Autor nieznany - Fronda33 - Nieznanypdf

294 Pages • 156,349 Words • PDF • 45.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:01

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


PISMO POŚWIĘCONE

FRONDA Nr 33

Rok 2 0 0 4 od narodzenia Chrystusa

FRONDA Nr 33 ZESPÓŁ

Waldemar Bieniak, Nikodem Bończa-Tomaszewski, Natalia Budzyńska, Marek Jan Chodakiewicz, Michał Dylewski, Paweł Filipiak, Piotr Frączyk-Smoczyński. Grzegorz Górny (redaktor naczelny), Marek Horodniczy, Robert Jankowski, Aleksander Kopiński, Estera Lobkowicz, Filip Memches, Sonia Szostakiewicz, Rafał Tichy, Wojciech Wencel, Jan Zieliński PROJEKT OKŁADKI

Iwona i Jan Zielińscy; rys. Katarzyna Kalupa OPRACOWANIE GRAFICZNE

Jan Zieliński grafiki na stronach: 2 1 , 64, 6 5 , 8 0 - 8 5 , 11 5, 3 3 2 - 3 3 5 Maciej M. Michalski grafiki na stronach: 5, 6 - 2 0 , 2 2 - 6 3 , 169 Robert Trojanowski REDAKCJA STYLISTYCZNA I KOREKTA

Joanna i Michał Dylewscy ADRES REDAKCJI I WYDAWCY

ul. Jana Olbrachta 9 4 , 01 -102 Warszawa tel,: 8 3 6 54 4 4 : fax: 877 37 35 www.fronda.pl [email protected] WYDAWCA

Fronda.pl Sp. z o.o. Zarząd: Michał Jeżewski DRUK

Polskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Orzechowa 2, 2 6 - 6 0 0 Radom Prenumerata Pisma Poświęconego Fronda

Księgarnia Ludzi Myślących ul. Tamka 4 5 , 00-355 Warszawa tel.: 828 13 79 • e-mail: [email protected] • www.xlm.pl, w firmie Kolporter (wszelkie informacje - www.kolporter.com.pl) oraz w firmie RUCH S.A. (wszelkie informacje - www.ruch.com.pl). Aby otrzymywać kolejne numery za zaliczeniem pocztowym, prosimy wypełnić stałe zamówienie na stronie internetowej www.ksiegarnia.fronda.pl Redakcja zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i zmiany tytułów. Materiałów niezamówionych nie odsyłamy.

ISSN 1231-6474 Indeks 380202

S

P

I

S

R

Z

E

C

Z

Y

D E K A D E R O N , CZYLI 1 0 - L E C I E „ F R O N D Y "

6

GRZEGORZ GÓRNY

Po pierwsze: mój idol, mój bożek.

7

KRZYSZTOF KOEHLER

Po drugie: wypaleni

11

TOMASZ R. TERLIKOWSKI

Po trzecie: celebrowanie codzienności

17

RAFAŁ TICHY

Po czwarte: odkrycie ojca

22

FILIP MEMCHES

Po piąte: byłem i jestem mięczakiem

30

WOJCIECH WENCEL:

Po szóste: jestem cienkim Bolkiem

34

JAN ZIELIŃSKI

Po siódme: skubanie, k o m b i n o w a n i e , korzystanie z okazji

44

MAREK HORODNICZY

Po ósme: w zakłamaniu łatwiej

46

ALEKSANDER KOPIŃSKI

Po dziewiąte: wejście kosztuje rozum

49

TADEUSZ GRZESIK

Po dziesiąte: gula skacze, czyli najbardziej „polskie" przykazanie Dekalogu

58

MICHALSKI & ZIELIŃSKI

Przygody Zamaskowanego Bohatera

64

RYSZARD FENIGSEN

W krainie eutanazji

66

ROZMOWA Z HENKIEM REITSMĄ

Śmierć jako f o r m a terapii

JESIEŃ

2004

78

3

MONIKA EBERT

Umieranie Taty. Moje powtórne narodziny

86

LIONEL I RENATE ROOSEMONTOWIE

Wdzięczność

94

TOMASZ R TERLIKOWSKI

Liberalne ludobójstwo, czyli zlikwidować niepotrzebny materiał ludzki

106

DŻEBEL-AL-NUR

Zielonym o k i e m : Gorące metro

112

ROZMOWA Z ALAINEM FINKIELKRAUTEM

Chusty to manifest

116

KRZYSZTOF KĘDZIOR

N i e w i e r n a m u z u ł m a n k a a s p r a w a polska

126

WITOLD PASEK

M c l s l a m z frytkami

132

BOHDAN KOROLUK

Kolebka czy skansen

144

REMIGIUSZ OKRASKA

Odkłamać wieki średnie

148

THOMAS F. MADDEN

Mity na temat krucjat

160

ROBERT ŻUREK

Inkwizycja - mity i p r a w d a

170

PAWEŁ ZAWADZKI

Śladami patrona Europy i ludzi Księgi

186

KRZYSZTOF NOWORYTA

Andrzej Wajda, reżyser wszystkich Polaków

198

SONIA SZOSTAKIEWICZ

Kretyn i łajdak

232

MAREK ORAMUS

Tkacz gehenny

4

236

FRONDA

33

PRZEMYSŁAW DULĘBA

Dakowie, Zalmoksis i Legion M i c h a ł a Archanioła. Rumuńskie dziedzictwo Mircei Eliadego

240

MICHAŁ DYLEWSKI

J e d n a R u m u n i a , trzy „faszyzmy"

248

MARCIN RACZKOWSKI

Lenin jest wieloznaczny

262

MARK P. SHEA

Felietony metafizyczne: Kuszenie Chrystusa

266

MIECZYSŁAW SAMBORSKI

Konserwatyzm jako homoseksualizm

274

ESTERA LOBKOWICZ

Konserwatyzm jako ślepy zaułek

278

ZAMIAST KASZY I ŚRUBKORĘTU

282

NAJWAŻNIEJSZE WEZWANIE, NAJISTOTNIEJSZE ORĘDZIE

287 289

NOTY 0 AUTORACH

JESIEŃ

2004

5

DEKADERON czyli

10-LECIE „ F R O N D Y " O d m o m e n t u ukazania się pierwszego n u m e r u „ F r o n d y " m i n ę ł o 1 0 lat. Okrąg­ łe rocznice zawsze stają się okazją do j u b i l e u s z o w e g o zadęcia i okolicznoś­ ciowej fanfaronady. Z wielu s t r o n d o c h o d z ą n a s głosy, że w czasie tej dekady „ F r o n d a " była w a ż n y m u c z e s t n i k i e m cywilizacyjnego, k u l t u r o w e g o i religij­ n e g o sporu, jaki toczył się i dalej toczy w n a s z y m kraju. P r z e d e w s z y s t k i m jednak „nie toczymy walki przeciw krwi i ciału", a front d u c h o w y c h z m a g a ń , k t ó r e angażują nas w s t o p n i u największym, przebiega przez n a s z e w n ę t r z a . C h a r a k t e r tego typu walk został opisany nie w t r a k t a t a c h sztuki wojennej S u n Tsu czy Clausewitza, lecz o d d a n y lapidarnie na d w ó c h k a m i e n n y c h tablicach przyniesionych z Synaju. Dlatego na 10-lecie „ F r o n d y " zdecydowaliśmy się opublikować 10 Przykazań r o z u m i a n y c h jako 10 osobistych wyznań, a za­ razem 10 w e z w a ń . Czego ś w i a d e c t w e m jest t e n Dekalog po dekadzie, n i e c h osądzą Czytelnicy. REDAKCJA

p op i e r w s z e :

MÓJ I D O L , MÓJ B O Ż E K GRZEGORZ GÓRNY Półmrok świątyni, blask świec, zapach kadzidła. I glos kapłana, który pyta wiernych: „Co jest twoim bożkiem?". Wymienia: władza, pieniądze, seks, kariera, praca, ro­ dzina... Litania idoli się kończy, a ja nie rozpoznaję swojego bożka. Ksiądz mówi: „A teraz nie będziesz miał bogów cudzych przed Panem. Wyrzeknij się swojego idola". Myślę gorączkowo: „Ale czego właściwie m a m się wyrzec?". I nagle poraża mnie z całą oczywistością myśl, że przecież to ja sam jestem dla siebie bożkiem. Moim idolem jest moje „ja". Wszystko inne - władza, seks czy pieniądze - to tylko bogowie mniejsi, służący t e m u najważniejszemu, karmiący drzemiącego we m n i e potwora egoizmu, pychy i próżności nowymi afektami, doznaniami, zdobyczami. I teraz m a m się go wyrzec? Zaprzeć się swojego „ja"?

Poniedziałek. Ja.

Wtorek. Ja. Środa. Ja.

Czwartek. Ja. Witold Gombrowicz

Potwór przeważnie d r z e m a ł . Najczęściej n i e zionął o g n i e m , n i e siał s p u s t o ­ szenia. D o s t a w a ł t o , co chciał, więc był spokojny. Najbardziej przeraził m n i e nie w m o m e n c i e swej wściekłości, lecz... JESIEŃ

2004

7

To było w Armenii. Wszedłem do pustego zupełnie kościoła - jakiś VII wiek naszej ery. I nagle zza kamiennej kolumny wykuśtykał, wlokąc za sobą sparaliżowaną nogę, wioskowy beblok, z przekrzywioną głową i błędnym wzrokiem. Padł przede m n ą na kolana i zaczął całować mi dłonie. Poczułem, jak w jednej chwili wypełza mi na twarz uśmiech samozadowolenia. Nie pojawia się, nie rozjaśnia oblicza, ale właśnie wypełza - czułem wyraźnie to wypełzanie zadowolonego z siebie, sytego, próżnego potwora. Po sekundzie poczułem przerażenie, ale było już o tę sekundę za późno. Zdążyłem przyjąć wasalny hołd od upośledzonego psychicznie nieszczęśnika. Są ludzie, którzy karmią się wzrokiem innych, do swych triumfów potrzebują świadków. Mojemu „ja" jako obserwator wystarczałem ja. C a ł o n o c n e czuwanie dobiegło końca, a ja c z u ł e m się n i e d o m o d l o n y . W ciągu tych kilku godzin w i d z i a ł e m tyle c u d o w n y c h u z d r o w i e ń , z a r ó w n o fizycznych, jak i duchowych, że p r z e p e ł n i a ł a m n i e wdzięczność za wszystko, czego b y ł e m świadkiem. Była piąta n a d r a n e m , ludzie wychodzili z kościoła, w s z e d ł e m na piętro do kaplicy i s a m zacząłem się modlić. W p e w n y m m o m e n c i e p o p r o s i ­ ł e m Boga o Krzyż i aż s a m się zdziwiłem, że to p o w i e d z i a ł e m . C z u ł e m wyraź­ nie, że p r o ś b a ta nie wyszła o d e m n i e , lecz że z o s t a ł a mi w ł o ż o n a w usta. Miesiąc później szykowałem się na kolejne czuwanie, ale z a m i a s t t e g o trafiłem do szpitala z p o d e j r z e n i e m krwiaka wewnątrzczaszkowego. Kiedy w kościele t r w a ł o czuwanie, ja m o d l i ł e m się w szpitalnym łóżku. W t e d y przy­ szły do m n i e słowa: „Prosiłeś o Krzyż. Czy przyjmujesz krwiaka m ó z g u ? " . To była najtrudniejsza noc w m o i m życiu. Wiedziałem, że nie u c i e k n ę od odpowiedzi na to pytanie. Cała kołdra była m o k r a , tak pociłem się ze s t r a c h u . Wyobrażałem sobie r ó ż n e scenariusze swojej przyszłości - trepanacja czaszki, paraliż, wegetacja p o d postacią człowieka-rośliny, śmierć w męczarniach... Rozpaczliwie czepiałem się modlitwy. Od tamtej p o r y wiem, że n i k t o własnych siłach nie jest w stanie zaprzeć się s a m e g o siebie, wyrzec się swojego „ja". N a s t ę p n e g o dnia lekarze stwierdzili, że nie ma ż a d n e g o guza i puścili mnie do domu. Czy potwora egoizmu da się raz na zawsze przebić - jak w a m p i r a o s i n o w y m kołkiem - by już więcej nie powstał? Czy też trzeba będzie walczyć z n i m do końca życia, a j e m u w miejsce jednej odrąbanej głowy b ę d ą wyrastać trzy nowe?

8

FRONDA

33

Czy rzeczywiście wyrzekłem się swojego „ja", jeżeli to nie ja to powiedziałem, tylko Ktoś we mnie? To, że ofiarowujemy coś Bogu swoimi ustami, łatwo m o ­ żemy stwierdzić; ale jak sprawdzić, czy oddaliśmy Mu to n a p r a w d ę w s w o i m sercu? Czy z n a m samego siebie na tyle, żeby za całą pewnością powiedzieć, że moje oddanie - choćby tylko w tym j e d n y m m o m e n c i e - było całkowite? Czy nawet jeżeli świadomie nie ukryłem niczego przed Bogiem i p r z e d sobą, to rzeczywiście nie ma we m n i e rzeczy ukrytych przede m n ą samym? Kiedy modląc się, pytałem o to wszystko, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem wolności Boga na modlitwie. Głowę miałem pełną gotowych odpowiedzi i pragnąłem je tak gorąco usłyszeć, że wręcz chciałem je na N i m wymusić. A jednak okazał On swoją suwerenność. Odpowiedź miała nadejść już wkrótce. Jestem Dawidem. Trwa uczta. Siedzę przy stole i nalewam wino mężczyźnie naprzeciw. Upijam Uriasza Chetytę, jednego z moich dowódców, którego żonę Batszebę pragnę posiąść. Plotę in­ trygi, prowadzę gry, zastawiam sieci. Uśmiecham się miło do Uriasza, zdobywam jego zaufanie, mówię jedno, a myślę co innego. Mam plan. Jego realizacja kosztować będzie życie mego dowódcy i wielu żołnierzy na froncie ammonickim. Traktuję ich instrumentalnie, podobnie zresztą jak Batszebę, byle tylko ziścił się mój plan, byle tylko postawić na swoim. Nagle spostrzegam, że Uriasz Chetyta ma twarz Chrystusa. Siedzę więc naprzeciw Jezusa i próbuję Go przechytrzyć. U ś m i e c h a m się do Niego i zastana­ wiam się, jak Go wykorzystać. Widzę Jego ufność i otwartość. Łapię się na tym, że nie mogę patrzeć Mu w oczy. Jako dziecko topiłem się w jeziorze i pamiętam, że w ciągu kilku, m o ż e kilkunastu sekund przed oczyma wyobraźni zaczęły mi się przesuwać jak w kalejdoskopie różne sceny z mojego życia. Teraz doświadczyłem takiej retrospektywy podczas modlitwy. Zobaczyłem nagle po kolei wiele m o m e n t ó w , w których okłamywa­ łem ludzi. Potem były sceny, w których osądzałem i potępiałem innych. Później widziałem te sytuacje, w których inni byli przeze m n i e wykorzystywani. Wszę­ dzie powtarzała się zadziwiająca prawidłowość - im bliższe relacje łączyły m n i e JESIEŃ 2004

9

z poszczególnymi ludźmi, tym bardziej instrumentalnie byli oni przeze m n i e traktowani. Jeśli kogoś nie wykorzystywałem, to tylko dlatego, że nie m i a ł e m z n i m bliższych relacji. A najbardziej ze wszystkich okłamywałem, osądzałem i wykorzystywałem Tego, który objawił mi się jako najbliższa mi osoba. - J a k wygląda n a p r a w d ę t o moje „ja"? Proszę, pokaż m i je. Cisza. P r z y p o m i n a m sobie, co J e z u s powiedział siostrze F a u s t y n i e . Kiedy p r o s i ł a Go, by pokazał jej, jaka jest grzeszna, C h r y s t u s o d p o w i e d z i a ł , że n i e pokaże, p o n i e w a ż gdyby to zrobił, u m a r ł a b y z przerażenia. Siostra Faustyna... - Proszę Cię, pokaż mi tyle, ile z d o ł a m znieść. Treści zapamiętane podlegają zapomnieniu, przyjęte sercem trwają. ks. Józef Kozłowski

Trzyma m n i e za rękę. Schodzimy w dół do coraz niższych kręgów. S c h o d z i m y na s a m o d n o duszy. Widzimy z góry o g r o m n ą jaskinię, na s a m y m jej dole krąg k a m i e n n y c h figur otacza p e w i e n p u n k t w środku. A w środku... nie ma nic. D o p i e r o po p e w n y m czasie domyśliliśmy się raczej, niż zobaczyliśmy, że znaj­ duje się t a m pyłek, punkcik, m i k r o e l e m e n t , który d o n o ś n y m g ł o s e m w o ł a ł , że jest c e n t r u m wszechświata. - Dlaczego jestem taki niespokojny? - Bo osądzasz innych. - Dlaczego osądzam innych? - Bo nie znasz samego siebie. Dialogi Ojców Pustyni

Człowiek m o ż e czuć się pusty, wydrążony, wypalony, nikczemny, a j e d n a k jest r a t u n e k . Podczas spowiedzi generalnej d o ś w i a d c z y ł e m łaski przeba­ czenia, p o j e d n a n i a z Bogiem oraz szczęścia i p e ł n i w duszy. Z r o z u m i a ł e m prawdziwość słów św. Augustyna, że niespokojne jest serce moje, d o p ó k i n i e spocznie w Bogu. Przepaść między t y m d o ś w i a d c z e n i e m a możliwością o d d a ­ nia go w słowach jest nie do przebycia. Wiem już, że jestem grzesznikiem nie dlatego, że grzeszę; ale że grzeszę dlatego, że jestem grzesznikiem. Jeśli nie grzeszę, to nie ma w tym żadnych moich zasług, bo tak naprawdę to Pan Bóg nie dopuszcza do takich okazji. Codziennie z m a g a m się, upadam, wstaję, ale m a m ufność w tej Nadziei, której zawierzyłem. GRZEGORZ GÓRNY

10

FRONDA

33

podrugie:

WYPALENI KRZYSZTOF

KOEHLER

Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych rzeczy. (Wj 2 0 . 7)

I Działo się to mniej więcej przed dziesięciu laty. Spędzałem w t e d y sporą część dnia w niewielkim pokoju w ogromnej kamienicy przy Starym Kleparzu. Kiedy otwierało się okno, dolatywał z dołu h a ł a s z placu, gdzie najlepiej było widać (i słychać) rozpęd ekonomiczny pierwszej p o ł o w y lat dziewięćdziesiątych: cha­ rakterystyczny jazgot dokonującego się w dole handlowania, targowania się, klaksonów, przekleństw, śmiechów, niekiedy pijackich wrzasków. Jakoś cha­ rakterystycznie o w o ekstatyczne krzątanie się, zabieganie, rozpędzenie na dole współgrało z chwilą w dziejach, kiedy wszystko ruszało się po k o m u n i s t y c z n y m zlodowaceniu, kiedy h a n d l o w a n i u na placu towarzyszyło h a n d l o w a n i e w polity­ ce, kiedy kończono stare i rozpoczynano n o w e wojny na górze, kiedy z m i e n i a n o rządy, wybierano polityków, czytano łapczywie gazety, kiedy Polska sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście się odrodziła i była w fazie stawania się, poszuki­ wania, dochodzenia do swojej formy. W pewien s p o s ó b w ł a ś n i e t e n m o m e n t , to ekstatyczne zabieganie wokół egzystencji w o w y m czasie było też m o i m udziałem. Napisawszy doktorat, w okolicach czasowych jego obrony, zacząłem się wreszcie domyślać i w e w n ę t r z n i e ustalać, gdzie jestem, k i m j e s t e m , dokąd zamierzam się udać; c z u ł e m i doświadczałem tej jedynej m o ż e w życiu sytuacji, kiedy ma się wrażenie, że stoi się m o c n o na ziemi, bo się sobie swoje miejsce na niej uświadomiło. Miałem też poczucie, że wyposażony w w y t r e n o w a n y JESIEŃ 2 0 0 4

11

intelekt m o g ę się zmagać ze światem, że d o r o b i ł e m się w ł a s n ą pracą jakiejś wizji wspólnoty, że wiem, kogo chcę popierać, a z k i m się chcę spierać, i wiem, jakie idee należy przywrócić polskiemu życiu d u c h o w e m u . Właśnie do takiego mnie, w takim czasie i do takiego miejsca, przed mniej więcej dziesięciu laty przyszło dwóch redaktorów „Frondy" z propozycją współ­ pracy. Byli młodsi ode mnie. Mieli w sobie m o c działania i byli dla m n i e jak wyba­ wienie, bo ukazali mi w czasie krótkiej rozmowy, że to, co przeżywam, co myślę, w jaki sposób postrzegam rzeczywistość, to nie jest tylko moja prywatna sprawa. A było to p o w o d e m pewnej samotności towarzyskiej i swoistego nierozumienia się ze środowiskiem inteligenckim. Był to też m o m e n t odnajdywania, jak we mgle, podobnych do siebie; poznawania się ze środowiskiem „Arcanów"; niedłu­ go p o t e m ze środowiskiem „ p a m p e r s ó w " . Każdy, k t o kiedykolwiek doświadczył tego niesamowicie budującego uczucia, kiedy w t ł u m i e inaczej myślących pozna­ je się nieoczekiwanie tych, którzy myślą podobnie, być m o ż e zrozumie mój stan ducha podczas tamtej rozmowy nad Placem Kleparskim. M i n ę ł o dziesięć lat i j u ż nie ma dla m n i e t a m t e g o pokoju. N i e istnieje j u ż p i s m o , dla którego pisywałem, właściwie tylko Kleparz niewiele się zmienił, poza tym, że placowe życie z o s t a ł o w t ł o c z o n e w formy bardziej cywilizowane. Przede wszystkim j e d n a k przez te dziesięć lat wiele z m i e n i ł o się we m n i e . Co ciekawe, zachodzi p e w n e sytuacyjne p o d o b i e ń s t w o : n a p i s a ł e m habilitację, znajduję się w okolicach czasowych jej obrony. Ale nie m a m j u ż takiej p e w n o ­ ści (nie wiem, czy m a m jakąkolwiek p e w n o ś ć ) , gdzie j e s t e m i k i m j e s t e m ani dokąd z a m i e r z a m się udać. N a p e w n o m a n a t o wpływ to, c o zdarzyło się na zewnątrz, w polityce; ale też to, co nazywa się m o ż e pracą ducha, który podejrzliwie spogląda na tych, co zasłaniają się p o ­ czuciem racji jak tarczą. Wiele z a p e w n e czynników złożyło się na t e n stan rzeczy. Tylko o j e d n y m chciałbym j e d n a k w s p o m n i e ć w kontekście Drugiego Przykazania. Z n a ł e m wielu ludzi

(a jednego

z nich z n a m m o ż e najlepiej) prowadzonych przez ideę ewangelizacyjną. Która s a m a w sobie jest rzeczą pięk­ ną. Która s a m a w sobie jest rzeczą dla ludzi słabych niebezpieczną. Dzisiaj wielu z tych ludzi (ten, które­ go z n a m najlepiej, także) ma poczucie w e w n ę t r z n e ­ go wypalenia.

12

FRONDA

33

Może j e d n a k nie wszyscy z nich mają ś w i a d o m o ś ć , że i to wypalenie m o ż e w a r t o t r a k t o w a ć jako dar. Do nich więc te słowa kieruję. II „Wierzący p o w i n i e n świadczyć o i m i e n i u Pańskim, o d w a ż n i e wyznając swoją wiarę. Przepowiadanie i katecheza p o w i n n y być p r z e n i k n i ę t e adoracją i sza­ c u n k i e m dla Pana naszego, J e z u s a C h r y s t u s a " (KKK, 2 1 4 5 ) . Świadczenie o imieniu Pana. W kościołach a m e r y k a ń s k i c h jest to j e d e n z ważniejszych e l e m e n t ó w m s z y świętej. Kaznodzieja b u d u j e w wiernych przekonanie, że za chwilę skończy się uroczystość, skończy się z e b r a n i e t e a m u religijnego i czas będzie się rozejść do swoich o b o w i ą z k ó w (rodzina, środowisko, praca itd.) i że t a m wszędzie b ę d z i e m y zobowiązani (a m o ż e p o w o ł a n i ) , aby nieść światło Chrystusa, aby dawać świadectwo, aby s w o i m p o s t ę p o w a n i e m i d z i a ł a n i e m przynosić chwałę naszej wierze, n a s z e m u Bogu, aby dzięki t e m u n a s z y m p o s t ę p o w a n i e m p o m ó c k o m u ś znaleźć C h r y s t u s a . Zacna to idea ewangelizowania przez życie! Skąd więc moje wątpliwości? O t ó ż zadanie ewangelizowania m o ż e stać się p r z e s ł o n ą albo z a s t ę p s t w e m tego, co stanowi życie w e w n ę t r z n e , życie d u c h o w e . U t r u d n i a (a czasami zastępuje) wgląd w p r a w d ę o n i e d o s k o n a ł o ś c i własnej osoby. Z a m i a s t i n t r o spekcji i n a p r a w y niedoskonałości, w ogóle z a m i a s t p o w a ż n e g o r o z w a ż e n i a tego, kim się jest w oczach Bożych - „Alleluja i do p r z o d u " . Ten błąd (który wcale nie tkwi w idei ewangelizowania, ale k t ó r y jest z nią związany jak cień ze s ł o ń c e m ) n a s z e babcie nazywały p r o s t o i trafnie, mówiąc: „Gęba p e ł n a frazesów". U s t a Pana Boga p e ł n e . Czynienie Pana Boga p e ł n e . Dokonywanie a k t ó w Pana Boga p e ł n y c h . D o k o p y w a n i e p r z e c i w n i k o m Pana Boga p e ł n e . Wreszcie życie p r y w a t n e Pana Boga p e ł n e . Misja Pana Boga pełna. Widzicie? Słyszycie? Nie chodzi mi o dysproporcję m i ę d z y s ł o w a m i a czynami (bo to nie wy­ czerpuje złożoności p r o b l e m u ) . C h o d z i mi o ś w i a d o m o ś ć . C h o d z i mi o t e n e l e m e n t owej sytuacji, kiedy mając u s t a Pana Boga p e ł n e (i czyny Pana Boga p e ł n e ) , m a m ś w i a d o m o ś ć tego, ż e m a m o w ą p e ł n i ę w o b e c innych; świado­ mość, że patrząc na m n i e , słuchając m n i e , ci, z k t ó r y m i się stykam, mają możliwość (szansę) zbliżenia się do Boga ( p o z n a n i a Go, zakosztowania, jak Pan jest d o b r y ) . JESIEŃ 2004

13

C h o d z i mi o zbadanie intencji. Czy nie ma nic zagrażającego o d c z u w a n i u własnej osoby w sytuacji, kiedy ma się ś w i a d o m o ś ć (i czerpie się z tej świa­ domości satysfakcję), że czyni się coś Bogu w c h a r a k t e r z e manifestacji, ze względu na kogoś trzeciego. S i m o n e Weil, zafascynowana postacią świętego, chyba trafnie mówiła, że jest to ktoś taki, k t o u s u w a się, czyniąc z siebie (tam, gdzie był osobą) miejsce dla Boga. Święci udostępniają Boga światu przez to, że czynią z sie­ bie miejsce, gdzie Bóg m o ż e się światu objawić. Czy o p i s a n a p r z e z e m n i e sytuacja zaświadczania zbliża się do t e g o ideału, który wydaje mi się i d e a ł e m niezmiernie znaczącym? Czy święty m o ż e mieć p o d o b n ą intencję działania, jak t e n k t o ś przed­ stawiony wyżej? Wydaje mi się, że jeśli konstrukcje Weil zastąpimy starym chrześcijańskim s ł o w e m „ p o k o r a " , znajdziemy się w miejscu, skąd m o ż n a dalej s n u ć rozważania i śledzić losy tych, co wołali za Papieżem o „ N o w e j Wiośnie Kościoła", a dzisiaj przyszły na nich p r z y m r o z k i i już nie wołają nic.

