60 Pages • 19,277 Words • PDF • 443.9 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:45
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Krystyna Boglar O KRÓLU PUMPERNIKLU, KRÓLEWNIE GRZANCE I RYCERZACH TRÓJKĄ TNEJ KANAPY Ilustrowała Krystyna Michałowska Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1988
™v $• 6V -^p«w rappod 0{BMI>[ zpjajZD :эвигро f 3IV Sjzsa^j ^ ^рэдм cmsq5z I "mjo.1 poriu r JBZD I >10JZ O >[BMjp °a P[SOU
Piec dudnił, gdakał i dmuchał żarem, aż się kuchcikom perkate noski pokrywały kropelkami potu. A tu nic, tylko: — Buch-hu-hu! Buch-hu-hu! Bo też i był to piec niezwykły! Ogromny na pół królewskiej kuchni, opalany sosnowym drewnem z domieszką jałowca, co go drwale z całego królestwa zwozili. Tak, tak! Nie byle jakiego drewna potrzeba do upieczenia sześciu tysięcy czterystu dwóch chlebów o złotej skórce, dwudziestu tysięcy bułeczek z makiem, kminkiem i czarnuszką, nie mówiąc już o słodkich maślanych rogalikach i miodowych placuszkach! Królewska piekarnia słynna była w kraju ze znakomitych wyrobów. Sam król Pumpernikiel Czwarty wizytował ją aż dwa razy do roku. I za każdym razem próbował osobiście własnym królewskim
zębem, czy aby skórka chrupie jak należy! Cały liczny dwór zamierał wtedy w niepokoju, bowiem był to już ostatni z monarszych zębów. Resztę ich zjadł nieubłagany czas i zwykła starość. Ale jak dotąd wszystko było zawsze w najlepszym porządku. Piekarz imć Krupczatka aż kraśniał na czterech podbródkach, gdy mu władca zawieszał kolejny medal. A uzbierało się już tych odznaczeń wcale niemało, zważywszy, iż piekarzy! w pałacu już ze czterdzieści lat! Osiemdziesiąt błyszczących złotem medali pobrzękiwało w szkatule wypieczonej z chlebowego ciasta — niezły posag dla ukochanej córki Owsianki, słynnej z piękności i dobroci. Tysiąc koszy z białej wikliny wędrowało dzień w dzień do poddanych króla Pumpernikla, a wypełniały je wypieki mistrza 5 Krupczatki i jego sześćdziesięciu kuchcików. Lud kochał króla i słynnego piekarza, ale najbardziej kochał darmowe bułeczki z kruszonką, rogale z rodzynkami i placuszki z żółciutkim waniliowym serem. — Dobry jest nasz król! — stękał pod ciężarem kosza zegarmistrz Gwerk. Jemu to bowiem przypadł dziś obowiązek zaopatrzenia w bułeczki wszystkich rzemieślników z podegrodzia. — Oby żył sto lat i jeszcze drugie tyle! — zdjął czapkę chłop wąsaty ładując pałacowe dary na osiołka. Czekała go niezbyt długa droga do królewskich czworaków. — Dba o szczęście podwładnych! —potakiwała radośnie czerwonym kapturkiem dziewczyna z królewskich tkalni. I wszyscy rozchodzili się zadowoleni, a w powietrzu długo jeszcze unosił się słodki zapach ciasta. Tak tu było przed tysiącem lat, a może i jeszcze dawniej. Nikt dokładnie tego nie pamięta, bo od czasu, gdy wysechł ostatni w królestwie kałamarz — nie spisywano już dziejów państwa. A kronikarz? Żył z renty dorabiając wyplataniem koszyków i dobrze mu się wiodło. Sława Pumpernikla Czwartego dawno już przekroczyła graniczne rzeki i dotarła do królestwa, gdzie władał mądry i sprawiedliwy Piernik Toruński, do żyznych ziem Jej Wysokości Krasuli, królestwa Kabanosa Dwunastego, a także... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Wszystko zaczęło się w piątek. I wcale nie trzynastego! Królewna Grzanka już od rana marudziła: — Za twarde, za miękkie, przypalone, nie dopieczone! — A każdemu z tych słów towarzyszył brzęk tłuczonych o podłogę talerzy. Na nic zdały się prośby i pochlebstwa ochmistrzyni: 6 — Wasza Wysokość nie ma racji! Proszę tylko spojrzeć — grzaneczka złocista, pachnąca, że tylko masłem smarować i jeść! Do tego kawusia z kożuszkiem...
