za jego plecami. Znalazł się w korytarzu, który pracowicie wykuto w litej skale. Ledwie mógł się w nim wyprostować. Tunel był długi. Oświetlały go umieszczone w sporych odległościach od siebie, małe, wprawione w ściany kadzielnice. Palący się w nich ciepłym płomieniem ciemny płyn nie wytwarzał dymu. Po pewnym czasie dotarli do rozwidlenia. Korytarz przerodził się w sieć tuneli. Covenant i Hamako zaczęli spotykać Waynhim. Niektórzy mijali ich w milczeniu, inni zaś wymieniali z Hamako kilka słów w swym plugawym języku. Wszyscy jednak kłaniali się władcy
pierścienia. Tunel przeszedł nagle w ogromną jaskinię, jasno oświetloną kadziami płonącego płynu. Zdawało się, że ma przeszło sto stóp wysokości i trzy razy większą średnicę. Znajdowało się w niej przynajmniej dwudziestu Waynhim. Covenanta przeszył dreszcz zdumienia. Cała grota była ogrodem. Jej dno porastała gęsta trawa. Wszędzie widać było kwietniki otoczone żywopłotami złożonymi z najrozmaitszych krzaków. Drzewa – pary gildenów, dębów, brzoskwiń, platanów, wiązów, jabłoni, palisandrów, świerków i innych – wyciągały gałęzie ku kopułowemu sklepieniu. Ściany porastały rozmaite pnącza. Roślinami opiekowali się Waynhim, którzy chodzili między grządkami i drzewami, śpiewając szczekającymi głosami. W rękach dzierżyli krótkie żelazne pręty, z których skapywały ciemne krople mocy, karmiące kwiaty, krzewy i pnącza niby destylowana domieszka gliniastej gleby i blasku słońca. Wyglądało to niesamowicie dziwnie. Na powierzchni Słonecznica czyniła wszystko nienaturalnym. Nic nie rosło, nie gwałcąc Prawa, i nic nie umierało, nie sprowadzając zniszczenia. Tu jednak, gdzie nie było blasku słońca, świeżego powietrza, zapylających owadów i odżywczej gleby, ogród Waynhim był bujny i piękny, tak naturalny, jakby wszystkie te rośliny były stworzone po to, by owocować pod kamiennym niebem. Covenant rozglądał się wokół z nie skrywanym zdumieniem. Gdy jednak chciał o coś zapytać, Hamako uciszył go gestem i powiódł w głąb ogrodu. Mijali powoli kwiaty i drzewa. Powietrze wypełniał szemrzący śpiew Waynhim, stworzenia nie odzywały się jednak do siebie ani do Hamako. Skupiały się na swej pracy, jak pogrążone w uniesieniu. Ta ich koncentracja dawała Covenantowi wyobrażenie, jak niezwykle trudnego zadania się podjęły. Utrzymanie w takim stanie podziemnego ogrodu z pewnością wymagało nadzwyczajnej wiedzy i poświęcenia. Hamako miał jednak do pokazania coś jeszcze. Poprowadził Covenanta i Vaina ku przeciwległemu końcowi jaskini, gdzie zaczynała się kolejna seria korytarzy. Wiodły one pod górę. W miarę wędrówki nozdrzy Niedowiarka dobiegał coraz wyraźniejszy zapach zwierząt. Domyślił się już, co zobaczy, nim Hamako wprowadził go do drugiej jaskini, niższej od pierwszej, lecz równie szerokiej. Było to zoo. Waynhim udało się wykarmić setki rozmaitych zwierząt. W małych zagrodach, zręcznie ukształtowanych tak, by przypominały ich naturalne środowisko, żyły pary borsuków, lisów, psów, uistiti, kretów, szopów, wydr, królików, rysiów, piżmoszczurów. Wiele z nich miało młode. Zoo nie było tak udane, jak ogród. Zwierzęta pozbawione swobody nie mogły być zdrowe. Było to jednak nieistotne wobec zdumiewającego faktu, że w ogóle udało się utrzymać je przy życiu. Słonecznica niosła zwierzętom zgubę. Waynhim udało się uratować te gatunki przed całkowitym wymarciem.
Po raz kolejny Hamako powstrzymał go od pytań. Opuścili jaskinię, nadal posuwając się pod górę. W tych tunelach nie spotykali już żadnych Waynhim. Wkrótce droga zrobiła się tak stroma, że Covenant zastanowił się, jak głęboko pod ziemią przespał ostatnie trzy dni. Cierpiał z powodu stępienia swych zmysłów. Brakowało mu zdolności oceny ciężaru skały nad jego głową, odgadnięcia natury vitrim, wniknięcia w dusze swych towarzyszy. Ta myśl sprawiła, że zatęsknił za Linden. Ona mogłaby wiedzieć, czy powinien zaufać Vainowi. Wtem korytarz przeszedł w spiralną klatkę schodową, która kończyła się małym, okrągłym pomieszczeniem. Nie było tu żadnych drzwi. Hamako jednak położył tylko dłonie na ścianie, wyszczekał kilka słów w języku Waynhim i popchnął mocno. Kamień rozstąpił się wzdłuż niedostrzegalnej szczeliny, odsłaniając wyjście. Covenant opuścił pokoik i znalazł się pod gwiazdami. Na wschodnim horyzoncie niebo zaczynało już blednąć. Nadchodził świt. Na ten widok poczuł nieoczekiwane opory przed opuszczeniem bezpiecznych i cudownych włości Waynhim. Nie obejrzał się, gdy jego towarzysz zamknął za sobą drzwi. Majaczący w ciemności Hamako powiódł go między niewyraźnymi, przycupniętymi kształtami na stosunkowo otwartą przestrzeń, na której usiadł, zwrócony twarzą na wschód. Gdy Covenant poszedł za jego przykładem, zauważył, że znajdują się na płaskiej skale, stanowiącej osłonę przed pierwszym dotykiem Słonecznicy. Vain stał z boku, jakby nie zdawał sobie sprawy z konieczności posiadania takiej osłony i nie był nią zainteresowany. – Teraz już mogę mówić – rzekł Hamako. Jego słowa płynęły cicho w noc. – Nie obawiaj się zniekształconych przez Słonecznicę, którzy chcieli pozbawić cię życia. Nigdy już tu nie wrócą. Zachowali choć tyle rozumu, że mogą czuć strach. Jego ton sugerował, że uważa to miejsce za święte z powodu jakiegoś osobistego, nieutulonego żalu. Covenant usadowił się wygodnie, by go słuchać. Po dłuższej przerwie Hamako zaczął mówić. – Istoty, które się rodzą – wydyszał, widoczny jako ciemniejszy zarys wśród majaczących kształtów nocy – dzieli olbrzymia przepaść od istot, które są tworzone. Rodzącym się istotom, takim jak my, nie przysparza mąk prosty fakt ich fizycznego kształtu. Być może pragnąłbyś mieć bystrzejszy wzrok czy silniejsze ręce, ale sam wygląd oczu albo kończyn nie jest dla ciebie źródłem cierpienia. Prawo czyni cię takim, jakim jesteś. Tylko szaleniec brzydzi się swą wrodzoną naturą. Z Waynhim sprawy mają się zupełnie inaczej. Zostali oni celowo stworzeni – tak samo jak ur-podli – w hodowlanych zagrodach Demondim. A samych Demondim podli, którzy żyli przed nimi, ukształtowali raczej poprzez wiedzę niż krew. Dlatego Waynhim nie są stworzeniami Prawa. Są na świecie całkowicie obcy. Do tego ich życie trwa nienaturalnie długo. Niektórzy z członków tego rhysh pamiętają lordów i starożytną chwałę Revelstone. Opowiadają o pięciu rhysh, które walczyły pod bramami
Revelstone podczas wielkiego oblężenia, i o błękitnym lordzie, który pośpieszył im z pomocą, szalony i dzielny. Ale mniejsza o to. Liczba Waynhim nie spada tylko dzięki temu, że urpodli kontynuują pracę swych twórców, Demondim. W głębinach Ziemi do dziś hoduje się wiele istot. Niektóre z nich są ur-podłymi, inne Waynhim, jeszcze inne zaś zupełnie nowymi, ucieleśnionymi wizjami wiedzy i mocy. Jedną z nich jest twój towarzysz. Stworzono go świadomie, z myślą o konkretnym celu. Niebo na wschodzie jaśniało powoli. Nikły ostatnie gwiazdy. Otaczające Covenanta i Hamako kształty rysowały się teraz wyraźniej, ukonkretniając się, zbliżając do ujawnienia. – Taka jest Prawda całego nasienia Demondim. Każdy Waynhim i ur-podły, kontemplując siebie, dochodzi do wniosku, że nie musiał stać się tym, kim jest. Jest owocem wyborów dokonanych przez kogoś innego. Z tego faktu wywodzą się odmienne charaktery ur-podłych i Waynhim. W tych pierwszych wzbudził on bezgraniczny wstręt do własnych postaci oraz arogancką żądzę perfekcji, mocy stworzenia czegoś doskonalszego. Ich pasja jest nieubłagana, nie liczy się z kosztami. Z tego powodu przez tysiąclecia służyli Wzgardliwemu, gdyż lord Foul płaci im wiedzą oraz materiałem hodowlanym. Tak powstał twój towarzysz. Dlatego Waynhim wielce się zdziwili, nie znajdując w nim żadnego zła. On jest... apoteozą. Wygląda na to, że w nim ur-podli uwolnili się wreszcie od swej pozbawionej skrupułów gwałtowności i osiągnęli doskonałość. Jest wcieloną Prawdą ur-podłych. Nie mogę powiedzieć ci o nim nic więcej. Charakter Waynhim jest jednak zupełnie inny. Koszty nie są dla nich obojętne. Wielka profanacja, którą sprowadzili Kevin Niszczyciel Krainy i lord Foul, wzbudziła w nich paniczny lęk przed podobnymi namiętnościami. Dokładnie przewidzieli cenę, jaką płacą i zawsze będą płacić ur-podli za wstręt do siebie. Dlatego zwrócili się w inną stronę. Dzielili z nimi Prawdę, lecz postanowili stawić jej czoło w inny sposób. Poszukać samousprawiedliwienia. Hamako przesunął się, zwrócił bardziej na wschód. – W języku Waynhim słowo „Prawda” ma kilka znaczeń. Oznacza fatum lub przeznaczenie, lecz również wybór. Używa się go na określenie rady lub podejmowania decyzji. Jest w tym sprzeczność: fatum i wybór. Komuś może być przeznaczona śmierć, lecz nie wynika z tego, czy umrze on jak bohater czy jak tchórz. Waynhim wybrali sposób, w jaki chcą spotkać swój los. W swej samotności postanowili służyć Prawu, które ich nie obejmuje. Każde rhysh wypełnia własny obowiązek. Stąd wziął się ogród i zwierzęta. To rhysh rzuciło wyzwanie Słonecznicy i całemu złu lorda Foula. Próbuje zachować to, co rodzi się w zgodzie z Prawem i dorasta we wrodzonej postaci. Gdyby kiedyś nastąpił kres Słonecznicy, przyszłość naturalnego życia Krainy będzie zapewniona. Słuchając go, Covenant poczuł ucisk w gardle. Wzruszyła go zarówno skromność, jak i szlachetność dokonań Waynhim. Wobec niezliczonych mil kwadratowych ziemi spustoszonej przez Słonecznicę jedna jaskinia pełna zdrowych roślin była drobiazgiem. Oznaczała jednak tak olbrzymie poświęcenie, tak głęboką wiarę w Krainę, że nabierała znaczenia. Covenant
pragnął wyrazić podziw, nie znalazł jednak odpowiednich słów. Nie mogło tu wystarczyć nic poza likwidacją Słonecznicy, daniem Waynhim przyszłości, której służyli. Strach, że ich poświęcenie okaże się w ostatecznym rozrachunku bezużyteczne, sprawił, że oczy zaszły mu mgłą. Zasłonił je dłońmi. Gdy ponownie podniósł wzrok, nadszedł już wschód. Nad równinami pojawiło się spowite w blady brąz słońce pustyni. Gdy noc umykała, z ciemności wyłoniły się zarysy rzeźby terenu. Rozejrzawszy się wokół, Covenant zauważył, że siedzi pośrodku zniszczonego stonedown. Domy leżały w gruzach; pojedyncze ściany stały pozbawione sufitów; futryny walały się na ziemi jak trupy; kamienne płyty, w których widniały otwory okienne, wspierały się o siebie. W pierwszej chwili Covenant pomyślał, że wioskę zniszczyło trzęsienie ziemi. Gdy jednak zrobiło się jaśniej, przekonał się, że to nieprawda. Wszystkie kamienne powierzchnie pokrywały nierówne dziury wielkości jego dłoni, zupełnie jakby spadł tu deszcz witriolu, który przeżarł sufity, aż wreszcie się zapadły, rozbił ściany na kawałki i powyrywał z twardej ziemi kępy trawy. Miejsce, w którym siedział, pełne było śladów po kwasie. Każda skała w okolicy, która stała kiedyś pionowo, rozkruszyła się na kawałki. – Ognie piekielne! – mruknął słabym głosem. – Co tu się stało? Hamako nie ruszył się z miejsca, pochylił jednak głowę. Gdy zaczął mówić, jego ton świadczył, że doskonale zna to miejsce. – O tym również pragnę ci opowiedzieć – westchnął. – Dlatego właśnie cię tu przyprowadziłem. Za jego plecami, we wzgórzu, pojawiła się szczelina, odsłaniając pomieszczenie, przez które obaj z Covenantem opuścili podziemne korytarze. W blask wschodzącego słońca wyszło gęsiego ośmiu Waynhim, zamykając za sobą wejście. Hamako jednak nie zwracał na nich uwagi. – To jest During Stonedown, gdzie mieszkają zniekształceni przez Słonecznicę, którzy chcieli odebrać ci życie. To moi bracia. Waynhim ustawili się w krąg wokół Hamako i Covenanta. Niedowiarek obrzucił ich szybkim spojrzeniem, po czym skupił uwagę na Hamako. Chciał wysłuchać jego słów. – Moi bracia – powtórzył były stonedownor. – Byliśmy dumnym ludem. Przed dwudziestoma cyklami księżyca byliśmy zdrowi i śmiali. Dumni. Wielką dumą napełniał nas fakt, że postanowiliśmy sprzeciwić się Clave. Być może słyszałeś, w jaki sposób zdobywa ono krew. Wszyscy zgadzają się na tę grabież. Przez wiele pokoleń postępowaliśmy tak samo, lecz napełniało nas to goryczą i wstrętem. Wreszcie zdobyliśmy się na odwagę i odmówiliśmy takiego postępowania. Ach, duma. Jeździec oddalił się i na During Stonedown spadł grim na-mhorama. – Jego głos zadrżał. – Być może nic nie wiesz o podobnych okropnościach. Świeciło nad nami słońce płodności i wszyscy przebywaliśmy na polach,
sadząc i zbierając żywiące nas plony. Nie wiedzieliśmy o grożącym nam niebezpieczeństwie. Wtem zielone słońce pociemniało jak najczarniejsze zło i z Revelstone ku During Stonedown popłynęła złowroga chmura, posuwająca się pod wiatr. Objął twarz dłonią, zacisnął ją na czole, usiłując zapanować nad bólem. – Ci, którzy zostali w domach – niemowlęta, matki, ranni i chorzy – zginęli straszliwą śmiercią razem ze stonedown. Reszta straciła dach nad głową. Opisywane wydarzenia były żywe w jego pamięci, lecz nie chciał zatrzymywać się nad nimi dłużej. – Ogarnęła nas rozpacz – ciągnął z wysiłkiem woli. – Cały dzień i noc wędrowaliśmy pogrążeni w żałobie, nie zważając na nic. Nic nas nie obchodziło. Dlatego właśnie moi bracia dali się zaskoczyć Słonecznicy i stali się takimi, jakimi ich widziałeś. Ja jednak ocalałem. Gdy wałęsałem się samotnie, rozpaczając po śmierci żony i córki, natknąłem się na trzech Waynhim, nim jeszcze wzeszło słońce. Ujrzawszy mą niedolę, zaprowadzili mnie w bezpieczne miejsce. Uniósł głowę i odkaszlnął, próbując oczyścić dławione żalem gardło. – Od tego czasu żyję i pracuję razem z rhysh, poznając język, wiedzę i Prawdę Waynhim. W swym sercu i woli zjednoczyłem się z nimi tak bardzo, jak tylko jest to możliwe dla człowieka. Gdyby jednak chodziło tylko o to... – obrzucił Covenanta pełnym bólu spojrzeniem – ...nie opowiadałbym ci tego. Przyświeca mi inny cel. Podniósł się nagle i spojrzał na zebrane wokół istoty. Covenant podążył za jego przykładem. – Thomasie Covenant – rzekł Hamako – powiadam ci, że stałem się jednym z Waynhim, a oni przyjęli mnie jak krewnego. A nawet więcej. Uczynili mój ból częścią swej Prawdy. Żywot zniekształconych przez Słonecznicę jest straszliwy. Nim umrą, wyrządzają tyle szkód, ile tylko zdołają. Dla mnie ten rhysh wziął na siebie ciężar opieki nad mymi braćmi. Czuwa nad nimi i strzeże ich, chroni przed szkodą i przedłuża życie, a także nie pozwala, by w swym szaleństwie spowodowali zbyt wiele zniszczeń. Opiekuje się nimi tak, jak opiekuje się zwierzętami. Pomaga im i trzyma ich w ryzach. Dlatego tak wielu z nich pozostało przy życiu. Dlatego rhysh nie próbował uratować dhraga. I dlatego... – spojrzał Covenantowi prosto w twarz – ...rhysh i ja jesteśmy odpowiedzialni za to, co cię spotkało. – Nie – sprzeciwił się Covenant. – To nie była wasza wina. Nie możecie oskarżać się o coś, czego nie sposób przewidzieć. Hamako zbył jego obiekcje machnięciem ręki. – Waynhim nie przewidzieli tego, że zostaną stworzeni. Mimo to obowiązuje ich Prawda. – Zdołał jakoś się uśmiechnąć. – Ach, Covenant – ciągnął. – Nie mówię tego, bo lubię się czuć winny. Chcę tylko, żebyś nas zrozumiał. – Zatoczył krąg ręką. – Waynhim przyszli tu po to, by zaoferować ci pomoc w pościgu za jeźdźcem. Pragnę, byś wiedział, co kryje się za tą propozycją, abyś mógł ją przyjąć w duchu, w jakim została złożona, i wybaczyć nam to, że
wiele przed tobą ukryliśmy. Covenanta raz jeszcze zalała fala szacunku i empatii, która osłabiła jego reakcje. Ponieważ nie potrafił inaczej wyrazić swej wdzięczności, wypowiedział uprzejme słowa, których nauczyła go Atiaran: – Dziękuję wam. Jestem zaszczycony. Przyjmując dar, honor czynię ofiarodawcom. Zasłużyliście na to – dodał po chwili. Z uśmiechu Hamako zniknął powoli wyraz napięcia. Nie spuszczając wzroku z Covenanta, stonedownor przemówił do Waynhim. Gdy mu odpowiedzieli, w ich głosach słychać było gotowość. Jeden z nich zbliżył się i wsunął coś człowiekowi do ręki. Hamako uniósł dłoń i Covenant zobaczył, że to kamienny sztylet. Skrzywił się. Hamako jednak uśmiechał się jak przyjaciel. – Nie stanie ci się nic złego – powiedział, widząc niepewność Covenanta. – Czy mógłbyś podać mi dłoń? Świadomie tłumiąc drżenie, Covenant wyciągnął prawą rękę, dłonią zwróconą w dół. Hamako ujął go za nadgarstek, popatrzył chwilę na blizny pozostawione przez paznokcie Joan, po czym przeciął gwałtownie żyły. Covenant wzdrygnął się, lecz Hamako trzymał go za rękę, nie pozwalając mu jej cofnąć. Lęk Niedowiarka przerodził się w zdumienie, kiedy zobaczył, że rana nie krwawi. Jej brzegi rozchyliły się, ale krew nie popłynęła. Zbliżył się dhraga. Złamana ręka zwisała w łubkach, lecz pozostałe rany już się goiły. Waynhim uniósł zdrową rękę i Hamako ostrożnie naciął odsłoniętą dłoń. Po przedramieniu dhraga spłynęła ciemna krew. Istota wyciągnęła bez wahania rękę i zetknęła swą ranę z raną Covenanta, smarując grzbiet jego dłoni gorącą krwią. Niedowiarek natychmiast zdał sobie sprawę z obecności innych Waynhim, którzy śpiewali cicho w świetle pogodnego, pustynnego świtu. W tej samej chwili siła przebiegła w górę jego ramienia i uderzyła w serce, powodując niby uniesienie. Poczuł się nagle wyższy i bardziej muskularny. Zasięg jego wzroku zwiększył się. Z łatwością mógłby się wyrwać z uścisku Hamako, nie musiał jednak tego robić. Dhraga cofnął rękę. Krwawienie ustało. Krew Waynhim wsiąkała w ranę Covenanta. Dhraga cofnął się i Hamako podał sztylet durhisitar. – Wkrótce moc będzie tak wielka, że może się wydawać niemożliwa do zniesienia, proszę cię jednak, byś ją wytrzymał – powiedział, gdy durhisitar nacinał sobie dłoń, tak jak przedtem nacięto dłoń dhraga. – Zachowaj spokój, dopóki wszyscy Waynhim nie użyczą ci swej krwi. Jeśli rytuał zostanie ukończony, siła, którą otrzymasz, wystarczy ci na cały dzień, a może i dwa.
Durhisitar dotknął swą raną rany Covenanta. W głąb ciała Niedowiarka znowu popłynęła moc. Zakręciło mu się w głowie od przypływu energii. Czuł się zdolny dokonać wszystkiego. Jego blizna wchłonęła krew durhisitar. Gdy stworzenie się oddaliło, ledwie mógł zaczekać na następnego Waynhim. Dopiero po trzeciej dawce krwi zdał sobie sprawę, że otrzymuje coś więcej niż moc. Dhraga poznał po jego ranach, skąd jednak znał durhisitar? Nigdy nie zwrócił uwagi na tego Waynhim. Mimo to znał jego imię, podobnie jak trzeciego, dhubha, i czwartego, vraith. Wiedza wywołała w nim ekstazę. Piąty był drhami; szósty ghohritsar. Tańczył od wylewającej się z niego mocy. Kostki palców Hamako zbielały, lecz jego uścisk był delikatny jak piórko. Covenant musiał panować nad sobą, gdyż w przeciwnym razie wyrwałby się i zaczął biegać pośród ruin jak szaleniec. Zasięg jego słuchu stał się tak wielki, że ledwie mógł rozróżnić słowa wypowiadane w pobliżu. – ...pamiętaj o swych towarzyszach – mówił Hamako. – Nie marnotraw tej mocy. Dopóki cię nie opuści, nie daj się zatrzymać nocy ani katastrofie. Ghramin. Covenant czuł się ogromny jak Gravin Threndor, potężny jak Ogniste Lwy. Miał wrażenie, że mógłby miażdżyć w ramionach głazy, rozszarpywać furiów gołymi rękami. Dhurng: ósmy i ostatni. Hamako odrzucił dłoń Covenanta, jakby parzyła go zawarta w jego ciele moc. – Ruszaj już! – krzyknął. – Ruszaj w imię Krainy i Prawa i niech nie zwycięży cię żadne zło! Covenant odchylił głowę i wydał z siebie krzyk, który zdawał się nieść echem na przestrzeni wielu mil: – Linden! Zwrócił się na północny zachód, pozwolił, by zalał go gorejący potop pożyczonej siły i pognał jak szalony ku Revelstone niczym przeszywający powietrze błysk.
17. Gnany krwią
Wzeszło słońce, odziane w brązowy płaszcz i potężne, wysysające z Krainy życiodajną wilgoć. Czuł jakby upał przygniatał go niczym ciężar całego nieba. Naga ziemia była spieczona i twarda jak skała. Wyschnięta gleba przerodziła się w pył, który potem stał się delikatnym proszkiem, aż wreszcie powietrze wypełniły dławiące, brązowe obłoki, a zewsząd buchały martwe opary. Na horyzoncie majaczyły chimery, wcielenia Słonecznicy. Równiny Centralne ciągnęły się, zupełnie płaskie i nieutulone, pod owym nieszczęsnym słońcem. W żyłach Covenanta płonęła jednak radośnie siła Waynhim. Biegł swobodnie i szybko. Nie mógłby się zatrzymać, nawet gdyby chciał. W mięśniach wzbierała mu moc, a serce wypełniała wesołość. Zachwycał się prędkością. Bez wysiłku pędził jak ranyhyn. Zakreślał pokonany dystans na mapie, którą utworzył w myślach – nazwy regionów, które pamiętał tak słabo, że nie mógł już sobie przypomnieć, kiedy usłyszał je po raz pierwszy. Przez szerokie pustkowie Wiatrowiska: trzydzieści trzy mile. Przez faliste wzgórza Kurash Festillin: dziewięć mil. W południe przeszedł w chód. Maszerował długim, szybkim krokiem, pochłaniając dystans, jakby jego siły były niespożyte. Vitrim i moc dodały mu wytrzymałości, uodparniając go na upał, pył i halucynacje. Vain dotrzymywał mu kroku, zupełnie jakby stworzono go z myślą o konieczności poruszania się z podobną szybkością. Lekko pokonywał kolejne mile. Wydawało się, że grunt umyka mu spod stóp. Przez całe Victuallin Tayne, gdzie w starożytnych stuleciach zbierano wspaniałe plony: trzydzieści mil. Po długim kamiennym zboczu Stoku Greshas na wyżej położony teren: sześć mil. Wokół pustej kotliny Jeziora Przezroczego, w samym środku Szczepu Andelain, który w dawnych epokach dostarczał Krainie owoców: piętnaście mil. Covenant poruszał się jak sen o sile. Nie czuł upływu czasu, a jego krokom nie towarzyszyły pot ani wysiłek. Cenę za jego moc zapłacili Waynhim i mógł biec bez końca. Gdy wreszcie nadszedł wieczór, obawiał się, że będzie musiał zmniejszyć tempo, ale nie zrobił tego. Gwiazdy lśniły w chłodnej pustynnej nocy, a księżyc w kwadrze zalewał pustkowie srebrzystym blaskiem. Bez wahania i zwłoki Covenant nadawał ciemności nazwy.
Przez Trzonowe Pustkowia: czterdzieści dwie mile. Przez Pola Żyznego Iłu, zniszczony przez Słonecznicę skarbiec Krainy: osiemnaście mil. Po wyszczerbionych graniach Paszczy Emacrimmy: dziewięć mil. Przez Głazowy Zator, rumowisko przypominające szczątki roztrzaskanej góry: trzydzieści mil. Noc rozwinęła się niby wojenny sztandar, załopotała nad równinami i umknęła na wietrze. Covenant pędził dalej przez świt. Prześcigając księżyc i gwiazdy, dogonił wschód słońca w suchym korycie Lekkoduszy, przeszło trzysta mil od Woodhelven Mocokamienia. Szybkość była dla niego cenna jak płynący z serca dar. Cały czas mając za plecami Vaina, przełknął łyk vitrim i zostawił za sobą Lekkoduszę oraz Równiny Centralne, by biec bez końca na północny zachód, ku Revelstone. Przez otwartą równinę Rzecznej Murawy: piętnaście mil. Przez moczary Łąk Szarych Upiorów, których przebycie umożliwiło słońce pustyni: dwadzieścia siedem mil. W górę po skałach Bandsoil Bounds: dziewięć mil. Słońce stało już wysoko nad jego głową, gdy wreszcie zaczęło go opuszczać uniesienie. Niesamowita siła nie zniknęła jeszcze, wiedział już jednak, że wkrótce się to stanie. Owa świadomość przeszyła go bólem utraty. Celowo zwiększył tempo, starając się wycisnąć jak najwięcej z daru, który otrzymał od rhysh Hamako. Przez pofałdowane tereny Riddenstretch: trzydzieści sześć mil. Stopniowo powracała śmiertelność. Utrzymanie prędkości kosztowało go teraz wiele trudu. Gardło bolało, zatkane pyłem. Przez łagodne, przypominające fałdy miękkiego płaszcza wzgórza Consecear Redoin: dwadzieścia jeden mil. Gdy z gór Westronu spłynęły ostatnie promienie zachodzącego słońca, wybiegł spomiędzy wzgórz, potykając się i dysząc. Moc go opuściła. Znowu był śmiertelnikiem. Płuca bolały go, gdy wciągał w nie z wysiłkiem powietrze. Leżał chwilę zdyszany na ziemi, aż oddech mu się uspokoił. Wpatrywał się bezgłośnie w Vaina, poszukując u niego jakichś oznak zmęczenia. Czarne ciało nasienia Demondim było ledwie widoczne w blasku zmierzchu. Nic nie mogło go dotknąć. Po chwili Covenant wypił dwa łyki kończącego się vitrim i ruszył przed siebie. Nie wiedział, ile zyskał na czasie, wystarczyło to jednak, by wróciła nadzieja. Czy jego towarzysze byli dwa dni drogi przed nim? Trzy dni? Był w stanie uwierzyć, że Clave nie skrzywdzi ich przez tak krótki okres. Jeśli nic go już nie zatrzyma... Szedł szybkim krokiem. Zamierzał iść całą noc. Jego ciało potrzebowało snu, lecz czuł się mniej zmęczony niż po piętnastomilowej wycieczce w normalnych warunkach. Nawet stopy go nie bolały. Moc Waynhim oraz ich vitrim pomogły mu w cudowny sposób. Świeże powietrze ułatwiało zachowanie rześkości i liczył na to, że pokona jeszcze spory kawałek drogi, nim będzie zmuszony do odpoczynku. Nim jednak zdążył przejść trzy mile, zobaczył ogień płonący przed nim, na lewo od trasy,
którą podążał. Mógłby go ominąć. Był wystarczająco daleko. Po chwili jednak wzruszył ramionami z ponurą miną i ruszył w stronę blasku. Mimo woli miał nadzieję, że dogonił przyjaciół. Wymagało to sprawdzenia. A jeśli światło oznaczało niebezpieczeństwo, nie chciał zostawiać go za sobą, dopóki się nie upewni, co to takiego. Skradał się skulony po twardej, nierównej ziemi, aż wreszcie zdołał dostrzec szczegóły. Źródłem blasku było zwykłe ognisko. Paliło się w nim jasno kilka szczap drewna. Obok trzech wielkich worków leżała wiązka chrustu. Po przeciwnej stronie ogniska siedziała samotna postać, odziana w jaskrawoczerwoną szatę. Kaptur był odsunięty, odkrywając pełną bruzd twarz i upstrzone siwizną włosy kobiety w średnim wieku. Na jej szyi wisiało coś czarnego. Ten widok wywołał w Covenancie niejasne wspomnienie. Miał wrażenie, że widział już kiedyś kogoś takiego, nie potrafił sobie jednak przypomnieć kiedy i gdzie. Wtem kobieta poruszyła rękami i zauważył, że w dłoniach trzyma krótkie, żelazne berło, do którego końca przytwierdzony był otwarty trójkąt. W ustach wezbrały mu przekleństwa. Wyglądała jak opisany przez Linden jeździec z Kryształowego Stonedown. Zaczął się cofać, zgrzytając zębami. Nie tego jeźdźca szukał. Skalenniczka z Woodhelven Mocokamienia wspominała, że człowiek, który porwał Linden, Santonin na-mhoram-in, jest mężczyzną. Nie miał zamiaru ryzykować starcia z jeźdźcem, chyba żeby nie było innego wyjścia. Oddalał się od światła, starając się poruszać niepostrzeżenie. Nagle usłyszał cichy pomruk. W ciemnościach zamajaczył jakiś wielki kształt, który odciął mu drogę ucieczki. Warcząc groźnie, postać ruszyła ku niemu niczym ściana domu. Wtem nocną ciszę zmącił krzyk: – Łoskot! Kobieta zwróciła się w stronę Covenanta, Vaina i warkotliwego odgłosu. – Łoskot! – rozkazała. – Przyprowadź ich do mnie. Postać wciąż się zbliżała, zmuszając Covenanta do przesuwania się w stronę ogniska. Gdy znalazł się w kręgu jego blasku, udało mu się wyraźnie ujrzeć olbrzymią bestię. Miała pysk i kły szablastozębnego tygrysa, lecz jej długi tułów przypominał koński, choć bark sięgał szczytu głowy Covenanta, miejsca na grzbiecie wystarczało dla pięciu albo sześciu ludzi, a kosmata sierść opadała aż do ud. Nogi były zakończone kopytami. Z każdej kostki sterczała do tyłu wyposażona w zadziory ostroga, długa jak mieczowy cierń. Oczy zwierzęcia gorzały czerwoną złością, a jego warkot wibrował gniewnie. Covenant cofnął się pośpiesznie tak daleko, jak tylko mógł to zrobić, nie zbliżając się zanadto do jeźdźca. Vain podążał za nim spokojnie, zwrócony plecami do bestii. – Półręki! – warknęła zaskoczona kobieta. – Wysłano mnie, bym ciebie oczekiwała, ale nie spodziewałam się, że spotkam cię tak szybko.
– Nie obawiaj się Łoskota – dodała po chwili. – To prawda, że rumaki są stworzeniami Słonecznicy, ale dzięki temu niepotrzebne im mięso. Ponadto od małego są wdrażane do posłuszeństwa. Nie musisz się bać jego kłów i ostróg. Nie zaatakuje cię bez mego rozkazu. Covenant zatrzymał się tak, by od mówiącej dzieliło go ognisko. Kobieta była niska i szeroka w ramionach. Nos miała zadarty, a zarys brody świadczył o determinacji. Włosy związała sobie niedbale z tyłu, jakby nie dbała zbytnio o wygląd zewnętrzny. Otwarte spojrzenie świadczyło jednak o głębokim, długotrwałym zaangażowaniu. Czarna chusta powiewająca wokół szyi nadawała szacie rytualny wygląd, zupełnie jak ornat. Covenant nie ufał jej w najmniejszym stopniu, wolał jednak mieć do czynienia z nią niż z rumakiem. – Udowodnij to. – Przeklął w myślach niepewność, którą wyczuł w swym głosie. – Odeślij go. Popatrzyła na niego nad płomieniami. – Jak sobie życzysz. Odejdź, Łoskot! – rozkazała, nie odwracając wzroku od Niedowiarka. – Czuwaj i broń. Bestia warknęła rozczarowana, odwróciła się jednak i oddaliła kłusem w noc. – Jesteś zadowolony? – zapytała kobieta spokojnie. Covenant odpowiedział wzruszeniem obolałych ramion. – Wykonuje twe rozkazy. – Jego ostrożność nie zmniejszyła się ani na jotę. – Dlaczego miałoby mnie to cieszyć? Przyjrzała się mu z uwagą, zupełnie jakby miała powody, by się go bać, lecz nie chciała tego okazać. – Nie ufasz mi, Półręki. Odnoszę jednak wrażenie, że to ja mam podstawy do podejrzeń. – Dlaczego tak sądzisz? – wychrypiał. – W Kryształowym Stonedown odebrałeś Sivitowi na-mhoram-wist należną mu zgodnie z prawem ofiarę i omal go nie zabiłeś. Ostrzegam cię jednak. – Swym tonem mimo woli zdradzała lęk. – Jestem Memla na-mhoram-in. Jeśli spróbujesz zaatakować mnie, nie pójdzie ci tak łatwo. Zacisnęła dłonie na rukhu, choć nie uniosła rąk. Chciał zaprzeczyć gniewnie jej zarzutom, powstrzymał się jednak. – Kryształowe Stonedown leży jakieś czterysta pięćdziesiąt mil stąd. Skąd wiesz, co się tam wydarzyło? Wahała się chwilę, po czym postanowiła mu odpowiedzieć. – Gdy jego rukh został zniszczony, Sivit był bezradny. Niemniej w Revelstone wiedzą o losie każdego berła. Z pomocą wysłano innego jeźdźca, który akurat przebywał w pobliżu. Następnie ów jeździec za pomocą własnego rukha przemówił do Revelstone i opowiedział całą historię. Wiedziałam o wszystkim, nim jeszcze wysłano mnie, bym tu na ciebie czekała. – Wysłano? – zapytał. Ostrożnie, pomyślał. Wszystko po kolei. – Dlaczego? Skąd
wiedzieliście, że się do was wybieram? – Dokąd, jak nie do Revelstone, mógłby się udać Półręki ze swym białym pierścieniem? – zapytała spokojnie. – Uciekłeś z Mithil Stonedown na południu i pojawiłeś się w Kryształowym Stonedown. Cel twej wędrówki był oczywisty. Jeśli zaś chodzi o to, dlaczego wysłano mnie... Cóż, nie jestem sama. Siedmioro jeźdźców Clave czuwa w różnych punktach tej okolicy, byś nie zbliżył się do twierdzy niepostrzeżenie. Nakazano nam zaprowadzić cię tam, jeśli przebywasz jako przyjaciel, bądź też wysłać ostrzeżenie, gdybyś okazał się wrogiem. Covenant celowo okazał gniew. – Nie kłam. Kazano wam mnie zabić. Mieszkańców wszystkich wiosek w Krainie poinstruowano, by przy pierwszej okazji pozbawili mnie życia. Z jakiegoś powodu uważacie mnie za groźbę. Przyjrzała mu się nad buzującymi płomieniami. – A czy nią nie jesteś? – To zależy. Po czyjej stronie jesteście? Krainy czy lorda Foula? – Lorda Foula? Nie znam tego imienia. – Możesz go zwać a-Jerothem. A-Jerothem od Siedmiu Piekieł. Zesztywniała. – Pytasz, czy służę a-Jerothowi? Czy podczas tak długiej wędrówki przez Krainę nie dowiedziałeś się, że Clave poświęca wszystkie swe wysiłki złagodzeniu Słonecznicy? Oskarżać... – Dowiedź tego – przerwał jej jak cios miecza. Wskazał gwałtownie palcem na jej rukh. – Odłóż to. Nie mów im, że się zbliżam. Znieruchomiała, sparaliżowana, nie wiedząc co uczynić. – Jeśli naprawdę służycie Krainie – ciągnął – nie musicie się mnie obawiać. Nie mam jednak powodu, by wam ufać. Do diabła, próbowaliście mnie zabić! Możesz sobie być znacznie twardsza niż Sivit. – Machnął dłonią, na której nosił pierścień, w nadziei że kobieta nie zauważy jego bezsilności. – Zrobię z ciebie miazgę. Chyba że dasz mi jakiś powód, bym tego nie uczynił. Memla opuściła powoli ramiona. – Proszę bardzo – powiedziała pełnym napięcia głosem. Ujęła berło za trójkąt i podała mu je nad ogniskiem. Wziął je lewą dłonią, by nie zetknęło się z pierścieniem. Westchnął z ulgi. Jego obawy zelżały nieco. Wetknął żelazo za pas i zaczął układać w myślach pytania. – Teraz jestem wobec ciebie bezsilna – odezwała się Memla, nim zdążył zadać pierwsze. – Oddałam się w twe ręce. Pragnę jednak, byś zrozumiał motywy Clave, nim zadecydujesz o mym losie. Od pokoleń wieszczbiarze przepowiadali zjawienie się Półrękiego i białego pierścienia. Uważali to za omen zapowiadający zniszczenie Clave, któremu mogła zapobiec
jedynie twoja śmierć. Półręki, jesteśmy ostatnim bastionem mocy w Krainie. Tylko nasza siła i nieustająca czujność pozwalają przetrwać życiu na obszarze od Uskoku po góry Westronu. Jak nasza zagłada mogłaby być dla Krainy czymś innym niż katastrofą? Dlatego postanowiliśmy cię uśmiercić. Gibbon na-mhoram przywiązuje jednak wielką wagę do opowieści Sivita. Od niego Clave po raz pierwszy usłyszało o twej mocy. Na-mhoram zastanawiał się kilka dni, lecz w końcu postanowił podjąć ryzyko. Oznajmił, że moc taka jak twoja jest rzadko spotykana i cenna. Należy ją wykorzystać, zamiast się jej przeciwstawiać. Lepiej spróbować uzyskać twą pomoc, ryzykując spełnienie się przepowiedni wieszczbiarzy, niż utracić nadzieję, jaką może dać podobna potęga. Dlatego nie pragnę twej krzywdy, choć Sivit wystąpił przeciwko tobie, za co drogo zapłacił. Covenant słuchał jej uważnie, żałując, że nie potrafi ocenić, czy kobieta mówi prawdę. Sunder i Hollian nauczyli go obawiać się Clave. Musiał jednak dostać się do Revelstone, i to w taki sposób, by nie zwiększyć niebezpieczeństwa grożącego jego przyjaciołom. Postanowił, że spróbuje zawrzeć z Memlą przymierze. – Proszę bardzo – powiedział, łagodząc ochrypłe brzmienie głosu. – Uwierzę ci. Na razie. Chcę jednak, żebyś o czymś wiedziała. Nie podniosłem nawet palca przeciw Sivitowi, dopóki mnie nie zaatakował. Nic nie pamiętał z tamtego zdarzenia, nie czuł jednak potrzeby absolutnej prawdomówności. – Zmusił mnie do tego – zablefował, chcąc się zabezpieczyć. – Chciałem tylko zabrać ehbrand. Spodziewał się, że Memla zapyta, dlaczego pragnął to uczynić. Jej słowa go zaskoczyły. – Sivit meldował, że wyglądałeś na chorego. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz. Ostrożnie – powtarzał sobie. – Tylko ostrożnie. – Słonecznicowa gorączka – skłamał bezwstydnie. – Wracałem już do zdrowia. – Sivit meldował – ciągnęła – że towarzyszyli ci mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był stonedownorem, ale kobieta sprawiała wrażenie obcej w Krainie. Covenant wziął się w garść. Postanowił zaryzykować i wyznać prawdę. – Pojmał ich jeździec. Santonin na-mhoram-in. Ścigam ich już od wielu dni. Miał nadzieję, że dzięki zaskoczeniu wydobędzie z niej jakieś informacje, zmarszczyła jednak tylko brwi. – Santonin? Nie było go w Revelstone od długiego czasu, nie sądzę jednak, by wziął jakichś jeńców. – Wziął troje – wychrypiał Covenant. – Nie może wyprzedzać mnie o więcej niż dwa dni drogi. Zastanawiała się chwilę, po czym potrząsnęła głową. – Niemożliwe. Gdyby pojmał twych towarzyszy, zawiadomiłby o tym przez rukh czytających. Jestem na-mhoram-in. Nie ukryto by przede mną czegoś tak ważnego.
Jej słowa przyprawiły go o mdłości. Miał wrażenie, że znalazł się na głębokiej wodzie, zaplątał w pajęczynę fałszu, z której już się nie uwolni. Kto kłamał? Skalenniczka z Woodhelven Mocokamienia? Memla? A może Santonin, chcąc zachować dla siebie fragment Złoziemnego Kamienia? Brak możliwości poznania prawdy męczyła go strasznie. Z wysiłkiem zachował kamienny wyraz twarzy. – Uważasz, że to sobie wymyśliłem? Memla była albo urodzonym krętaczem, albo odważną kobietą. – Uważam, że nic mi nie powiedziałeś o swym prawdziwym towarzyszu – odrzekła spokojnie, patrząc mu w oczy. Skinieniem głowy wskazała na Vaina. Nasienie Demondim nie poruszyło żadnym mięśniem od chwili, gdy stanęło obok ogniska. – Zawarliśmy taką umowę – wyjaśnił Covenant. – On nic nie mówi o mnie, a ja o nim. Zmrużyła oczy. – Jesteś tajemnicą, Półręki – powiedziała powoli. – Przybywasz do Kryształowego Stonedown z dwojgiem towarzyszy. Odbierasz Sivitowi eh-brand. Okazujesz moc. Uciekasz. Gdy pojawiasz się ponownie, niewiarygodnie szybko, okazuje się, że troje twych towarzyszy zniknęło i zastąpiła ich ta czarna enigma. Na dodatek żądasz zaufania. Czy to moc jest źródłem podobnej arogancji? Arogancji – pomyślał, zgrzytając zębami. – Już ja ci pokażę arogancję. Wyciągnął zza pasa rukh i rzucił go Memli. – Proszę bardzo – warknął. – Zawiadom Revelstone. Powiedz im, że nadchodzę, i ostrzeż, że każdy, kto skrzywdzi mych przyjaciół, odpowie za to! Zawahała się zdumiona. Popatrzyła na żelazne berło, a potem na Covenanta, pośpiesznie rozważając swój problem. Wreszcie podjęła decyzję. Z niechęcią schowała rukh pod szatą. – Jak sobie życzysz – westchnęła, poprawiając ornat. Jej oczy nabrały twardszego wyrazu. – Jeśli twych towarzyszy rzeczywiście zabrano do Revelstone, biorę na siebie odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo. Zmniejszyła nieco jego nieufność, nadal jednak nie czuł się zadowolony. – Jeszcze jedno – dodał trochę ciszej. – Gdyby Santonin jechał do Revelstone, podczas gdy ty zmierzałaś tutaj, to czy mógłby cię wyminąć niepostrzeżenie? – Oczywiście – odpowiedziała, wzruszając ramionami w geście znużenia. – Kraina jest szeroka, a ja jestem tylko sama. Jedynie czytający znają położenie i stan każdego rukha. Choć wysłano nas aż siedmioro, jeździec mógłby przemknąć obok nas, gdyby zechciał. Mam Łoskota, który czuwa i broni, ale każdy jeździec mógłby nakazać mu milczeć, a ja nic bym nie wiedziała. Jeśli więc chcesz posądzać Santonina, nie potrafię rozwiać twych podejrzeń. Rób, co chcesz – ciągnęła znużonym głosem. – Nie jestem już młoda i brak zaufania mnie męczy. Muszę wypocząć. – Zgięła się wpół jak staruszka i usiadła przy ognisku. – Jeśli jesteś rozsądny, zrobisz to samo. Od Revelstone dzieli nas jeszcze sto i osiemdziesiąt mil, a rumak
nie jest palankinem. Covenant rozejrzał się wokół, zastanawiając się nad sytuacją. Czuł zbyt wielkie napięcie, by odpoczywać. Miał też za mało swobody. Zamierzał jednak pozostać z Memlą. Potrzebował szybkości jej wierzchowca. Kobieta albo mówiła prawdę, albo kłamała. Nie dowie się tego, dopóki nie dotrze do Revelstone. Po chwili on również usiadł. Odwiązał machinalnie od pasa bukłak vitrim i pociągnął mały łyczek. – Potrzebujesz żywności albo wody? – zapytała Memla. – Mam jedno i drugie. Potrząsnął głową. – Starczy mi jeszcze zapasów na jeden dzień. – Nie ufasz mi. Wydobyła z worka koc i rozpostarła go na ziemi, po czym położyła się, zwrócona plecami do Covenanta, okryła ramiona, jakby chciała osłonić się przed jego podejrzeniami, i zapadła w sen. Niedowiarek przyglądał się jej w blasku przygasającego ogniska. Targały nim dreszcze, nie mające nic wspólnego z chłodem. Memla na-mhoram-in podważyła zbyt wiele jego opinii. Niespecjalnie przejął się tym, że podała w wątpliwość podejrzenia, które żywił pod adresem Clave. Wyrobi sobie opinię na jego temat, gdy dowie się więcej o Słonecznicy. Kobieta zakwestionowała też jednak posiadane przez niego informacje na temat Santonina i Linden, a to spowodowało, że zalał go zimny pot. Czyżby Santonin był kimś w rodzaju zbuntowanego jeźdźca? Może to lord Foul osobiście próbował przechwycić pierścień za pomocą ataku przypominającego opętanie Joan? Jęknął w duchu, dręczony wątpliwościami. Jeśli Linden nie było w Revelstone, będzie potrzebował pomocy Clave, by odnaleźć Santonina, a za tę pomoc będzie musiał zapłacić. Zgodzić się na współpracę i narazić na atak. Szarpiąc brodę, jakby mógł wydobyć mądrość z własnej skóry, wbił wzrok w plecy Memli w poszukiwaniu olśnienia. Nie dostrzegł jednak nic oprócz strachu, że rzeczywiście mogą go zmusić do oddania pierścienia. Nie. Tylko nie to. Błagam. Zazgrzytał zębami, dygocząc z lęku. Przyszłość stanowiła dla niego problem. Wielokrotnie już przekonywał się, że odpowiedzią jest całkowite skupienie uwagi na wymogach teraźniejszości. Nigdy jednak nie zdołał się nauczyć podobnej koncentracji, zapanowania nad licznymi sprzecznościami swej natury. Wreszcie zapadł w drzemkę. Spał niespokojnie. Dręczyły go koszmary o samobójstwie – okruchy pogardy dla siebie, charakterystycznej dla trędowatego, które przerażały go, ponieważ były bardzo bliskie faktów jego życia, tego, w jaki sposób poświęcił się dla Joan. Budził się wielokrotnie, starając się umknąć przed tymi snami, lecz gdy tylko ponownie zapadał w nieświadomość, wracał w ich wszechobecne objęcia. Jakiś czas przed świtem Memla wstała z posłania. Mamrocząc coś o tym, że ma sztywne kości, wzięła trochę chrustu, by rozpalić ognisko, po czym umieściła w nim kamienną miskę z wodą. Gdy płyn był już ciepły, kobieta pokłoniła się głęboko, dotykając ziemi zwróconym w
stronę Revelstone czołem, i zaczęła mamrotać modlitwy w nie znanym Covenantowi języku. Vain ignorował ją, jakby obrócił się w kamień. Kiedy woda ogrzała się jeszcze bardziej, Memla umyła sobie ręce, twarz i szyję. Resztę zawartości miski zaoferowała Covenantowi. Po takiej nocy, jak ta, potrzebował jakiejś ulgi. Gdy był zajęty skromnymi ablucjami, Memla wydobyła z jednego z worków produkty przeznaczone na śniadanie. Odmówił przyjęcia jej wiktuałów. Co prawda, nie uczyniła mu nic złego, była jednak jeźdźcem Clave. Dopóki miał jeszcze vitrim, nie zamierzał ryzykować spożywania jej żywności. Przyznawał przy tym przed sobą, że chce jej przypomnieć o swej nieufności. Był jej winny przynajmniej tyle szczerości. Z przykrością przyjęła jego odmowę. – Noc nie nauczyła cię dobrych manier – stwierdziła. – Do Revelstone zostały jeszcze cztery dni drogi, Półręki. Czy zamierzasz żyć tylko powietrzem i pyłem, gdy płyn w twym bukłaku się skończy? – Zamierzam ufać ci tylko tak dalece, jak będę musiał, i ani trochę więcej – odparł. Skrzywiła się, słysząc te słowa, nic jednak nie powiedziała. Wkrótce nadszedł świt. Memla szybko zabrała się do pakowania. Gdy zasznurowała już worki i związała wszystkie bagaże kawałkami postronka, uniosła głowę i warknęła: – Łoskot! Covenant usłyszał tętent kopyt. Po chwili z półmroku wyłonił się kłusem rumak Memli. Traktowała go ze swobodą wywodzącą się z długiej znajomości. Na jej szorstki gest zwierzę położyło się na brzuchu. Natychmiast zaczęła układać tobołki parami po obu stronach jego grzbietu, tak by zachować równowagę. Następnie zanurzyła palce w długiej sierści rumaka i wskoczyła mu na grzbiet, w pobliżu barków. Covenant ociągał się. Zawsze obawiał się koni, częściowo z powodu ich siły, częściowo zaś wysokości. Rumak był większy i groźniejszy od konia. Nie miał jednak wyboru. Gdy Memla warknęła na niego ze złością, zdobył się na odwagę, wlazł na grzbiet i usiadł za nią. Łoskot dźwignął się na nogi. Covenant rozpaczliwie czepiał się sierści, by nie spaść na ziemię. Gdy Memla zwróciła rumaka ku wschodzącemu słońcu, Niedowiarka dopadł atak zawrotów głowy. Wszystko wokół zawirowało. Słońce wynurzyło się zza horyzontu odziane w brązowy żar. Niemal natychmiast w oddali pojawiła się migotliwa mgiełka, zniekształcająca cały krajobraz. Wspomnienie pomocy, której udzielili mu Waynhim, zeszło się z zawrotami głowy i zdziwieniem wywołanym odpornością Memli. – Łoskot jest stworzeniem Słonecznicy – odpowiedziała na jego nie wypowiedziane pytanie. – Jego ciało chroni nas, tak samo jak skała. Zwróciła rumaka ku Revelstone. Cwał Łoskota był nadspodziewanie gładki, a sierści można się było mocno trzymać.