III Chwilami m a m wrażenie, że historia wielu ludzi z m e g o środowiska (pewnie i m n i e samego po trosze) przypomina dzieje The best firiend of Jesus - jednego z bohaterów filmu 21 gramów, tego, którego grał Benicio del Toro. Nawrócony, popchnięty do działania, działający, ewangelizujący, w pracy, w d o m u i w kościele żył w złudnym poczuciu, że Jesus wymaga od niego działania i podpowiada praw­ dę tego działania „darzeniem" („dał" mu samochód, „dał" mu rodzinę, „dał" mu spokój). Jesus pomógł mu się wyzwolić z nałogu, wejść na drogę cnoty, dlatego pełno w jego ustach naturalnego dziękczynienia dla Jesusa, dlatego wszystko do Niego odnosi, dlatego na jego ustach Jesus gości nieustannie. Wspaniała historia nawrócenia: podobnych słyszałem wiele, sam miałbym tu coś do powiedzenia. Wielu z nas (ja na p e w n o ) żyło w tym stanie latami; w ł a ś n i e w słodkich latach 90. A j e d n a k The bestfriend of Jesus ma okazję p o z n a ć p r a w d ę o sobie, p r a w d ę która znajduje się poza jego projekcją. O d s ł o n i ć tego, który jest p o d s p o ­ d e m „ m o c n e g o ewangelizatora". Otrzymuje szansę na wgląd w p r a w d ę , ale możliwość tę traktuje jako akt w y m i e r z o n y przeciwko sobie. I t r u d n o mu się dziwić: zabija s w o i m „ d a r o w a n y m przez Jesusa" pick-upem ojca z dwojgiem

14

FRONDA

33

dzieci. I w gruzy wali się cała filozofia Najlepszego Przyjaciela Jesusa: w t r ą c o n y do więzienia b o h a t e r w oczywisty s p o s ó b obarcza w i n ą za wszystko w ł a ś n i e Jesusa: to On dał mu a u t o , to J e m u poświęcił on swoje życie, dla Niego zmie­ nił się na lepsze, Jego chwałę głosił, więc o co teraz chodzi? C z e m u teraz doświadcza tego wszystkiego? M a m y w filmie w a ż n ą scenę, kiedy b o h a t e r wypala sobie w y t a t u o w a n e imię Jesus na p r z e d r a m i e n i u . Porzuca swoją r o ­ dzinę i wyrusza jakby na p u s t y n i ę . Ładuje węgiel, jest brudny, obszarpany, mieszka w m o t e l u , z a p e w n e pociąga z flaszki. N i e ma t a m p e w n i e miejsca dla o d r z u c o n e g o Jesusa. Ale film kończy się dobrze. Nie z n a m y dokładnych p o w o d ó w p o w r o t u bohatera na ł o n o rodziny. Możemy się ich tylko domyślać. Poznajemy jedynie tragiczne okoliczności tego p o w r o t u . Ale m n i e interesuje teraz tylko j e d n o : znaczenie tej historii, miejsce po wypalonym na p r z e d r a m i e n i u imieniu Jesus.

IV Trochę p o d o b n y c h opowieści, na p e w n o nie tak tragicznych i radykalnych jak historia del Toro, słyszałem od wielu z n a s . Myślę, że wielu z nas, n a w e t jeśli łapa losu nie była dla n a s tak o k r u t n a , znajduje się dzisiaj w sytuacji owego w y b r u d z o n e g o w ę g l e m b o h a t e r a mieszkającego w wynajętym pokoju w m o t e l u . N i e m a m y już na u s t a c h ciągłego Jesus i Jesus, raczej jakąś gorycz porażki. M o ż e też trochę (albo wiele) b u n t u , niechęci do Jesusa, poczucia wypalenia, zniechęcenia. Ale do kogo ta niechęć jest adresowana? Kim jest Jesus, postać złożona z naszej py­ chy, snów o potędze, poczucia mocy, postrzega­ nia siebie w kategoriach „nowej ewangelizacji" Europy, świata, autorów nowej sztuki chrześci­ jańskiej? I kto (co) w nas owego Jesusa wypalił (wypaliło)? Gęby pełne frazesów mieliśmy. I z o d w a ż n y c h e w a n g e l i z a t o r ó w przekształciliśmy się w tych, którzy s a m i potrzebują ewangelizacji. Ale m o ż e d o p i e r o w tych naszych (i Benicia) historiach deziluzji należy upatrywać d o w o d y na n i e z a s ł u ż o n ą Łaskę? Że o t o z rycerzy J E S I E Ń 2004

15

C h r y s t u s o w y c h staliśmy się kalekami, ale już n i e C h r y s t u s a , kalekami bezprzymiotnikowymi. Te wszystkie zdrady, niezliczone upadki, z a k ł a m a n i a , z a ł a m a n i a , depresje, gorycze, melancholie, agresje, u t r a t y miłości... Czy to ma być cena, jaką płacimy (i ci, co są blisko z n a m i , oni p r z e d e wszystkim) za stanięcie o k o w o k o nie z Prawdą, ale z p o s p o l i t ą p r a w d ą o n a s samych, i czy w świetle takiej s m u t n e j w ł a ś n i e p r a w d y m a m y z d a w a ć teraz egzamin z wierności? J u ż tylko psiej wierności, takiej, k t ó r a w i e r n i e czeka, ale nie zasłania się j u ż niczym, ż a d n ą projekcją? V I chyba najważniejsze w tych życiowych, a n i e filmowych, hollywoodzkich opowieściach jest t o , że wcale n i e m u s z ą się o n e zakończyć d o b r z e . Ze m o ż e już do końca życia b ę d z i e m y tkwić w tych swoich jaskiniach, n o r a c h , dziu­ rach, blokach, gdzieśmy zatargali swój los. I że t a m t r z e b a będzie chwalić Pana: szaro, cicho, p o k o r n i e , bez haseł, w e z w a ń , misji, p o r y w ó w d u c h a . Dzień po d n i u . G o d z i n a po godzinie. Bez frazesów. Zwyczajnie. Przemijając. Przetrzeć życie przez świat. Przecierpieć. Aż kiedyś przybędzie do naszej n o r y n a s z a śmierć. I to się skończy. N i e jak p r z e r w a n a kantata, oda, h y m n , tylko jak m r u c z a n k a albo rzężenie w bólu, w chorobie. Tylko czy z takiego miejsca b ę d z i e m y umieli podjąć p i e ś ń dziękczynną za c u d o w n y dar t e g o życia, k t ó r e g o u d a ł o się n a m (przy Jego pomocy) nie zmarnować? KRZYSZTOF KOEHLER

p ot r z e c i e :

CELEBROWANIE CODZIENNOŚCI T O M A S Z P. T E R L I K O W S K I Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. Sześć dni będziesz pracować i wykonywać wszystkie twe zajęcia. Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego. Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać żadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec, który mieszka pośród twych bram. W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął. Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty. (Wj 2 0 , 8 - 1 1 )

I Niedziela, pierwszy dzień n o w e g o tygodnia - to dla m n i e czas szczególny. Uczyłem się jego znaczenia, choć m o ż e w u s t a c h chrześcijanina b r z m i to dziwnie, z t e k s t ó w i myślicieli żydowskich. To rabini, pisząc o d n i u ostat­ n i m tygodnia, uświadamiali mi, czym p o w i n i e n się stać w m o i m życiu d z i e ń pierwszy - niedziela. „Sześć dni w tygodniu z m a g a m y się ze ś w i a t e m , czynimy sobie ziemię p o d d a n ą ; w szabat troszczymy się o ziarna wieczności zasiane w naszych s e r c a c h " - s t w i e r d z a A b r a h a m J e s h u a H e s c h e l i dodaje: „ s i ó d m y dzień tygodnia to dzień zawieszenia b r o n i w o k r u t n e j walce człowieka o prze­ t r w a n i e " . I tak być p o w i n n o : po sześciu d n i a c h zagonienia, z d o b y w a n i a kolej­ nych newsów, k o m e n t o w a n i a ich w kilku miejscach, p i s a n i u na z a m ó w i e n i e kolejnych t e k s t ó w - t e n dzień staje się czasem zatrzymania... p o w i e d z e n i a sobie „ s t o p " - dziś jest czas na co i n n e g o : na s p o t k a n i e z Bogiem, ale też na pobycie po p r o s t u z rodziną. Niedziela to dla m n i e r ó w n i e ż d z i e ń korzystania z p e ł n i życia, dzień, kiedy nie p o w i n i e n e m myśleć o przyszłości, nie p o w i n i e ­ n e m k o n c e n t r o w a ć się n a planach, zamiarach, koniecznościach, ale p o p r o s t u J E S I E Ń 2004

17

pić h e r b a t ę , spacerować, modlić się i r o z m a w i a ć z żoną. „Rozpoczynając ko­ lację szabasową - opisuje znaczenie szabasu w j u d a i z m i e Lawrence K u s h n e r - m ó w i m y : «Boże, tak jak Ty skończyłeś swoje dzieło stworzenia, tak też i my kończymy prace całego tygodnia*. Dlaczego jest to tak w a ż n e ? M o ż e dlatego, ż e każde n i e u k o ń c z o n e zadanie o d obowiązków d o m o w y c h p o b u d o w ę d o m u , od przebaczenia po p r z y p o m n i e n i e bliskiej osobie, że ją k o c h a m y - w y m a g a odrobiny naszej uwagi. Takie zadanie w y m a g a od n a s , byśmy byli obecni we wczoraj, martwiąc się, czego jeszcze nie zrobiliśmy, lub wymaga, byśmy byli już w jutrze, trapiąc się tym, co m a m y jeszcze do zrobienia. A kiedy tylko jesteśmy z p o w r o t e m we wczoraj, albo j u ż w jutrze, nie j e s t e ś m y w p e ł n i tutaj. N a s z e ciała są oczywiście obecne, lecz n a s z a u w a g a s k i e r o w a n a jest gdzie indziej. [...] Co tydzień w szabat b ę d ę się n a p o m i n a ć , żeby smakować, jak słodko jest po p r o s t u być tu, gdzie j e s t e m , p o z o s t a w a ć w teraźniejszości, otwierać oczy na cud s t w o r z e n i a " . J e d n y m s ł o w e m niedziela, t r o c h ę tak jak sobota, p o w i n n a być t y m m o m e n t e m , gdy z a n u r z a m się w teraźniejszości, odkrywając b o g a c t w o wieczności - nieustającego „ t e r a z " w C h r y s t u s i e .

II Tak być powinno. Niedziela jednak, odkąd zacząłem pracować, była dla m n i e dniem

pracy.

Wstyd

się

do

tego przyznać, ale tak było. Przez cztery lata pracowałem w Radiu Plus jako dziennikarz od spraw kościelnych. A imprezy kościelne odbywają się zwy­ kle w niedziele. I nie ma zmiłuj - telefon od wydawcy i krótkie stwierdzenie: ludzie czekają na informację. Bywały miesiące, że nie m i a ł e m ani jednej niedzieli wolnej. Bywały niedziele, że na mszy świętej by­ łem czysto zawodowo, jako FRONDA

33

dziennikarz piszący z niej relację. A to zdecydowanie nie jest to sarno, co uczest­ nictwo we mszy świętej jako wierny. Rodzice i żona mieli dosyć, ale przecież nie odmawia się szefostwu. I tak stopniowo niedziela wypadała z życia. Była d n i e m nie tyle odpoczynku, ile większej ilości pracy. Nie było czasu na zatrzymanie, odpoczynek, modlitwę. Bywałem na kilku mszach dziennie, ale żadnej z nich nie przeżywałem jak katolik. Zmiana pracy nieco poprawiła sytuację, ale wtedy pojawił się doktorat. Miałem go skończyć w określonym terminie. I co? Oczywiście najlepszym dniem do jego pisania była niedziela. Siadałem wtedy - już po mszy świętej - za biurkiem i pisa­ łem, pisałem, pisałem: po kilkadziesiąt stron. Wieczorem byłem zmęczony, zado­ wolony, bo przecież spełniłem swój religijny obowiązek, a do tego jeszcze dopisa­ łem kilkadziesiąt stron do pracy. Niedziela stała się więc z dnia odpoczynku dniem pracy intelektualnej. Miłą odskocznią od dziennikarskich obowiązków. I tak wyglądało to (nie) ś w i ę t o w a n i e niedzieli lata całe. Aż w k o ń c u Bóg obdarował m n i e i moją ż o n ę córką Marysią. I jej o b e c n o ś ć z m i e n i ł a s p o r o . N i e w w a r u n k a c h świętowania. Te p o z o s t a ł y takie s a m e . N a d a l co trzy tygodnie m u s z ę stawić się w pracy i spędzić t a m sympatyczny dzionek. N a d a l zaległe teksty z tygodnia, które m u s z ę napisać na jakiś t e r m i n , często powstają w nie­ dzielę (mało brakowało, a t e n tekst również by tak p o w s t a ł , ale u z n a ł e m to za p r z e s a d n ą hipokryzję i, choć j u ż siedziałem przy k o m p u t e r z e gotowy do pisania, p o r z u c i ł e m t e n p o m y s ł ) . A j e d n a k kilkumiesięczne dziecko n a u c z y ł o m n i e , czym jest i czym być p o w i n n o w m o i m życiu ś w i ę t o w a n i e niedzieli. Nauczyło praktyki tego, o czym w i e d z i a ł e m od rabinów.

III Marysia urodziła się w sierpniu i od razu zmieniła moje życie. Jak t a r a n prze­ wartościowała wszystko, co robiłem. Najpierw zacząłem wracać szybciej do d o m u , p o t e m starałem się - na ile było to możliwe - spędzać niedzielę z nią i Małgosią, tak by było to rzeczywiście święto całej rodziny. R a n o (zwykle około jedenastej, bo wtedy Marysia jest między karmieniami) wspólnie idziemy do kościoła. Niewiele (czasem to n a w e t dobrze, biorąc p o d uwagę p o z i o m polskiej homiletyki) zostaje mi w pamięci z kazań, bo córka uczy się chodzić i nie uwa­ ża za stosowne przerywać tej nauki w trakcie liturgii czy homilii. A j e d n a k te chwile, gdy na m o m e n t się zatrzymuje, by popatrzeć na obraz, kwiaty czy kośJ E S I E Ń 2004

19

cielne freski, są dla m n i e m o m e n t e m szczególnej modlitwy. A p o t e m w s p ó l n a k o m u n i a i poczucie, że C h r y s t u s jest nie tylko w sakramencie, ale i obok m n i e w dziecku, którym po wielu latach oczekiwania nas obdarował. Msza t o j e d n a k d o p i e r o początek ś w i ę t o w a n i a d n i a Pańskiego. P o t e m jest w s p ó l n y obiad u rodziców albo przygotowany (wstyd się przyznać) p r z e z e m n i e . I spacer, zabawy, h u ś t a w k i i zjeżdżalnie. R o d z i n n a n o r m a l n o ś ć . N i b y nic szczególnego, a czuję, że to w ł a ś n i e jest u ś w i ę c a n i e s i ó d m e g o dnia, w c h o ­ dzenie w wieczność taką, jaka o n a będzie. Ten dzień święty, jak go p r z e d s t a w i ł e m , wygląda dość n o r m a l n i e . N i e ma w n i m nic szczególnie p o b o ż n e g o czy, jak to się m ó w i w p e w n y c h środowi­ skach, świętojebliwego. I dobrze, bo p o b o ż n o ś ć , religia, ś w i ę t o w a n i e - jak je r o z u m i e m - to czynności życia c o d z i e n n e g o , celebrowanie - w całym t e g o słowa znaczeniu - zwyczajności n a s z e g o życia r o d z i n n e g o , naszych przyzwy­ czajeń. Rodzina, w s p ó l n y obiad, spacer, bujanie się z dzieckiem na h u ś t a w c e są, by posłużyć się p r z e n o ś n i ą Wasyla Rozanowa, r ó w n i e ż religią, są przeja­ w e m naszego życia z Bogiem. Byłoby h e r e t y c k i m klerykalizmem u z n a n i e , że świętowanie niedzieli wyrażać się ma wyłącznie we m s z y świętej, p o b o ż n y c h czytaniach, lekturze P i s m a świętego i w s p ó l n y c h d o m o w y c h m o d l i t w a c h . Religia, a co za t y m idzie ś w i ę t o w a n i e niedzieli, ma wypełniać całe moje życie, a jego przejawem - t a k s a m o d o b r y m , jak w s p ó l n a m s z a święta - jest zabawa w piaskownicy z Marysią, g o t o w a n i e o b i a d u czy p o g a d u s z k i z rodzi­ cami. Liturgia codzienności, m ó w i ą c p o p r o s t u . Oczywiście każdy mój dzień p o w i n i e n być taką liturgią. Tyle że Bóg t a k ułożył świat, że jest w n i m czas na p o g o ń za rzeczami, k t ó r e p o z b a w i o n e są wiecznego znaczenia, i czas, gdy t r z e b a się poświęcić r z e c z o m p r a w d z i w i e w a ż n y m . Tym czasem jest celebrowanie codzienności i s p o t k a n i e z Bogiem nie tylko w Komunii, ale i w ludziach. I jest n i m niedziela. Wciąż się jej uczę, wciąż u p a d a m , wciąż z a g a n i a m niedzielę i p o z b a w i a m ją jej znaczenia. I wciąż na n o w o odczytuję ją i z m u s z a n y p r z e z córkę z o s t a w i a m wszystko, by być z nią. I dzięki t e m u n i e m a m czasu na głupoty, na myślenie o sprawach, k t ó r e będę m u s i a ł załatwić j u t r o . Tak t o Bóg w y m u s z a n a m n i e ś w i ę t o w a n i e s w e g o dnia. J e s t e m Mu za to wdzięczny, bo coraz wyraźniej widzę, że r e g u ł a o d p o ­ czynku jest m u r e m , k t ó r y m oddziela On m n i e , moje życie i moją r o d z i n ę od nacisku świata, który chce je zburzyć. TOMASZ P. TERLIKOWSKI 20

FRONDA

33

p oc z w a r t e :

ODKRYCIE OJCA RAFAŁ

TICHY

Dlaczego w ł a ś n i e oni? Dlaczego związek z n i m i m i a ł b y więcej znaczyć dla mojego życia d u c h o w e g o niż przyjaźnie z a w a r t e na p o l u bitwy, na studiach, w pracy? Napiszę o m o i m ojcu. C h o ć to z m a m ą j e s t e m bardziej związany czasem, miejscem i akcją mojego życia. W i e m , że to z r o z u m i e . Jesień 199?. Komorów. O ś r o d e k dla psychicznie chorych. N i e tych najwyż­ szego kalibru. Tu leczą z a b u r z e n i a na niższych p o z i o m a c h p o d ś w i a d o m o ś c i : nerwice i depresje. O ś r o d e k w K o m o r o w i e to „Czarodziejska góra". O t o c z o n y wysokim k a m i e n n y m m u r e m , za k t ó r y m rozciąga się park. Sieć spacerowych dróżek p r o w a d z i do s t a w ó w o d w i e d z a n y c h p r z e z kaczki i łabędzie. W środ­ ku parku stoi b u d y n e k , w k t ó r y m m i e s z k a m y : ni to secesyjny pałacyk, ni to PRL-owski o ś r o d e k wczasowy. Przed b r a m ą o ś r o d k a biegnie asfaltowa droga, k t ó r ą wciąż przejeżdżają samochody. Gdy s t o i m y przy b r a m i e , ludzie z sa­ m o c h o d ó w przyglądają się n a m u w a ż n i e . Dzięki szyldowi wiedzą, co to za ośrodek. My r o b i m y do n i c h głupie miny, jak Jack Nickolson, który w Locie nad kukułczym gniazdem t a k b a r d z o d o w a r t o ś c i o w a ł o b r a z w a r i a t a . Gdy j e d n a k wychodzimy na z e w n ą t r z do miasta, n i k t n i e wie, k i m jesteśmy. D o b r z e się kamuflujemy. To my p a t r z y m y na przechodzących o b o k ludzi z wyższością. J e s t e ś m y przecież z „Czarodziejskiej góry", o n i zaś są z nizin. Co m o g ą wie­ dzieć o bólu, lęku, nadziei, m a r z e n i a c h , o o t c h ł a n i a c h swojej psychiki? Po za tym nie są n a w e t w stanie o d r ó ż n i ć p r o z a c u od h y d i p h e n u . Jest mi tu d o b r z e . D u ż o czytam, leżakuję, p r z e l e w a m swoje o d m i e n ­ ne stany świadomości na p a p i e r za p o m o c ą k r e d e k i farb, r o z l u ź n i a m swe

22

FRONDA

33

znerwicowane m i ę ś n i e na zajęciach z jogi, p o z w a l a m się p r o w a d z i ć r y t m o m muzyki na m u z y k o t e r a p i a c h oraz niekończących się wieczorkach zapoznawczych, t r o c h ę się podkochuję i odkochuję, z a w i e r a m przyjaźnie p o g ł ę b i a n e c o d z i e n n y m w s p ó l n y m p a r z e n i e m kawy, w s p ó l n y m p a l e n i e m p a p i e r o s ó w i wspólnymi r o z m o w a m i skupionymi w o k ó ł s a k r a m e n t a l n e g o tu pytania: „Jak się dziś czujesz?". J e d n a k najbardziej cenię sobie cotygodniowe r o z m o ­ wy z d o k t o r e m R. Swą brodą, głębią spojrzenia, ironią i m a i e u t y c z n ą m e t o d ą wyciągania z r o z m ó w c y tego, o czym wiedział, ale nie zdawał sobie sprawy, że wie, p r z y p o m i n a ł mi Sokratesa. Jako zapalony s t u d e n t filo­ zofii m o g ł e m więc prowadzić z n i m żywy psycho-filozoficzny dialog. Z u p e ł n i e j e d n a k nie p r z e c z u w a ł e m , d o czego t o wszystko zmierza. A wszystko to z m i e r z a ł o do tego, żeby m n i e , o w s z e m , uspokoić, wyciszyć, rozluźnić, ale p r z e d e w s z y s t k i m zaskoczyć. I p e w n e g o dnia z o s t a ł e m zaskoczony. Codziennie rano spotykaliśmy się w pokoju wyłożonym ma­ teracami i poduszkami na luźne psycho-wynurzenia z naszym terapeutą M. Miałem do niego dziwny stosunek. Z jednej strony chciałem mu pokazać swą niezależność, z drugiej zaś nieustan­ nie zabiegałem o jego akceptację i uznanie. I to w sposób tak emocjonalnie i uczuciowo zaangażowany, że wręcz nienatu­ ralny. Dobrze sobie z tego zdawał sprawę i w o d p o w i e d n i m momencie to wykorzystał. Pewnego dnia na jednej z takich sesji zupełnie wyluzowany brałem udział w rozważaniach nad jaki­ miś duperelami, o których dziś nawet nie p a m i ę t a m . Nie wiem, w jaki sposób rozmowa zeszła na t e m a t naszych ojców. Nie w i e m też, jak to się stało, że zacząłem coś przebąkiwać o m o i m . Szybko jednak przestałem, gdyż wydało mi się to m a ł o istotne. Niewiele w tym czasie o n i m myślałem. Odszedł od m a m y i ode mnie, gdy m i a ł e m dziesięć lat, spotykałem się z n i m dość często, rozmawialiśmy o książkach, kochałem go, to wszystko, co tu dywagować. A jed­ nak terapeuta M. drążył. Zaczęło m n i e to męczyć. O co chodzi, tata jak to tata, jestem z n i m w dobrych stosunkach, nic do niego nie m a m , on ma swoje życie i swoje problemy, a ja m a m swoje życie i swoje problemy, czasem spotkamy się i pogadamy o książkach. Czy m a m do niego jakiś żal? No przecież powtarzam, że sympatycznie rozmawiamy sobie o książkach i że go kocham. Czy m a m żal? Nie, odczep się, przestań mi wmawiać. Nic ci nie wmawiam, tylko pytam. No J E S I E Ń 2004

23

to mówię, że rozmawiamy o książkach i że nie m a m żalu... N o , m o ż e za to, jak postąpił z m a m ą . No i jeszcze coś... Nie, nie chcę o tym opowiadać. Czy chcę teraz porozmawiać o tym z m o i m ojcem? W jaki sposób, skoro go tu nie ma? Gardło mi się ścisnęło, oczy zwilgotniały, żal wyszedł z bardzo starannego, mistrzowsko wręcz zaprojektowanego prze­ ze mnie ukrycia. Byłem gotowy. I zaczęła się stara zagrywka z psychodramą. Może dla niektórych oklepana i trochę banalna, ale w m o i m wy­ padku jak najbardziej na miejscu. Terapeuta M. dobrze bowiem zdawał sobie sprawę, że cała nienaturalność moich zachowań wobec niego wynika z chronicznych niedoborów ojcowskiej bliskości w mojej psychice, a tym samym z przerzucenia relacji ojciec-syn na nasze relacje terapeutyczne. Gdy więc usiadł przede m n ą i oznajmił, że mogę mu powiedzieć to, co chciałbym powiedzieć swemu ojcu, nie miałem siły, by się t e m u oprzeć. Zniknęła sala z materacami, zniknęli inni pacjenci, zniknął Komorów, byłem ja i on, syn i ojciec, i było dużo niczym nie krępowanych łez; syn płakał, gdy mówił, ojciec płakał, gdy słuchał litanii żalów syna: że opuścił m a m ę , że musiałem oglądać jej łzy, że go nie było, gdy grałem z chłopakami na boisku i chciałem się tym przed n i m pochwalić, że nie miałem się komu zwierzać z mych coraz bardziej „męskich" spraw i wobec kogo po „mę­ sku" buntować, że gdy przyszła ta choroba, to też go przy mnie nie było. Lecz p o t e m przemó­ wił ojciec, a ja słuchałem: o jego życiu naznaczo­ nym samotnością i cierpieniem, o jeszcze bardziej dojmującym braku ojca, który zginął na wojnie, gdy on miał niespełna rok, o błędach, które popełnił i które stały się krzyżem jego życia, o wiecznie nieukojonym poszukiwaniu oparcia w Kimś, kto go zaakceptuje takim, jaki jest. I w pewnym momencie wydawało się, że mówimy razem, jednym głosem, zupełnie to samo.