— Nie chcę kożucha! — i prast! filiżanką o ścianę pałacowej komnaty, aż strugi spłynęły po błękitnej tapecie. — To przecedzę Waszej Wysokości albo zapiekę śmietankę w piekarniku... — Wynoś się! — i łup! pieczony chlebek ląduje za oknem. Co było robić? Ochmistrzyni zacisnęła wargi i wyniosła się z komnaty z szumem wykrochmalonych spódnic. — Co się tam dzieje? — spytał Wielki Marszałek przykładając do ucha trąbkę, bo głuchy był nad podziw. — Nawet jegomość usłyszałeś te wrzaski? — ochmistrzyni ze złości darła chusteczkę. — Już mam tego wszystkiego po dziurki w nosie i diabli mnie biorą... — Jesteś pani chorą? — Ее, tam! — pogardliwie wzruszyła ramionami. — Stary słyszy tylko to, co głośniejsze od wojskowej orkiestry! — wściekła ruszyła do Sali Rycerskiej. Już od drzwi doleciał ją szczęk broni. — A masz! — A rąb! — Panowie rycerze! — ochmistrzyni załamała dłonie. — To nie przystoi! Znowu ze sobą walczycie? I o co? Ale trójka walczących nawet nie zauważyła dostojnej białogłowy. Stal zazgrzytała o stal, błękitne, różowe i seledynowe pióropusze powiewały nad zatrzaśniętymi przyłbicami, cichutko podzwaniały kolczugi. — A masz! — I jeszcze raz! — Trafiony! Ochmistrzyni oparła się o ścianę. Jeden rzut oka na trójkątną kanapę, zajmującą cały środek sali, wystarczył za wszystko. Z po7 siekanej trójkolorowej jedwabnej materii zostały zaledwie strzępy. Tylko błękitny, różowy i seledynowy — trzy paradne chwosty, zwisające z rogów kanapy, kołysały się dostojnie niczym kościelne dzwony. — Znów się biją o miejsce na kanapie! — ochmistrzyni zatupała. Ale któż by to usłyszał wśród szczęku oręża, brzęku puklerzy i zgrzytania przyłbic! Nikt. Toteż kobieta, na której głowie spoczywał obowiązek doglądania pałacowego porządku, szybko wycofała się z Sali Rycerskiej głowiąc się, czym znów naprawi ową nieszczęsną kanapę będącą przedmiotem sporów od bez mała stu lat.
— Giermek! — Znów się piorą! — mruknął niechętnie młodzieniec odkładając bułkę z masą migdałową, którą leniwie skubał rozparty na zydlu. — Uspokoić ich natychmiast, zanim posiekają się na plasterki! — ochmistrzyni boleśnie chwyciła go za ucho. — To twój obowiązek! Za to cię dwór karmi, hultaju! Giermek poczerwieniał. Zerwał się z miejsca i zadął w róg zdjęty ze ściany. Dął długo i piskliwie, zanim odpowiedział mu z ogrodu głuchy i dudniący głos trąby. Wtedy uspokojony siadł na zydlu i, przez nikogo nie nagabywany, dojadał słodką bułkę. Jego rola się skończyła. Teraz działali już inni. Tymczasem w ogrodzie, od strony szklanych drzwi wiodących wprost do Sali Rycerskiej nadciągała chyżo Straż Wodna uzbrojona w beczkowozy. Grube węże zwijały się i rozwijały, pompa pomrukiwała: chlup-chlup, plum-plum! I oto na rozkaz Dowódcy Straży sikawka potężnym strumieniem wody zabębniła o szyby. — Najpierw otworzyć drzwi, niezguły! — Tak jest! — odwrzasnął strażak czerwieniejąc pod i tak czerwonym hełmem. — Za... zapomniałem! Tym razem nic już nie stało na przeszkodzie. Silny strumień dopadł trzech zakutych w stal rycerzy, obalił na posadzkę, rozdzielił 8 sprawiedliwie tak, iż kolejno spływali do ogrodu dźwięcznie stukając nagolennikami po kamiennych stopniach tarasu. — Zdjąć z nich te puszki po sardynkach! — Dowódca Straży Wodnej jakoś nie odnosił się do rycerzy z szacunkiem. — Zanim zardzewieją na amen! Strażacy zręcznie wydłubywali ofiary z ich pancerzy. Robili to tym sprawniej, iż działo się to po raz dziewięćset dziewięćdziesiąty trzeci. — Ani się waż dotknąć mojego kawałka kanapy! — wrzasnął rycerz Błękitny, gdy tylko uwolnił głowę z przyłbicy. — Ech, ty seledynowy chwoście! — ryknął Różowy stając z trudem na nogi. — Już ja ci dosolę! Seledynowy nie mógł nic powiedzieć, bo nie uwolnił się jeszcze z żelaznego czerepa. Gulgotał tylko w jego wnętrzu jak indyk. Ale swoje wiedział: nie pozwoli, aby żaden z pozostałych nawet o centymetr przesunął się na trójkątnej kanapie! — O co im poszło, panie? — zapytał skromnie odziany młodzieniec z węzełkiem na kiju. Miał płomiennorude włosy opadające w puklach na czoło i ujmujący szczery uśmiech. Dowódca Straży Wodnej ciężko westchnął.