Wkrótce Covenant zaczął odzyskiwać równowagę. Grunt nadal był okropnie daleko, ale Niedowiarek nie czuł się już zagrożony natychmiastowym upadkiem. Memla siedziała przed nim ze skrzyżowanymi nogami. Gdy traciła równowagę, chwytała się sierści Łoskota. Po chwili Covenant podążył za jej przykładem. Zaciskał obie dłonie na długich kłakach rumaka, by zająć jak najbezpieczniejszą pozycję. Memla nie zaproponowała Vainowi miejsca na grzbiecie. Najwyraźniej postanowiła traktować go tak samo, jak on traktował ją. Nasienie Demondim nie potrzebowało jednak wierzchowca. Gnało za Łoskotem swobodnymi susami, w żaden sposób nie okazując, by było świadome tego, co robi. Przez cały ranek Covenant zachowywał milczenie. Trzymał się sierści rumaka, a gdy tylko zakręciło mu się w głowie od upału, popijał łyk vitrim. Kiedy jednak po krótkim południowym postoju Memla wznowiła podróż, postanowił skłonić ją do mówienia. Potrzebował informacji. Bezmiar jego ignorancji stanowił dla niego zagrożenie. Bezbarwnym głosem poprosił, by opowiedziała mu o Mądrości Clave. – O Mądrości! – krzyknęła przez bark. – Półręki, czas czekającej nas podróży mierzony jest w dniach, nie w cyklach księżyca. – Streść ją – odparł. – Jeśli nie chcecie mojej śmierci, to znaczy, że pragniecie, bym wam pomógł. Muszę wiedzieć, z czym mam do czynienia. Milczała. – Innymi słowy, jednak mnie okłamałaś – wychrypiał niespiesznie. Memla pochyliła się gwałtownie, odchrząknęła i splunęła nad barkiem Łoskota. Gdy jednak się odezwała, jej głos był cichy, niemal zawstydzony. – Mądrość jest bardzo długim i skomplikowanym tekstem. Zawiera całą zgromadzoną przez Clave wiedzę odnoszącą się do życia w Krainie oraz sposobów przetrwania pod Słonecznicą. Zadaniem jeźdźców jest szerzyć tę wiedzę w całej Krainie, by stonedown i woodhelven mogły istnieć. No jasne – mruknął Covenant. – I porywać ludzi, żeby wytoczyć z nich krew. – Niemniej tylko niewiele z tej wiedzy ma dla ciebie wartość – ciągnęła. – Wędrowałeś pod Słonecznicą bez szkody dla siebie, po cóż więc opowiadać ci o Mądrości? Mówisz jednak, że pragniesz zrozumieć. Półręki, jest tylko jedna sprawa, którą musi pojąć posiadacz białego pierścienia. Jest nią trójkąt. – Wydobyła rukh zza pazuchy i podała go przez ramię Covenantowi. – Trzy Filary Prawdy. Podstawa całej naszej służby. Zaczęła śpiewać w rytm uderzeń kopyt Łoskota: Trzy dni Słonecznicy niedoli: Trzy w Mądrości i wieszczbie: Trzy słowa wyrzekł na-mhoram: Trzy Filary są wreszcie.
– Jak to „trzy dni”? – zapytał, kiedy umilkła. – Czyż Słonecznica nie przyśpiesza? Czyż ongiś każde słońce nie trwało cztery czy pięć dni albo nawet więcej? – Tak – odparła zniecierpliwiona. – Bez wątpienia. Niemniej wieszczbiarze zawsze przepowiadali, że Clave zatrzyma ją w tym punkcie, że nasza zwiększająca się przez pokolenia moc i narastająca nieustannie Słonecznica spotkają się na trzech dniach, uzyskując równowagę. Dlatego żywimy obecnie nadzieję, że uda nam się w jakiś sposób przechylić szalę na naszą stronę, zepchnąć Słonecznicę ku schyłkowi. W tym celu na-mhoram pragnie twej pomocy. Mówiłam jednak o Trzech Filarach Prawdy – dodała chrapliwym głosem, nim Covenant zdążył znowu jej przerwać. – Ta przynajmniej wiedza będzie ci potrzebna. Na tych trzech faktach opiera się Clave i istnienie każdej wioski. Po pierwsze, żadna moc w Krainie ani w życiu nie może się równać ze Słonecznicą. Swą potęgą i skutecznością przewyższa ona nieporównanie wszystko inne. Po drugie, żaden śmiertelnik nie może się oprzeć Słonecznicy. Bez wielkiej wiedzy i sprytu nikt nie może liczyć na to, że przetrwa od jednego słońca do drugiego. A jeśli nikt nie powstrzyma Słonecznicy, wszelkie życie będzie zniszczone. Prędzej czy później, unicestwi ona wszystko. Po trzecie, moc wystarczająco potężną, by oprzeć się zgubie Krainy, można czerpać jedynie z samej Słonecznicy. Trzeba zwrócić przeciwko niej jej własną potęgę. Nie ma żadnej innej nadziei. Clave wykorzystuje krew mieszkańców Krainy dlatego, że jest ona kluczem do Słonecznicy. Jeśli nie uwolnimy tej mocy, nasza zagłada będzie trwała wiecznie. Słyszałeś, Półręki? – zapytała Memla. – Nie wątpię, że podczas swej podróży zetknąłeś się z wieloma potwarzami rzucanymi na Clave. Mimo wszystkich naszych wysiłków, stonedownorzy i woodhelvenninowie z pewnością wierzą, że odbieramy im krew dla przyjemności albo własnej korzyści. – Dla uszu Covenanta jej cierpki ton brzmiał jak gorycz kogoś, kto czuje instynktowny wstręt do świadomie wyznawanych przez siebie przekonań. – Nie daj się wprowadzić w błąd! Płacimy tę cenę z wielkim bólem. Nie wzdrygamy się jednak przed tym, gdyż to jedyny sposób na ocalenie Krainy. Jeśli chcesz kogoś winić, wiń a-Jerotha, który ściągnął na siebie gniew Pana, oraz starożytnych zdrajców, Bereka i jemu podobnych, którzy sprzymierzyli się z a-Jerothem. Covenant chciał zaprotestować. Gdy tylko nazwała Bereka zdrajcą, jej słowa straciły moc przekonywania. Nie znał osobiście Bereka Półrękiego. Kiedy przybył do Krainy, Lord Założyciel był już legendą. Niemniej jego wiedza o owocach życia Bereka była o prawie czterdzieści stuleci młodsza od wiedzy Memli. Każdy system wierzeń, który uważał Bereka za zdrajcę, opierał się na kłamstwie i w związku z tym wszystkie wnioski, które wywodzono z jego założeń, były fałszywe. Zachował jednak swą opinię dla siebie, ponieważ nie wiedział, jak mógłby udowodnić, że ma rację. Musiałby w tym celu zwyciężyć Słonecznicę. – Na razie powstrzymam się od osądu w tej sprawie – powiedział, chcąc uniknąć bezcelowego sporu. – Tymczasem zaspokój moją ciekawość. Mam pewne pojęcie o tym, kim jest a-Jeroth, ale co to jest Siedem Piekieł?
Memla mamrotała coś do siebie z goryczą. Podejrzewał, że ma mu za złe brak zaufania dlatego, iż odzwierciedlał on dokładnie jej własne wątpliwości. – To deszcz, pustynia, plagi, płodność, wojna, okrucieństwo i ciemność – odparła jednak szorstko. – Myślę jednak, że istnieje też ósme. Ślepa wrogość. Od tej chwili opierała się wszelkim próbom wciągnięcia w rozmowę. Gdy zatrzymali się na noc, wyrzucił opróżniony bukłak i przyjął od niej poczęstunek. Rankiem zrobił, co tylko mógł, by pomóc jej w przygotowaniach do podróży. Wsiadła na Łoskota i zwróciła się ku wschodzącemu słońcu, które wynurzyło się zza horyzontu niby zielona latarnia morska. Potrząsnęła głową. – Słońce płodności – mruknęła. – Słońce pustyni powoduje ogromne zniszczenia, a słońce deszczu może bardzo utrudnić życie. Słońce plag jest obrzydliwe i niebezpieczne. Ale dla tych, którzy muszą podróżować, żadne słońce nie jest bardziej uciążliwe od słońca płodności. Zaklinam cię, byś nie odzywał się do mnie pod takim słońcem. Jeśli się nie skoncentruję, zgubimy drogę. Gdy pokonali półtorej mili, grunt porastała już świeża trawa, młode pnącza pełzały po ziemi z dostrzegalną szybkością, a na krzewach pojawiły się pączki koloru mięty. Memla uniosła rukh. Otworzyła wydrążone berło i wylała z niego tyle krwi, by wysmarować nią dłonie, po czym zaczęła śpiewać pod nosem. W otwartym trójkącie zapłonął cynobrowy płomień, słaby i blady w słonecznym blasku. Trawa rozstąpiła się pod kopytami Łoskota, tworząc prostą linię, która wiodła ku Revelstone. Covenant spojrzał w dal, gdzie znikała. Nie odsłaniała ona ziemi, lecz wszystko, co rosło w pobliżu – trawa, krzaki, pojawiające się drzewka – odchylało się od niej, zupełnie jakby przez pączkującą roślinność pełzł na północny zachód niewidzialny wąż. Łoskot popędził cwałem wzdłuż tej linii, jakby nic nie było w stanie go zdziwić. Śpiew Memli przeszedł w ciche mamrotanie. Oparła końcówkę rukha na barkach Łoskota, lecz trójkąt i płomień trzymała pionowo przed sobą. Z każdą zmianą terenu zieleń stawała się gęstsza, skracając pory roku do części dnia. Mimo to linia Memli pozostawała pusta. Drzewa jej unikały, zagajniki rozstępowały się, jak przecięte toporem, a rosnące obok krzewy nie miały z jej strony gałęzi ani liści. Oglądając się za siebie, Covenant nie dostrzegał żadnego śladu ścieżki. Zamykała się ona, gdy tylko przestawała na nią działać moc Memli. Wskutek tego Vain musiał radzić sobie sam. Robił to Z charakterystyczną dla siebie obojętnością. Gnał przez trawę i zarośla, tratował gąszcze i przedzierał się przez kępy głogu, którego kolce nie zostawiały śladu na jego czarnej skórze. Nie mógłby poświęcać mniej uwagi napotykanym trudnościom. Obserwując nasienie Demondim, Covenant nie wiedział, co zdumiewa go bardziej: fakt, że Memla umiała stworzyć podobną ścieżkę, czy też to, że Vain potrafił pędzić tak szybko bez żadnej ścieżki. Nocą Memla opowiedziała mu trochę o tej linii. Wyjaśniła, że rukh czerpie moc z potężnego Słonecznicowego Ognia z Revelstone, gdzie Clave toczy walkę ze Słonecznicą, a
czytający obsługują wielki rukh. Od niej pochodziła jedynie moc potrzebna do połączenia się z wielkim rukhem. Resztę czerpała ze Słonecznicowego Ognia. Dlatego otwieranie ścieżki wymagało skupienia, lecz nie wyczerpywało sił. Ponadto im bliżej Revelstone się znajdowała, tym łatwiej było jej uzyskać dostęp do owego źródła energii. Dzięki temu następnego dnia znów była w stanie utworzyć linię, bez względu na opór potężnych drzew, wrzosów i orlic sięgających aż do barków Łoskota, traw przypominających zarośla i zarośli potężnych jak lasy. Vain jednak potrafił nadążyć za rumakiem. Z każdą milą stawiał czoło coraz trudniejszej próbie, jakby nawet najpotężniejsza i najgęstsza roślinność nie była dla niego przeszkodą. Trzeciego dnia nic się nie zmieniło. Zielsko wybujało jeszcze wyżej, lecz nasienie Demondim dotrzymywało kroku Łoskotowi z nonszalancką swobodą. Covenant raz za razem oglądał się za siebie, by ze zdumieniem popatrzeć na niepowstrzymaną, nieświadomą siłę Vaina. Gdy jednak popołudnie przeszło w wieczór, zapomniał o nasieniu Demondim i zaczął myśleć o tym, co go czeka. Monstrualna dżungla skrywała wszelkie punkty orientacyjne, wiedział jednak, że Revelstone jest już blisko. Niepokój, lęk i niecierpliwość powróciły do niego z całą mocą. Wytężał wzrok, by zobaczyć coś przez gęste listowie, zupełnie jakby ujrzawszy starożytną twierdzę trochę wcześniej, mógł się dowiedzieć, jakie zadania i niebezpieczeństwa czekają tam na niego. Nie otrzymał jednak ostrzeżenia. Późnym popołudniem ścieżka Memli wspięła się na stromy stok. Roślinność skończyła się nagle u podstawy skalistego podgórza i przed Covenantem pojawiło się Revelstone, zupełnie jakby wydobyto je z magazynu jego najwyrazistszych wspomnień. Rumak dotarł pod mury wielkiego kamiennego miasta, wykutego przed tysiącleciami przez gigantów w skale płaskowzgórza. Ciągnący się od najdalszego zachodu łańcuch górski w odległości sześciu mil na lewo od miejsca, w którym znajdował się Covenant, opadał gwałtownie w dół, tworząc wysoki, wznoszący się przeszło tysiąc stóp płaskowyż, który następnie zwężał się, przechodząc w klinowatą wyniosłość długości półtorej mili. W niej właśnie starożytni giganci wykuli olbrzymi labirynt Revelstone. Całe otwierające się przed Covenantem urwisko było ufortyfikowane i usiane balkonami i przyporami, wykuszami, architrawami i otworami strzelniczymi od około pięćdziesięciu czy stu stóp nad poziomem podgórza, aż po szczyt płaskowyżu. Po lewej stronie Revelstone przechodziło stopniowo w litą skałę, po prawej jednak wypełniało cypel aż po sam koniec, na którym potężnych bram twierdzy strzegła wieża strażnicza. Znajomy widok ogromnego miasta wywołał w sercu Covenanta dumę z gigantów, których kochał, a także dojmujący żal, ponieważ zginęli oni co do jednego, pomordowani przez furię podczas wojny ze Złoziemnym Kamieniem lorda Foula. Słyszał ongiś, że w ścianach Revelstone wyryto jakiś przekaz, zbyt jednak skomplikowany, by mogły go ogarnąć umysły nie należące do gigantów. Teraz nie było już nikogo, kto mógłby mu go odczytać.
Nie była to jedyna przyczyna jego smutku. Widok Revelstone przywołał wspomnienie innych osób, przyjaciół i przeciwników, których skrzywdził i utracił: Trella, małżonka Atiaran; Hile Troya, który sprzedał duszę Panu Puszczy, by uratować swą armię; Słonego Serca Pianościgłego; Eleny. Wielkiego lorda Mhorama. Potem smutek zmienił się w gniew, gdy Covenant przypomniał sobie, że imię Mhorama wykorzystuje Clave, które z własnej woli przelewa krew niewinnych. Jego wściekłość wzrosła jeszcze bardziej, gdy przyjrzał się samemu Revelstone. Linia Memli wiodła ku punktowi położonemu w centrum miasta. Z tego właśnie miejsca z płaskowyżu biła w górę potężna szkarłatna wiązka, wymierzona prosto w serce skłaniającego się ku zachodowi słońca. Przypominała wydobywaną przez Sundera z orcrestu, lecz jej rozmiary były oszałamiające. Covenant wytrzeszczał oczy, nie mogąc sobie wyobrazić, ilu ludzi trzeba złożyć w ofierze, by przywołać podobną moc. Revelstone stało się miejscem rozlewu krwi. Pomyślał zrozpaczony, że nigdy już nie da się go oczyścić. Nagle jednak ujrzał coś na zachodzie, błysk nadziei. W połowie drogi między Revelstone a górami Westronu leżał Wodospad Sztandaru, przez który spływały z urwiska wody Glimmermere, tworząc Białą Rzekę. Wodospad żył. Spadająca w dół spieniona woda lśniła w blasku zachodzącego słońca. Nad Krainą od osiemnastu dni nie było słońca deszczu, a przez sześć z tych dni świeciło słońce pustyni, lecz mimo to źródła Glimmermere nie wyschły. Ściskając w zębach gniew i nadzieję, Covenant zwrócił się ku temu, co leżało przed nim. Memla westchnęła z zadowolenia i opuściła rukh. Szeptem rozkazała Łoskotowi ruszyć kłusem ku bramie wprawionej w południowo-wschodnią ścianę wieży. Sięgała ona zaledwie połowy wysokości płaskowyżu. Jej górna część oddzielała się od właściwej twierdzy, połączona z nią jedynie drewnianymi pomostami. Covenant pamiętał, że między granitowymi murami łączącymi podstawę wieży z twierdzą leży otwarty dziedziniec, za którym znajduje się kamienna brama, taka sama jak wiodąca do wieży. Dzięki temu jedyne wejście do Revelstone miało podwójną obronę. Gdy jednak znalazł się bliżej, zauważył z przerażeniem, że zewnętrzne wrota leżą w gruzach. Kiedyś, w odległej przeszłości, wewnętrzna linia obrony okazała się potrzebna. Przypory nad zburzoną bramą były opuszczone, podobnie jak fortyfikacje i otwory strzelnicze. Cała wieża sprawiała wrażenie bezludnej. Być może nie nadawała się już do obrony albo też nie było powodów, by Clave obawiało się ataku. Możliwe również, że owa atmosfera zaniedbania była pułapką, zastawioną na nieostrożnych. Memla skierowała się prosto do prowadzącego na dziedziniec tunelu, Covenant zsunął się jednak z grzbietu Łoskota, czepiając się jego włosów. Zatrzymała się zaskoczona. – Oto Revelstone – oznajmiła. – Nie chcesz wejść do środka? – Wszystko po kolei. – Barki drżały mu ze zdenerwowania. – Przyślij tu na-mhorama. Chcę, by osobiście mnie zapewnił, że nic mi nie grozi. – To na-mhoram! – warknęła oburzona. – Nie spełnia niczyich zachcianek.
– Znakomicie. – Zapanował nad napięciem, uciekając się do sarkazmu. – Jak przyjdzie mi do głowy jakaś zachcianka, wezmę to pod uwagę. – Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, lecz nie dał jej dojść do słowa. – Wzięto mnie do niewoli już dwukrotnie. Nie pozwolę, by zdarzyło się to po raz trzeci. Nie wejdę do środka, dopóki nie pomówię z na-mhoramem. Powiedz mu, że rozumiem potrzebę wolności równie dobrze jak on – dodał pod wpływem nagłego podszeptu intuicji. – Przymusem nie uzyska ode mnie tego, czego pragnie. Musi pójść mi na rękę. Memla przez chwilę spoglądała na niego spode łba. – Jak sobie życzysz – mruknęła wreszcie. Burkliwym tonem rozkazała Łoskotowi zanurzyć się w tunelu, zostawiając Covenanta sam na sam z Vainem. Niedowiarek czekał, tłumiąc lęk. Słońce zachodziło nad górami, skąpane w zielonolawendowych barwach. Cień Revelstone padał na monstrualną roślinność niby tarcza ciemności. Covenant wpatrzył się w wieżę w poszukiwaniu jakichś nieprzyjaznych oznak. Zauważył, że nie powiewają na niej żadne proporce. Nie były potrzebne: gorąca, czerwona wiązka słonecznicowej mocy świadczyła, że Revelstone jest siedzibą Clave, dobitniej niż jakikolwiek sztandar. – Niech mnie diabli, jeśli wiem, czego tu chcesz – warknął do Vaina, nie potrafiąc powstrzymać niecierpliwości. – Mam za dużo innych kłopotów. Będziesz musiał sam o siebie zadbać. Vain nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie pozbawionego zmysłu słuchu. Wtem Covenant dostrzegł w tunelu jakiś ruch. Przez zniszczoną bramę na zewnątrz wyszedł niski mężczyzna, odziany w całkowicie czarną szatę, z narzuconym na nią czerwonym ornatem. W ręku dzierżył dorównujący mu wysokością żelazny pastorał, zakończony otwartym trójkątem. Nie uniósł kaptura. Okrągła twarz, łysina i pozbawione zarostu policzki były odsłonięte. Oblicze wyrażało spokój. Zastygło na nim opanowanie bądź znudzenie, jakby wiedział z doświadczenia, że nic na świecie nie jest w stanie zakłócić jego równowagi. Z ospałą miną kontrastowały jedynie oczy. Były przeszywająco czerwone – Półręki – odezwał się bezbarwnym głosem. – Witaj w Revelstone. Jestem Gibbon namhoram. Jego prosta łagodność zbiła z tropu Covenanta. – Memla zapewnia mnie, że nic mi tu nie grozi – zaczął. – Jak mam w to uwierzyć, skoro próbowaliście mnie zabić, odkąd tylko postawiłem nogę w Krainie? – Jesteś dla nas straszliwą groźbą, Półręki. – Gibbon sprawiał wrażenie na wpół uśpionego. – Doszedłem jednak do wniosku, że stanowisz również wielką szansę. W imię owej szansy jestem gotów podjąć ryzyko. Kraina potrzebuje każdej możliwej mocy. Przyszedłem do ciebie sam, byś się przekonał, że mówię prawdę. Jesteś wśród nas bezpieczny, o ile nie staną temu na przeszkodzie twe zamiary.
Covenant chciał podważyć prawdziwość jego słów, nie był jednak jeszcze gotowy na takie ryzyko. Zmienił taktykę. – Gdzie jest Santonin? Gibbon nawet nie mrugnął. – Memla wspominała mi, że jesteś przekonany, iż twoi towarzysze wpadli w ręce jeźdźca. Nic mi o tym nie wiadomo. Santonina od dawna już nie ma w Revelstone. Niepokoimy się o niego. Jego rukh milczy. Być może – jeśli to, co mówisz, jest prawdą – twoi towarzysze pokonali go i zabrali mu berło. Rozkazałem już wszcząć poszukiwania jeźdźcom, których wysłano ci na spotkanie. Jeśli odnajdą twych towarzyszy, zapewniam cię, że zadbamy o ich bezpieczeństwo. Covenant nie potrafił na to odpowiedzieć. Przeszył na-mhorama wściekłym wzrokiem, zachowując milczenie. Gibbon nie okazał niepewności ani dezorientacji. – Muszę prosić cię o coś w sprawie twego towarzysza – rzekł, wskazując głową na Vaina. – Jest oczywiste, że posiada moc, nie potrafimy go jednak zrozumieć. – Widzicie go – mruknął Covenant. – Wiecie o nim tyle samo, co ja. Gibbon otworzył oczy odrobinę szerzej, nie okazał jednak niedowierzania. – Ja nic o nim nie wiem – powiedział tylko. – W związku z tym nie mogę go wpuścić do Revelstone. Covenant wzruszył ramionami. – Jak sobie życzysz. Jeśli potrafisz go powstrzymać, nie mam nic przeciwko temu. – To się okaże. – Na-mhoram wskazał ręką w kierunku tunelu. – Czy zechcesz mi towarzyszyć? Covenant wahał się jeszcze chwilę. – Wygląda na to, że nie mam wyboru – stwierdził wreszcie. Gibbon skinął dwuznacznie głową, przyjmując do wiadomości decyzję Covenanta bądź też potwierdzając fakt braku możliwości podjęcia innej decyzji. Zwrócił się w stronę wieży. Niedowiarek podążył za na-mhoramem do tunelu, jakby był on gardzielą wiodącą ku niebezpieczeństwu. Przygarbił się mimo woli, bojąc się, że z otworów w suficie mogą skoczyć na niego ludzie. Nikt go jednak nie zaatakował. Wszedł na dziedziniec, otoczony echem własnych kroków. Zobaczył, że wewnętrzna brama jest nietknięta. Otworzyła się tylko na tyle, by przepuścić na-mhorama. Na umocnieniach nad wejściem pełnili wartę członkowie Clave. Gibbon skinął na Covenanta, każąc mu iść za sobą, po czym prześliznął się między wielkimi kamiennymi skrzydłami bramy. Ognie piekielne, wychrypiał Covenant tłumiąc drżenie. Ruszył naprzód, czując obecność Vaina nad plecami. Brama była gotowa do zamknięcia niczym szczęki. Gdy tylko Niedowiarek znalazł się w
środku, zatrzasnęła się za nim, zostawiając nasienie Demondim na zewnątrz. Wewnątrz nie było światła. Revelstone otaczało go ze wszystkich stron, ciemne jak więzienny loch.
18. Revelstone w deszczu
– Gibbon! – W głosie Covenanta zabrzmiał strach i gniew. – Ach, wybacz mi – dobiegł z ciemności głos na-mhorama. – Chcesz mieć światło. Chwileczkę. Wokół Covenanta zaszeleściły szaty. Rozłożył szeroko ramiona, by odstraszyć intruzów, nie zaatakowano go jednak. Usłyszał słowo rozkazu. Z trójkąta rukha buchnęło czerwone światło. Następnie pojawiły się inne. Po paru chwilach wysoki i szeroki korytarz, stanowiący wejście do Revelstone, wypełnił ostry, krwawy blask. – Wybacz mi – powtórzył Gibbon. – W Revelstone zachowujemy ostrożność. Wielu niesłusznie oczernia Clave, o czym świadczy również twój brak zaufania. Dlatego odnosimy się do obcych podejrzliwie. – A może wpadło wam kiedyś do głowy, że ludzie mają powody, by was nie lubić? – wychrypiał Covenant, starając się odzyskać wewnętrzną równowagę. – Ich uczucia są zrozumiałe – odparł na-mhoram, nie okazując zdenerwowania. – Żyją w strachu od świtu aż po zmierzch i nie widzą owoców naszych wysiłków. Dlaczego mieliby wierzyć na słowo, że bez nas dawno już by zginęli? Nie mamy o to żalu. Zachowujemy jednak ostrożność. Słowa Gibbona brzmiały niebezpiecznie wiarygodnie, Covenant jednak nie dowierzał obojętności na-mhorama. Ponieważ nie przychodziła mu do głowy żadna stosowna odpowiedź, skinął tylko głową, gdy Gibbon zapytał go: „Pójdziesz ze mną?” Ruszył korytarzem obok na-mhorama. Po obu stronach miał członków Clave, którzy nieśli ogień. Korytarz był wielki jak jaskinia. Zbudowali go giganci dla użytku gigantów. Gibbon jednak wkrótce skręcił w boczne przejście i ruszył szerokimi schodami w górę, ku wyższym poziomom miasta. Revelstone stanowiło skomplikowany labirynt. Wzniesiono je według zasad znanych jedynie dawno już nie żyjącym budowniczym. Covenant jednak pamiętał je dobrze. Choć w jego życiu minęło dziesięć lat, odkąd był tu po raz ostatni, potrafił odnaleźć drogę. Ten fakt napełnił go posępną satysfakcją. Podążał za Gibbonem w górę, oddalając się od kręgosłupa Revelstone. Korytarz wejściowy został już daleko za nimi. Drogę oświetlały pochodnie, płonące w umieszczonych
na ścianach uchwytach. Po krótkim czasie weszli do korytarza, w którym w znacznej odległości od siebie rozmieszczono granitowe drzwi z drewnianymi klamkami. Naprzeciw jednych z nich stała postać odziana w czerwoną szatę, nie mająca jednak ornatu. Gdy namhoram się zbliżył, otworzyła przed nim drzwi. Covenant zatrzymał się na chwilę, by sprawdzić, czy nie ma w nich ukrytych zamków albo rygli, po czym wszedł do środka za Gibbonem. Za drzwiami znajdował się apartament składający się z kilku pokojów: salonu z kamiennymi krzesłami i stołem, sypialni po jednej stronie, łazienki po drugiej oraz zewnętrznego balkonu. Na stole stała taca z jedzeniem. Apartament oświetlały żagwie, wypełniające powietrze smużkami dymu. Covenant przypomniał sobie płonące samoistnie ognie lordów. Zaczął przygotowywać listę gorzkich pytań, które zada na-mhoramowi. – Będzie ci tu wygodnie – oznajmił Gibbon. – Ale jeśli nie czujesz się zadowolony, damy ci takie pokoje, jakich tylko zapragniesz. Revelstone jest większe od Clave i znaczna jego część stoi pusta. – Wskazał na czekającą pod drzwiami zakapturzoną postać. – To jest Akkasri na-mhoram-cro – ciągnął. – Zaspokoi wszelkie twe potrzeby. Jeśli czegoś pragniesz lub czegoś ci brak, wystarczy, byś jej o tym powiedział. – Kobieta w kapturze pokłoniła się, nie odsłaniając twarzy ani dłoni, po czym się oddaliła. – Jesteś zadowolony, Półręki? Zadowolony? – miał ochotę warknąć Covenant. – A czy mam powody? Gdzie, do jasnej cholery, jest Linden? Stłumił jednak swój gniew. Nie chciał zdradzić, jak ważni są dla niego jego towarzysze. – Wszystko będzie w porządku – powiedział tylko. – Pod warunkiem, że nikt nie spróbuje pchnąć mnie nożem, zamknąć drzwi czy dosypać mi trucizny do jedzenia. Anielska mina Gibbona kryła wszelkie emocje. Jego oczy były tak pozbawione wyrazu, jak tylko pozwalał na to ich kolor. Wpatrywał się chwilę w Covenanta, po czym podszedł do stołu. Powoli spróbował wszystkich stojących na tacy potraw – suszonych owoców, chleba, gulaszu – i popił je łykiem płynu z flaszy. – Półręki, podobny brak zaufania nie jest do ciebie podobny – powiedział, patrząc Covenantowi w oczy. – Czuję się zmuszony zapytać, dlaczego tu przybyłeś, jeśli żywisz wobec nas takie podejrzenia. Na to pytanie Covenant był gotów odpowiedzieć szczerze. – Pomijając już to, co spotkało mych przyjaciół, potrzebuję informacji. Muszę zrozumieć, czym jest ta Słonecznica. Dlatego udałem się do Clave. Wieśniacy, których spotkałem... – Ciągle próbowali go zabić i nie mieli czasu odpowiadać na pytania. – ...trzymają się tylko życia. Nic nie rozumieją. Chcę się dowiedzieć, co wywołuje Słonecznicę, żeby móc z nią walczyć. W czerwonych oczach Gibbona zalśnił dwuznaczny blask. – Proszę bardzo – odpowiedział tonem nie zdradzającym zainteresowania tym, co słyszał czy mówił. – Co do walki ze Słonecznicą, muszę cię prosić, byś zaczekał do rana. Nocą Clave
odpoczywa. Jej źródła są jednak oczywiste. To wyraz gniewu Pana na Krainę za zło, jakim była służba a-Jerothowi. Covenant jęknął w duchu. To przekonanie było albo kłamstwem, albo okrutnym przeinaczeniem faktów. Nie miał jednak zamiaru dyskutować z Gibbonem o metafizyce. – Nie o to mi chodzi. Miałem na myśli praktyczne kwestie. Skąd się bierze? W jaki sposób powstała? Na czym polega jej działanie? Gibbon nie spuścił wzroku. – Półręki, gdybym posiadał podobną wiedzę, sam zrobiłbym z niej użytek. Znakomicie. Covenant nie wiedział, czy wierzyć na-mhoramowi. Poczuł się całkowicie wyczerpany. Zaczynał rozumieć, jak trudno będzie mu zdobyć informacje, których potrzebował. Opuściła go odwaga. Nie potrafił zadać odpowiednich pytań. Skinął tylko głową, gdy Gibbon rzekł: – Jesteś znużony. Zjedz kolację i wyśpij się. Może ranek przyniesie ze sobą olśnienie. Kiedy jednak na-mhoram ruszył ku drzwiom, Covenant poczuł się zmuszony podjąć jeszcze jedną próbę. – Powiedz mi, jak to się dzieje, że w Glimmermere jest woda? – Łagodzimy Słonecznicę – odrzekł Gibbon z cierpliwością. – Dzięki temu Ziemia zachowała odrobinę witalności. – W jego oczach zalśniła iskierka wahania, która natychmiast zniknęła. – Dawna legenda mówi, że w głębinach jeziora leży bezimienny amulet, który chroni je przed Słonecznicą. Covenant raz jeszcze skinął głową. Wiedział przynajmniej o jednym przedmiocie, potężnym, a może nie, który spoczywał na dnie Glimmermere. Gibbon wyszedł z apartamentu, zamykając za sobą drzwi. Niedowiarek został sam. Stał przez chwilę nieruchomo, pozwalając, by owładnęła nim słabość. Następnie przeniósł krzesło na balkon, by posiedzieć i pomyśleć spokojnie w ciemności. Znajdował się w połowie wysokości południowej ściany twierdzy. Wschodził zbliżający się już do pełni księżyc, w którego blasku Covenant dostrzegał potężną, mroczną dżunglę pozostałą po słońcu płodności. Usiadł ze stopami opartymi o poręcz, by opanować lęk wysokości, przebiegł palcami po splątanej brodzie i zaczął zastanawiać się nad swym problemem. Właściwie nie spodziewał się zamachu na własne życie. Wspomniał o tym, że konieczna jest wolność, by uzmysłowić Clave, że zabicie go nie przyniesie żadnej korzyści. W rzeczywistości oskarżył Gibbona o knucie morderstwa po to, by złagodzić zupełnie inne obawy. Bał się o Linden. Czuł dojmujący strach, że jego przyjaciołom grozi znacznie większe niebezpieczeństwo niż jemu. Bezradność zwiększała jeszcze jego przerażenie. Gdzie byli? Czy Gibbon i Memla okłamali go, gdy pytał ich o Santonina? Jeśli tak, jak mógł poznać prawdę? A jeśli nie, cóż mógł uczynić? Bez Linden czuł się kaleki. Potrzebował jej
wrażliwości. Potrafiłaby powiedzieć mu, czy Gibbon kłamie. Przeklinając wywołaną trądem drętwotę, zapytał nocy, dlaczego ze wszystkich ludzi w Krainie właśnie on – Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota, który ongiś zwyciężył Wzgardliwego w śmiertelnym boju – musiał być aż tak bezradny. Odpowiedź sprowadzała się do tego, że jego samoświadomość, fundamentalne poczucie własnej tożsamości, rozdarło zwątpienie. Jego możliwości przerodziły się w sprzeczność. Nawet najpotężniejszym świadomym wysiłkiem mocy nie był w stanie wydobyć z pierścienia choć krzty mocy, gdy jednak zawładnęło nim delirium, uwolnił okrutny szał, nad którym w ogóle nie panował. Dlatego nie ufał sobie i nie wiedział, co robić. Noc pozostała głucha na jego pytania. Zmęczony zaczął się przygotowywać do spoczynku. W łazience zdjął z siebie ubranie i wyszorował je dokładnie, podobnie jak własne ciało. Następnie rozwiesił odzież na oparciach krzeseł, żeby wyschła. Nago czuł się na tyle bezbronnie, że zaryzykował do końca, spożywając przygotowany dla niego posiłek i wypijając do dna flaszę metegliny. Miód złagodził całkowite wyczerpanie wydarzeniami ostatnich dni, powodując miłą senność. Przyjrzał się łożu i stwierdził, że jest wygodne i pachnie czystością. Oczekując koszmarów, niespodzianek i bólu, zwinął się pod kocem i zapadł w sen. Obudził go szum ulewy – strug wody uderzających o granit Revelstone z siłą rzeki. Powietrze w sypialni było wilgotne. Nie zamknął drzwi na balkon przed położeniem się spać. Mimo to nie ruszał się chwilę z miejsca, pozwalając, by dobiegający z zewnątrz szum przywrócił go pełni świadomości. Gdy wreszcie przetoczył się na plecy i otworzył oczy, zobaczył stojącego obok łoża Vaina. Nasienie Demondim wyglądało tak samo, jak zawsze. Stało swobodnie, z rękami lekko zgiętymi w łokciach, a spojrzeniem wbitym w pustkę. – Co to, u licha... Covenant zerwał się i pobiegł do sąsiedniej izby. Z balkonu wpadały do środka strugi deszczu, zalewając podłogę. Nie zważając na potop, wyjrzał na zewnątrz, by się przekonać, w jaki sposób Vain do niego dotarł. Przez ulewę dojrzał wsparty o balkon potężny konar. Jego podstawa spoczywała na innym balkonie, trzydzieści albo czterdzieści stóp niżej. Najwyraźniej Vain wspiął się kilkaset stóp po ścianie Revelstone, opierając konar na dolnych przyporach, a potem wciągając go za sobą, by wejść na wyżej położone półki. Pokonywał drogę etapami, aż wreszcie dotarł do celu. Covenant nie miał pojęcia, w jaki sposób nasienie Demondim znalazło jego pokój. Ociekając wodą, wpadł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Nagi i mokry, wbił wzrok w Vaina, zdumiony jego niewytłumaczalnymi możliwościami. Wtem na jego ustach wykwitł
posępny uśmiech. – Brawo – wychrypiał. – To ich zaniepokoi. Niespokojni ludzie popełniają błędy. Vain wpatrywał się w niego niewidzącym wzrokiem jak głuchoniemy. Covenant skinął do siebie głową, po czym poszedł do łazienki po ręcznik. Zatrzymał się jednak na widok sinoczerwonego śladu, który zaczynał się po lewej stronie głowy jego towarzysza i schodził aż do barku. Vain został ranny. Z uszkodzonej skóry sączył się czarny płyn, jakby nasienie Demondim doznało poważnych poparzeń. Jak to się stało? W ostatnich dniach Covenant tak bardzo przyzwyczaił się do myśli, iż Vain jest odporny na wszystko, że teraz był zdumiony tym, co zobaczył. Nasienie Demondim można było zranić? Oczywiście... w następnej chwili zdumienie ustąpiło miejsca rozbłyskowi zrozumienia. Vaina zaatakowali jeźdźcy Clave, chcąc poddać próbie tajemniczą postać stojącą u ich bram. Poparzyli go. Być może nawet nie raczył się bronić. Jego lico nie zdradzało jednak, by czuł ból. Covenant wszedł z przekleństwem na ustach do łazienki i wytarł się do sucha. Sukinsyny! Założę się, że nawet nie ruszył palcem. Włożył szybko ubranie, choć było jeszcze trochę wilgotne. Podszedł do drzwi apartamentu i otworzył je szeroko. W korytarzu czekała Akkasri na-mhoram-cro, u stóp której stała taca z jedzeniem. Skinął obcesowo na kobietę. Podniosła tacę i weszła do środka. Zatrzymał ją za drzwiami, wziął tacę z posiłkiem i oddał pustą, po czym kazał Akkasri odejść. Chciał, by miała okazję zameldować na-mhoramowi o obecności Vaina. Była to drobna zemsta, lecz nie odmówił sobie tej przyjemności. Twarz kobiety skrywał kaptur, nie widział więc jej reakcji. Oddaliła się jednak pośpiesznie. Mamrocząc ponuro, zabrał się do śniadania. Gdy je skończył, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył kamienne wrota i z rozczarowaniem ujrzał, że Akkasri wróciła sama. – Półręki – zaczęła stłumionym głosem. – Chciałeś uzyskać wiedzę na temat walki, którą Clave toczy ze Słonecznicą. Na-mhoram rozkazał, bym służyła ci pomocą. Zaprowadzę cię w miejsce, gdzie wykonujemy swą pracę, i wytłumaczę ci ją tak, jak potrafię. Nie tego spodziewał się Covenant. – Gdzie jest Gibbon? – Na-mhoram – odparła Akkasri, kładąc nacisk na jego tytuł – ma wiele obowiązków. Choć jestem tylko na-mhoram-cro, potrafię odpowiedzieć na pewne pytania. Jeśli to ci nie wystarczy, pomoże ci Gibbon na-mhoram. Do diabła – warknął. Ukrył jednak zakłopotanie. – Zobaczymy. Mam wiele pytań. – Wyszedł na korytarz i otworzył drzwi przed Vainem. – Chodźmy. Akkasri ruszyła przed siebie, całkowicie ignorując jego towarzysza. Covenant uznał to za
nienaturalne. Nasienie Demondim trudno było lekceważyć. Być może wydano jej takie polecenie? Znaczyłoby to, że jego zemsta osiągnęła zamierzony cel. Czuł narastające napięcie. Postanowił rozpocząć wreszcie poszukiwania wiedzy. – Co znaczy tytuł na-mhoram-cro? – zapytał prosto z mostu podążającą u jego boku Akkasri. – Półręki – odparła kobieta, ani na moment nie odsłaniając twarzy – na-mhoram-cro to nowicjusze Clave. Nauczono nas wiele, lecz nie władamy jeszcze rukhem na tyle dobrze, by zostać jeźdźcami. Gdy opanujemy tę umiejętność, otrzymamy tytuł na-mhoram-wist. A jeśli zdobędziemy wielkie doświadczenie i mądrość, niektórzy z nas zostaną pomocnikami samego na-mhorama, zwanymi na-mhoram-in. Jedną z nich jest Memla, która przywiozła cię do Revelstone. Wszyscy bardzo ją szanują za wielką odwagę i mądrość. – Jeśli jesteś nowicjuszką, jak wiele możesz mi wytłumaczyć? – zapytał. – Tylko Gibbon na-mhoram zna całą wiedzę Clave. – W jej głosie brzmiało lekkie oburzenie. – Brak mi umiejętności, nie wykształcenia. – W porządku. – Prowadziła Covenanta w dół, zmierzając ku centralnym głębinom twierdzy. Vain szedł za ich plecami. – Powiedz mi, skąd się wzięło Clave? – Słucham, Półręki? – Nie istnieje od zawsze. W Revelstone mieszkali kiedyś inni ludzie. Co się z nimi stało? Jak powstało? Kto je założył? – Cóż... – Skinęła głową. – Z tych czasów zachowały się tylko legendy. Powiadają, że przed bardzo wieloma pokoleniami, gdy Słonecznica po raz pierwszy pojawiła się na niebie, Krainą rządziła Rada. Była ona słaba i nie podjęła walki z tym zagrożeniem. Dlatego stracono wiele cennego czasu, nim wreszcie zjawił się mhoram. Covenant dostrzegł wreszcie, dokąd prowadzi go Akkasri. To była droga do świętego przybytku. Zaskoczyła go nieco panująca w korytarzach pustka. Przemknęło mu jednak przez głowę, że Revelstone jest olbrzymie. Kilka tysięcy osób pomieściłoby się w nim bez zbytniego tłoku. – To za jego wizją podążamy – mówiła na-mhoram-cro. – Zrozumiał, że Rada uległa podszeptom a-Jerotha, zbuntował się więc razem z garstką tych, którzy zachowali wierność i przezorność, i przepędził zdrajców. Tak zaczęła się długa walka o ocalenie naszego życia oraz Krainy. Od mhorama i garstki jego ludzi wywodzi się Clave, które z pokolenia na pokolenie, od na-mhorama do na-mhorama, dąży do ukoronowania jego boju ze Słonecznicą. Trwa to długo. Minęło wiele czasu, nim opanowaliśmy potrzebne umiejętności i osiągnęliśmy niezbędną liczebność. Również krew gromadzi się powoli. – Słowo „krew” wypowiedziała całkowicie beznamiętnie, jakby jej zdobywanie nic nie kosztowało. – Wreszcie jednak nasze marzenia zaczynają się spełniać. Słonecznica osiągnęła trzydniowy rytm i zatrzymaliśmy ją. Zatrzymaliśmy, Półręki! Próbowała okazać dumę, lecz jej głos był pozbawiony wyrazu, zupełnie jakby duma
również była czymś nieistotnym. Jakby starannie ją wyuczono odpowiedzi na jego pytania. Ukrył jednak na razie swe podejrzenia. Szli jednym z głównych korytarzy twierdzy. Z przodu dostrzegał rozgałęzienie korytarza, który otaczał z obu stron zewnętrzne ściany świętego przybytku, miejsca, gdzie dawno zmarli lordowie odprawiali nieszpory ku czci Krainy i pokoju. Kiedy się zbliżył, zauważył, że wiele spośród rozmieszczonych w równych odstępach, wystarczająco wysokich dla gigantów drzwi jest zamkniętych. Gdy z przybytku wyszedł jeździec, Covenant dostrzegł przelotnie gorejący w środku czerwony żar i usłyszał stłumiony huk. Na-mhoram-cro zatrzymała się przed jednymi z drzwi. – Trudno tam jest rozmawiać – powiedziała Covenantowi. Miał ochotę spojrzeć jej w twarz. Lico kobiety przesłaniał jednak kaptur. Gdyby nie widział twarzy Memli i Gibbona, mógłby podejrzewać, że wszyscy członkowie Clave ukrywają jakąś fizyczną deformację. – To sala Słonecznicowego Ognia i wielkiego rukha. Kiedy już je zobaczysz, odejdziemy stąd i opowiem ci o nich. Skinął głową, choć poczuł nagle opory przed ujrzeniem tego, co uczyniło Clave ze świętym przybytkiem. Akkasri uchyliła najbliższe drzwi i Niedowiarek podążył za nią w żar i hałas. Płonął tam jasny ogień. Przybytek był olbrzymią jaskinią, wykutą w macierzystej skale Revelstone, pionowym cylindrem o dnie położonym poniżej poziomu podgórza, a stropie sięgającym połowy wysokości twierdzy. Ze stojącej na jego podłodze katedry lordowie przemawiali do mieszkańców miasta. Na ścianach natomiast znajdowało się siedem galerii, umieszczonych jedna nad drugą. Ludzie z Revelstone zbierali się na nich, by wysłuchać lordów. To jednak było dawno temu. Akkasri zaprowadziła go na czwartą galerię, lecz nawet tutaj, co najmniej dwieście stóp nad podłogą, ogień sprawiał mu ból. Płonął on w zagłębieniu, w którym ongiś stała katedra, buchając z wyciem w górę niemal do miejsca, gdzie stał Covenant. Czerwone płomienie przeszywały powietrze, zupełnie jakby płonęły same korzenie twierdzy. Gorący podmuch prawie go oślepił. Miał wrażenie, że ogień trawi jego policzki i włosy. Musiał mruganiem usunąć z oczu łzy, nim zdołał dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Najpierw zobaczył wielki rukh. Kolosalny żelazny trójkąt wspierał się w trzech punktach na poręczach balkonu, na którym stał Covenant. Środek każdego z ramion żarzył się matowym szkarłatem. Przy każdym z ramion wielkiego rukha stało po dwóch członków Clave, którzy sprawiali wrażenie odpornych na żar. Ściskali żelazo w dłoniach, skupiając się na nim, zupełnie jakby Słonecznicowy Ogień był tekstem, który można odczytać za pomocą dotyku. Ich twarze o fanatycznym wyrazie lśniły czerwonawo w blasku płomieni.
Z pewnością stąd właśnie ku słońcu biła szkarłatna wiązka słonecznicowej mocy. Drzwi u podstawy jaskini oraz na najwyższej galerii były otwarte, by zapewnić dopływ powietrza. W krwawym blasku Covenantowi po raz pierwszy udało się dojrzeć kopulaste sklepienie. Giganci w jakiś sposób zdołali pokryć je ozdobnymi płaskorzeźbami. Na kamieniu przedstawiono śmiało zarysowane postacie, sceny z początków pobytu gigantów w Krainie: powitanie, wdzięczność, zaufanie. Ogień jednak zniekształcał dziwnie obrazy, nadając im złowieszczy wygląd. Covenant zazgrzytał zębami i spuścił wzrok. Jego uwagę przyciągnęło jakieś poruszenie u podstawy ognia. Zobaczył, że w podłodze wykuto kilka rynien, wiodących ku zagłębieniu. Pojawiła się odziana jak na-mhoram-cro postać, która, dźwigając dwa ciężkie wiadra podeszła do jednej z rynien, i wylała tam zawartość do wiader. W dół spłynęła ciemna ciecz, przypominająca posokę Revelstone. Niemal natychmiast Słonecznicowy Ogień rozjarzył się intensywniejszą barwą, nabierając rubinowego odcienia krwi. Covenant dławił się od żaru i budzącego się gniewu. Serce waliło mu jak oszalałe. Ocierając się o Akkasri i Vaina, pośpieszył ku najbliższemu ramieniu wielkiego rukha. Stojący tam ludzie nie zauważyli go. Potężny huk płomieni zagłuszył odgłos jego kroków, a ponadto całkowicie skupiali się na swym zadaniu. Pociągnął jednego z nich za ramię, odrywając go od żelaza. Mężczyzna był wyższy od niego. Jego postawa znamionowała siłę i oburzenie. – Gdzie jest Santonin? – wrzasnął Covenant prosto w zakapturzoną twarz. – Jestem czytającym, nie wieszczbiarzem! – odpowiedział mężczyzna głosem z trudem przebijającym się przez wycie Słonecznicowego Ognia. Covenant złapał go za szatę. – Co się z nim stało? – Stracił rukh! – odpowiedział krzykiem czytający. – Szukaliśmy go skrzętnie na rozkaz na-mhorama! Gdyby jego berło zostało zniszczone albo gdyby Santonin zginął, mając je w rękach, wiedzielibyśmy o tym. Każde z nich odpowiada na zew wielkiego rukha, chyba żeby wpadło w ręce nieświadomych. Z pewnością nie oddałby go dobrowolnie. To znaczy, że odebrano mu je siłą. Być może potem go zabito. Nie wiemy tego! – Półręki! – Akkasri złapała Covenanta za rękę, ciągnąc go ku drzwiom. Pozwolił, by wyprowadziła go ze świętego przybytku. Kręciło mu się w głowie z gorąca. Oślepiała go szalona nadzieja. Być może czytający mówił prawdę. Może jego przyjaciele zwyciężyli Santonina i byli bezpieczni! Gdy na-mhoram-cro zamknęła za nimi drzwi, oparł się o ścianę, dysząc w cudownie chłodnym powietrzu. Vain stał obok, obojętny i uważny jak zawsze. – Czy wrócimy do twej komnaty? – zapytała Akkasri, wpatrując się w Covenanta. – Czy pragniesz wypocząć? Potrząsnął głową. Nie chciał okazywać zbyt wielkiej nadziei. Z wysiłkiem zaprowadził
porządek w rozkołatanej głowie. – Nic mi nie jest. – Walący puls zaprzeczał prawdziwości jego słów, miał jednak nadzieję, że Akkasri tego nie zauważy. – Wytłumacz mi to. Widziałem już wielki rukh. Teraz powiedz mi, jak on działa. Jak walczycie ze Słonecznicą. – Czerpiąc z niej moc – odpowiedziała po prostu. – Jeśli z jeziora wyczerpać więcej wody, niż dostarczają jej źródła, jezioro wyschnie. W ten sposób opieramy się Słonecznicy. Kiedy mhoram stworzył Słonecznicowy Ogień, był on mały i nie przynosił wielkiego pożytku. Clave jednak z pokolenia na pokolenie rozpalało go coraz silniej, w oczekiwaniu na dzień, w którym wchłaniana przez niego moc wystarczy do powstrzymania postępów Słonecznicy. Covenant zastanawiał się chwilę. – Co robicie z całą tą mocą? – zapytał wreszcie. – Coś musi się z nią dziać. – Zaiste. Moc bardzo nam się przydaje. Wykorzystujemy ją do wzmocnienia Clave i kontynuacji naszych wysiłków. Jak już się dowiedziałeś, znaczną jej część zużywają jeźdźcy. Bez niej żadna samotna osoba nie mogłaby podróżować czy wysilać się tak jak oni, nie tracąc przy tym przerażająco dużo krwi. Resztę wykorzystuje się do hodowli rumaków, uodporniania ich na Słonecznicę. Również życie Revelstone wymaga mocy. Na górnym płaskowyżu uprawiamy płody rolne, karmimy krowy i kozy, napędzamy kuźnie i warsztaty tkackie. Za czasów poprzednich pokoleń Clave dręczył niedostatek. Teraz jednak rozkwitamy, Półręki. O ile nie spotka nas żadna poważna katastrofa – zakończyła Akkasri znaczącym tonem – nie przegramy. – A żeby osiągnąć to wszystko, zabijacie ludzi – wychrypiał. – Skąd bierzecie tyle krwi? Odwróciła głowę, urażona podobnym pytaniem. – Z pewnością ci o tym wiadomo – odparła suchym tonem. – Jeśli pragniesz usłyszeć więcej, porozmawiaj z na-mhoramem. – Zrobię to – zapowiedział. Stan, w jakim znajdował się święty przybytek, przypomniał mu, że Clave uważało za złe wiele rzeczy, o których wiedział, że są dobre, a na myśl o uczynkach, które zwano tu dobrymi, zbierało mu się na wymioty. – Tymczasem jednak powiedz mi, co na-mhoram... – chcąc ją poirytować, wypowiedział ten tytuł z wyraźną ironią – ...zamierza uczynić ze mną. Chce mojej pomocy. Czego ode mnie oczekuje? Z pewnością była przygotowana do odpowiedzi na to pytanie. – Chce cię uczynić czytającym – odparła bez chwili wahania. Czytającym, mruknął do siebie Covenant. Znakomicie. – Z kilku powodów – ciągnęła spokojnie Akkasri. – Różnica między czytaniem a wieszczbą jest niewielka, ale znacząca. Być może za pomocą twego białego pierścienia uda się przełamać tę granicę, co dałoby Clave wiedzę, która pokierowałaby jego przyszłymi krokami. Możliwe też, że twa moc pozwoli wchłonąć jeszcze większą część Słonecznicy. Być może uda ci się zapanować nad regionem otaczającym Revelstone, całkowicie uwolnić go od
Słonecznicy. Mamy taką nadzieję. W miarę jak gromadziłbyś coraz większą moc, Słonecznica słabłaby, co pozwoliłoby nam rozszerzyć obszar swego panowania, uczynić bezpieczną większą część Krainy. W ciągu jednego życia można by wykonać pracę wielu pokoleń. To wspaniała wizja, Półręki, godna każdej osoby. Wielka pomoc dla życia i Krainy. Z tego właśnie powodu Gibbon na-mhoram odwołał rozkaz zabicia ciebie. Covenant nie dał się jednak przekonać. Słuchał jej tylko jednym uchem. Kiedy mówiła, zauważył, że w Vainie zaszła jakaś zmiana. Nasienie Demondim nie stało już całkowicie nieruchomo. Kręciło głową z boku na bok, jakby słyszało jakiś dobiegający z oddali dźwięk i próbowało ustalić jego źródło. Czarne oczy wpatrywały się w coś uważnie. – Odpowiesz mi, Półręki? – zapytała Akkasri. Covenant zignorował jej słowa. Poczuł nagłą pewność, że Vain zaraz coś zrobi. Niewytłumaczalne podniecenie kazało mu oddalić się od ściany, przygotować do tego, co miało się wydarzyć. Wtem Vain ruszył przed siebie biegnącym po łuku korytarzem. – Twój towarzysz! – warknęła na-mhoram-cro, zaskoczona i podekscytowana. – Dokąd on idzie? – Przekonajmy się. Covenant natychmiast podążył za Vainem. Nasienie Demondim poruszało się tak pewnie, jakby świetnie znało Revelstone. Nie zwracając uwagi na Covenanta, Akkasri i mijanych ludzi, szło przez korytarze i klatki schodowe, nie używane sale spotkań i refektarze. Za każdym razem kierowało się w dół, ku korzeniom twierdzy. W miarę jak schodzili coraz niżej, podniecenie Akkasri narastało. Covenant jednak, podobnie jak Vain, nie miał czasu poświęcać jej uwagi. Grzebiąc we własnych wspomnieniach, usiłował odgadnąć, dokąd zmierza jego towarzysz, nie potrafił jednak tego dokonać. Po niedługim czasie Vain zaprowadził go do korytarzy, w których nigdy dotąd nie był. Pochodnie były tu rzadkością. Niekiedy czarny kształt nasienia Demondim niemal niknął w mroku. Nagle, bez ostrzeżenia, Vain wszedł do ślepego korytarza, oświetlanego jedynie blaskiem dobiegającym gdzieś z daleka. Gdy Covenant i Akkasri go dogonili, wpatrywał się w ślepą ścianę na końcu korytarza, jakby ukrywano za nią coś, czego pożądał. – O co chodzi?- Nie liczył na to, że Vain mu odpowie. Chciał jedynie złagodzić odczuwane napięcie. – Czego szukasz? – Półręki – warknęła na-mhoram-cro. – To twój towarzysz. – Wyraźnie się bała. Sprawiała wrażenie nie przygotowanej na zachowanie Vaina. – Masz obowiązek nad nim zapanować. Musi się tu zatrzymać. – Dlaczego? – wycedził Covenant, starając się ją sprowokować, by w chwili nieuwagi coś mu zdradziła. – Co jest tak szczególnego w tym miejscu? Podniosła nagle głos.