24

FRONDA

33

Wtedy z r o z u m i a ł e m więcej z historii m e g o życia niż kiedykolwiek dotąd, wtedy też jak nigdy dotąd poczułem, że j e s t e m s y n e m m e g o ojca. Gdy padliśmy sobie w ramiona, przebaczając i prosząc o przebaczenie, gdy przylgnęliśmy do siebie tak m o c n o , iż nic nie było n a s w stanie oddzielić, c h o r o b a z niższych par­ tii mej podświadomości została śmiertelnie ugodzona. Objawy ustały na tyle, że nadeszła chwila opuszczenia „Czarodziejskiej góry". Sama n e u r o z a nie zginęła zupełnie i zapewne do końca życia nie zniknie z zakamarków mojej psychiki. Czasem w swych przedśmiertnych drgawkach p r z y p o m i n a mi o sobie, czasem nawet w jakimś nagłym przypływie sił jest w stanie m o c n o m n ą potrząsnąć. Jednak została p o k o n a n a na tyle, że nie jest już w stanie rządzić m y m życiem, nie ma już siły prowadzić m n i e na p o s t r o n k u lęku. Jest ościeniem, który nie pozwala mi spocząć w o d m ę t a c h lukrowatego świętego spokoju, ościeniem przypominającym mi o ojcu, i to nie tylko tym ziemskim. Lato trzy lata później. Wiozę m e g o ojca na d e t o k s . Z a d z w o n i ł do m a m y i do m n i e dzień wcześniej. Przyznał, że nie radzi sobie j u ż z u p e ł n i e z a l k o h o l e m (o czym my wiedzieliśmy od d a w n a ) , i spytał czy m o ż e m y mu p o m ó c . Dzie­ sięć m i n u t później m a m a załatwiła mu d e t o k s przez z n a j o m ą z AA. Ale t a m przyjmowali d o p i e r o r a n o i w y m a g a n o s t a n u przynajmniej chwilowej trzeź­ wości. Przed n a m i długa, ciężka noc, kiedy ojciec nie będzie m ó g ł nic wypić i nie będzie m ó g ł być s a m . Pojechałem więc do niego. M u s i a ł e m powstrzy­ mywać łzy, widząc jego wycieńczone ciało i drżące ręce. W nocy kilkakrotnie rozważaliśmy problem, czy w a r t o u d a ć się d o sklepu p o t o j e d n o o s t a t n i e piwo, tylko j e d n o , n a p r a w d ę o s t a t n i e , przecież m o ż e złagodzić ból, jego i m ó j . Przetrwaliśmy do r a n a i dotarliśmy t a m gdzie t r z e b a na t r z e ź w o . Jak się m i a ł o p o t e m okazać, był to dla m e g o ojca m o m e n t w życiu całko­ wicie przełomowy. Odbił się od d n a i to b a r d z o wysoko. N i e tylko zmierzył się zwycięsko ze s w o i m a l k o h o l i z m e m (choć alkoholikiem w sensie b i e r n y m p o z o s t a n i e do końca życia), nie tylko uwierzył w Boga, nie tylko w s z e d ł do Kościoła, ale też z u p o r e m t r w a w wierze m i m o wciąż na n o w o otwierających się ran zadanych przez d a w n e życie. Ale to j u ż i n n a historia. A l b o w i e m n a s z a jazda na detoks m i a ł a też inny aspekt, dotyczący b e z p o ś r e d n i o m n i e . Odwoziłem ojca ze w s p o m n i a n ą panią z AA. Gdy wracaliśmy j u ż sami, stwierdziła, że dobrze by było, gdybym ja również zaczął chodzić na mityngi anonimowych alkoholików. Najpierw myślałem, że żartuje. Potem, gdy zrozuJESIEŃ 2004

25

miałem, że m ó w i jak najbardziej poważnie, zacząłem się irytować i oburzać. Po co mi te mityngi, ja nie piję, no, w każdym razie nie nałogowo, nie sięgam też po inne używki, poza papierosami i kawą. O w s z e m , m o g ł e m pójść raz czy drugi z ojcem, żeby dodał mi otuchy, ale m n i e to jest n i e p o t r z e b n e . Poza t y m ja nie m a m czasu, o co w ogóle chodzi. J e d n a k Pani z AA, nie przejmując się m o i m oburzeniem, chyba n a w e t spodziewając się go, uparcie twierdziła, że nie n a m a ­ wia m n i e w tym m o m e n c i e do towarzyszenia ojcu, ale chce, abym zrozumiał i zaakceptował fakt, że ja s a m też m a m w p e w n y m sensie p r o b l e m alkoholowy. Przekonywała m n i e , że synowie bardzo często w tym względzie idą w ślady ojców. Częściowo w i n n e t e m u są geny, częściowo p o d ś w i a d o m a chęć p o w t ó ­ rzenia przez syna błędów ojca, w celu utożsamienia się z n i m i rozgrzeszenia go w sobie. Nie chciałem t e m u wierzyć, nie chciałem tego słuchać. Pięć lat później u ś w i a d o m i ł e m sobie, że m i a ł a racje. Była Środa Popiel­ cowa, wieczór. Tego dnia m i a ł e m zrezygnować z p o d t r z y m y w a n e g o o s t a t n i o b a r d z o regularnie zwyczaju picia do lektury i do snu, picia coraz bardziej obfitego, coraz bardziej oszałamiającego, coraz częściej kończącego się n o c ­ nymi w y p a d a m i na m i a s t o , by pić jeszcze więcej. Był to m o m e n t „ p u s t y n n y " w m o i m życiu, kiedy o d d a l o n y od jakichkolwiek możliwości realizowania się zawodowego, w poczuciu o d r z u c e n i a i z a p o m n i e n i a , w n e u r o t y c z n y m s a m o oskarżaniu się o n i e u d o l n o ś ć i m a ł o ś ć , nie widząc ż a d n e g o znaku „ p o c i e c h y " z Niebios, u ś p i ł e m w sobie jakąkolwiek zdolność r o z r ó ż n i a n i a duchów. Ale okres Wielkiego Postu i szczera chęć p o k u t y miały t e n p ę d ku zatraceniu zatrzymać. Była więc Środa Popielcowa, wieczór. M i a ł e m głowę p o s y p a n ą p o ­ piołem, siedziałem zdyszany w fotelu, w ł a ś n i e w r ó c i ł e m ze sklepu n o c n e g o z butelką. Nie w y t r z y m a ł e m bólu. Przegrałem. W t e d y d o ś w i a d c z y ł e m tego, co mój ojciec, na mniejszą skalę, a j e d n a k t e g o s a m e g o : całkowitej b e z r a d n o ­ ści i dojmującego upokorzenia, ale też p o t r z e b y wiary w Boga, tak silnej i bez­ warunkowej, jak tonący powietrza. R o z m a w i a ł e m o t y m z ojcem. Płakaliśmy, pocieszali się, modlili. Ojciec i syn, wierzący w t e g o s a m e g o Boga i zmagający się z tym s a m y m d e m o n e m . Gdy wiele lat wcześniej, latem 198? z d a w a ł e m na s t u d i a filozoficzne, też t o ­ warzyszył mi ojciec, choć go fizycznie przy m n i e nie było. Byłem na r o z m o w i e kwalifikacyjnej. Z a d a n o mi s t a n d a r d o w e pytanie: dlaczego filozofia, a nie na przykład zarządzanie? Z d u m i e n i e e g z a m i n a t o r a było całkowite, gdy z a m i a s t 26

FRONDA

33

zarzucić go erudycją wynikającą z

przeczytania kich

lektur

w

liceum

wszyst­

nadobowiązkowych,

zacząłem s n u ć opowieść właś­ nie o ojcu. J e d n o z m o i c h pierwszych w s p o m n i e ń z dzieciństwa to w s p ó l n e z ojcem o b s e r w o w a n i e pająków. W ogrodzie m o i c h dziadków w F o r d o n i e przesiadywa­ liśmy godzinami zaczajeni w pokrytych pajęczynami krzakach agrestu, porzeczek i m a l i n i obserwowaliśmy, jak piękny i przerażający stwór z m o z o ł e m m n i c h a wyplata nić, z anielską cierpliwością n a p r a ­ wia pajęczynę p o r w a n ą przez zbyt d u ż e owady, z m o r d e r c z ą walecznością krzyżaka usidla m u c h ę . Na wyprawę do lasu zaś zabieraliśmy m i e d n i c ę i w o d ę . Gdy znajdowaliśmy m r o w i s k o , p o d c h o d z i l i ś m y jak najbliżej, nalewa­ liśmy do miednicy w o d ę , wchodziliśmy do niej i w t e d y m o g l i ś m y w spokoju obserwować m r ó w k i , bez n a r a ż a n i a się na zbyt bliskie z n i m i s p o t k a n i e . Przyglądanie się m r o w i s k u to j u ż był całkowity k o s m o s . Ojciec o p o w i a d a ł mi o niezwykłej, tajemniczej logice zakodowanej w i n s t y n k t o w n y m z a c h o w a n i u tej społeczności, o jej hierarchicznym układzie, o bezwzględnej walce o prze­ trwanie, jakie ciągle wiedzie. Gdy wracaliśmy do d o m u , ojciec ustawiał na balkonie teleskop. Z księżycem i gwiazdami na niebie z a p o z n a ł e m się wcześ­ niej niż z literami i liczbami. Wraz z u p ł y w e m lat w s p ó l n ą fascynację m r ó w k a m i połączyliśmy ze w s p ó l n ą fascynacją książkami. P a m i ę t a m , że gdy ojciec siadał do jakiegoś posiłku, s a m zawsze stawiał p r z e d t a l e r z e m książkę, zazwy­ czaj Bajki robotów L e m a bądź Szwejka Haska. Z o d d a n i e m p o s z e d ł e m t r o p e m tej tradycji. Przed m o i m t a l e r z e m naj­ p i e r w stał Tytus, Romek i A'Tomek, p o t e m Łowcy mamutów, w końcu także Lem. Do dzisiaj obydwaj w y o b r a ż a m y sobie Raj jako wielką bibliotekę. J e d n a k mój egzamina­ t o r nadal nie r o z u m i a ł , po co o t y m w s z y s t k i m m ó w i ę , i nawoływał m n i e , a b y m przystąpił ad rem. O t ó ż to wszystko m i a ł o swoje n a t u r a l n e p r z e d ł u ż e n i e w najbar­ dziej pasjonujących, fizycznych, metafizycznych, filozoficz­ nych i teologicznych dyskusjach m e g o życia, dyskusjach, jakie p r o w a d z i ł e m w ł a ś n i e z ojcem. Mój ojciec był ateistą. Ale t a k i m J E S I E Ń 2004

27

dziwnym, wciąż w swych rozważaniach dotykającym Tajemnicy; opowiadają­ cym o s t r u k t u r z e a t o m u tak, że w y d a w a ł o się, iż o stojącym za t y m w s z y s t k i m Absolucie nie w s p o m i n a tylko dlatego, że u m y s ł o w i ścisłemu w tych czasach nie w y p a d a ł o tego w s p o m i n a ć . Dlatego fakt mojego n a w r ó c e n i a przyjął ze spokojem, a m o ż e n a w e t z p e w n ą p o d ś w i a d o m ą satysfakcją. W k a ż d y m ra­ zie dopiero teraz mieliśmy n a p r a w d ę poważny, niezgłębiony i n i e s k o ń c z o n y t e m a t do scholastycznych disputatio. Ojciec dzięki Bogu nie dawał spokoju mojej wierze, jeżeli chodzi o jej i n t e l e k t u a l n ą p o d b u d o w ę . Aby o d p o w i a d a ć na jego pytania, zbijać jego argumenty, d o w o d z i ć swoich racji, m u s i a ł e m d u ż o czytać, pytać bardziej wtajemniczonych, przemyśliwać i p r z e f o r m u ł o w y w a ć to, co dotąd wydawało mi się p e w n i k i e m . W każdym razie to te dyskusje od­ wołujące się do wspólnych l e k t u r i w s p ó l n y c h obserwacji m r o w i s k i gwiazd sprawiły, że moja wiara nie była fideizmem i że zawsze szukała głębszej metafizycznej podbudowy. Fides ąuerens intellectum. Na t y m skończyłem p r z e d e g z a m i n a t o r e m moją opowieść o ojcu, mając nadzieję, że lepszego a r g u m e n t u za w y b o r e m filozofii t r u d n o szukać. J e d n a k na s t u d i a d o s t a ł e m się d o p i e r o z odwołania, używając j u ż innych a r g u m e n t ó w . W pierwszej r u n d z i e o d p a d ­ ł e m . Widocznie nie p r z e k o n a ł e m e g z a m i n a t o r a d o i s t n i e n i a ścisłego związku między u m i ł o w a n i e m m ą d r o ś c i a u m i ł o w a n i e m ojca. Przez szereg lat dość abstrakcyjne i m a ł o z r o z u m i a ł e było dla m n i e stwier­ dzenie w y p o w i a d a n e przez wielu p r z e w o d n i k ó w d u c h o w y c h : że obraz Boga Ojca budujemy sobie na p o d s t a w i e relacji do ojca ziemskiego. Lecz stwier­ dzenie to p r z e s t a ł o być dla m n i e abstrakcją, gdy stało się ciałem. Moje b a r d z o uczuciowe przywiązanie do Niego, a z a r a z e m ciągła nieufność i strach p r z e d oparciem się na N i m , ciągły w e w n ę t r z n y lęk, że m n i e opuści, gdy Go b ę d ę p o ­ trzebował, ciągłe niezdecydowanie w wyborze drogi p o w o ł a n i a - to wszystko odziedziczyłem wraz ze słabością psychiczną po z i e m s k i m ojcu. Ale odziedzi­ czyłem też po n i m całą swą konstrukcję i n t e l e k t u a l n ą , pozwalającą p o p r z e z to, co widzialne, odkrywać to, co Niewidzialne. Bez tej fascynacji u k r y t y m w y m i a r e m świata, k t ó r ą mi przekazał jako malcowi i podsycał we m n i e p r z e z całe me życie, nigdy nie byłoby mi d a n e przeżywać tej intelektualnej radości, jaką było s ł u c h a n i e w y k ł a d ó w z filozofii i jaką jest, teraz j u ż niejako zawo­ dowe, wnikanie w metafizyczne i m i s t y c z n e zakamarki wiary. Oczywiście, to tylko niektóre z a s p e k t ó w mojej relacji z Bogiem. A j e d n a k zbyt często

28

FRONDA

33

wpływały decydująco na moje życie, a b y m m ó g ł je jak kiedyś i g n o r o w a ć . Gdy więc teraz p a t r z ę na m e g o syna, z a s t a n a w i a m się, jaki o b r a z Ojca b u d u j e so­ bie w duszy. Jak daleko pójdzie ś l a d e m m o i c h błędów, na ile u k s z t a ł t u j ą go moje fascynacje, czy z a c h o w a w p a m i ę c i ś w i a d e c t w o mej wiary. W i e m , że Bóg m o ż e wszystko uzdrowić, wszystko p r z e m i e n i ć , ale w i e m też, że jest Bogiem objawiającym się w historii, Bogiem w c i e l o n y m i że od tej naszej „cielesnej h i s t o r i i " nie abstrahuje, lecz w ł a ś n i e p o p r z e z nią się z n a m i k o n t a k t u j e ; to w ł a ś n i e ją p r z e m i e n i a , ją czyni n o w ą . Odkryłem, że jest Ojcem m e g o ojca, m o i m i m e g o syna, że jest Ojcem n e u ­ rotyków i alkoholików z zacięciem rozprawiających o książkach i pająkach. Ojcze nasz... RAFAŁ TICHY

p op i ą t e :

BYŁEM I J E S T E M MIĘCZAKIEM FILIP

MEMCHES

Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce! (Ef 4, 2 6 )

1. Na początku była zawiść. Kain zabił Abla z zawiści. A więc spirala zabójstw nie zaczęła się od prymitywnej rywalizacji o p r z e t r w a n i e . Tak m o g ł o być w wypadku reszty s t w o r z e ń . Człowiek to j e d n a k i s t o t a r o z u m n a , o b d a r z o n a uczuciami wyższymi. Wszystko więc p o s z ł o o u r a ż o n ą d u m ę i r e s e n t y m e n t . 2. Żyjemy w epoce humanitarnych zasad i troski o pokojową koegzysten­ cję narodów, chociaż codzienne informacje, jakie otrzymujemy za pośred­ nictwem mediów, wzbudzają co do tego wątpliwości. Przykazanie „Nie będziesz zabijał" (W 2 0 , 1 3 ) wydaje się z jednej stro­ ny banalną oczywistością, a z drugiej - przywoły­ w a n e jest jako zasada moralna, która bezwzględnie zakazuje uśmiercania bliźnich. Dzięki t e m u nie­ skorzy do toczenia jakichkolwiek wojen i unikający wszelkiej przemocy kulturalni mieszkańcy Zachodu mogą tkwić w błogim przekonaniu, że piątego przy­ kazania przestrzegają doskonale. 3. Zawsze byłem m i ę c z a k i e m . Na p o d w ó r z u czy w szkole u n i k a ł e m bójek, a jeśli już się b i ł e m , to z reguły o k a z y w a ł e m się słabszy. Ta słabość fizyczna miała oczywiście w p ł y w na m o j ą psychikę. Kiedy b y ł e m w ś r ó d rówieśników, b r a k o w a ł o mi odwagi i p e w n o ś c i siebie. O d r z u c a ł e m więc p r z e m o c , bo t a k mi

30

FRONDA

33

było wygodnie. P o t e m uczyniłem z tego swój światopogląd - n a i w n y świato­ pogląd nastolatka. 4. Friedrich W i l h e l m N i e t z s c h e u w a ż a n y jest za czołowego filozofa późnej nowożytności, który dostarczył amunicji intelektualnej XX-wiecznym w r o ­ g o m chrześcijaństwa. W rozprawie Z genealogii moralności niemiecki myśliciel stawia tezę, iż dawne

przedchrześcijańskie

rozróżnienie

„dobry - lichy" ustąpiło w ciągi w i e k ó w n o w e m u „dobry - zły", s t a n o w i ą c e m u kamuflaż dla r e s e n t y m e n t u . W zamierzch­ łej przeszłości d o b r o u t o ż s a m i a n e było z siłą, przewagą,

dominacją,

z j a w n y m ich okazywa­

n i e m . To, co liche, u c h o d z i ł o zaś za s y n o n i m sła­ bości, uległości, poddańczości. Niewolnicy podnieśli j e d n a k b u n t przeciwko p a n o m . Odwołali się d o spre­ parowanych przez

siebie a r g u m e n t ó w religijnych

oraz moralnych. Tendencje egalitarne

starły się

z p o r z ą d k i e m arystokratycznym. W konsekwencji d o b r o zaczęto u t o ż s a m i a ć ze w s p ó ł c z u c i e m i litoś­ cią, n a t o m i a s t zło - z z a c h o w a n i a m i agresywnymi i e k s p a n s y w n y m i oraz z brakiem jakichkolwiek s k r u p u ł ó w w o b e c ludzi słabych. N a t u r a z o s t a ł a ujarzmiona, a hierarchia wartości o d w r ó c o n a . To wszystko - twierdzi filozof - świadczy o triumfie wrogiej w o b e c życia m e n t a l n o ś c i niewolniczej, k t ó r a szczególnie wyraźnie doszła do głosu w chrześcijaństwie, m o r a l n o ś c i miesz­ czańskiej i socjalizmie. 5 . Kiedy h o ł d o w a ł e m s w o i m n a i w n y m p r z e k o n a n i o m n a s t o ­ latka, chrześcijaństwo jawiło mi się jako m o r a l n e n a u c z a n i e zakazujące s t o s o w a n i a przemocy. M i a ł e m t a k ą gnostycką wizję człowieka, który podążając śladami

Chrystusa,

nikomu

nie

czyni krzywdy i w ogóle jest bez skazy. W Kościele w i d z i a ł e m za­ przeczenie tej wizji. N i e m o g ł o być J E S I E Ń 2004

31

inaczej, Kościół b o w i e m składa się z żywych, grzesznych ludzi. Prawdy o grzechu p i e r w o ­ r o d n y m j e d n a k nie p o j m o w a ł e m . D o p i e r o jako syn m a r n o t r a w n y n a ł o n i e Kościoła o d k r y ł e m w sobie olbrzymie, n a g r o m a d z o n e latami p o ­ kłady r e s e n t y m e n t u . Przed Bogiem nie s p o ­ s ó b u d a w a ć . M o g ł e m wreszcie się przyznać do tego, że p r a g n i e n i e o d w e t u i zawiść były i są również m o i m u d z i a ł e m . P r z e s t a ł e m więc się łudzić, że o d r z u c a m p r z e m o c . 6. N i e t z s c h e ma częściowo s ł u s z n o ś ć . Chrześcijanie stają się z a k ł a d n i k a m i r e s e n t y m e n t u , kiedy n a u c z a n i e Kościoła z a m i a s t drogi n a w r ó c e n i a traktują jako kodeks m o r a l n y i popadają w herezję. W t e d y są sfrustrowani, bo chcą być „dobrymi l u d ź m i " , ale im się to nie udaje. Ze s w e g o cierpiętnictwa m o g ą robić narzędzie emocjonalnego szantażu. Czują się „lichymi" mięczakami. W swoich sercach są n i e w o l n i k a m i zabijającymi panów. Chrześcijaninowi łatwo jest zdegenerować się do p o z i o m u jakobina, bolszewika, bojownika Al-Kaidy czy i n n e g o politycznego rebelianta. M o ż n a n a w e t u d a w a ć p r z e d s a m y m sobą i przed o t o c z e n i e m przykładnego, p o b o ż n e g o katolika. Jako neofita nieraz u ż y w a ł e m znaku krzyża jako t o t e m u , k t ó r y m chciałem zabijać innowierców, agnostyków i wszelkich bezbożników, aby u d o w o d n i ć r z e k o m ą w ł a s n ą wyższość n a d n i m i . 7. Piąte przykazanie to także, jak wszystkie p o z o s t a ł e przykazania,

Boża obietnica

(„Nie

będziesz zabijał"

- w czasie p r z y s z ł y m ! ) . Tylko Ktoś większy od czło­ wieka m o ż e p o m ó c w w y p e ł n i a n i u przykazania, k t ó r e staje się p o w a ż n y m w y z w a n i e m d o p i e r o wtedy, gdy o d n i e s i e m y je do ludzkiego ser­ ca. A więc Bóg przyzwala na k ł ó t n i e , spory, walki, aby później m o ż l i w e było p r z e b a c z e n i e i p o j e d n a n i e . Prędzej n a w r ó c ą się zaprawieni w bojach rycerz i żołnierz aniżeli uciekający z p o l a bitwy d e z e r t e r i pacyfista. Lepiej rozwiązy-

32

FRONDA

33

wać konflikt, niż udawać, że nic się n i e dzieje. S n o p ś w i a t ł a rzucają s ł o w a z Listu świętego Pawła do Efezjan: „[...] o d r z u c i w s z y k ł a m s t w o : n i e c h każdy z was m ó w i p r a w d ę do bliźniego, bo jesteście nawzajem dla siebie członka­ mi. Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech n a d w a s z y m g n i e w e m n i e zachodzi s ł o ń c e ! " (Ef 4, 2 5 - 2 6 ) . Dla niejednej r o d z i n y m o g ą to być słowa-fundamenty. Dla mojej również. FILIP MEMCHES

p os z ó s t e :

JESTEM CIENKIM BOLKIEM WOJCIECH

WENCEL

W swojej krótkiej karierze literackiej b y ł e m już nazywany „ p r o r o k i e m " , „po­ gromcą szatana", „rycerzem wiary" i „poetą n i e z ł o m n y m " . Chwalili m n i e nob­ liwi krytycy, tradycjonaliści katoliccy, m a t k i m o i c h kolegów, a n a w e t niektórz) biskupi. Kolejni księża proboszczowie w mojej parafii podchodzili do mnie z respektem, stawiali za wzór chrześcijanina i namawiali do okolicznościowych wystąpień w kościele. Pisali do m n i e prawi ludzie starszego pokolenia, zapew­ niając, że j e s t e m dla nich „nadzieją naszego n a r o d u " . Młodsi bali się m n i e podkreślając różnicę między w ł a s n ą grzesznością a m o i m obrazem, całym w li­ liach, z koroną z gwiazd d w u n a s t u . Kiedy w t r ą c a ł e m z krzywym u ś m i e c h e m że i ja często grzeszę, b r a n o to za t o p o s s k r o m n o ś c i - n a s t ę p n y d o w ó d na mojs wyjątkowość. Niejaki Schmaletz - a u t o r skądinąd świetnych p i o s e n e k - n a p i s a w jednym z tekstów: „Ale są jeszcze ludzie jak Wojciech Wencel - m ą d r z y i po­ korni, i spoza obiegu". Wszystkim dziękuję b a r d z o za d o b r e intencje. Kiedy p a t r z ę na moje d o t y c h c z a s o w e ś w i a d o m e życie, d o s t r z e g a m w nirr kilka o d r ę b n y c h d u c h o w y c h okresów. D o j r z e w a n i e to czas intelektualnych poszukiwań, wakacyjnych podróży, zmysłowych s z a l e ń s t w i odejścia od prak­ tyk s a k r a m e n t a l n y c h (przez cztery lata c h o d z i ł e m dc kościoła, n i e spowiadając się). Rok 1995 przyniós: d w a k l u c z o w e dla m n i e wydarzenia:

śmierć ojcs

- gorliwego katolika - i ślub ze w s p a n i a ł ą dziewczynć z Kaszub. D o b r z e p a m i ę t a m swoją m o d l i t w ę w pu­ stym kościele Trójcy Świętej w Kościerzynie, podczas której p o c z u ł e m łzy spływające po policzkach, ciepłe w sercu, i bez chwili w a h a n i a p o s t a n o w i ł e m powie-

34

FRONDA

33

rzyć swoje życie Bogu. M i a ł e m dwadzieścia trzy lata, Boża miłość wypełniała m n i e od s t ó p do głów. Przez pierwsze cztery lata m a ł ż e ń s t w a zachowy­ w a ł e m stałą relację z o s o b o w y m C h r y s t u s e m , czer­ piąc siłę i radość z niedzielnych nabożeństw, miłości żony, n a r o d z i n dzieci ( m a m y d w ó c h synów), pisania wierszy,

sukcesów w pracy,

domowego

spokoju,

spacerów i świątecznych s p o t k a ń z k r e w n y m i . Był to piękny czas, p e ł e n codziennych epifanii, o których później m o g ł e m jedynie pomarzyć. W kwestiach m o r a l n y c h nie u z n a w a ł e m żadnych k o m p r o m i s ó w . S u r o w o o c e n i a ł e m siebie i innych, z t y m że ja a k u r a t za d u ż o nie grzeszyłem, więc przechlapane mieli głównie inni. Poczucie silnej wiary d a w a ł o mi s p o ­ kój ducha, ale wykształciło też p e w n o ś ć co do własnej cnoty, a p o t e m pychę, z której d ł u g o nie z d a w a ł e m sobie sprawy. „Mogę być l e n i e m albo p l o t k a r z e m , ale żony nie zdradzę n i g d y " - d e k l a r o w a ł e m w i e l o k r o t n i e . I rzeczywiście: p o ­ trafiłem przerywać r o z m o w y z obcymi k o b i e t a m i w m o m e n c i e , kiedy słowa i u ś m i e c h y niebezpiecznie zbliżały się do granicy flirtu, a kolegom r a d z i ł e m : „Upadasz, bo pozwalasz rozwinąć się pokusie. Takie relacje t r z e b a przerywać od razu, z a n i m p o k u s a się pojawi". Oliwą w trybach tej

pychy stała się ówczesna ideologia środowiska

„ p a m p e r s ó w " i - nie ma co ukrywać - samej „ F r o n d y " . Bycie krzyżowcem, inkwizytorem czy specjalistą od literacko-medialnej ewangelizacji sprawiało mi n i e k ł a m a n ą przyjemność. Z racji mojej rzekomej niezłomności moralnej, specjalizowałem się w tropieniu zdrad małżeńskich. „Widocznie Bóg uczynił m n i e m ł o t e m na lowelasów. Rola t r u d n a i niewdzięczna, ale przecież k t o ś m u s i robić tu porządek" - myślałem. Gorąco wierzyłem w ideały „konserwatywnej rewolucji", która - jak każda rewolucja - wymagała ofiar. Z tego o k r e s u p o c h o d z i mój słynny, o p u b l i k o ­ w a n y w „ b r u l i o n i e " list do Cezarego Michalskiego, w k t ó r y m w s z e d ł e m z b u t a m i w jego p r y w a t n e ży­ cie. Bóg mi świadkiem, że p i s a ł e m go z z a m i a r e m podtrzymania

ideału

chrześcijańskiej

wspólnoty,

gdzie słowa pokrywają się z czynami. Dziś w i d z ę jednak, że te moje d o b r e chęci nadają się głównie na piekielny bruk. Bo oprócz nich - co d o s t r z e g ł e m JESIEŃ 2004

35

po latach - było w t e d y we m n i e też coś i n n e g o : s a m o z a d o w o l e n i e , d u m a pięknoducha, że zrobił coś, na co nikt inny by się nie odważył. I m o ż e t e r a z jest najlepszy m o m e n t , żeby publicznie prosić a d r e s a t a t a m t e g o listu o wyba­ czenie, choć wiem, że krzywdy, k t ó r e wyrządziłem j e m u i jego bliskim, są nie do naprawienia. Czarku, jeśli m o ż e s z , wybacz m i . Jako

komisarz

„konserwatywnej

rewolucji"

nie

rozumiałem

przede

wszystkim delikatnych relacji m i ę d z y i n d y w i d u a l n y m grzechem, s u m i e n i e m i treścią publicznych wystąpień. W y d a w a ł o mi się, że każdy, k t o czyni źle, ś w i a d o m i e d o k o ­ nuje wyboru zła. A jeśli do t e g o moralizuje, staje się cynicznym hipokrytą. N i e b r a ł e m p o d uwagę,

że takie decyzje często o k u p i o n e są

b ó l e m i wynikają z zagubienia, p o r a n i e n i a czy nałogu, który z czasem neutralizuje s u m i e n i e i zakłamuje obraz rzeczywistości. W k r ó t c e s a m m i a ł e m wstąpić na drogę rzekomej „cynicznej hipokryzji", kiedy moje grzechy m n i e przerosły, a ja n a d a l pisałem moralitety. D o p i e r o w t e d y u ś w i a d o m i ł e m sobie, ż e t o p i s a n i e m o ż e także wynikać z wielkiej t ę s k n o t y do utraconej h a r m o n i i , a nie tylko z chęci zarobkowania i u t r z y m a n i a w ł a s n e g o w i z e r u n k u . Pochwały czystości, k t ó r e formułowałem, miały wyciągnąć m n i e za włosy z d u c h o w e j stagnacji. Im więcej grzeszyłem, tym żarliwiej m o d l i ł e m się w tekstach. Ale to nie wystarczało. Od czasu b r u l i o n o w e g o listu zaczęły na m n i e spa­ dać wszystkie przypadłości, k t ó r e k r y t y k o w a ł e m u innych, g ł ó w n i e związane z pychą i nieczystością. Ponieważ pracuję w d o m u , nie wychodząc n i e m a l z czterech ścian swojego pokoju, t e r e n m o i c h grzesznych eksploracji był ogra­ niczony. P o d d a n y c o d z i e n n e m u stresowi przy p i s a n i u t e k s t ó w i m o n o t o n i i tej czynności, zacząłem szukać czegoś niezwykłego. N i e m i a ł e m j u ż czasu na spacery z rodziną. W nie w i e t r z o n y m pokoju o k n e m na świat stał się dla m n i e I n t e r n e t . Zaczęło się od czytania wiadomości, u ż y t k o w a n i a list dyskusyjnych i sprawdzania poczty, p o t e m było c o d z i e n n e w s t u k i w a n i e w ł a s n e g o n a z w i s k a w wyszukiwarkach i czytanie wszystkiego, co o m n i e n a p i s a n o , aż w k o ń c u trafiłem na n i e s k r o m n e strony, na k t ó r e „dobry katolik" nie w c h o d z i . Niby grzeszyłem w tej samej dziedzinie, co ofiary m o i c h tekstów, ale jakoś tak bardziej groteskowo. N i e z d r a d z a ł e m w realu, ale w myślach jak najbardziej.