— O większy kawałek kanapy, kawalerze. — Jak to możliwe? — zdziwił się młodzieniec. — Czyżby w królestwie brakowało... kanap? Dlaczego każdy z nich nie dostał swojej? Dowódca przygładził szczeciniastą bródkę i spod oka przyjrzał się rudzielcowi. — Jesteś cudzoziemcem, synu? — Tak, panie. Przybywam z daleka, szukam zajęcia... byle jakiego zajęcia. 10 — Znajdziesz je zapewne. Nasz król Pumpernikiel nikogo jeszcze nie odprawił od bram kraju. To dobry pan. Hojny i sprawiedliwy. Tylko z rycerzami nie może jakoś dojść do ładu. Jest ich trzech w królestwie: Różowy, Błękitny i Seledynowy. Każdy z nich zajmuje trzecią część kanapy i wyobraź sobie... — Najmocniej przepraszam, że ośmielam się przerwać ci, panie, ale ciągle nie rozumiem, dlaczego mają tylko jedną kanapę. Starzec, zapatrzony w kwitnący ogród, mówił głosem cichym i zmęczonym: — Wiesz, kawalerze, co to tradycja? To przekazywanie z pokolenia na pokolenie obyczajów, poglądów, a także wszelkich wierzeń. Wielki król nasz Pumpernikiel Pierwszy miał tylko jednego rycerza. Bo i po cóż więcej? Wrogów nie mamy, nikt na nasz kraj nie dybie... — Jesteście tego pewni, panie? — zdziwił się rudowłosy marszcząc brwi. — Dlaczegóż miałbym wątpić, skoro wojen tu za mojej pamięci nie było... a stary już jestem... Nasz herold codziennie ogłasza na środku podwórca wieści zasłyszane, a także te, które król jegomość narodowi chce przekazać. Nic nie wskazuje na jakiekolwiek zagrożenie. Ale, ale... odbiegliśmy od tematu! Jak ci już wspomniałem, był jeden Rycerz Czarny i jedna kanapa symbolizująca jego władzę. Obita również czarnym jedwabiem z trzema wspaniałymi chwostami po bokach. Lecz po śmierci starego władcy nastał jego syn: Pumpernikiel Drugi. Ten miał za żonę jasnowłosą Borówkę, która za nic nie chciała patrzeć na czarną kanapę. Wołała, że nie zniesie w domu żałoby i że, posłuchaj uważnie, trzeba drugiego rycerza, gdyż jej kuzyn Pierożek nie ma zajęcia i tylko bąki zbija! — Rozumiem! — uśmiechnął się młodzieniec i odstawił węzełek, który zaczął mu już ciążyć na ramieniu. — Zapewne podzielono kanapę? — Właśnie. Równiutko na dwa pola: różowe i błękitne — pół na 11 pół. I władzę rycerską też. Aliści za króla Pumpernikla Trzeciego... doszedł trzeci rycerz! Seledynowy. — Też jakiś kuzyn? — rudowłosy chętnie by usiadł, bo nogi bardzo go bolały, ale nie śmiał przy starcu. *