– Jest zakazane! Vain wpatrywał się w gładki kamień, jakby nad czymś się zastanawiał. Wtem zbliżył się do ściany i zaczął jej dotykać. Przez długi czas obmacywał powierzchnię. Ruchy nasienia Demondim z czymś się Covenantowi kojarzyły. W jego poczynaniach było coś znajomego. Znajomego? W następnej chwili Vain dotknął punktu znajdującego się nad jego głową. Na kamiennej powierzchni natychmiast pojawiły się czerwone linie, które rozprzestrzeniały się, jakby nasienie Demondim zapaliło intaglio. Wkrótce pojawiło się szerokie, podświetlone czerwonym blaskiem wejście. Drzwi otworzyły się, odsłaniając oświetlony pochodniami korytarz. Tak jest! – krzyknął do siebie Covenant. Gdy obaj z Pianościgłym próbowali dostać się do Ochronki Foula, gigant znalazł i otworzył podobne drzwi, tak samo jak teraz Vain odszukał te. Skąd jednak wzięły się w Revelstone? Giganci ani lordowie nie korzystali z podobnych przejść. Ogarnięty nagłym lękiem, zauważył ruch Akkasri odrobinę za późno, by ją powstrzymać. Strach dodał jej szybkości. Wyciągnęła rukh spod szaty i wylała sobie krew na dłonie. Z trójkąta buchnął ogień. Kobieta zaczęła wykrzykiwać słowa, których nie rozumiał. Vain zniknął już w przejściu. Covenant pomknął za nim, nim drzwi zdążyły się zamknąć. Korytarz biegł równolegle do tego, którym tu przyszli. Był dobrze oświetlony. Niedowiarek zauważył, że nie jest on dziełem budowniczych Revelstone. Ściany, podłoga i sufit były zbyt nierówne. Giganci nigdy nie obrabiali kamienia tak niechlujnie. Przebłysk intuicji podpowiedział mu, że tunel powstał dopiero po upadku Rady. Stworzyło go Clave, dla swych tajemnych celów. Zobaczył boczny korytarz, prowadzący w lewo. Vain skręcił w niego, a Covenant pośpieszył za nim. Po dziesięciu krokach nasienie Demondim dotarło do masywnych żelaznych drzwi. Zamknięto je na ciężkie zasuwy, głęboko osadzone w skale, jakby Clave chciało, żeby nigdy już ich nie otworzono. Z otaczających metal szczelin biło słabe, perłowe światło. Vain nie wahał się ani chwili. Podszedł do drzwi i znalazł szpary, w które mógł wepchnąć palce, po czym napiął mięśnie pleców i ramion. Wysiłek sprawił, że z jego poparzonych miejsc znów popłynęła wydzielina. Covenant usłyszał za sobą kroki biegnących, nie odwrócił się jednak. Zdumienie przykuło jego uwagę do Vaina. Z czarnej postaci eksplodowała potężna siła. Nasienie Demondim wyrwało drzwi z framugi. Dźwięcząc niby kowadło, metal padł na podłogę. Skąpany w perłowym blasku Vain
przeszedł przez próg. Covenant podążył za nim, jak pogrążony w transie. Znaleźli się w wielkiej komnacie, pełnej stołów i sięgających pod sufit półek, na których leżały setki zwojów, kasetek, mieszków i amuletów. Stoły pokrywały stosy mieczy i lasek oraz dziesiątki talizmanów. Od trzech najzdobniejszych szkatułek, które ustawiono wysoko na umieszczonej na tylnej ścianie półce, a także od niektórych przedmiotów leżących na stołach odbijało się światło. Oniemiały ze zdumienia Covenant rozpoznał małą skrzynkę, w której ongiś znajdował się krill Lorica Pogromcy Podłych. Była otwarta i pusta. Gapił się na to wszystko, nie mogąc myśleć, zorientować się, zrozumieć. Po chwili do komnaty wbiegła Akkasri w towarzystwie dwóch osób ubranych jak jeźdźcy. Wszyscy troje zatrzymali się nagle, unosząc płonące rukhy. – Nie dotykajcie niczego! – warknął jeden z nieznajomych. Vain zignorował ich, jakby zapomniał już, że są w stanie mu zaszkodzić. Podszedł do jednego z ustawionych w głębi stołów. Tam znalazł to, czego szukał: dwie obręcze z matowoszarego żelaza. Covenant rozpoznał je raczej dzięki instynktowi niż jakimś charakterystycznym cechom. Okucia Laski Praw. Laska Praw, najpotężniejsze narzędzie Rady Lordów, zrobiona przez Bereka Półrękiego z konaru Jedynego Drzewa. Zniszczyła ją pierwotna magia, kiedy lord Foul zmusił zmarłą Elenę do użycia jej przeciwko Krainie. Po klęsce Wzgardliwego Bannor zaniósł okucia do Revelstone. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Vain założył obręcze. Jedną wsunął sobie przez prawą dłoń. Powinna być za mała, lecz bez trudu prześliznęła się przez kostki dłoni i wygodnie otoczyła nadgarstek. Drugą włożył na lewą stopę. Żelazo sprawiało wrażenie elastycznego. Z łatwością przesunął je przez podbicie i piętę, a następnie zacisnął na kostce. Jeździec wciągnął powietrze, a obie kobiety spojrzały na Covenanta. – Półręki – warknęła towarzyszka Akkasri. – To twoja wina. Nikomu nie wolno wchodzić do sakramentarium Clave. Nie będziemy tolerować podobnego zachowania. Jej ton przywrócił Covenantowi jasność myśli. W powietrzu było gęsto od niebezpieczeństwa. Zastanowił się szybko. – Cała wiedza lordów – powiedział. – Wszystko, co kiedyś należało do Rady. Wszystko jest tutaj. Nietknięte. – Większość jest nietknięta – stwierdziła sztywnym tonem Akkasri. – Rada była dekadencka. Część utracono. Covenant niemal jej nie słyszał. – Pierwszy i Drugi Dział. – Wskazał na lśniące szkatułki. – Trzeci Dział? Czy znaleźli Trzeci Dział?
Przewidując rytuał profanacji, Kevin Niszczyciel Krainy ukrył całość swej wiedzy w Siedmiu Działach, chcąc zachować ją dla przyszłej Rady, lecz za czasów wielkiego lorda Mhorama odnaleziono jedynie dwa pierwsze i ostatni z nich. – Najwyraźniej – odparł jeździec. – Ale niewiele im to dało. – W takim razie dlaczego... – głos Covenanta wyrażał całe jego przerażenie i zdumienie – ...go nie używacie? – Ta wiedza dotyczy rzeczy, które już nie istnieją. – Odpowiedź miała moc oskarżenia. – Pod Słonecznicą nie ma wartości. Niech to piekło! Covenant nie potrafił znaleźć innych słów na określenie swej trwogi. Piekło i szatani. – Chodź! – Rozkaz kobiety brzmiał twardo jak smagnięcie biczem. Nie był jednak skierowany pod adresem Covenanta. Troje jeźdźców zwróciło się ku Vainowi. Ich rukhy płonęły czerwonym blaskiem, przywołując moc. Vain usłuchał ich, jakby przypomniał sobie nagle przyczynę swych obrażeń. Akkasri złapała go za rękę, próbując ściągnąć z niej obręcz, żelazo nie ustąpiło jednak. Wskazując drogę rukhami, wyprowadzili Vaina z sakramentarium. Zachowywali się tak, jakby nie było tu Covenanta. Podążył za nimi. Ku jego zaskoczeniu, zaczęli oddalać się od ukrytego wejścia. Przeszli kawałek zbudowanym z nie ociosanych głazów tunelem. Wtem przejście zakręciło, przechodząc w długi korytarz, oświetlony wieloma pochodniami. W powietrzu kłębił się szary dym. Covenantem targnął strach. Zdał sobie sprawę, że znajduje się w lochu. W obu ścianach widniały dziesiątki zaryglowanych żelaznych drzwi. Wszystkie wyposażone były w małe, zakratowane okienka. Można by tu uwięzić pół tysiąca ludzi i nikt, kto nie dysponował instynktami czy wiedzą Vaina, nie zdołałby ich odnaleźć. Rozglądając się wokół, Covenant zrozumiał nagle konsekwencje gniewu jeźdźców. Gibbon nie chciał, by dowiedział się o tym miejscu. Ile jeszcze sekretów kryło się w Revelstone? Jeden z jeźdźców popędził ku drzwiom i odsunął rygle. Cela była tak mała, że ledwie mogła pomieścić siennik. Akkasri i trzeci jeździec zagonili Vaina do celi za pomocą rukhów. Nasienie Demondim odwróciło się w wejściu. Strażnicy grozili mu ogniem, lecz nie próbowało ich atakować. Spojrzało na Covenanta. Jego czarna twarz przybrała błagalny wyraz. Covenant popatrzył na niego bez zrozumienia. Vain? „Bezcenny dar” – mówił Pianościgły. „Służy tylko własnemu celowi.” Było już jednak za późno. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Jeździec zasunął rygle. Czego ode mnie chcesz? – zapytał bezsilnie Covenant. W następnej chwili przez kraty okna sąsiedniej celi wysunęła się brązowa ręka. Palce
poruszyły się w powietrzu, rozpaczliwie pragnąc wolności. Ów gest zelektryzował Covenanta. Zobaczył coś, co rozumiał. Popędził ku drzwiom. Jeździec krzyknął na niego, chcąc go powstrzymać. Nie zwrócił na niego uwagi. Gdy dopadł do drzwi, ręka cofnęła się i do krat przycisnęła się płaska twarz. Spojrzały na niego pozbawione wyrazu oczy. Omal nie stracił równowagi z przerażenia. Więzień był jednym z Haruchai – rodaków Bannora, ludzi mieszkających w wysoko położonych twierdzach gór Westronu. Nie mógł z niczym pomylić charakterystycznej, surowej twarzy rasy, która wydała z siebie gwardię krwi, nie mógł nie zauważyć podobieństwa do Bannora, który tak wiele razy uratował mu życie. „Ocal mój lud. Jego los to koszmar”. Tak powiedział w Andelain cień Bannora. – Ur-lordzie Thomasie Covenant, Niedowiarku i władco białego złota, pozdrawiam cię. Haruchai pamiętają o tobie. – Nieugięta sztywność jego osobowości wykluczała możliwość błagania. – Nazywam się Brinn. Czy nas uwolnisz? Wtem w karku poczuł uderzenie gorącego żelaza. Covenant runął w ciemność niby kaleka. Nieświadomość była dla niego cierpieniem, którego nie mógł w żaden sposób złagodzić. Dręczony bólem i szałem, leżał ślepy i głuchy. Stopniowo jednak ciemność przeszła w deszcz. Strugi, których szum łagodziły granitowe mury, spływały po ścianach, spadały z okapów i ganków, uderzały ze stukotem o wykusze. Ich dźwięk pomógł mu odzyskać przytomność. Poczuł koce, przypomniał sobie o martwocie palców i stóp, drętwej nieczułości. Przypomniawszy sobie trąd, pamiętał też o wszystkim, co go spotkało, tak wyraziście, że wtulił twarz w łoże i zacisnął dłonie na kocu, na którym leżał. Vain. Haruchai. Napaść jeźdźców. Ukryte drzwi, wiodące do sakramentarium i lochu. Były takie same, jak te, których używał ongiś Wzgardliwy w Ochronce Foula. Skąd takie drzwi wzięły się w Revelstone? Przeszył go dreszcz. Odwrócił się na drugi bok, krzywiąc się z bólu. Kark miał sztywny i obolały, ale kości były nienaruszone, a mięśnie nie sprawiały wrażenia trwale uszkodzonych. Gdy otworzył oczy, zobaczył, że przy łożu stoi Gibbon. Bezmyślna twarz na-mhorama zastygła w wyrazie troski, lecz czerwone oczy wyrażały jedynie groźbę. Covenant rozejrzał się pośpiesznie i zobaczył, że leży w sypialni swego apartamentu. Spróbował usiąść. Plecy i ramiona przeszył mu ostry ból, lecz zmiana pozycji pozwoliła mu spojrzeć na prawą dłoń. Pierścień był na miejscu. Jakiekolwiek mogły być plany Clave, w ich skład nie wchodziła kradzież białego złota. To go uspokoiło. Ponownie spojrzał na na-mhorama i celowo postanowił nie poruszać
tematu drzwi. Musiał liczyć się z wieloma innymi niebezpieczeństwami. – Z pewnością odczuwasz ból w karku – stwierdził Gibbon całkowicie obojętnym tonem. – To przejdzie. Swarte użyła nadmiernej siły. Dałem jej reprymendę. – Jak... – Ból ściskał mu gardło. Ledwie zdołał wydusić z niego ochrypły szept. – Jak długo byłem nieprzytomny? – Jest południe drugiego dnia deszczu. Niech to piekło, jęknął Covenant. Prawie cała doba. Spróbował ocenić, ilu ludzi zabiło w tym czasie Clave, lecz nie potrafił tego zrobić. Być może uśmiercili Brinna. Odsunął od siebie tę myśl. – Akkasri – wydyszał oskarżycielskim tonem. Gibbon skinął obojętnie głową. – Akkasri na-mhoram-in. – Okłamałeś mnie. Żadne obelgi nie mogły wyrwać na-mhorama z letargu. – Być może. Nie miałem złych intencji. Przybyłeś do Revelstone pełen wrogości i podejrzeń. Chciałem jedynie zmniejszyć twą nieufność, a jednocześnie ochronić nas przed tobą, na wypadek gdybyś miał wrogie zamiary. Dlatego powiedziałem ci, że Akkasri ma rangę na-mhoram-cro. Chciałem pozyskać twe zaufanie. Pod maską na-mhoram-cro Akkasri mogła odpowiedzieć na wiele twych pytań, a jednocześnie nie czułbyś się zagrożony jej mocą. Wierzyłem, że to się uda, ze względu na to, jak potraktowałeś Memlę na-mhoram-in. Żałuję, iż wynik okazał się sprzeczny z mymi planami. Jego słowa brzmiały wiarygodnie, lecz Covenant odrzucił je potrząśnięciem głową. Natychmiast skrzywił się pod wpływem nagłego bólu. Rozmasował sobie kark, mamrocząc coś ponuro, po czym zmienił temat, licząc na to, że zbije Gibbona z tropu. – Dlaczego, u licha, trzymasz w swoim cholernym więzieniu jednego z Haruchai? Na-mhoram sprawiał wrażenie odpornego na wszelkie zaskoczenie. – Próbowałem ukryć przed tobą ten fakt – odparł, krzyżując ręce. – I tak już uważasz, że masz wystarczające powody do nieufności. Nie chciałem dawać ci ich więcej, dopóki nie zrozumiesz, że nasza praca musi mieć pierwszeństwo przed wszystkim. Gibbon zmienił nagle temat. – Półręki, czy ów Haruchai nazwał cię właściwym imieniem? Czy naprawdę jesteś urlordem Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem i władcą białego złota? – A co to ma za znaczenie? – warknął Covenant. – To imię często występuje w starożytnych legendach. Po Pierwszym Zdrajcy Thomas Covenant był największym ze sług a-Jerotha. – To śmieszne. – Zatrwożyło go kolejne wypaczenie historii Krainy, był jednak zdecydowany uniknąć zastawionej przez Gibbona pułapki. – Jak mógłbym być tamtym Thomasem Covenantem? Tam, skąd pochodzę, to imię występuje często. Podobnie jak
pierścienie z białego złota. Gibbon przeszył go spojrzeniem czerwonych oczu, Covenant nie mrugnął jednak. Kłamstwo za kłamstwo, wychrypiał. – Nie wyglądasz na tyle lat – przyznał po chwili na-mhoram. – Mówiłem jednak o Haruchai – ciągnął. – Półręki, mamy w lochu nie jednego z nich, lecz sześćdziesięciu i siedmiu. – Sześćdziesięciu... Covenant nie potrafił ukryć przerażenia. – No proszę. – Gibbon wskazał na niego. – Miałem powody bać się twej reakcji. – Na Boga! – warknął wściekle Covenant. – To Haruchai powinieneś się bać! Nie wiesz, z kim masz do czynienia? – Darzę ich wielkim szacunkiem. – Tępy spokój na-mhorama był niezmącony. – Ich krew jest cenna i ma wielką moc. Byli moimi przyjaciółmi! Covenant ledwie powstrzymał się przed głośnym krzykiem. Co, na cholerne ognie piekielne i wszystkich szatanów, sobie wyobrażasz? – Półręki, wiesz, że nasza praca wymaga krwi – ciągnął Gibbon z rozsądkiem w głosie. – W miarę narastania mocy Słonecznicy, również Słonecznicowy Ogień musi zyskiwać na sile, by stawiać jej opór. Dawno już minęły czasy, gdy do zaspokojenia naszych potrzeb wystarczali mieszkańcy Krainy. Przed pięcioma pokoleniami Offin na-mhoram, który wówczas kierował Clave, stanął w obliczu klęski naszego marzenia. Osiągnął granice tego, czego mogła dostarczyć Kraina, i było tego za mało. Nie, będę się rozwodził nad jego rozpaczą. Wystarczy powiedzieć, że wtedy właśnie, dzięki przypadkowi lub łasce, przyszli nam z pomocą Haruchai. – Wzruszył ramionami. – To prawda, że owa pomoc nie była zgodna z ich zamierzeniami. Pięciu ich przybyło z gór Westronu w imię swych legend. Chcieli odnaleźć Radę. Offin jednak nie zmarnował tej okazji. Pojmał całą piątkę. Po pewnym czasie zjawiło się pięciu następnych, szukając zaginionych kuzynów. Ich również schwytano. Byli twardzi i dzicy, lecz poskromiła ich moc Słonecznicowego Ognia. Później przybywali następni Haruchai, którzy szukali zaginionych. Najpierw po pięciu, potem po dziesięciu, wreszcie po dwudziestu, w długich odstępach czasu. Są upartym narodem i nie rezygnowali przez całe pokolenia. Przez pokolenia też wpadali w nasze ręce. – Covenantowi wydało się, że dostrzega w czerwonych oczach Gibbona błysk rozbawienia. – W miarę jak rosła ich liczba, Słonecznicowy Ogień stawał się coraz potężniejszy. Jak dotąd żadnemu z nich nie udało się nas zwyciężyć albo uciec. W ostatnim wypadzie wzięła udział cała setka. W oczach Haruchai prawdziwa armia. – Obojętność Gibbona przypominała płynącą z czystego serca pogodę. – Zostało jeszcze sześćdziesięciu i siedmiu. „Koszmar”. Opowieść na-mhorama wzbudziła w Covenancie gwałtowne pragnienie przemocy. Ledwie zdołał stłumić wściekłość. – Czy tą opowieścią chcesz mnie przekonać, że jesteś moim przyjacielem?
– Nie chcę cię o niczym przekonywać – odparł Gibbon. – Pragnę jedynie wyjaśnić ci, dlaczego chciałem ukryć przed tobą tę sprawę i dlaczego Swarte uderzyła cię, gdy ujrzałeś owego Haruchai. Musisz zrozumieć, jak głęboko poświęcamy się swemu zadaniu. Życie jednego człowieka czy dwudziestu ludzi, albo nawet niepoliczonego mrowia, jest dla nas niczym w porównaniu z życiem Krainy. Słonecznica jest olbrzymim złem i walka z nią wymaga ogromnych poświęceń. Chcę również, byś pojął, że twa pomoc, wsparcie twego białego pierścienia, obiecuje nam ocalenie Krainy, oszczędzenie życia niezliczonych rzesz ludzi. Brzydzi cię przelewana przez nas krew? W takim razie pomóż nam, byśmy nie potrzebowali więcej tego robić. Nie możesz przysłużyć się Krainie w żaden inny sposób. Covenant przeszył Gibbona wściekłym spojrzeniem. – Znałem prawdziwego Mhorama – wydyszał przez zęby. – Gdy byłem tu po raz ostatni, zmusiłem go do wyboru między nadzieją dla Krainy a życiem jednej dziewczynki. Wybrał dziewczynkę. – Żadne słowa nie mogłyby wyrazić smaku żółci, który czuł w ustach. – Jesteś gorszy od Słonecznicy. Spodziewał się, że na-mhoram mu odpowie, lecz ten zamrugał tylko powiekami. – A więc zaiste jesteś Niedowiarkiem? – Tak! – warknął Covenant, rezygnując z podstępów i bezpieczeństwa. – I nie pozwolę ci dopuścić się ludobójstwa na Haruchai. – Ach – westchnął Gibbon, podnosząc się z krzesła. – Obawiałem się, że do tego dojdzie. – Uspokoił go gestem. – Nie pragnę twej krzywdy. Widzę jednak tylko jeden sposób na to, byśmy uzyskali twą pomoc. Przygotuję Clave do wieszczby. Ona odsłoni prawdę, którą chcesz poznać. Kłamstwa zostaną zdemaskowane, a serca się otworzą. Ruszył ku drzwiom. – Odpocznij teraz, Półręki. Zjedz coś. Odzyskaj siły. Możesz chodzić, gdzie chcesz. Proszę cię tylko, byś nie odwiedzał sakramentarium i lochu, dopóki dzielące nas różnice nie zostaną przezwyciężone. Wyślę kogoś po ciebie, gdy wieszczba będzie już gotowa. Opuścił apartament, nie czekając na odpowiedź. Wieszczba – warknął Covenant. Jego wewnętrzny głos miał ochrypłe brzmienie. – Na Boga, tak! Nie zważając na ból karku, zrzucił koce i przeszedł do sąsiedniego pokoju w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Na stole stała nowa taca. Okno zamknięto, by do środka nie napadał deszcz. Pomieszczenie wypełniał zapach dymu. Covenant był już teraz pewny, że nikt nie poda mu trucizny ani narkotyku. Rzucił się więc na jedzenie i pożarł wszystko, próbując zdusić bezpodstawny gniew. Nie dotknął jednak flaszy z metegliną. Nie chciał, by coś pozbawiło go jasności umysłu, spowolniło odruchy. Czuł, że wieszczba Gibbona będzie przełomem i zamierzał ujść z niej z życiem. Dręczyło go gwałtowne pragnienie opuszczenia apartamentu. Miał ochotę pokręcić się po
Revelstone, by się przekonać, jak olbrzymia twierdza wpłynie na jego samopoczucie. Nie zrobił tego jednak. Narzucając sobie dyscyplinę trędowatego, usiadł na jednym z krzeseł, położył nogi na drugim, a obolałą szyję na oparciu. Znieruchomiał, rozluźnił po kolei wszystkie mięśnie ciała, wygładził czoło i spowolnił tętno, pragnąc osiągnąć skupienie i spokój, które będą mu potrzebne. Przed jego oczyma pojawiły się twarze: Linden, Sundera i Brinna. Oblicze Haruchai miało wyraz równie nieubłagany jak lico Bannora. Twarz Linden była napięta, nie z surowości czy wyboru, lecz ze strachu. Zamknął przed nimi umysł, by nie oślepił go gniew. Zaczął myśleć o ukrytych drzwiach, które odkrył Vain. Wyczuwał w sobie odpowiedź, która gramoliła się na powierzchnię. Nadal jednak blokowały ją wyobrażenia, z którymi tu przybył. Sam fakt jej bliskości sprawił jednak, że na jego porażoną trwogą twarz wystąpiły kropelki potu. Nie był przygotowany na stawienie czoła podobnemu zakłamaniu. Zakłamanie. Uczepił się tego słowa, próbując pojąć jego znaczenie. Dłonie jego umysłu były jednak pozbawionymi palców dłońmi trędowatego i nie mogły podołać temu zadaniu. Ktoś zapukał do drzwi. Covenant poderwał się nagle. Szyję przeszył mu ból, a na podłogę spłynęły kropelki potu. Nim zdążył wstać z krzesła, drzwi otworzyły się szeroko i do pokoju wpadła Memla. Jej blade lico otaczały rozczochrane, posiwiałe włosy. Ściskała rukh w dłoniach, jakby chciała uderzyć nim Niedowiarka. Nie płonął w nim jednak ogień. W jej oczach malował się wyraz oszukanej uczciwości. – Okłamali! – wydyszała. – Okłamali mnie! Słaniając się na nogach, spojrzał na nią ponad stołem. Wytrzeszczała przez chwilę oczy, szukając słów, niezdolna zwykłą mową wyrazić bezmiaru swego oburzenia. – Są tutaj! – wybuchnęła wreszcie. – Santonin... twoi towarzysze! Wszyscy są tutaj! Covenant złapał za blat, by się nie przewrócić. – Dwoje stonedownorów i obca. W lochu. – Gniew utrudniał jej oddychanie. – Zobaczyłam Santonina tam, gdzie się tego nie spodziewał. Na-mhoram okłamał mnie bezwstydnie! Zapytałam o to Santonina. Wyjaśnił mi, po co mnie i pozostałych wysłano ci na spotkanie. Uśmiechał się! Nie po to, by cię tu przyprowadzić. Nie. Po to, byś nie zdołał go złapać. Dotarł do Revelstone drugiego dnia słońca płodności. Tylko dzień przed nami! Tylko dzień? Coś w Covenancie zawyło. Tylko dzień? – Gdybym cię nie powstrzymała, gdybyś szedł całą noc, mógłbyś go dogonić przed świtem. Przejeżdżał niedaleko mnie. W gardle Niedowiarka zrodziło się warknięcie. Zamachnął się, zrzucając tacę ze stołu. Kamienne naczynia potłukły się, a meteglina wyciekła na podłogę. Ten wybuch złości uspokoił go trochę. – Memlo. – Był dla niej niesprawiedliwy. Odzyskał kontrolę nad kończynami i poczucie
celu, nie mógł jednak zapanować nad głosem. – Zaprowadź mnie do Gibbona. Przeszyła go wzrokiem, zdumiona jego żądaniem. – Musisz uciekać. Tu grozi ci niebezpieczeństwo. – Natychmiast. – Musiał coś zrobić, przystąpić do działania, by drżenie, które czuł w piersi, nie rozprzestrzeniło się na nogi. – Zaprowadź mnie do niego natychmiast. Zawahała się, po czym skinęła gwałtownie głową. – Tak. Masz rację. Odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Popędził za nią, gnany bólem i wściekłością. Prowadziła go ku korzeniom Revelstone, trasą, którą pamiętał. Droga była długa, lecz pokonali ją szybko. Gdy Memla weszła do znajomego korytarza, na całej długości oświetlonego pochodniami, rozpoznał miejsce, w którym znajdowały się kiedyś prywatne kwatery lordów Rady. Wielka, okrągła komnata, do której wiódł korytarz, wyglądała tak, jak ją zapamiętał, a zarazem inaczej. Podłogę tworzył szlifowany granit, tak gładki, jakby wypolerowały go stulecia użytkowania i staranność. Sufit był wysoko, a w ścianach w równych odstępach umieszczono tunele, za pomocą których inne poziomy twierdzy łączyły się ze znajdującymi się u podstawy jaskini apartamentami. Wszystko to zgadzało się z jego wspomnieniami. Światło jednak było teraz inne. Lordowie nie potrzebowali pochodni. Sama podłoga lśniła mocą Ziemi. Według starych opowieści kamień rozpalił Kevin Niszczyciel Krainy za pomocą Laski Praw. Ów blask – tak wspaniale wyrażający ciepło i wierność Rady – zniknął. Pochodnie, które go zastąpiły, wydawały się w porównaniu z nim tandetne i niegodne zaufania. Covenant nie miał jednak czasu na zadumę nad utraconymi cudami. Pośrodku pomieszczenia stała w kręgu dwudziestka członków Clave. Wszyscy trzymali gotowe do użycia rukhy. Nad grupą dominował pastorał na-mhorama. Na głos kroków Covenanta zwrócili się ku niemu. Twarze mieli skryte pod kapturami. Centrum kręgu zajmował kamienny blok przypominający katafalk. Ciężkimi żelaznymi okowami przykuto do niego człowieka. Jednego z Haruchai. Gdy Covenant wyprzedził Memlę, zbliżając się do kręgu, rozpoznał Brinna. – Półręki – odezwał się na-mhoram. Covenant po raz pierwszy usłyszał w jego głosie ton podniecenia. – Wieszczba jest gotowa. Zaraz otrzymasz odpowiedzi na wszystkie pytania.
19. Wieszczba
Wróżebna wibracja słyszalna w głosie na-mhorama powstrzymała Covenanta. Przestrzeń pod wysoką kopułą była ciemna, nietknięta blaskiem pochodni. Jeźdźcy stali na martwej podłodze, jakby była ona dnem otchłani. Skryte pod kapturami twarze równie dobrze mogłyby należeć do ur-podłych. Tylko blade dłonie, dzierżące płonące rukhy, świadczyły, że zebrani są ludźmi. Zapewne był wśród nich Santonin. Fragment Złoziemnego Kamienia zabrany z Woodhelven Mocokamienia prawdopodobnie był ukryty gdzieś w kręgu. Ton Gibbona przekonał Covenanta, że Clave nie zgromadziło się tu dla jego dobra. Zatrzymał się nagle. Echa gniewu niosły się w jego głowie niczym obcy, szydzący z niego głos. Instynktownie zacisnął okaleczoną dłoń na ślubnej obrączce. Nie cofnął się jednak. – Co, do jasnej cholery, zrobiliście z moimi przyjaciółmi? – warknął ochryple. – Wieszczba na to odpowie. – Gibbon był niecierpliwy, głodny. – Czy jesteś gotów stawić czoło prawdzie? Brinn spojrzał na Covenanta. Jego lico nic nie wyrażało, lecz na czole lśniła warstewka potu. Wtem szarpnął łańcuchy, uparcie i bezskutecznie usiłując się uwolnić. Memla wciąż stała u wejścia do komnaty. – Strzeż się, Półręki – wyszeptała. – Jest tu zła wola. Poczuł siłę jej przestrogi. Brinn również starał się go ostrzec. Zawahał się na moment. Niemniej Haruchai go rozpoznał. W jakiś sposób wśród jego ludu przetrwała opowieść o Radzie i dawnej wojnie z Zepsuciem. Prawdziwa opowieść, a nie jej zniekształcona wersja. Ponadto Covenant spotkał Bannora wśród zmarłych w Andelain. Opanował się, wszedł do kręgu i stanął przy katafalku. Oparł na chwilę dłoń na ramieniu Brinna, po czym zwrócił się ku na-mhoramowi. – Uwolnij go. Gibbon nie odpowiedział mu, lecz zwrócił się w stronę Memli. – Memlo na-mhoram-in – rzekł – nie ma dla ciebie miejsca w tej wieszczbie. Pragnę, byś stąd odeszła. – Nie. – W jej głosie dźwięczało oburzenie. – Okłamałeś go. Nie wie, na co się decyduje.
– Mimo to – Gibbon zaczął cicho, lecz nagle otępienie opuściło go i jego głos przeszedł w ostry wrzask – odejdziesz stąd! Opierała mu się przez chwilę. Atmosfera w komnacie stała się napięta od sprzecznych intencji. Gibbon uniósł pastorał, jakby chciał uderzyć nim Memlę. Wreszcie połączona odpychająca moc kręgu stała się dla niej zbyt silna. – Zapewniłam Półrękiego, że jego towarzyszom nic nie grozi – rzekła z głęboką goryczą w głosie. – To wielkie zło, że na-mhoram tak lekce sobie waży słowo na-mhoram-in. Obróciła się na pięcie i odeszła w głąb korytarza. Gibbon zapomniał o niej, jakby przestała istnieć. – Nie ma mocy bez krwi – oznajmił ponownie, zwracając się w stronę Covenanta. Wydawało się, że nie jest w stanie zapanować nad gwałtownym podnieceniem. – A wieszczba wymaga mocy. Po to przyprowadziliśmy tego Haruchai. Wykrwawimy go, by uzyskać odpowiedzi na twe pytania. – Nie! – warknął Covenant. – Dość już ich zabiliście. – Potrzebujemy krwi – odrzekł na-mhoram. – To zabijcie któregoś ze swych cholernych jeźdźców! – Twarz Covenanta zbielała z wściekłości. – Nic mnie to nie obchodzi, jak sobie poradzicie! Tylko nie tykajcie Haruchai! – Jak sobie życzysz. W głosie Gibbona brzmiał triumf. – Ur-lordzie! – krzyknął Brinn. Covenant błędnie zrozumiał jego ostrzeżenie. Odskoczył do tyłu i wpadł prosto w ręce stojących za nim jeźdźców, którzy złapali go za ramiona. Nim zdążył coś zrobić, błysnęły dwa noże. Przecięto mu nadgarstki. Dwie czerwone linie przebiegły jego pole widzenia, jego duszę. Krew trysnęła na podłogę. Rany były głębokie, wystarczająco głębokie, by powoli go uśmiercić. Wytrzeszczając z przerażenia oczy, osunął się na kolana. Pulsujące strumienie krwi naznaczyły mu ręce aż po łokcie. Skapująca krew plamiła podłogę. Wszędzie wokół jeźdźcy zaczęli śpiewać. Z ich rukhów płynęły strumienie szkarłatu. Powietrze przerodziło się w czerwoną moc. Covenant klęczał bezsilny pośrodku kręgu. Paraliżował go ból szyi. W kręgosłupie czuł gwóźdź porażającej trwogi, który przykuł go do miejsca. Krew spływała na podłogę, krzycząc bezgłośnie. Gibbon zbliżył się do niego, czarny i wysoki. Dotknął czubkiem pastorału powiększającej się kałuży i zaczął starannie rysować wokół Covenanta czerwone linie. Niedowiarek gapił się jak uosobienie rozpaczy na na-mhorama, który zamknął go w trójkącie jego własnej krwi. W pieśni pojawiły się słowa, których nie mógł nie zrozumieć:
Moc i krew, krew i płomienie: Wizje wieszczby bez imienia: Prawda jak Revelstone głęboka, Czas i pasję odsłania dla oka. Czasy minione, przestwory szerokie: Nic nie skryje się przed wzrokiem. Krwią kłamstwa zdemaskujemy: Poznamy prawdę lub umrzemy. Skończywszy rysować trójkąt, Gibbon cofnął się i uniósł pastorał, z którego czubka trysnął wyrazisty, krwawoczerwony ogień. Covenant eksplodował wizją. Jego świadomość nie zachwiała się nawet w najmniejszym stopniu. Otaczające go płomienie stały się bardziej jaskrawe i nieubłagane. Ręce miał ciężkie jak kamienie młyńskie. Rytm pieśni przypominał walenie jego serca. Poza ścianami, które widział, i kamieniem, który znał, odsłoniły się inne widoki, zawirowała inna wiedza, która wżarła się w jego umysł. Początkowo wizja była chaotyczna, nieprzenikniona. Obrazy przemykały obok katafalku i jeźdźców, pojawiając się i znikając w tak gorączkowym rytmie, że nic z tego nie rozumiał. Gdy jednak poddał się im, pozwolił, by poniosły go ku oku cyklonu, niektóre z nich nabrały sensu. Niby trzy uderzenia pięści zobaczył Linden, Sundera i Hollian. Zamknięto ich w celach. Linden leżała na sienniku pogrążona w stuporze, blada jak śmierć. W następnej chwili owe obrazy zniknęły. Przed oczyma Niedowiarka pojawiła się Laska Praw. Ujrzał różne miejsca: Revelstone oblężone przez armie Wzgardliwego; Ochronkę Foula walącą się w morską otchłań; Glimmermere otwierające swe wody, by przyjąć krill Lorica. Zobaczył też twarze: zmarłą Elenę porażoną grozą i ekstazą; wielkiego lorda Mhorama, zadającego krillem śmiertelny cios ciału furii; Pianościgłego śmiejącego się radośnie w obliczu własnej śmierci. Za tym wszystkim widział też jednak Laskę Praw. Prześwitywała przez każdy obraz i wynikała z każdej wizji. Zniszczona przez mimowolną deflagrację pierwotnej magii, gdy zmarła Elena została zmuszona do użycia jej przeciw Krainie. Klęczący w trójkącie krwi niczym samobójca, przykuty do kamienia żelaznym bólem, tracący wyciekające z niego przez rany w nadgarstkach życie, Covenant zobaczył. Laska Praw. Zniszczona. Korzeń wszystkiego, co musiał wiedzieć. Albowiem Berek Półręki stworzył Laskę Praw jako narzędzie służące Prawu i broniące go. Wykonał ją z gałęzi Jedynego Drzewa, by wykorzystać moc Ziemi do obrony zdrowia
Krainy, zachowania naturalnego porządku życia. A ponieważ moc Ziemi była siłą tajemnicy i ducha, Laska Praw sama stała się tym, czemu służyła. Była Prawem i Prawo było wcielone w niej. Narzędzie i jego cel stały się jednym. A potem Laska została zniszczona. Jej utrata naruszyła samą strukturę Prawa. Zniknął jego kluczowy filar i samo Prawo osłabło. Z tego nasienia wyrosła zarówno Słonecznica, jak i Clave. Razem się narodziły, razem zapanowały nad Krainą i razem rozkwitały. Po zniszczeniu Ochronki Foula przez długie stulecia Rada Lordów w Revelstone cieszyła się pomyślnością. Pod kierownictwem wielkiego lorda Mhorama i jego następców, równie bezinteresownych i idealistycznych, zmieniła cele i intencje swej służby. Mhoram dowiedział się, że wiedza Siedmiu Działów, pozostawiona przez Kevina Niszczyciela Krainy, jest podatna na zepsucie. Obawiając się ponownej profanacji, odwrócił się od owej wiedzy, cisnął krill Lorica do Glimmermere i rozpoczął poszukiwania nowych sposobów użycia mocy Ziemi i służenia jej. Kierowana tą decyzją Rada przez całe pokolenia podążała za jego przykładem, dokonując cudów. Przywrócono zdrowie Wiernogardowi. Wszystkie prastare lasy – Grimmerdhore, Morinmoss, Szubieniczna Głębia, Las Gigantów – rozkwitły tak wspaniale, że Caerroil Leśny, Pan Puszczy z Szubienicznej Głębi, uznał, iż jego trudy dobiegły wreszcie końca, i odszedł ze świata. Nawet najposępniejsze z drzew utraciły wiele ze swej wrogości do mieszkańców Krainy. Na wszystkich zniszczonych wojną pustkowiach, ciągnących się wzdłuż Uskoku między Górą Gromu i Kolosem Upadku, przywrócono życie. Zmniejszono nieczystość panującą na Równinie Sarangrave. Uczyniono wiele, by zredukować spustoszenie Wyniszczonych Równin. Przez dwadzieścia stuleci Rada służyła Krainie w pokoju i dostatku. Wreszcie wśród lordów ugruntowała się opinia, że lord Foul nigdy nie wróci, że Covenant całkowicie przepędził złość z Ziemi. Wydawało się, że raj jest w zasięgu ich rąk. Przekonani, że osiągnęli trwały pokój, wspomnieli wielkiego lorda Mhorama i postanowili zmienić nazwę, by dać wyraz świtowi nowego wieku. Swego wielkiego lorda nazwali na-mhoramem, Radę zaś Clave. Nie widzieli granic piękna, które mogli osiągnąć. Nie było nikogo, kto by im powiedział, że ich sukcesy przyszły zdecydowanie zbyt łatwo. Albowiem Laska Praw została zniszczona. Clave rozkwitało częściowo dzięki temu, że osłabła dawna surowość Prawa, która nakazywała, by za piękno każdego osiągnięcia zapłacono odpowiednią cenę. Nie byli świadomi grożącego im niebezpieczeństwa. Po odnalezieniu Trzeciego Działu nie szukali już więcej wiedzy. W ciągu stuleci stali się ślepi i nie potrafili odgadnąć, że człowiek, którego zwali na-mhoramem, i który przekształcił Radę w Clave, był furią. Gdy bowiem Covenant pokonał Foula, używając pierwotnej magii i śmiechu, pogrążył go
w nędzy ducha tak całkowitej, że Wzgardliwy nie był w stanie zachować wcielonej postaci. Nie umarł jednak. Złość nie umarła. Foul uciekł ze zburzonej Ochronki i ukrył się na rubieżach jedynej siły wystarczająco potężnej, by uleczyć nawet jego: samej mocy Ziemi. Było to możliwe dlatego, że Laska Praw została zniszczona. Prawo, które ograniczało jego możliwości i opierało się mu od chwili stworzenia Ziemi, osłabło i lord Foul mógł przeczekać do chwili, gdy stworzy dla siebie nową siłę, nowy byt. A czekając, siał zarazem zepsucie. W miarę jak jego siły rosły, Prawo słabło. Pierwszym skutkiem owego rozkładu było ułatwienie pracy Rady, lecz każdy krok naprzód zwiększał też siłę Wzgardliwego, który całą posiadaną moc wkładał w szerzenie zakażenia. Powoli nagiął Prawo do swej woli. Furie odzyskali siły razem z lordem Foulem, który nie wystąpił otwarcie przeciw Krainie, dopóki samadhi Sheol nie zdołał wśliznąć się do Rady i nie zaczął jej psuć, dopóki kilka pokoleń na-mhoramów, każdy sprytnie opanowany przez samadhi, nie oddało Clave we władanie Wzgardliwego. Stopniowo porzucono przysięgę pokoju i zmieniono ideały Clave. Dlatego, gdy budowano nowe drzwi do lochu i sakramentarium, ukształtowano je na wzór tych, które furie znali z Ochronki Foula. Legendy o lordzie Foulu przerobiono stopniowo w opowieści o aJerothu, które miały wyjaśnić przyczyny powstania Słonecznicy, a jednocześnie ukryć rolę, jaką odegrał w tym Wzgardliwy. Zawsze działając potajemnie – tak że Clave przez cały czas miało wielu prawych członków, ludzi takich jak Memla, którzy wierzyli w kłamstwa furii i w związku z tym służyli mu ze szczerego serca – samadhi Sheol stworzył narzędzie spełniające wolę Wzgardliwego; wystarczająco złe, by nawoływać do rozlewu krwi, a zarazem wystarczająco czyste, by mogło być przekonujące. Dopiero wówczas lord Foul pozwolił, by ujrzano jego dzieło. Albowiem Laska Praw została zniszczona i to on trzymał w dłoniach wodze natury. Stopniowo, przez stulecia nabierając sił, ukształtował Krainę na podobieństwo swego wstrętu, psując moc Ziemi za pomocą Słonecznicy. Umożliwił to fakt, że Clave nie było w stanie stworzyć żadnego środka obrony. Słonecznicowy Ogień nie bronił przed Słonecznicą. Nigdy do tego nie służył. Samadhi używał go do powodowania dalszych szkód. Rozlewanie krwi celem zaklinania Słonecznicy zwiększało tylko jej moc. W ten sposób narastała ona bez żadnych kosztów dla lorda Foula. Wszystko to – Covenant zobaczył, że wokół jego kolan powiększała się kałuża krwi – miało na celu tylko jedno, zwieńczenie i ukoronowanie zakłamania lorda Foula: wezwanie do Krainy białego złota. Wzgardliwy pragnął posiąść pierwotną magię. Zrobił z Krainą to samo, co uczynił Joan, by nie pozostawić Covenantowi żadnego wyboru poza kapitulacją. Utrata Laski wyjaśniała, dlaczego wezwanie Covenanta wymagało tak skomplikowanego rytuału. W przeszłości zawsze było ono aktem Prawa, dokonywanym przez tego, kto dzierżył Laskę. Dopiero gdy Niedowiarek był umierający z powodu głodu i jadu grzechotnika, a
Prawo Śmierci złamano, można go było wezwać bez jej pomocy. Tym razem Wzgardliwy musiał zadać sobie wiele trudu, by do niego dotrzeć. Potrzebne było ściśle określone miejsce, ściśle określony rodzaj bólu, trójkąt krwi, wolny wybór i śmierć. Gdyby nie spełniono któregoś z tych warunków, wezwanie nie powiodłoby się i lord Foul mógłby dalej pustoszyć Krainę i Ziemię, nie mając nadziei na osiągnięcie swego ostatecznego celu – zniszczenie Łuku Czasu. Tylko w ten sposób mógł uciec z więzienia czasu. Tylko dzięki pierwotnej magii mógł zdobyć wolność i moc potrzebne, by zanieść swą nienawiść do Stwórcy do absolutnych niebios kosmosu. Udało mu się jednak i Covenant umierał. Zrozumiał teraz, dlaczego Gibbon wypędził Memlę z komnaty. Gdyby ujrzała tę wizję prawdy, oburzenie mogłoby ją skłonić do wywołania buntu wśród prawych jeźdźców. Albowiem Gibbon również był furią. Zrozumiał teraz, co się stało z Kolosem Upadku. Był on wcieleniem pradawnych puszcz, wzniesionym na Uskoku jako bariera dla furiów, i gdy Słonecznica zniszczyła lasy, siła drzew, która przez tysiąclecia podtrzymywała kamienny monolit, załamała się. Zrozumiał, dlaczego zniszczenie Morinmoss wygnało Caer-Caverala do Andelain i dlaczego ostatni z Panów Puszczy był skazany na klęskę. Jego moc była bowiem zasadniczo wyrazem Prawa, tak jak Andelain było jego kwintesencją. Mógł się opierać zepsuciu, jakim była Słonecznica, lecz nie był w stanie go zwyciężyć. Zrozumiał, co się stało z wielkimi końmi ranyhyn i Ramenami, którzy im służyli. Zauważywszy zło Słonecznicy w jego najwcześniejszych przejawach, konie i ludzie po prostu uciekli z Krainy, wędrując na południe wzdłuż brzegów Morza Narodzin Słońca w poszukiwaniu bezpieczniejszych pastwisk. Wszystko to ujrzał w przelotnych rozbłyskach wizji otaczających jego położenie. Pewnych rzeczy nie mógł jednak przeniknąć: ciemnego obszaru, w którym jego umysłu dotknął Caer-Caveral; plamy, która mogła tłumaczyć przeznaczenie Vaina; chmury przesłaniającej powód, dla którego wybrano Linden. Owładnęło nim poczucie utraty. Zniszczenie Krainy, którą kochał, bezgraniczne zło Słonecznicy i Clave – wszystko to była jego wina, jego dzieło. Nie potrafił zaprzeczyć logice tych oskarżeń. Laska Praw została zniszczona. On to uczynił. Pierwotna magia eksplodowała z białego pierścienia, by uratować mu życie. Nieposkromiona, nieopanowana moc zniszczyła Laskę, z której nie zostało nic poza okuciami. Za taki uczynek zasługiwał na śmierć. Znużenie wywołane utratą krwi wydawało się uzasadnione. Tętno biło mu coraz słabiej. Za jego winy nie było żadnego zadośćuczynienia i nie miał chęci dalej żyć. Wtem usłyszał w umyśle jakiś głos: Ur-lordzie. Był bezdźwięczny, przekazywany jedynie myślą. Pochodził od Brinna. Covenant nigdy dotąd nie słyszał myślomowy Haruchai, lecz przeszywające spojrzenie Brinna pozwoliło mu
rozpoznać źródło sygnału. Moc wieszczby czyniła realnym to, co bez niej nie mogłoby się zdarzyć. Niedowiarku. Thomasie Covenant. Niedowiarku – odpowiedział sam sobie. – Tak. To moja wina. Ja jestem za to odpowiedzialny. Musisz walczyć. Przemykające mu przed oczyma obrazy ponownie pogrążyły się w chaosie. Odpowiedzialny. Tak jest. Wszystko spoczywa na moich barkach. Nie mógł walczyć. Jak jeden człowiek mógłby się sprzeciwić profanacji całego świata? Poczucie winy było jednak głosem Clave – jeźdźców i kierującego nimi furii, którzy dopuścili się podobnych okropieństw. Brinn szarpał kajdany, jakby wolał zerwać sobie ścięgna niż pogodzić się z porażką. Linden wciąż leżała w lochu, nieprzytomna lub martwa. A Kraina... och, Kraina! Dlaczegóż miała zginąć bez obrony! Walcz! Gdzieś w głębi jaźni znalazł siłę wystarczającą, by zakląć. Czy nie jesteś nikim więcej niż trędowatym? Nawet trędowaci nie muszą się poddawać. Wizje zawirowały w powietrzu. Szkarłatny blask zgasł. Gibbon zakończył wieszczbę. Stój! Potrzebował dalszych odpowiedzi: jak walczyć ze Słonecznicą, jak przywrócić Prawo; jak zrozumieć jad, który w nim był, jak go unieszkodliwić. Rozpaczliwie poszukiwał obrazów, starając się wyraźnie ujrzeć to, czego potrzebował. Nie mógł jednak tego dokonać. Nie widział nic poza ziejącymi ranami w nadgarstkach, wypływem krwi, który zmniejszał się niebezpiecznie. Jeźdźcy odebrali mu wieszczbę, nim zdążył poznać najważniejsze odpowiedzi. Redukowali swą moc... Nie, nie redukowali jej, lecz transformowali ją, zmieniali w coś innego. W przymus. Czuł ich, wolę dwudziestu ludzi naciskającą mu na kark, nakazującą wyrzec się oporu, zdjąć pierścień i oddać go, nim umrze. Świadoma swych celów czerwień otaczała go ze wszystkich stron. Każdy rukh płonął nakazem. Oddaj pierścień. Odłóż go. Nim umrzesz. Wiedział, że nie zaplanował tego lord Foul. Był to efekt chciwości Gibbona. Samadhi Sheol pragnął zagarnąć białe złoto dla siebie. Pierścień! Myślogłos Brinna był ledwie słyszalny: Niedowiarku! Zabiją nas wszystkich! Wszystkich – pomyślał zrozpaczony. – Sześćdziesięciu i siedmiu Haruchai. Vaina, jeśli zdołają. Sundera. Hollian. Linden. Krainę. Oddaj pierścień! Nie.