36

FRONDA

33

Panienek nie spotykałem w burdelach, lecz w sie­ ci m i a ł e m ich p o d d o s t a t k i e m . I tak moje uzależ­ nienie od I n t e r n e t u s t a ł o się faktem. Początkowo próbowałem radzić sobie z tym problemem

według

utartych

schematów:

spo­

wiedź - modlitwa - komunia - praca - rodzina. Na próżno. Stopniowo zanikała moja osobowa więź z Chrystusem, coraz mniej się modliłem, po niedzielnych mszach nie pamiętałem, o czym były czytania. Nie potrafiłem się z tym pogodzić, że grzeszę i to w tak śmieszny sposób. Nie zabijałem złoczyńców w świętym oburzeniu ani nie byłem heretykiem obeznanym z księgami. O, takie spektakularne przypadłości byłbym w stanie zaakceptować! Nie, ja z wypiekami na twarzy, niczym pryszczaty gimnazjalista, śledziłem różowe obrazki migoczące na ekranie. Ja. Wielki Poeta. Rycerz Wiary. Przyszłość N a r o d u . Oczywiście, wyrzuty s u m i e n i a paliły moje w n ę t r z e . W t e k s t a c h p r ó b o ­ w a ł e m dotrzeć do istoty czystości urzeczywistnionej w ludzkich biografiach. Mój pech polegał na tym, że obrazy świętych i proroków, do których tęsk­ niłem, u t o ż s a m i a n o gdzieniegdzie ze m n ą s a m y m . I n a w e t kiedy w Odzie chorej duszy s k ł a d a ł e m obleczone w poetykę p s a l m ó w p o k u t n y c h ś w i a d e c t w o swojego komicznego nałogu, u z n a w a n o to za d z i e n n i k jakiejś „nocy c i e m n e j " albo l a m e n t w s p ó ł c z e s n e g o Jeremiasza. Z n ó w b y ł e m wielki. Z n ó w b y ł e m p r o r o k i e m . Za książkę o t r z y m a ł e m n a w e t p r e s t i ż o w ą N a g r o d ę Kościelskich. Na mojej twarzy zaczęła się tworzyć skorupa, m a s k a zakrywająca p r a w d ę . Nienawidziłem siebie, żyłem w nieustannym lęku, a mój obraz Boga skurczył się z oceanu miłości do postaci mściwego starca, który poluje na m n i e jak jastrząb na mysz kryjącą się w zbożu. Chwytając się brzytwy, sporo czasu poświęcałem na pisanie tekstów o kulturze chrześcijańskiej, które miały na n o w o natchnąć m n i e duchową pasją. Aż w końcu pozostał z mojej wiary jedynie pobożny kościół bez Boga, sentyment do czerwonych cegieł w murach kaszubskich świątyń i wiecznej lampki przed tabernakulum, do Gorzkich żalów i babć w chustkach na głowie, a tak­ że do muzyki Bacha, malarstwa Boscha i poezji Dantego. Nie twierdzę, że wszystko to nie miało sensu. Przeciwnie: zbudowałem gmach, w którym człowiek Ewangelii może pielęgnować swoją żywą wiarę. Ja nie mogę, bo jej nie m a m . Przez pięć ostatnich lat żyłem w tej iluzji, wciąż mając nadzieję, że już jutro, po następnej spowiedzi albo w wakacje, Pan Bóg odsunie ode m n i e mój groteJ E S I E Ń 2004

37

skowy nałóg, napełni mój kościół duchem,

przywróci

mi

dawny

spokój i będę mógł już do końca życia bez­ piecznie „uczęszczać na niedzielne msze święte", pisać - ilustrowane własnym życiem - „pochwały dziewictwa" i być „przykładnym m ę ż e m i ojcem", aż się zestarzeję, u m r ę i pójdę do nieba, gdzie chóry anielskie przywitają m n i e gromkim: „Wencel! Wencel! Ober alles!". N i e r o z u m i a ł e m , dlaczego tak się nie dzieje. Szczerze chciałem przecież realizować plan Boga. D o p i e r o dziś widzę, że t e n plan stał się w p e w n y m m o m e n c i e m o i m o s o b i s t y m l p l a n e m , p o n i e w a ż nie potrafiłem zgodzić się na n o w e w a r u n k i . Pan Bóg dał mi cztery lata p i ę k n e g o życia, pozwolił doświad­ czyć siły liturgii i eucharystii, w której s a m jest obecny, nauczył m n i e miłości do rodziny. Ale w p e w n y m m o m e n c i e powiedział: „ N o dobrze, p o z n a ł e ś , co to «przedsionek Nieba», ale teraz p o d n i e ś swój krzyż i idź dalej, na G o l g o t ę " . A ja nie u s ł y s z a ł e m Jego głosu, nie chciałem go usłyszeć. D o b r z e mi było na tym początkowym etapie Drogi, w t y m m o i m „ m a ł y m Betlejem", i nie zamie­ rzałem się s t a m t ą d ruszać. Z rozpaczy p o s z e d ł e m na w ó d k ę . Zaczęło się od sporadycznego „odrea­ gowywania" stresu i zagłuszania w y r z u t ó w s u m i e n i a , ale p o n i e w a ż ani stres, ani wyrzuty nie ustępowały, s p ę d z i ł e m w tej karczmie pięć lat, pijąc coraz częściej i gęściej. Do kolekcji m o i c h licznych n a ł o g ó w (papierosy, I n t e r n e t , przeglądanie w lustrze) dołączył nowy. Przez o s t a t n i e p ó ł roku p i ł e m właś­ ciwie codziennie, najczęściej w d o m u do lustra, nigdy nie zostawiając kropli alkoholu w butelce. To, siłą rzeczy, p o t ę g o w a ł o moje p r o b l e m y z I n t e r n e t e m . Miły obrazek: „ p o g r o m c a s z a t a n a " po godzinach. Pojawiły się też p i e r w s z e n i e p o r o z u m i e n i a w d o m u , bo jak d ł u g o m o ż n a znosić alkoholika, k t ó r y w sta­ nie upojenia przeklina cały świat, siebie i d e w a s t u j e mieszkanie? W styczniu tego roku wyjechałem z kolegą-poetą na miesięczne s t y p e n d i u m na Gotlandię. Wyróżniliśmy się. Znają nas t a m wszyscy właściciele p u b ó w i dy­ skotek, kasjerzy w Systembolaget (sklepie m o n o p o l o w y m ) oraz policjanci. Nie tylko z wielkiego zdjęcia w lokalnej gazecie, na k t ó r y m pozujemy uśmiechnięci przed białym m u r e m katedry. „Poeci z Polski. Barbarzyńca i klasycysta gośćmi Baltic C e n t e r " . Chłopcy z małymi oczkami po kolejnej nieprzespanej nocy. 38

FRONDA

33

Któregoś dnia, p o wysłaniu m i ł o s n e g o e-maiła d o żony, p o z n a ł e m n a studenckiej prywatce m i ł ą i ł a d n ą Łotyszkę. P o d o b a ł o jej się, że piszę w i e r s z e z rymami, że j e s t e m katolikiem i m a m „typowo polskie i m i ę " . D ł u g i e spoj­ rzenia, taniec i... Tym r a z e m u d a ł o mi się jeszcze oprzeć pokusie. O k a z a ł o się jednak, że n a w e t „ p r o r o k ó w " niewiele dzieli od zdrady. Po powrocie p o s t a n o w i l i ś m y z kolegą wywołać zdjęcia. Czekając na odbit­ ki, w s p o m i n a l i ś m y w restauracji n a s z ą r o m a n t y c z n ą eskapadę. S p r a w d z o n y p a t e n t : po dwie pięćdziesiątki z p i w e m na wejście, a p o t e m j u ż leci z górki. Litr wódki na głowę. Bułka z m a s ł e m . „I co n a m zrobią? R z ą d z i m y ! " . Później letarg, ciemność. Ocknąłem się w nocnym klubie, z nagą tancerką na kolanach. „Mądry i pokorny, i spoza obiegu". No, rzeczywiście spoza obiegu, bo kiedy z kolegą wychodziliśmy z lokalu (znów szczęśliwie uniknąwszy „głębszych relacji" z dziew­ czyną), kolejka miejska i autobusy dawno już nie kursowały. Zdjęcia zgubiłem. Do domu wróciłem rano. Czekał na mnie smutny list od żony, która na ósmą wyszła do pracy, i chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie jestem jednak „wspania­ łym mężem i ojcem", za jakiego się uważałem, i że już niedługo mogę doszczętnie rozwalić nasze małżeństwo. Żona mi wybaczyła, bo mnie kocha, ale ja nie umiałem poradzić sobie z prawdą o własnym życiu. Popadłem w głęboką depresję, miałem żal do Boga. „Dlaczego nie chcesz mnie uczynić nieskazitelnym? Przecież walczyłbym dla Ciebie z całych sił. Dlaczego tak bardzo pragniesz mnie poniżyć?" - pytałem z wyrzutem. W końcu zaczęła mnie drażnić wszelka dewocja. Przestałem się spo­ wiadać. Godzinami słuchałem satanistycznych piosenek Rammstein. „Biegnij, biegnij, biegnij. Nie ma przebaczenia" - dźwięczało mi w uszach od rana do nocy. Zaniedbywałem pracę i poezję, byłem na dnie, chciałem umrzeć. Nic już nie sprawiało mi radości. I wtedy stał się cud. Kiedy opadło moje zauroczenie pięknem katolickich świątyń i chrześcijańskich dzieł sztuki, dostrzegłem, że wewnątrz jest zupełnie pusto. Dotąd sądziłem, m i m o wszystko, że Bóg ukrywa się gdzieś w środku tej kulturowej konstruk­ cji, tylko nie chce mi się objawić, bo zawiódł się na mnie. Nieprawda. Jego nie było t a m już od kilku lat, bo nie było Go w moim sercu. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, zrozu­ miałem, że w którymś momencie bardziej od Chrystusa pokochałem Jego królewskie stroje, pałace i wizerunki. JESIEŃ 2004

A On czekał cierpliwie, aż doświadczę własnej małości, przestanę ciskać gromy w swoich braci i wrócę do Niego jako syn marnotrawny. Bezgrzeszny? Nic z tych rze­ czy. Ale stojący w prawdzie, która jest kluczem do miłości. Podczas ostatnich moich rozmów z przyjaciółmi i nawet teraz, kiedy piszę te słowa, czuję, jak odpadają z mojej twarzy zatęchłe warstwy pudru i szminki. Pęka starannie uformowana maska, a ja nareszcie wychodzę z d o m u niewoli. I wiem już, że Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem, obarczonego grzechami, pożądliwego człowieka, a nie mój piękny obraz, jaki sam stworzyłem. Zapewne jestem śmieszny, ale Bóg jest ze m n ą w tej śmieszności. Dlatego nie boję się dziś pisać prawdy o sobie. Bo On mnie obroni. On wziął na sie­ bie moje grzechy, żeby mnie odkupić. W chrześcijaństwie wcale nie chodzi o to, żeby jakąś kosmiczną siłą woli pozbyć się raz na zawsze swoich win, jak dotąd myślałem, ale aby każdego dnia z ufnością oddawać je Bogu. Naiwne jest bowiem myślenie, że uda nam się całkowicie uciec od swojej natury. Człowiek pyszny, kłótliwy czy pożąd­ liwy prawdopodobnie będzie musiał walczyć ze swoimi słabościami do końca życia. Ale ten ciężar paradoksalnie może stać się także błogosławieństwem. Śmieszność moich grzechów stale sprowadza mnie na ziemię, uczy pokory i dystansu wobec siebie. Jak wielkim byłem pyszałkiem, kiedy nie chciałem pogodzić się z tą śmiesz­ nością! To jest mój mały „oścień śmierci dla ciała", który nie pozwala duszy ulecieć zbyt daleko. Nie balast, lecz wędzidło. Nie trucizna, lecz krzyż. Oczywiście, długa Droga przede mną. Ale teraz m a m już siłę, żeby w nią wyruszyć. Tą siłą jest Jezus Chrystus. Nic więcej, nic mniej. N i e p r z y p a d k o w o piszę tu słowo „ D r o g a " wielką literą. Którejś nocy, leżąc obok śpiącej żony i ustalając w myślach skład swojej drużyny na najbliż­ szą kolejkę i n t e r n e t o w y c h „Piłkarzyków", u s ł y s z a ł e m jakby głos w sercu: „Pójdziesz do n e o k a t e c h u m e n a t u " . Przede w s z y s t k i m zdziwiłem się swoją reakcją - o d c z u ł e m o g r o m n y spokój i falę gorąca przepływającą przez całe ciało. W ciemności u ś m i e c h n ą ł e m się, dostrzegając otaczającą m n i e m i ł o ś ć . To dziwne, bo dotąd r e a g o w a ł e m na tę w s p ó l n o t ę z n i e u d o l n i e skrywanym poczuciem wyższości. D r o g a N e o k a t e c h u m e n a l n a zawsze była dla m n i e ja­ skrawym p r z y k ł a d e m religijnego kiczu i kiedy kilka lat t e m u p r z e c z y t a ł e m eg­ zaltowane pochwały, k i e r o w a n e przez m u z y k a Michała Lorenca p o d a d r e s e m pieśni Kiko Arguello, s t u k n ą ł e m się w czoło. „Czy m o ż e istnieć coś bardziej kiczowatego od tych manierycznych z a w o d z e ń ? " - p o m y ś l a ł e m . Przez prawie dziesięć lat t e m a t n e o k a t e c h u m e n a t u prześladował m n i e , m i ę d z y i n n y m i za sprawą m o i c h kolegów z „ F r o n d y " . I zawsze, we w ł a s n y m p r z e k o n a n i u , 40

FRONDA

33

u d a w a ł o mi się zwycięsko kończyć polemiki. Moje zarzuty były precyzyjne: nieuczęszczanie na niedzielne sumy, n a r a ż a n i e Ciała Bożego na p o k r u s z e n i e podczas eucharystii, p r z e c e n a zepsucia w s p ó ł c z e s n e g o świata, elitarność i p o ­ czucie wyższości n a d l u d ź m i prostej wiary, n a d m i e r n a rola o s ó b świeckich w kierownictwie d u c h o w y m , i g n o r o w a n i e Tradycji i kultury chrześcijańskiej, przesadny luz obyczajowy, m o r a l n y ekshibicjonizm, a w d o d a t k u s w o i s t a dezynwoltura w m ó w i e n i u o w ł a s n y c h grzechach. Ale w chwilach kryzysowych n e o k a t e c h u m e n a t wracał też jako niechciana p e r s p e k t y w a r a t u n k u . Kiedyś p r z e m o g ł e m n a w e t swój w s t r ę t i p o s z e d ł e m z ż o n ą na j e d n ą ze w s t ę p n y c h katechez. Masakra. Wybiegliśmy z kościoła n a t y c h m i a s t po o s t a t n i m słowie. 0 nie, nigdy, przenigdy. Cóż za pogardliwe wywody o „religijności n a t u r a l ­ n e j " ! Co na to babcie w c h u s t k a c h ? Panie Boże, r a t u j ! A teraz w środku nocy Pan Bóg mówił do mojego serca: „Pójdziesz do n e o k a t e c h u m e n a t u , ale nigdzie się nie spiesz, nie rób niczego na siłę, nie bój się, nie gorączkuj, wszystko przyj­ dzie samo. M a m w o b e c ciebie pewien plan". A ja c z u ł e m spo­ kój i radość. Na wszelki wypadek p o m y ś l a ł e m jednak: „ A co na to Kasia? Ona jest taka tradycjonalna". I p o c z u ł e m : „Nie m a r t w się, na początku będzie m i a ł a obawy, ale p o t e m pój­ dzie z tobą". Nagle prysły wszystkie moje dotychczasowe zastrzeżenia. Mój kościół był w ruinie i nie stanowił już przeszkody. Nie interesowało m n i e to, co zwykle: wieczna lampka, ceglane m u r y i m u z y k a Bacha. Nie drażniły m n i e już nawet manieryczne zawodzenia Kiko. Chciałem tylko iść za tym głosem, dokądkolwiek m n i e zaprowadzi. Z n ó w - po latach - c z u ł e m miłość Chrystusa. Żywego, nie odzianego w całun kultury. 1 zrozumiałem: to nie te babcie w chustkach, ale ja byłem a d r e s a t e m odrzuconej katechezy. Wobec babć Bóg | ma, być może, inne plany; m o ż e chce je doświadczać ina­ czej niż mnie, pozostawiając najgorliwszym skarb praw­ dziwej wiary do końca życia. Ale moja droga nie skończy się na „religijności naturalnej", k t ó r ą tak u b ó s t w i ł e m . Następnego dnia spytałem księdza o katechezy neokatechumenalne. Usłyszałem, że są dopiero jesienią. Zmartwiłem się, JESIEŃ 2004

ale zaraz potem przypomniałem sobie te słowa: „Nic na siłę, wszystko przyjdzie samo". Dlatego mogę dziś z czystym sumieniem pisać to świadectwo, które jest tylko potwierdzeniem mojego wyboru. Bo wiem, że t a m pójdę i że poświęcane mi modlitwy moich przyjaciół i ich wspólnot są wysłuchiwane. Czy będę bezgrzesz­ ny? Nie sądzę. Z kilku nałogów któryś zawsze pewnie będzie m n i e nękał. Choć od dwóch miesięcy znów się spowiadam, m a m spokój w sercu, nie piję, leczę się z depresji, a żona mówi mi, że bardzo zmieniłem się na plus, wracają do m n i e problemy związane z szóstym przykazaniem. Ale choć nadal nienawidzę własnych grzechów, przestałem nienawidzić siebie. Jestem wolny. Wierzę, że ten czas do je­ sieni jest potrzebny. Po to, żebym nauczył się reguł nowego życia, uspokoił, nabrał cierpliwości, nie popadł w egzaltację, nie wiązał jakichś dziwnych nadziei z neokatechumenatem, że z dnia na dzień wszystko się zmieni i wyjdę z nałogów raz na zawsze. Szczerze mówiąc, wolę dotrwać w tym stanie do września, niż za trzy miesiące być czysty jak łza i zrezygnować z formacji w poczuciu, że znów stałem się „rycerzem wiary". Bo znam swoją dotychczasową drogę, która biegnie jak sinusoida. W młodości wspiąłem się na szczyt, p o t e m spadłem na samo dno, a teraz nieznacznie się od niego odbiłem. Pół metra, pięć centymetrów, milimetr. Ale to, że otworzyły mi się w końcu oczy na moją prawdziwą kondycję, za­ wdzięczam nie tylko zbiorowym m o d ł o m zaprzyjaźnionych wspólnot, lecz także pojedynczym przyjaciołom z „Frondy". Głównie Jankowi Zielińskiemu, który moje zachwyty nad kulturą chrześcijańską skwitował kiedyś prostym pytaniem: „Ale czy twoje ciało jest świątynią D u c h a świętego?". Czysta demagogia, nie? A kiedy opowiedziałem mu o mojej nieudanej przygodzie z n e o k a t e c h u m e n a t e m , odparł: „Spokojnie, widocznie twój czas jeszcze nie nadszedł". W t e d y śmiałem się z tego w myślach: „Niedoczekanie wasze, nawiedzeni popaprańcy. Ja przecież jutro się nawrócę, pójdę do kościoła i wykupię na resztę życia miejsca w pierwszej ławce dla całej rodziny". Ale teraz, zdumiony, mogę powiedzieć tylko to: „Janek, miałeś rację". Podejrzewam, że to wyznanie zaskoczy i jego, bo kiedy wieszczył mi neokatechumenalna przyszłość, chyba trochę „robił sobie jaja". Taaa... Janek Zieliński - grafik „Frondy". Mieszkający na warszawskim Rakowcu nie-przykładny mąż swojej żony i ojciec pięciorga dzieci, który pojawił się w m o i m życiu kilka lat wcześniej jako antypatyczny gość w hip-hopowej bluzie (ja występowa­ łem wówczas wyłącznie w marynarkach). Szczery do bólu, cierpiący na dysgrafię (na szczęście przy projektowaniu okładek nie trzeba wiele pisać), słuchający jakichś hałaś­ liwych piosenek i bezczelnie ignorujący moje autorskie roszczenia przy wydawaniu

42

FRONDA

33

kolejnych książek. Warszawski snob, blokers, wielbiciel Wojaczka. To on zwrócił mi uwagę, że „noszę płaszcz na obu ramionach", co miało oznaczać, że mówię zawsze to, co inni chcą usłyszeć. To on wytrwale tropił i wyśmiewał mój narcyzm, łapał mnie za słowa i traktował jak zwykłego człowieka (choć każdy przecież wie, że jestem wy­ bitnym poetą). To jego napomnienia i formułowane z autoironią wyznania własnych słabości zapadały mi głęboko w pamięć, dręczyły mnie, denerwowały i... zostawały w sercu. I nawet nie wiem, kiedy nasza znajomość ze szczerej antypatii przerodziła się w równie szczerą przyjaźń. Przez ostatnie lata Janek był m o i m neokatechumenatem, namiastką wspólnoty, posłańcem Bożym (czego, wbrew pozorom, nie piszę po to, żeby wpędzić koleżkę w samouwielbienie cechujące „rycerza wiary"). Fakt, że Janek i wielu innych frondystów mogłoby z powodzeniem pisać dziś razem ze m n ą rachunek sumienia na marginesie szóstego przykazania (spryciarze, wybrali łat­ wiejsze), wzmacnia mnie i dodaje mi odwagi. Ja miałbym też wiele do wyznania na marginesie przykazań, które oni wybrali. Wszystkim wam, chłopaki, z serca dziękuję. Ale najgoręcej dziękuję mojej żonie, k t ó r a w s p i e r a ł a m n i e w najtrudniejszych m o m e n t a c h i p r z e d k t ó r ą nigdy nie m i a ł e m tajemnic. Gdybym je miał, j e d n o ś ć na­ szego m a ł ż e ń s t w a j u ż d a w n o zostałaby rozbita.

Moja

pożądliwość

nie

ma

granic, a moja wola jest b a r d z o słaba. Wolę nie myśleć, k i m byłbym dzisiaj, gdyby nie rodzina. Rany z a d a w a n e przeze m n i e n a s z e m u m a ł ż e ń ­ stwu przez lata o p a t r y w a n e były przez m i ł o ś ć mojej żony. Niech więc t e n wstydliwy dla m n i e , ale chyba konieczny tekst zakończy najintymniejsze

wyznanie:

„Kasiu,

j e s t e m cienkim Bolkiem, ale ko­ c h a m Cię, a n a s z e m a ł ż e ń s t w o jest dla m n i e c u d e m " . WOJCIECH WENCEL

p os i ó d m e : SKUBANIE, KOMBINOWANIE, K O R Z Y S T A N I E Z OKAZJI JAN

ZIELIŃSKI

Z a d z w o n i ł do m n i e GG i opowiedział o p o m y ś l e z t y m F r o n d o w y m dekalo­ giem. W t e d y myślałem, że właściwie jest mi w s z y s t k o j e d n o , o k t ó r y m przy­ kazaniu m i a ł b y m pisać. Z a p r o p o n o w a ł e m , że n a p i s z ę o tym, k t ó r e g o n i k t nie wybierze i k t ó r e z o s t a n i e jako o s t a t n i e . . . J e s t e m p r z e s z ł o dwa tygodnie s p ó ź n i o n y z t y m t e k s t e m . Wcale n i e m a m ochoty go pisać. N i e stać m n i e , by się jakoś szczególnie otwierać i spowiadać. Nie chcę teoretyzować. R o z u m i e s z , Drogi Czytelniku, że j e d y n ą motywacją, jaką m a m , jest t o , by się r e d a k t o r naczelny i wydawca odczepili. Kradłem, k r a d n ę i b ę d ę kradł. Wystarczy? MOTTO NA POCZĄTEK: Zycie religijne też ma swoje mody. Jedną z nich, towarzyszącą rozwojowi małych wspólnot świeckich katolików oraz - co nie mniej ważne - lansowaną i eksploatowaną przez media katolickie, stało się w ostatniej dekadzie publiczne dawanie tzw. świadectw, w żywej mowie lub na piśmie. Aleksander Kopiński, Przeciw temu światu. „Fronda" nr 32

Gdy z a s t a n o w i ł e m się n a d m o i m i „ p r o b l e m a m i " z s i ó d m y m przykazaniem, p r z y p o m n i a ł e m sobie rzeczy, których w o l a ł b y m nie p a m i ę t a ć . H i s t o r i e tak obrzydliwe, że wolę ich tu n i e opisywać. Nigdy n i e k r a d ł e m . To nigdy n i e nazywało się kradzieżą - w latach c h m u r n e j m ł o d o ś c i n a z y w a ł o się „skuba­ n i e m " . M o g ł e m kogoś skubnąć, ale n i e okraść. M o g ł e m z a k o m b i n o w a ć , ale nie okraść. M o g ł e m skorzystać z okazji, ale n i e okraść. D o d a m , że nie r o b i ł e m tego z chęci zysku. Zazwyczaj r o b i ł e m t o , by o b s e r w o w a ć swoją b e z k a r n o ś ć ,

44

FRONDA

33

przewagę psychiczną, by w z b u d z a ć r e s p e k t u towarzyszy młodzieńczej nie­ woli. Kradłem, oprócz kasy, jakieś z u p e ł n i e n i e p o t r z e b n e rzeczy, k t ó r e s t a n o ­ wiły w a r t o ś ć dla o k r a d a n e g o , ale nie dla m n i e . Gdy sobie to p r z y p o m i n a m , czuję się jak g ó w n o . P r z y p o m i n a m sobie te wszystkie zaskoczone spojrzenia, oczy p e ł n e żalu, czasami łez, i czuję się jak g ó w n o . N i e chcę się r o z w o d z i ć i opisywać tych faktów ze szczegółami, bo się w s t y d z ę .