— Oczywiście. I od tego czasu zmieniają się rycerze, ale kanapa wciąż ta sama. — Trójkątna kanapa podzielona na trzy pola — uśmiechnął się młodzieniec — za mała już dla obecnych rycerzy? Stary zdjął czerwony kask strażacki i otarł czoło z potu. — Tak się właśnie stało. Teraz każdy z rycerzy chce zdobyć dla siebie więcej miejsca, przegonić pozostałych, gdzie pieprz rośnie. Robią strasznie dużo hałasu i zamieszania i całkiem psują kanapę! A kanapa to pałacowa tradycja! Nie można nastarczyć jedwabiu i frędzli, nikt nie chce naprawiać szkód... — To może ja się nadam? — A umiesz ty igłą wymachiwać? Nici nawlekać? Końskie włosie do kanapy wpychać? — Tatulo wysłał mnie po naukę w świat, dostojny panie. Syn winien ojcu posłuszeństwo. Dowódca Straży skinął głową. — Chwali się taka synowska pokora. Chodź, zaprowadzę cię do Wielkiego Marszałka. Tylko mów głośno, bo głuchy jak pień olchowy! Tymczasem w komnacie królewny dworskie panny usiłowały odziać w białe szaty Jej Wysokość Grzankę. Nie było to jednak takie łatwe. Rozleniwiona i kapryśna królewna, która całymi dniami tylko jadła przysmaki z pałacowej piekarni, gruba była jak przysłowiowa beczka. Co tam jedna beczka! Sześć albo i siedem cieńszych było w talii od Pumperniklowej córy! Oj, namęczyły się, namęczyły, zanim wtłoczyły ją w gorset sznurowany, koszule i halki zdobione 12 rogalikowym wzorem, suknie bombiaste w precelki haftowane i naszyjnik z makówek. Królewna ziewała, przysypiała, marudziła, aż cierpliwości niejednej dworce zabrakło. Tylko śliczna Owsianka, córka mistrza Krupczatki, uśmiechała się serdecznie i wesoło. — Niechże Jej Wysokość panna Grzanka rączkę poda, to pójdziemy tatuńciowi się pokazać! — A po co? — skrzywiła Grzanka pulchne wargi. — Szatki nowe niech obejrzy! Przecie nic innego ponad różowo--niebiesko-seledynowe jedwabie panów rycerzów nie widzi! Już mu to do cna obrzydło, ale nasz pan nikogo urazić nie chce! — Nudzą mnie ci rycerze! — Grzanka ziewnęła szeroko nawet ust nie przysłaniając. Tego też jej się nie chciało. — Tylko swoją kanapą zajęci. — Oj, co prawda, to prawda! — Owsianka zręcznie upinała wysoką fryzurę swojej podopiecznej. Tu kwiatek wetknęła, tam wstążkę. — Dziś znów o mało się nie posiekali! Gdyby nie pani ochmistrzyni... — Daj mi jeszcze jedną bułeczkę! — rozmazała się Grzanka. — Coś mi ostatnio skąpicie jadła... Owsianka gestem dłoni odprawiła pozostałe dworki, które cichuteńko zniknęły za drzwiami.