Jego odmowa była słaba i cicha, niby pierwsza zmarszczka na wodzie, zapowiadająca tsunami. Nie pozwolę na to. Gdzieś poza krańcami jego świadomości narastał niepowstrzymany gniew i pragnienie, które wezbrały jak potężne morze. Jego umysł uwolnił się od wszystkiego poza bezradnością i determinacją. Wiedział, że nie potrafi przywołać pierwotnej magii, by ocalić życie. Potrzebował mechanizmu wyzwalającego. Jeźdźcy jednak trzymali swą moc za jego plecami, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. Potrzebował jej jednak bezwzględnie. Przecięli mu żyły. Pozbawiali go życia powoli, lecz uda im się, jeśli nie powstrzyma krwawienia, nie będzie się bronił. Nie miał zamiaru umierać. Brinn przywrócił mu wiarę w siebie. Był kimś więcej niż trędowatym. Żadne upodlenie nie zmusi go do pogodzenia się z takim losem. Nie. Istniały inne sposoby uwolnienia się od poczucia winy. Jeśli nie zdoła ich znaleźć, stworzy je z surowca czerpanego ze swej jaźni. Będzie walczył. Teraz. Tsunami uderzyło. Gniew eksplodował w Covenancie niby wywołany jadem obłęd. Ogień i wściekłość pochłonęły wszelki ból. Trójkąt i wola Clave rozprysnęły się i opadły z niego. Wypełnił go wicher pasji. Z pierścienia buchnął szalony, srebrzysty blask. Prawą pięść ogarnął biały ogień. Gwałtowny żar pochłonął całą rękę, jakby ciało Covenanta było mocą. Czerwone powietrze objęła pożoga. Na Clave padł blady strach. Zdezorientowani jeźdźcy krzyczeli. Gibbon wywrzaskiwał rozkazy. Przez moment Covenant nie ruszał się z miejsca. Pierścień płonął niby biała pochodnia otoczona szkarłatnymi rukhami. Niedowiarek celowo przyciągnął moc do prawego nadgarstka, ukształtował ogień własną wolą, powstrzymał wypływ krwi i zamknął ranę. Rozbłysk gniewu wypalił i zagoił bliznę. Potem skierował magię na lewą rękę. Ta chwila koncentracji pozwoliła Gibbonowi zorganizować obronę. Covenant czuł zbierających się wokół jeźdźców, którzy przyciągali do swych rukhów Słonecznicowy Ogień. Nie obchodzili go jednak. Zawarty w nim jad nie liczył się z przeciwnikami ani kosztami. Zagoiwszy swe rany, podniósł się i stanął prosto, jak człowiek, który nie utracił ani kropli krwi i którego nic nie mogło dotknąć. Jego siła wstrząsnęła wypełniającym komnatę powietrzem. Biła z całego ciała, jakby same kości były spragnione ognia. Na drodze stanął mu Gibbon. Furia dzierżył pastorał tak pełen gorąca i mocy, że żelazo skwierczało głośno. W serce Niedowiarka uderzyła z wyciem wiązka czerwonej złości. Zgasił ją wzruszeniem ramion. Któryś z jeźdźców cisnął mu w plecy skrzący się rukh. Metal wyparował w locie, trafiony pierwotną magią.
Wściekłość Covenanta przeszła w ekstazę, dziką i niepowstrzymaną. W chwili szału, który wstrząsnął samą macierzystą skałą Revelstone, pierwotna magia eksplodowała. Jeźdźcy padali z krzykiem. Drzwi znajdujących się nad podłogą tuneli powypadały z zawiasów. Powietrze skwierczało jak smażące się mięso. Gibbon wydał krzykiem rozkazy, których Covenant nie dosłyszał, rzucił na drugi koniec komnaty coś, co zakreśliło szmaragdowy łuk, po czym uciekł. Nakryta skłębioną mocą podłoga zalśniła jak srebrzysta magma. Gdzieś, pośród gruzów wieszczby, słyszał śmiech lorda Foula. Rozpaliło to tylko jego gniew. Gdy rozejrzał się wokół, wszędzie leżały ciała. Tylko jeden jeździec stał jeszcze. Podmuch zerwał mu z głowy kaptur, odsłaniając wykrzywioną twarz i oszalałe oczy. Covenant odgadł intuicyjnie, że to Santonin. W dłoniach mężczyzna trzymał kawałek parującego niczym zielony lód kamienia, który przyciskał do rukha. Buchnęła z niego czysta, szmaragdowa jadowitość. Złoziemny Kamień. Covenant nie znał granic, nie znał hamulców. Wściekła fala mocy cisnęła Santoninem o przeciwległą ścianę, spopieliła jego szaty, zwęgliła kości. Kamień wypadł mu z rąk, potoczył się po lśniącej podłodze i znieruchomiał, pulsując jak zżerane chorobą serce. Covenant sięgnął ku niemu płomieniami, przyciągnął go do siebie i ścisnął w niepełnej dłoni. Pianościgły oddał życie za to, by Złoziemny Kamień został zniszczony. Zniszczony! Grotą wstrząsnęła bezgłośna eksplozja – zielony wrzask pożarty przez srebro. Odprysk zniknął w parze i wściekłości. Ze straszliwym trzaskiem podłoga pękła od ściany do ściany. – Niedowiarku! Prawie nie słyszał Brinna. – Ur-lordzie! Odwrócił się i spojrzał przez płomienie na Haruchai. – Więźniowie! – warknął Brinn. – Clave więzi twych przyjaciół! Wykrwawią ich, by wzmocnić Słonecznicowy Ogień! Krzyk przebił się przez obłąkane uniesienie Covenanta. Niedowiarek skinął głową i jedną myślą skruszył okowy Brinna. Ten natychmiast zerwał się z katafalku i wybiegł z jaskini. Covenant podążył za nim pośród płomieni. Na końcu korytarza Haruchai rzucił się na trzech jeźdźców. Ich berła zapłonęły. Covenant smagnął ich srebrem, obalił na ziemię, obrócił rukhy w żużel. Obaj z Brinnem popędzili korytarzami Revelstone.
Haruchai prowadził. Znał drogę do ukrytego wejścia do lochu. Po chwili dotarli do zbudowanego przez furię wejścia. Covenant przywołał ogień, by wyważyć drzwi, nim jednak zdążył uderzyć, Brinn nacisnął odpowiedni punkt niewidocznej framugi. Podświetlone czerwonymi liniami drzwi otworzyły się. W tunelu czekało pięciu jeźdźców. Byli przygotowani do walki, lecz Brinn runął na nich tak błyskawicznie, że pierwsze ciosy rukhów chybiły celu. W jednej chwili powalił na ziemię dwóch. Covenant odrzucił na bok pozostałą trójkę i pobiegł za swym towarzyszem ku lochowi. Nie spotkali już tam więcej obrońców. Nie było czasu, by zgromadzić jeźdźców. A jeśli Gibbon żył, niewykluczone, że wycofał swych ludzi, nie chcąc narażać się na straty, które sparaliżowałyby Clave. Gdy obaj wpadli do lochu i przekonali się, że jest pusty, Brinn natychmiast skoczył ku najbliższym drzwiom i zaczął odsuwać rygle. Covenanta jednak wypełniała moc, pierwotna magia, która domagała się uwolnienia. Odepchnął Brinna na bok i wypuścił z siebie eksplozję, która wstrząsnęła samym granitem Revelstone. Z ostrym jękiem metalu drzwi wszystkich cel powypadały z zawiasów i runęły na podłogę z obłąkańczym brzękiem. Na korytarz natychmiast wypadły tuziny gotowych do walki Haruchai. Dziesięciu popędziło bronić wejścia do tunelu, pozostali zaś rozbiegli się po celach, szukając innych więźniów. Pojawiło się ośmiu czy dziewięciu mieszkańców Krainy – stonedownorów i woodhelvenninów – oszołomionych cudownym ocaleniem. Vain wyszedł z celi powoli. Gdy ujrzał Covenanta i otaczający go oszalały ogień, rozciągnął twarz w czarnym uśmiechu, uśmiechu kogoś, kto rozumiał, co robi Niedowiarek. Uśmiechu diabła. Sundera podtrzymywało dwóch Haruchai. Skalennik miał na szyi krwawiącą pręgę, jakby ocalono go spod szubienicy. Wyglądał kiepsko. Wbił wzrok w Covenanta. Na korytarz wyszła Hollian, blada i wystraszona. Odwróciła wzrok od Covenanta, jakby bała się go rozpoznać. Kiedy zobaczyła Sundera, podbiegła do niego i padła mu w ramiona. Niedowiarek stał bez ruchu, porażony tęsknotą za Linden. Uśmiech Vaina przypominał brzmienie śmiechu lorda Foula. Wtem Brinn i jakiś inny Haruchai wynieśli Linden na korytarz. Leżała bezwładnie w ich ramionach, martwa lub nieprzytomna, pogrążona w śpiączce głębszej niż jakikolwiek sen. Na jej widok Covenant wydał z siebie wycie tak głośne, że z sufitu zaczęły się sypać kawałki kamienia, które kruszyły się, aż wreszcie powietrze wypełnił delikatny pył. Nie uspokoił się, dopóki Brinn nie krzyknął do niego, że Linden żyje.
Część III
Cel
20. Misja
Opuścił loch, porzucając swych towarzyszy, ponieważ nie mógł znieść widoku twarzy Linden, wykrzywiającej się pod wpływem nieodgadnionych koszmarów. Nie przestraszyła się jego trądu. Służyła mu pomocą w każdej trudnej sytuacji. I taki był tego skutek. Nikt nie mógł jej dobudzić. Leżała pogrążona w przypominającym odrętwienie stuporze, a jej sny były pełne przerażenia. Ruszył w stronę płaskowyżu, gdyż musiał gdzieś odnaleźć nadzieję. Zaczynał już odczuwać skutki szału mocy. Wspomnienie uśmiechu Vaina prześladowało go niby echo grozy i wzgardy. To, co się stało, niczym się nie różniło od ucieczki z Woodhelven Mocokamienia. Ilu ludzi zabił? Nie panował nad własną mocą. To moc i jad panowały nad nim. Mimo to nie uwolnił pierwotnej magii. Revelstone wciąż było pełne jeźdźców. Widział, jak biegają w głębi długich korytarzy, przygotowując się do obrony czy kontrataku. Miał w żyłach za mało krwi, by zachować życie bez ognia pierścienia. Gdy tylko odrzuci moc, stanie się zupełnie bezbronny. Musiał zaufać Haruchai, licząc na to, że uratują jego i jego przyjaciół. Ta myśl również napełniła go goryczą. Rodacy Bannora bardzo wiele wycierpieli przez niego. Jak mógł pozwolić, by znowu zaczęli mu służyć? Ilu ludzi zabił? Płomienie skapywały z niego jak łzy, gdy wspinał się przez poziomy Revelstone ku płaskowyżowi. Brinn szedł u jego boku, jakby Haruchai już rozpoczęli służbę. Znalazł gdzieś płaszcz, który teraz narzucił na plecy Covenanta. Niedowiarek poprawił ubiór wzruszeniem ramion, niemal go nie zauważając. W jakimś stopniu chronił go on przed wstrząsem wywołanym utratą krwi. Potrzebował nadziei. Wieszczba dała mu wiele, lecz wszystko to zbladło wobec szoku, jaki przeżył w związku z cierpieniem Linden, oraz przypływu odrazy do siebie, jaką czuł na myśl o tym, czego dokonała jego moc. Nie spodziewał się, że zabijanie jest dla niego aż tak łatwe. Nie potrafił stawić czoła tej nowo zdobytej wiedzy bez jakiegoś źródła nadziei. Mógł się zwrócić jedynie do Glimmermere. Do mocy Ziemi, która zachowała tam jeszcze
żywotność tak wielką, że mogła zatrzymać w jeziorze wodę, nawet gdy cała Kraina leżała pod słońcem pustyni. Do oręża, który spoczywał w jego głębinach. Krilla Lorica. Nie chciał go użyć jako broni. Pragnął mieć jakiś wybór, źródło mocy, które okaże się możliwe do opanowania i uwolni go od zależności od pierścienia. Chodziło też o to, że w głowie wciąż miał wspomnienie uśmiechu Vaina. W owym grymasie Covenant dostrzegał twórców swego towarzysza, plugawe i okrutne istoty, które pamiętał. Okłamały Pianościgłego. Zrealizowania celu Vaina nie należało gorąco pragnąć. Ów cel był diabelski. Covenant widział, jak zabijało nasienie Demondim i jak robił to on sam. Znał prawdę. A Lorica, który był ojcem Kevina, zwano Pogromcą Podłych. Stworzył krill po to, by położyć kres szkodom wywoływanym przez przodków Vaina. Być może ów sztylet okaże się skuteczny również na niego. To również stanowiło pewną postać nadziei, a Covenant jej potrzebował. Gdy wyszedł na otwarty płaskowyż, jasny blask jego mocy sprawił, że noc wydała się równie czarna i straszna, jak obsydianowe ciało Vaina. Nikt nie potrafił ocucić Linden. Uwięził ją ohydny koszmar, od którego nie mogła się uwolnić. Jakie zło jej zadano? I ilu ludzi zabił? Poprzysiągł, że nigdy już nie będzie zabijał, i nie dotrzymał tej przysięgi. Ilu? Oślepił go własny ogień. Nie widział gwiazd. Otchłań nieba otwierała się nad nim niczym los trędowatego. Jak ktoś, komu brakowało zwykłej ludzkiej wrażliwości, mógł liczyć na to, że zapanuje nad pierwotną magią? Pierwotną magią, która niszczy pokój. Czuł się odrętwiały i pełen jadu. Nie potrafił nic na to poradzić. Spowity w srebrzysty blask niby nowe wcielenie Słonecznicy, ruszył przez wzgórza w stronę Glimmermere. Jeziorko skrywały wyniosłości terenu, Covenant jednak znał drogę. Brinn szedł obok niego, nie odzywając się ani słowem. Haruchai najwyraźniej wystarczało to, że może pomóc Niedowiarkowi w spełnieniu jego zamiaru, tak samo, jak gwardia krwi czuła się zadowolona i zaspokojona, służąc lordom. Kosztowało to gwardzistów dwa tysiące lat życia bez miłości, snu i śmierci. A także zepsucie. Podobnie jak Pianościgły, Bannor musiał patrzeć, jak jego bracia stają się tym, czego nienawidzą. Covenant nie potrafił zaakceptować nie wypowiedzianej propozycji Brinna. Jak mógł podjąć ryzyko, że powtórzy się historia gwardii krwi? Potrzebował jednak jego pomocy i nie umiał mu odmówić. Wreszcie ujrzał ukryte pośród wzgórz Glimmermere. Srebrny blask, który go otaczał, odbijał się w niepokalanej powierzchni na tle czarnej nocy. Woda wyglądała jak połać dzikiej magii, którą otoczył – i wkrótce miał zdusić – mroczny witriol ur-podłych. Żarłoczna biel, która wywołała u Vaina jedynie uśmiech. Moc opuszczała już jednak Covenanta. Utracił zbyt wiele krwi. Reakcja na to, co uczynił, była za silna. Dowlókł się na zesztywniałych nogach do
brzegu i zatrzymał rozdygotany, usiłując podtrzymać blask jeszcze przez chwilę. Z tafli sięgnęły ku niemu ogień i ciemność. Kiedyś wykąpał się w Glimmermere, teraz jednak czuł się zbyt zbrukany, by dotknąć owej pozostałości mocy Ziemi. Nie znał też głębokości jeziorka. Wielki lord Mhoram cisnął do niego krill w akcie wiary w przyszłość Krainy. Z pewnością był przekonany, że oręż jest poza czyimkolwiek zasięgiem. Covenant nie potrafiłby zanurkować tak głęboko. Nie mógł też poprosić o to Brinna. Przerażały go skutki obecności Haruchai. Nie mógł zdobyć się na to, by głośno przyznać, że zgadza się przyjąć jego usługi. Krill wydawał się tak odległy, jakby nigdy nie istniał. Być może nic z tego nigdy nie istniało. Może był po prostu szaleńcem, a uśmiech Vaina stanowił odbicie jego obłędu. Może leżał martwy z piersią przebitą nożem i przebywał w piekle, które stworzył dla niego trąd. Gdy jednak sięgnął wzrokiem poza płonące srebro i ciemną noc, ujrzał dobiegające z głębin słabe echo. Krill. Odpowiedział na jego moc, tak jak wtedy, gdy obudził go po raz pierwszy. Wówczas doprowadziło to nieuchronnie do zguby Eleny i złamania Prawa Śmierci. Przez chwilę obawiał się sztyletu, bał się jego ostrych krawędzi i wiążącego się z nim ciężaru winy. Kochał Elenę... Ale pierwotna magia była gorsza. Jad był gorszy. Nad nimi nie potrafił zapanować. – Ilu... – Jego głos rozerwał panującą wokół ciszę. – Ilu z nich zabiłem? – Dwudziestu jeden, ur-lordzie – odpowiedział mu z ciemności pozbawiony wyrazu głos Brinna. Dwudziestu jeden? O Boże! Przez chwilę miał wrażenie, że ścięgna jego duszy nie wytrzymają, pękną, a stawy zostaną wyłamane. Potem jednak z piersi eksplodował mu potężny krzyk mocy, a ku niebiosom buchnął biały płomień. Glimmermere odpowiedziało tym samym. Całą powierzchnię jeziora ogarnął nagle ogień, który zakręcił się w szalonym kołowrocie. Utworzył się wir. A z jego serca wystrzeliła czysta, biała wiązka – odpowiedź na zew Niedowiarka. Pojawił się krill. Lśnił, jasny i nienaruszony, w sercu jeziora – długi, obusieczny sztylet z przezroczystym klejnotem wprawionym w miejscu, gdzie garda krzyżowała się z rękojeścią. Światło biło z kamienia, który odbijał ogień Covenanta, jakby klejnot i biały pierścień byli braćmi. Noc cofnęła się przed jego blaskiem i mocą oraz wysokimi płomieniami Glimmermere. Krill wciąż był poza jego zasięgiem, Covenant jednak przestał się wahać. Wodny wir i krąg płomieni opowiadały mu o sprawach, które rozumiał: zawrocie głowy i paradoksie, oku stabilności w jądrze sprzeczności. Rozłożył ramiona, by przyjąć ogień, i wszedł do jeziora. Podtrzymała go moc Ziemi. Pożoga będąca odpowiedzią na jego ogień otoczyła go, przeniknęła jego ciało i podźwignęła. Unosząc się w srebrzystym blasku niczym cień, ruszył ku środkowi Glimmermere.
W swej słabości obawiał się, że ogień pozbawi go tożsamości, obróci w pyłki śmiertelności, a potem ciśnie ku pustemu niebu. Krill wydawał się bardziej dotykalny niż jego ciało, żelazo bardziej znaczące niż kruche kości. Gdy jednak Covenant schylił się i ujął sztylet, uniósł się on w jego dłoniach i zatoczył łuk, przecinając noc łuną blasku. Covenant przycisnął oręż do piersi i zwrócił się ku Brinnowi. Wreszcie zalała go fala zmęczenia. Nie potrafił już utrzymać ognia swej mocy. Palce jego woli osłabły i straciły uchwyt. Płomienie Glimmermere natychmiast zaczęły przygasać. Powierzchnia jeziora nie rozstąpiła się jednak pod nim. Moc Ziemi udzieliła mu tego daru, tak jak niegdyś wspomogła Bereka Półrękiego w jego rozpaczy na stokach Góry Gromu. Podtrzymywała go aż do chwili, gdy wygramolił się na pogrążony w mroku brzeg. Wokół niego i w nim panowała noc. Jego oczy nic nie dostrzegały w ciemności, zupełnie jakby ogień wypalił je do cna. Nawet blask klejnotu niczego nie oświetlał. Odarty z mocy, nie mógł już utrzymać w rękach krilla. Sztylet stał się gorący, zbyt gorący, by jego dotyk mogły wytrzymać żywe jeszcze nerwy. Odrzucił oręż, który leżał na ziemi, lśniąc jak ostatnie światło na świecie. Ukląkł bezgłośnie obok niego, zwrócony plecami do Glimmermere, jakby spotkało go upokorzenie. Czuł, że jest sam w Krainie i nie potrafi sobie poradzić. Nie był jednak sam. Brinn oderwał pasmo materiału ze swej tuniki – stroju koloru ochry, uszytego z tkaniny przypominającej skórę – i owinął nim krill, by można go było utrzymać w dłoni. Przez chwilę dotykał delikatnie ramienia Covenanta. – Chodź, ur-lordzie – powiedział wreszcie cicho. – Clave spróbuje nas zaatakować. Musimy uciekać. Gdy blask krilla przygasł, zapadła całkowita ciemność. Dla Covenanta była ona balsamem, pociechą w smutku wywołanym mocą. Pragnął, by koiła go wiecznie. Wiedział jednak, że Brinn mówi prawdę. Tak – wydyszał. – Musimy uciekać. Pomóż mi. Uniósł głowę i zobaczył gwiazdy. Lśniły tak, jakby w swej samotności mogły szukać pociechy jedynie we własnym pięknie. Wschodził księżyc. Był bliski pełni. Covenant podźwignął się bez słowa w jego blasku i ruszył wyczerpany ku Revelstone. Potykał się ze znużenia, nie wiedząc, jak zdoła pokonać tak długą drogę. Pomagał mu jednak Brinn, który podtrzymywał go, gdy potrzebował pomocy, i pozwalał iść o własnych siłach, kiedy mógł się na to zdobyć. Po dłuższym czasie, przypominającym stan delirium, dotarli na wzgórek przy wejściu do twierdzy na-mhorama. Pod prowadzącym do Revelstone tunelem czekał na nich jeden z Haruchai. Covenant zatrzymał się nagle i mężczyzna przesłał mu ukłon. – Ur-lordzie, to jest Ceer – oznajmił Brinn. – Ur-lordzie – rzekł przedstawiony. Covenant popatrzył na niego, nie potrafił jednak nic z siebie wydusić. Zabrakło mu już słów. Z twarzą bez wyrazu Ceer podał mu skórzany bukłak.
Covenant przyjął go. Wyciągnąwszy zatyczkę, rozpoznał woń metegliny. Natychmiast zaczął pić. Jego odwodnione ciało rozpaczliwie łaknęło płynu. Rozpaczliwie. Nie opuścił bukłaka, dopóki nie opróżnił go całkowicie. – Ur-lordzie – powiedział wtedy Ceer. – Członkowie Clave zbierają się wokół Słonecznicowego Ognia. Pilnujemy ich, na razie nie próbują wypadów, ale posiadają wielką moc. Zginęło jeszcze czterech Haruchai. Wyprowadziliśmy z Revelstone wszystkich więźniów. Strzeżemy ich uważnie, ale nie są bezpieczni. Clave potrafi zapanować nad naszymi umysłami, jeśli tylko zechce. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Musimy uciekać. Tak – wymamrotał w duchu Covenant. – Uciekać. Wiem. Na głos jednak zdołał wypowiedzieć tylko jedno słowo: – Linden? – Ocknęła się – odparł Ceer bezbarwnym głosem. Covenant nie zdawał sobie sprawy, że upadł, dopóki nie zorientował się, że Brinn trzyma go w ramionach. Przez długą chwilę nie był w stanie stanąć prosto. Pomogła mu jednak meteglina. Powoli podźwignął się i odzyskał równowagę. – Jak... – Ur-lordzie, staraliśmy się ją ocucić. – Przemawiając w języku znanym Covenantowi, Ceer tłumił charakterystyczny dla swej ojczystej mowy zaśpiew. Nadawało to jego głosowi zupełnie obojętne brzmienie. – Leżała jednak jak nieżywa i nic nie mogło jej pomóc. Nie wiedząc, co począć, wynieśliśmy ją z twierdzy. Ale twój czarny towarzysz... – Ceer przerwał, pytając o imię. – Vain – podpowiedział Covenant, niemal dławiąc się na wspomnienie straszliwego uśmiechu. – To ur-podły. Haruchai wyraził zaskoczenie lekkim ściągnięciem brwi, lecz nie wyraził swych myśli na głos. – Vain – podjął – stał przez pewien czas obok, nie zwracając na nic uwagi. Nagle jednak zbliżył się do Linden Avery, Wybranej. – Covenantowi przemknęła przez głowę niejasna myśl, że Ceer na pewno rozmawiał już z Sunderem i Hollian. – Nic o nim nie wiedzieliśmy, spróbowaliśmy więc mu przeszkodzić. On jednak odrzucił nas na bok, jakbyśmy nie byli tymi, kim jesteśmy. Przyklęknął przy Wybranej i dotknął jej dłonią. Obudziła się. W gardle Covenanta zrodził się jęk niezrozumienia i strachu. – Gdy odzyskała przytomność, krzyknęła głośno i próbowała uciekać – ciągnął Ceer. – Nie znała nas. Uspokoili ją jednak twoi towarzysze, stonedownorzy. Ale Vain... – krótka przerwa zdradzała niepewność Ceera – ...na tym nie poprzestał. Ur-lordzie, on się jej pokłonił. On, który ma za nic Haruchai i jest głuchy na wszelką mowę. Dotknął czołem ziemi u jej stóp. To wzbudziło w niej strach – kontynuował Ceer. – Skryła się w ramionach stonedownorów. Oni również nie znali tego Vaina. Niemniej byli gotowi jej bronić, jeśli
okazałoby się to konieczne. Vain podniósł się i nadal tam stoi, nie zważając na nic, jak człowiek porażony przymusem Clave. Wydaje się nieświadomy obecności Wybranej ani nikogo innego. Ceer nie musiał wypowiadać swej myśli na głos. Covenant wyczytał ją w jego pozbawionych wyrazu oczach. Nie ufamy temu Vainowi. Pominął jednak wątpliwość Ceera. Czuł na brzuchu ciepły dotyk krilla i nie miał sił na jałowe rozważania. Wiedział już, co musi zrobić. Wiedział to od chwili, gdy dotarło do niego znaczenie wieszczby. A Linden się ocknęła. Odzyskał ją. Z pewnością potrafi teraz zachować siły na czas wystarczający, by ruszyć ku celowi. Znalazł jednak chwilę na to, by zadać jeszcze jedno pytanie. – Jak z nią? Ceer wzruszył lekko ramionami. – Spojrzała w twarz Zepsucia. Rozmawiając jednak ze stonedownorami, mówi do rzeczy. – Przerwał na chwilę. – Jest twoją towarzyszką – podjął. – Uratowałeś nas od koszmaru. Dopóki żyjemy, ani jej, ani innym twym towarzyszom nie stanie się żadna krzywda. – Popatrzył na Brinna. – Ostrzegła nas jednak przed furią. Ur-lordzie, z pewnością musimy uciekać. Furia – pomyślał Covenant. Gibbon. Tak. Co zrobił Linden? Wyraźnie pamiętał widoczne na jej twarzy ślady przeżytego koszmaru. Co ten sukinsyn jej zrobił? Covenant wyprostował się bez słowa i ruszył sztywno tunelem wiodącym do Revelstone. Droga była długa, lecz sił dodawały mu ciemność i meteglina, a także uśmiech Vaina. Nasienie Demondim obudziło ją? Uklękło przed nią? Ur-podli z pewnością okłamali Pianościgłego. Rhysh Hamako pomyliło się lub zostało wprowadzone w błąd. Czy Vain złożył jej hołd w uznaniu dla wpływu, jaki wywarł na nią Gibbon? Co ten sukinsyn jej zrobił? Jeśli nawet przedtem Covenant wątpił w siebie lub w swój cel, teraz zdobył pewność. Ani Clave, ani odległość, ani żadne przeszkody nie staną mu na drodze. Zszedł na dół przez miasto, jak rzucone w napięciu przekleństwo. Mijał Haruchai, którzy badali teren i mieli oko na jeźdźców. Wreszcie dotarł do bramy i tunelu pod wieżą strażniczą. Zabił już dwudziestu jeden ludzi i uważał, że nie musi się nikogo obawiać. Bał się tylko o swych przyjaciół, przekleństwo zaś przeznaczał dla Wzgardliwego. Jasno określił swój cel. Gdy szedł przez tunel, dwudziestu Haruchai zebrało się wokół niego jak gwardia honorowa. Nieśli zapasy, które zabrali z Revelstone dla uciekających więźniów. Razem z nimi minął zburzoną zewnętrzną bramę i wyszedł w noc. Poniżej, na skalnym stoku podgórza, płonęło wielkie ognisko, ostro rysujące się na tle gęstej dżungli. Paliło się z głośnym trzaskiem, walcząc z wilgotnym od deszczu, zielonym
drewnem przyniesionym przez Haruchai. Jego żółty blask padał na wszystkich więźniów, chroniąc ich przed ciemnością. Covenant dostrzegł grupę stonedownorów i woodhelvenninów, skulonych niepewnie przy płomieniach. Po okolicy kręcili się Haruchai, którzy przygotowywali zapasy, wydzierali dżungli drewno, pełnili straż. Vain stał nieruchomo między nimi. Sunder, Hollian i Linden siedzieli blisko siebie, jakby chcieli dodać sobie otuchy. Patrzył tylko na Linden. Siedziała zwrócona do niego plecami. Ledwie dostrzegł, że wszyscy rodacy Brinna zwrócili się ku niemu i przyklęknęli na jednym kolanie, jakby jego przybycie oznajmiły bezgłośne trąby. Mając za plecami mroczną cytadelę, szedł sztywnym krokiem ku odwróconej plecami Linden, jak gdyby chciał paść jej do stóp. Zauważył go Sunder, który szybko poinformował o tym Linden i Hollian. Stonedownorzy zerwali się na równe nogi, jakby był dawcą życia i śmierci. Linden również się podniosła, choć wolniej. Na przybrudzonej twarzy kobiety nie potrafił dostrzec nic oprócz bólu. Rozpoznała go jednak. Przebiegł ją dreszcz oczekiwania. Covenant nie potrafił się powstrzymać. Podbiegł do niej, objął ją ramionami i skrył twarz w jej włosach. Wszędzie wokół Haruchai wrócili do swych zadań. Odwzajemniała przez moment jego uścisk, jakby była za niego wdzięczna. Nagle jednak zesztywniała. Jej szczupłym, zmaltretowanym ciałem targnęły mdłości. Chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił uwolnić się od ucisku w piersi. Gdy spróbowała się od niego odsunąć, wypuścił ją, wciąż jednak nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Nie patrzyła mu w oczy. Omiotła spojrzeniem jego postać, zatrzymując wzrok na starej dziurze pośrodku koszulki. – Jesteś chory. Chory? Przez chwilę nie potrafił jej zrozumieć. – Linden? – Chory. – Głos wypływał spomiędzy jej warg jak krew. – Chory. Poruszając się jak ogłuszona wstrętem lub żalem, odwróciła się do niego plecami. Usiadła na ziemi, skryła twarz w dłoniach i zaczęła się kołysać. Słyszał jej słaby szept: – Chory. Chory. Chodziło jej o trąd. Ten widok omal nie pozbawił go resztki sił. Gdyby był w stanie wykrztusić z siebie głos, zawyłby: „Co ten sukinsyn ci zrobił”. Zaszedł już jednak zbyt daleko i wziął odpowiedzialność za nazbyt wiele spraw. Pomógł mu nacisk krilla. Wziął się w garść, jakby do niego również nic nie mogło dotrzeć, i popatrzył na dwoje stonedownorów. Sprawiali wrażenie speszonych jej reakcją. – Ur-lordzie – zaczął niepewnie Sunder, po czym umilkł. Pręga na szyi zapewne sprawiała mu ból, ignorował ją jednak. Zmarszczył czoło, uwydatniając stare bruzdy, zupełnie jakby był rozdarty między wściekłością a strachem, między przyjaźnią i czcią, i chciał, by
Covenant wyjaśnił mu te sprawy. Mełł w ustach słowa, których nie potrafił wypowiedzieć. – Ur-lordzie – wyręczyła go Hollian – wyrządzono jej jakąś poważną szkodę. Nie wiem dlaczego, gdyż Gibbon na-mhoram powiedział do niej: „Ciebie nie mogę skrzywdzić”. Mimo to coś ją dręczy. Jej blada twarz prosiła Covenanta, by wybaczył Linden. Zastanawiał się w odrętwieniu, skąd eh-brand bierze tyle odwagi. Była młodą dziewczyną i niebezpieczeństwa, które spotykała, często ją przerażały. Miała jednak wewnętrzne zasoby... Stanowiła paradoksalne połączenie strachu i dzielności. Przemówiła, gdy Sunder nie mógł się na to zdobyć. – Wyrwałeś nas żywych z łap na-mhorama – ciągnęła. – Nie potrafię odgadnąć, ile cię to kosztowało. Nie wiem, jak patrzeć na moc taką, jak twoja. Poznałam jednak przymus jeźdźców i lochy Clave. Dziękuję ci z całego serca. Modlę się, bym miała szansę ci służyć. Służyć? – jęknął Covenant. – Jak mogę pozwolić, byś mi służyła? Nie wiesz, co zamierzam uczynić. Nie mógł jednak jej odmówić. W jakimś momencie rodzącej się w nim walki między potrzebą a przekonaniem zaakceptował już służbę Haruchai, choć ich prawo do jego wyrozumiałości wywodziło się ze znajomości trwającej prawie czterdzieści wieków dłużej. Wziął się mocno w garść, ponieważ wiedział, że jeśli się ugnie, załamie się, i zadał jedyne pytanie, na jakie pozwalały mu resztki jego odwagi: – Nic wam się nie stało? Popatrzyła na Sundera, na jego szyję. – Nic wielkiego – odparła, gdy skinął głową. – Przeżyliśmy trochę głodu i strachu. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. I – ciągnęła mocniejszym głosem – podarowano nam coś więcej niż życie. Ci Haruchai potrafią dokonać cudów. – Wskazała na trzech stojących w pobliżu rodaków Brinna. – Ur-lordzie, to są Cail, Stell i Harn. Wszyscy trzej pokłonili się płytko Covenantowi. – Kiedy wyprowadzono nas z lochu, wystarczało mi to, że żyję. Haruchai jednak na tym nie poprzestali. – Sięgnęła pod szatę i wydobyła stamtąd sztylecik oraz lianar. – Przeszukali całe Revelstone i znaleźli to dla mnie. Odzyskali też słoneczny kamień i nóż Sundera. Skalennik potwierdził jej słowa. Covenanta zdziwiła lekko łącząca ich teraz zażyłość, która pozwalała Hollian przemawiać w imieniu Sundera. Ile wycierpieli razem? – Jak to się stało, że w Krainie zupełnie zapomniano o Haruchai? – zakończyła Hollian. – Wy nic o nas nie wiecie – odparł mężczyzna zwany Harnem. – A my o was. Nie wpadłoby nam do głowy, by poszukać waszych rzeczy, gdyby Memla na-mhoram-in nie powiadomiła nas, że wam je odebrano. Memla, pomyślał Covenant. Tak. Następny element jego planu nagle stał się oczywisty. – Brinnie. – Miał wrażenie, że noc zagęszcza się wokół niego. Sunder i Hollian stali się nagle słabo widoczni. – Znajdź ją. Powiedz jej, czego nam potrzeba. – Ją? – dobiegł z oddali głos Brinna. – Czego nam potrzeba?
Dopóki nie zrozumiał tego pytania, Covenant nie zdawał sobie sprawy, że traci przytomność. Stracił zbyt wiele krwi. Ze wszystkich stron skradała się ku niemu grożąca zawrotami głowy ciemność. Choć pragnął tylko osunąć się na ziemię, pobudzał się przekleństwami, aż wreszcie zdołał unieść głowę i otworzyć oczy. – Memlę – wyjaśnił ochrypłym głosem. – Powiedz jej, że potrzebujemy rumaków. – Tak, ur-lordzie. Brinn nie ruszył się z miejsca, lecz dwóch czy trzech innych Haruchai oddaliło się od ogniska i pognało swobodnymi susami ku wieży strażniczej. Ktoś wsunął w dłonie Covenanta czarę metegliny. Wypił ją, starając się odzyskać jasność widzenia. Spojrzał na Vaina. Nasienie Demondim stało z lekko zgiętymi rękami, jakby było gotowe popełnić uczynki, których nie sposób przewidzieć. Czarne oczy wpatrywały się w nicość, z warg zaś zniknął upiorny uśmiech. Wciąż jednak miało okucia Laski Praw: jedno na prawym nadgarstku, a drugie na lewej kostce. Poparzenia sprzed dwóch nocy zagoiły się niemal całkowicie. „Jak człowiek porażony przymusem...” Czy o to chodziło? Czy za Vainem stało Clave? Czy to jemu służyli ur-podli? Jak daleko sięgały kłamstwa na-mhorama? Czerń Vaina stanowiła echo nocy. Jak udało mu się ocucić Linden? I po co to zrobił? Covenant wściekał się na nasienie Demondim. Sam jednak również zabijał – bez kontroli, a nawet bez oporów. Nie miał prawa kwestionować intencji Vaina. Miał za dużo krwi na rękach. A za mało w żyłach. Opuszczały go siły. Blask padający od ogniska zdawał się przygasać. Zostało mu tak mało czasu... Słuchajcie, zaczął mówić. Oto, co zrobimy. Z jego ust nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Poszukał dłonią barku Brinna. Pomóż mi. Muszę wytrzymać jeszcze chwilę. – Covenant. Głos Linden pomógł mu odzyskać świadomość. Stała przed nim. Jakoś udało jej się otrząsnąć z wewnętrznej klęski. Przyjrzała mu się uważnie. – Zdawało mi się, że widzę... Popatrzyła na dziką, potarganą brodę, jakby to przez nią wcześniej go nie poznała. Wtem zatrzymała spojrzenie na szerokich, czerwonych bliznach na jego nadgarstkach. Wciągnęła gwałtownie powietrze przez zęby. Natychmiast złapała go za przedramiona i uniosła nadgarstki ku światłu. – Miałam rację. Straciłeś krew. Mnóstwo krwi. – Weszła w rolę lekarza. Przyglądała się Covenantowi, wzrokiem i dotykiem oceniając jego stan. – Potrzebna ci transfuzja. W następnej chwili zauważyła, że blizny są zupełnie świeże. Przeniosła wzrok na jego twarz. – Co ci zrobili? Z początku nie potrafił jej odpowiedzieć. Wieszczba kosztowała go zbyt wiele. Nie był w
stanie unieść ciężaru wyjaśnień, których potrzebowała. Źle zrozumiała jego milczenie. Jej twarz wykrzywiła się w wyrazie odrazy. – Czy!.. Jej obawy wyrwały go z paraliżu. – Nie. Nie to. To oni mi to zrobili. Nic mi nie będzie. Ulga złagodziła rysy jej twarzy. Linden jednak nie spuściła wzroku z jego oblicza. Szukała odpowiednich słów, jakby sprzeczne emocje blokowały jej gardło. – Słyszałam twój krzyk – rzekła wreszcie ochrypłym głosem. – Mało brakowało, byśmy się wówczas uwolnili. – Jej spojrzenie utraciło ostrość, zwróciło się do wewnątrz. – Przez pewien czas byłam gotowa oddać duszę, by jeszcze raz usłyszeć, jak krzyczysz. – Wspomnienia kazały jej uciec z powrotem na zewnątrz. – Powiedz mi... – zaczęła, starając się odzyskać swą twardość, jakby miała ona dla niej kluczowe znaczenie. – Powiedz mi, co się z tobą stało. Potrząsnął głową. – Nic mi nie będzie. – Cóż innego mógł jej rzec? – Gibbon chciał krwi. Nie dał mi szansy odmowy. Wiedział, że powinien jej o wszystkim opowiedzieć, że jego towarzysze powinni usłyszeć o tym, czego się dowiedział podczas wieszczby. Nie miał jednak na nic sił. – Wieszczba skazała ur-lorda na śmierć – wtrącił Brinn bezbarwnym tonem, jakby chciał oszczędzić Covenantowi konieczności składania wyjaśnień. – Ale uzdrowił się za pomocą pierwotnej magii. Oczy Linden pociemniały na te słowa. Uzdrowił? – powtórzyły bezgłośnie jej wargi. Opuściła wzrok ku starej bliźnie, widocznej pod dziurą w koszulce. Utraciła odzyskaną na chwilę zdolność, która pozwoliła jej wyrwać się z izolacji. W jej oczach zalśniło poczucie utraty, którego nie potrafił zrozumieć. Odwróciła się od niego, kierując twarz ku nocy. – W takim razie nie jestem ci potrzebna. Hollian wyciągnęła ku niej ręce. Jak dziecko, Linden zarzuciła ramiona na szyję eh-brand i wtuliła twarz w jej szyję. Covenant nie zareagował. Przed ciemnością chronił go jedynie napór wściekłości i żalu. Gdyby spróbował się, poruszyć, przewróciłby się. Co ten sukinsyn ci zrobił? – Ur-lordzie – odezwał się Brinn. – Nie możemy zwlekać. Na-mhoram nie zginął. Z pewnością Clave wkrótce na nas uderzy. – Wiem o tym. – Serce Covenanta płakało bezsilnie: „Linden!” Z oczu spływały mu gorące łzy samooskarżenia. Jego głos brzmiał jednak nieugięcie. – Zaraz wyruszamy. Gdy tylko zjawi się Memla. Nie wątpił, że na-mhoram-in przybędzie. Nie miała wyboru. Zdradziła już dla niego Clave. Zbyt wielu ludzi za dużo dla niego poświęciło.
– To dobrze – odparł Brinn. – A dokąd się udamy? Covenant nie wahał się. Wiedział, co powinien uczynić. Przygotowali go na to jego zmarli. – Na poszukiwanie Jedynego Drzewa. Zrobię nową Laskę Praw. Nagle zapadła cisza. Twarz Hollian przesłoniła maska niezrozumienia. Sunder zmarszczył brwi, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił odnaleźć potrzebnych słów. Grupka stonedownorów i woodhelvenninów milczała. Vain nie zdradzał najmniejszego zainteresowania. Tylko oczy Haruchai lśniły. – Starzy bardowie – zaczął powoli Brinn – powiadają, że lordowie, nawet w czasach Kevina, znali legendę o Jedynym Drzewie, z którego wykonano Laskę Praw. Ur-lordzie Covenant, powziąłeś śmiały zamysł. Będziesz miał towarzystwo. Jak jednak odszukasz Jedyne Drzewo? Nic nam o nim nie wiadomo. Nic nie wiadomo – wydyszał słabo Covenant. Domyślał się tego. Na południe od Krainy ciągnęła się pozbawiona życia Szara Pustynia. Na północy długa zima Szczytów Northron czyniła je ponoć nieprzebytymi. Na zachodzie zaś, gdzie żyli Haruchai, nic nie wiedziano o Jedynym Drzewie. Wierzył w to. Gdyby Berek szukał go w tamtych stronach, z pewnością zetknąłby się z rodakami Brinna. – Mnie też nie – wydusił z wysiłkiem. – Ale udamy się na wschód. Nad morze. – Tam, skąd przybyli giganci. – Żeby uciec przed Clave. Potem... nie wiem. Brinn skinął głową. – To dobrze. Haruchai na to przystaną. Cail, Stell, Ceer, Harn, Hergrom i ja wyruszymy z tobą na wyprawę, by strzec ciebie i twych towarzyszy. Czterdziestu Haruchai wróci do naszego ludu, by podzielić się z nimi wiedzą, którą zdobyliśmy. – Jego głos nabrał nieco ostrzejszego brzmienia. – I zastanowić się nad naszą odpowiedzią na łupiestwo owego Clave. Pozostali odprowadzą stonedownorów i woodhelvenninów do domów, jeśli ci zapragną ich pomocy. Twarze dziewięciu uwolnionych mieszkańców Krainy natychmiast zdradziły, że z radością skorzystają z propozycji Brinna. – Starzy bardowie wiele mówią o gigantach. O ich wierności i śmiechu, i o ich śmierci. Z radością ujrzymy ich dom i morze, które kochali – zakończył Brinn. Teraz – powiedział sobie Covenant. Jeśli zamierzał odmówić Haruchai, uwolnić się od związanych z ich służbą zależności i odpowiedzialności, w które uwikłał się cztery tysiące lat temu, teraz nadeszła odpowiednia chwila. Nie mógł jednak tego zrobić. Nie potrafił nawet utrzymać się na nogach bez pomocy Brinna. Czy nie wystarczy, że to ja zniszczyłem Laskę? – jęknął. – Otworzyłem drzwi przed Słonecznicą? Czy muszę znieść jeszcze i to? Niemniej potrzebował Haruchai i nie mógł im odmówić. Przez chwilę zawirowała wokół niego noc. Nagle jednak poczuł dotykające jego piersi dłonie i zobaczył przed sobą Sundera. Skalennik uniósł brodę, odsłaniając otartą szyję, jakby
odniesiona rana dawała mu prawo do domagania się odpowiedzi. Blask ogniska odbijał mu się w oczach niczym echa myśli dręczących jego rozdarty umysł. – Covenant – zaczął pełnym napięcia głosem. Użył nazwiska zamiast tytułu „ur-lord”, jakby chciał się przebić przez cześć, moc i władzę rozkazu do ukrytego za nimi człowieka. – Odbyłem za ciebie długą podróż i powędruję jeszcze dalej. Dręczy mnie jednak pewna obawa. Eh-brand przewiduje słońce plag, po zaledwie dwóch dniach deszczu. Oswobadzając nas, osłabiłeś Clave. A teraz Słonecznica przyśpiesza. Być może spowodowałeś straty tak wielkie, że Clave nie jest już w stanie łagodzić Słonecznicy. Być może ściągnąłeś na Krainę wielkie niebezpieczeństwo. Covenant słyszał głęboki niepokój w głosie Sundera, lecz przez pewien czas brakowało mu hartu ducha, by odpowiedzieć. Wątpliwości skalennika sprawiały mu ból, osłabiały go. W żyłach nie miał już życia, a mięśnie nie były w stanie udźwignąć ciężaru ciała. Nawet ciepło zatkniętego za pas krilla roztopiło się w ogólnym odrętwieniu. Sunder był jednak jego przyjacielem. Poświęcił już dla niego zbyt wiele. Poszukał w ogólnej słabości jakiejś odpowiedzi i udzielił pierwszej, jaka przyszła mu namyśl. – Na-mhoram jest furią. Jak Marid. To jednak nie usatysfakcjonowało Sundera. – Tak mówiła Linden Avery. Niemniej Clave łagodzi Słonecznicę, chroniąc w ten sposób Krainę, a teraz jego wpływ uległ osłabieniu. – Nie. – Gdzieś w swym wnętrzu Covenant odnalazł ulotną chwilę siły. – Clave nie łagodzi Słonecznicy. Używa jej na szkodę Krainy. Karmi ją krwią. Od stuleci służy lordowi Foulowi. Sunder wytrzeszczył oczy. Na jego twarzy pojawił się wyraz bolesnego niedowierzania. Oświadczenie Covenanta niszczyło wszystko, w co dotąd wierzył. – Covenant. – Trwoga raniła jego głos. Dłońmi wykonywał błagalne gesty. – Jak to możliwe? To zbyt wiele. Skąd mogę wiedzieć, że to prawda? – Stąd, że ja ci to mówię. – Chwila minęła, pozostawiając Covenanta w bliskim śmierci zmęczeniu. – Zapłaciłem za wieszczbę własną krwią. Ponadto byłem już tu kiedyś. Cztery tysiące lat temu. Gdy Kraina była zdrowa. Wszystko, czego uczy was Clave, to tylko wymysł, mający usprawiedliwić cały ten rozlew krwi. W głębi jaźni czuł, co robi, i sprzeciwił się temu. Utożsamił siebie z prawdą, wziął za nią odpowiedzialność. Z pewnością żaden człowiek nie potrafił dotrzymać podobnej obietnicy. Hile Troy próbował – i w rezultacie musiał oddać duszę Panu Puszczy z Szubienicznej Głębi. – W takim razie... – Sunder starał się zrozumieć słowa Covenanta. Na myśl o ich znaczeniu na jego twarzy pojawił się wyraz grozy, która przeszła we wściekłość. – W takim razie dlaczego nie walczysz? Nie zniszczysz Clave i nie położysz kresu temu złu? Jeśli jest aż takim koszmarem? Covenant uwiesił się na Brinnie.