Drogę do najważniejszych rzeczy w m o i m życiu również umożliwiła kradzież. W czasie pielgrzymki do L o r e t o z a s t a n a w i a ł e m się, jaka jest w o l a Pana Boga dotycząca mojego życia. Zbyt d o b r z e z n a ł e m siebie, by sobie ufać. W trakcie p o d r ó ż y czytano m n i e i i n n y m p i e l g r z y m o m Wyznania Św. Augu­ styna (to p a t r o n mojego m a ł ż e ń s t w a ) . Znajdował się t a m fragment, który b e z p o ś r e d n i o otworzył mi drogę do życia w rodzinie. Św. A u g u s t y n opisy­ wał, jak to z kolegami kradł jabłka z cudzych s a d ó w i jak te jabłka wyrzucał, a w samej kradzieży i n t e r e s o w a ł o go s m a k o w a n i e p o p e ł n i a n e g o zła. P a m i ę ­ t a m , że u w i e r z y ł e m w t e d y Augustynowi, że Bóg jest w s z e c h m o c n y i że jeżeli z perwersyjnego złodzieja jabłek uczynił wielkiego świętego, to m o ż e o c h r o n i przed moją perwersją dziewczę, k t ó r e chciałem poślubić. O ż e n i ł e m się. M a m dzieci. I z całą p e w n o ś c i ą jest to z a s ł u g ą Miłosierdzia Bożego i w s t a w i e n n i ­ ctwa św. Augustyna. MOTTO NA KONIEC: Dawno temu zrozumiałem, że nie zmienię świata... Następne trzy lata zajęło mi zrozumienie, że nie zmienię nawet tego miasta... A teraz zastanawiałem się, czy jestem w stanie zmienić bodaj samego siebie. Batman JAN ZIELIŃSKI

poósme:

W ZAKŁAMANIU ŁATWIEJ MAREK HORODNIC

Uczeń Chrystusa jest gotowy „żyć w prawdzie",

to znaczy w prostocie życia na wzór Pana, trwając w Jego prawdzie.

Jeżeli mówimy, że mamy z Nim współuczestnictwo, a chodzimy w ciemności, kłamiemy i nie postępujemy zgodnie z prawdą. (1 J 1.6)

Nie potrafię napisać nic o ósmym - ani o żadnym - przykazaniu Bożym w oderwaniu od własnej osoby. Wszelkie teoretyzowanie na ten temat jest mi obce. Poza tym nie czuję się do tego uprawniony, bo nie jestem ani teologiem, ani osobą duchowną. Z takich rozpraw płyną zwykle gotowe wskazówki „jak żyć", a ja jestem zbyt wielkim żółtodziobem, żeby próbować przekładać TĘ MĄDROŚĆ „z Bożego na nasze". Za dużo trupów miałbym potem na swoim sumieniu. Z kolei pisanie o sobie w kontek­ ście norm moralnych, a może lepiej - przykazań życia - prędzej czy później musi się skończyć publicznym odkrywaniem swoich niewierności wobec Chrystusa. Z drugiej strony j e s t e m k o m p l e t n i e nieczuły na, powiedzmy, „artystycznoh u m a n i s t y c z n e " mierzenie się z Dekalogiem. Wszystkie próby tego typu kończą się odzieraniem głosu Boga z jego w y m i a r u Boskiego. Pozostaje mniej l u b bar­ dziej atrakcyjny wywód z pogranicza moralności i estetyki. C z a s e m robi on na kimś wrażenie, ale dzisiaj niewiele potrzeba, żeby zrobić wrażenie. Najbardziej typowym dziełem tego typu jest Dekalog Kieślowskiego. Cykl filmowy, który niewątpliwie cechuje sprawność realizacyjna, w większej części jest n i e u d a n ą próbą przełożenia języka religii na myślenie w kategoriach etyki niezależnej (ze wszystkimi jej niekonsekwencjami). Efektem jest wybitne dzieło sztuki, które­ go rozmydlony przekaz raczej dezorientuje, niż ewangelizuje.

46

FRONDA

33

Dla m n i e język dziesięciu przykazań Bożych jest językiem religijnym i w ł a ś n i e jako kategorię ściśle religijną b ę d ę go t r a k t o w a ć . Dekalog jest „ d o m n i e " i to ja albo na niego o d p o w i e m , albo nie. Kultura jest tutaj d r u g o ­ rzędna, a przynajmniej w t ó r n a w o b e c m o i c h wyborów. Dlatego w o l ę napisać o ó s m y m przykazaniu „coś od siebie", bo m o ż e k t o ś po drugiej s t r o n i e myśli, że jest ze s w o i m rozdarciem sam. Wolę napisać coś j e m u . W t e n s p o s ó b nie ucieknę od ujawnienia swojej zakłamanej natury... Do rzeczy. Bardzo bliskie jest mi n a u c z a n i e Kościoła na t e m a t „grzechu s t r u k t u r a l n e g o " bądź „ s t r u k t u r g r z e c h u " . Kategoria ta zakłada na początku, że grzech ma swoje konsekwencje społeczne, a p o t e m , że g r o m a d z e n i e grze­ c h ó w indywidualnych w r ó ż n o r a k i c h instytucjach przez długi czas p o w o d u j e n i e m o ż n o ś ć rozeznania, który p o d m i o t m o r a l n y (człowiek) jest za nie o d p o ­ wiedzialny. W t e n s p o s ó b przez wieki s p o ł e c z e ń s t w a obrosły b a l a s t e m , które­ go - po ludzku - nie s p o s ó b się pozbyć. J e d n o c z e ś n i e czuły się coraz bardziej komfortowo, bo d o b r z e jest wiedzieć, że to nie „ja" j e s t e m w s z y s t k i e m u winien, lecz jakieś a n o n i m o w e struktury. Walka w takiej sytuacji staje się bezcelowa. Rozgrzeszenie przychodzi przecież tak ł a t w o . N e o p o g a ń s k i e , głę­ boko zdechrystianizowane s p o ł e c z e ń s t w o polskie A . D . 2 0 0 4 r ó w n i e ż n i e j e s t w o l n e od „ s t r u k t u r g r z e c h u " . Świadczy o t y m moje w ł a s n e d o ś w i a d c z e n i e (w dużej mierze niedyskutowalne) - czuję się w nich z a n u r z o n y b a r d z o głę­ boko. U m o c z o n y po uszy. C z ę s t o łapię się na tym, że ze ś l e p o t ą jest mi b a r d z o wygodnie. „Wszystko jest g r z e c h e m " - mawiali święci, więc jak tu n o r m a l n i e żyć? Lepiej nie widzieć. Ta moja ślepota jest o w y m J a n o w y m „życiem w ciem­ ności". Polega o n a na ciągłym o k ł a m y w a n i u się, że m o g ę siedzieć „ o k r a k i e m na barykadzie" p o m i ę d z y życiem n e o p o g a n i n a , k t ó r e często z rozkoszą wio­ dę, a radykalnym katolicyzmem świętych Pańskich, k t ó r y m n i e fascynuje. W k o n k r e t a c h wygląda to następująco. Jak tu nie mieć zachwaszczonej wrażliwości, jeśli od lat całych słucha się demonicznej, onirycznej, „antysystemowej" - czy jak ją t a m nazwać - muzyki, której korzenie tkwią nie w i a d o m o gdzie? (inni, o tak! dobrze wiedzą gdzie). Odpowiedź adwokata „struktur grzechu" jest taka: pokaż mi takich, którzy nie słuchają - nawet bardzo katolickich! Słuchają wszędzie: w radiu, w telewizji, na walkmanach, discmanach, pecetach, mac-ach, m p 3 i koncertowych spędach. Dzisiaj bez muzyki ani rusz. Co w niej złego? Przecież t a k ubogaca... A ja p o ­ święcam jej trzydzieści procent mojego dnia. Czasem więcej... Kontrkulturowcy JESIEŃ 2004

wygrali - sztuka stalą się dla m n i e życiem.

W

małym,

zamkniętym

z i e m s k i m raju na m i a r ę . Podstawą w życiu codziennym jest relaks. Przecież trzeba odpo­ cząć. Telewizor jest rzeczą dobrą, 0 ile dobrze się go używa. Dyktat informacji i

„klasycznych

filmowych",

redakcji

dziel

katolickiej

1 o b c h o d ó w 25-lecia pontyfikatu Ojca

Świętego.

Nie

obejrzysz?

Jak wyrzucisz telewizor - o m i n ą cię

wszystkie

ważniejsze

dyskusje.

Przed s n e m - zamiast modlitwy - t r o ­ chę popykać pilotem. Kolejna „struktura niewolnicza". Telewizja - dobra rzecz! A jak puszczą coś obrazoburczego, to t y m bardziej musisz zobaczyć, bo p o t e m ci powiedzą, że nie wiesz, o czym gadasz. Ale Pasję i Ojca Pio to sobie zobacz. To Boże filmy. A z c h ł o p a k a m i się n i e napijesz? W d o b r y m towarzystwie w a r t o . W piątek z a m i a s t p o s t u . O Pasji pogadacie. I m p r e z a jest p o t r z e b n a dla higieny psychicznej. Po pracy. J e d n o , d w a p i w a to jeszcze m o ż n a - byle się n i e nachlać. Praca. Lepiej jej nie strać, bo masz dwoje dzieci. Oczywiście - żaden szef nie jest bogiem! Kasa też nie. Ale przydałoby się więcej, bo trzeba żyć. Odpowiedzialnie. Za żonę i dzieci. Praca to też „struktura grzechu"? Przecież pracę masz ideową. Oszaleć można. A jeszcze żona ciosa kołki na głowie, że tak późno przychodzisz. Nie kłap tyle jęzorem!!! Co, pogadać nie można? Co, kurwa, nie powiesz? Święty jesteś, czy co? Świętoszek? Język się przecież zmienił - że tak powiem - struktural­ nie. A że zachwaszczony...? Nie można wciąż chorałami gregoriańskimi...! Tak, na d r o d z e do świętości „ s t r u k t u r a g r z e c h u " stoi mi o k o n i e m . N i e ja. W z a k ł a m a n i u łatwiej. MAREK HORODNICZY

48

FRONDA

33

p od z i e w i ą t e :

WEJŚCIE KOSZTUJE ROZUM ALEKSANDER

KOPIŃSKI

A na poduszce grzechu szatan Trismegista Nasz duch oczarowany kołysze powoli I tak trawi bogaty kruszec naszej woli Trucizną swą ten stary, mądry alchemista. Charles Baudelaire, Do czytelnika tłum. Antoni Lange (Kwiaty zia, 1857)

Wyznając winy, przywdziej maskę. Miłosierny i tak o nich wie, a nie pozna cię Oskarżycieł. XV-wieczne porzekadło hiszpańskie

Pamiętam taką gazetę popularną, rozrywkową, coś w stylu „Detektywa". N a w e t one były w PRL-u szare. Ta była różowo-szara. Był t a m test, który ekscytował wówczas n a s z ą wyobraźnię uczniów o s t a t n i c h klas p o d s t a w ó w k i . Szereg obrazków w komiksowym stylu wyobrażał różne części kobiecego ciała, jedne bardziej, inne mniej okryte. Pytanie dotyczyło męskiego ideału kobiety. Aby stwierdzić, jaki jego typ się preferuje, trzeba było wybrać o d p o w i e d n i obra­ zek. Mój wzrok błądził krótko. Padł na kadr, który w całości wypełniał ładnie wykreślony biust, i zatrzymał się. Objaśnienie w legendzie b r z m i a ł o mniej wię­ cej tak: potrzebujesz ciepła i d o m u , w kobiecie szukasz m a t k i . N i e p a m i ę t a m dokładnie, bo o tej diagnozie chciałem jak najszybciej zapomnieć. N i e godziłem się na przyprawienie mi gęby m a m i n s y n k a (bo tyle m o g ł e m z tego wówczas zrozumieć), n a w e t jeśli tylko ja s a m miałbym o t y m orzeczeniu gazetowych psychologów się dowiedzieć. Ale wzrok wracał uparcie do tego samego obraz­ ka. To był na p e w n o ten właściwy. N i e nogi, nie biodra, nie plecy, nie pośladki, nie profil twarzy. Okrągłe piersi. Tylko ta diagnoza... JESIEŃ

2004

49

Biedny, b i e d n y c z ł o w i e k Odpowiadający mi p o r t r e t w ł a s n e g o przypadku z n a l a z ł e m ładnych kilka lat później w Wilku stepowym H e r m a n n a H e s s e g o . W scenie, w której H a r r y Haller, niespokojnie kłusując n o c ą po mieście, trafia do gospody Pod C z a r n y m O r ł e m i t a m spotyka H e r m i n ę . „Pozwól, p r z e t r ę ci okulary, przecież nic nie widzisz" - powiedziała już po chwili rozmowy. Z a m ó w i ł a mu k a n a p k ę i na­ lała wina. On ani nie u m i a ł żyć, ani nie chciał ze sobą skończyć. Był g ł o d n y człowieka. Z a m k n i ę t y w swej filozoficzno-literackiej wieży z kości słoniowej, nie u m i a ł się z niej wydostać. Nawiązanie z innymi, zwłaszcza z kobietami, k o n t a k t u , który nie byłby u c z o n ą d y s p u t ą albo z i m n ą kontemplacją muzyki czy sztuki, wydawało m u się nie d o przezwyciężenia t r u d n e . H e r m i n a j e d n a k odpowiedziała: „Zobaczysz, że jest dziecinnie ł a t w o . Zrobiliśmy już pierwszy krok, przetarliśmy okulary, zjadłeś i wypiłeś. Teraz pójdziemy oczyścić twoje spodnie i buty, wymagają tego. A p o t e m zatańczysz ze m n ą s h i m m y " . H e r m i n a zaczęła więc uczyć H a r r y ' e g o życia, w ł a ś n i e takiego p r o s t e g o życia, które składa się ze zwykłych codziennych czynności, jakie on d o t ą d lekceważył czy n a w e t uważał, że ma je w pogardzie, choć ta p o d s z y t a była s t r a c h e m . Ze świata zmarszczonych czół i skupionych oczu wilk s t e p o w y („Biedny, biedny człowiek. Spójrz na jego oczy! Nie u m i e się ś m i a ć ! " - m ó w i ł 0 n i m niejaki Pablo) przeniesiony został w rzeczywistość, w której istniała tylko j e d n a bieżąca chwila - i w ł a ś n i e jej należało się oddać, ją celebrować z całą maestrią. Jego nauczycielka zaś „uprawiała dziecinadę i k u n s z t życia chwilą" tak pięknie, tak bez reszty „ulegała z a r ó w n o k a ż d e m u w e s o ł e m u pomysłowi, jak i p r z e l o t n e m u , p o n u r e m u dreszczowi z dalekich głębin duszy 1 pozwalała im się wyżyć", że H a r r y bez zastrzeżeń został jej u c z n i e m .

Tylko d l a o b ł ą k a n y c h Wszedł więc w świat spraw, jak je dotąd oceniał, błahych, różnych damskich fatałaszków, cacek, bibelotów, malowanych kwiatów i paznokci. Uczył się nowego języka, którym mógł m ó w i ć o rzeczach, jakich dotąd nie dostrzegał w dziełach „nieśmiertelnych": Goethego, Mozarta, Baudelaire'a, Schuberta, Novalisa. Wszystko teraz było dlań „plastycznym m a t e r i a ł e m miłości, magii, podniety, było posłańcem, przemytnikiem, bronią, okrzykiem bojowym".

50

FRONDA

33

N a u k a H e r m i n y bywała gorzka. „Kochać idealnie i tragicznie, drogi przyjacielu, to na p e w n o u m i e s z znakomicie, n i e w ą t p i ę w t o , m o j e u z n a n i e ! - mówiła. - Ale teraz nauczysz się kochać zwyczajnie, t r o c h ę po l u d z k u " . Tak że ze świata doskonałej, lecz n i e s p e ł n i o n e j miłości p r z e n i e ś ć się więc m u s i a ł Harry w sferę u c z u ć bardziej ziemskich i ludzkich. W świat fordanserek i p r o ­ stytutek. „W ogóle p o d e j r z e w a m - strofowała go H e r m i n a - że m i ł o ś ć trak­ tujesz straszliwie p o w a ż n i e . . . Troszczyć się n a t o m i a s t m u s z ę , żebyś t r o c h ę lepiej nauczył się małych, lekkich sztuczek i gierek życiowych... Bardzo by ci się przydało, wilku stepowy, p r z e s p a ć się z n ó w kiedyś z ł a d n ą dziewczyną".

Jego znajomość z H e r m i n ą n i e była b o w i e m zwykłym czy n a w e t niezwy­ kłym r o m a n s e m . Za kochankę wybrała mu o n a p i ę k n ą Marię. P o t e m , w tea­ trze magicznym Pabla - „nie dla każdego", lecz „tylko dla o b ł ą k a n y c h " , gdzie „wejście kosztuje r o z u m " - bez p r o b l e m u j u ż trafił do pokoju, na k t ó r e g o drzwiach widniał n a p i s : „Wszystkie dziewczęta są twoje. W r z u ć j e d n ą mar­ kę". Wchodząc t a m , Harry m ó g ł wreszcie u w o l n i ć t ł u m i o n ą przez lata s t r o n ę swej osobowości, zrealizować d a w n e m a r z e n i a o Irmgardzie, Idzie, E m m i e , spokojnej, nie znanej z imienia łagodnej C h i n c e z p o r t u w Marsylii. „Każdą dziewczynę, k t ó r ą k o c h a ł e m niegdyś w mojej m ł o d o ś c i , k o c h a ł e m z n o w u , ale każdą potrafiłem n a t c h n ą ć miłością, każdej coś dać, od każdej o t r z y m a ć coś w darze. Pragnienia, sny i możliwości, k t ó r e niegdyś żyły jedynie w mojej wyobraźni, były teraz przeżywaną przeze m n i e rzeczywistością". J E S I E Ń 2004

5^

W teatrzyku osobowości Pabla, w k t ó r y m jak na szachownicy p r z e s t a w i a się r o z m a i t e figury tworzące n a s z e „ja", na dalszy plan zszedł

Harry-wilk

Harry-fantasta,

stepowy,

Harry-poeta,

Harry-moralista.

Istniał

tylko Harry-kochanek. N i e bez p o w o d u j e d n a k napis na drzwiach głosił, że „wstęp nie dla każdego". N i e w c h o ­ dzi się t a m b o w i e m bezkarnie. Za o s t a t n i m i drzwiami, z n a p i s e m : „Jak się przez miłość zabija", pojętny

uczeń

znalazł

swą

nauczycielkę i gospodarza te­ go niezwykłego p a n o p t i k u m , nagich, pogrążonych j u ż w g ł ę b o k i m śnie. „Pod lewą piersią H e r m i n y spo­ strzegłem

świeży,

okrągły,

ciemno

podbarwiony ślad; m i ł o s n e ukąsze­ nie pięknych, połyskujących z ę b ó w Pabla. W to miejsce w b i ł e m n ó ż aż po rękojeść. Krew spłynęła na białą, delikatną skórę H e r m i n y . . . przyglądałem się tylko, jak k r e w płynęła, i widziałem, jak na chwilę otworzyły się oczy Herminy, boleśnie, głęboko zdziwione. Dlaczego jest zdziwiona? - p o m y ś l a ł e m " .

Trochę r ó ż u n a z n i e r u c h o m i a ł e j t w a r z y Kim była z a t e m H e r m i n a ? Czy rzeczywiście była tak m ą d r ą nauczycielką, skoro nie u m i a ł a przewidzieć prostych n a s t ę p s t w swego działania i finał education sentimentale jej w y c h o w a n k a tak ją zaskoczył? Czyjej imię łączy się tylko z jej hermafrodytycznym czarem, k t ó r y m zwiedziony H a r r y pomylił ją raz n a w e t ze swym przyjacielem z m ł o d o ś c i , nomen omen H e r m a n e m ? Czy p o d jej postacią H e s s e przedstawił J u n g o w s k ą animę, żeński p i e r w i a s t e k d u s z y wilka stepowego, z k t ó r y m t e n m u s i a ł się skonfrontować w procesie indywiduacji? Czy m o ż e jej imię kojarzyć należy raczej z H e r m e s e m Trismegistosem,

52

FRONDA

33

p o s ł a ń c e m greckich bóstw, p r z e d k t ó r y m i ojcowie Kościoła ostrzegali, wi­ dząc w nich m a s k i d e m o n ó w , w o b e c których ludzie ery przedchrześcijańskiej pozostawali b e z b r o n n i , nie znając ich prawdziwej, ukrytej n a t u r y ? Jeśli zaś H e r m i n a była H e r m e s e m , to czyjego p o s ł a ń c a rolę grała? O s t a t n i a scena powieści, w której gospodarz tego o b ł ą k a n e g o t e a t r u czy szachownicy o s o ­ bowości, Pablo, paląc papierosa, spokojnym, d e m o n i c z n y m n i e m a l g e s t e m zgarnia ją, skurczoną do r o z m i a r ó w figurki szachowej, do kieszeni swojej kamizelki, wskazuje, że m o g ł a być jedynie m a r i o n e t k ą w jego czarnoksięskim przedstawieniu. D o p i e r o n a d stygnącym t r u p e m H e r m i n y H a r r y zdaje sobie sprawę, że cały czar, jaki n i m owładnął, był u ł u d ą : „Takie było całe moje życie, t a k a była o d r o b i n a m e g o szczęścia i miłości, jak te zastygłe u s t a : t r o c h ę r ó ż u na znie­ ruchomiałej t w a r z y " . Jego droga ku wyzwoleniu kończy się klęską. Z a m i a s t miłości odnalazł jedynie blichtr, z a m i a s t szczęścia - chwilowe zaspokojenie, zamiast pełnej blasku h a r m o n i i - p u s t k ę .

M a ł ż e ń s t w o , czyli k o n i e c z n o ś ć z d r a d y U ł u d a i p o k u s a pożądliwości stały się g ł ó w n y m t e m a t e m o s t a t n i e g o filmu Stanleya Kubricka Oczy szeroko zamknięte. P a ń s t w o Harfordowie, on wzięty lekarz nowojorskich bogaczy, o n a właścicielka galerii na M a n h a t t a n i e , choć jeszcze młodzi, są j u ż nieco z n u d z e n i swą d o s t a t n i ą i spokojną egzystencją. W ich życiu nagle wszystko się zmienia, gdy po j e d n y m z wielu rautów, przypalając jointa, Alice o p o w i a d a m ę ż o w i , jak kiedyś, w m o m e n c i e j e d n e g o spojrzenia na przystojnego oficera m a r y n a r k i poczuła, że byłaby g o t o w a p o ­ rzucić go wraz z dzieckiem, gdyby t a m t e n tylko skinął na nią ręką. To n i e s p o ­ dziewane dla nich obojga w y z n a n i e z o s t a ł o p o n i e k ą d s p r o w o k o w a n e wykręt­ nymi o d p o w i e d z i a m i Williama na pytania żony, zazdrosnej o jego pacjentki. Przypadek - ich p o ł ą c z o n a z p i e s z c z o t a m i r o z m o w a m o g ł a przecież potoczyć się z u p e ł n i e inaczej. M e c h a n i z m z e m s t y zaczyna j e d n a k działać z g o d n i e z w ł a s n ą n i e u b ł a g a n ą logiką, n a d k t ó r ą ż a d n e z nich nie ma władzy. Pod p r e t e k s t e m nagłej wizyty u umierającego pacjenta William w y r u s z a więc w n o c n ą w ę d r ó w k ę po mieście - i tak będzie o d t ą d każdego kolejnego wieczoru. Błąkając się bez celu, trafia to do p r o s t y t u t k i , gdzie c u d e m u n i ­ ka zarażenia HIV, to do wypożyczalni k o s t i u m ó w , której właściciel stręczy JESIEŃ 2004

53

k l i e n t o m swą n a s t o l e t n i ą córkę, i n n y m r a z e m wreszcie na tajemniczy bal maskowy, który okazuje się perwersyjną orgią ludzi z wyższych sfer. Kusząc los, szukając okazji do p o p e ł n i e n i a zdrady i wystawiając się wciąż od n o w a na próbę, Harford za każdym r a z e m n i e m a l w ostatniej chwili wycofuje się, rezygnuje z możliwości, jakie s a m stwarza. Wszędzie gra rolę voyeura, i m p o t e n t n e g o marzyciela, który swój w z r o k k a r m i o b r a z a m i cudzej rozpusty, ale s a m nie jest w stanie pójść k o n s e k w e n t n i e za w ł a s n y m i p r a g n i e n i a m i . Co sprawia, że zdradzony - wprawdzie tylko w myślach czy m o ż e aż w t e n najbardziej intymny sposób - mąż nie odpłaca żonie pięknym za nadobne? Z pewnością nie decydują tu żadne względy religijne. Harfordowie to typowi przedstawiciele śmietanki Nowego Jorku, dla których więź małżeńska nie sta­ nowi sakramentu, tylko pewien rodzaj kontraktu, z którego obie strony czerpią korzyści. Może to zatem zwykły strach? Przed czym jednak, skoro nie przed grze­ chem i potępieniem? Przecież, jak m ó w i ktoś z ich towarzystwa, urok małżeń­ stwa polega na tym, że dla obu stron zdrada staje się czymś nieuniknionym...