— Powiem coś Waszej Wysokości w sekrecie. — Owsianka przysiadła u stóp obutych w białe atłasowe pantofelki. — Najprzód daj mi bułeczkę! — królewna ani myślała ustąpić. — Twój tato piecze je przede wszystkim dla mnie! Dworka westchnęła. I jak tu oduczyć grubaskę pożerania wszystkiego, co wpada w jej tłuste łapki! A król Pumpernikiel wyraźnie nakazał: „Odchudzić mi Grzankę, bo jej nikt za żonę nie weźmie! Było już ze trzech starających się, ale w końcu każdy odjechał dziwnie szybko poganiając konia! «Kraj mi zrujnuje!» — powiedział pierwszy. «W moim państwie reformę gospodarczą wprowadzamy, nie może jeden człowiek jeść za sześciu!» — powie13 dział drugi. «Mój pałac kruchy, delikatny — odparł trzeci — rozleciałby się w kawałki, gdyby Grzanka weszła choć na pierwszy stopień schodów!»" Co prawda, to prawda. — Jej Wysokość już zjadła czternaście bułeczek — przypomniała nieśmiało dworka. — To powinno wystarczyć do drugiego śniadania. O, słyszę! Już nakrywają do stołu! Królewna oblizała pulchne usta. To była dobra nowina. — Zaczęłaś coś mówić. O jakimś sekrecie? Ovjs\arvka s\smę\a g\ówką. }e") piękne b\ond loki rozsypały się na ramionach. Szare oczy z ciemną oprawą migotały iskierkami śmiechu. — Właśnie! Doniesiono królowi, że jeszcze jeden książę zjawi się na dworze, by prosić Waszą Wysokość o rączkę... Grzanka wydęła wargi. — I znów odjedzie szybciej niż przyjechał. Wolę rogala z miodem niż mężaf Owsianka chciała coś powiedzieć, ale właśnie rozległy się za drzwiami energiczne kroki ochmistrzyni. . — Czy królewna gotowa? — Tak, dostojna pani! — dziewczyna dygnęła głęboko. Ochmistrzyni obrzuciła krytycznym okiem dzieło dworki i gniewnie zmarszczyła brwi. — Wyjąć mi zaraz te kwiatki i kokardki! Nie przystoi pannie na wydaniu stroić się w cudze piórka. Ile razy mam to powtarzać? Owsianka miała łzy w oczach. Tak bardzo się przecież starała. — Kiedy ja myślałam... — Od myślenia jestem ja! — ochmistrzyni tupnęła nogą. — Ty, moja panno, zbytnio się rozzuchwaliłaś! Wrócisz więc do ojcowskiej piekarni mąkę podawać. Tam twoje miejsce! — I wyciągniętym palcem wskazała dziewczynie drzwi.
Cóż było robić? Rozkaz ochmistrzyni był niepodważalny. 14
W pałacu istotnie spodziewano się nie byle jakich gości. Oto miał przybyć wraz ze swą świtą sam książę Mysik, by prosić o rękę królewny. A ród to był znamienity! Jego ojciec wywodził się po mieczu od pamiętnego Króla Myszy, co wojnę wydał samemu Dziadkowi do Orzechów, zaś po kądzieli od tej, która Popiela zjadła. Ród historyczny, od tysiącleci osiadły za graniczną rzeką. Pracy było tyle, że Wielki Marszałek z otwartymi ramionami przyjął do pomocy młodzieńca o rudej grzywie nie pytając nawet, skąd pochodzi i czy ma jakie takie referencje. A gdy się jeszcze dowiedział, że ów zapłaty żadnej nie żąda, tylko talerz strawy — poweselał staruszek nad podziw. Młodzieniec szparko zabrał się do pracy nad popsutą kanapą. Końskim włosiem wypchał dokładnie wszystkie kanapowe doliny, młotkiem postukał, nowe jedwabne pokrycie w trzech kolorach nałożył, a igła tak mu w ręku migała, że zadziwił nawet leniwego giermka, który na swoim stanowisku tkwił bez ruchu pojadając makaroniki. — Byłeś tapicerem? — Nie. Ale żadna praca nie hańbi. Tatulo powiada, że prawdziwy mężczyzna wszystko powinien umieć zrobić — odparł uśmiechając się rudowłosy. — Po to mnie w świat wysłał. Na naukę! Pewnie by sobie dłużej tak gaworzyli, gdyby nie jejmość ochmistrzyni, która wpadła nagle do Sali Rycerskiej podzwaniając kluczami. — Skocz no mi zaraz do zbrojowni! Czas już puklerze naszym rycerzom czyścić. A trzyj dobrze blachę, bo rdza ją chrupie, że aż w pałacu słychać! — Na imię mi Orzeszek, łaskawa pani — odparł zagadnięty, składając do pudełka igłę, nożyczki i młotek. — Już lecę zbroję do połysku przywrócić. Ochmistrzyni z zadowoleniem skinęła głową. 15 „Dobry nabytek — pomyślała — młodzik zdolny, do pracy się pali i o zapłatę nie pyta. A najważniejsze, że nosa w nie swoje sprawy nie wściubia!" — szumiąc potrójnymi spódnicami wyszła z sali. W zbrojowni cicho było i pusto. Pod ścianami stały rzędem stare zbroje rycerskie dobrze zębem czasu nadgryzione: tu przyłbica jak rzeszoto, tam kolczuga w strzępach, a rdza na wszystkim grubości paznokcia! Nie mówiąc o wyszczerbionych mieczach, rapierach i pikach. Istny cud, że w ogóle coś z nich jeszcze zostało.