– Jestem za słaby. – Niemal nie słyszał własnych słów. – I już zabiłem... – Jego twarz wykrzywił spazm rozpaczy. Dwudziestu jeden ludzi! – Poprzysiągłem, że nigdy więcej nie będę zabijał. – Ze względu na Sundera podjął jeszcze jedną próbę ubrania w słowa tego, w co wierzył. – Nie chcę z nimi walczyć, dopóki nie przestanę ich nienawidzić. Skalennik skinął powoli głową. Trzaski ogniska przerodziły się w uszach Covenanta w ryk. Na chwilę ogarnęły go zawroty głowy. Wydawało mu się, że Sunder jest Nassikiem. Nassikiem z młodymi, wolnymi od szaleństwa oczyma. Skalennik również był zdolny do dokonań mogących nauczyć Covenanta skromności. Poczuł wokół siebie ożywienie. Ludzie przygotowywali się do wyruszenia w drogę. Pozdrawiali go, lecz był zbyt odrętwiały, by im odpowiedzieć. Odprowadzani przez prawie dwudziestu Haruchai, opuścili podgórze. Nie patrzył, jak odchodzą. Zatrzymał się na granicy nieświadomości, walcząc o życie. Przez pewien czas unosił się bezwładnie, niesiony blaskiem ogniska. Wtem jednak poczuł, że Brinn obejmuje go, obraca, potrząsa nim delikatnie i stawia na nogi. Rozchylił z wysiłkiem powieki, które piekły go ze zmęczenia, i zobaczył Memlę. Stała przed nim przygnębiona. Jej ornat zniknął, a szata gdzieniegdzie była przypalona. Posiwiałe z wiekiem włosy opadały w nieładzie na ramiona. Prawy policzek szpeciły wywołane poparzeniem pęcherze, a szczera twarz była posiniaczona. W oczach jednak lśnił gniew, a gdy zwróciła się ku Covenantowi, uniosła trzymany w rękach rukh. Za jej plecami potupywało nerwowo pięć olbrzymich rumaków Clave. Brinn skinął do niej głową. – Memlo na-mhoram-in – powiedział bezbarwnym tonem. – Ur-lord czekał na ciebie. Pozdrowiła go nieznacznym gestem, lecz nie odrywała spojrzenia od Niedowiarka. W jej niskim głosie brzmiał hamowany gniew. – Nie mogę żyć w kłamstwie. Będę ci towarzyszyła. Covenant nie wiedział, co jej odrzec. Bez słowa położył prawą dłoń na sercu, po czym uniósł ją ku Memli. – Przyprowadziłam rumaki – ciągnęła. – Straż nie była zbyt silna, ale i tak miałam trochę kłopotów. Na-mhoram-cro było tak wielu, że udało mi się wyrwać tylko pięć sztuk. – Zwierzęta były obładowane zapasami. – Nazywają się Łoskot, Brzęk, Szczęk, Kłopot i Trzask. Covenant skinął głową, która zaczęła się kołysać słabo w przód i w tył, jakby mięśnie jego szyi poraził bezwład. Wpatrzyła mu się w oczy. – Ale jedno muszę powiedzieć jasno. Przy użyciu mojego rukha mogę władać Słonecznicowym Ogniem, by pomóc wam w podróży. Clave nie zdoła temu zapobiec. Ja jednak z kolei nie potrafię nic poradzić na to, że za pośrednictwem tego narzędzia dowiedzą się, gdzie jestem i co robię. Półręki. – W jej głosie zabrzmiał błagalny ton. – Nie chcę wyrzec
się jedynego źródła mocy, jakie posiadam. Podobna szczerość i odwaga wymagały odpowiedzi. – Zatrzymaj go. Podejmę to ryzyko – powiedział z wysiłkiem, od którego zawirowało mu przed oczyma i zakręciło się w głowie. Jej twarz złagodniała na chwilę po jego słowach. – Kiedy się spotkaliśmy – rzekła – twoja nieufność była uzasadniona, choć wówczas o tym nie wiedziałam. Zaufanie jest jednak lepsze. – Wtem zesztywniała ponownie. – Musimy uciekać. Gibbon zebrał Clave wokół Słonecznicowego Ognia. Gdy my tracimy tu czas, oni przygotowują grim, który na nas ześlą. Grim! Covenant nie potrafił powstrzymać przypływu trwogi, który strącił go w ciemność niby martwy kamień. Upadając, usłyszał dobiegający z Revelstone zimny lament, krzyk przypominający zawodzenie olbrzymiej twierdzy, obiecujący utratę i krew. A może pochodził on z wnętrza jego jaźni.
21. Atak
Nocą, w pewnej chwili, zbliżył się do granicy przytomności. Kołysał się na grzbiecie rumaka. Od tyłu obejmowały go czyjeś ręce, które łączyły się na jego sercu. Podtrzymywały go niby kamienne obręcze. Był to któryś z Haruchai. – Czyż nie jesteś uzdrowicielką? Musisz mu pomóc – usłyszał czyjś napięty głos. – Nie. Odpowiedź Linden była cicha, słaba i nieubłagana. Wyrwała jęk z głębi gardła Covenanta. Błyski ognia rukha drażniły mu oczy. Kiedy zacisnął powieki, ponownie pogrążył się w nieświadomości. Gdy następnym razem podniósł wzrok, zobaczył skrawki szarego świtu, widoczne przez monstrualną dżunglę. Jechali prosto na plamę jasności na niebie. Siedział na Łoskocie. Przed nim spoczywała Memla, za nim zaś Brinn. Na czele, wzdłuż utworzonej przez rukh linii, jechał rumak niosący Ceera i Hergroma. Reszta drużyny podążała za Łoskotem. Gdy Covenant próbował się obudzić, ścieżka Memli weszła na stosunkowo czysty obszar, skryty w cieniu gaju wyniosłych rododendronów. Na-mhoram-in tam się zatrzymała. – Nie zsiadajcie – rzuciła przez ramię do towarzyszy. – Rumaki ochronią nas przed Słonecznicą. – A więc to prawda... – mruknął Sunder gdzieś z tyłu. Hergrom zeskoczył jednak na ziemię i zaczął rozkładać zapasy, które podawał mu Ceer. – Haruchai nie potrzebują podobnej ochrony – wyjaśnił Brinn. Odporni? – zastanowił się mętnie Covenant. – Tak. W przeciwnym razie w jaki sposób tak wielu z nich mogłoby dotrzeć do Revelstone, unikając zniekształcenia? Wtem pojawiło się słońce, spuszczając na roślinność blaski szkarłatu i cierpienia. Po raz kolejny eh-brand trafnie przepowiedziała Słonecznicę. Gdy minął już pierwszy dotyk słońca, Memla rozkazała ru-makom uklęknąć. Usłuchały jej wszystkie. Drużyna zaczęła z nich zsiadać. Covenant wzruszeniem ramion odrzucił pomoc Brinna, próbując stanąć o własnych siłach. Przekonał się, że potrafi tego dokonać. Był blady i słaby jak inwalida, lecz jego
mięśnie mogły wreszcie podtrzymać ciężar ciała. Zwrócił się na chwiejnych nogach ku zachodowi, by zobaczyć pośród odchodzącej nocy jakieś oznaki grimu na-mhorama. Horyzont wydawał się czysty. Obok, z jednego rumaka, zsiedli Sunder i Stell, z drugiego zaś Hollian i Harn. Cail pomógł Linden zejść z ostatniego. Covenant spojrzał na nią z wyrazem słabości i troski na twarzy, nie chciała jednak na niego patrzeć, zamknęła się w swej samotności, jakby niemożliwe do zniesienia upokorzenie sięgnęło aż do jej nerwów wzrokowych i szpiku. Zostawił ją samą. Nie wiedział, co zrobić, i czuł się zbyt wątły, by cokolwiek uczynić. Gdy Haruchai przygotowywali dla drużyny posiłek złożony z suszonego mięsa, chleba, owoców i metegliny, Memla wydobyła z jednego ze swych worków wielki skórzany bukłak z destylowaną voure, sokiem o ostrym zapachu, który ongiś Covenanta i jego przyjaciół bronił pod słońcem plag przed owadami. Ostrożnie wysmarowała koncentratem każdego z wędrowców, pomijając jedynie Vaina. Covenant skinął głową, gdy go nie uwzględniła. Być może ogień rukhów mógł zaszkodzić nasieniu Demondim, lecz Słonecznica z pewnością nie. Covenant jadł powoli i dokładnie, chcąc nasycić swe wynędzniałe ciało. Cały czas jednak czuł nadciągający z zachodu ciężar lęku. Widział During Stonedown. Wiedział, czego potrafi dokonać grim. Z wysiłkiem wydobył z siebie głos, by zapytać Memlę, jak długo trwa przywołanie podobnej burzy. Była wyraźnie podenerwowana. – To nie jest pewne – wymamrotała. – Trzeba uwzględnić wielkość grimu i jego zasięg. – Przeniosła wzrok na twarz Covenanta, pozostawiając na jego policzku niemal dotykalny ślad lęku. – Odbieram ich. Aż tutaj. – Zacisnęła dłonie na rukhu. – Będzie bardzo wielki. Bardzo wielki – mruknął Covenant. A on był taki słaby. Objął dłońmi krill, usiłując zachować spokój. Po krótkiej chwili drużyna dosiadła rumaków. Memla zaczerpnęła moc ze Słonecznicowego Ognia, by utorować drogę dla potężnych bestii. Po raz kolejny Hergrom i Ceer – na Kłopocie, powiedziała Memla, imiona jej wierzchowców wydawały się dla niej ważne, jakby kochała je na swój sposób – pojechali przodem. Za nimi zmierzali Covenant, Brinn i ona na Łoskocie, Cail i Linden na Trzasku, Sunder i Stell na Brzęku oraz Harn i Hollian na Szczęku. Vain zamykał kolumnę, zupełnie jakby rumaki ciągnęły go za sobą bez udziału jego woli. W ciągu dnia Covenant wielokrotnie zapadał w drzemkę. Stracił zbyt wiele krwi i nie był w stanie na dłużej zachować przytomności. Gdy tylko drużyna zatrzymywała się, by najeść się, napić i wypocząć, pochłaniał całe podane mu jadło, starając się odzyskać choć trochę sił. Niemniej pomiędzy postojami kołyszący krok Łoskota usypiał jego świadomość, tak że unosił się na falach snu, strachu i owadów, nigdzie nie mogąc zarzucić kotwicy. W chwilach przytomności wyczuwał sztywność pleców Memli świadczącą o tym, że
kobieta pragnie uciekać bez chwili wytchnienia, nigdzie się nie zatrzymując. Ona również doskonale wiedziała, czego może dokonać grim. Pod wieczór zabrakło jej sił. Zatrzymała drużynę na noc w cieniu olbrzymiego gildenu. W pierwszej chwili, gdy rozpaliła ogień, w powietrzu roiło się od najrozmaitszych latających owadów, a po gałęziach i liściach drzewa łaziło mnóstwo pełzających i wwiercających się w drewno stworzonek. Drużynę chroniła jednak voure. Stopniowo, gdy dżunglę nasączał zmierzch, łagodzący efekty Słonecznicy, insekty zaczęły znikać. Ich nieznośne piski umilkły, a same owady pochłonął sen lub okres wylęgania. Memla usadziła swe zmęczone ciało przy ognisku, kazała odejść rumakom i pozwoliła Haruchai zająć się resztą grupy. Sunder i Hollian sprawiali wrażenie wyczerpanych, jakby nie spali całymi dniami, byli jednak silni i nie naruszyli jeszcze zapasu swej wytrzymałości. Choć wiedzieli, co to grim, przynajmniej ze słyszenia, ulga wywołana ucieczką z Revelstone wzięła w nich górę nad lękiem. Stali i spacerowali razem, zupełnie jakby w czasie spędzonym w więzieniu połączyła ich intymna więź. Wydawało się, że Sunder czerpie od eh-brand spokój, łagodzący długotrwałe konflikty wewnętrzne. Jej młodość i wolne od udręki poczucie tożsamości były jak balsam dla skalennika, który wykrwawił własną żonę i syna, a potem postanowił zdradzić dla Covenanta swój lud. Ona z kolei szukała wsparcia i odwagi w jego nieustępliwej zaradności, pełnym determinacji zmierzaniu ku pewności. Oboje stracili bardzo wiele. Covenant czuł ulgę na myśl, że mogą dać sobie pociechę. On nie mógłby jej im ofiarować. Ich wzajemna bliskość podkreślała tylko w jego oczach izolację Linden. Furia coś jej uczynił. Covenant, który miał doświadczenie w podobnych sprawach, obawiał się zarówno wiedzy o tym, co to było, jak i konsekwencji braku takiej wiedzy. Skończywszy posiłek, poczuł, że nie jest już dłużej w stanie znosić nieświadomości. Siedział przy ognisku. Po jednej jego stronie spoczywała pogrążona w półśnie Memla, po drugiej zaś usadowili się Sunder i Hollian. Za drzewem na warcie stało czterech Haruchai. Brinn i Cail poruszali się bezgłośnie wokół gildenu, wypatrując niebezpieczeństw. Vain stał na granicy oświetlonego terenu niby kwintesencja wszystkich mrocznych tajemnic. Między wędrowcami, po drugiej stronie ogniska, siedziała skulona Linden, z rękami oplecionymi wokół kolan i oczyma wbitymi w płomienie, jakby była kimś zupełnie tu obcym. Nie był w stanie tego znieść. Pokładał w niej tak wiele nadziei, a wiedział o niej bardzo mało. Musiał się dowiedzieć, czego tak bardzo się boi. Nie miał jednak pojęcia, jak ją o to zapytać. Zadana rana czyniła ją niedotykalną. Tak ze względu na siebie, jak i swych towarzyszy, odkaszlnął i zaczął opowieść. Nie pominął niczego. Od Andelain i zmarłych, poprzez Woodhelven Mocokamienia, przemoc Vaina, rhysh Hamako, bieg przez Centralne Równiny, aż po ujawnienie przez Memlę kłamstw Clave. Następnie opisał wieszczbę, tak dokładnie, jak tylko potrafił. Nie był w stanie uspokoić dłoni. Natłok wspomnień przyprawiał go o spazmy. Szarpiąc brodę,
splatając palce, zaciskając lewą dłoń na ślubnej obrączce, zrelacjonował przyjaciołom wszystko, co go spotkało. Teraz rozumiał, dlaczego furia był gotów pokazać mu prawdziwą historię Krainy. Lord Foul chciał, by zdał sobie sprawę z okowów konsekwencji popełnionych uczynków, które wiązały go z jego winą. Pragnął, by Covenant obwiniał siebie za zniszczenie Laski, Słonecznicę i śmierć wszystkich ludzi złożonych w ofierze przez Clave. Te zarzuty podcięłyby mu nogi, sprawiły, by powodowany rozpaczą i wstrętem do siebie oddał mu pierścień. Lord Foul, który śmiał się z trędowatych „Na koniec zostanie ci tylko jedno wyjście”. W tym kontekście, jad, który był w Covenancie, miał sens. Dawał mu moc, nad którą nie potrafił zapanować. Moc zabijania ludzi. Winę. Było to proroctwo jego zagłady. Samospełniająca się przepowiednia. To również wyjaśnił, w nadziei że Linden podniesie wzrok, spojrzy na niego, spróbuje zrozumieć. Nie zrobiła jednak tego. Rozciągnęła usta w surowym grymasie, lecz nie wyszła z izolacji. Nawet gdy opowiedział o tym, jak zasadzone przez zmarłych nasiona podpowiedziały mu pomysł wyprawy do Jedynego Drzewa w celu zrobienia nowej Laski Praw, która pozwoli mu stanąć do walki z lordem Foulem i Słonecznicą bez samozatracenia, nie zareagowała. Wreszcie Covenant umilkł. Zabrakło mu słów. Przez pewien czas drużyna zachowywała milczenie. Nikt nie zadawał pytań. Nie chcieli zagłębiać się w ból, który przeżył. Wreszcie jednak odezwał się Sunder. Chcąc odpowiedzieć Covenantowi, zdał relację z tego, co spotkało Linden, Hollian i jego od chwili, gdy Covenant wszedł do Andelain. Opisał Santonina i Mocokamień, przymus nałożony przez jeźdźca, a także to, jak oboje z Hollian starali się przekonać Gibbona, że Covenant zaginął lub stracił życie. O tym, co wydarzyło się później, nie miał wiele do powiedzenia. Wtrącono go do celi, gdzie miał mało żywności i wody, a jeszcze mniej nadziei. Hollian spotkał taki sam los. Oboje słyszeli jeszcze hałas towarzyszący pierwszemu wtargnięciu Covenanta do lochu, a potem już nic. Niedowiarek pomyślał, że teraz Linden z pewnością się odezwie, zapozna ich ze swoją częścią opowieści. Nie zrobiła tego. Skryła twarz w kolanach i siedziała skulona, jakby broniła się przed wspomnieniem pełnym biczów. – Linden. – Jak mógł ją zostawić samą? Potrzebna mu była prawda. – Teraz wiesz, jak musiał się czuć Kevin. Kevin Niszczyciel Krainy, ostatni z linii Bereka. Linden powiedziała: „Nie wierzę w zło”. Kevin również nie chciał w nie wierzyć. Mimo woli zdradził Krainę, albowiem nie zrozumiał na czas prawdziwej natury lorda Foula i w związku z tym otworzył mu drogę do zwycięstwa. Tak oto popadł w rozpacz. Ze względu na to, co uczynił, rzucił wyzwanie Wzgardliwemu, zaprosił go do rytuału profanacji w nadziei, że pustosząc Krainę, unicestwi zarazem jej wroga. Tu również spotkało go niepowodzenie. Udało mu się obrócić w pustkowie Krainę, którą kochał, i stracić Laskę Praw, ale lord Foul przetrwał.
Covenant opowiedział jej o tym wszystkim. – Czy nie rozumiesz? – zapytał, błagając, by go usłyszała. – Rozpacz nie jest żadnym rozwiązaniem. Karmi tylko lorda Foula. Cokolwiek cię spotkało, to wcale nie musi oznaczać, że tak pozostanie. Linden, wysłuchaj mnie! Nie chciała jednak słuchać, niczym nie zdradziła, że jest w stanie go usłyszeć. Gdyby nie widział w jej oczach cieni niedoli, mógłby pomyśleć, że z powrotem zapadła w śpiączkę, którą narzucił jej Gibbon. Sunder spoglądał na nich spode łba, jakby nie potrafił dokonać wyboru między współczuciem dla Linden a zrozumieniem dla Niedowiarka. W ciemnych oczach Hollian lśniły łzy. Brinn i Cail stali na straży, jakby stanowili wzór dla niewzruszoności Vaina. Nikt nie pośpieszył Covenantowi z pomocą. Spróbował innej metody. – Spójrz na Vaina. – Linden! – Powiedz mi, co widzisz. Nie zareagowała. – Nie wiem, czy mogę mu zaufać. Brak mi twojego wzroku. Chcę, żebyś mi powiedziała, czym on jest. Nie poruszyła się. Napięła tylko mięśnie barków, jakby jej jaźń wypełniał wewnętrzny krzyk. – Ten starzec. – Jego głos dławiły desperacja i strach. – Na Haven Farm. Uratowałaś mu życie. Powiedział ci: „Bądź wierna”. Wzdrygnęła się. Podniosła gwałtownie głowę i spojrzała na niego oczyma tak pełnymi cierpienia, jakby wyżłobiono je w zaciśniętym bólu jej duszy. Wtem zerwała się z miejsca, rozpalona jak magma goryczy. – Słuchaj! – krzyknęła. – Ciągle gadasz o profanacji. To twoja robota. Dlaczego musiałeś sprzedać się za Joan? Dlaczego musiałeś nas w to wpakować? Może powiesz, że to nie profanacja? – Linden. – Poderwał się pod wpływem jej pasji, ale nie mógł do niej dotrzeć. Ognisko dzieliło ich od siebie, jakby zapaliła je własnym gniewem. – Pewnie, że tak powiesz. Nic nie widzisz. Nic nie wiesz. – Przesunęła nad piersiami wykrzywione na kształt szponów dłonie, jakby chciała rozszarpać własne ciało. – Myślisz, że to coś pomoże, jeśli wyruszysz z jakąś zwariowaną misją. Zrobisz nową Laskę Praw. – Przepełniała ją gwałtowna gorycz. – Nie liczysz się i nawet o tym nie wiesz! Powtórzył jej imię. Sunder i Hollian podnieśli się nagle. Memla trzymała rukh w gotowości, a Cail stał napięty w pobliżu, jak gdyby zarówno kobieta, jak i Haruchai wyczuwali gromadzącą się w powietrzu przemoc. – Co on ci zrobił? Co ten sukinsyn ci zrobił?
– Powiedział, że się nie liczysz! – Nagle trysnęła z niej fontanna słów. Ciskała nimi w Covenanta, jakby to on był przyczyną jej cierpienia. – Obchodzi ich tylko twój pierścień. Reszta to ja. Powiedział: „Specjalnie wybrano cię do tej profanacji. Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś doprowadziła do zniszczenia Ziemi”. – Jej głos nabrał mroczniejszego tonu niczym krew krzepnąca wokół wspomnienia. – Dlatego że widzę. W ten sposób zmuszą mnie do spełnienia swej woli. Będą mnie torturować tym, co widzę, czuję i słyszę. Każesz mi robić dokładnie to, czego chcą! Jej wybuch nagle się zakończył. Zakryła twarz dłońmi, starając się zasłonić oczy. Jej ciało zesztywniało, jakby nadciągały konwulsje. Spomiędzy zębów wyrwał się jęk: Potem rozluźniła się całkowicie. – Dotknął mnie – wyszeptała zrozpaczona. Dotknął? – Covenant. – Opuściła dłonie, pozwalając, by zobaczył pełnię bólu wykrzywiającego jej twarz. – Musisz mnie stąd odesłać. Tam, gdzie jest moje miejsce. Gdzie moje życie coś znaczy. Zanim mnie zmuszą, bym cię zabiła. – Wiem – rzekł, ponieważ musiał jej coś odpowiedzieć. – To kolejny powód, dla którego chcę odnaleźć Jedyne Drzewo. – W głębi duszy czuł się jednak okaleczony. „Nie liczysz się”. Pokładał tak wiele nadziei w Linden, licząc na to, że jest ona wolna od manipulacji lorda Foula. Teraz owa nadzieja legła w gruzach. – Lordowie użyli Laski, by mnie tu wezwać. – Jednym ruchem odarto go z wszystkiego. – Poza Laską nie znam niczego, co mogłoby nas odesłać. Pozostał mu jedynie krill i nie opuszczające go od dawna nieprzejednanie. „Specjalnie wybrano...” Piekło i szatani! Miał ochotę ukryć twarz w dłoniach. Mógłby się rozpłakać jak dziecko. Linden jednak uczepiła się go rozpaczliwym spojrzeniem, starając się w niego uwierzyć. Sunder i Hollian padli sobie w objęcia, gnani strachem, którego nie potrafili nazwać. Na szczerej fizjonomii Memli pojawił się wyraz współczucia, jakby kobieta wiedziała, co to znaczy lekceważenie. Tylko Haruchai wyglądali na nieporuszonych. Haruchai i Vain. – A twój pierścień? – zapytała Linden. Spojrzał jej prosto w twarz. – Nie potrafię nad nim zapanować. Na twarzy Memli pojawił się nagle wyraz zaskoczenia, jakby Covenant zdradził jakąś przerażającą prawdę. Zignorował ją. Jego serce wściekle szukało żałoby, zupełnie jakby powinien łzami spłacić dług wobec własnej śmiertelności i nie potrafił tego uczynić. Wyciągnął ręce i na oczach wszystkich towarzyszy zaczął sobie robić WKS. „Ach, wciąż się upierasz”. Tak. Na Boga. Upieram. Z charakterystyczną dla Haruchai neutralną troskliwością, Brinn podał Covenantowi
bukłak metegliny. Niedowiarek zasłonił się nim przed towarzyszami, by nie widzieli jego twarzy, po czym opróżnił bukłak. Następnie oddalił się w mrok po drugiej stronie gildenu, używając nocy jako schronienia. Po pewnym czasie położył się pośród wszystkiego, co utracił, i zamknął oczy. Brinn obudził go o świcie i kazał mu się podnieść, by mógł spotkać świt drugiego dnia słońca plag. Reszta drużyny już się przebudziła. Sunder i Hollian stanęli razem z Memlą na odłamkach skały. Haruchai przygotowywali śniadanie, Linden zaś wpatrywała się w nadchodzący krwawy blask. Nieprzenikniona twarz stanowiła dla niej osłonę przed ujawnieniem jakichkolwiek uczuć. Gdy jednak zauważyła Covenanta, pozdrowiła go z posępnym błyskiem w oczach. Po problemach wczorajszego wieczoru podziałało to na niego jak uśmiech. Poczuł się silniejszy. Razem z siłami powrócił jednak strach. Grim na-mhorama... Memla wyglądała tak, jakby przez całą noc ani na chwilę nie zapomniała o owym niebezpieczeństwie. Jej postarzałą twarz pokrył lęk, a dłonie drżały, zaciśnięte na rukhu. – Nadal go szykuje i wciąż nie jest zadowolony – wyszeptała w odpowiedzi na spojrzenie Covenanta. – To będzie grim, który wyrwie nam dusze z ciał. Przeniosła na chwilę spojrzenie na jego twarz, jakby potrzebowała otuchy. Po chwili jednak oderwała od niego wzrok i zaczęła pokrzykiwać na pozostałych, nakazując im się śpieszyć. Wkrótce ruszyli w drogę, zmierzając szybkim cwałem ścieżką utworzoną przez Memlę za pomocą Słonecznicowego Ognia. Jej niecierpliwość i napięty strach Covenanta udzieliły się stonedownorom i wpłynęły nawet na Linden. Drużyna jechała w milczeniu, jakby jej członkowie czuli grim, wiszący niby miecz nad ich głowami. Podróż przez dżunglę pod słońcem plag źle wpływała na Covenanta, nasilając poczucie zagrożenia katastrofą. Owady roiły się wokół niego jak wcielenia choroby. Każda gałąź i krzak wypełniona była insektami. Niektóre z drzew oblazły tak wielkie chmary termitów, że sprawiały one wrażenie trędowatych. Smród zgnilizny stał się nieznośny. Niedowiarka ściskał ból brzucha. Niemalże oczekiwał, że roślinność wokół zacznie pękać, eksplodując ropą. Czas wlókł się niemiłosiernie. Mięśnie Covenanta ponownie ogarnęła słabość. Gdy zachód słońca przyniósł w końcu ulgę drużynie, Niedowiarek czuł w szyi i barkach pulsujący ból od ciągłego oglądania się za siebie w poszukiwaniu oznak grimu. Przeszywały go sięgające szpiku kości dreszcze. Gdy Memla wybrała miejsce na obóz w cieniu megalitycznego gaju eukaliptusów, zeskoczył z rumaka w nadziei, że ukoi go dotyk granitowego podłoża. Dłonie i stopy miał jednak zupełnie odrętwiałe i nic nie poczuł. Jego towarzysze zsiadali z rumaków. Linden niemal natychmiast podbiegła do Hollian. Skóra jej twarzy była blada i napięta. Kobieta celowo zwróciła się do eh-brand, miała jednak trudności z doborem słów.
– Owady – wyszeptała. – Smród. To jest gorsze. Gorsze niż wszystkie inne słońca. Nie potrafię się od tego odgrodzić. – Wpatrywała się w swe splecione dłonie, jakby tylko ich uścisk chronił ją przed rozpadnięciem się na kawałki. – Nie mogę... Co nas czeka jutro? Sunder podszedł do Hollian. Gdy Linden umilkła, skinął głową z ponurą miną. – Po raz pierwszy w życiu słońce plag przyniosło mi tak mało cierpień – rzekł twardo. – Nie wiedziałem, że członkowie Clave podróżują całkowicie osłonięci przed tym, co budzi strach i wstręt mieszkańców Krainy. A teraz ur-lord Thomas Covenant mówi, że zapłatą za tę odporność jest wzmocnienie, nie osłabienie Słonecznicy. – Jego głos wpadał w coraz mroczniejszy ton, jakby wspominał wszystkich ludzi, których wykrwawił. – Nie wątpię w jego słowa. Ja jednak również chcę wiedzieć, jakie słońce ujrzymy jutro. Memla wzruszeniem ramion dała do zrozumienia, że podobna przepowiednia nie złagodzi jej lęku. Covenant jednak podszedł do Linden i Sundera. Poczuł nagły atak mdłości na myśl, że wieszczba mogła być kłamstwem, przygotowanym przez Gibbona-furię, by wprowadzić go w błąd. Jeśli po dwóch dniach deszczu nastąpią tylko dwa dni plag... Wziął się w garść, czekając na odpowiedź Hollian. Zgodziła się bez oporu. Jej swobodny uśmiech przypomniał mu, że nie jest podobna do Sundera. Dzięki lianar i swym umiejętnościom zawsze potrafiła dotknąć Słonecznicy z korzyścią dla innych. Nigdy nie musiała zabijać ludzi, by zdobyć krew. Dlatego nie brzydziła się swych zdolności, tak jak skalennik. Cofnęła się trochę, żeby zrobić sobie miejsce, po czym wydobyła sztylecik i różdżkę. Usiadła na pokrywających ziemię liściach i skupiła się. Covenant, Linden i Sunder patrzyli z uwagą, jak kładzie lianar na kolanach, ujmuje nożyk w lewą dłoń i dotyka jego czubkiem wewnętrznej strony prawej ręki. Spomiędzy jej warg wydobyły się szemrzące słowa zaklęcia, które spowiły drużynę niczym liturgia ku czci czegoś śmiercionośnego. Nawet Haruchai porzucili swe zadania i zamarli w bezruchu. Covenant skrzywił się na myśl o tym, że Hollian zaraz się skaleczy, lecz dawno już minęły czasy, kiedy sprzeciwiłby się czemuś takiemu. Powolnym ruchem nacięła własną dłoń. Gdy z rany popłynęła krew, kobieta zacisnęła dłonią lianar. Wokół nich zmierzch przeszedł już w noc, która ukryła Hollian przed wzrokiem pozostałych. Nawet mało spostrzegawcze zmysły Covenanta wyczuwały moc, która gęstniała wokół niej niby pyłki ognia, skupiające się, by utworzyć płomień. Przez zapierającą dech w piersiach chwilę powietrze znieruchomiało. Potem ton pieśni stał się ostrzejszy i różdżka Hollian zapłonęła światłem. Czerwone płomyki rozkwitły niczym słonecznicowe orchidee. Biły w górę i pełzały po przedramieniu kobiety w dół, ku ziemi. Hollian otoczyły karmazynowe witki, jakby porastały ją pnącza. Wydawały się jasne, lecz nie dostarczały światła. Noc pozostała ciemna. Covenant rozumiał intuicyjnie jej ogień. Za pomocą pieśni, krwi i lianar sięgała ku jutrzejszemu słońcu i płomienie przybierały jego kolor. Ogień miał barwę identyczną jak aureola słońca plag.
Trzecie słońce plag. Odetchnął cicho z ulgą. Przynajmniej pod tym względem nie miał powodu wątpić w prawdziwość wieszczby. Nim jednak eh-brand zmniejszyła koncentrację i zakończyła przepowiednię, w ogniu zaszła gwałtowna zmiana. Z drewna wystrzeliła smuga czerni tak absolutnej, jak skóra Vaina. Przeszyła płomienie hebanem. Początkowo była jedynie wstęgą przecinającą karmazyn. Rosła jednak, rozprzestrzeniała się, aż wreszcie zdominowała ogień, przesłoniła go. Zgasiła. Wędrowców natychmiast otoczyła noc, która oddzieliła ich od siebie. Zmysły Covenanta postrzegały jedynie unoszącą się w powietrzu delikatną woń dymu, jakby różdżce Hollian groziło strawienie przez ogień. Zaklął ochryple pod nosem. Wymachiwał rękami, aż wreszcie dotknął jedną z nich Brinna, a drugą Linden. Potem usłyszał szelest depczących listowie stóp i krzyk Sundera: – Hollian! – Atak! – zawołała po chwili równie przerażona Memla. Z jej rukha buchnął ogień, który trzasnął między drzewami jak bicz, rozświetlając noc krwawym blaskiem. – Nadchodzi! Covenant zobaczył Ceera, który stał za kobietą, jakby chciał ją chronić przed napaścią. Pozostali Haruchai ustawili się w obronny krąg wokół drużyny. – Gibbonie! – zawyła Memla. – To koszmar! – Jej ogień przeszył powietrze, jakby chciała uderzyć na Revelstone z odległości prawie stu dwudziestu mil. – Na wszystkie Siedem Piekieł! Covenant zareagował instynktownie. Wpadł w zasięg ognia Memli i złapał ją za przedramiona, by nie trafiła go wiązką. – Memlo! – krzyknął jej prosto w twarz. – Memlo! Ile czasu nam zostało? Dotarł do niej swym uściskiem lub swym pytaniem. Skupiła na nim wzrok. Drżąc konwulsyjnie, zgasiła ogień. Drużynę ogarnęła ciemność. Gdy Memla się odezwała, jej dobiegający z mroku głos brzmiał jak łopot skrzydeł kondora. – Jest jeszcze czas. Grim nie może w jednej chwili pokonać tak wielu mil. Możliwe, że została nam cała doba. Ale to grim na-mhorama i przygotowywano go dwa dni. Mógłby zburzyć nawet Revelstone. Zaczerpnęła z drżeniem tchu. – Ur-lordzie, nie zdołamy umknąć przed tym grimem. Podąży za moim rukhem i rozszarpie nas na strzępy. – Głos uwiązł jej w gardle. – Myślałam, że pierwotna magia da nam nadzieję. Ale jeśli nad nią nie panujesz... Za plecami Covenanta rozpalił się mały ogienek, który zaraz objął drewno. To Sunder rozpalił wiązkę chrustu. Uniósł ją jak pochodnię, wydobywając drużynę z ciemności. Hollian dyszała przez zęby, starając się stłumić krzyk. Pogwałcenie przepowiedni sprawiło jej głęboki ból.
– To prawda – przyznał, zgrzytając zębami, Covenant. – Nie panuję. – Objął dłońmi nadgarstki Memli, starając się powstrzymać ją przed histerią. – Trzymaj się. Pomyśl. Musimy jakoś temu zaradzić. – Patrzył jej w oczy. – Czy możesz zostawić rukh? – Covenant! – zawyła, zdjęta natychmiastową trwogą. – To moje ja! Bez niego nie będę dla ciebie nic warta. – Wzmocnił uścisk. Spuściła wzrok. Jej głos przeszedł w suchy jęk. – Bez rukha nie potrafię tworzyć ścieżki między drzewami. Ani rozkazywać rumakom. Wychowano je w posłuszeństwie dla jego mocy. Jeśli go zostawię, utracę na nie wpływ. Pouciekają. Może nawet zwrócą się przeciw nam. – Jej lico zdawało się rozpadać w migotliwym blasku pochodni. – Ja jestem winna tej katastrofie – wydyszała. – W swym szaleństwie i nieświadomości zwabiłam cię do Revelstone. – Niech to piekło! – wychrypiał Covenant, na wpół do siebie. Miał wrażenie, że znalazł się w pułapce, i nie chciał, by Memla obciążała winą siebie. Sam prosił ją o pomoc. Zapanował nad trwogą. – W porządku – wydyszał. – Przywołaj rumaki. Spróbujemy go prześcignąć. Wytrzeszczyła oczy. – To grim! Nie można przed nim uciec. – Niech to licho, to tylko jeden furia! – Strach wzbudził w nim wściekłość. – Im dalej będzie musiał go wysłać, tym słabszy się stanie. Spróbujmy! Przez krótką chwilę Memla jeszcze się wahała. Potem jednak mięśnie jej twarzy napięły się, a w oczach pojawił się wyraz zdecydowania lub może rozpaczy. – Tak, ur-lordzie – wyrzekła. – To go trochę osłabi. Podejmijmy tę próbę. Gdy wypuścił ją z objęć, zaczęła krzykiem wzywać rumaki. Wynurzyły się z nocy niczym olbrzymie bryły ciemności. Haruchai wrzucili na ich szerokie grzbiety worki z zapasami i wiązki chrustu. Covenant odwrócił się ku swym towarzyszom. Sunder i Hollian stali za Linden, która przykucnęła wśród liści, kryjąc twarz w dłoniach. Stonedownorzy starali się przekazać jej coś urywanymi gestami, ale nie potrafili do niej dotrzeć. – Nie mogę... – wydusiła z siebie zdławionym głosem. – Ruszaj się! – wybuchnął Covenant. Wzdrygnęła się. Wyprostowała. Sunder i Hollian zerwali się nagle, jak obudzeni z transu. Cail podniósł gwałtownie Linden z ziemi i posadził delikatnie na Trzasku. Covenant również wlazł na rumaka i usiadł za plecami Memli. Pośród chaosu zobaczył, że Sunder i Hollian też dosiadają wierzchowców, Haruchai zajmują pozycje, rukh zaś skwierczy, a potem wybucha płomieniem, jak przeszywająca mrok blizna. Rumaki natychmiast runęły naprzód ścieżką utworzoną przez Memlę. Po obu stronach rukha noc kłębiła się niby chmury burzowe. Plecy kobiety zasłaniały Covenantowi widok. Bał się, że Łoskot w każdej chwili może się przewrócić na
pochyłościach ścieżki, rozbić o głazy czy wpaść w czające się gdzieś wąwozy lub parowy. Najbardziej jednak obawiał się pierścienia, mocy, której miał zażądać od niego grim. Memla nie dopuściła do żadnego wypadku. Stworzona przez nią linia w nieoczekiwanych momentach omijała pojawiające się nagle przeszkody, lecz mimo to kobieta swym ogniem i siłą woli umożliwiała drużynie szybką, bezpieczną podróż. Walczyła o uratowanie własnego życia, życia Covenanta i nadziei Krainy. Wiodła rumaki przez spustoszoną dżunglę z prędkością wystrzelonych z kuszy bełtów. Pędzili, gdy wzeszedł księżyc – pędzili, gdy stał nad ich głowami – pędzili i wciąż pędzili, kiedy zaszedł. Rumaki były stworzeniami Słonecznicy i nie znały zmęczenia. Wkrótce po nadejściu świtu Memla kazała im się zatrzymać. Gdy Covenant zsiadł z wierzchowca, nogi mu drżały. Linden ruszała się tak, jakby całe jej ciało obito maczugami. Nawet Sunder i Hollian dotarli już do granic swej wytrzymałości. Twarz Memli zastygła nagle w wyrazie przerażenia. Trzymała rukh tak, jakby chciała dostroić własną duszę do żelaza. Pozwoliła drużynie tylko na krótki odpoczynek, wystarczający, by zjeść śniadanie. Nawet ten czas okazał się jednak zbyt długi. W pewnej chwili Stell wskazał nagle na wschód. Niema gwałtowność jego gestu sprawiła, że wszyscy skierowali wzrok ku słońcu. Stało już nad horyzontem. Jego chora, czerwona aureola płonęła niczym zapowiedź niemocy. Owa korona nie była już jednak nieskazitelna. Na jej górnej krawędzi widniał ostro zarysowany, czarny ubytek. Miał on kształt klina, jak formacja atakujących ur-podłych. Ustawiony był tak, jakby wbijano go w słońce od strony Revelstone. Jęk Linden wyraził więcej niż wszelkie krzyki. Z przekleństwem na ustach Memla kazała towarzyszom dosiąść rumaków. W parę chwil wszyscy znaleźli się na grzbietach wierzchowców, które rzuciły się do ucieczki przed czarną złośliwością. Nie mogło im się udać. Choć ścieżka Memli była wyraźna i pewna – choć rumaki pędziły co sił w długich nogach – czerń narastała szybko. Przed południem pożarła już połowę welonu słońca. Nacisk na plecy Covenanta wzmagał się. Jego myśli nabrały rytmu kroków Łoskota: Nie wolno mi... Nie wolno... Nadeszły wizje zabijania pochodzące sprzed dziesięciu lat albo sprzed czterech tysiącleci. Podczas bitwy pod Niebotycznym Woodhelven zabijał jaskiniowe upiory. A później wbił nóż w serce człowieka, który zamordował Lenę. Nie potrafił wyobrazić sobie mocy inaczej niż jako zabijanie. Nie panował nad pierścieniem. Nagle wypadli z gęstej dżungli, wyjeżdżając na sawannę. Teren pokrywała tu jedynie gruba trawa – dwukrotnie wyższa od rumaków – która rosła na północ, południe i wschód od nich, oraz izolowane skalne kopce, wznoszące się niby ogromne mogiły w wielkich
odległościach od siebie. Gdy drużyna zjeżdżała z ostatniego stoku na sawannę, Covenant ujrzał przelotnie szeroką panoramę. Otworzyło się przed nim niebo. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób pod takim słońcem może być podobnie czyste. Potem ścieżka Memli zagłębiła się w trawie. Drużyna pokonała jeszcze trzy mile, nim dał się słyszeć przebijający się przez łoskot kopyt krzyk Hollian: – Nadchodzi! Covenant obejrzał się za siebie. Z zachodu zbliżało się czoło burzy, odgraniczone równie ostro, jak rana na słońcu. Wznosiło się nad nimi niczym kipiąca pięść i nadciągało z taką szybkością, że Covenantowi wydawało się, iż rumaki stoją w miejscu. – Uciekajmy! – wydyszał do siedzącej przed nim Memli. Jakby chciała mu się sprzeciwić, zatrzymała gwałtownie Łoskota. Rumak pośliznął się, omal nie przewrócił. Mało brakowało, by Covenant zleciał z jego grzbietu. Pozostałe bestie zboczyły ze ścieżki, przebijając się gwałtownie przez trawę. – Niebo i Ziemia! – warknął Sunder. Panując nad wszystkimi rumakami, Memla nakazała im kręcić się, tupiąc, wokół siebie, aż wreszcie wydeptały w trawie wielki krąg. Gdy zmiażdżyły już roślinność na wschód od nich, Covenant zobaczył, dlaczego się zatrzymali. Ich trasę przecinała maszerująca wściekle kolumna jakichś istot. Przez chwilę myślał, że to jaskiniowe upiory – biegnące na czworakach w zwartej grupie szerokości sześćdziesięciu stóp, napływające bok przy boku z południa strumieniem, który nie miał początku ani końca. Miały krępą budowę, chude kończyny i tępo zakończone głowy, charakterystyczne dla tych istot. Jeśli jednak rzeczywiście były to jaskiniowe upiory, ohydnie zniekształciła je Słonecznica. Ich plecy i kończyny pokrywały chitynowe płyty, palce u rąk i nóg przerodziły się w szpony, a rozszczepione podbródki tworzyły rogate szczęki przypominające żuwaczki. Nie miały oczu ani nawet twarzy. Ich rysy były całkowicie zatarte. Jedynym szczegółem widocznym z przodu czaszek były długie czułki, które poruszały się przed nimi, wyszukując drogę. Pędziły tak, jakby ścigały umykającą zdobycz. Kolejne szeregi wydeptały już linię ich marszu aż do nagiej ziemi. W swym pośpiechu brzmiały jak rój gigantycznych mrówek – mrowienie w rytm ostrego trzasku szczęk. – Ognie piekielne! – wydyszał Covenant. Czerń otoczyła słońce niemal całkowicie. Grim był już niewiele mil za nimi i zbliżał się szybko. Niedowiarek nie widział sposobu na przebycie tej rzeki stworzeń słońca plag. Jeśli wywodziły się od jaskiniowych upiorów... Zadrżał na tę myśl. Były to bardzo silne istoty, znakomici kopacze. A te stwory niemal dorównywały wielkością koniom. Gdyby coś przerwało ich obsesyjny marsz, rozerwałyby na strzępy nawet rumaki Memli.
Linden zaczęła skomleć, przygryzła jednak wargę, narzucając sobie milczenie. Sunder wpatrywał się w stwory oszalałymi ze strachu oczyma. Włosy Hollian opadały jej na ramiona niby krucze skrzydła, podkreślając bladość twarzy, jakby była skazana na śmierć. Memla oklapła przed Covenantem niczym kobieta za złamanym kręgosłupem. – Czy to wkrótce przejdzie? – zapytał nerwowym tonem Covenant, odwracając się do Brinna. Ten w odpowiedzi skinął głową do Hergroma i Ceera. Ceer stanął na grzbiecie Kłopota, Hergrom zaś natychmiast wspiął mu się na ramiona, balansując dla zachowania równowagi, by wyjrzeć nad poziom trawy. – Choć mamy bystry wzrok, nie widzimy końca – zameldował po chwili Brinn. Niech to piekło! Bał się pierwotnej magii, mocy pozostającej poza kontrolą i wyborem. Nie wolno mi... Wiedział jednak, że użyje jej, jeśli będzie musiał. Nie mógł tak po prostu pozwolić, by jego towarzysze zginęli. Czoło burzy zbliżało się jak uderzenie topora. Czerń dławiła słońce. Zaczęło się ściemniać. Wypełniła go fala sprzeciwu. Strach czy nie strach, nie sposób było pogodzić się z takim losem. – W porządku. – Zeskoczył z grzbietu Łoskota, nie zważając na wysokość. – Będziemy musieli walczyć tutaj. Brinn stanął obok niego. Sunder i Stell zsiedli z Brzęka, a Hollian i Harn ze Szczęka. Cail ściągnął Linden z Trzaska i postawił ją na ziemi. Dłonie jej drżały, jakby szukała odwagi. Nie znalazła jej jednak. Covenant oderwał od niej wzrok, by jej cierpienie nie uczyniło go bardziej niebezpiecznym. – Sunderze – warknął. – Masz swój orcrest. Memla ma rukh. Czy możecie w jakiś sposób współpracować? Zaatakować to coś... – spojrzał z wykrzywioną grymasem twarzą na grim – ...nim ono uderzy w nas? Chmura była już prawie nad nimi. Rzucała na sawannę nienaturalny cień, przesłaniając światło dnia. – Nie. – Memla nie zsiadła. Jej głos brzmiał tak, jakby usta miała wypełnione popiołem. – Nie ma czasu. Jest za wielki. Jej trwoga zabolała Covenanta. Wydawała się równoznaczna z żądaniem pierwotnej magii. Miał ochotę krzyknąć: Nie panuję nad nią! Czy tego nie rozumiesz?! Mógłbym pozabijać was wszystkich! Memla jednak mówiła dalej, jakby jego moc i nieudolność nie miały już znaczenia. – Nie możesz zginąć. To jest pewne. – Jej spokój wydał mu się nagle straszliwy. – Kiedy droga będzie wolna, przejdźcie natychmiast na drugą stronę. Ta kolumna szybko zamknie się znowu. – Wyprostowała barki i uniosła twarz ku niebu. – Grim odnalazł was przeze mnie. Niech na mnie spadnie odpowiedzialność.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, kazała Łoskotowi zawrócić i skierowała go ku pędzącym na oślep stworom. Przywołała ogień rukha, trzymając go przed sobą niczym szablę. Covenant i Sunder rzucili się za nią, lecz na drodze stanęli im Brinn i Stell. Skalennik szarpał się, przeklinając, ale Stell poskromił go bez trudu. – Puść mnie! – wrzeszczał Sunder. – Czy nie widzisz, że ona chce zginąć? Covenant zignorował skalennika. Spojrzał prosto w pozbawione wyrazu oczy Brinna. – Nie rób tego – wydyszał cichym, pełnym stłumionej groźby głosem. Haruchai wzruszył ramionami. – Ślubowałem bronić twego życia. – Bannor złożył takie same śluby. – Covenant nie wyrywał się. Spoglądał tylko spode łba na Brinna. Ludzie ginęli już przeze mnie, myślał. Jak ci się zdaje, ile tego mogę jeszcze wytrzymać? – Dlatego właśnie zginęła Elena. Może zdołałbym ją uratować. Grim kipiał już niemal bezpośrednio nad nimi. Przypominające jaskiniowe upiory stworzenia w ogóle go nie zauważały. Maszerowały przed siebie niczym ślepa zagłada, depcząc glebę równin. – Bannor nie złamał ślubów – odparł Brinn, jakby sprzeciwienie się Covenantowi przyszło mu bez trudu. – Tak powiadają starzy bardowie, a ich opowieść pochodzi od samego Bannora. To komendant Morin, który ślubował wielkiemu lordowi, zawiódł. – Wskazał głową na Ceera, który natychmiast pognał za Memlą i wskoczył lekko na grzbiet Łoskota. – My również – ciągnął Brinn – dotrzymamy złożonej obietnicy, dopóki starczy nam sił. Memla jednak zareagowała wściekłością zbyt gwałtowną, by mogła się zdobyć na krzyk. – Na Siedem Piekieł! – wydyszała. – Nie pozwolę na to. Mnie nic nie ślubowaliście. – Wymachując rukhem, zwróciła się w stronę Ceera. – Jeśli nie zsiądziesz, spalę cię swym ostatnim oddechem i cała ta drużyna zginie niepotrzebnie! Memlo! – próbował krzyknąć Covenant. Nie mógł jednak wydobyć z siebie głosu. Nie miał jej nic do zaoferowania. Dławił go strach przed pierwotną magią. Przyglądał się bezradnie, jak Ceer waha się i spogląda na Brinna. Dwaj Haruchai naradzili się bezgłośnie, poddając ocenie swe zobowiązania. Potem Ceer zeskoczył na ziemię i zszedł z drogi Łoskotowi. Nie! – sprzeciwił się Covenant. – Ona zginie! Nie miał czasu na zastanowienie. Powietrze wypełnił mrok. Szalejący grim zawisł nad Memlą, skupiony na jej ogniu. Otaczający chmurę nieboskłon wciąż miał niewiarygodnie modry odcień, lecz sam obłok był czarny jak noc. Opadł, kipiąc, ku swym ofiarom. Powietrze pod nim skwierczało jak przypiekane. Rumaki się spłoszyły. Sunder wydobył orcrest, po czym złapał Hollian za rękę i pociągnął ją na drugą stronę kręgu, oddalając się od Memli. Haruchai płynnymi ruchami zajęli obronne pozycje wokół swych towarzyszy i kręcących się niespokojnie bestii.
Pośród całego tego wiru Vain stał nieruchomo, czerń pod czernią, jakby był przyzwyczajony do ciemności. Hergrom zatrzymał się obok niego. Memla jednak zamierzała zginąć, Linden pogrążyła się w chorobie, a Covenant wściekał się na nierozwiązywalne „muszę – nie wolno mi” wiążące się z jego pierścieniem. – Niech sobie radzi sam! – wrzasnął do Hergroma. W następnej chwili padł na kolana. Powietrze wokół przeszył paraliżujący wstrząs. Grim rozpadł się na kawałki, przerodził w płatki koloru głębokiej czerni, opadające na ziemię niby śnieg. Spadały przerażająco powoli – kryształki słonecznego mroku, namacalnej nocy, siły, której nie mógł się oprzeć nawet kamień. Memla zawyła wyzywająco i cisnęła ogień ku niebu. Łoskot skurczył się pod nią i popędził ku kolumnie stworów. Seria potężnych susów zaniosła rumaka i dosiadającą go kobietę na sam środek strumienia. Płatki grimu popłynęły za nimi, przyciągane przez rukh. Gęsty środek burzy, węzeł mocy, minął drużynę. Stwory natychmiast zaatakowały wierzchowca. Rozdzierany pazurami i żuwaczkami Łoskot wydał z siebie przeraźliwy głos. Chroniły go tylko wierzgające kopyta, tnące ostrogi i gęste futro. Wtem grim opadł w dół i zawirował wokół głowy Memli. Jej ogień rozjarzył się. Wymachiwała nim, starając się obronić siebie i Łoskota przed dotknięciem płatków. Gdy trafiała w nie, eksplodowały ciemnością i znikały. W zamian za każdy, który zniszczyła, pojawiało się jednak sto następnych. Covenant obserwował ją, porażony własną bezradnością. Wiedział, że gdyby teraz odwołał się do pierścienia, nie mógłby zadać ciosu w jej obronie, nie uderzając zarazem i w nią. Grim najgęściej skupiał się wokół Memli, lecz jego granice obejmowały sobą zarówno kolumnę, jak i drużynę. Wśród stworów zapanował chaos, gdy zaczęły w nie uderzać śmiercionośne odłamki wielkości pięści. Orcrest Sundera wystrzelił szkarłatem ku pociemniałemu słońcu. Covenant głośnym krzykiem dodał skalennikowi odwagi. Sunder wymachiwał słonecznym kamieniem tak, by wiązka strącała płatki w powietrzu, pochłaniała je, nim zdążą dotknąć jego lub Hollian. Otaczający drużynę Haruchai tańczyli jak derwisze. Wyrywali pęki trawy i strącali nimi okruchy. Każdy trafiony kawałek niszczył jednak bicz, który go dotknął, lecz Haruchai chwytali kolejne łodygi i nadal zawzięcie walczyli. Wtem coś zwaliło Covenanta z nóg. Ułamek czerni przeleciał obok jego twarzy. Brinn przewrócił Niedowiarka, po czym podniósł go szybko. Miotając Covenantem z boku na bok, Haruchai tańczył wśród sypiącego grimu. Kilka płatków padło na miejsce, w którym przed chwilą stali. Obsydianowe pociski podpaliły trawę.