Beatrycze w burdelu Ostatnie dzieło Kubricka, którego montażu twórca Odysei kosmicznej nie zdążył już sam dokończyć, uznano powszechnie za nieudane, przegadane, zbyt długie i po prostu nudne. To, co krytyka i publiczność miłosiernie skłonne były uznać co naj­ wyżej za ekstrawagancję w niemodnym już stylu, było m o ż e jego t e s t a m e n t e m . . . Co więc chciał w n i m przekazać, a czego nie dostrzegły gazety i ich czytelnicy? Jedyna wartość, która ostatecznie okaże się mieć dla Harfordów znaczenie i która uratuje ich przed katastrofą, to więź miłości. Nie jest to jednak ani sen­ tymentalne uczucie, ani łatwy moralizatorski slogan. Bohaterowie Oczu szeroko zamkniętych są przecież nieodrodnymi dziećmi świata, który stał się niemy, bo utracił dar mówienia o najważniejszych w życiu sprawach. Świata, który uznając, że stary język i stare słowa nie są już dłużej w stanie unieść towarzyszącej im przez wieki powagi, i odrzucając je jako sztucznie patetyczne, nie zdołał zarazem stworzyć słów nowych, na ich miejsce zaś pozwolił wtargnąć wulgaryzmom. I właśnie do jednego z tych ostatnich będzie się musiała odwołać Alice, aby od­ powiednio wyrazić wagę decyzji o dalszych losach swego małżeństwa. Harfordowie zatem, żyjąc mniej więcej p o d o b n i e jak wszyscy, szukają jed­ n a k po o m a c k u tego, z czego inni zbyt ł a t w o rezygnują: s p o s o b u na ocalenie

54

FRONDA

33

ich znajdującego się w kryzysie związku. Przygody Williama uczą go, że łącz­ ność z ż o n ą jest czymś całkowicie realnym, że ich czyny, ale p r z e d e w s z y s t k i m myśli i choćby p r z e l o t n e p r a g n i e n i a rzeczywiście wpływają na tę d r u g ą o s o b ę . Z d e m a s k o w a n y w trakcie balu m a s k o w e g o jako nie z a p r o s z o n y t a m intruz, d o k t o r ma ponieść karę, której formy m o ż e się tylko, przerażony, domyślać. Z ł a m a ł tabu, wkroczył w ukryty p r z e d profanami świat perwersyjnych rozry­ wek możnych, a kolega, który zdradził mu h a s ł o otwierające drzwi do p a ł a c u na przedmieściach, nagle w tajemniczych okolicznościach zniknął. Wybawienie z opresji przychodzi w ostatniej chwili. Przynosi je Harfordowi kobieta, którą kiedyś uratował z zatrucia prochami. Na pozór oprowadzając dok­ tora po pełnym okazji do zmysłowych uciech pałacu (w tym świecie Beatrycze może przybrać już tylko postać prostytutki i oprowadzać po jakimś megaburdelu), póki to jeszcze było możliwe, starała się nakłonić go do jak najszybszego opuszczenia balu (prowadziła więc Williama niejako w o d w r o t n y m kierunku niż Hermina, kiedy edukowała w Wilku stepowym Harrego Hallera). Kiedy jednak na ucieczkę jest już za późno, ta nie znana Harfordowi nawet z imienia dziewczyna występuje w jego obronie, ofiarując sędziom w zamian za niego - siebie samą. Po powrocie do d o m u d o k t o r b u d z i swoją żonę, t a r g a n ą s e n n y m koszma­ rem, który okazuje się b a r d z o r e a l n ą wizją z b i o r o w e g o g w a ł t u na niej.

Jak się zdejmuje m a s k ę Kary za przekroczenie granicy, za k t ó r ą z a p o m i n a się o kochanej osobie, nie m o ż n a uniknąć. Stary Reżyser jest j e d n a k zbyt mądry, by pozostawić j e d n ą tylko możliwość interpretacji swego o b r a z u . Wszak p o n o w o c z e s n y widz, czyli każdy z nas, n a w e t jeśli zna słowa C h r y s t u s a z Kazania na Górze: „Każdy, k t o JESIEŃ 2004

55

pożądliwie patrzy na kobietę, już się w s w o i m sercu d o p u ś c i ł z n i ą c u d z o ł ó ­ stwa" (Mt 5, 2 8 ) , to częściej śmieje się z p o d o b n i e „ n a i w n y c h " w e z w a ń do p o w r o t u ku d a w n o utraconej niewinności, niż o d c z u w a ich groźną p o w a g ę . W kolejnych d n i a c h William rozpoczyna śledztwo, chcąc sprawdzić, co na­ p r a w d ę wydarzyło się t a m t e j nocy. Szuka b e z s k u t e c z n i e Nicka Nightingale'a, znajomego pianisty,

k t ó r y umożliwił m u wejście n a i m p r e z ę .

Znajduje

w kostnicy ciało swej wybawczyni, której jak się okazuje, t y m r a z e m u d a ł o się j e d n a k przedawkować. Z drugiej j e d n a k strony, j e d e n z pacjentów-milion e r ó w w y ś m i e w a jego dociekania, twierdząc, że dał się n a b r a ć u c z e s t n i k o m orgii, którzy chcieli po p r o s t u wystraszyć profana, żeby t e n p r z e s t a ł zajmować się kompromitującymi dla nich tajemnicami. William zauważa, że jest śle­ dzony, lecz i to okazuje się s p r a w k ą życzliwego mu bogacza, k t ó r y bojąc się o swego doktora, p o s t a n o w i ł otoczyć go d y s k r e t n ą o c h r o n ą . Maskarada jednak trwa nadal: wracając do d o m u kolejnej nocy, o b o k śpiącej żony lekarz zastaje na poduszce w ł a s n ą zgubioną na balu maskę. Z d e s p e r o w a n y mąż postanawia wreszcie przerwać śniony na jawie koszmar. Jego t ł u m i o n e nerwowe łkanie budzi żonę. Alice przygarnia go i tuli jak dziecko. Po trwającej do świtu r o z m o w i e Harfordowie udają się z córką na zakupy. Kupowanie dziecku p r e z e n t u p o m a g a obojgu wrócić do realnego świata. Do siebie nawzajem. A końcowe słowo Alice, mówiącej o tym, co teraz najważniej­ szego dla ich związku powinni zrobić: „Fuck", brzmi - jak słusznie zauważył jeden z bynajmniej nie życzliwych filmowi liberalnych r e c e n z e n t ó w - jak o d n o ­ wienie przysięgi małżeńskiej.

Błogosławione tchórzostwo Od wejścia do t e a t r u magicznego czy na bal m a s k o w y pożądliwych myśli dzieli zawsze tylko j e d e n krok. Przed grą figurami w ł a s n y c h wcieleń na szachownicy Pabla czy z a ł o ż e n i e m m a s k i i peleryny szukających m o c n y c h wrażeń, starzejących się bogaczy nie ma żadnej z e w n ę t r z n e j ochrony. M o ż n a t a m trafić nosząc s u t a n n ę i m o ż n a m i n ą ć je, nie zauważając, gdy spaceruje się ulicami A m s t e r d a m u . J e d n a chwila, kiedy w z r o k i wyobraźnia stają się silniej­ sze od rozsądku, decyduje o r o z p ę t a n i u fascynującego widowiska... ...i przerażającego, gdy spojrzeć na nie trzeźwo, c h ł o d n y m o k i e m . Bo przecież żadna gra nie kończy się r e m i s e m . Z a w s z e k t o ś zwycięża i k t o ś 56

FRONDA

33

ponosi porażkę. Jeśli godzimy się zagrać sami ze sobą e l e m e n t a m i swojej osobowości, jak p i o n k a m i na szachownicy, to wygrywając, poznając coś, cze­ goś (o sobie? o innych?) się dowiadując, m u s i m y także czymś za tę zabawę zapłacić. Wejście do egotycznego t e a t r u Pabla kosztuje r o z u m . C e n ą za wej­ ście na m a s k a r a d ę perwersyjnych s n o b ó w jest m i ł o ś ć i cierpienie tych, którzy czekają na n a s w d o m u . „Nie żył, k t o nie przeżył s z a l e ń s t w a " - to graffiti z rzymskiego m u r u m o ż e fascynować tylko jako zjawisko językowe. Bo dalej, za o b ł ą k a n i e m czeka już tylko śmierć. Uzdrawiając epileptyka, który rzucał się to w w o d ę , to w ogień (czy ina­ czej p o s t ę p u j e człowiek targany n a m i ę t n o ś c i ą ? ) , a k t ó r e g o c h o r o b ę w daw­ nych czasach u z n a w a n o za rodzaj obłąkania, J e z u s m i a ł powiedzieć: „Ten zaś rodzaj złych d u c h ó w wyrzuca się tylko m o d l i t w ą i p o s t e m " (Mt 17, 2 1 ) . To bez wątpienia j e d n a z recept na pokusy H e r m i n y czy innej wysłanniczki naj­ bardziej złośliwego szydercy i n a s z e g o w i e c z n e g o oskarżyciela. Kto wie, czy nie lepszą j e d n a k u s ł y s z a ł e m n i e d a w n o o d r o z t r o p n e g o zakonnika: „ Z t e g o rodzaju p o k u s a m i n i e należy walczyć. N i e w o l n o też z n i m i się targować, dopuszczać ich do siebie. J e s t e ś m y na to za słabi. Jeśli się m i m o w s z y s t k o pojawią, t r z e b a jak najszybciej uciekać". ALEKSANDER KOPIŃSKI

p od z i e s i ą t e :

GULA CZYLI

SKACZE

NAJBARDZIEJ

POLSKIE

PRZYKAZANIE

DEKALOGU

TADEUSZ

CRZESIK

Spotkanie z N a c z e l n y m „ F r o n d y " . M a m p a r ę t e m a t ó w do o m ó w i e n i a , ale... w ł a ś n i e śpieszę na s p o t k a n i e z X. O m ó w i m y później... „Wiesz, na 10-lecie piszemy teksty o przykazaniach Dekalogu..." (patrzy w n o t a t n i k ) . „ Z o s t a ł c jeszcze parę. M o ż e byś napisał dziesiąte?". „Niezły p o m y s ł " - zachrypiałem bez przekonania. W tej s e k u n d z i e Grzegorz odwrócił się na pięcie i tyle go widziałem. Ż a d n y c h szans na wyłganie się od tej roboty, n u l . Zabrałem się do pisania na dwa dni przed t e r m i n e m oddania tekstu. Dziesiąte przykazanie. Wypowiadane codziennie... ale jakby na wydechu. Każde poprzednie konkretne, fundamentalne, olśniewająco przejrzyste, a dziesiąte... na wydechu. Dziesiąte jak pokrywka skacząca na kartoflach. Wypełnienie. Menisk wypukły De­ kalogu. „Nie będziesz pożądał żadnej rzeczy przynależnej twojemu bliźniemu"... Spotkać w r a c h u n k u s u m i e n i a w ł a s n e ja, t a k m o c n o o b e c n e w każdym z nas, w ja społecznym, zbiorowym, p r z y p i s a n y m do tylu ról: ojca, pracowni­ ka, kolegi, bliźniego, p o d m i o t u życia politycznego, m i ę s a wyborczego głaska­ n e g o przez wybranych p r z e z ciebie polityków. Przykazanie X o b n a ż a w n a s p r a g n i e n i e p o s i a d a n i a jak dziób r o z w a r t e do nasady ogona. I n s t y n k t p o s i a d a n i a i p e r m a n e n t n a p o t r z e b a p o r ó w n y w a n i a z p o z i o m e m zaspokojenia p o t r z e b u innych; n i e najbliższych, ale b l i ź n i c h ! ! ! Jakie to n e g a t y w n e skojarzenia m a s z z t y m p r z y k a z a n i e m ? Lecimy: za­ zdrość, zawiść, Schadenfreude... N o , zrób wreszcie r a c h u n e k s u m i e n i a : zacznij od czegokolwiek, od wczo­ rajszego r a u t u : - kiedy n a k ł a d a s z kawałek ciasta, sięgasz po najokazalszy, a za t o b ą kolej­ ka bliźnich do t o r t u . . .

58

FRONDA

33

- brylujesz n a d m i e r n i e na t y m przyjęciu - o d b i e r a s z szansę prezentacji innym... - przełykasz ślinę: jak szczerze ś m i a ł a się twoja ż o n a z d o w c i p u twojego konkurenta... - konkurent przynosi na przyjęcie butelkę niezbyt drogiego wina (cha, cha)... - o d p o w i a d a na pytanie o n o w y s a m o c h ó d , czerpiąc z t e g o n a d m i e r n ą satysfakcję ... - zwróć uwagę, jak wiele razy w ciągu tego przyjęcia użyłeś zaimka „ja"... - tak fatalnie u d a ł o się z a i n w e s t o w a ć k o n k u r e n t o w i , że p r z y n i o s ł o to k r o ­ ciowe zyski (gula skacze)... - jakie to niesprawiedliwe, że tę c e n n ą sentencję wymyślił 50 lat t e m u mój bliźni: nie zazdrościmy świętym, że j u ż są w niebie, a j e d n o c z e ś n i e ocze­ kujemy zbawienia i wieczności. Ten krótki r a c h u n e k s u m i e n i a z wczorajszego przyjęcia u ś w i a d o m i ł mi skalę o s t r z e ż e ń wynikających z dziesiątego przykazania. Kto z n a s nie doświadczył wypieków zazdrości p o d c z a s zwykłego r o d z i n n e g o grzybobrania, k t o ustrzegł się zaglądania do cudzych koszyków z grzybami. W t e d y przestajesz zbierać, przestajesz szukać po lesie, po w ł a s n y c h ścieżkach, wracasz do d o m u z p i ę c i o m a betkami... W i e c z o r e m w ó d k a n i e wchodzi... Stary znajomy, który wrócił w latach 90. ze Stanów, s p u e n t o w a ł m e n t a l n o ś ć A m e r y k a n ó w w y d e s t y l o w a n ą p o d c z a s wieczornych z n i m i r o z m ó w : Amery­ kanie bardzo szanują ludzi, którzy na jakimkolwiek p o l u o d n i o s ą sukces. Wy­ rażają to, pilnie nastawiając ucha, kiedy n a d a r z y się s p o t k a n i e z k i m ś t a k i m . Dlaczego? Bo od takich ludzi m o ż n a się czegoś nauczyć. Słuchają bez zawiści, z nadzieją, że od takich n a u k s t a n ą się lepsi. I jeszcze kiedy A m e r y k a n i n p o ­ czuje do ciebie sympatię, to każdy bez względu na to, jaka jest jego pozycja społeczna, przy szklaneczce o p o w i e ci h i s t o r i ę ze swojego życia, w której oka­ zał się the best. Może to być h i s t o r i a m e c z u baseballowego ze szkoły, w k t ó r y m zdobył zwycięskie p u n k t y i był fetowany przez swoją d r u ż y n ę . Spotkanie po d ł u ż s z y m czasie: „Co porabiasz prócz t e g o co zwykle?". „Kie­ ruję z kolegą w y d a w n i c t w e m X" (charakterystyczne przełknięcie śliny - gula skoczyła). „Jak idzie?". „Nieźle, ale jeszcze dopłacamy..." (gula lekko o p a d a ) . JESIEŃ 2004

59

„ D u ż o ? " . „ N i e d u ż o " (gula p o n o w n i e skacze). Dzienniki regionalne publikują w ł a ś n i e deklaracje majątkowe p o s ł ó w i rad­ nych. Czy w a m również d o b r z e się to czyta?

Konkurencyjność - w z m a g a w o l ę działania. Zazdrość - niech wyschnie s t u d n i a sąsiada, gdy w mojej m a ł o wody. Polski p a r l a m e n t a r y z m . Te p r ó b y okołowyborcze j e d n o c z e n i a prawic i lewic. W bębnie maszyny lansującej podskakuje gula. Polski polityk strzela, a diabeł gulę nosi. Czy Rafał Ziemkiewicz w ł a ś n i e zja­ wisko skaczącej po polskiej krainie guli opisuje jako „polactwo"? Niekompletna lista zbiorowych ofiar guli kulistej: UPR-y, KPN-y, ROP-y, AWS-y, SKL-e, konwenty, narodowcy, chadecy i niezapomniana Unia Wolności. Pierwszą ofiarą zazdrości był, zdaje się, niedoszły polski Ronald Reagan, p o d r ó ­ żujący do wyborczego zwycięstwa na słoniu. Najbardziej ekscentryczna postać,

60

FRONDA

33

z najbardziej eksponowaną m u c h ą przyklejoną do najwydatniejszej grdyki na polskiej ziemi, w dodatku na największym z żyjących na ziemi zwierzu. Tego było za wiele dla tubylczego plemienia. Skoczyła w górę grdyka elek­ toratowi i z kropiastej m u c h y o d e r w a ł a się j e d n a kropka, k t ó r a o p a d ł a w p i e r w na słonia, a p o t e m na bruk, na k t ó r y m z a n i e m ó w i ł elektorat i n i e zagłosował, i przypieczętowała przegraną. Było j u ż o grzybach, więc m o ż e t r o c h ę o rybach? Czy to n i e najbardziej z n a n a postać III RP zdradza do dziś perwersyjne wręcz przywiązanie do tej pasji... Taaaka ryba! Od zawsze u wtajemniczonych p o w o d u j e z n a n e strzyknięcie śliny w przełyku, wyzwalające zawistne p r a g n i e n i e n a w e t nie tyle przywłasz­ czenia samej ryby, ile raczej przegryzienia żyłki, na której o n a wisi, t u ż p r z e d wyciągnięciem zdobyczy.

U w o l n i e n i a trzymającego w ę d k ę p r z e d p o k u s ą

wprawienia w zawistne drżenie stojącej na brzegu wędkarskiej gawiedzi. Czy Zasłużony Wędkarz nie jest a u t o r e m teorii „zderzaków politycznych"? Jeżeli któryś z innych politycznych w s p ó ł p r a c o w n i k ó w jest politycznie skuteczny, to zawsze jest skuteczny z a n a d t o ! Jest z d e r z a k i e m do wymiany... Inaczej zapisał się nasz polski M a h a t m a G a n d h i na froncie walki z I m p e r i u m Zła. Z a m i a s t zostawić zasługi dla niepodległości tym, k t ó r y m o n e przynale­ żały, wieczerzał przy okrągłym stole z niegdysiejszymi o p r a w c a m i i to im oraz kręgowi masochistycznych fakirów, z którymi dzielił maty, po chrześcijańsku po wsze czasy przypisał zasługi. Prawdziwych zwycięzców pozostawiając s w e m u losowi. Gula skacze. Na inauguracji p o s z e r z e n i a Unii Europejskiej w D u b l i n i e każdy kraj repre­ z e n t o w a n y jest przez j e d n e g o przedstawiciela, tylko z Polski d w o m a s a m o l o ­ t a m i ścigają się dwaj oficjele. Trwa m i ę d z y n i m i przepychanka, k t o wciągnie na m a s z t biało-czerwona flagę. Rutynowa kontrola PIT-u w u r z ę d z i e skarbowym. N i e o d p a r t e wrażenie, jakby u r z ę d n i k czytający deklarację z zafrasowaną m i n ą szybko d o d a w a ł w myśli swoje dochody do tego, co ma na boku, i p r z e k o n a n i e , że jeśli w p i s a ł e ś s u m ę większą, nie będzie n e u t r a l n i e życzliwy. J E S I E Ń 2004

61

A m o ż e by tak słynny t u n e l n a d W i s ł ą z jednej s t r o n y z a m u r o w a ć z p r z e z n a ­ czeniem na zbiorową kryptę dla ofiar skaczącej guli polskiej, gdzie b ę d ą wjeż­ dżały z d o z w o l o n ą p r ę d k o ś c i ą majestatycznie m a r t w e . . . i w taki o t o s p o s ó b zdejmiemy z dziesiątego przykazania p r z y m i o t n i k „ p o l s k i e " . TADEUSZ GRZESIK

64

FRONDA 3 3

J E S I E Ń 2004

65

Ten spór nie toczy się o to, jak niektórzy z nas będą umierali, tylko jak my wszyscy będziemy żyli.

W

KRAINIE

EUTANAZJI RYSZARD

FENIGSEN

„Ta książka o eutanazji j e s t najlepszą rzeczą, jaką na t e n t e m a t kiedy­ k o l w i e k c z y t a ł e m " - tak o pracy Ryszarda F e n i g s e n a Eutanazja. Śmierć z wyboru? w y r a z i ł s i ę L e s z e k K o ł a k o w s k i . D o k t o r F e n i g s e n , u r o d z o n y w R a d o m i u , o d 1 9 6 8 r o k u przebywający n a emigracji, p r z e z 2 0 lat był lekarzem-kardiochirurgiem w H o l a n d i i , g d z i e m i a ł m o ż l i w o ś ć o b s e r w o ­ w a n i a p o s t ę p ó w m e n t a l n o ś c i i praktyki proeutanazyjnej. O t o kilka j e g o refleksji n a t e n t e m a t . 66

FRONDA

33

Nie sądzę, żeby dążenie do eutanazji było czymś, co pojawiło się d o p i e r o w o b e c n y m czasie. W Przysiędze H i p o k r a t e s a eutanazja jest z a b r o n i o n a , to znaczy lekarz składa przysięgę, że n a w e t jeżeli go o to poproszą, nie p o d a trucizny ż a d n e m u c h o r e m u . Z a t e m 2 4 0 0 lat t e m u były j u ż takie próby, a więc eutanazja jest starą sprawą. Niewątpliwie wynika to po p r o s t u z tragedii człowieka, który jest jedyną żywą i s t o t ą ś w i a d o m ą tego, że m u s i u m i e r a ć - w pełni świadomą, od kiedy się dowiaduje, że jest ś m i e r t e l n i e chory. Ruch na rzecz eutanazji odwołuje się więc do prastarych p o w s z e c h n y c h p r o b l e m ó w ludzkości, odwołuje się do b a r d z o głęboko tkwiących lęków przed tym, co się z człowiekiem ma stać: p r z e d cierpieniem i p r z e d przejściem w n i e w i a d o m e . Istnieją bardzo realne p o w o d y po t e m u , aby dostrzegać, że o d p o w i e d ź na t e n p r o b l e m jest fałszywa. Niczego nie rozwiązuje - z a m i a s t u m r z e ć , jak wszyscy, m a m y ze s t r a c h u przed śmiercią wzajemnie się pozabijać. To oczywiście nie jest żadne rozwiązanie p r o b l e m u .

O kryptanazji, czyli eutanazji n i e d o b r o w o l n e j - b e z w i e d z y i z g o d y p a c j e n t a Pisałem o kryptanazji, zanim jeszcze ukazały się wyniki badań przeprowadzonych przez rząd holenderski, i to tylko w oparciu o spostrzeżenia pojedyncze. Ale kiedy rząd holenderski, dwukrotnie zresztą, bo najpierw w 1990, p o t e m w 1995 roku, ponownie przeprowadził ogólnokrajowe badania nad praktyką eutanazją - i to w warunkach zapewniających dyskrecję i anonimowość tych lekarzy, którzy udzie­ lali wywiadów - okazało się, że znaczna część przypadków eutanazji to przypadki eutanazji niedobrowolnej. W 1990 roku okazało się, że 2300 osób poddało się eutanazji na własną prośbę, 400 osób poprosiło o p o m o c w popełnieniu samobój­ stwa, a 1000 osób poddano eutanazji, chociaż nie prosiły one o to ani nie wyrażały na to zgody. Nie kryje się za tym jakieś zbrodnicze nastawienie lekarzy. Oni uważa­ ją się za bardzo prawych, wierzą, że robią to, co m o ż n a zrobić najlepszego dla nie­ szczęśnika, który cierpi i sam nie jest na tyle mądry albo przytomny, żeby poprosić o eutanazję. A wtedy wyciąga się pomocną dłoń i kończy się jego życie, nie pytając go o zdanie. Do tej liczby 1000 przypadków, która zresztą w 1995 roku zmniejszyła się do 900, należy dodać kolejne ofiary kryptanazji, które w raporcie rządowym figurują pod hasłem „zwalczanie bólu". Okazuje się, że w 1990 roku aż 4940 osób, które zmarły wskutek przedawkowania środków przeciwbólowych: (morfiny i p o J E S I E Ń 2004

67

dobnych środków), nie wyrażało na to zgody ani o to nie prosiło. O g r o m n a grupa ludzi została więc poddana niedobrowolnej eutanazji pod pretekstem zwiększania dawki środków przeciwbólowych. Mówię tu tylko o tych przypadkach, w których celowym zamiarem lekarzy było zakończenie życia chorych poprzez przedawkowa­ nie morfiny i w których pacjenci nie wyrażali na to zgody. Nie ulega wątpliwości, że nie jest to dobrowolna eutanazja. Ale, jak powiadam, lekarze ci nie uważają się bynajmniej za przestępców, oni uważają się za dobroczyńców swoich pacjentów i ludzkości. Od 1985 roku działa liczące kilkadziesiąt tysięcy członków Stowarzyszenie Pacjentów Holenderskich, które występuje przeciw eutanazji. W jego publi­ kacjach wielokrotnie pojawiały się ostrzeżenia przed kryptanazją, to znaczy przed tym, że chory m o ż e być potajemnie pozbawiony życia w szpitalu. Sto­ warzyszenie w p o r o z u m i e n i u z Fundacją „Azyl" wydało również tak zwane przepustki do życia. W d o k u m e n t a c h tych było napisane: „Nie życzę sobie eutanazji, nie życzę sobie, żeby cokolwiek robiono, aby skrócić moje życie". Oczywiście, gdyby ludzie mieli zaufanie do rządów prawa, przepustki do życia byłyby niepotrzebne. I gdyby eutanazja odbywała się tylko dobrowolnie, prze­ pustki też byłyby niepotrzebne, bo wystarczyłoby o eutanazję nie poprosić. Ale rzeczywiście niektórzy ludzie n o s z ą ze sobą takie przepustki do życia, bo boją się, że potajemnie zostaną życia pozbawieni. Wiedzą dobrze, że lekarz, który ich uśmierci, nie będzie ukarany, bo nikt za to nie był w Holandii karany.

68

FRONDA

33

Nie ma czegoś takiego jak „nadużycie eutanazji" Może w y d a m się zbytnim z w o l e n n i k i e m ścisłości w tych sprawach, ale p r o t e ­ stuję przeciwko używaniu t e r m i n u „nadużycie eutanazji". Ponieważ e u t a n a ­ zja s a m a przez się jest straszliwym n a d u ż y c i e m zaufania i obowiązku j e d n e g o człowieka w o b e c drugiego. M o ż n a m ó w i ć o r o z m a i t y c h g ł u p s t w a c h , absur­ dach, p r z e s t ę p s t w a c h czy lekkomyślnym p o s t ę p o w a n i u związanym z e u t a n a ­ zją, ale eutanazja s a m a w sobie już jest n a d u ż y c i e m . W ś r ó d c z ł o n k ó w s t a n u lekarskiego, tak jak w każdym zawodzie, są rozmaici ludzie, m i ę d z y i n n y m i także głupi, emocjonalnie chwiejni lub m o r a l n i e n i e o d p o w i e ­ dzialni, ale dopóki w medycynie obowiązywał żelazny zakaz szkodzenia c h o r e m u , nie wyrządzali oni n i k o m u krzywdy i nie odbierali n i k o m u życia. Kiedy jednak, t a k jak w H o ­ landii, eutanazja stała się rozwiązaniem a k c e p t o w a n y m przez społeczeństwo, przez sądy i przez s t a n lekarski - to właśnie ci mniej wartościowi lekarze pierwsi zainteresowa­ li się tą n o w ą „dziedziną" medycyny. I skutki t e g o widzimy. Są liczne przykłady na t o , że eutanazję p r z e p r o w a d z a n o z p o w o ­ d ó w a b s o l u t n i e nie związanych ze s t a n e m s a m e g o chorego, ale z przyczyn ściśle związanych z tymi, którzy je przeprowadzali. Jest t a k a klasyczna j u ż publikacja n a p i s a n a przez Hilhorsta, specjalistę c h o r ó b płucnych, k t ó r y s a m opowiadał o tym, jak leczył p e w n e g o chorego, k t ó r y rozpaczliwie czepiał się życia, ale - p o w i a d a lekarz - wreszcie się t a k zniecierpliwił, że w n a p a d z i e gniewu zabił pacjenta k r o p l ó w k ą dożylną. Takie rzeczy się dzieją. Są fanatycy, którzy uważają, że p o w o ł a n i e m lekarza jest p r z e d e w s z y s t k i m umożliwić w s p ó ł b l i ź n i m ł a g o d n e przejście na t a m t e n świat. Był w Rotterda­ m i e d o k t o r Wotheist, który s a m o t y m m ó w i ł i w i e l o k r o t n i e s a m w p r o w a d z a ł to w czyn. Chciał zabić, nie znając rozpoznania, nie wiedząc, co c h o r e m u jest, dlatego że chory bełkotał i był m a ł o przytomny, ale był m a ł o przytomny, bo lekarz s a m mu zapisał valium, o czym widocznie j u ż nie p a m i ę t a ł . Ta akurat eutanazja nie doszła do skutku, dlatego że o d s t a w i o n o valium i chory zaczął n o r m a l n i e rozmawiać. M o ż n a by zresztą godzinami m ó w i ć o p o d o b n y c h przykładach. Ale jak p o w i a d a m : to nie są nadużycia eutanazji, to jest część eutanazji.