— Szczęście, że wojen nie prowadzą — westchnął głośno Orzeszek. — Przepadliby w boju z kretesem! — Oj, co prawda, to prawda! — odezwał się jakiś głos w ciemnościach. — Kto tu? — Orzeszek uskoczył za stos końskich rzędów poniewierających się pod ścianą. — Nie bój się, młodzieńcze — odparł starzec białowąsy stając w smudze światła. — Płatnerzem jestem na tutejszym dworze. A raczej... byłem. — Witam cię, panie — Orzeszek nisko pochylił rudą czuprynę, jak przystało młodzieńcowi przed starcem. — Mnie tu dziś do pracy przyjęto, puklerze czyścić nakazano, by rycerze świecili w blasku łuczywa jak lustra! Siwowąsy starzec pokiwał głową. — Pewnie znów jakiś starający się do królewny Grzanki w konkury zjeżdża, czy się mylę? — Nie mylisz się, panie płatnerzu. Ale jam tu nowy i szczegółów nie znam. A i w służbie nie przystoi Jaśnie Państwa wypytywać. Robię, co każą. Starzec przysiadł na końskim siodle przybranym srebrnymi ozdobami. Kostur postawił obok. 16 — Dobrze cię ojciec wychował, młodzieńcze —powiedział przypatrując się Orzeszkowi. — Kogoś- mi przypominasz... ale kogo? Dalibóg nie wiem... Starość wzrok i pamięć zmąciła... — Wydaje ci się, panie. Jestem tu obcy. Nigdy noga moja nie postała dotąd w królestwie Pumpernikla. Starzec nie odezwał się więcej. Zasnął zmęczony pracą i latami, które mu kark przygięły. Orzeszek ze znawstwem przejrzał zbroje. Wybrał trzy najmniej zżarte rdzą i odłożył myśląc, czym tu je wyczyścić, by lśniły w blasku świec. Nagle rumor jakiś powstał za ścianą zbrojowni. Brzmiało to tak, jakby rozleciał się stos starych garnków, a i szkła przy tym sporo się natłukło. „Kie licho? — pomyślał Orzeszek. — A nuż komu się co złego stało?" Zaniepokojony wyjrzał na zewnątrz, ale nic nie zobaczył. Dopiero po chwili zorientował się, iż ów hałas pochodził z przybudówki, która przylegała do zbrojowni. Dach nad nią nie był płaski, jak należy, lecz kopulasty, błyszczący kolorowym szkłem. Już chciał powrócić do zbrojowni, gdy nagle ujrzał słup dymu wydobywający się przez jedno ze stłuczonych okienek. Zaciekawiony uchylił drzwi z potężnej miedzianej płyty. W środku, w smugach pary : dymu, ujrzał mosiężne kotły połączone szklanymi rurami prowadzącymi do zbiorników z zielonkawym, szafirowym i rubinowym Dłynem. — Laboratorium jakoweś? — wyszeptał z przejęciem.