Płonęła już w różnych miejscach. Jedynie Vain stał nieruchomo, z wyrazem skupienia na twarzy. Na jego skórę i tunikę padały płatki. Zamiast eksplodować, topiły się i spływały z sykiem po stroju i nogach, jak woda po rozżarzonym metalu. Covenant gapił się na nasienie Demondim, wkrótce jednak stracił je z oczu, gdy Brinn poniósł go, uchylając się przed płatkami, poprzez dym. Dojrzał przelotnie Memlę. Walczyła rozpaczliwie o życie, miotając ogniem z całą wściekłością zrodzoną ze zdrady na-mhorama. Ognisko grimu otoczyło ją jednak jak szalony rój. A kłębiące się stwory obaliły już Łoskota na kolana. Gdzieniegdzie spod jego skóry wystawały kości. Bez ostrzeżenia płatek uderzył rumaka w łeb. Łoskot runął na ziemię, zrzucając kobietę między stwory. Memla! Covenant spróbował przywołać swą moc. Gwałtowne ruchy Brinna uniemożliwiały mu jednak koncentrację. Było już zresztą za późno. Ceer jednak rzucił się naprzód z całą spokojną gwałtownością Haruchai. Wpadł między wir, usiłując przebić się ku Memli. Podniosła się z płomieniem. Chwilę stała jeszcze, dzielna i obszarpana, rąbiąc wściekle stwory. Ceerowi niemal udało się do niej dotrzeć. Covenant stracił ją z oczu, gdy Brinn wyniósł go spod czarnego deszczu. Haruchai szaleli pośród tańczących płomieni. Płatki były wszędzie. Zdążył jednak wyprostować się na czas, by zobaczyć, jak Memla pada z krzykiem, trafiona w pierś ciemnością. Gdy zginęła i wypuściła z ręki rukh, cztery ocalałe rumaki ogarnął amok. Eksplodowały nim nagle, jakby tylko jej wola tłumiła w nich obłąkany strach. Wyjąc wśród pożarów, dwa z nich wyrwały się z kręgu i uciekły na sawannę. Następny wpadł w wyrwę wytworzoną w kolumnie przez grim. Gdy przez nią przebiegał, u jego boku pojawił się nagle Ceer. Wyrwał się stworom i uczepił sierści rumaka, który wyciągnął go na otwartą przestrzeń. Czwarte zwierzę zaatakowało drużynę. Jego gwałtowność zaskoczyła Haruchai. Ze szkarłatnym ogniem w oczach rzuciło się na Hergroma i zwaliło go z nóg uderzeniem masywnej piersi. Hergrom pomagał Cailowi osłaniać Linden. Bestia natychmiast stanęła nad nią dęba. Cail spróbował odepchnąć kobietę na bok. Potknęła się i upadła w niewłaściwym kierunku. Covenant zobaczył, jak wtacza się wprost pod kopyta rumaka. Jedno z nich trafiło ją w głowę. Zwierzę tupało, chcąc ją stratować. Raz jeszcze stanęło dęba. Cail stanął nad Linden. Covenant nie mógł zadać ciosu, nie uderzając Haruchai. Wyrywał się, chcąc pobiec ku niej. Gdy rumak spróbował uderzyć kopytami, Cail chwycił go za nogi. Przez krótką,
niewiarygodną chwilę nie pozwalał potężnemu zwierzęciu opaść na leżącą. Potem zaczął się uginać. Linden! Nadludzkim wysiłkiem Cail przewrócił rumaka na bok. Opadające na ziemię kopyta ominęły kobietę. Pojawiła się krew. Lewe ramię Haruchai od barku aż po łokieć rozpruła jedna z ostróg rumaka. Bestia ponownie stanęła dęba. Umysł Covenanta natychmiast wypełniła biała moc. Nim jednak zdążył ją pochwycić, zrobić z niej użytek, Brinn cisnął nim w bok, by osłonić go przed kolejnym skupiskiem płatków. Trawę ogarnął wirujący szał ognia i śmierci. Covenant zerwał się na nogi, by pognać ku Linden, lecz serce w nim zamarło. Gdy rozjaśniło mu się przed oczyma, zobaczył, że Sunder wystrzelił kulę słonecznicowego ognia, która uderzyła rumaka w pierś, zwalając go na kolana. Kiedy zwierzę zerwało się na nogi, ból kazał mu rzucić się do ucieczki. Linden jednak leżała pod grimem, otoczona płonącym coraz jaśniej ogniem. Nie poruszała się.
22. Równina ognia
Płomienie szalały przed nim, zasłaniając mu postać Linden. Powietrze było ciemne od płatków grimu. Uszy wypełniał mu klekot miotających się stworów. Brinn wciąż ciskał nim z boku na bok, wywijając nad głową kępą trawy. Ogień Sundera przeszywał atmosferę jak prosta, czerwona błyskawica. Niszczycielskie płatki zaczęły się skupiać wokół niego. Covenant wyrwał się Brinnowi i popędził ku Linden. Hergrom podniósł ją z ziemi i rozpoczął zawiły taniec. Zwisała mu bezwładnie w ramionach. Włosy zlepiła jej skapująca z potylicy krew. W piersi Covenanta wzbierał rozdzierający krzyk. Gdy jednak uniósł głowę, by zawyć mocą, zobaczył, że otaczająca słońce czerń już się strzępi. Przez heban prześwitywała plagowa czerwień. Ostatnie płatki grimu dryfowały ku głowie Sundera. Skalennikowi udało się pochłonąć wszystkie. Covenant natychmiast zacisnął gardło, nie wypowiadając pierwotnej magii. Podbiegł do Hergroma i Linden. Cail stał obok. Oderwał od tuniki pas materiału i przy pomocy Harna obandażował sobie rękę. Rozdarte ciało krwawiło intensywnie. Pozostali Haruchai mieli na skórze ślady po dymie i ogniu, lecz nie odnieśli ran. Sunderowi i Hollian również nic się nie stało, choć skalennik chwiał się na nogach z wysiłku, podtrzymywany przez swą towarzyszkę. Vain stał w niewielkiej odległości, jakby nic się nie wydarzyło. Płomienie lizały jego stopy niczym zdeptane węże. Covenant ignorował ich wszystkich. Twarz Linden miała alabastrowy kolor strachu. Jej loki o barwie pszenicy splamiła krew. Wargi wykrzywiły się w nieświadomym grymasie bólu. Spróbował zabrać ją z ramion Hergroma, lecz Haruchai nie chciał jej wypuścić. – Ur-lordzie. – Obcy głos Brinna nie był w stanie wyrażać niecierpliwości. – Musimy ruszać. Luka już się zamyka. Covenant szarpał bezsilnie ramiona Hergroma. Nie mógł znieść myśli o śmierci Linden! To było niemożliwe. W przeciwnym razie dlaczegóż zostałaby wybrana? Wołał ją, lecz nie
potrafił do niej dotrzeć. – Covenant! – Ciężki oddech nadawał głosowi Sundera ochrypłe brzmienie. – Jest tak, jak mówi Brinn. Na-mhoram-in oddała życie, by utworzyć to przejście. Musimy ruszać. Memla. Na wspomnienie jej imienia Covenant poczuł ból. Oddała życie. Jak Lena. I wielu innych. Odwrócił się z drżeniem od Hergroma. Poruszył rękami, szukając jakiegoś oparcia. – Tak. – Huk płomieni sprawiał, że niemal nie słyszał własnego głosu. – Ruszajmy. Haruchai zerwali się natychmiast. Harn i Stell szli przodem. Hergrom i Brinn podążali za nimi, razem z Covenantem, Cail zaś strzegł Sundera i Hollian. Nie zwracali uwagi na Vaina. Omijając płonące trawy, ruszyli razem ku wyrwie w kolumnie. Stwory kłębiły się jak szalone wokół obszaru zrytej, wypalonej gleby, gdzie padła Memla. Czoło kolumny zniknęło już w oddali, nie zważając na to, co wydarzyło się z tyłu. Z południa jednak nieustannie napływały dalsze wypaczone istoty. Zalałyby drużynę w jednej chwili, gdyby nie zajęły się trupami swych pobratymców. Nowo przybyłe stwory rzucały się na martwych i rannych kuzynów, rozdzierały ich pazurami i żuwaczkami, a potem pożerały chciwie. Wywołany pożarem strach potęgował tylko ich głód. Haruchai powiedli Covenanta i stonedownorów przez ich wir. Drużyna wydawała się mała i krucha w porównaniu z wielkimi, ślepymi monstrami, bezbronna wobec ich straszliwych szczęk i pancernych kończyn. Współbracia Brinna przedostali się jednak przez chaos niewiarygodnie zręcznie. Gdy tylko któryś ze stworów podchodził bliżej, Stell i Harn uderzali go celnie, łamiąc czułki, wskutek czego bestia nie mogła zlokalizować łupu. Okaleczone stwory wdawały się w śmiertelny bój z innymi. Covenanta, Sundera i Hollian prowadzono obok rozwartych szczęk, pod brzuchami stających dęba poczwar, skrawkami wolnej przestrzeni, jakby ich życie chroniło zaklęcie kompetencji Haruchai. Miejsce śmierci Memli znaczyło tylko kilka kawałków czerwonej tkaniny. Nie uczcił jej żaden grób, dający możliwość rozpamiętywania straty... Biegnąc tak szybko, jak tylko mogli, wędrowcy wpadli w gęstą trawę rosnącą po drugiej stronie kolumny. Istoty zwróciły się w ich stronę. Stell i Harn zaatakowali zielsko co sił w ramionach, przebijając się przez nie. Tylko Vain się nie śpieszył. Nie musiał. Każdy stwór, który go dotknął, padał martwy i pożerała go nadciągająca fala. Gdy zagłębili się już nieco w trawę, do grupy dołączył Ceer. Nic nie mówił, lecz przedmiot, który trzymał w rękach, tłumaczył jego spóźnienie. Rukh Memli. Covenant zawahał się. W jego głowie pojawiły się różne możliwości. Spróbował ogarnąć je wszystkie. Nie miał jednak zbyt wiele czasu. Ostry trzask mknął przez trawę niby kosa. Tysiące stworów przegryzało się przez nią w pościgu za nimi.
Brinn popchnął Covenanta naprzód. Drużyna rzuciła się do ucieczki. Ceer, Stell, Brinn i Harn zwolnili, by bronić tyłów. Przodem biegł teraz Cail. Nie zważając na ranną rękę i kaleczącą go ostrą, sztywną trawę, torował drogę własnym ciałem. Za nim podążał niosący Linden Hergrom, po piętach deptał mu Covenant, za jego zaś plecami gnali Hollian i Sunder. Poczwary nie rezygnowały z pościgu, jakby były gotowe zżąć całą trawę sawanny, by tylko nażreć się ludzkiego mięsa. Hałas ich szarży prześladował drużynę niczym ogień. Cail atakował grube łodygi z całą starożytną dzielnością Haruchai, nie mógł jednak torować drogi wystarczająco szybko, by umknąć przed pościgiem. Covenant wkrótce zaczął chwiać się na nogach ze zmęczenia. Nie wrócił jeszcze do siebie po wieszczbie. Sunder i Hollian byli w niewiele lepszym stanie. Linden leżała w ramionach Hergroma bezwładnie jak uosobienie klęski. A Cail zostawiał na trawie plamy krwi. Spod desperacji Covenanta przebijało się żądanie, dyszące: Użyj pierścienia! Nie mógł jednak tego zrobić. Nie mógł. Był bardzo słaby. Zaczynał zostawać z tyłu. Cail i Hergrom znikali mu z oczu w tnącej wściekle trawie. Gdyby pozwolił, żeby wezbrał w nim jad, nie wiadomo, kogo mógłby zabić. Usłyszał, że wrzeszczy, jakby wysiłek był wbijanym w jego pierś nożem. Nie potrafił uciszyć głosu własnego bólu. Nagle u jego boku pojawił się Brinn. – Cail znalazł miejsce nadające się do obrony – zameldował Haruchai głosem na tyle donośnym, by można go było usłyszeć. Covenant zachwiał się na nogach i runął, miotając się, między ząbkowane źdźbła. Wyziewy zgnilizny zaparły mu dech w piersiach. Brinn jednak podniósł go na nogi. Niedowiarkowi kręciło się w głowie. Czepiając się ramienia Haruchai, jakby było jedynym punktem oparcia na całym świecie, pozwolił, by Brinn niemalże powlókł go naprzód. Ścieżka Caila prowadziła do stosu głazów, który wznosił się ni z tego, ni z owego na sawannie niczym pozostawiony przez gigantów kopiec, półtora raza wyższy od otaczającej go trawy. Hergrom wdrapał się już na jego szczyt, położył Linden w miarę bezpiecznym miejscu i wrócił, by pomóc Sunderowi i Hollian wspiąć się na wzniesienie. Cail dołączył do niego, nie zważając na ból. Stell i Horn podążyli za jego przykładem. Wciągnęli Covenanta, gdy podsadzili go Brinn i Ceer. Wgramolił się na sam szczyt, gdzie leżała Linden. Opanowując słabość, spróbował zbadać nieprzytomną kobietę. Uniósł jej głowę, rozdzielił włosy tak delikatnie, jak tylko mógł tego dokonać drętwymi palcami, i przekonał się, że rana nie sprawia wrażenia poważnej. Krwawienie niemal ustało. Linden nie odzyskała jednak świadomości. Wszystkie mięśnie miała bezwładne. Jej twarz wyglądała, jakby stoczyła straszliwą walkę. Nie potrafił ocenić jej stanu swymi okaleczonymi zmysłami. Był dla niej bezużyteczny. Sunder i Hollian wdrapali się do niego. Skalennik ukląkł obok Linden i przyjrzał się jej. Na jego twarzy pojawił się wyraz zmęczenia i grozy. – Ach, Linden Avery – wydyszał. – To straszliwa tragedia.
Covenant stłumił jęk. – Nie wygląda tak groźnie – rzekł, sprzeciwiając się słyszalnej w głosie Sundera trwodze. Skalennik nie patrzył mu w oczy. – Samo skaleczenie... być może nawet rany Caila nie zagrażają jego życiu. Ale to jest słońce plag. Umilkł. – Ur-lordzie – odezwała się z napięciem w głosie Hollian. – Każda rana odniesiona pod słońcem plag jest śmiertelna. Na słonecznicową chorobę nie ma lekarstwa. – Nie ma? – wydusił z siebie Covenant. – Nie ma – wychrypiał przez zęby Sunder. – Mieszkańcy Krainy nie znają żadnego – dodała Hollian z bólem w oczach. – Jeśli Clave ma taką wiedzę... Nie musiała kończyć tej myśli. Covenant ją rozumiał. Memla zginęła. Ponieważ była uczciwa, zwróciła się przeciw na-mhoramowi; ponieważ była odważna, ściągnęła grim na siebie; a ponieważ Covenant nie użył pierwotnej magii, zginęła. Jego strach kosztował ją życie. Przez niego drużyna utraciła nawet tę niewielką szansę na uleczenie Linden. I Caila. „Każda rana jest śmiertelna”. Nie był to jeszcze koniec ich nieszczęścia. Rumaki uciekły. Drużyna nie miała zapasów. Była to jego wina, ponieważ się bał. Używając mocy, zabijał. Nie używając jej, powodował śmierć. Memla oddała za niego życie. Z ogniem w oczach, podniósł się z miejsca. Chwiał się niebezpiecznie na samym szczycie, nie zważał jednak na to, jakby był odporny na zawroty głowy czy żałobę. – Brinnie! Haruchai ustawili się w szyku obronnym wokół skały, na poziomie czubków traw. – Ur-lordzie? – rzucił przez ramię Brinn. – Dlaczego pozwoliliście Memli zginąć? Odpowiedział mu wzruszeniem ramion. – Wybór należał do niej. – Jego przekonanie o własnej prawości było nieskazitelne. – Ceer chciał oddać za nią życie. Odmówiła. Covenant skinął głową. Memla odmówiła. Dlatego że wyznał jej, iż nie panuje nad swym pierścieniem. Nie zadowoliła go odpowiedź Brinna. Gwardia krwi powzięła ongiś taką samą decyzję w przypadku Kevina i nigdy nie wybaczyła sobie jej skutków. Nie miało to już jednak znaczenia. Memla nie żyła, a Linden i Cail byli skazani na śmierć. Mrugając pod wpływem żaru, rozejrzał się wokół. Drużyna stała na usypisku głazów – wszyscy oprócz Vaina, który został na dole, jakby
czuł się dobrze wśród trawy i smrodu. Dżungla zniknęła już za horyzontem na zachodzie. We wszystkich kierunkach aż po widnokrąg rozpościerała się sawanna, szarozielone morze traw kołyszące się delikatnie na wietrze. Widniała jednak na niej blizna nagiej ziemi, biegnąca niepowstrzymanie na północ. Oddzielała się od niej druga, podobna część, kierująca się ku zajmowanemu przez drużynę wzgórzu. Ognie grimu ledwie się już tliły, buchając gdzieniegdzie dymem. Uwolnione od tego niebezpieczeństwa stwory pędziły prosto ku głazom. Trawa kołysała się, spychana na boki, tratowana, pożerana. Wkrótce wzniesienie otoczyło kipiące morze bestii. Covenant ledwie widział Vaina. Nasienie Demondim zachowywało absolutną nonszalancję. Każdy potwór, który go dotykał, padał martwy. Gdy zaczął się atak, Haruchai byli gotowi. Kiedy stwory zaczęły włazić na skały, Brinn i jego towarzysze wykorzystywali przewagę wysokości, by łamać ich czułki, po czym strącali z głazów poczwary, które spadały w kipiel, gdzie pożerały je inne. Obrona była zaskakująco skuteczna. Siła, dokładność i równowaga pozwalały Haruchai zadawać skuteczne ciosy, a spadające stwory utrudniały atak następnym. Wzgórek był jednak za duży. Pięciu ludzi nie mogło bronić go całego. Monstra stopniowo zmuszały ich do odwrotu. Covenant nie wahał się. Zimna wściekłość wypełniła jego kości niczym moc. Warcząc do siebie, wyciągnął zza pasa zawiniątko i odwinął krill Lorica Pogromcy Podłych. Jasny blask klejnotu powstrzymał go na chwilę. Zapomniał, jak intensywne jest jego białe, czyste światło, jak ostre krawędzie, jak gorący metal. Strach trędowatego utrudniał mu dotknięcie nie osłoniętego tkaniną krilla. Rozpaczliwe położenie drużyny podziałało jednak na niego jak przymus. Jego palce były już drętwe, nieważne. Poparzenia nie mogły odmienić losu określającego, kim był. Odrzucił płachtę, ujął krill w kaleką dłoń i pośpieszył z pomocą Haruchai. Przypominające potworkowate jaskiniowe upiory poczwary właziły na górę na długich kończynach. Orały kamienie pazurami, trzaskały rozwartymi szczękami. Jeden cios wystarczyłby, by wypruć wnętrzności, jedno ugryzienie mogłoby pozbawić ręki. Sięgały ku niemu czułkami. Ruszając się jak człowiek przeklęty, zaczął rąbać je krillem. Oręż przecinał pancerze jak nie osłonięte niczym ciało, odrąbywał czułki, a nawet żuwaczki z taką łatwością, jakby był dwuręcznym mieczem, wspartym ciężarem i siłą giganta. Krill był narzędziem Prawa, a stwory bezprawnym nasieniem Słonecznicy. Z dłoni Covenanta promieniował tępy, palący ból, który docierał do nadgarstka i ramienia, lecz Niedowiarek zawzięcie wymachiwał i rąbał sztyletem, a po każdym ciosie jedna z bestii spadała ku okrutnej śmierci w kłębiącej się masie na dole. Wkrótce do broniących dołączył Sunder. Puginał nie nadawał się zbyt dobrze do takiej roboty, skalennik był jednak silny, a jego broń mogła przecinać czułki. Nie był w stanie
zrzucać poczwar w dół, tak jak robili to Haruchai, często jednak nie było to potrzebne. Gdy uszkodzono im czułki, stwory traciły orientację, skręcały w bok, walczyły ze sobą i spadały na ziemię. Ponadto skalennika strzegli Stell i Ceer. Atak nie słabł. Na miejsce dziesiątek strącanych monstrów przybywały setki następnych. Drużyna broniła się zaciekle. Z czasem z całego otaczającego wzniesienie obszaru zniknęła trawa. Gołą ziemię pokrywała burza niemej wściekłości, usiłująca wdrapać się na górę. Ale tylko ograniczona liczba stworów mogła atakować pagórek jednocześnie, co umożliwiało jego obronę. Walka ciągnęła się jak powolna tortura. Ręce ciążyły Covenantowi niczym ołów. Musiał ściskać krill obiema dłońmi. Sunder nieustannie mełł w ustach przekleństwa, zmuszając się do kontynuowania walki długo po tym, gdy zabrakło mu sił. Hollian jednak pozwalała mu od czasu do czasu odpocząć, zajmując jego miejsce. Posługiwała się puginałem, ponieważ jej sztylecik był za mały do tego celu. Pomagała im również moc Vaina, choć on sam zdawał się tego nieświadomy. Popołudnie ciągnęło się bez końca. Covenant stał się niewiele więcej niż bezmyślnym odruchem. Znieczulił się na upływ czasu, na nieustający szturm. Stawy palił mu ogień. Raz za razem Brinn musiał ratować go przed tymi atakami, których nie zdążył odeprzeć. Niemal nie zauważył, gdy słońce zaczęło zachodzić, a szał stworów osłabł. Z zapadnięciem zmierzchu poczwary utraciły poczucie celu i kierunku. Oddalały się pojedynczo i parami, a potem dziesiątkami, gnając jak opętane przez trawę. W miarę jak nad sawanną zapadał mrok, słabł gnający je oścień Słonecznicy. Wkrótce wszystkie rzuciły się do ucieczki. Covenant zatrzymał się. Serce waliło mu w piersi z wyczerpania. Dyszał ciężko. Odrzucił krill na kamienie. Poczuł, że wzgórek kołysze się pod nim. Spróbował podczołgać się ku Linden na rękach i kolanach, lecz nie był w stanie do niej dotrzeć. Zawroty głowy przybrały na gwałtowności i cisnęły nim w ślepą noc. Jakiś czas po tym, gdy księżyc minął najwyższy punkt swej drogi, obudził go odgłos gwałtownych wymiotów Linden. Ogarnęły ją konwulsje. Zerwał się, usiłując przebić wzrokiem plamę zmęczenia, głodu i pragnienia, by zobaczyć, co się dzieje. Szczyt sterty głazów rozświetlał blask krilla, który wetknięto między kamienie, by dostarczał wędrowcom światła. Sunder i Hollian przykucnęli obok Linden, obserwując ją z niepokojem. Ceer i Hergrom trzymali ją, by nie zrobiła sobie krzywdy, gdy jej mięśniami targały długie, niepowstrzymane kurcze. Na niżej położonych głazach Haruchai zbili się w grupę, jakby wdali się w bójkę. Covenant spojrzał na nich przelotnie i zauważył, że Brinn, Stell i Harn starają się przytrzymać Caila. Podobnie jak Linden, rannego Haruchai dręczył gwałtowny atak. – Słońce plag zaraziło jej ranę – wychrypiał ponurym tonem Sunder na widok Covenanta. – Ta choroba jest nieuleczalna.
O Boże! Owładnęła nim fala paniki, która opadła, gdy zdał sobie sprawę, że Linden dławi się własnym językiem. Złapał ją za twarz i spróbował rozewrzeć szczęki, były jednak zaciśnięte zbyt mocno. Całe jej ciało zesztywniało. – Połknęła język! Otwórzcie jej usta! Ceer natychmiast ujął oba jej nadgarstki w lewą rękę, a prawą zaczął rozchylać szczęki. Przez mgnienie oka nawet jego siła nie wystarczała, wreszcie jednak udało mu się je rozewrzeć. Zadrżała z nagłego bólu. Wetknął całą dłoń w jej usta i zręcznym ruchem sięgnął do gardła, by wydobyć język. Zaczerpnęła oddechu, jakby chciała krzyknąć, lecz konwulsje zatrzymały głos w jej piersi. W dzikim spazmie Cail zrzucił z siebie Brinna. Ten obrócił się w powietrzu, wylądował miękko na ziemi i wbiegł susami na górę, by pomóc zmagającym się z kuzynem Stellowi i Harnowi. Twarz Linden była upiornie blada w świetle krilla. Wydobywający się z udręczonych płuc oddech brzmiał jak łkanie. Wydawało się, że Cail się dusi. Jest odporny na Słonecznicę, pomyślał Covenant. W ostrodze musiała być trucizna. Skupił się na Linden, jakby mógł ocalić jej życie siłą woli. Drżącą dłonią głaskał jej czoło, ocierał pot. Nie czuł jednak nic. – Ur-lordzie – odezwała się napiętym szeptem Hollian. – Muszę to powiedzieć. Nie można tego przemilczeć. – Nie mógł nic wyczytać z jej twarzy, gdyż odwróciła się od krilla. – Zapytałam lianar – wydyszała w cieniu. – Ranek przyniesie ze sobą słońce pustyni. Covenant skupił się na cierpieniu Linden, jakby w ten sposób mógł spowodować, by zelżało. – Nic mnie to nie obchodzi. – Na tym nie koniec. – Głos Hollian nabrał ostrzejszego tonu. Była eh-brand, przyzwyczajoną do tego, że okazywano jej szacunek. – Nadejdzie ogień, jakby słońce było słońcem płomieni. To miejsce ogarnie zło. Musimy stąd uciekać. – W tej chwili? – Natychmiast. Musimy wrócić na zachód, tam gdzie rosną drzewa. Gleba tego stepu przyniesie nam śmierć. – Nie można jej ruszać! – Nagła wściekłość Covenanta przeszyła noc. Zszokowana drużyna umilkła. Zapadła cisza, mącona jedynie ochrypłymi oddechami rannych. Ostrym wzruszeniem ramion odrzucił ostrzeżenie Hollian. – Nie zabiorę jej stąd. Zaczęła się sprzeciwiać, lecz Sunder przerwał jej obcesowo. – On jest ur-lordem – powiedział.
– Jest w błędzie. Trzeba stawić czoło prawdzie. Ich śmierci nie sposób zapobiec. Jeśli tu zostaniemy, zginiemy wszyscy. – On jest ur-lordem. – Ostry ton skalennika przeszedł w łagodność. – Każde zadanie, które sobie stawia, jest niewykonalne, a mimo to udaje mu się osiągnąć cel. Miej odwagę, ehbrand. Linden targnęła kolejna seria spazmów. Covenant przyglądał się dręczonej chorobą kobiecie, obawiając się, że każdy oddech może być ostatnim. Wtem jednak konwulsje ustąpiły. Linden padła bezwładnie, jakby przecięto sznurki nią poruszające. Powoli jej oddech stał się głębszy i zapadła w spowodowany wyczerpaniem sen. Cail był w gorszym stanie. Dręczące go ataki trwały aż do zachodu księżyca. Brinn i jego ludzie musieli nieustannie wytężać siły, by nie pozwolić mu roztrzaskać się o skały. – Nadchodzi świt – wyszeptał cicho Sunder, jakby obawiał się zmącić ciszę, jakby bał się, że pod wpływem jego głosu Linden lub Cail ponownie dostaną ataku. – Już za późno. – Hollian nie potrafiła stłumić goryczy. – Musimy zostać tutaj. Nie zdążymy dotrzeć na czas w bezpieczne miejsce. Covenant ignorował ich oboje. Trzymał Linden w objęciach, starając się uwierzyć, że przeżyje. Nikt się nie ruszał. Siedzieli w blasku krilla, podczas gdy niebo na wschodzie jaśniało. Na ziemię padła blada poświata. Wszystkie gwiazdy zniknęły. Firmament zmieniał barwę. Wokół nadciągającego świtu zbierał się brąz. Powietrze stało się wyraźnie bardziej suche, zapowiadając upał. Gdy słońce wzeszło, było odziane w płaszcz suszy. Jego dotyk przypomniał Covenantowi, że od poprzedniego ranka nic nie jadł ani nie pił. Zakręciło mu się w głowie. Popadł w obojętność. Przestał dbać o własny los. Linden ciążyła mu w ramionach, pogrążona w odrażającej drzemce, przypominającej coś, co się już dokonało. Gdy Słonecznica zabarwiła sawannę, pampasowa trawa zaczęła topnieć. Jej źdźbła zmieniały się w martwy, szary szlam, który spływał na ziemię jak pomyje. To właśnie spotkało Morinmoss, pomyślał Covenant z narastającą obojętnością. Grimmerdhore i Szubieniczną Głębię. Wstało nad nimi słońce pustyni i liczący sobie dziesiątki tysięcy lat rozumny las po prostu obrócił się w szlam. „Świat nie jest już tak pełen chwały jak dawniej”. Na chwilę obudził się w nim żar wystarczający, by krzyknąć: „Niech cię diabli, Foul! Wolałbym, żebyś mnie po prostu zabił”. – Eh-brand, mówiłaś o ogniu – odezwał się Brinn, głosem równie wyczerpanym jak głos Covenanta, lecz brzmiącym nieskończenie pewniej. – To lianar mówiło o ogniu. – W jej słowach brzmiały zarówno urażona godność, jak i zwątpienie we własne umiejętności. – Nigdy jeszcze podczas swych przepowiedni nie widziałam podobnego płomienia. Nie pytaj mnie, bo nie potrafię ci odpowiedzieć. Covenant pomyślał mętnie, że żaden ogień nie będzie potrzebny. Drużyna nie miała
wody, przebywając pod słońcem pustyni. To wystarczy. Prawda przepowiedni Hollian ukazała się w pełni wtedy, gdy słońce wzniosło się już tak wysoko, a trawa opadła tak nisko, że promienie padły na otaczającą wzgórek nagą ziemię. Towarzyszyło im blade migotanie, które zdawało się zmieniać strukturę gleby. Grunt zaczął się żarzyć. Covenant był przekonany, że to halucynacje. Nieoczekiwanie Vain wspiął się na głazy. Wszyscy gapili się na niego, lecz jego czarne oczy wpatrywały się niezgłębione w nicość, jakby nie uświadamiał sobie własnych intencji. Brinn i Hergrom osłonili sobą Covenanta i Linden, Vain jednak zatrzymał się, nie zwracając uwagi na Haruchai. Wbił wzrok w pustkę. Gleba powoli nabierała czerwonawego odcienia, z domieszką żółci. Jej barwa stawała się coraz głębsza. Z gruntu buchnął żar. Na granicach pustego obszaru szlam zaczynał się tlić. W górę uderzyły obłoczki gęstego dymu, które szybko przerodziły się w wypełniające powietrze kłęby. Po kilku chwilach muł stanął w płomieniach. W innych miejscach sawanny również pojawił się dym. Wkrótce wszędzie już szalał pożar. A naga ziemia wciąż ciemniała. Drużyna przyglądała się temu w napięciu. Nawet Haruchai wstrzymali oddechy. Tylko Linden i Cail zachowali obojętność. Vain nie. Popatrzył na Linden między ramionami Brinna i Hergroma. Jego twarz nabrała ostrzejszego wyrazu, jakby klarowały się w nim nieokreślone jeszcze do końca zamiary. Otępiały Covenant wpatrywał się w grunt. Jaskrawe, półpomarańczowe światło i żar przywołały wspomnienia. Stopniowo przed jego oczyma pojawiła się twarz ojca Leny, Trella. Nie wiedział dlaczego. Lico rosłego stonedownora było rumiane od światła. Blask odbijający się w jego brodzie był dokładnie tego samego koloru, co bijące z ziemi płomienie. Wreszcie Covenant sobie przypomniał. Skalening. Ogniowe kamienie. Pod dotykiem słońca pustyni cała sawanna przeobrażała się w morze skaleningu. Ogień pochłaniał szlam, odsłaniając czysty skalening, który wysyłał pod niebiosa długi, bezgłośny krzyk żaru. Równie dobrze mogliby siedzieć nad potokiem lawy. Siedział, wpatrując się w to, zupełnie jakby gorąco wypaliło mu oczy. Czuł śmierć, spoczywającą mu w ramionach niby przyjaciel. Memla poświęciła życie. Linden i Cail musieli umrzeć. Wszyscy musieli umrzeć. Vain niczym nie zdradził swych zamiarów. Ruszył nagle z miejsca, zaskakując nawet ostrożnych Haruchai. Przerażająco szybko odtrącił Brinna i Hergroma na bok i stanął między
nimi a Covenantem i Linden. Hergrom chwycił się wystającej skały, Brinna zaś przed upadkiem na skalening ocaliła jedynie szybkość, z jaką złapał go Ceer. Vain bez wysiłku wyrwał Linden z ramion Covenanta. Stell runął na nasienie Demondim i zdzielił je pięścią między oczy. Nie zareagowało. Nadal robiło swoje, jakby nic nie poczuło. Odrzucony do tyłu Stell padł na Harna. Vain ułożył sobie delikatnie Linden w rękach, podszedł do wschodniej granicy wzgórka i zeskoczył na ogniowe kamienie. – Vain! Covenant wstał nagle. Uszy wypełniał mu ryk, zupełnie jakby upał przerodził się w wichurę. W jego żyłach pulsował jad. Pragnął pierwotnej magii, chciał zadać cios... Gdyby jednak trafił Vaina, zranił go, nasienie Demondim mogłoby upuścić Linden na skalening. Linden! Vain nie zwracał uwagi na grożące mu z tyłu niebezpieczeństwo. Oddalał się pewnym, zdecydowanym krokiem. I nagle Hergrom skoczył z głazów jak pantera. Wyciągając się na całą długość, uderzył Vaina w barki. Nasienie Demondim nawet się nie zachwiało. Szło po skaleningu z Linden w ramionach i Hergromem uczepionym jego pleców, jakby nie zdawało sobie sprawy z ich istnienia. Krzyki uwięzły w piersi Covenanta. Ledwie zdawał sobie sprawę, że Brinn i Sunder trzymają go za ręce, jakby chcieli przeszkodzić mu w rzuceniu się w pościg za Vainem. – On nie czuje ognia – zauważył obojętnym tonem Brinn. – Może ją uratuje. Może to właśnie jest jego zamiarem. Uratuje? Napięcie Covenanta opadło. Czy to było możliwe? Czuł ból w mięśniach twarzy, nie mógł jednak uwolnić się od grymasu. Uratuje ją po to, by mogła służyć lordowi Foulowi? – W takim razie dlaczego... – zapytał zdławionym głosem – ...nie pomógł jej poprzednio? Podczas grimu? Brinn wzruszył ramionami. – Być może widział, że jego pomoc nie jest potrzebna. Teraz postanowił działać, ponieważ jesteśmy bezradni. Vain? – wydyszał Covenant. Nie. Nie potrafił zapanować nad drżeniem. – Nie jesteśmy bezradni. To było nie do zniesienia. Nawet trędowaty nie mógłby tolerować czegoś takiego. Nie jesteśmy bezradni. Rzucił pośpiesznie spojrzenie w stronę Vaina. Nasienie Demondim oddalało się biegiem, niknąc w migotliwym blasku skaleningu.
Wyrwał się Brinnowi i Sunderowi i zwrócił ku swym towarzyszom. Wysiłek, który wkładał w opanowanie drżenia, dodał mu gwałtowności. – Ceerze. Podaj mi rukh. Sunder skrzywił się. Hollian wybałuszyła oczy, jakby intuicyjnie poczuła nadzieję albo strach. Haruchai jednak nie okazał zaskoczenia. Wydobył rukh Memli spod tuniki i wręczył go Covenantowi. Ten rzucił żelazny przedmiot Sunderowi. – Proszę bardzo. Jesteś skalennikiem. Zrób z niego użytek. Wargi Sundera uformowały bezgłośnie słowa: „Zrób użytek?” – Przywołaj rumaki. Stworzono je dla Słonecznicy. Zabiorą nas stąd. – Covenant! – sprzeciwił się zdławionym głosem skalennik. Niedowiarek stuknął go rukhem w pierś. – Zrób to. Ja nie potrafię. Nie znam Słonecznicy tak, jak ty. Nie potrafię jej dotknąć. Jestem trędowaty. – Nie jestem jeźdźcem! – Nic mnie to nie obchodzi. – Covenant otoczył swój strach gniewem. – Wszyscy zginiemy. Może ja się nie liczę. Ale ty się liczysz. Hollian się liczy. Znacie prawdę o Clave. – Po raz drugi pchnął Sundera rukhem. – Zrób z niego użytek. Twarz stonedownora ociekała potem. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się roztopić, zupełnie jak trawa. Zdesperowany skalennik popatrzył błagalnie na Hollian. Dotknęła jego pokrytego bliznami przedramienia, demonstrując rangę swego powołania. – Sunderze – powiedziała cicho. – Skalenniku. Może to da się zrobić. Z pewnością słoneczny kamień umożliwia ci podjęcie próby. Pomogę ci w miarę swych możliwości. Za pośrednictwem lianar potrafię dostrzegać stan Słonecznicy. Być może zdołam poprowadzić cię ku panowaniu nad rukhem. Przez chwilę spoglądali sobie w oczy, poddając ocenie to, co w sobie ujrzeli. Następnie Sunder zwrócił się ku Covenantowi. Na jego twarzy widać było strach przed niepowodzeniem i instynktowny wstręt do wszystkiego, co należało do Clave. Przyjął jednak rukh. Wdrapał się z posępną miną na najwyższy głaz i zasiadł na nim, obok białego blasku krilla. Hollian stanęła trochę niżej, tak że oboje mieli głowy na tym samym poziomie. Patrzyła z powagą, jak kładzie sobie na kolanach orcrest, a potem otwiera pustą w środku rączkę rukha. Nogi Covenanta drżały, jakby nie mógł już w znieść ciężaru tego, kim był. Stanął jednak pewnie na skałach. Sunder wylał sobie na dłoń resztkę płynu z rukha. Hollian dotknęła jej swą dłonią i zatrzymała ją tam na chwilę, dzieląc się krwią, jak w geście braterstwa. Następnie owinęła splamione palce wokół lianar i zaczęła cicho śpiewać do siebie. Sunder zatarł dłonie, posmarował krwią czoło i policzki, po czym ujął w dłonie słoneczny kamień.
Twarde akcenty jego pieśni tworzyły kontrapunkt z jej śpiewnym szeptem. We dwoje przetworzyli ciszę w motek słonecznicowej mocy: rozlana krew i ogień. Po chwili znajoma szkarłatna wiązka Sundera wystrzeliła ku słońcu niby bełt. Powietrze wypełnił trzask przywodzący na myśl powolną błyskawicę. Skalennik uniósł rukh, trzymając go tak, by wiązka biegła wzdłuż żelaza. Kostki jego dłoni zbielały, a ich grzbiety pokryły się gruzłami mięśni. Wzdłuż lianar pojawiły się delikatne jak pączki płomienie. Hollian zamknęła oczy. Jej ogień przybrał powoli barwę brązowej aureoli słońca. Zaczął wypuszczać witki. Jedna z nich dotarła do dłoni Sundera. Oplotła się wokół rukha i bijącej ze słonecznego kamienia wiązki. Skalennik zamrugał gwałtownie, by usunąć z oczu pot. Spojrzał wściekle na rukh, jakby był on żmiją, której nie mógł ani utrzymać, ani wypuścić. Bolesny ucisk w piersi uświadomił Covenantowi, że zapomniał o oddychaniu. Gdy nakazał sobie wciągnąć powietrze w płuca, odniósł wrażenie, że wraz z nim napłynęły zawroty głowy. Tylko mocno wsparte na głazach ręce uchroniły go przed utratą równowagi. Żaden z Haruchai nie patrzył na Sundera ani Hollian. Caila znowu ogarnęły konwulsje. Pozostali starali się go unieruchomić. Wspomnienie o Linden przeszyło Covenanta bólem. Zacisnął powieki, by powstrzymać nudności. Otworzył oczy dopiero wtedy, gdy pieśń umilkła. Wiązka Sundera i płomień Hollian zniknęły. Stonedownorzy uczepili się siebie mocno. Barki skalennika dygotały. Covenant padł na kolana, nie wiedząc, kiedy stracił równowagę. – Wcale nie tak trudno być jeźdźcem – odezwał się Sunder, głosem tłumionym przez uścisk Hollian. – Dostroiłem się do rukha. Rumaki są daleko. Ale usłyszały mnie. Przyjdą. Atak Caila minął wreszcie. Odzyskał nawet na chwilę przytomność, ale gdy się odezwał, mówił w obcym języku Haruchai i Covenant go nie rozumiał. Pierwsze z wielkich zwierząt wróciło niedługo przed południem. Do tej pory pragnienie i głód wprawiły już Covenanta w stan otępienia. Nie potrafił skupić spojrzenia, by określić, który to z wierzchowców i czy przyniósł jakieś zapasy. – To Szczęk, rumak, który zaatakował Linden Avery – zameldował Brinn. – Utyka. Pierś ma poparzoną. Ale skalening mu nie szkodzi. – Ładunek, który dźwiga, jest nietknięty – dodał po chwili. Nietknięty – pomyślał niejasno Covenant. Patrzył przez mgiełkę, jak Ceer i Stell skaczą na rumaka, a potem wracają z żywnością i wodą. Dzięki ci, Boże. Gdy Niedowiarek i stonedownorzy ugasili już rozpaczliwe pragnienie i zabrali się za posiłek, z południa przygalopował Kłopot. Podobnie jak Szczęk, nie ucierpiał od skaleningu, biegał jednak nerwowo wokół pagórka, pragnąc uciec przed ogniowymi kamieniami. Trzask i Brzęk również wróciły. Sunder spojrzał na nie, marszcząc brwi, jakby nie
przypadła mu do gustu duma, którą poczuł. Hollian jednak uśmiechała się promiennie. Haruchai natychmiast rozpoczęli przygotowania do wyruszenia w drogę. Covenant podniósł z kamieni kawałek materiału, który przedtem odrzucił, owinął w niego krill i zatknął go sobie za pas. Następnie zszedł na głazy znajdujące się na wysokości grzbietów rumaków. Z bliska skalening wydawał się tak gorący, że mógłby zwęglić ciało. Mimo woli wywołał w nim wspomnienia Gorących Popiołów i Słonego Serca Pianościgłego. Gigant naraził się na straszliwe cierpienia w lawie, by pomóc Covenantowi. Nie ufał rumakom ani sobie. Nie był w stanie przeskoczyć niewielkiego dystansu dzielącego go od wierzchowca. Nigdy więcej, powtarzał. Nie pozwolę już, by przyjaciele za mnie ginęli. Musiał uczepić się głazu. Mrużył porażone blaskiem oczy, czekając, aż pomogą mu Haruchai. Po chwili Ceer i Brinn podbiegli do niego, niosąc Caila. Sunder uniósł rukh, niepewny, czy zdoła nad nim zapanować. Rumaki usłuchały go, zbliżając się do wzgórka. Ceer zostawił rannego i przedostał się na grzbiet Kłopota. Harn zaczął rzucać mu worki, które kładł na potężnych kłębach rumaka. Potem Brinn podał mu Caila. Jego ramiona były sine i paskudnie ropiały. Covenant jęknął na ten widok. Cail potrzebował Linden. Potrzebował lekarza. Linden była tak samo chora, jak on. Pragnąc poćwiczyć panowanie nad rumakami, Sunder nakazał Kłopotowi zejść z drogi pozostałym wierzchowcom. Harn i Hollian dosiedli Szczęka, a skalennik dołączył do Stella na Brzęku. Nim Covenant zdołał zapanować nad strachem, Brinn przeniósł go na Trzaska. Padł na szeroki grzbiet i zacisnął dłonie na sierści rumaka. Żar piekł go powoli i dusił. – Znajdź Vaina. Szybko – zdołał jakoś wykrztusić. Sunder gestem nakazał wierzchowcom popędzić na wschód. Pogalopowały, przecinając powietrze, któremu skalening nadawał pomarańczowy odcień. Brzęk poniósł Sundera i rukh ze zdumiewającą szybkością, ale pozostałe rumaki dotrzymywały mu kroku. Nawet Szczęk, mimo bolesnej, ociekającej posoką rany, nie zostawał z tyłu. Biegł jak burza, z szałem płonącym w czerwonych ślepiach. Moc Słonecznicowego Ognia ukształtowała go tak, by słuchał każdego rukha. Nie był w stanie sprzeciwić się rozkazom Sundera. Covenant nie potrafił ocenić ich prędkości. Ledwie mógł trzymać oczy otwarte w ostrym upale, ledwie oddychał. Wiedział tylko, że porusza się szybko. Nie miał jednak pojęcia, w jakim tempie potrafi biec Vain. Nasienie Demondim ruszyło w drogę wczesnym rankiem. Palący wicher smagał mu twarz. Czuł na skórze gorący dotyk ubrania, jakby tkanina zaczęła się tlić. Po całym ciele spływał mu ciepły pot, a oczy łzawiły w blasku i żarze skaleningu. Rumaki jednak pędziły tak, jakby zrodziła je pasja ogniowych kamieni. Hollian uczepiła się pleców Harna. Sunder pochylał się nad szyją Brzęka. Haruchai jechali z
niezmąconym spokojem. A rumaki biegły. Skalening ciągnął się przed nimi, jakby nigdy nie miał się skończyć. Ogień nadawał niebu głębszą barwę, przystrajał je płynną wspaniałością. Przeświecająca przez mgiełkę aureola słońca wyglądała jak pierścień żaru. Cała sawanna przerodziła się w rozżarzone węgle. Rumaki mknęły przez oszalałe piekło. Sunder jednak panował nad rukhem. Dopóki żył, bestie nie mogły zwolnić. Nie zwolniły. Pędziły jak zrodzone z płomieni. Gładko, niezmordowanie, zostawiały za sobą mile, jakby były one zeschłymi liśćmi, wrzucanymi do pieca. Oddech Covenanta przeszedł w łkanie, nie dlatego, że brakowało mu powietrza, lecz raczej dlatego, że płuca miał poparzone. Zaczęły go nawiedzać wizje Glimmermere, chłodnego jeziorka zabarwionego mocą Ziemi. Jego kości łaknęły wody. A rumaki biegły. Gdy opuściły skalening, wbiegając na twardą ziemię, zmiana była tak nagła, że pustynne powietrze wydało się błogosławieństwem. Podniósł raptownie głowę. W piersiach poczuł ulgę. Wierzchowce wpadły raptownie na martwy, wypalony słońcem grunt, wzbijając w górę proporce kurzu. Mgiełka zniknęła. Grunt miał teraz nierówności, strukturę, znaczenie. Gdy rozjaśniło mu się przed oczyma, ujrzał przed sobą Vaina. Stał on, czarny i nieubłagany, na brzegu pustego parowu, który wił się w poprzek trasy drużyny. Matowe, żelazne okucia Laski Praw podkreślały mroczność jego postaci. Patrzył na zbliżające się z tętentem kopyt rumaki, jakby na nie czekał. Był sam. Sam? Gdy Trzask zatrzymał się nagle, Covenant zsunął się z jego grzbietu. Wylądował twardo, runął jak długi na ziemię. Zerwał się natychmiast i rzucił na Vaina. – Co z nią zrobiłeś? Nasienie Demondim nie poruszyło się. Covenant odbił się od niego, jakby uderzył w obsydianową ścianę. W następnej chwili z parowu wyłonił się Hergrom. Wydawało się, że nie odniósł żadnej szkody, choć skalening przypalił mu szatę. – Jest tam. W cieniu – oznajmił tonem pozbawionym wyrazu, jak gdyby nie chciał się zniżać do osądzania porywczości Covenanta. Niedowiarek przemknął obok niego i skoczył do jaru. Wyschła dolina rzeki nie była głęboka. Wylądował w piasku i obrócił się błyskawicznie, szukając Linden. Leżała na wznak w cieniu ściany wąwozu. Jej skóra wydawała się w mniej jaskrawym świetle lekko zaczerwieniona. Znalazła się bardzo blisko skaleningu. Widział ją tak wyraźnie, jakby była wyryta w jego umyśle: czerwona skóra, strugi potu w pszenicznych włosach, głęboka bruzda między brwiami, oznaczająca wyrzut wobec życia, które wiodła. Kobietą ponownie targały konwulsje. Uderzała rytmicznie piętami o piasek; biła palcami
rąk ziemię z obu swych boków; miotała się w spazmach; wyginała plecy. Na jej twarzy zastygł śmiertelny grymas. Przez zęby wydobywały się ciche westchnienia przypominające strzępki bólu. Covenant rzucił się na ziemię i złapał Linden za barki, chcąc unieruchomić jej ręce. Ogarnięty paniką, nie mógł wydusić z siebie głosu, nie potrafił sformułować słów. Podbiegli do niego Sunder i Hollian, a za nimi Harn i Hergrom. Po chwili zjawili się też Brinn, Ceer i Stell, niosący Caila. On również znowu miał atak. Skalennik położył dłoń na ramieniu Covenanta. – To słonecznicowa choroba – powiedział cicho. – Przykro mi. Nie wyjdzie z tego. Jęki Linden przeszły w ochrypły dźwięk przypominający przedśmiertne rzężenie. – Covenant – zdawała się wołać. Linden! – rozpaczał. – Nie potrafię ci pomóc. Wtem otworzyła oczy, wpatrując się w niego jak obłąkana. – Cove... – Mięśnie jej gardła zacisnęły się, a potem rozluźniły. Szczęki zaciskały się jak imadło. W rozwartych oczach lśniła biała gorączka. – Pomóż... Jej wysiłki przeszyły jego serce bólem. – Nie... – dławił się. – Nie wiem jak. Rozciągnęła wargi, jakby chciała zatopić zęby w skórze jego policzka. Więzadła jej krtani sterczały jak kości. Musiała czystą gwałtownością wydusić głos ze ściśniętego gardła. – Voure. – Co? – Przytulił się do niej. – Voure? – Daj... – Jej rozpacz cięła go niby miecz. – Voure. Sok, który odstraszał owady? Oczy miał suche jak gorączka. – Majaczysz. – Nie. – Intensywność jej jęku przeszyła powietrze. – Umysł... – Szalone, białe spojrzenie błagało go, żądało. Całym zasobem swej determinacji walczyła z uciskiem w gardle. – Jasny. – Wysiłek pogłębił konwulsje. Ciało Linden miotało się pod nim, jakby chciał pochować ją żywcem. – Ja... – Na chwilę jej głos przeszedł w jęk. Zebrała jednak siły. – Czuję – wydusiła. – Czujesz? – wydyszał. – Co czujesz? – Voure. Przez krótką, przerażającą chwilę nie potrafił jej zrozumieć. Wreszcie mu się udało. Czuję! – Brinnie! – warknął przez ramię. – Podaj mi voure! Czuję! Linden czuła. Miała wrodzony Krainie zmysł zdrowia. Potrafiła dostrzec naturę swej choroby i zrozumieć ją dokładnie. Podobnie jak voure. Wiedziała, czego potrzebuje. Ostrzegł go kierunek, w którym skierowała spojrzenie. Zdał sobie nagle sprawę, że nikt się nie poruszył, że Brinn go nie posłuchał. – Covenant – wyszeptał bolesnym głosem Sunder. – Ur-lordzie. Ona... Błagam cię,
wysłuchaj mnie. Ma słonecznicową chorobę. Nie wie, co mówi. – Brinnie. – Covenant mówił cicho, lecz z tak wyraźną pasją, że przebiła się przez argumenty Sundera. – Umysł ma jasny. Dobrze wie, co mówi. Daj mi voure. Haruchai nadal nie chciał go słuchać. – Ur-lordzie – sprzeciwił się – skalennik zna tę chorobę. Covenant musiał puścić ramiona Linden i dotknąć zaciśniętymi pięściami czoła, by powstrzymać się od krzyku. – Kevin Niszczyciel Krainy... – jego głos łopotał jak lina na porywistym wichrze – ...był w stanie dokonać rytuału profanacji, na stulecia zniszczyć wszelkie życie w Krainie, jedynie dzięki temu, że pozwoliła mu na to gwardia krwi. Nakazał gwardzistom nic nie robić i usłuchali go, gdyż miał wiedzę. Ich śluby zostały nieodwracalnie zepsute, a oni o tym nie wiedzieli. Nie wiedzieli, że są skalani, dopóki nie poinformował ich o tym lord Foul. Dopóki nie dowiódł, że potrafi ich zmusić, by mu służyli. – Foul okaleczył trzech gwardzistów tak, by przypominali Covenanta. – Czy jesteś gotów stać biernie i pozwolić, by zginęli kolejni ludzie? – Wtem Niedowiarek stracił panowanie nad sobą. Walnął pięściami w piasek. – Dawaj voure! Brinn popatrzył na Sundera i Caila. Po chwili wahania wypadł z parowu i pomknął ku rumakom. Wrócił niemal natychmiast, niosąc należący niegdyś do Memli skórzany bukłak z voure. Okazując brak zainteresowania, jakby wyrzekał się odpowiedzialności, wręczył naczynie Covenantowi. Ten drżącą dłonią wyciągnął zatyczkę. Musiał użyć całej siły woli, by uspokoić ręce i wlać kilka kropli przez zęby Linden. Pogrążony w transie strachu i nadziei patrzył, jak chora usiłuje je przełknąć. Wygięła plecy, a potem opadła, jakby złamała sobie kręgosłup. Pociemniało mu przed oczyma. W jego głowie zawirował cały świat. Nic nie widział, nie potrafił myśleć, dopóki nie usłyszał jej szeptu: – Teraz Cail. Haruchai zareagowali natychmiast. Fakt, że rozumiała grożące Cailowi niebezpieczeństwo, dowodził jasności jej umysłu. Brinn złapał za bukłak i popędził do chorego towarzysza. Przy pomocy Stella udało mu się wlać trochę voure przez jego zaciśnięte szczęki. Linden rozluźniała się, mięsień po mięśniu. Oddychała teraz spokojniej, a gruzły na szyi zniknęły. Rozprostowała palce, jeden po drugim. Covenant uniósł jej dłoń, zamknął w uścisku połamane paznokcie, obserwując, jak ustępuje sztywność. Nogi chorej spoczęły bezwładnie na piasku. Ściskał kurczowo jej dłoń, nie umiejąc odgadnąć, czy Linden wraca do zdrowia czy umiera. Nagle się dowiedział. Brinn podszedł do niego i oznajmił głosem bez wyrazu:
– Voure podziałała. Cail wyzdrowieje. Linden westchnęła cicho z ulgi.