JESIEŃ 2004

69

O „jakości ż y c i a " i o c z y s z c z a n i u s p o ł e c z e ń s t w a D u ż ą rolę odgrywa chęć eliminacji ze s p o ł e c z e ń s t w a bezużytecznych jed­ n o s t e k - i to p r z e d e w s z y s t k i m n o w o r o d k ó w i dzieci kalekich. Jeżeli się przeczyta teksty, w których o m a w i a n a jest ta s p r a w a - m i ę d z y i n n y m i t e k s t uchwalony przez synod d w u k r o t n i e r e f o r m o w a n e g o Kościoła h o l e n d e r s k i e g o jako wytyczną w sprawie eutanazji - to z r o z u m i e się d o k ł a d n i e , o co chodzi. O tych dzieciach się m ó w i t a m , że są to n i e u d a n e , n i e u k s z t a ł t o w a n e , po p r o ­ stu nieludzkie istoty, których życie nie p r z e d s t a w i a żadnej wartości. M ó w i się, że zaraz po u r o d z e n i u nikt nie sprzeciwiłby się eutanazji w p r z y p a d k u na przykład rozszczepu k r ę g o s ł u p a p o ł ą c z o n e g o z w o d o g ł o w i e m i później­ szym u s z k o d z e n i e m m ó z g u . Liczy się tu nie litość, na k t ó r ą się powołują, nie współczucie, nie chęć u c h r o n i e n i a t e g o dziecka p r z e d przyszłością, k t ó r a bę­ dzie p e ł n a cierpień, ale wstręt, strach p r z e d z n i e k s z t a ł c o n y m człowieczkiem, chęć niedopuszczenia go do w s p ó l n o t y żywych. W ł a ś n i e ta chęć oczyszczania społeczeństwa gra tu p r z e d e w s z y s t k i m rolę. Kiedy b a d a n o motywacje lekarzy, którzy odbierają życie s t a r y m l u d z i o m bez ich zgody i wiedzy, powoływali się oni na to, że „jakość życia" tych pacjen­ tów była zbyt niska. W 30 proc. w y p a d k ó w powoływali się też na to, że chorzy zbyt cierpieli - chociaż jeśli byli n i e p r z y t o m n i (ą większość była n i e p r z y t o m ­ n a ) , to nie w i a d o m o , czy o n i w ogóle mogli cierpieć. Lekarze sięgali r ó w n i e ż po a r g u m e n t , że zdarzało się, iż taka r o d z i n a nie m o g ł a t e g o już dłużej znieść. To bardzo ważny e l e m e n t - rodzina, k t ó r a nie m o ż e znieść chorego. A więc nie dla s a m e g o chorego, ale dla kogoś i n n e g o trzeba t e g o c h o r e g o u s u n ą ć . 7Q

FRONDA

33

Termin „jakość życia", w p r o w a d z o n y jakieś 30 lat t e m u przez Masłowa, stal się t e r m i n e m b a r d z o n i e b e z p i e c z n y m i szkodliwym, a także fałszywym. Zakłada się, że to jest jakaś w a r t o ś ć obiektywna, ale w rzeczywistości j u ż s a m p u n k t wyjścia jest stronniczy, bo k t o m ó w i o „jakości życia", t e n zakłada, że życie samo, jako takie, niezależnie od jego jakości, nie ma wartości absolut­ nej. P o n a d t o zakłada się, że „jakość życia" to rzecz obiektywnie mierzalna, a z a t e m nie tylko s a m chory, m o ż e zresztą najmniej on sam, ale w ł a ś n i e inni ludzie są w stanie ocenić jego „jakość życia". Skoro m o g ą ją oszacować, to m o g ą też dojść do wniosku, że jest o n a n i e d o s t a t e c z n a , a skoro jest niedosta­ teczna, to m o g ą też p o c z u ć się do obowiązku, aby to życie skrócić - dla d o b r a samej ofiary. W t e n s p o s ó b powiedzmy, S t e p h e n Hawking, największy fizyk świata, który jest sparaliżowany i p o r o z u m i e w a się tylko za p o m o c ą maszy­ ny, który w tym stanie ożenił się d w u k r o t n i e i m i a ł troje dzieci, k t ó r y zrobił wspaniały d o k t o r a t z fizyki, d o k o n a ł wielkich odkryć w fizyce teoretycznej i napisał n i e z m i e r n i e p o p u l a r n ą książkę pt. Krótka historia czasu, p o w i n i e n zo­ stać - jeżeli zastosujemy m e t o d ę m i e r z e n i a „jakości życia" - o c e n i o n y b a r d z o nisko. Podobnie jak wszyscy ludzie z a m p u t o w a n y m i k o ń c z y n a m i czy wszy­ scy ślepi, chociaż m o g ą być szczęśliwi w m a ł ż e ń s t w i e , m o g ą być d o s k o n a ł y m i p r a c o w n i k a m i i mieć r o z m a i t e osiągnięcia, to ich „jakość życia" też nie będzie n a poziomie. Widać, ż e t e n t e r m i n p r o s t ą drogą p r o w a d z i d o eksterminacji.

O prawie do wolności, s w o b o d z i e w y b o r u i godności życia O g r o m n a większość tych, którzy g ł o ś n o się wypowiadają za w s p o m a g a n y m s a m o b ó j s t w e m i eutanazją, to ludzie zdrowi - m ł o d z i lub w sile wieku, dla których cała ta perspektywa jest b a r d z o odległa i na razie dotyczy innych. Kiedy n a t o m i a s t b a d a się ludzi starych lub ciężko chorych, w t e d y s t a n o w i s k a są z u p e ł n i e i n n e . W Ameryce h a s ł o w s p o m a g a n e g o s a m o b ó j s t w a odwołuje się do głęboko zakorzenionych, p o p u l a r n y c h w s p o ł e c z e ń s t w i e pojęć. Do wol­ ności - każdy jest za wolnością. Do s w o b o d y w y b o r u - „chcę m i e ć s w o b o d ę wyboru, m o g ą być r ó ż n e możliwości, ale chcę mieć s w o b o d ę w y b o r u " . Do godności - w m ó w i o n o s p o ł e c z e ń s t w u przy p o m o c y p o t ę ż n e j propagandy, że u m i e r a n i e w n a t u r a l n y s p o s ó b p o z b a w i a człowieka godności. To wielka nie­ prawda. Ani n a t u r a l n y s p o s ó b u m i e r a n i a , ani u m i e r a n i e z p o m o c ą r o z m a i t y c h urządzeń w żaden s p o s ó b nie pozbawiają człowieka godności. N a w e t jeżeli JESIEŃ 2004

ktoś ma kroplówkę i m a s k ę tlenową, i coś t a m jeszcze, i n a w e t cewnik, to czy odbiera to godność prawym, o d w a ż n y m , troskliwym l u d z i o m - n a s z y m rodzi­ com, n a s z y m w s p ó ł m a ł ż o n k o m , którzy tak chorują i tak są leczeni? W ż a d e n sposób za p o m o c ą tych u r z ą d z e ń medycznych nie m o ż n a odrzeć człowieka z godności. Jedyny s p o s ó b na ś m i e r ć bez godności, to p o p r o s i ć fachowca, żeby cię zabił. Ale te frazesy o godności b a r d z o przemawiają do społeczeń­ stwa amerykańskiego. Szermując tymi fałszywymi h a s ł a m i - wolności, swo­ body wyboru i godności - o m o t a n o A m e r y k a n ó w tak bardzo, że w p i e r w s z y m o d r u c h u opowiedzieli się oni za w s p o m a g a n y m s a m o b ó j s t w e m . To, że pacjenci p r a g n ą eutanazji, nie jest zjawiskiem p o w s z e c h n y m , ale to się przecież zdarza i zawsze się zdarzało. Teraz oczywiście zdarza się częściej, ponieważ ludzie s ą p o d p r z e m o ż n y m w p ł y w e m p o t ę ż n e j p r o p a g a n d y n a rzecz eutanazji. W y t ł u m a c z o n o im, że to jest s ł u s z n e , że to jest p o s t ę p o w e , że to jest n o w o c z e s n e rozwiązanie, że to jest a p r o b o w a n e przez s p o ł e c z e ń s t w o i przez wszystkich i że dla wszystkich tak będzie najlepiej. Na t e m a t n i e z n o ś n y c h cierpień m o ż n a powiedzieć z p e w n o ś c i ą dwie rze­ czy. Pierwsza jest taka, że - jeśli chodzi o ból - prawie nie ma przypadków, w których nie m o ż n a by go było u ś m i e r z y ć . Zwłaszcza że b a r d z o r o z w i n ę ł a się medycyna paliatywna. Poza t y m wszystkie statystyki pokazują, że ci, którzy poddają się eutanazji, robią to nie z p o w o d u bólu, lecz raczej z obawy p r z e d bólem, którego jeszcze nie doświadczają. Robią to, bo boją się, że p r z e s t a n ą kontrolować swój los, s t a n ą się zależni od innych, n p . jeśli chodzi o funkcje fizjologiczne, że u t r a c ą godność, że b ę d ą ciężarem dla rodziny itd. Oczywiście bywają sytuacje i stany rzeczywiście s t r a s z n e , tylko t r z e b a sobie powiedzieć: nie na wszystko jest rada, są rzeczy, w o b e c których j e s t e ś m y bezradni, i t r z e b a to niestety zaakceptować, pochylić się p r z e d t y m .

O doktorze Kevorkianie D o k t o r Jack Kevorkian, z wykształcenia patolog, ale nie pracujący w t y m za­ wodzie od wielu lat, d o k o n a ł około 130 eutanazji, t z n . 130 o s o b o m d o p o m ó g ł w p o p e ł n i e n i u samobójstwa. Najpierw wykorzystywał do t e g o m a s z y n ę , k t ó r ą s a m skonstruował, a k t ó r a była tak pomyślana, że chory s a m m u s i a ł nacisnąć guzik, żeby trucizna spłynęła do jego żył - z t y m Kevorkian m i a ł t r u d n o ś c i , bo przecież nie jest i nigdy nie był praktykującym lekarzem, więc często nie m ó g ł 72

FRONDA

33

się w k ł ó ć d o żyły. D l a t e g o p o t e m sięgnął p o i n n y s p o s ó b , m i a n o w i c i e u ż y w a ł balonu z czadem, który przez m a s k ę chory sobie w d y c h a ł i w ten sposób p o p e ł n i a ł s a m o b ó j s t w o ; a K e v o r k i a n był p r z y t y m obecny. J e s t t o c z ł o w i e k , k t ó r y zaczął s w o j ą k a r i e r ę j e s z c z e j a k o s t u d e n t m e d y c y n y o d tego, ż e p r o s i ł pielęgniarki, aby go zawiadamiały, kiedy ktoś jest b l i s k i ś m i e r c i , bo on chce oglądać t o w y d a r z e n i e . W n i e w i a d o m y m c e l u p r ó b o w a ł f o t o g r a f o w a ć d n o oka u umierających. Opublikował kilka artykułów, w których proponował, żeby p r z e p r o w a d z i ć d o ś w i a d c z e n i a l e k a r s k i e na w i ę ź n i a c h albo żeby pobierać narządy do przeszczepiania u skazanych na ś m i e r ć , notabene w C h i n a c h to się p r a k t y k u j e . W i d a ć w i ę c , ż e K e v o r k i a n t o c z ł o w i e k , k t ó r y z n a j d u j e s i ę p o z a naszym kręgiem cywilizacyjnym, inaczej mówiąc, skrajny psychopata. Przez d ł u g i c z a s był b e z k a r n y , ł a w y p r z y s i ę g ł y c h t r z y k r o t n i e g o u n i e w i n n i a ł y . A l e wreszcie przekroczył p e w n ą granicę, mianowicie, wstrzyknął c h o r e m u na stwardnienie zanikowe boczne - ciężką chorobę neurologiczną - truciznę, s f i l m o w a ł to i pokazał w ogólnokrajowej telewizji C B S , w p o p u l a r n y m p r o ­ g r a m i e 6 0 minut. T y m r a z e m , k i e d y p r z e d s t a w i o n o ł a w i e p r z y s i ę g ł y c h k a s e t ę wideo, pokazującą, j a k K e v o r k i a n zabija człowieka, został on skazany za JESIEŃ 2004

73

m o r d e r s t w o i obecnie siedzi w więzieniu. W i a d o m o , że Kevorkian p o m ó g ł w p o p e ł n i e n i u s a m o b ó j s t w a co najmniej kilku o s o b o m , k t ó r e p r a w i e w ogóle nie były chore albo narzekały n p . na bóle m i ę ś n i o w e . Była też j e d n a kobieta z lekką depresją ze s t a n u M a s s a c h u s e t t s , k t ó r a z o s t a ł a ofiarą Kevorkiana, cierpiąc tylko na chorobę, k t ó r ą dałoby się wyleczyć aspiryną. Jeden błąd chciałbym sprostować, mianowicie, że m o ż n a p r z e k o n a ć prawdziwych z w o l e n n i k ó w eutanazji, iż nie mają racji. O t ó ż n i e m o ż n a , bo to jest kwestia p e w n y c h p o d s t a w o w y c h wyborów, których my d o k o n a l i ś m y i oni też dokonali - ale w inny sposób. P r a w d ę mówiąc, w dialog z n i m i nie wierzę. Wierzę n a t o m i a s t w dialog z tymi, którzy bez większego z r o z u m i e n i a , bez większego n a m y s ł u przechylają się na t a m t ą s t r o n ę . Ich m o ż n a p r z e k o ­ nać. Przede wszystkim poprzez ukazywanie zła i a b s u r d u eutanazji oraz jej skutków.

O trywializacji życia i śmierci Profesor Margaret Sommerville z Toronto, prawnik, specjalistka od p r a w a o c h r o n y zdrowia, z o s t a ł a z a p r o s z o n a d o H o l a n d i i n a jubileusz 25-lecia H o ­ lenderskiego Stowarzyszenia Prawa O c h r o n y Zdrowia. Wygłosiła w t e d y prze­ m ó w i e n i e b a r d z o krytyczne w o b e c eutanazji. P o t e m było przyjęcie, p o d c z a s którego j e d e n z u c z e s t n i k ó w zebrania, lekarz domowy, Holender, p o d s z e d ł do pani S o m m e n d l l e i powiedział: „Proszę p a n i , d a m p a n i przykład i p a n i chyba również się ze m n ą zgodzi, że w t y m wypadku eutanazja była u z a s a d n i o n a " . Pani Sommerville spodziewała się usłyszeć o k i m ś , k t o dusi się z p o w o d u daleko posuniętej choroby neurologicznej albo czegoś w t y m rodzaju. Oka­ zało się, że nie. „To była kobieta, k t ó r a m i a ł a osiemdziesiąt p a r ę lat, b a r d z o wykształcona, elegancka osoba, w d o w a po dyplomacie, z k t ó r y m w i o d ł a wspaniałe życie w rozmaitych stolicach całego świata. Dzieci nie mieli, on u m a r ł , jej przyjaciele także, i o n a z o s t a ł a s a m a . Co tydzień, bo co tydzień do niej chodziłem, prosiła m n i e , żebym dał jej zastrzyk, po k t ó r y m u s n ę ł a b y na zawsze. Trwało to trzy miesiące, ja się o p i e r a ł e m , ale wreszcie to z r o b i ł e m " . Na to pani Sommerville spytała: „A czy nie przyszło p a n u do głowy, żeby jej kupić k o t a ? " . „ N i e - odpowiedział t e n d o k t o r - ale wie pani, że to by był świetny p o m y s ł " . Dla niego najwyraźniej to były p o r ó w n y w a l n e rzeczy: kupić kota lub zabić.

74

FRONDA

33

Zbigniew Żylicz o p o w i a d a ! o przypadku, kiedy chory m i a ł się p o d d a ć eutanazji i, jak to nieraz bywa, z Kanady przyjechała rodzina, żeby przy t y m być. Ale on się rozmyślił i powiada: „ N i e chcę. N i e chcę dzisiaj i nie chcę w ogóle. Ja już tego nie c h c ę " . Ale zaczęto wywierać na n i e g o nacisk: „Jak to? Ludzie przyjechali z Kanady. Drugi raz j u ż nie b ę d ą mogli przyjechać". C z a s e m też bywa tak, że przyspiesza się eutanazję, dlatego że syn został przy­ jęty na uczelnię i m u s i zdążyć na inaugurację roku akademickiego, a jeszcze chciałby być przy zgonie ojca. Albo o d k ł a d a się eutanazję - to b a r d z o częsta praktyka - bo chory chce jeszcze święta spędzić z rodziną, bo za trzy tygodnie Boże N a r o d z e n i e . A przecież jeśli m o ż e wytrzymać trzy tygodnie, to m o ż e mógłby i cztery. Albo i więcej. Rzadziej o d k ł a d a się eu­ tanazję z p o w o d u Wielkanocy, ale z p o w o d u Bożego N a r o d z e n i a n a p r a w d ę często. N i e wiem, czy to j e s t przejaw pogardy dla życia ludzkiego, ale z o s t a ł o o n o strywializowane. Życie i ś m i e r ć stały się rzeczami trywialnymi. Było

przynajmniej

jedno

znane

mi

badanie,

p r z e p r o w a d z o n e przez p a n i ą Wagner w H o l a n d i i w ś r ó d pacjentów hospitalizowanych. Wykazało o n o , że wielu chorych obawia się w ł a s n y c h rodzin, k t ó r e w pewnych sytuacjach m o g ą zadecydować o pozba­ wieniu ich życia,

zwłaszcza kiedy eutanazja jest akcep­

t o w a n a . N i e znaczy to, że sytuacja r o d z i n n a w p ł y w a na p o s t ę p r u c h u na rzecz eutanazji, raczej o d w r o t n i e : to p o s t ę p w r u c h u na rzecz eutanazji rozbija r o d z i n ę . Szczególnie w Holandii b a r d z o często zdarza się, że całe r o d z i n y akcep­ tują eutanazję i uważają ją za jeszcze wyższy s t o p i e ń miłości. R o z m a w i a ł e m kiedyś z p e w n ą kobietą, k t ó r a powiedziała m i : „Czy słyszałeś o tej p a n i , k t ó r a p o m o g ł a m a t c e p o p e ł n i ć samobójstwo? N a z b i e r a ł a tabletek n a s e n n y c h n a prośbę tej m a t k i i p o m o g ł a jej p o p e ł n i ć s a m o b ó j s t w o . Ale cóż, o s k a r ż o n o ją, m u s i a ł a stanąć p r z e d s ą d e m i t ł u m a c z y ć się z tego b a r d z o d ł u g o - o k r o p n e przeżyła rzeczy. W p r a w d z i e jej nie skazano, ale n a p r a w d ę to były o k r o p n e przeżycia. O n a napisała o t y m w s z y s t k i m książkę. Czytałeś m o ż e tę książkę?". O d p o w i e d z i a ł e m , że nie, a kobieta na t o : „Właśnie dlatego, że tak k o c h a ł a m a t k ę i że chciała jej p o m ó c w samobójstwie, m u s i a ł a tyle się nacierpieć". JESIEŃ 2004

75

„Po pierwsze - s p y t a ł e m - czy myślisz, że to n i e d o b r z e , że o n a s t a n ę ł a p r z e d sądem, że m o ż n a tak zabić m a m u s i ę i koniec, żadnych pytań? Tak ma być? Bo ja myślę, że jeśli ktoś z takich czy innych p o w o d ó w zabił kogoś czy p o m ó g ł mu p o p e ł n i ć samobójstwo, to m u s i się z t e g o tłumaczyć, i to n a w e t g r u b o tłumaczyć. A po drugie, ta książka p o w s t a ł a dosyć szybko, czy myślisz, że kiedy o n a zbierała te tabletki i kiedy r o z m a w i a ł a z m a t k ą na t e n t e m a t , to j u ż wtedy przypadkiem nie m i a ł a w planie n a p i s a n i a tej książki?". „ N o wiesz, to b a r d z o nieładnie tak m ó w i ć " - skwitowała moja r o z m ó w c z y n i . „A m a t k ę zabić to ł a d n i e ? " - nie p o z o s t a w a ł e m dłużny. „ M a m p r a w o być nieprzyjemny, m a m p r a w o zadawać nieprzyjemne pytania", a więc z r o d z i n a m i rozmaicie to bywa. Sam p a m i ę t a m przypadek, kiedy syn p e w n e g o starego, c h o r e g o czło­ wieka postawił m n i e przed w y b o r e m : albo posłać go do d o m u dla starców, albo zrobić eutanazję, dlatego że on j u ż dosyć żył, n a w e t za d ł u g o i nie m u s i już dłużej żyć.

„Nie chcę żyć w takim społeczeństwie" Pokusa, żeby skończyć z w ł a s n y m życiem, zdarza się u wielu ludzi. Z d a r z a się n a w e t u uczniów gimnazjum. Ale nie o to chodzi, czego się człowiekowi chce, tylko o to, jak s p o ł e c z e ń s t w o na to patrzy, jak reaguje i czy na to pozwala. Bo s p o ł e c z e ń s t w o istniało zawsze po to, żeby zapewnić l u d z i o m życie, żeby za­ bezpieczyć ich życie. Po to się ludzie od najdawniejszych czasów gromadzili. Społeczeństwo, k t ó r e przekształca się w swoją o d w r o t n o ś ć i zaczyna zabijać, zaprzecza racji swojego istnienia. Tak więc zasadniczym p r o b l e m e m jest nie to, czego się i n d y w i d u a l n e m u pacjentowi zachce, tylko to, jak zareaguje na to s p o ł e c z e ń s t w o . O p a r t e na ludzkich zasadach s p o ł e c z e ń s t w o wyraża na­ stępującą p r a w d ę : „Chcemy, żebyście wszyscy tu byli, każdy z w a s ma p r a w o tutaj być, chcemy was zatrzymać tutaj, m i ę d z y n a m i " . A s p o ł e c z e ń s t w o , k t ó r e aprobuje eutanazję, powiada: „Jeżeli m a s z o c h o t ę zniknąć, to nie m a m y nic przeciwko t e m u " - i to w najlepszym wypadku, stosując najbardziej d o b r o ­ w o l n ą formę eutanazji. C h o d z i więc nie o i n d y w i d u a l n e popędy, k t ó r e m o g ą być rozmaite, ale o to, jak reaguje na nie s p o ł e c z e ń s t w o i jak w związku z t y m się organizuje. Stan lekarski, który przechodzi t a k ą ewolucję, k t ó r e g o członkowie zaczy­ nają pozbawiać pacjentów życia, to o k r o p n o ś ć , z k t ó r ą ja nie m o g ę się p o g o -

76

FRONDA

33

dzić. Społeczeństwo, które to aprobuje, to społeczeństwo, w k t ó r y m ja nie c h c ę ż y ć . A ś w i a t , w k t ó r y m to b ę d z i e a p r o b o w a n e , to t a k i ś w i a t , w k t ó r y m naprawdę nie będzie m o ż n a żyć. Dlatego niebezpieczeństwo zatacza napraw­ dę szerokie kręgi. N i e tylko o to, że kogoś bez jego w i e d z y i w o l i p o z b a w i a się ż y c i a , ale j a k p o w i e d z i a ł j e d e n m ą d r y c z ł o w i e k , k t ó r y d o b r z e z r o z u m i a ł , c o się dzieje: „Ten spór n i e toczy się o to, j a k n i e k t ó r z y z n a s b ę d ą u m i e r a l i , tylko jak my wszyscy będziemy żyli". RYSZARD FENICSEN PS

P o przejściu n a e m e r y t u r ę d r Ryszard F e n i g s e n p r z e n i ó s ł się z H o l a n d i i d o USA. P o w y ż s z e wypowiedzi p o c h o d z ą z n a g r a n i a d o k o n a n e g o w i o s n ą 1999 r o k u w C a m b r i d g e w s t a n i e M a s s a ­ chusetts.

W Holandii wielu starszych ludzi czuje, że ma obowią­ zek umrzeć wcześniej. Czują, że powinni umrzeć dla dobra dzieci, ludzi wokół, t a k by nie stać się dla nich ciężarem. Nie jest przyjemnie patrzeć, jak ktoś cierpi, odwiedzać go, więc starzy ludzie robią przysługę, od­ bierając sobie życie. To dramat, gdy ktoś chce się zabić dla dobra tych, których kochasz.