— Znów mi się tu ktoś kręci? — usłyszał okrzyk, a w ślad za nim oleciała w kierunku Orzeszka szklana probówka rozbijając się hukiem o ścianę. — Ile razy mam powtarzać, że niepowołanym wejście surowo wzbronione?! Ъъъ. V\^QQWV5,Vai т\хт w^c\vjtv^». ро^гас o ■zóYt.eS \^se\ c-z.as-z.ee i poplamionym kitlu. — Przepraszam, najmocniej przepraszam — wyszeptał trwożnie Orzeszek. Zdał sobie bowiem sprawę, że przez przypadek trafił do pracowni alchemika. — Bałem się tylko, czy tu komuś coś złego się nie przytrafiło... jeszcze raz... — Ktoś ty? Nie znam takiego z włosami jak płynne złoto zaprawione rubinem... pokaż mi się zaraz! — łysy zbliżał się szybkimi, drobnymi kroczkami. — Jestem Orzeszek. Nowy sługa króla jegomości. Dziś do pracy przyjęty... — jąkał się młodzieniec wpatrzony w postać jaśniejącą wszystkimi barwami tęczy. — Sługa, mówisz? Więc chodź posprzątać mi ten kąt pracowni, gdzie wybuchł kocioł. — Łysa czaszka lśniła żółtawo w blasku światła. — Wybacz, panie — jęknął zmartwiony Orzeszek — ale dostałem rozkaz wypucowania rycerskich zbroi na dzisiejszą uroczystość. A i tak nagłowić mi się przyjdzie, czym to zrobić, bo sama flanela nie wystarczy! — Cha, cha, cha! — roześmiał się nad podziw wesoło starzec łysy jak kolano. — Flanela rdzę chcesz usunąć? Toż tyś chyba żadnych nauk nie pobierał, jakem mistrz Zlepianko! Coś ci powiem, chłopcze: mam tu płyny i maści takowe, co każdy brud usuną w trzy pacierze. Ale nie tego oczekuje ode mnie król nasz Pumpernikiel, nie tego... Łysa głowa pochyliła się w wielkim smutku i żalu. — A czego, dostojny mistrzu? — zapytał Orzeszek poruszony do głębi. — Czyżby złota? — Złoto już. dawno wynalazłem! — machnął dłonią starzec. — Sztucznego ziarna pszenicy! Milionów beczek sztucznego ziarna dla ludzi i bydła. Oto czego oczekuje władca od mistrza alchemii. Sześćdziesiąt lat już spędziłem w tym laboratorium, a przede mną inni uczeni mężowie... — I co? — spytał Orzeszek czując, jak ciarki przebiegają mu po grzbiecie. 18 т — I nic! — starzec załamał dłonie o krogulczych poplamionych chemikaliami palcach. —Nic! Wynalazłem tymczasem czyścidło do kamaszy, pastę do wybielania czarnych charakterów, płyn do usuwania piegów, maść na odciski i wiele, wiele innych rzeczy. Złoto też. — A król Pumpernikiel? Odznaczył cię, panie, medalem? Mistrz Zlepianko roześmiał się ponuro ukazując garnitur sztucznych zębów zapewne własnej roboty.
— Ścięciem głowy zagroził, jeśli za miesiąc nie będzie sześciuset czterdziestu trzech beczek pełnych sztucznej pszenicy! Orzeszek ostrożnie przysiadł na bulgocącym zbiorniku zasmucony do głębi niedolą wynalazcy. — Jak ci mogę pomóc, mistrzu? Zlepianko rozłożył dłonie. W swym obszernym, poplamionym kitlu wyglądał jak nietoperz. — Nijak, młodzieńcze. Ot, sprzątnij tu, a ja ci dam pudełko pasty, po której zbroje będą przypominały kryształowe lustra. Ale przychodź do mnie. Chętnie pogawędzę... — Sądzę, że szkoda twego czasu, mistrzu, na pogwarki ze mną. Nie znam się na alchemii. Lepiej wytęż siły, żeby tę pszenicę jakoś wynaleźć... — chłopak zręcznie machał mokrą szmatą, wyłuskiwał odłamki szkła, by się starzec przypadkiem nie pokaleczył. Mistrz Zlepianko oparł się plecami o plątaninę złotawych rur, od których biło ciepło i miła woń. — To niemożliwe, mój Orzeszku! Tylko natura może wyżywić ludzi i wszelaką gadzinę, tylko natura... Młodzieniec nie miał już czasu, by pocieszać nieszczęsnego alchemika. Zabrał pudełko i chyłkiem wymknął się z pracowni. Niewiele czasu zabrało mu wypucowanie zbroi. Maść była istotnie znakomita. Kiedy się uporał z pracą, wziął jeden srebrzysty szyszak pod pachę i pobiegł do rycerzy. 20 шшшшш Znalazł tylko jednego wylegującego się na trójkątnej kanapie nie dbającego wcale o to, iż ostrymi nagolennikami niszczy dopiero co położony różowy atłas. — Mości rycerzu! — wykrzyknął chłopak ze złością. — Toż cała moja praca na nic! Taka piękna była kanapa... Rycerz z lekka uniósł głowę. Z odchylonej przyłbicy zwieszała się seledynowa kita z piór. — Kto ci tu pozwolił wejść, pachołku?! — wrzasnął i już miał sięgnąć po rapier, gdy nagle dojrzał srebrzysty szyszak lśniący odbitym światłem. — Skąd to masz? Orzeszek ochłonął i postąpił krok naprzód. — Odczyściłem starą zbroję. Będzie twoja, panie rycerzu, jeśli tylko... — Milcz! — huknął Seledynowy, ale zaraz zniżył głos do szeptu. — Mówisz... moja? A gdzie seledynowa kokarda? — Rychło ją przyczepię — Orzeszek skłonił się nisko — tylko zechciej, panie, zdjąć nogi z różowego atłasu. A i błękitny pod twoją prawą rękawicą nieco ucierpiał.