23. Równina Sarangrave
Covenant przyglądał się śpiącej Linden, takiej ciepłej i kruchej, jeszcze przez pewien czas po zachodzie słońca. Potem obudził ją w blasku rozpalonego przez Haruchai ogniska. Była zbyt słaba, by gryźć twardy pokarm, napoił ją więc rozcieńczoną wodą metegliną. Wracała do zdrowia. Nawet swym przytępionym wzrokiem dostrzegał to jasno. Gdy znowu zasnęła, położył się na piasku obok niej i niemal natychmiast pogrążył się w snach. Szalała w nich pierwotna magia, dzika i niepohamowanie niszczycielska. Niczego nie można było powstrzymać, a każdy rozbłysk mocy niósł uciechę Wzgardliwemu. Covenant sam stał się niszczycielem świata, stał się Kevinem na skalę przerastającą wszelkie możliwe profanacje. Biały ogień wywodził się z namiętności, które czyniły go tym, kim był, i nie mógł... Na długo przed świtem obudził go jakiś ruch. Spocony mimo pustynnego chłodu, podniósł się i rozejrzał wokół. Zobaczył w blasku żarzących się węgielków, że Linden siedzi oparta plecami o ścianę parowu. Hergrom karmił ją w milczeniu. Spojrzała Covenantowi w oczy. W słabym świetle nie potrafił nic wyczytać z jej twarzy. Nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Przed oczyma wciąż miał powidoki koszmarów. Waga tego, co mogło wyrażać jej skryte w mroku lico, kazała mu zbliżyć się i przykucnąć przed kobietą, by przyjrzeć się jej uważniej. – Myślałem, że już po tobie – mruknął po chwili, chcąc się wytłumaczyć. – A ja myślałam – odparła spokojnym tonem – że nie dam rady ci tego wytłumaczyć. – Wiem. Cóż więcej mógł powiedzieć? Zawstydziła go jego skąpa wypowiedź. Nie wiedział, jak ma do niej dotrzeć. Gdy jednak gryzł się swą niedoskonałością, Linden wyciągnęła rękę i dotknęła jego splątanej brody. – Wyglądasz przez nią starzej – stwierdziła ochrypłym głosem. Jeden z Haruchai zaczął dorzucać opału do ognia. Czerwony blask odbił się w załzawionych oczach kobiety, jakby węgielki je drażniły, były płomykami żarzącymi się w jej umyśle. Mówiła dalej, tłumiąc ściskające gardło emocje.
– Chciałeś, żebym przyjrzała się Vainowi. – Wskazała głową na nasienie Demondim, które stało po drugiej stronie parowu. – Próbowałam. Ale nic nie rozumiem. On nie jest żywy. Ma bardzo wielką moc, która jest nakazem. Ale jest... nieożywiona. Tak jak twój pierścień. On może być wszystkim. Osłoniła dłonią oczy. Przez moment nie mogła się uspokoić. – Covenant, to boli. Boli mnie, jak patrzę na niego. Jak patrzę na cokolwiek. Światło ogniska odbijało się w jej oczach, tworząc pomarańczowoczerwone paciorki. Pragnął ją objąć, wiedział jednak, że nie takiej pociechy potrzebuje. Dotknął jej furia. Wbił na pal jej duszę. Gibbon powiedział, że to zmysł zdrowia stanie się jej zgubą. – To ocaliło ci życie – rzekł niskim głosem. Napięła mięśnie ramion. – I Cailowi też. Opuściła z drżeniem dłoń, pozwalając mu ujrzeć swe oczy w blasku na nowo rozgorzałego ogniska. – I tobie – powiedziała. Spojrzał prosto w twarz Linden, lecz nie powiedział nic, chcąc dać jej potrzebny czas. – Po Kryształowym Stonedown. – Dobywające się z jej ust słowa brzmiały ochryple. – Byłeś umierający. Nie wiedziałam, co robić. – Skrzywiła usta w gorzkim grymasie. – Nawet gdybym miała torbę... Jeśli pozbawić lekarzy szpitali, laboratoriów i sprzętu, nie ma z nich wielkiego pożytku. – Po chwili jednak pogodziła się ze swą niedoskonałością. – Nie wiedziałam, co robić, więc weszłam do twego wnętrza. Czułam twe serce i krew, płuca i nerwy... twoją chorobę. Utrzymałam cię przy życiu, dopóki Hollian nie zdołała ci pomóc. Spuściła oczy, wędrując spojrzeniem po parowie w poczuciu winy. – To było straszne. Czuć coś tak niezdrowego. Smakować to. Zupełnie jakbym oddychała gangreną. – Zmarszczyła czoło z odrazy bądź żalu, spojrzała jednak na niego ponownie. – Przysięgłam, że póki żyję, nigdy już nic takiego nie zrobię. Ból zmusił go do pochylenia głowy. Wpatrzył się w leżące między nimi cienie. Minęła dłuższa chwila, nim był w stanie powiedzieć bez gniewu: – Aż tak brzydzisz się mojego trądu. – Nie. – Podniósł gwałtownie wzrok, słysząc jej zaprzeczenie. – Nie chodziło o trąd. Chodziło o jad. Nadal w tobie jest – ciągnęła, nim zdążył przyswoić sobie jej oświadczenie. – Narasta. Dlatego tak trudno mi na ciebie patrzeć. Nie potrafię się od tego odgrodzić – powiedziała ochryple, starając się stłumić łzy. – Od niczego. Słonecznica wdziera się we mnie. Nie umiem jej powstrzymać. Ciągle mówisz o profanacji. Dla mnie wszystko jest profanacją. Co mogę na to poradzić? – jęknął. – Dlaczego za mną poszłaś? Dlaczego próbowałaś ocalić mi życie? Dlaczego nie brzydzisz się mojego trądu? Głośno jednak spróbował dać jej odpowiedzi zamiast pytań.
– Takie są metody Foula. Próbuje zmienić nadzieję w rozpacz. Siłę w słabość. Atakuje to, co jest cenne, próbując obrócić to w zło. – Wzgardliwy wykorzystał miłość Kevina do Krainy, służbę gwardii krwi, wierność gigantów, pasję Eleny, by zepsuć ich wszystkich. A Linden przyjrzała się Vainowi, ponieważ on, Covenant, prosił ją o to. – Ale to ostrze jest obusieczne. Każdy jego atak jest okazją do walki z nim. Musimy przekształcić naszą słabość w siłę. Znaleźć nadzieję w rozpaczy. Linden. – Wyciągnął okaleczoną rękę, ujął jedną z jej dłoni i uścisnął. – Nie zdołasz się przed nim ukryć. – „Unikanie jego pułapek na nic się nie zda”. – Jeśli zamkniesz oczy, staniesz się tylko słabsza. Musimy pogodzić się z tym, kim jesteśmy. I odrzucić go. Palce jednak miał drętwe i nie czuł, czy odwzajemniła jego uścisk. Głowa jej opadła, a twarz przesłoniły włosy. – Linden, to ocaliło ci życie. – Nie. – Wydawało się, że cienie i poprzedzający świt półmrok tłumią jej głos. – To ty je ocaliłeś. Ja nie mam żadnej mocy. Potrafię tylko widzieć. – Wyrwała dłoń. – Zostaw mnie w spokoju – wydyszała. – To dla mnie zbyt wiele. Spróbuję. Chciał się sprzeciwić, lecz poruszyła go jej prośba. Podniósł się z bólem we wszystkich zesztywniałych stawach i poszedł do ogniska, by się ogrzać. Rozglądając się po parowie, zauważył stonedownorów. Stanął jak wryty na ich widok. Siedzieli niedaleko. Sunder dzierżył rukh. Trójkąt lizały słabe, czerwone płomyki. Hollian pomagała mu, tak jak wtedy, gdy dostrajał się do rukha. Covenant nie potrafił odgadnąć, co robią. Od zbyt dawna już nie zwracał na nich uwagi. Nie miał pojęcia, o czym myślą. Po chwili wygasili ognie. Przez pewien czas siedzieli jeszcze razem, wpatrując się w siebie i trzymając się za ręce, jakby dodawali sobie nawzajem odwagi. – Nie można tego żałować. – Jej szept niósł się w parowie niczym głos gwiazd. – Musimy stawić czoło temu, co się stanie, najlepiej jak potrafimy. – Tak – mruknął Sunder. – Najlepiej jak potrafimy. – Jego głos złagodniał nagle. – Z tobą potrafię znieść wiele. Kiedy wstawali, przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. Covenant odwrócił wzrok. Czuł się jak intruz. Stonedownorzy jednak ruszyli wprost ku niemu. Sunder zwrócił się do niego z nieugiętą determinacją. – Ur-lordzie, trzeba to powiedzieć. Od chwili twej prośby... – wypowiedział to słowo z ironicznym naciskiem – ...bym wziął rukh, dręczył mnie strach. Dopóki Memla dzierżyła to narzędzie, Clave wszystko o niej wiedziało. Dlatego spadł na nas grim. Obawiałem się, że jeśli opanuję rukh, ja również odsłonię się przed Clave. Covenant... – Wahał się tylko chwilę. – Mój strach był uzasadniony. Sprawdziliśmy to. Brak mi umiejętności, by odgadnąć zamiary Clave, ale poczułem jego dotyk i wiem, że mnie widzi. – Ur-lordzie – zapytała cicho Hollian – co mamy robić?
– To samo, co robiliśmy dotąd. – Niemal nie słyszał jej pytania ani własnej odpowiedzi. – Uciekać. Walczyć, jeśli będzie to konieczne. – Przypomniał sobie targaną konwulsjami twarz Linden, sztywną linię jej ust, strugi potu we włosach. I pierwotną magię. – Przetrwać. Obawiając się, że straci panowanie nad sobą, odwrócił się od nich. Kim był, by mówić innym o przetrwaniu i walce, jeśli nie potrafił nawet poradzić sobie z przerażającym narastaniem własnej mocy? Jad! Jad stał się jego częścią. W miarę jak pierwotna magia była dla niego coraz łatwiej dostępna, wszystko inne stawało się coraz trudniejsze. Był zdolny dokonać wielkich zniszczeń. I niezdolny do czegokolwiek innego. Podniósł z ziemi dzban metegliny i pociągnął potężny łyk, by powstrzymać głośny jęk. Moc psuje – pomyślał. – Dlatego, że jest niepewna. Że nie wystarcza. Albo jest jej zbyt wiele. Uczy wątpliwości. A wątpliwości prowadzą do przemocy. Czuł napór narastającej w nim mocy. Pewne części jego jaźni łaknęły szału pierwotnego ognia. Przez pewien czas bał się siebie, konsekwencji swych pasji, tak bardzo, że nie był w stanie jeść. Pił gęsty miód i wpatrywał się w płomienie, starając się uwierzyć, że uda mu się zapanować nad sobą. Zabił dwudziestu jeden ludzi. Widział ich wyraźnie w blasku przedświtu. Dwudziestu jeden! Mężczyzn i kobiety, których jedyną zbrodnią był fakt, że ich życie wypaczył furia. Kiedy uniósł głowę, zobaczył stojącą obok Linden. Chwiała się. Nadal była bardzo słaba, zdołała jednak utrzymać się na nogach. Spoglądała na niego z powagą. – Powinieneś coś zjeść – rzekła, przyjmując dawny zasadniczy ton, gdy spuścił wzrok. Nie potrafił jej odmówić. Wziął w rękę skrawek suszonego mięsa. Skinęła głową, po czym oddaliła się sztywnym krokiem, by zbadać Caila. Covenant żuł niedbale, spoglądając na nią. Cail sprawiał wrażenie zdrowego i chorego zarazem. Słonecznicowa choroba najwyraźniej minęła. Odzyskał wrodzoną pewność i opanowanie. W ręce jednak wciąż gorzała infekcja. Voure nie mogła nic pomóc na truciznę zawartą w ostrodze rumaka. Linden popatrzyła na ranę, jakby ten widok był dla niej udręką, po czym zażądała ognia i wrzątku. Hergrom i Ceer usłuchali jej bez komentarza. Gdy woda się grzała, Linden pożyczyła sztylecik Hollian, wypaliła go w ogniu i nacięła zakażoną tkankę. Cail zniósł ból spokojnie. Tylko lekka zmarszczka między brwiami zdradzała, co czuje. Piasek splamiły krew i żółty płyn. Choć była słaba, jej dłonie zachowały precyzję. Dokładnie wiedziała, w którym miejscu ciąć i jaka powinna być głębokość nacięcia. Gdy woda już się zagotowała, Linden wzięła od Brinna koc i pocięła go na pasy. Część z nich wykorzystała przy przemywaniu rany, z reszty zaś zrobiła prymitywny bandaż. Blask ogniska zalśnił w drobnych kropelkach potu zraszających czoło Caila, Haruchai nie wzdrygnął się jednak. Wydawało się, że nawet wstrzymał oddech. – Kiedy powstrzymamy infekcję, wrócisz do zdrowia. – Jej głos brzmiał sucho, jakby
czytała fragment jakiegoś medycznego tomu. – Masz sił za pięciu ludzi. – Nagle przestała być obojętna. – To będzie bolało. Gdybym wiedziała, jak zaradzić bólowi, zrobiłabym to. Ale nie dam rady. Wszystko zostawiłam w torbie. – Nie martw się, Linden Avery – odparł spokojnie Cail. – Jestem zdrowy. Będę ci służył. – Służ samemu sobie! – odwarknęła natychmiast. – Oszczędzaj tę rękę. Upewniła się, czy bandaż dobrze się trzyma, po czym polała tkaninę wrzątkiem. Cail zachował milczenie. Linden podniosła się chwiejnie na nogi, oddaliła się od niego i usiadła oparta o ścianę parowu, jakby nie mogła znieść widoku jego odwagi. Po chwili uwagę Covenanta przyciągnął Vain. Pierwsze promienie słońca dotknęły jego głowy, wydobyły ją z półmroku – jądro czerni i tajemnic. Sunder i Hollian poszli szybko poszukać skały. Covenant pomógł Linden wstać. Haruchai podnieśli się z miejsc. Cała drużyna zwróciła się ku świtowi. Słońce wyłoniło się zza brzegu parowu, odziane w brąz przypominający całun pogrzebowy świata. Pragnienie i halucynacje, zbielałe kości, wywołane gorączką pęcherze. – Jest słabsza! – westchnęła mimo woli Linden. – Nie. Na pewno tracę zmysły. Nie zmieniła się – jęknęła z rozczarowaniem, nim Covenant zdążył się zorientować, co miała na myśli. Zmieniła? Gdy drużyna zwinęła obóz, dosiadła rumaków i ruszyła na wschód, Niedowiarka dręczył gwałtowny lęk, wywołany rozgoryczeniem Linden. Dlaczego tak bardzo obawiała się myśli, że nie może już ufać własnym oczom? Gdy targały nią konwulsje, strugi potu zrosiły jej włosy niby wilgotny ból. Mimo to wydawało się, że wraca do zdrowia. Jej rana była stosunkowo niegroźna. Jazda przez wystawione na ciosy słońca pustkowie Północnych Równin przypominała wędrówkę przez kowadło. Dlaczego wiedział o niej tak mało? Następnego ranka była jednak spokojniejsza, pewniejsza siebie. Unosiła głowę, zupełnie jakby przestała ją boleć. Gdy zwróciła się ku świtowi i zobaczyła wschodzące po raz trzeci słońce pustyni, całe jej ciało się napięło. – Miałam rację – wychrypiała. – Jest słabsza. – Tam! – krzyknęła po chwili. Jej wyciągnięta ręka oskarżała horyzont. – Widzieliście? Zmieniła się! Była słabsza, a potem stała się tak samo silna, jak zawsze. Jakby przekroczyła jakąś granicę. Nikt się nie odzywał. Sunder i Hollian przyglądali się Linden, jakby bali się, że słonecznicowa choroba odebrała jej rozum. Haruchai wpatrywali się w nią bez wyrazu. – Widziałam to. – Jej głos brzmiał teraz ostrzej. – Nie jestem obłąkana. Covenant skrzywił się. – Nie mamy twoich oczu. Spoglądała na niego chwilę spode łba, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła ku
oczekującym rumakom. Jadąc, sprawiała wrażenie zagniewanej. Mimo suchej brutalności słońca i wysiłku, jaki wkładała w utrzymywanie się na grzbiecie Trzaska, odzyskiwała siły. A wraz z nimi wracało oburzenie. Umiejętność widzenia kosztowała ją już bardzo wiele, a teraz towarzysze zaczęli powątpiewać w jej spostrzeżenia. Nawet Covenant okazał niedowierzanie. Wszelkie osłabienie Słonecznicy było znakiem nadziei. Czy musiało to znaczyć, że się myli? Po tym, przez co przeszła? Gdy drużyna zatrzymała się na noc, Linden zjadła kolację, opatrzyła rękę Caila i położyła się spać. Ale już na długo przed świtem chodziła wkoło po martwym łupku, jakby odliczała chwile dzielące ją od objawienia. Okazywane przez nią napięcie wyraźnie zdradzało, jak bardzo pragnie mieć rację, jak gwałtownie jej udręczona dusza potrzebuje ulgi. Rankiem słońce wstało odziane w czerwień plag. Zabarwiło na karmazynowo ostre kontury pustkowia, uczyniło pustynię różową, piękną i niezwykłą, na podobieństwo pozłacanego cmentarza. Choć Covenant wytężał wzrok, aż w mózgu zatańczyły mu wizje ognia, nie dostrzegł jednak żadnych śladów umniejszenia się Słonecznicy. Mimo to Linden skinęła gwałtownie głową, jakby jej słowa zyskały potwierdzenie. – Wybrana ma bystry wzrok – rzekł po chwili beznamiętnie Brinn. Użył jej tytułu jako wyrazu uznania dla mocy. – Zepsucie słońca jest mniejsze. – To przekracza me możliwości – mruknął sfrustrowany Sunder. – Nie widzę tego umniejszenia. – Zobaczysz – zapewniła go Linden. – Zbliżamy się. Covenantowi zakręciło się nagle w głowie od nadziei. – Do czego? Czyżby nadchodził zmierzch Słonecznicy? – Zapytaj Wybranej. – Brinn wzruszeniem ramion wyrzekł się wszelkiej odpowiedzialności za to, co widział. – Nam nic o tym nie wiadomo. Covenant zwrócił się ku niej. – Powiem ci. – Nie patrzyła mu w oczy. – Kiedy się upewnię. Zdusił przekleństwo, zgrzytając zębami. Powiedziała: „To dla mnie zbyt wiele. Spróbuję”. Rozumiał ją. Próbowała. Chciała ufać temu, co widzi, i bała się, że da się wprowadzić w błąd, ponownie ucierpi. Choć nie było to łatwe, zostawił ją samą. Kiedy gapiła się na wschód, Haruchai rozdali żywność, wodę i voure. Jadła niedbale, nie zwracając uwagi na ludzi Brinna, którzy przygotowywali rumaki. Wtem jednak, w chwili gdy Sunder przywołał bestie, wyciągnęła gwałtownie rękę. – Tam! – warknęła. Brinn spojrzał na słońce. – Tak. Zepsucie odzyskuje siłę. Covenant jęknął do siebie. Nic dziwnego, że nie chciała wytłumaczyć, co widzi. Jak
mogła to znieść? Dosiadł markotnie Trzaska i ulokował się za plecami Linden i Brinna. Drużyna ruszyła przez skaliste pustkowie. Pod tym słońcem pustynia przerodziła się w królestwo milczenia i skorpionów. W bezwietrznym powietrzu rozlegał się jedynie stukot kopyt rumaków. Wkrótce ten odgłos również stał się częścią ciszy. Owady biegały po skałach lub brnęły przez piasek, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Niebo było martwe jak grób. Covenant po chwili popadł w szkarłatne przygnębienie. Równiny zdawały się gorzeć niesamowitym blaskiem całej przelanej przez niego krwi. Bawił się mimo woli pierścieniem, obracając go na palcu, jakby jego kości łaknęły ognia. Brzydził się jednak zabijaniem, brzydził sobą. I bał się. „Musimy pogodzić się z tym, kim jesteśmy”. Gdzie nauczył się arogancji, czy przynajmniej obojętności, potrzebnej by mówić podobne rzeczy? Nocą skóra zapłonęła mu od wspomnień i snów, jakby pragnął samospalenia, szansy oczyszczenia dawnych win w płomieniu. Wszystko przesłaniała mu Lena, jak gdyby wyrzeźbiono ją na powierzchni jego oczu. Była dzieckiem, bez względu na niedawno osiągniętą dojrzałość jej ciała. Uderzył ją, związał dłonie giezłem i rozerwał... Wspomnienie jej krzyków było dla niego czystym koszmarem. Moralny trędowaty. „Jesteś mój”. Składał się z pierwotnej magii i wątpliwości, a długa noc – podobnie jak cała Kraina, leżąca bezsilnie pod Słonecznicą – również była pustynią. Rankiem jednak, gdy wstało zakażone szkarłatem słońce, on także dostrzegł, że otaczająca je zorza jest słabsza. Wydawała się blada, niemal niepewna. Sunder i Hollian też to zauważyli. Tym razem osłabienie trwało aż do późnego ranka. Gdy słońce pokonało już jedną czwartą drogi po niebie, aureola minęła linię graniczną i Słonecznicą zatrzasnęła się nad równinami jak wieko. W głowie Covenanta kłębiły się domysły. Czuł, że powinien nadać im nazwę, lecz nie potrafił tego zrobić. Nie miał wzroku Linden i w związku z tym nie był zdolny zinterpretować tego, co widzi. Dziwna ślepota... Wieczorem drużyna dotarła do Uskoku. Covenant wiedział już, gdzie są. Uskok był przepaścią, która dzieliła Wyższą Krainę znajdującą się na zachodzie od Niższej Krainy, leżącej na wschodzie. Biegł mniej więcej w kierunku północnego zachodu od Łańcucha Southron aż ku niezbadanym Szczytom Northron. Wiele mil na południe od miejsca, do którego dotarli, o urwisko opierała się Góra Gromu, starożytna Gravin Threndor. Kolana miała w Niższej Krainie, a łokcie w Wyższej. W głębi jej mrocznych korzeni znaleziono kiedyś Złoziemny Kamień. A w głębi jej mrocznego serca znajdowała się tajemna komnata Kiril Threndor, którą lord Foul Wzgardliwy uczynił teraz swym domem. Gdy się zatrzymali, słońce już zachodziło. Cały wschód zasłaniał cień Uskoku, który w
tej okolicy miał trzy czy cztery tysiące stóp wysokości. Covenant jednak wiedział, co leży przed nimi. Śmiertelnie groźne bagno Równiny Sarangrave. W dawnych wiekach Sarangrave stało się tym, czym było teraz – światem krętych szlaków wodnych, egzotycznych form życia i podstępnych niebezpieczeństw – z powodu rzeki zwanej Plugawym Szlakiem. Jej wody wypływały spomiędzy kolan Góry Gromu, z katakumb ukrytych w jej wnętrznościach, gdzie toczyły się przez Siedliska Upiorów i rozpłodowe zagrody Demondim, przez trupiarnie i doły na odpadki, laboratoria i kuźnie, aż wreszcie przesycały je niemożliwe do usunięcia zanieczyszczenia. Rzeka roznosiła ścieki po całej równinie, psując piękny ongiś region, zmieniając ojczyznę białych czapli i orchidei w dziką przystań dla pokracznych stworów. Podczas ostatnich wojen lord Foul znalazł na Równinie Sarangrave wiele surowca dla swych armii. Covenant wiedział co nieco o tej równinie, ponieważ widział ją kiedyś na własne oczy, z Uskoku na południe od Góry Gromu. Jego wzrok miał wówczas zrodzoną w Krainie wrażliwość, którą teraz utracił. Wiedzę o tej okolicy czerpał też jednak z innych źródeł. Usłyszał o niej trochę podczas wizyt w Revelstone, a jeszcze więcej dowiedział się od Runnika z gwardii krwi, który wyruszył z Korikiem oraz dwojgiem lordów, Hyrimem i Shetrą, na wyprawę do Morskiej Rubieży, by poprosić gigantów o pomoc w walce z lordem Foulem. Lord Shetra poległa w Sarangrave, a Runnik ledwie uszedł z życiem, by zdać z tego relację. Covenant czuł ucisk w żołądku na myśl o Sarangrave pod słońcem plag. Bez wątpienia będzie musiał powtórzyć swym towarzyszom opowieść Runnika. Haruchai rozbili obóz na odległość rzutu kamieniem od wielkiego urwiska, ponieważ Covenant nie chciał zbliżać się do niego po ciemku. Czuł się zbyt podatny na wabik przepaści. Gdy już się najadł i pokrzepił metegliną, przysiadł przy ognisku i poprosił drużynę, by go wysłuchała. Linden usiadła naprzeciw niego. Chciał poczuć jej bliskość, lecz ogień oddzielał ich od siebie. Sunder i Hollian byli niewyraźnymi plamami na granicy jego pola widzenia. Skupił uwagę na potrzaskujących szczapach i przywołał z pamięci opowieść Runnika. „Pięść i wiara. Nie zawiedziemy”. Tak powiedział gwardzista krwi. Ale zawiedli. Covenant wiedział o tym. Zawiedli, ulegli Zepsuciu i zginęli. Śluby zostały złamane. A gigantów zabito. To wszystko jednak nie było elementem jego opowieści. Chcąc stłumić ból wywołany dawnym wspomnieniem, przywołał z pamięci obraz twarzy Runnika. Gwardzista krwi stał z bólem w oczach przed wielkim lordem Eleną, lordem Mhoramem, Hile Troyem i Niedowiarkiem. Ognisko napełniało noc bólem. Covenant pamiętał dokładne brzmienie słów Runnika. „Ataki czatownika. Upadek lord Shetry”. Niech to piekło. Bezbarwnym głosem streścił im opowieść. Gdy po raz pierwszy zobaczył Sarangrave, równina była królestwem wybujałej żywotności i podstępnej śmierci: rojącym się od
płochliwych wodnych zwierząt i złośliwych drzew, przyozdobionym sadzawkami czystej trucizny, pełnym zdradzieckich ruchomych piasków, usianym pięknymi kwiatami obłędu. Natura była tam niewyobrażalnie zdradziecka, zanieczyszczona i głodna. Ale nie zła. Była niewinna, podobnie jak burze i drapieżniki. Giganci, którzy umieli zachowywać ostrożność, zawsze wędrowali po bagnach bezpiecznie. Ale czterdzieści lat później, gdy z Uskoku spojrzeli członkowie misji Korika, Sarangrave zmieniło się. Przebudziło się drzemiące zło. I owo zło, które Runnik zwał „czatownikiem z Sarangrave” porwało lord Shetrę, choć strzegło jej piętnastu gwardzistów krwi. Piętnastu... Czatownik był wrażliwy na siłę. Przyciągała go moc. Najpierw ranyhyn, potem sami gwardziści krwi, mimo woli ściągnęli niebezpieczeństwo na misję Korika. A z posłańców, których Korik wysłał do wielkiego lorda, ocalał jedynie Runnik. Gdy Covenant skończył mówić, jego towarzysze przez pewien czas milczeli. – Czy nie możemy ominąć tego niebezpiecznego obszaru? – zapytała wreszcie Hollian niepewnym głosem. Covenant nie uniósł głowy. – Kiedyś trzeba było nadłożyć trzysta mil drogi. Nie wiem, jak wygląda to teraz. Czy obszar Sarangrave zwiększył się pod Słonecznicą, czy też zmniejszył? – Nie mamy tyle czasu – wtrącił natychmiast Sunder. – Czy chcesz zetknąć się z drugim grimem? Kiedy tu sobie rozmawiamy, Clave go przygotowuje. Gdy dotykam ręką żelaza, czuję wbite w me serce oczy Słonecznicowego Ognia. Te ślepia nie życzą nam dobrze. – Clave nie może... – zaczęła Linden, umilkła jednak. – Clave – odparł Covenant – codziennie zabija ludzi, by karmić ten cholerny Słonecznicowy Ogień. Jak sądzisz, ile ludzkich istnień będzie kosztowało dodatkowe trzysta mil? Hollian poruszyła się nerwowo. – Może ten czatownik już nie żyje? Słonecznica wszystko zmienia. Czy nie powinna zmienić również Równiny Sarangrave? – Nie – odezwała się Linden. – Wyjaśnię wam to rano – wymamrotała, gdy Covenant i stonedownorzy przeszyli ją ostrymi spojrzeniami. Owinęła się kocami, jakby były chroniącą przed dotykiem tarczą, i odwróciła się. Po chwili Sunder i Hollian również udali się na spoczynek. Covenant siedział, wpatrując się w gasnące ognisko. Walczył ze sobą, opierał się zewowi Uskoku, który czuł w głębi umysłu, starał się odgadnąć, czego dowiedziała się Linden o Słonecznicy, znaleźć odwagę, której potrzebował, by stawić czoło Sarangrave. „Jesteś mój”. Obudził się, wynędzniały i udręczony mocą, krótko przed świtem, i zobaczył, że Linden i stonedownorzy oraz Cail, Harn i Stell wstali już i podeszli do krawędzi Uskoku. Było zimno.
Miał wrażenie, że jego twarz jest zdrętwiała i brudna, zupełnie jakby broda była uściskiem snów, który obejmował go nieczystymi palcami. Wstał z drżeniem, poklepał się po ramionach, by się rozgrzać, po czym przyjął od Brinna bukłak z metegliną. – Ur-lordzie – odezwał się Haruchai, gdy Covenant gasił pragnienie. Jego zachowanie przyciągnęło uwagę Niedowiarka niczym położona na ramieniu dłoń. Brinn wydawał się w mrocznym powietrzu nieprzenikniony jak kamień, lecz samą postawą zdradzał, że chodzi mu o coś ważnego. – Nie ufamy tym rumakom. Covenant zmarszczył brwi. Brinn go zaskoczył. – Starzy bardowie – wyjaśnił Haruchai – znają opowieść, którą Runnik z gwardii krwi przekazał wielkiemu lordowi Elenie. Słyszeliśmy, że misję wysłaną do gigantów z Morskiej Rubieży zdradziła czatownikowi z Sarangrave moc Ziemi. Dla wszystkich, którzy dosiadali ranyhyn, było oczywiste, że konie mają ją w sobie. Również śluby gwardii krwi opierały się na mocy Ziemi. My jednak nie złożyliśmy kształtującej życie przysięgi. Pierwotnej magii można nie używać. Skalennik i eh-brand również nie muszą robić użytku ze swej wiedzy. Czatownik może nas nie zauważyć. Covenant skinął głową. Zrozumiał, do czego zmierza Brinn. – Rumaki – mruknął. – Stworzenia Słonecznicy. Boicie się, że nas zdradzą. – Tak, ur-lordzie. Niedowiarek skrzywił się, po czym wzruszył ramionami. – Nie mamy wyboru. Wędrując na piechotę, stracimy zbyt wiele czasu. Brinn lekkim skinieniem głowy przyjął do wiadomości jego słowa. Przez chwilę wydawał się tak podobny do Bannora, że Covenant omal nie jęknął. Bannor również dałby wyraz dręczącym go wątpliwościom, a potem bez szemrania zaakceptował jego decyzję. Niedowiarek odniósł nagle wrażenie, że jego zmarli powracają do życia, że Bannor jest obecny w Brinnie, niewzruszonym i niezachwianie wiernym, a Elena ponownie narodziła się w Linden. Serce przeszył mu na tę myśl ból. Nagły krzyk skierował jego uwagę ku Uskokowi. Wschodziło słońce. Zgrzytając zębami, by stłumić zawroty głowy, pobiegł ku swym stojącym na krawędzi urwiska towarzyszom. Wynurzające się zza horyzontu słońce było bladoczerwone, jakby ociekało krwią. Jego blask padł na szczyt klifu, lecz Niższą Krainę nadal spowijała ciemność, zupełnie jakby na całym tym rozległym obszarze noc wsiąkała powoli w ziemię. Choć nie widział Sarangrave, słońce dostrzegał wyraźnie. Jego aureola była słabsza. Słabsza niż wczoraj. Linden wpatrywała się w nią przez chwilę uważnie, po czym odwróciła się nagle i przesunęła wzrok po całej długości Uskoku. Covenant usłyszał głosy owadów. Wydawało się,
że insekty nagle zmartwychwstały i wylazły z martwej ziemi. – Na Boga. – Linden triumfowała. – Miałam rację. Covenant znieruchomiał. Ledwie się ważył oddychać. – To jest linia. – Podniecona zrozumieniem, przemawiała krótkimi zdaniami. – Uskok. Jakby granica. – Gestykulowała żywo, próbując wskazać konsekwencje tego faktu. – Zobaczycie. Kiedy słońce przejdzie za urwisko, w południe, Słonecznica stanie się równie silna jak zawsze. Covenant przełknął z wysiłkiem ślinę. – Dlaczego? – Dlatego że atmosfera jest inna. To nie ma nic wspólnego ze słońcem. Ta korona jest złudzeniem. Widzimy ją, ponieważ patrzymy na słońce przez atmosferę. Słonecznica jest w powietrzu. Słońce się nie zmienia. Ale powietrze... Nie przerywał Linden, lecz w głębi umysłu układał jej słowa. Był w nich pewien sens: moc potrzebna do tego, by naprawdę zmienić słońce, byłaby niewyobrażalna. – Słonecznica jest jak filtr. Sposób na wypaczenie normalnej energii słońca. Zepsucie jej. – Kierowała swe słowa do Covenanta, jakby chciała swą wizją rozproszyć jego ślepotę. – I cała leży na zachód stąd. Nad Wyższą Krainą. To, co widzicie tam... – wyciągnęła rękę ku wschodowi – ...jest bardzo odległe i jest tylko namiastką tego, co rzeczywiste. Dlatego wydaje się taka słaba. Clave nie będzie już w stanie nas dosięgnąć. A Sarangrave może wyglądać dokładnie tak, jak je pamiętasz. Cała? – pomyślał Covenant. – Jak to możliwe? Wiatry... Burze... Linden dostrzegła pytanie w jego twarzy. – Ona jest w powietrzu – zapewniła. – Ale to coś w rodzaju emanacji. Bijącej z ziemi. Musi mieć coś wspólnego z tą mocą Ziemi, o której wciąż mówisz. To zepsucie mocy Ziemi. Zepsucie mocy Ziemi! Na te słowa zakręciło mu się w głowie. Jego niejasne domysły wykrystalizowały się wreszcie. Linden miała rację. Bezwzględnie. Powinien był sam się tego domyślić. Laska Praw została zniszczona... A lord Foul zbudował sobie nowy dom pod Górą Gromu, która przycupnęła na krawędzi Uskoku, zwrócona na zachód. To oczywiste, że skierował Słonecznicę na Wyższą Krainę. Większą częścią wschodu i tak już władał. To było zupełnie jasne. Tylko ślepiec mógłby tego nie zauważyć. Przez długą chwilę pochłaniały go inne aspekty tego objawienia. Lord Foul zwrócił przeciw Krainie samą moc Ziemi. Zasięg Słonecznicy był ograniczony. Jeśli jednak stanie się wystarczająco intensywna, wystarczająco głęboka... Wtem dotarły do niego inne słowa Linden. „Sarangrave może wyglądać...” Niech to piekło! Zerwał się nagle z miejsca i powlókł swe zmęczone ciało ku Uskokowi, by wyjrzeć za jego krawędź. Cień horyzontu zsunął się już do połowy wysokości urwiska. W wodach Sarangrave
odbijała się słaba różowawa poświata. Na dnie cienia ciągnęły się blade klejnoty, różowe i nieuchwytne, które łączyły się ze sobą, tworząc siateczki, intaglia, przypominające mapę znikającej nocy. Albo przynętę. W miarę wznoszenia się słońca, klejnoty nabierały żółtej barwy, a ich sieć stawała się bardziej skomplikowana. Jej węzły i przecięcia uwidaczniały system żylny życia na równinie – wyjaśnienie, pułapka i anatomia zarazem. Wtem wszystkie szlaki wodne zapłonęły bielą. Na Równinę Sarangrave padły promienie słońca. Po pięciu dniach spędzonych na martwych równinach, bujna zieleń i woda na dole wydały się Covenantowi tak wspaniałe, piękne i fascynujące, jak potrafią być tylko żmije i wilcze jagody. Linden jednak stała obok, wpatrując się w bagno ze zbielałą twarzą. Jej wargi raz za razem powtarzały: „O mój Boże”. Nie wydała jednak z siebie żadnego dźwięku. Serce Covenanta załomotało gwałtownie ze strachu. – Co widzisz? – Chcesz tam zejść? – Groza ścisnęła jej gardło. – Oszalałeś? – Linden! – warknął, jakby jej strach był oskarżeniem, którego nie mógł tolerować. Czuł pieczenie jadu w grzbietach dłoni, które z własnej woli pragnęły zadać jej cios. Czy była ślepa na narastające w nim napięcie? Głucha na los ofiar Clave? – Nie widzę tego, co ty. – Jestem lekarzem – wydyszała ciężko, jak porażona wewnętrznym krwotokiem. – Albo byłam. Nie potrafię znieść całego tego zła. Nie! Gniew opuścił go na widok jej cierpienia. Nie mów tego. Skażesz nas oboje. – Rozumiem. Lepiej niż ktokolwiek inny. Powiedz mi, co widzisz. Nie podniosła wzroku, nie chciała spojrzeć na niego. – To żyje. – Jej głos był przesiąknięty bólem. – Cała ta równina żyje. – Gibbon powiedział Linden, że to ona zniszczy Krainę. – Jest głodna. – Covenant nic o niej nie wiedział. – Jak furia. Furia? Jakiego rodzaju osobą jesteś? – chciał krzyknąć. – Dlaczego Foul wybrał ciebie? Zmusił się jednak do milczenia. – Czy to furia? Potrząsnęła głową. Nie przestawała nią potrząsać, jakby nie mogła dotrzeć do końca listy tego, czemu chciała zaprzeczyć. – Furie są bardziej... – Musiała poszukać odpowiedniego słowa. – Bardziej określeni. Świadomi. Niemniej to opętanie. – Wypowiedziała to słowo tak, jakby budziło w niej mdłości. Jej dłonie powędrowały ku ustom. – Pomóż mi. – Nie. – Nie chciał jej odmawiać. Gorąco pragnął ją przytulić. Nie tego jednak potrzebowała. – Potrafisz to wytrzymać. Ten starzec wybrał cię nie bez powodu. Skup się na tym – ciągnął, szukając sposobów, by dodać jej otuchy. – Wykorzystaj to, co widzisz, by sobie pomóc. Dowiedz się, z czym masz do czynienia. Czy to coś nas widzi? Czy jest aż tak konkretne? Jeśli spróbujemy się przedostać, czy będzie wiedziało o naszej obecności?
Zamknęła oczy, zasłoniła je, chcąc osłonić się przed tym widokiem. Po chwili jednak nakazała sobie je otworzyć. – Nie wiem – wydusiła. – To jest takie wielkie. Jeśli nas nie zauważy... Jeśli nie przyciągniemy jego uwagi... Jeśli nie okażemy, że mamy moc, którą się żywi, dokończył za nią. Tak. Oszołomiła go jednak nagła wizja pierwotnej magii. Nie wiedział, jak długo zdoła wytrzymać jej nacisk. Poruszył się gwałtownie, zwrócił w stronę Brinna, a potem skrzywił się, słysząc, że jego głos pełen jest emocji. – Przygotujcie rumaki. Znajdźcie drogę zejścia z urwiska. Kiedy tylko coś zjemy, schodzimy na dół. Odwracając się od Haruchai, omal nie zderzył się z Sunderem i Hollian. Stonedownorzy obejmowali się mocno, jakby chcieli się wzajemnie podtrzymać. Sunder zaciskał szczęki. Na jego czole zastygł wyraz niepokoju lub trwogi. Twarz młodej eh-brand pobladła ze strachu. Tego widoku Covenant nie zdołał już znieść. Dlaczego zawsze był skazany na zadawanie innym bólu? – Nie musicie iść z nami – wychrypiał z niechcianą brutalnością. Sunder zesztywniał. Hollian zamrugała powiekami, jakby Covenant przed chwilą uderzył ją w twarz. Nim jednak zdążył się opanować na tyle, by ją przeprosić, wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego ramieniu. – Ur-lordzie, źle nas zrozumiałeś – rzekła tonem harmonizującym z jej prostym gestem. – Dawno już wyrzekliśmy się wszelkich myśli o sprzeciwianiu się tobie. Sunder z wysiłkiem rozluźnił zaciśnięte szczęki. – To prawda. Czy nas nie rozumiesz? Niebezpieczeństwo się nie liczy. Zawędrowaliśmy tak daleko poza zasięg naszej wiedzy, że wszystkie groźby są dla nas równie poważne. A Linden Avery powiedziała, że wkrótce znajdziemy się poza zasięgiem Clave. Niedowiarek wbił wzrok w skalennika i eh-brand. – Nie, Covenant – ciągnął Sunder. – Obawiamy się czegoś innego. Tam, dokąd się wybieramy, nie sięga Słonecznica. Nie kochamy jej. Nie jesteśmy obłąkani. Ale bez niej... – zawahał się. – Jaki będzie z nas pożytek? – podjął. – Do czego ci się przydamy? Nie zapomnieliśmy o Andelain. Słonecznica uczyniła nas tym, kim jesteśmy. Być może pod innym słońcem będziemy dla ciebie jedynie ciężarem. Ich szczera niepewność wzruszyła Covenanta. Jako trędowaty doskonale rozumiał, co chcieli powiedzieć. Był jednak przekonany, że Słonecznicę można zmienić. Musiał wierzyć, że nie jest ona całą prawdą ich życia. W przeciwnym razie jak mógłby dalej prowadzić swe dzieło? – Jesteście moimi przyjaciółmi – rzekł, czując nagły ucisk w gardle. – Zobaczymy, co będzie dalej. Usiłując zapanować nad sobą, poszedł po coś do jedzenia.
Pozostali wędrowcy podążyli za jego przykładem. Jedli w milczeniu, jakby przeżuwali swe obawy. Po chwili wrócił Ceer, przynosząc wiadomość o prowadzącej z urwiska ścieżce. Hergrom i Cail przystąpili do objuczania rumaków. Nim jeszcze Covenant zdążył zdobyć się na odwagę, drużyna dosiadła wierzchowców i ruszyła w drogę. Przodem jechali Ceer, Hergrom i Cail na Kłopocie. Dzięki opiece Linden i silnej naturze Haruchai, Cail powoli odzyskiwał siły. Za nimi podążali Brinn, Linden i Covenant na Trzasku, a potem Harn i Hollian na Szczęku oraz Stell i Sunder na Brzęku. Kolumnę zamykał Vain. Pokonawszy półtorej mili na północ, znaleźli biegnący po powierzchni Uskoku szeroki szlak. Była to pozostałość po jednej ze starożytnych dróg gigantów, którymi Bezdomni podróżowali między Morską Rubieżą a Revelstone. Covenant zacisnął dłonie na sierści Trzaska, walcząc z zawrotami głowy. Drużyna pojechała w dół. Strome zejście do Niższej Krainy drażniło jego zmysły. Drogę zbudowali giganci i wiła się ona, tworząc strome serpentyny, była jednak wystarczająco szeroka dla olbrzymich rumaków. Mimo to wciąż miał wrażenie, że za chwilę spadnie z kołyszącego się grzbietu Trzaska. Nawet podczas krótkiego odpoczynku, gdy Brinn zatrzymał drużynę, by napełnić bukłaki z tryskającego ze skały strumyczka, równina zdawała się wznosić ku Covenantowi niczym zielona burza. Zlany potem, pokonał ostatni kawałek. Gdy znalazł się w wilgotnym powietrzu podgórza, poczuł w piersi ból ze zmęczenia i braku powietrza. Podstawa urwiska przez pewien odcinek była wolna od roślinności, po czym opadała ku niebezpiecznemu Sarangrave. Brinn poprowadził rumaki galopem, jakby chciał runąć prosto w zielone morze. Zatrzymał się jednak na granicy obszaru porośniętego gęstą, bagienną trawą. Przyglądał się przez chwilę pozostałym wędrowcom, zatrzymując wzrok na Vainie, jakby zastanawiał się, czego oczekiwać po nasieniu Demondim. Potem zwrócił się do Linden. – Wybrana – rzekł beznamiętnym, ceremonialnym tonem. – Starzy bardowie powiadają, że gwardziści krwi mieli takie oczy jak ty. My ich nie mamy. Wiemy, co to znaczy ostrożność, lecz zdajemy sobie również sprawę, że twój wzrok jest doskonalszy od naszego. Musisz czuwać wraz ze mną, byśmy nie wpadli w sidła Sarangrave. Linden przełknęła ślinę. Stała napięta. Strach odebrał jej mowę. Odpowiedziała jednak sztywnym skinieniem głowy. Teraz przodem jechał Trzask. Covenant wyglądał zza pleców Linden i Brinna, patrząc nad potężnym łbem rumaka na bagna Sarangrave. Stok opadał ku marszczonemu wiatrem morzu bagiennej trawy. Za nią rosły pierwsze sękate zarośla równiny. Dalej ciemne krzewy przechodziły w drzewa, które przesłaniały horyzont. Zieleń ich liści sprawiała pod bladoczerwonym słońcem wrażenie trującej. W oddali rozległ się krzyk ptaka, który ucichł nagle. Nad Sarangrave zapadła cisza, jakby równina czekała, wstrzymując oddech. Covenant ledwie zdołał się odezwać.
– Jedźmy – powiedział. Brinn trącił Trzaska, każąc mu ruszać. Zwarta jak zaciśnięta pięść drużyna wjechała na obszar Równiny Sarangrave. Trzask zanurzył się w bagiennej trawie i natychmiast zapadł się po kolana w ukryte błoto. – Wybrana – szepnął z wyrzutem Brinn, gdy rumak wycofywał się niezgrabnie. Skrzywiła się. – Przepraszam. Nie jestem... – Zaczerpnęła głęboko tchu i wyprostowała się. – Twardy teren po lewej. Trzask zawrócił we wskazanym kierunku. Tym razem grunt utrzymał jego ciężar. Wkrótce bestia posuwała się już przez sięgającą jej piersi trawę. Spod kopyt czmychnęło nagle zwierzę wielkości krokodyla – drapieżnik, który nie miał ochoty mierzyć się z tak wielką zdobyczą. Trzask spłoszył się, lecz rukh zapanował nad nim szybko. Trzymając się mocno, Covenant spojrzał naprzód, próbując przekonać siebie, że nie wjeżdża w trzęsawisko, z którego nie ma wyjścia ani ucieczki. Kierowany zmysłami Linden, Brinn wiódł drużynę między drzewami. Bez względu na niedawne słońca, tutejsza roślinność miała normalne rozmiary, ale nawet przytępionym zmysłom Covenanta atmosfera wydawała się ponura i ropiejąca niby wyziewy choroby, dotykalny trąd skażenia. Gdy dotarli do drzew, coraz częściej mijali plamy cienia. Początkowo pnie oddzielały od siebie obszary czystego gruntu, targane wiatrem połacie trawy, skrywające tajemnice, których Covenant nie potrafił zgłębić. W miarę jak posuwali się naprzód, drzewa stawały się coraz gęstsze. Trawa ustąpiła miejsca płytkim kałużom i błotu, które wsysało chciwie kopyta rumaków. Niebo przesłaniały rozmaite gałęzie i pnącza. Z oddali dobiegał ledwie słyszalny szum wody, jakby w pobliskiej sadzawce pragnienie gasiły ostrożne lewiatany. Aura Sarangrave zapadała Covenantowi w pierś niby miazmaty. Wtem z zarośli wypadł z wrzaskiem mieniący się barwami tęczy ptak. Niedowiarkiem targnęły mdłości. Zlany potem, rozejrzał się wokół. Dżungla była nieprzenikniona. W żadnym kierunku nie sięgał wzrokiem dalej niż na pięćdziesiąt stóp. Rumaki posuwały się ścieżką, która niknęła między przysadzistymi, szarymi drzewami o spękanej korze i spuchniętych pniach. Gdy jednak obejrzał się za siebie, nie zobaczył drogi, którą tu przybyli. Sarangrave zamknęło się za drużyną. Gdzieś, w niewielkiej odległości, słyszał wodę, skapującą niby resztka krwi z gardła Marida. Jego towarzysze byli podenerwowani. Sunder nieustannie przenosił wzrok z miejsca na miejsce. Na licu Hollian widniał wyraz podświadomego lęku, jakby była dzieckiem, obawiającym się, że zaraz coś je przestraszy. Linden siedziała przygarbiona, trzymając się ramion Brinna. Gdy się odzywała, jej głos był słaby i napięty, nadwątlony wrażliwością na widoczne ze wszystkich stron skażenie. Vain jednak zachowywał beztroskę przeklętego. Nie przejmował się nawet możliwością istnienia zła.