ŚMIERĆ jako

FORMA TERAPII ROZMOWA Z H E N K I E M REITSMA

Henk Reitsma - kierownik centrum młodzieżowego w Ekkeviel koło Nimmwegen w Holandii

Miałeś bardzo smutne osobiste doświadczenie z eutanazją. Czy mógłbyś o nim opowiedzieć? Mój dziadek został p o d d a n y eutanazji w styczniu 1996 roku. Przed śmiercią mieszkał w d o m u spokojnej starości, gdyż pięć lat wcześniej m i a ł wylew i p o ­ łowa jego ciała była sparaliżowana. Z a c h o w a ł p e ł n ą s p r a w n o ś ć intelektualną, miał świetny k o n t a k t z rodziną, babcia m i e s z k a ł a dwie ulice dalej i k a ż d e g o 78

FRONDA

33

dnia go odwiedzała. J e s t e ś m y dość liczną rodziną, m a m wielu k u z y n ó w i wszyscy bywaliśmy u dziadka b a r d z o często. Dziadek był k i m ś w rodzaju „rodzinnego p a t r i o t y " , lubił mieć wszystkich w o k ó ł siebie, czas s p ę d z a n y z n i m był zawsze b a r d z o radosny. W g r u d n i u 1995 roku pojawiły się u n i e g o p r o b l e m y z dziąsłami, t o t e ż le­ karz rodzinny wysłał go na biopsję, aby sprawdzić, czy to nie rak. W styczniu przyszły wyniki. Okazało się, że dziadek ma początkowe s t a d i u m raka u k ł a ­ du limfatycznego. Z a p y t a ł e m moją siostrę, k t ó r a jest lekarzem, o prognozy. Powiedziała, że w jego wieku - miał w t e d y 80 lat - to o k o ł o t r z e c h lat; p r z e z pierwsze p ó ł t o r a roku nie ma żadnych poważniejszych zmian, późniejsze sta­ d i u m choroby m o ż e być b o l e s n e . J e d n a k tydzień później mój dziadek nie żył. Co się stało? Otóż lekarz rodzinny, gdy otrzymał wyniki, zdecydował, że oszczędzi dziadkowi cierpienia i natychmiast rozpoczął terapię - jeśli m o ż n a to tak nazwać - polegającą na podawaniu zwiększonych dawek morfiny oraz wstrzymaniu posiłków i napojów. Nasza rodzina odkryła to na dzień przed śmiercią dziadka. Ostatni raz odwiedziłem go sześć dni przed jego śmiercią, byłem bardzo zdziwiony, że jego stan tak szybko się pogorszył, był otumaniony, nie było z n i m żadnego kontaktu. Siostry powiedziały n a m , że to z p o w o d u walki z bólem spowodowanym zakrzepem w nodze. Mówiły, że to jest przyczyna p o ­ dawania środków przeciwbólowych. Przedostatniego dnia jedna z moich ciotek chciała mu podać wodę, na co zareagowała jedna z pielęgniarek: „Proszę tego nie robić". Ciotka zdziwiona zapytała: „Dlaczego? Przecież widać, że on jest sprag­ niony". Wtedy siostra odpowiedziała: „To tylko przedłuża jego cierpienia, mia­ łyśmy nie podawać mu wody". To był pierwszy m o m e n t , kiedy zrozumieliśmy, co się dzieje. Próbowaliśmy to powstrzymać, ale było już za późno. Z p o w o d u dużych dawek morfiny płuca dziadka przestały normalnie pracować. Gdy ciotka odkryła, że morfina z o s t a ł a p r z e d a w k o w a n a , nie m o g ł a uwie­ rzyć, że jakikolwiek lekarz m ó g ł podjąć taką decyzję. W p i e r w s z y m o d r u c h u zapytała babcię i swoje siostry: „To wy dałyście na to z g o d ę ? " . To było p r a w i e tak, jakby zapytała: „Czy to wy z a m o r d o w a ł y ś c i e tatę? Czy z a m o r d o w a ł y ś c i e dziadka?". To s t a ł o się p o c z ą t k i e m b a r d z o bolesnej sytuacji w rodzinie, za­ ł a m a n i a zaufania. Moja babcia nie była w stanie o t y m m ó w i ć aż do swojej śmierci, tak b a r d z o cierpiała. Świadomość, że dziadek został p o d d a n y eutanazji, była jak eksplozja bomby. To było w b r e w w s z y s t k i e m u , w co wierzyliśmy. Dziadek był b a r d z o J E S I E Ń 2004

79

u p a r t y m człowiekiem, co jest z a r ó w n o zaletą, jak i wadą; był b a r d z o pryncypialnym czło­ w i e k i e m , miał j a s n o o k r e ś l o n e zasady. Moi dziadkowie byli niezwykle wierzącymi l u d ź m i i myśl o eutanazji w ogóle nie m m o g ł a b y p o w s t a ć w ich głowach. N i e było więc możliwości, aby którekolwiek z nich m o g ł o o to p o p r o s i ć . Gdy po

wszystkim

poszliśmy

do

lekarza,

by

przedstawić n a s z e żale, on powiedział: „Ale on był chory, ja mu tylko p o m a g a ł e m " . A gdy r o d z i n a za­ r e a g o w a ł a na to b a r d z o gniewnie, powiedział: „Ale przecież on o to p r o s i ł " . Jako p r o ś b ę o eutanazję p o t r a k t o w a n o zdanie dziadka: „Proszę m i p o m ó c " . Ta p r o ś b a nie p a d ł a n a w e t w obecności lekarza, lecz pielęgniarki. Kobieta przekazała p r o ś b ę dziadka leka­ rzowi, a on u z n a ł to za wystarczający p o w ó d , aby roz­ począć legalną eutanazję i p o m ó c dziadkowi w walce z bólem. Taki to był rodzaj p o m o c y : morfina, żeby nic nie czuł, i zagłodzenie na śmierć. By spełnić p r a w n y w y m ó g konsultacji, ostatecznie decyzję podjął lekarz ze szpitala, gdzie była r o b i o n a biopsja, gdy usłyszał, że dziadek jest t e r m i n a l n i e chory. Po tej krótkiej wymianie zdań lekarz wyprosił n a s za drzwi. R o d z i n a p r ó ­ bowała wytoczyć mu proces, ale sprawa nie trafiła do sądu, gdyż babcia nie była w stanie zeznawać, a my nie chcieliśmy jej naciskać. Mój ojciec pracował w t y m czasie w RPA. Gdy w styczniu usłyszał, że mój dziadek, czyli jego ojciec, ma raka, i gdy dowiedział się o rokowaniach, natychmiast zarezerwował bilet na maj, aby spędzić ze s w o i m t a t ą cały mie­ siąc. Nikt go nie pytał o zgodę na zabicie dziadka. Tydzień później ojciec m ó g ł już tylko zmienić rezerwację, aby przylecieć na p o g r z e b . Z o s t a ł ograbiony z możliwości o s t a t n i e g o s p o t k a n i a z ojcem przed śmiercią, możliwości, k t ó r a bardzo wiele dla niego znaczyła. Nasze uczucia w niczym się nie różnią od tych, k t ó r e towarzyszyłyby k a ż d e m u i n n e m u zabójstwu. To dla rodziny cios. N i e potrafiliśmy z r o z u m i e ć , jak lekarz mógł podjąć t a k ą decyzję, że dla n i e g o było to całkowicie n o r m a l n e , m i m o że dla n a s stało się to przyczyną o g r o m n e g o cierpienia.

80

FRONDA

33

Przypadek mojego dziadka nie byl odosobniony. N i e d ł u g o po jego śmierci pojawiły się informacje o p o d o b n y c h zdarzeniach mających miejsce w wielu d o m a c h spokojnej starości w całej Holandii. Dlaczego tak się dzieje? Jak myślisz? Sądzę, że od czasu, gdy śmierć stała się j e d n y m z rodzajów terapii, lekarze przestali dostrzegać, z czym mają do czynienia. Rozumiem, że Ty nie uważasz eutanazji za dobre wyjście. Zdecydowanie nie. Po pierwsze, o g r o m n y m n i e p o r o z u m i e n i e m wydaje mi się założenie, że życie w cierpieniu nie ma sensu. Żyjemy w czasach, w których nie r o z u m i e się cierpienia, nie ma dla niego miejsca, a przecież pojęcia cier­ pienia i sensu nie są rozłączne, przeciwnie - często się pokrywają. Po drugie, nie m a m y odpowiedniej perspektywy, aby p o d e j m o w a ć decyzję na p o z i o m i e życia i śmierci i aby robić to w s p o s ó b odpowiedzialny. Z d e c y d o w a n i e przece­ niamy nasze możliwości. W przypadku mojego dziadka decyzja została podję­ ta na p o d s t a w i e b a r d z o m a ł e g o wycinka rzeczywistości - krótkiej wypowiedzi dziadka i szybko wyciągniętych wniosków. N a w e t gdyby t e n „dialog" z leka­ rzem miał inny przebieg i trwał dłużej, to i tak byłaby to p o w a ż n a redukcja czyjegoś życia. Wszystkie wydarzenia, w s p o m n i e n i a , relacje z ludźmi, wszyst­ kie kręgi koncentrujące się wokół człowieka mają znaczenie. S p r o w a d z a n i e ich do paru zdań jest a b s u r d e m . Żyjemy w czasach, gdy ból m o ż n a leczyć lepiej niż kiedykolwiek, czy nie jest z a t e m dziwne, że w ł a ś n i e teraz j e s t e ś m y bardziej s k ł o n n i skracać ludzkie życie. M o ż e większą wagę przykłada się obecnie do bólu, który sprawia p a t r z e n i e na o s o b ę cierpiącą. Z a w s z e j e s t e m zadziwiony tym, jak dzielni stają się ludzie, gdy s p a d a na n i c h cierpienie. Tu w Holandii wielu starszych ludzi czuje, że ma obowiązek u m r z e ć wcześniej. To jed en z bardziej tragicznych r e z u l t a t ó w tutejszej polityki. Czu­ ją, iż p o w i n n i u m r z e ć dla d o b r a dzieci, ludzi wokół, tak by nie stać się dla nich ciężarem. Nie jest przyjemnie patrzeć, jak k t o ś cierpi, odwiedzać go, więc starzy ludzie robią przysługę, odbierając sobie życie. To nie jest fikcja, ale rzeczywistość i gdyby zapytać lekarzy praktykujących eutanazję, okazałoby się, że jest to b a r d z o ważny aspekt wielu, wielu decyzji - nie stać się ciężarem. JESIEŃ 2004

81

To d r a m a t , gdy ktoś chce się zabić dla d o b r a tych, których kocha. To świat postawiony na głowie. Z drugiej strony nie j e s t e m z w o l e n n i k i e m p r z e d ł u ż a n i a czyjegoś życia poprzez podłączanie go do urządzeń, k t ó r e nie przywracają życia w całym tego słowa znaczeniu. P o w i n n i ś m y zrekapitulować n a s z e r o z u m i e n i e lecze­ nia w sytuacjach t e r m i n a l n y c h . Chciałbym widzieć ludzi mających m o ż l i w o ś ć u m i e r a n i a z godnością, najlepiej w d o m u , a nie wiszących na dziesiątkach maszyn. D o b r z e jest m ó c przywrócić ludzi ich r o d z i n o m , otoczyć tymi, k t ó ­ rzy kochają, ofiarować p o d koniec życia jak najwięcej. Także d a w a n i e miłości drugiej osobie m o ż e być ź r ó d ł e m wielkiego szczęścia dla całego otoczenia. Czasami korzystanie z techniki s p r o w a d z a się do u d o w a d n i a n i a sobie tego, co się potrafi osiągnąć, i nie ma nic w s p ó l n e g o z d a w a n i e m miłości. Dlaczego twoim zdaniem lekarze uznają się za władnych decydować o czy­ imś życiu lub śmierci? O d p o w i e d ź jest bardzo z ł o ż o n a i ma związek z tym, co dzieje się z całym na­ szym s p o ł e c z e ń s t w e m . Uczyniliśmy lekarzy o d p o w i e d z i a l n y m i za dźwiganie starych i schorowanych ludzi na wszystkie m o ż l i w e sposoby, p o d c z a s gdy w s p ó l n o t y r o d z i n n e przestały istnieć. Poza t y m s p o ł e c z e ń s t w o nie d o s t r z e g a już znaczenia życia jako takiego, nie uznaje jego s e n s u za wrodzony, r e d u ­ kuje życie do definicji, k t ó r e ewoluują w r a z ze z m i a n a m i w społeczeństwie. Znaczenie nadaje życiu to, co w y t w a r z a m , oraz przyjemności, których m o g ę zaznać. Jeśli nie uznaje się Dawcy życia, to życie traci s e n s . Dlatego sami próbujemy t e n sens mu nadać, m i m o że nasze możliwości w t y m zakresie są takie m a ł e . W przypadku choroby to lekarze mają decydować, czy d a n e życie jest coś warte, czy n i e . Takie

ustalanie

norm

jest

bardzo

niebezpieczne,

bo prowadzi do wątpliwości, czy leczenie, k t ó r e d u ż o kosztuje, ma sens. Jeśli za kryterium tego sensu u z n a m y produktywność, to życie w różnych sytuacjach stanie się zagrożone. Prze­ rażające jest, że takich sytuacji jest coraz więcej. Słuchałem n i e d a w n o wywiadu z przewodniczącym stowarzyszenia niepełnosprawnych. To było zaraz po tym, jak podwyższono próg wiekowy, od którego dzieci upośledzone m o g ą być p o d d a w a n e aborcji. Prowadzący FRONDA

33

audycję, bardzo podekscytowany, zaczął wypytywać swojego gościa: „Czy jest pan zadowolony z tego p o s t ę p u w kształtowaniu p r a w a ? " . Ten zareagował na to bardzo gwałtownie: „A czy zdaje p a n sobie sprawę, że to oznacza, iż moje życie jest mniej warte niż pańskie? Kim p a n jest, aby stwierdzać, że ja j e s t e m mniej szczęśliwy, że moje istnienie ma mniejszy sens? Jest wielu zdrowych, lecz nieszczęśliwych ludzi, którzy nie widzą w s w o i m życiu żadnego sensu...". Odpowiedział tak, gdyż miał świadomość, że wartość jego życia została podwa­ żona. Moim zdaniem miał rację. A jaki jest stosunek do eutana­ zji przeciętnych Holendrów? Co wynika z Twoich obser­ wacji w tym względzie? Ten stosunek jest bardzo skomplikowany. Z jednej stro­ ny jest to całkiem n o r m a l n y t e m a t , o którym m ó w i się spokojnie w telewizji. Tak jakby się rozważało, dokąd pojechać na wakacje. Legalizacja eutanazji jest u z n a w a n a za o g r o m n ą wartość, która ma świadczyć o otwartych umysłach Holendrów. Jesteśmy d u m n i , że wyjęliśmy śmierć ze sfery tabu. Jednak gdy tylko próbuję opowiedzieć

historię

mojego

dziadka,

spotykam się z bardzo gniewnymi re­ akcjami. Ludzie oburzają się: „ N o tak, ale mówisz o działaniu niezgodnym z prawem, n o r m a l n a eutanazja wy­ gląda inaczej". Oficjalne jednak,

statystyki

pokazują

że niezgłaszanych eutanazji

i tych przeprowadzanych bez właści­ wego rozeznania jest znacznie więcej. Ogromne emocje, jakie się objawiają w czasie poszczególnych r o z m ó w o eu­ tanazji, dowodzą, że problem ten dotyka głębszych JESIEŃ 2004

pokładów

uczuć.

Rodziny,

które zgodziły się na eutanazję, w ogóle nie chcą o tym mówić. To bardzo bolesna rzeczywistość, która rani serce człowieka. Ludzie chcą udawać, że to normalne, ale tak nie jest. To wszystko tak naprawdę odsyła nas do pytania o sens życia. Jaki jest sens życia w obliczu nieuchron­ nej śmierci? Przecież nigdy nie wiemy, kiedy nastąpi śmierć. Każ­ dy z n a s m o ż e być teraz u k r e s u swojego życia. Sens życia umierającego jest d o k ł a d n i e taki sam, jak sens życia mojego czy twojego. Każdy rozdział w n a s z y m życiu ma swoje miejsce, zaczynamy jako m a ł e dzieci, które niewiele potrafią, i p o d o b n i e jest z n a m i p o d koniec życia. Nie j e s t e ś m y wyspami, lecz istniejemy w sieci relacji i nasze życie zawsze ma znaczenie dla tych, którzy n a s otaczają. Pozwolić się kochać to sztuka, gdyż czasem t r u d n o przyjąć czyjąś troskę. W t e n s p o s ó b aż do śmierci jest miejsce na miłość. W społeczeństwie, gdzie wszyscy wymagający opieki są wypychani do d o m ó w opieki czy szpitali dla psychicznie chorych, tak by nie t r z e b a było na nich patrzeć, zanika w i e d z a o tym, jak kochać. To odbiera sens życiu. Czy według ciebie akceptacja eutanazji wiąże się z procesem sekularyzacji holenderskiego społeczeństwa? Eutanazja została zaakceptowana, gdyż zostały u s u n i ę t e wszelkie korzenie religijne, cały metafizyczny kontekst. W przeszłości akceptowaliśmy fakt, iż życie zostało n a m dane, a gdy Stworzyciel zniknął z pola widzenia, a u t o m a ­ tycznie przestaliśmy r o z u m i e ć sens życia. W czasie II wojny światowej s t a ł o się jasne, że wszelka eugenika, poświęcanie jednych dla d o b r a pozostałych to niewłaściwy kierunek. Po t a k i m d o ś w i a d c z e n i u n a z i z m i w ogóle t e n typ myślenia jawił się jako oczywiste zło. Z c z a s e m to w s p o m n i e n i e zaczęło się zacierać i coraz łatwiej było myśleć o p o p r a w i a n i u świata p o p r z e z zabijanie. Tuż przed legalizacją eutanazji w Holandii niemieckie stowarzyszenie le­ karzy w y s t o s o w a ł o do swoich h o l e n d e r s k i c h kolegów list otwarty, w k t ó r y m lekarze ci stwierdzili, że argumentacja stojąca za w p r o w a d z e n i e m eutanazji 84

FRONDA

33

za bardzo p r z y p o m i n a tę s t o s o w a n ą w latach 30., gdy legalizowano likwidację upośledzonych. Wzywali więc do p o w s t r z y m a n i a się od tej decyzji. Myślę, że s p o ł e c z e ń s t w o h o l e n d e r s k i e n i e m i a ł o p r a w a o w e g o listu od n i e m i e c k i c h lekarzy zignorować... Ale z i g n o r o w a ł o . Dziękuję za rozmowę. ROZMAWIAŁ: MACIEJ BODASIŃSKI EKKEVIEL, LUTY 2004

Dopiero wtedy, kiedy porzucamy ciało, kiedy przestaje­ my myśleć o tym, co nas wiąże w życiu, kiedy jest cisza, kiedy jest milczenie, wtedy możemy wejrzeć w siebie i spotkać się z Bogiem, który jest także w nas - w na­ szym wnętrzu, w naszej duszy - i poczuć na nowo swo­ ją wartość, swoją godność. Która jest niezależna od tego, jak wyglądamy, kim jesteśmy w życiu, co jest tak po ludzku dla nas ważne.

UMIERANIE TATY MOJE

POWTÓRNE NARODZINY

MONIKA

EBERT

Tata trafił do szpitala pod koniec w r z e ś n i a . B a r d z o źle się poczuł w d o m u , miał kłopoty z oddychaniem, przyjechało pogotowie. Nie wyglądało to jakoś specjalnie groźnie, jednak p o s t a n o w i l i go zabrać do szpitala. W drodze do

86

FRONDA 33

karetki okazało się, że jest w b a r d z o ciężkim stanie, k o n i e c z n a była reani­ macja - t r w a ł o to chyba pół godziny. Tata później przez tydzień właściwie był n i e p r z y t o m n y i wyglądało na to, że być m o ż e nigdy j u ż nie będzie z n i m k o n t a k t u . Miał o d m ę , dziurę w p ł u c u i nie mógł s a m o d z i e l n i e oddychać, s t a n jego p ł u c był b a r d z o zły z p o w o d u wielu, wielu lat gruźlicy. Okazało się jednak, że Tata się o b u d z i ł . I wszyscy się b a r d z o dziwili, dla­ czego tak jest. Myślę, że to był jakiś n i e s a m o w i t y dar. Tata o b u d z i ł się i był przez p e w i e n czas w z u p e ł n i e niezłej formie, przygotowywał się w t e d y do operacji, do zaszycia płuca. Było j u ż w i a d o m o , że szanse p o w o d z e n i a operacji są znikome, bo p ł u c o było tak zniszczone, że właściwie lekarze nie b a r d z o n a w e t chcieli się tej operacji podjąć. Tata, zdając sobie sprawę z tego, że m o ż e nie przeżyć operacji, p o s t a n o w i ł zmierzyć się z w ł a s n ą śmiercią. Zaczął planować swój pogrzeb. N a p i s a ł nekrolog, później napisał klepsydrę, p o t e m zrobił spis wszystkich miejsc - gazet, gdzie p o w i n n y się nekrologi ukazać, miejsc, gdzie p o w i n n y ś m y powiesić klepsydry. P o t e m napisał pożegnanie, które zostało odczytane w kościele. P o t e m zrobił n a m rysunek, gdzie wszyscy p o w i n n i siedzieć podczas m s z y świętej - że jego w n u c z k i p o w i n n y stać w r o ­ gach trumny, że ławeczki p o w i n n y być u s t a w i o n e zaraz za t r u m n ą . P o t e m dał wszystkim polecenie, żeby a b s o l u t n i e żadnych k w i a t ó w nie przynosić, a za­ miast tego złożyć dar na Świątynię O p a t r z n o ś c i i że to my m a m y taką zbiórkę zorganizować podczas p o g r z e b u . P o t e m poprosił, żeby znajomy m u z y k grał na mszy. No i n i e b a g a t e l n a była o s o b a kapłana, p o n i e w a ż odprawiał m s z ę ks. Henryk Michalak, który jest n a s z y m k a p e l a n e m r o d z i n n y m , k t ó r y o d p r o ­ wadzał również na c m e n t a r z moją M a m ę , który chrzcił moje dzieci, k t ó r y udzielał ślubu m n i e , mojej siostrze i r ó w n i e ż m o j e m u Tacie, kiedy d w a lata t e m u ożenił się p o w t ó r n i e . Przed ś l u b e m Tata był u ks. Michalaka u spowie­ dzi generalnej, która b a r d z o u p o r z ą d k o w a ł a jego d o t y c h c z a s o w e życie. Po śmierci Taty byłyśmy z siostrą właściwie jedynie wykonawczyniami jego woli, realizowałyśmy jego scenariusz. Tylko tyle dodałyśmy, że n a s z e dzieci służyły do mszy, że czytaliśmy czytania i p o ż e g n a n i e . A n i m o w a l i ś m y tę mszę rodzinnie, bo wiedzieliśmy, że Tata by t e g o pragnął. I ludzie, którzy byli na pogrzebie i na c m e n t a r z u , wyszli z tej uroczystości zszokowani, bo tak przebijał t a m d u c h mojego Ojca, jak gdyby był on żywy w ś r ó d n a s ; było i jego poczucie h u m o r u , i jego jakaś wizja estetyczna całości. To było coś niesamowitego. Miałyśmy p o t e m z siostrą wiele telefonów od ludzi, którzy JESIEŃ 2004

gy

mówili, że jeszcze nigdy w życiu w t a k i m pogrzebie, w takiej uroczystości nie brali udziału. Ale chcę powiedzieć, że to się nie wzięło s a m o z siebie. Ta w o l a Ojca, ta jego odwaga zmierzenia się ze śmiercią, m i a ł a swoją przyczynę w przejściu - od lęku do a b s o l u t n e g o w e w n ę t r z n e g o spokoju. Tata chorował na p o d o b n ą dolegliwość d w a lata wcześniej. Był w d u ż o lepszej formie fizycznej, ale bar­ dzo t r u d n o tę c h o r o b ę znosił, był niespokojny, taki roszczeniowy i męczący. J e d n a niewielka odleżyna na pięcie d o p r o w a d z a ł a go n i e m a l do furii. Tym r a z e m Tata od razu na początku choroby o t r z y m a ł niezwykły we­ w n ę t r z n y spokój. Byłam świadkiem, jak to się stało. P a m i ę t a m d o b r z e , że po tym p i e r w s z y m ciężkim tygodniu odzyskał p r z y t o m n o ś ć w p i e r w s z ą s o b o t ę października. Poprzedniego d n i a jego s t a n był z u p e ł n i e beznadziejny. Ciocia, siostra Taty, k t ó r a jest lekarką, powiedziała, że nie ma r a t u n k u . Chcieliśmy, aby Tata przyjął s a k r a m e n t n a m a s z c z e n i a chorych. Szukając szpitalnego kape­ lana, trafiłam do kaplicy. Był pierwszy piątek miesiąca. Msza, n a b o ż e ń s t w o , koronka. Byłam rozbita, zmęczona, g ł o d n a i zła na siebie, że nie m o g ę się skupić na modlitwie. Bałam się, że Tata nie zdąży się pojednać, a nie m o g ł a m się modlić n a w e t w tej intencji. P o m y ś l a ł a m z j a k i m ś żalem: „Panie Boże, przyjmij mój czas, s a m o moje bycie, bo nic mi nie w y c h o d z i " . P o t e m ksiądz udzielił Tacie s a k r a m e n t u n a m a s z c z e n i a chorych. N a s t ę p n e g o d n i a m o g l i ś m y rozmawiać. Przy c h o r o b a c h p ł u c , kiedy d o c h o d z i do niewydolności o d d e c h o ­ wej, chorzy mają r o b i o n ą t r a c h e o t o m i ę , to znaczy, mają przebijaną tchawicę, żeby mogli oddychać przez respirator. Zwykła r o z m o w a jest w t e d y b a r d z o t r u d n a , prawie niemożliwa: tylko s z e p t e m , na p i ś m i e albo na migi. Dlatego t e n pierwszy tydzień był chyba jedyny, kiedy m o g l i ś m y r o z m a w i a ć . Tata p o ­ wiedział mi, że s t r a s z n e ma jakieś lęki, jakieś niepokoje, k t ó r e nie w i a d o m o skąd się biorą, że coś go męczy, że męczy go przeszłość, że m ę c z ą go jakieś obrazy, które mu się pojawiają, że myli mu się dzień i noc, że po p r o s t u jest to straszne... że jakieś takie w e w n ę t r z n e m ę c z a r n i e przeżywa i że to mu b a r d z o przeszkadza, że to jest coś takiego, z czym sobie po p r o s t u nie m o ż e pora­ dzić. W t e d y doszliśmy wspólnie do wniosku, żeby p o p r o s i ć o p o m o c księdza. A w ł a ś n i e pojawił się w szpitalu t e n n a s z przyjaciel rodziny - ks. H e n r y k . Tata był już w troszkę gorszym stanie, j u ż nie b a r d z o m ó g ł m ó w i ć , ale przyjęcie s a k r a m e n t ó w i czuwanie całej rodziny, i ś w i a d o m o ś ć , że jest a b s o l u t n i e p o ­ j e d n a n y z Bogiem - świadkiem tej świadomości był kapłan, do k t ó r e g o Tata gg

FRONDA

33

miał bardzo wielkie zaufanie - myślę, że to właśnie z u p e ł n i e o d w r ó c i ł o jego stan wewnętrzny. W a ż n e też było czu­ wanie całej rodziny. Tata nie był sam, wiedział, że go kochamy, że m o ż e na nas liczyć, że zatroszczymy się p o t e m 0 to, na czym mu najbardziej zależy. Nagle okazało się, że znikły wszystkie lęki i jakieś frustracje, i Tata zaczął się poddawać

prowadzeniu

przez

Pana

Boga i otwieraniu na Jego łaskę, której zupełnie nie r o z u m i a ł , i k t ó r a w pew­ n y m m o m e n c i e na początku zaczęła go n a w e t przerażać. O n m i powiedział, a właściwie to bardziej na migi mi to tylko pokazał, że czuje coś, co go b a r d z o niepokoi, ale dlatego, że po p r o s t u t e g o nie r o z u m i e . Ja j u ż w t e d y wyczułam, wtedy jakoś z o r i e n t o w a ł a m się, że przychodzi do niego wielką falą m i ł o ś ć Boża, której on po p r o s t u nigdy nie doświadczył, nigdy jej nie d o z n a ł . W taki sposób, że jest to jakaś łaska, k t ó r a najprawdopodobniej przychodzi do czło­ wieka przed śmiercią, taka łaska, która po p r o s t u w y m a g a d u c h o w e g o roze­ znania. Ponieważ mój Tata nigdy nie miał do czynienia z taką wiedzą, nigdy tego nie posiadł, nie miał takich doświadczeń, dlatego pytał o to m n i e . Widać miał do m n i e zaufanie. Byłam być m o ż e najbardziej z o r i e n t o w a n ą osobą, jaką miał pod bokiem. Więc otworzył się, po p r o s t u się p r z e d e m n ą otworzył. M ó ­ wię do niego: „To jest dla m n i e niezwykły dar, że m o g ę w tym uczestniczyć". Mówię do niego: „Tato, m u s i s z po p r o s t u wejrzeć w siebie i z o r i e n t o w a ć się, czy to jest coś, co ci daje p o k ó j " . I w t e d y Tata kiwnął głową. Pokazał, że tak, że to daje mu b a r d z o wielki pokój. Ja m ó w i ę : „Jeżeli to ci daje taki wielki pokój, to znaczy, że to p o c h o d z i od Pana Boga i że nie m a s z się czego bać, że jest to po p r o s t u miłość, która jest d a r e m dla ciebie". A on mi m ó w i , to z n ó w poka­ zując na migi, to pisząc, że to go przerasta, że on t e g o nie r o z u m i e , że on tego nie potrafi objąć i dlatego się tego boi. Mówię do niego: „Miłość Boża zawsze nas będzie przerastać, bo Bóg jest nieogarniony. To jest coś, co przychodzi do nas jako tak olbrzymi zdrój miłości, miłosierdzia, że m o ż e m y się tylko 1 wyłącznie na to otworzyć, przyjąć to albo o d r z u c i ć " . No i on się po p r o s t u na JESIEŃ 2004

g
Autor nieznany - Fronda33 - Nieznanypdf

Related documents

294 Pages • 156,349 Words • PDF • 45.7 MB

22 Pages • 6,176 Words • PDF • 197 KB

188 Pages • 31,245 Words • PDF • 270.8 KB

35 Pages • 2,405 Words • PDF • 614.2 KB

1 Pages • 1 Words • PDF • 744.9 KB

12 Pages • 6,330 Words • PDF • 147.8 KB

37 Pages • 20,892 Words • PDF • 2.1 MB

127 Pages • 19,152 Words • PDF • 707.2 KB

49 Pages • 8,939 Words • PDF • 1.6 MB

31 Pages • 9,234 Words • PDF • 353.5 KB

9 Pages • 1,655 Words • PDF • 2 MB