Covenant czuł, że płuca wypełnia mu wilgoć. Rumakom najwyraźniej również to dokuczało. Słyszał ich charczące sapanie. Stawały się coraz bardziej nerwowe. Krok miały niepewny. Były raz wojownicze, to znów bojaźliwe. Co one... – zaczął myśleć. Przestraszył się jednak swego pytania i nie dokończył go. W południe Brinn zatrzymał drużynę na wzgórzu porośniętym kurzyśladami i osłoniętym z dwóch stron sadzawką lepkiego szlamu o zapachu smoły. Pływały w nim jasne stworzonka z wiciami, które wyskakiwały nad powierzchnię, wywołując na niej ospałe zmarszczki, a potem znikały. Na tle ciemnego płynu wyglądały jak blade trupy. Wtem Linden wskazała na widoczne za gałęziami słońce. Gdy Covenant przyjrzał się jego bladej aureoli, zobaczył, że zmieniła się ona, zgodnie z przewidywaniami kobiety. Słonecznica odzyskała pełną moc, sprowadzając na Sarangrave plagi. Na ten widok jego trzewia przeszył dreszcz. Sarangrave pod słońcem plag... Hollian wciągnęła głośno powietrze. Wszyscy spojrzeli na nią. Wpatrywała się w sadzawkę, wciskając między zęby kostki dłoni. Wszędzie, gdzie na ciemną taflę padały słoneczne promienie, pojawiały się blade stworzonka. Wystawiały na światło ślepe głowy. Wydawało się, że pragną wznieść się w górę. Lekki wietrzyk poruszał gałęziami drzew, przesuwając plamy blasku w różne miejsca. Istoty miotały się, podążając za nimi. Każda oświetlana przez dłuższy czas głowa powiększała się niby dojrzewający owoc, po czym pękała, spryskując sadzawkę zielonymi kropelkami. Te z nich, które padły w cień, czerniały szybko i znikały, lecz te, które wylądowały w świetle, stawały się jaskrawe... Covenant zamknął oczy, nie potrafił jednak odgrodzić się od tego widoku. Zielone plamki tańczyły na czerwonym tle pod jego powiekami. Otworzył oczy. Kropelki stawały się świetliste i złowróżbne niby płynne szmaragdy. Gdy płynęły przez sadzawkę, rosły, karmiąc się szlamem i słońcem plag. – Dobry Boże! – W szepcie Linden brzmiała groza. – Musimy stąd uciekać! Jej głos wyrażał absolutną pewność. Haruchai zerwali się z miejsca. Sunder przywołał rumaki. Cail podsadził najpierw Linden, a potem Covenanta, by Trzask nie musiał klękać. Stell i Harn w taki sam sposób pomogli stonedownorom. Brinn ominął sadzawkę, po czym – tak szybko, jak tylko potrafił – poprowadził zwierzęta na wschód, głębiej w matnię Równiny Sarangrave. Na szczęście Słonecznica wyraźnie uspokoiła wierzchowce, wzmacniając działanie rukha Sundera. Zniknęła ich ociężała płochliwość. Choć spod kopyt pierzchały im wypaczone zwierzęta, a nad głowami przelatywały z wrzaskiem ptaki, można było nad nimi zapanować. Po półtorej mili jazdy wędrowcy zdołali spożyć posiłek bez zsiadania z rumaków. Podczas jedzenia Covenant zastanawiał się, jak uzyskać informacje od Linden. Ubiegła go jednak. – Nie pytaj mnie. – W głębi jej oczu czaiły się widma. – To boli. – Po prostu czułam, że
coś nam grozi. Nie chcę wiedzieć, co to było. Skinął głową. Sytuacja, w jakiej znalazła się drużyna, zmuszała Linden do akceptacji rozdzierających jej duszę wizji. Była zupełnie odsłonięta. A on nie potrafił jej pomóc. Haruchai puścili w obieg bukłak voure. Gdy Covenant wysmarował ostro pachnącym płynem twarz i ramiona, zdał sobie sprawę, że w powietrzu roi się od motyli. Trzepocząc skrzydłami o barwie czerwieni i błękitu, żółci przypominającej czyste promienie słońca oraz tu i ówdzie fioletu i pawiej zieleni, wypełniały przestrzeń między drzewami niczym różnobarwny śnieg, czujny i piękny. Taniec Sarangrave – Równiny Sarangrave pod słońcem plag. Owady budziły w nim dziwne oszołomienie i gwałtowność. Były piękne. I zrodzone ze Słonecznicy. Zawarty w nim jad reagował na ich hipnotyczny urok, jakby – mimo woli – Covenant pragnął usmażyć wszystkie połyskliwe skrzydełka w zasięgu wzroku. Niemal nie zauważył momentu, w którym drużyna ponownie ruszyła przez podstępne bagna. W swoim czasie patrzył bezsilnie na ginące duchy. Teraz każde wspomnienie zwiększało nacisk, który czuł, pchało go ku mocy. A tutaj moc była samobójstwem. Prowadzeni ostrożnością Brinna i wzrokiem Linden wędrowcy zmierzali na wschód. Przez pewien czas jechali wzdłuż zarośniętego liliami kanału. Potem jednak skręcał on na północ, zmuszając ich do podjęcia decyzji. Linden zapewniała, że woda jest bezpieczna. Brinn obawiał się, że nogi wierzchowców mogą ugrzęznąć wśród łodyg lilii. Wkrótce utracili możliwość wyboru. Hergrom skierował ich uwagę na północny zachód. Przez chwilę Covenant nie dostrzegał nic w gęstej dżungli. Potem jednak coś zobaczył. Plamy jaskrawej zieleni. Tej samej, która na jego oczach narodziła się w smolnej sadzawce. Poruszały się. Zbliżały... Linden zaklęła gwałtownie. – Ruszajmy. – Ścisnęła ramiona Brinna. – Przedostańmy się na drugą stronę. Musimy trzymać się od nich z daleka. Brinn bez wahania nakazał Trzaskowi wkroczyć do wody. Nogi rumaka natychmiast ugrzęzły w łodygach. Kanał był jednak wystarczająco płytki, by zwierzę znalazło grunt. Trzask posuwał się naprzód w serii gwałtownych susów, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Pozostałe wierzchowce podążyły za nim na wschodni brzeg. Ich gęsta sierść ociekała wodą, gdy popędziły naprzód tak szybko, jak tylko pozwalała na to Równina Sarangrave. Przez dżunglę tak gęstą, że drzewa zdawały się wbijać w drużynę palce swych konarów, a zwisające pnącza przypominały garoty. W poprzek falujących łąk, bogato usianych trzęsawiskami. Wzdłuż brzegów czarnych moczarów, które cuchnęły jak padlinożercy, sadzawek, które buchały gwałtownie płomieniami. Przez czyste potoki, pokryte rzęsą rzeczułki, błotniste drogi. Gdzie tylko pojawili się jeźdźcy, zwierzęta uciekały przed nimi,
ptaki zdradzały ich obecność ochrypłymi wrzaskami oburzenia, a owady wirowały wokół, odstraszane jedynie zapachem voure. Za plecami widzieli przebłyski zieleni, nieuchwytne, ledwie dostrzegalne błyskotki, zupełnie jakby drużynę ścigały szmaragdy. Walczyli z równiną całe popołudnie, lecz – o ile potrafił to ocenić Covenant – nie zyskali nic poza narastającą paniką. Nie potrafili prześcignąć lśniących zielonych błysków. Czuł ucisk groźby, pełznący między łopatkami. Od czasu do czasu drżały mu ręce, jakby chciał walczyć, jakby potrafił reagować na strach tylko przemocą. W zapadającym zmierzchu Brinn zatrzymał drużynę na posiłek. Nikt jednak nie proponował rozbijania obozu. Pościg był już wyraźnie widoczny. Zielone postacie wielkości małych dzieci, o wnętrzach płonących jak błędne ogniki, skradały się przez chaszcze – szmaragdowe stwory, podstępne i świadome celu. Całe dziesiątki. Poruszały się powoli, wiedząc, że i tak zdążą. Zaczął kropić słaby deszczyk. Jeden z rumaków parsknął. Kłopot zatupał nerwowo i podrzucił łeb. Covenant jęknął. Shetra była jedną z najpotężniejszych lordów w Radzie Eleny, mistrzynią mocy. Piętnastu gwardzistów krwi i lord Hyrim nie zdołali jej ocalić. Chwycił się sierści wierzchowca i pochylił do przodu. Brinn i Linden wyszukiwali drogę w mżawce. Włosy nasiąkały mu powoli wodą, która zalewała oczy. Szemranie deszczu wypełniło powietrze niczym westchnienie. Wszystko inne ucichło. Lśniące zielone stwory posuwały się naprzód, milcząc jak nagrobki. Sunder zaczął mruczeć pod nosem do rumaków, nakazując im posłuszeństwo. – Ruchome piaski – ostrzegła Linden. – Po prawej. Covenant wyczuwał kolanami drżenie Trzaska. Przez chwilę słychać było mlaszczący odgłos ruchomych piasków. Potem szum deszczu wzmógł się jeszcze. Stał się tchnieniem wilgotnej żądzy. Równina Sarangrave czekała, skryta za zasłoną deszczu. Stwory były już na odległość rzutu kamieniem od drużyny i wciąż się zbliżały. Linden zesztywniała z głośnym westchnieniem. Covenant spojrzał przed siebie, przeszukał wzrokiem noc. W oddali zobaczył linię zielonych świateł. Droga na wschód była odcięta. Linia wyginała się ku północy, by połączyć się z pościgiem. Ognie piekielne! Drużyna wpadła w pułapkę. Przemykające wśród drzew, chaszczy i deszczu ognie zaczęły zaciskać się wokół jeźdźców niczym pętla. Pędzono ich na południe. Szczęk padł na kolana, po czym podniósł się, prychając przeraźliwie. Linden klęła pod nosem. Covenant słyszał jej przekleństwa, jakby były głosem deszczu.
Była zdesperowana, niebezpiecznie bliska histerii. Otwarcie zmysłów w tym miejscu musiało być dla niej przeżyciem porównywalnym z gwałtem. Strumyk, którego nie widział, wzbogacił szum deszczu swym szeptem, po czym ucichł. Przez pewien czas zwierzęta szły przez płytką wodę, płynącą między starymi, sękatymi cyprysami. Deszczyk padał i sprawiał wrażenie krzyżma, namaszczające drużynę przed złożeniem jej w ofierze. Nie chciał ginąć w ten sposób, bez sensu i rozgrzeszenia. Kaleka dłoń zaciskała się na pierścieniu i rozluźniała, jak nieświadome proroctwo. Linden nadal udzielała instrukcji Brinnowi, mówiąc mu warkliwym głosem do ucha, co widzi, jakby była to jej jedyna obrona przed obłąkaną nocą. Covenant już jej jednak nie słyszał. Odwrócił się, starając się ocenić odległość dzielącą ich od pościgu. Szum deszczu brzmiał jak skwierczenie wody padającej na rozżarzone klejnoty. Gdyby spadł z Trzaska, stwory dopadłyby go w parę chwil. – Niebo i Ziemia! – wychrypiał w mroku Sunder. Hollian wydała z siebie dźwięk przypominający skowyt. Covenant odwrócił się i zobaczył, że na południu również pojawiła się linia zielonych ogni. Otaczały drużynę ze wszystkich stron. Wydostali się na otwarty teren. Nic już nie przesłaniało otaczających ich szyków. Z boku strugi zieleni odbijały się w małym stawie. Wydawało się, że woda uśmiecha się szyderczo. Stwory posuwały się naprzód niby trąd. Pośród nocy nie słyszało się żadnych dźwięków poza szumem deszczu. Brzęk tańczył jak nerwowy źrebak. Kłopot parskał ciężko, kołysząc się z boku na bok. Mimo to Sunder panował nad rumakami. Poganiał je naprzód, aż wreszcie stanęły pośrodku zielonego kręgu. Tam kazał im się zatrzymać. – Wycofaj swą moc – rzekł beznamiętnym tonem Brinn. – Nie możemy przyciągać uwagi czatownika. Linden dyszała ciężko, jakby ledwie mogła oddychać. Stwory roiły się bezgłośnie w ciemności. Te, które były za wodą, zatrzymały się na brzegu. Pozostałe nie przestawały się zbliżać. Nie miały twarzy, lecz były świadome celu, jak połyskliwa gangrena. Przerażająco przypominały dzieci. Hergrom zsiadł z rumaka i stał się cieniem ruszającym na spotkanie linii. Na chwilę podświetlił go zielony żar. Jego sylwetkę punktował deszcz. – Nie! – wykaszlała nagle Linden. – Nie dotykaj ich! – Wybrana. – Głos Brinna brzmiał twardo jak kamień. – Musimy się wyrwać z tej pułapki. Hergrom podejmie próbę, byśmy mogli się dowiedzieć, jak z nimi walczyć. – Nie. – Dławiły ją emocje. – To kwas. One są całe z kwasu. Hergrom zatrzymał się. Ceer rzucił mu dwie plamy ciemności. Złapał je – żagwie z ich zapasów opału. Trzymając je za końce, zwrócił się w stronę stworów.
Ostro zarysowany na tle zieleni, uderzył jedną z wiązek jak maczugą, trafiając najbliższą z przypominających dzieci postaci. Stworzenie pękło jak pełen bukłak, zalewając grunt szmaragdowym witriolem. Żagiew stanęła w płomieniach. Pozostałe stwory nie przejęły się tym, że jeden z nich padł. Szybko zamknęły lukę. Hergrom uderzył drugą żagwią, rozpruwając kolejną postać, po czym wrócił, trzymając płonące wiązki jak pochodnie. W blasku ognia Covenant zobaczył, że drużyna stoi na zbyt otwartym terenie. Widoczne za zbliżającymi się dziećmi czarne drzewa wyglądały jak tchórzliwe widma. Staw po lewej był większy, niż się Covenantowi zdawało. Kilka cali pod taflą wody zalegał gęsty, ciemny muł. Trzęsawisko. Zielone stwory chciały zapędzić do niego drużynę. – Ur-lordzie, powstrzymaj się – ostrzegł go Brinn, jakby potrafił czytać w jego myślach. Covenant spróbował mu odpowiedzieć, lecz nie był w stanie. Płuca miał pełne wilgoci. Rozpaczliwie usiłował zaczerpnąć tchu. Miał wrażenie, że deszcz go dusi. Woda spływała mu po twarzy niby krwawy pot. Nie, to nie był deszcz. To powietrze go dławiło. Mżawka stopniowo zmieniła tonację. Brzmiała teraz jak płacz. Z głębi nocy ku niebu wzniósł się lament. Wypełniał płuca Covenanta. Wyło samo powietrze. Usłyszał, jak Sunder wzdycha głośno, poczuł, że Linden napina mięśnie, by zaczerpnąć tchu. Usta wypełnił mu gryzący smak własnego strachu. Czatownik. Niech to piekło! Krzyk był coraz wyższy i bardziej gwałtowny. Przerodził się w dławiący wrzask. Rozszarpywał od wewnątrz pierś Covenanta, wsysając jego odwagę jak ruchomy piasek. Panika. Drużyna stała jak przeznaczone na ofiarę bydło, drżące i bezmyślne. Kwasowe stwory nie przestawały się zbliżać. Chwilę później zatrwożonego Trzaska ogarnęły konwulsje. Wierzgając wściekle, rumak zrzucił Linden i Covenanta na trawę, po czym skoczył jak szalony na Brzęka. Choć Brinn nadal trzymał się jego szyi, strącił Sundera i Stella z grzbietu drugiego wierzchowca i natychmiast spróbował nad nim przeskoczyć. Covenant zerwał się na nogi na czas, by zobaczyć, że Szczęk również wpadł w szał. Nie zważając na krzyki Hollian i rozkazy Harna, bestia rzuciła się na Trzaska i Brzęka i obaliła oba rumaki na kolana. Wtem wszystkie cztery wierzchowce eksplodowały obłędem. Zaatakowały Sundera i Stella. Kłopot wpadł z tętentem kopyt w to kłębowisko. Ceer i Cail wyskoczyli na zewnątrz.
Stell i Harn wyrwali Hollian spod nóg Szczęka. Vain stał przy brzegu sadzawki, obserwując to zamieszanie, jakby się nim radował. Covenant nie rozumiał, dlaczego kwasowe stwory nie przystąpiły do szarży. Wciąż zbliżały się powoli, lecz nie wykorzystały okazji do ataku. Brinn nadal trzymał się szyi Trzaska, oganiając się wolną dłonią od zębów pozostałych rumaków. W porównaniu z ogarniętymi szaleństwem bestiami wydawał się nieistotny i bezradny. Ciemność wezbrała w Covenancie niby jad. Skoczyła instynktownie ku pierścieniowi. Białe złoto. Moc. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł zaczerpnąć powietrza. Wycie czatownika rozbudziło w pierścieniu brzęczące echa, dławiło Covenantowi pierś, pokrywało mu skórę mrowieniem. Uniósł ramię, lecz Linden złapała jego kaleką dłoń w obie ręce, zaciskając je w pięści. – Nie! – wydyszała histerycznie. Gwałtowność jej desperacji podziałała na niego jak zimny prysznic. W jego umyśle rozszalał się lodowaty wicher. Użyj go! Nacisk w każdej chwili mógł go rozerwać. Pierścień. Nie! Ale czatownik... Czatownik już o nich wiedział. Był... Skąd wiedział? Co przyciągnęło jego uwagę? Ceer rzucił się w kłębowisko rumaków, by pomóc Brinnowi. Obaj zaczęli zrzucać na ziemię worki zapasów i wiązki chrustu. Nim zdążyli się uporać z tym zadaniem, grupa rozpierzchła się nagle. Szczęk zerwał się na nogi, a za nim Kłopot. Również Trzask i Brzęk podniosły się z ziemi. Doprowadzone do obłędu przez deszcz i przeszywający wrzask czatownika, rzuciły się na Sundera. Skalennik pochylił się pod Trzaskiem i uskoczył przed Kłopotem. Bestie zderzyły się ze sobą. Trawa była jednak śliska. Gdy spróbował się nagle odwrócić, upadł na ziemię. Eksplodował nad nim chaos kopyt. Linden ściskała ramię Covenanta, jakby próbował wyrwać się na wolność. Nie miał takiego zamiaru. Nie byłby w stanie ruszyć się z miejsca nawet po to, by uratować życie. Kwasowe dzieci... Wycie... Szalejące rumaki. Deszcz zalewający mu skórę. Co przyciągnęło jego uwagę? Stell przedostał się jakoś między zwierzęta i stanął nad Sunderem, by go chronić. Odsuwał wierzgające nogi na bok, uderzał w łby, prowokował walki między rumakami. Brinn i Ceer próbowali odciągnąć uwagę wierzchowców, lecz zwierzętami zawładnęła obłąkana wściekłość na Sundera. Skalennik przetaczał się z boku na bok, by uniknąć kopnięć, ale szał rumaków był zbyt potężny. Rumaki! Covenantem targnęły mdłości. Oczy wyszły mu na wierzch pod wpływem dławiącego uścisku i zawrotów głowy. Stworzenia Słonecznicy. Zepsutej mocy Ziemi.
Czatownik był wrażliwy na podobną moc. A więc ten atak był skierowany przeciw rumakom. I one o tym wiedziały. Ze strachu ogarnął je amok. Dlaczego nie uciekały? Ponieważ coś je trzymało! Ognie piekielne! Covenant zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił Linden na ziemię. Spojrzał w oczy Sunderowi. Nie mógł oddychać, a musiał oddychać. Wycie wypełniało mu płuca, dusząc go. Nie mógł pozwolić, by stonedownor zginął. Nagłym szarpnięciem woli wyrwał z siebie słowa. – Rukh! Wyrzuć go! Skalennik go nie słyszał. Wrzask czatownika zagłuszał wszystkie dźwięki. Padł na piersi, jakby trafiło go kopyto, i zerwał się z powrotem na nogi. Z rukhem w dłoniach. Stell wyrwał mu go z rąk i odrzucił daleko. Żelazny przedmiot zatoczył łuk nad rumakami i wpadł w sam środek trzęsawiska. Zwierzęta natychmiast zwróciły się w tamtą stronę i pognały za rukhem, jakby był przynętą wabiącą je ku zagładzie. Przerażone, starały się zniszczyć przedmiot, który uniemożliwiał im ucieczkę. Jedno z nich wpadło na Vaina. Nasienie Demondim nie próbowało się uchylić. Stało jak zwykle spokojnie, zupełnie jakby nie mogła go tknąć żadna ziemska moc. Rumak jednak był stworzeniem Słonecznicy, które strach uczynił dzikim i strasznym. Jego impet obalił Vaina na plecy. I wtrącił do stawu. Rumaki stratowały go, wbiły kopytami w muł, po czym same ugrzęzły w bagnie. Woda natychmiast zaczęła kipieć. Taflę ogarnęły turbulencje. Rumaki wydawały z siebie przeraźliwe głosy. Po powierzchni przewalały się gwałtowne fale, jakby trzęsawisko miało zaraz eksplodować. Zwierzęta jedno po drugim znikały pod powierzchnią, pochłaniane przez ciemną, przypominającą krew pianę. Od strony sadzawki dobiegły odgłosy przełykania, zupełnie jakby była gardłem. Po paru chwilach zamieszanie dobiegło końca. Woda uspokoiła się z westchnieniem sytości. Gdy fale opadły, Vain stał sam pośrodku bajora. Zapadał się powoli. Mimo to jego widoczne w blasku pochodni oczy wpatrywały się w pustkę, tak jak zawsze. Woda sięgała mu już po pierś. Nie walczył ani nie krzyczał. – Brinnie! – wydyszał Covenant. Haruchai przystąpili już jednak do akcji. Harn wydobył z jednego z ocalonych worków zwój sznura i rzucił go Brinnowi. Ten bezzwłocznie, lecz bez pośpiechu, odwiązał jeden koniec liny i cisnął nią w kierunku Vaina.
Sznur wylądował mu na ramionach. Nasienie Demondim nawet nie mrugnęło. Niczym nie zdradziło, by zauważyło linę. Ręce nadal zwisały u jego boków, a spojrzenie było równie niezgłębione jak trzęsawisko. – Vain! Głos Linden brzmiał jak łkanie. Nasienie Demondim nie zwróciło na nią uwagi. Brinn przyciągnął sznur z powrotem i uformował na nim pętlę. Gdy Haruchai był gotów do drugiej próby, woda sięgała Vainowi już po szyję. Błyskawicznym ruchem ręki Brinn rzucił sznur. Pętla otoczyła głowę Vaina. Haruchai zaciągnął ją ostrożnie, po czym stanął mocno, przygotowując się do szarpnięcia. Z pomocą pośpieszyli mu Ceer i Harn. Nasienie Demondim zniknęło nagle pod powierzchnią. Gdy trzej Haruchai pociągnęli za linę, wynurzyła się. Pętla była nietknięta. Dopóki nie usłyszał własnych przekleństw, Covenant nie zdawał sobie sprawy z tego, że może oddychać. Wycie czatownika umilkło. Kwasowe stwory odeszły. Pochłonęła je noc. Nie zostało nic oprócz deszczu.
24. Poszukiwacze
Covenant splótł ramiona na piersi, próbując uspokoić drżące serce. Jego płuca chwytały powietrze, jakby nawet deszcz Sarangrave miał słodki smak. W ciszy usłyszał jęk Hollian, wypowiadającej imię Sundera. – Jesteś ranny – wydyszała, słysząc stęknięcie skalennika. Covenant usunął łzy z oczu i spojrzał na widocznego w blasku pochodni stonedownora. Sunder wykrzywił twarz z bólu. Hollian i Linden wspólnie zdejmowały mu kaftan. Gdy odsłoniły żebra, zobaczyły ciemny siniak, pozostawiony przez kopnięcie rumaka. – Nie ruszaj się – nakazała Linden. Jej głos drżał, jakby chciała krzyczeć, ale ręce były spokojne. Sunder wzdrygnął się instynktownie na jej dotyk, lecz uspokoił się, gdy przebiegła mu palcami po skórze, nie powodując bólu. – Dwa są złamane – wydyszała. – A trzy pęknięte. – Położyła płasko prawą dłoń na jego żebrach. – Wciągnij powietrze, aż poczujesz ból. Wykonał jej polecenie. Jego ciałem targnął spazm, Linden jednak skinęła uspokajająco głową. – Masz szczęście. Płuco jest nienaruszone. – Poprosiła jednego z Haruchai o podanie koca, po czym ponownie zwróciła się do Sundera. – Obandażuję ci pierś, żeby unieruchomić żebra. To zaboli, ale będziesz potem mógł chodzić bez szkody dla siebie. Stell podał jej koc, który natychmiast porwała na szerokie pasy. Zajmowanie się Sunderem wyraźnie ją uspokoiło. Z jej głosu zniknął nerwowy ton. Covenant zostawił ją i skierował się ku ognisku, które rozpalali Hergrom i Ceer. Nagle zalała go fala reakcji. Musiał przykucnąć na mokrej trawie i pochylić się, oplatając ręce wokół brzucha, by powstrzymać się przed krzykiem. Słyszał, jak Sunder syczy ochryple przez zęby, gdy Linden bandażuje mu pierś, lecz ten dźwięk przypominał szum deszczu, a Covenant przemókł już do suchej nitki. Skupił się na swym sercu, które wzdragało się między jednym uderzeniem a drugim. Starał się odzyskać panowanie nad sobą. Gdy atak minął, Niedowiarek podniósł się i poszedł poszukać metegliny. Brinnowi i Ceerowi udało się uratować jedynie połowę zapasów, lecz Covenant napił się miodu do syta. O przyszłość będą się martwić później. Był półprzytomny i nie chciał się
przewrócić. Tylko włos dzielił go od przywołania pierwotnej magii, zdradzenia czatownikowi, że rumaki nie są jedyną osiągalną ofiarą. Gdyby Linden go nie powstrzymała... Deszczyk niósł jego skórze umartwienie. Gdyby go nie powstrzymała, mógłby już razem ze swymi towarzyszami podzielić los lord Shetry. Byli jego przyjaciółmi, a on stanowił przynętę, chodzącą straż skazańców. Ilu z nich miało jeszcze zginąć, nim plany lorda Foula przyniosą owoce? Pił meteglinę tak, jakby chciał ugasić ogień. Ogień, w którym miał spłonąć, ogień jego jaźni. Trędowaty nieczysty wyrzutek. Moc i zwątpienie. Odnosił wrażenie, że jad wgryza się chciwie w granice jego umysłu. Obserwował z roztargnieniem, jak Haruchai wznoszą z ocalałych koców skąpe schronienia, by ludzie, których strzegli, nie musieli leżeć na deszczu. Gdy Linden kazała Sunderowi i Hollian udać się na spoczynek, poszedł za ich przykładem. Obudził się o świcie, czując w głowie zamęt. Obie kobiety spały jeszcze – Linden leżała jak skatowana żona, z wilgotnymi włosami przylegającymi do twarzy – ale skalennik obudził się przed nim. Deszcz przestał padać. Sunder spacerował powoli po trawie, oszczędzając uszkodzone żebra. Czoło pokrywały mu bruzdy skupienia lub bólu. Covenant podniósł się z mokrego posłania i powlókł ku workom z zapasami, by napić się wody, po czym podszedł do skalennika. Potrzebował towarzystwa. Sunder skinął głową na przywitanie. Bruzdy widoczne nad nosem nadawały jego twarzy zamyślony wyraz. Covenant spodziewał się, że wspomni o rukhu i rumakach, nie zrobił tego jednak. – Covenant – mruknął z napięciem w głosie. – Nie podoba mi się to Sarangrave. Czy wszędzie, gdzie nie ma Słonecznicy, życie wygląda tak, jak tutaj? Covenant skrzywił się na tę myśl. Pomyślał o Andelain. Kraina przypominała zmarłych: żyła tylko w Andelain, gdzie na razie nie dotarło jeszcze zepsucie i zniszczenia Słonecznicy. Przypomniał sobie pieśń Caer-Caverala: Lecz póki jeszcze dobiega głos czysty Twojej zieleni, za drzew dumny cień W obliczu Ziemi wznoszę Prawa miecz. Żałobny ton muzyki przywołał smutek i dawny gniew. Czyż nie był Thomasem Covenantem, który pokonał Wzgardliwego i zrzucił Ochronkę Foula do morza? – Jeśli tak jest – odpowiedział tonem trenów i trucizn – wyrwę temu sukinsynowi serce. – Czy nienawiść jest aż tak dobra? – zapytał Sunder zimnym głosem. – Czy w takim razie nie powinniśmy zostać w Revelstone i stanąć do boju z Clave?
Covenant poruszył językiem, szukając odpowiedzi, lecz przeszkodziły mu wspomnienia. Nieoczekiwanie zobaczył furię turiya w ciele Triocka, stonedownora, który kochał Lenę. Furia mówił: „Jedynie ci, którzy nienawidzą, są nieśmiertelni”. Gniew przeszedł w wahanie. Nienawidzą? Zapanował nad sobą z wysiłkiem. – Nie. Cokolwiek się stanie, i tak mam już na rękach zbyt wiele krwi niewinnych. – Słyszę cię – wydyszał Sunder. W oczach lśniły mu cienie żony i syna. Miał powody, by rozumieć odmowę Covenanta. Padający zza drzew blask oświetlił polanę. W wilgotnym powietrzu rozbłysły smugi światła. Wolny od Słonecznicy wschód słońca. Covenant gapił się na nie przez chwilę, lecz nie potrafił niczego z niego odczytać. Słońce obudziło Linden i Hollian. Wkrótce drużyna zaczęła się przygotowywać do dalszej drogi. Nikt nie wypowiadał imienia Vaina, lecz jego utrata zasnuła obóz całunem żalu. Covenant starał się o tym nie myśleć. Nasienie Demondim było pozbawione skrupułów i śmiertelnie groźne. Uśmiechało się na widok uwolnionej z okowów mocy. Ale było też darem od Słonego Serca Pianościgłego. Covenant czuł irracjonalny wstyd na myśl, że pozwolił, by jeden z jego towarzyszy, którykolwiek z nich, utonął w tym trzęsawisku, nawet jeśli Linden twierdziła, że Vain nie jest żywy. Po krótkiej chwili Haruchai zarzucili sobie zapasy na plecy i drużyna ruszyła w drogę. Nikt się nie odzywał. Wędrowali na piechotę przez Równinę Sarangrave, narażeni na rozmaite niebezpieczeństwa, a także uszy czatownika. Wydawało się, że za każdym drzewem, w każdym strumieniu, czyha zdrada. Żaden z wędrowców nie miał odwagi nic powiedzieć. Brinn i Cail szli przodem, z Linden między nimi. Zbaczając nieco na północ od kierunku wschodniego, przeszli polanę i ponownie zagłębili się w dżungli. Przez jakiś czas poranek był biały i jaśniał od rozświetlanej złotym blaskiem słońca mgły, która spowijała drzewa efemerycznym całunem. Wydawało się, że są na równinie sami, zupełnie jakby wszystkie inne formy życia uciekły. Gdy jednak porwana przez wiatr na strzępy wilgoci mgła rozproszyła się, w bagnie zaczął się ruch. Widzieli zrywające się do lotu ptaki – brązowe chmary lub pojedyncze, barwne plamy – i słyszeli pierzchające, płochliwe zwierzęta. W pewnej chwili natknęli się na stado wielkich, szarych małp, które żerowały w gąszczu krzaków, obsypanych jagodami szkarłatnymi jak trucizna. Zwierzęta miały psie pyski i warczały groźnie. Brinn jednak ruszył wprost ku nim, bez żadnego wyrazu w obojętnych oczach. Małpy uciekły na drzewa, poszczekując jak hieny. Większą część poranka drużyna szła przez dżunglę, mając pod stopami twardy grunt. Niemniej po południu wędrowcy musieli sforsować rozległe bagno, na którym porośnięte mokrą, parszywą trawą pagórki przeplatały się z mrocznymi sadzawkami i ruchomymi piaskami. Niektóre z jeziorek były czyste, inne złowróżbne i smrodliwe. Od czasu do czasu w którymś z nich dochodziło do nagłych poruszeń, jakby na dnie czaiło się coś paskudnego. Linden i Haruchai z trudnością przychodziło znalezienie bezpiecznej drogi przez tę okolicę.
W dali za nimi słońce przeszło za Uskok i otoczyła je niebieska aureola deszczu. Niebo nad Równiną Sarangrave pozostało jednak intensywnie modre, nieskażone i nietknięte. Do zachodu słońca zdążyli pokonać niewiele więcej niż piętnaście mil. Byłoby lepiej, gdybyśmy je okrążyli, pomyślał Covenant, przeżuwając z przygnębieniem kolację. Wiedział jednak, że podobne wyrzuty nie mają sensu. Byłoby lepiej, gdyby nie skrzywdził Leny ani Eleny; nie stracił Joan; nie zaraził się trądem. Przeszłość była nieodwołalna, jak amputacja. Łatwiej jednak byłoby mu znieść powolne tempo, gdyby nie było zagrożone życie tak wielu ludzi i los tak wielkiej części Krainy. Noc przyniosła ze sobą deszcz, który wypełnił mrok, zalał świt i nie ustał, dopóki drużyna nie straciła na brnięcie przez błoto połowy poranka. Po południu musieli brodzić przez mokradło porośnięte zielskiem i sitowiem. Woda sięgała Covenantowi po uda, a rośliny wyrastały aż nad głowę. Nerwy drażnił mu zakorzeniony strach przed ukrytymi dołami i drapieżnikami. Nie mieli jednak wyboru. Blokujące im drogę bagno ciągnęło się tak daleko, jak Haruchai sięgali wzrokiem. Gęste sitowie zmusiło ich do marszu gęsiego. Pierwszy szedł Brinn, za nim Linden i Cail, a potem Harn, Hollian, Stell, Sunder, Covenant, Ceer i Hergrom. Woda była ciemna i oleista. Nogi Niedowiarka zniknęły w niej, jakby ucięto je na wysokości tafli. W powietrzu roiły się chmury komarów, a bagno śmierdziało, jak gdyby na dnie walała się padlina. Worek spoczywający wysoko na plecach Stella zasłaniał widok z przodu i Covenant nie wiedział, jak długo jeszcze przyjdzie im wędrować w takich warunkach. Instynkt nakazywał mu przyśpieszyć kroku, lecz buty ślizgały się w błocie, a woda była gęsta jak krew. Niedowiarek mimo woli chwytał się trzcin, choć nie utrzymałyby go one, gdyby upadł. Przeklinał w myślach, wspominając Vaina. Nasienie Demondim nawet nie spojrzało na ludzi, którzy próbowali je ratować. Covenant czuł tętno, walące mu w skroniach. Sitowie przed nim poruszyło się nagle. Woda zakipiała. Nad taflę wyłonił się splot grubości ludzkiego uda. I natychmiast wciągnął pod powierzchnię Sundera. Skalennik wynurzył się w odległości dwudziestu stóp. Wokół bioder i szyi owijało się mu potężne cielsko węża. Pod połyskliwymi łuskami kryła się siła wystarczająca, by kręgosłup złamać jak suchy patyk. Sławetna szybkość Haruchai była w oczach Covenanta błahostką. Widział, jak Stell zdejmuje z pleców worek, przykuca i rzuca się naprzód w długim susie, zupełnie jakby każdy z tych uczynków był czymś odrębnym, wymagającym czasu. Ceer nie dźwigał worka, był więc o ułamek mgnienia oka szybszy od Stella. Hollian rozchyliła usta, by krzyknąć. Każda z trzcin była odrębna i straszliwa. Woda miała konsystencję brudnej wełny. Covenant widział to wszystko: mokre łuski; zaciskające się zabójcze sploty; Ceera i Stella podczas susów; usta Hollian... Marid! Człowiek bez ust, z cierpieniem w oczach i wężami zamiast rąk. Kły sięgające ku
twarzy Linden. Sunder. Marid. Kły wbite w jego prawe przedramię niby gwoździe w ukrzyżowanego. Jad. W tej samej chwili ogarnął go płomień szału. Nim Ceer i Stell zdążyli pokonać połowę drogi, Covenant usmażył sploty miażdżące plecy Sundera. Pierwotna magia spopieliła ciało i rozjarzyła swym żarem kręgosłup, żebra i wnętrzności. Linden wydała z siebie krzyk trwogi. Śmiertelne konwulsje węża wciągnęły Sundera pod wodę. Ceer i Stell rzucili się w ten chaos. Zniknęli na chwilę, po czym wyłonili się z błota, trzymając między sobą dyszącego skalennika. Gdy nieśli Sundera w bezpieczne miejsce, martwe sploty obijały się im o plecy. Moc Covenanta zniknęła, zgaszona krzykiem Linden. Poczuł sięgający aż do szpiku kości chłód. Wizje zielonych dzieci i duszenia. Niech to piekło. Pozostali gapili się na niego. Linden trzymała się za głowę, usiłując opanować strach. Covenant spodziewał się, że obrzuci go wyzwiskami, nie zrobiła tego jednak. – To moja wina – wychrypiała cicho. – Powinnam była zobaczyć tego stwora. – Nie. – Stell sprawiał wrażenie odpornego na sprzeciwy. – Pojawił się, gdy już przeszłaś. To ja jestem winien. Skalennik był pod moją opieką. Ognie piekielne – jęknął beznadziejnie Covenant. – Piekło i szatani. Linden opuściła ręce i przyjrzała się bokowi skalennika. Sunder oddychał płytko, dręczony bólem w piersi. Patrzyła na niego przez chwilę, wyraźnie niezadowolona z widoku jego obrażeń. – Będziesz żył – mruknęła wreszcie. Wściekłość i bezradność nadały jej głosowi brzmienie gorzkie jak żółć. Haruchai ruszyli się z miejsc. Stell podniósł worek, a Brinn ponownie ustawił drużynę w szereg. Trzymając się prosto, Linden zajęła wyznaczone miejsce i wędrowcy powlekli się dalej przez bagno. Próbowali iść szybciej, lecz coraz głębsza woda spowalniała ich ruchy. Hollian nie mogła utrzymać się na nogach. Musiała się czepiać worka Harna. Haruchai ciągnął ją za sobą. Ranny Sunder charczał jak konający. Wreszcie wyszli spomiędzy trzcin. Ujrzeli przed sobą otwarty kanał. Nieco dalej był pochyły stok, porośnięty bagienną trawą. Woda stała się głębsza i wędrowcy musieli sforsować ją wpław. Gdy znowu poczuli grunt pod nogami, od stóp do głów pokrywał ich śliski, brązowy szlam. Jego smród wypełniał nozdrza Covenanta. Linden nie potrafiła ukryć dręczących ją mdłości. Haruchai, z charakterystyczną dla nich obojętnością, zignorowali plugastwo. Brinn stanął
na brzegu i popatrzył na zachód, Hergrom zaś poszedł poszukać drzewa, na które mógłby się wdrapać. Kiedy wrócił, zameldował ze spokojem, że nigdzie nie dostrzegł zielonych kwasowych stworów. Mimo to drużyna nie zwlekała. Za nasypem zaczynał się chaos skarłowaciałych zagajników i trujących strumyczków, które płynęły we wszystkich kierunkach. Gdy zaskoczył ich zmierzch, wciąż posuwali się krętą ścieżką przez tę okolicę, słuchając rozkazu Linden, która ostrzegła ich stanowczo, by nie pozwolili się dotknąć nawet jednej kropli wody. Kiedy już zapadł zmierzch, dostrzegli pierwsze oznaki pościgu. Daleko za nimi, pośród zagajników, coś szmaragdowo zalśniło. Błysk zniknął natychmiast, nikt jednak nie wątpił w jego znaczenie. – Jezu Chryste – jęknęła Linden. – Nie mogę tego znieść. Covenant obrzucił ją uważnym spojrzeniem, lecz twarz miała skrytą w mroku. Wydawało się, że ciemność rozmywa jej rysy. Wędrowcy zjedli bez słowa kolację i spróbowali przygotować się do ucieczki. Gdy Uskok przesłonił zachodzące słońce, mrok wokół nich zgęstniał. Co dziwne, strumienie zalśniły wtedy światłem. Z ich wód trysnęła opalizująca poświata, widmowa i gorączkowa. Owo światło wydawało się płynąć, choć wody wyglądały na stojące. Łuna przenikała całą okolicę, łącząc się ze sobą, a potem znowu rozdzielając, niby pajęczyna księżycowego lśnienia. Zawsze jednak kierowała się na północny wschód, gdzie – w pewnej odległości – Równina Sarangrave błyszczała jaskrawo. Niesamowity poblask świadczył, że jasność musi być potężna. Covenant dotknął ramienia Brinna i wskazał głową w stronę ognia. Haruchai ustawił drużynę, po czym poprowadził ją ostrożnie naprzód. Ciemność utrudniała ocenę odległości. Łuna była dalej, niż im się zdawało. Nim wędrowcy zdążyli pokonać połowę dzielącego ich od niej dystansu, zaczęły się za nimi gromadzić szmaragdowe światełka. To pojawiając się, to znikając wśród zagajników, kwasowe stwory skradały się za drużyną. Covenant przestał myśleć o pościgu, wbił wzrok w widoczne przed nimi srebro. Nie mógł znieść myśli o nadchodzącym ataku, który sam uczynił nieuniknionym. Podążając za lśniącymi strumieniami, jakby tworzyły mapę równiny, Brinn wiódł drużynę do celu tak szybko, jak tylko pozwalała na to ostrożność. Wtem stanął jak wryty. Podświetlony perłowym blaskiem, wskazał ręką naprzód. Przez chwilę Covenant nic nie widział. Nagle wstrzymał oddech, zaciskając zęby, by zachować spokój. Między drużyną a światłem majaczyły skradające się ciemne postacie, przynajmniej dwie. Dorównywały wysokością młodym drzewkom. Hergrom zdecydowanym ruchem pociągnął Covenanta w dół, zmuszając go do przykucnięcia. Jego towarzysze padli na ziemię. Niedowiarek zobaczył w widmowym świetle
oddalający się cień Brinna. Haruchai zniknął w mroku pośród drzew. Covenant stracił z oczu poruszające się kształty. Wpatrywał się w miejsce, gdzie widział je po raz ostatni. Ile czasu minie, nim Brinn wykona zadanie i wróci? Usłyszał jakiś odgłos, przypominający gwałtowne westchnienie. Instynktownie spróbował zerwać się z miejsca. Hergrom go powstrzymał. W podszycie runęło coś ciężkiego. Padły ciosy. Odległość stłumiła odgłos, słyszał jednak ich siłę. Szarpał się z Hergromem. Po chwili Haruchai wypuścił go z uścisku. Wszyscy wyszli z ukrycia. Cail i Ceer ruszyli naprzód. Podążyli za nimi Stell i Harn, razem ze stonedownorami. Covenant ujął dłoń Linden i pociągnął ją ze sobą, idąc za Sunderem. Przeszli na ukos dwa strumienie, zostawiając wszystkie lśniące potoczki po prawej stronie. Płynne srebro łączyło się w trzy kanały, które płynęły zygzakami ku głównemu źródłu światła. Drużyna jednak wyszła na twardy grunt. Teren między drzewami porastały gęste chaszcze. Tylko Haruchai potrafili poruszać się tu bezszelestnie. Nieopodal brzegu najbliższego ze strumieni znaleźli Brinna, który stał z pięściami wspartymi na biodrach. Perłowy blask niby radość odbijał się w jego pozbawionych wyrazu oczach. Spoglądał w twarz postaci dwukrotnie wyższej od siebie. Postaci, która w niesamowitej łunie wyglądała jak sen przebudzony do życia. Albo jeden ze zmarłych. Gigant! – Starzy bardowie mówili prawdę – rzekł Brinn. – Raduję się z tego. Gigant skrzyżował grube ramiona na piersi, która była potężna i twarda jak pień dębu. Odziany był w kolczugę ze sczepionych granitowych dysków i grube skórzane nogawice. Na plecach miał wielki tobół z zapasami. Gęsta broda przypominała pięść, a oczy lśniły ostrożnie spod krzaczastych brwi. Nieufność widoczna w jego postawie dowodziła, że obaj z Brinnem wymienili ciosy i że gigant nie podziela radości Haruchai. – Najwyraźniej posiadasz wiedzę, której mi brak. – Jego głos dudnił jak kamienie przesypujące się w podziemnej krypcie. – Ty i twoi towarzysze. – Omiótł spojrzeniem drużynę. – A wasza radość... – dotknął dłonią policzka – ...to fakt o wielkim znaczeniu. Oczy Covenanta zaszły nagle łzami, które go oślepiły. Nie mógł się uwolnić od wspomnienia Słonego Serca Pianościgłego. Pianościgłego, którego śmiech i czyste serce przyczyniły się do pokonania lorda Foula i uzdrowienia Krainy bardziej niż jakakolwiek moc, mimo faktu, że cały jego lud, aż do ostatniego dziecka, wymordował gigant-furia dzierżący odłamek Złoziemnego Kamienia. W ten sposób wypełniło się nieświadome proroctwo, które wygłosili giganci, nadając swemu domowi na Morskiej Rubieży nazwę Coercri, Boleść. Wszyscy zginęli, wszyscy Bezdomni. Wywodzili się z rasy morskich wędrowców i podczas swych podróży zgubili drogę do ojczyzny. Dlatego wznieśli dla siebie nowy dom na Morskiej Rubieży, gdzie mieszkali przez wieki, do chwili gdy trzech spośród ich dumnych
synów uczyniono gigantami-furiami, sługami Wzgardliwego. Wówczas pozwolili odebrać sobie życie, by nie przedłużać istnienia ludu, który mógł stać się tym, czego nienawidził. Covenant płakał nad nimi, nad utratą tak wielkiej miłości i wierności. Płakał nad Pianościgłym, który zginął tak dzielnie, że nikt nie mógłby mu dorównać. Płakał dlatego, że gigant stojący przed nim nie mógł być jednym z Bezdomnych, jednym z ludu, który nauczył się kochać. I dlatego, że mimo wszystko na świecie wciąż żyli giganci. Nie wiedział, że rozpłakał się w głos, dopóki nie poczuł dotyku Hollian. – Ur-lordzie. Co cię dręczy? – Gigancie! – krzyknął. – Czy mnie nie znasz? – Potykając się, minął Linden i podszedł do wysokiej postaci. – Jestem Thomas Covenant. – Thomas Covenant – powtórzył gigant głosem przypominającym szept góry. Pokłonił się, delikatnie i uprzejmie, jakby wzruszył go widok łez Niedowiarka. – To dla mnie zaszczyt usłyszeć twe imię. Uznaję cię za przyjaciela, choć dziwnie jest spotkać przyjaciół w tej złowrogiej okolicy. Jestem Srożyniec Honninscrave. – Przyjrzał się uważnie Covenantowi. – Niepokoi mnie jednak twa wiedza. Wygląda na to, że znałeś gigantów. Gigantów, którzy nie wrócili do domu ze swą opowieścią. – Nie wrócili – jęknął Covenant, usiłując powstrzymać łzy. Nie wrócili? Nie mogli. Zgubili drogę i pomordowano ich. – Mam ci bardzo wiele do opowiedzenia. – Kiedy indziej – odparł Honninscrave – z radością wysłuchałbym długiej opowieści, choćby i najsmutniejszej. Poszukiwacze nie trafili na zbyt wiele historii. Osacza nas jednak niebezpieczeństwo. Z pewnością widzieliście skest? Niepomyślnym zbiegiem okoliczności włożyliśmy głowę w garotę. Chwila wymaga walki lub sprytu, nie opowieści. – Skest? – zapytał głosem słabym z powodu bólu żeber Sunder. – Czy mówisz o kwasowych stworach, które wyglądają jak płonące, szmaragdowe dzieci? – Srożyńcu Honninscravie – odezwał się Brinn, zupełnie jakby Sunder nie był obecny. – Opowieść, o której mówił ur-lord, jest znana również wśród nas. Jestem Brinn z Haruchai. Z mojego ludu są z nami również Cail, Stell, Harn, Ceer i Hergrom. – Spojrzał Honninscrave’owi w oczy. – Gigancie – zakończył cicho – nie jesteś sam. Covenant zignorował zarówno Brinna, jak i Sundera. Mimo woli, tylko na wpół świadomy tego, co robi, wyciągnął rękę, by dotknąć dłoni Honninscrave’a, upewnić się, że gigant nie jest jedynie złudzeniem, zrodzonym ze srebrzystego blasku i żałoby. Dłonie miał jednak martwe, drętwe na zawsze. Musiał wziąć się w garść, by zapanować nad smutkiem. Gigant popatrzył na niego ze współczuciem. – Z pewnością – wydyszał – historia, którą chcesz opowiedzieć, jest ogromnie smutna. Wysłucham jej, gdy tylko czas pozwoli. – Odwrócił się nagle. – Brinnie z Haruchai, to dla mnie zaszczyt poznać twe imię, jak i imiona twych towarzyszy. Wzajemne poznanie się w odpowiedni sposób to radość, na którą również nie mamy czasu. Zaiste, nie jestem sam.
Chodźcie! – krzyknął przez ramię. Na jego polecenie z ciemności między drzewami wyłoniło się jeszcze troje gigantów, którzy ruszyli ku nim zamaszystym krokiem. Pierwszy, który się zbliżył, był kobietą. Jej twarz była surowa i jakby bez wyrazu. Włosy miała jak wykute z żelaza. Choć była niższa i trochę szczuplejsza od Honninscrave’a, miała na sobie pełen rynsztunek wojownika, złożony z pancerza i nogawic oraz naramienników. U pasa zwisał hełm, a na plecach niosła okrągłą, żelazną tarczę. W pochwie przytroczonej do boku miała miecz, prawie dorównujący długością wzrostowi Covenanta. Honninscrave pozdrowił ją z szacunkiem. Podał jej imiona członków drużyny, po czym oznajmił: – To Najstarsza Poszukiwaczka. Ta, której służę. Następny gigant nie miał brody. Pod oczyma i przez grzbiet nosa przebiegała mu zabliźniona już rana, sprawiająca wrażenie śladu po ciosie miecza. Z twarzy i stroju przypominał jednak bardzo Honninscrave’a. Nazywał się Lina Morski Marzyciel. Podobnie jak Honninscrave, nie był uzbrojony i dźwigał na plecach potężny ładunek. Czwarta postać była tak niska, że Covenant mógłby dosięgnąć czubka jej głowy wyciągniętą ręką. Gigant był kaleką. W połowie pleców tułów wyginał mu się do przodu, jakby jego kręgosłup był skrzywiony, uniemożliwiając mu wyprostowanie się. Pokracznie umięśnione kończyny przypominały dławione przez ciężkie pnącza konary. Twarz również wyglądała groteskowo – oczy i nos zniekształcone, a usta krzywe. On także nie nosił brody, a jego krótkie włosy były zjeżone, jakby przeżył szok. Mimo to uśmiechał się, a spojrzenie miał dziwnie wesołe i łagodne. Brzydota nadawała jego twarzy niezwykle radosny wyraz. – Smołowiąz – przedstawił zdeformowanego giganta Honninscrave. Smołowiąz? Czy nawet nie zasługuje na dwa imiona? – pomyślał Covenant, od dawna nauczony współczucia dla kalek i nędzarzy. – Zaiste, Smołowiąz – wtrącił niski gigant, jakby potrafił czytać w sercu Covenanta. Jego chichot brzmiał jak szum czystego źródła. – Proponowano mi wiele innych imion, lecz żadne nie przypadło mi do gustu nawet w połowie tak, jak to. – Oczy lśniły mu skrywaną radością. – Zastanów się nad tym, a zrozumiesz. – My to rozumiemy. – Głos Najstarszej Poszukiwaczki miał brzmienie rozżarzonego żelaza. – Teraz musimy pomyśleć o ucieczce lub obronie. Covenant miał wiele pytań. Chciał się dowiedzieć, skąd przybyli ci giganci i jaki jest cel ich wędrówki. Głos Najstarszej przypomniał mu jednak o niebezpieczeństwie. W oddali dostrzegał zielone błyski, linię tworzącą pętlę. – Ucieczka nie rokuje wielkich nadziei – rzekł beznamiętnym tonem Brinn. – W pościgu uczestniczy bardzo wiele stworów. – Zaiste, skest jest mnóstwo – zgodził się Honninscrave. – Chcą nas zapędzić jak bydło. – Musimy więc przygotować się do obrony – stwierdziła Najstarsza.
– Chwileczkę. – Covenant pochwycił umykającą myśl. – Te skest... Znacie je. Co o nich wiecie? Honninscrave popatrzył na Najstarszą, po czym wzruszył ramionami. – Wiedza to niepewna sprawa. Nic nam nie wiadomo o tej krainie ani o jej życiu. Usłyszeliśmy mowę tych istot. Nazywają siebie skest. Ich celem jest gromadzenie ofiar dla innej istoty, którą czczą. Dla niej nie mają nazwy. – My znamy ją jako czatownika z Sarangrave – wtrącił Brinn z wyraźną odrazą. – To jest samo Sarangrave – wyjaśniła Linden ochrypłym ze zmęczenia głosem. Długie dni narażenia na sięgający w głąb jaźni nacisk wywołały u niej gorączkę i pozbawiły ją możliwości obrony. – W jakiś sposób cała ta równina jest żywa. – Ale skąd wiecie choćby tyle? – nie ustępował Covenant. – Skąd znacie ich język? – To również nie jest wiedza – odparł Honninscrave. – Mamy dar języków, o który targowaliśmy się zawzięcie z Elohim. Ale to, co usłyszeliśmy, w niczym nam w tej chwili nie pomoże. Elohim. Covenant rozpoznał tę nazwę. Usłyszał ją od Pianościgłego. Niemniej podobne wspomnienia tylko zaostrzały świadomość niebezpieczeństwa. Miał nadzieję, że wiedza Honninscrave’a umożliwi im ucieczkę, lecz owa nadzieja zawiodła. Skupił z wysiłkiem myśli. – Obrona również na nic się nie zda. – Usiłował dodać siły swemu spojrzeniu. – Musicie uciekać. – Pianościgły zginął przeze mnie. – Jeśli przebijecie się przez ich linie, zignorują