— Precz, pachołku! — rycerz wrzasnął tak, aż zabrzęczały szyby. — Od kiedy to byle pałacowa łachmyta rozkazuje zbrojnym?! Orzeszek cofnął się o krok. — Ja nie rozkazuję, panie, tylko grzecznie proszę. Całą zbroję ci przyszykowałem. A lśni jak lustro! Seledynowy ostrożnie uniósł się z kanapy. Ze zmarszczonymi brwiami, które ledwie było widać spod opadającej przyłbicy, ruszył dźwięcząc i grzechocząc blachą. — Całą zbroję, powiadasz? — wycedził. — Srebrna jak woda w strumieniu? — Tak, panie. Jak iskierki lodu w soplu, gdy nań słońce błyśnie. — Dawaj! — Śmiem jednak prosić... — Słyszałem! — rycerz ciął rapierem powietrze, aż świsnęło. — 21 Dobrze, zostawię na dziś w spokoju kanapę, choć cala moja władza od niej zależy. Tak było i tak jest! To tradycja, rudzielcze! Orzeszek podrapał się po nosie. — Jestem tu obcy, panie, ale coś mi się widzi, że to, co nazywasz tradycją, jest zwyczajnym nieporozumieniem! Kanapowa wojna dobra dla dziewek, nie zaś rycerskich mężów. I chyba do niczego nie prowadzi! — Do władzy, pachołku! Do większej władzy! — Staram się zrozumieć — sumitował się rudowłosy — aleć przecie przez ostatnich trzysta lat nikt tu z was do władzy absolutnej nie doszedł. Żaden rycerz nie stał się ważniejszy, choć napsuł tyle jedwabiu i chwostów! I tę niemądrą wojnę o kanapę nazywasz, panie, tradycją? — Milcz, głupcze! To nie na twój rozum! I zmiataj stąd, bo cię rozsiekam! — Tylko po co, panie? Kto ci, jak nie ja, wyczaruje skrzącą diamentami kolczugę? Rycerz stał na tle ściany jak góra żelaznego złomu. Stara, dawno nie polerowana zbroja łuszczyła się jak francuskie ciasto. — No, już dobrze — mruknął — przyjmuję szyszak i tę wyczyszczoną resztę. Nie zrobię ci krzywdy, ale pod jednym warunkiem. — Jakim? Zdezelowana przyłbica kłapnęła nagle przycinając rycerzowi czubek nosa. Jęknął cicho i wymamrotał niczym z dna żelaznej beczki: — Nie będziesz służył ani Różowemu, ani Błękitnemu!
— Tak się nie godzi! — zaoponował Orzeszek. — Dziś przybywa książę Mysik, by prosić o rękę Jaśnie Oświeconej Grzanki. Na wieczorny bal wszyscy trzej macie być wypucowani na glanc! Pani ochmistrzyni raczyła wydać taki rozkaz. Rycerz tupnął żelaznym pantoflem, aż iskry poszły z podłogi. Rapier świsną} i gdyby Orzeszek nie uskoczyła kto wie,, czy uszedłby 22 Dobrze, zostawię na dziś w spokoju kanapę, choć cała moja władza od niej zależy. Tak było i tak jest! To tradycja, rudzielcze! Orzeszek podrapał się po nosie. — Jestem tu obcy, panie, ale coś mi się widzi, że to, co nazywasz tradycją, jest zwyczajnym nieporozumieniem! Kanapowa wojna dobra dla dziewek, nie zaś rycerskich mężów. I chyba do niczego nie prowadzi! — Do władzy, pachołku! Do większej władzy! — Staram się zrozumieć — sumitował się rudowłosy — aleć przecie przez ostatnich trzysta lat nikt tu z was do władzy absolutnej nie doszedł. Żaden rycerz nie stał się ważniejszy, choć napsuł tyle jedwabiu i chwostów! I tę niemądrą wojnę o kanapę nazywasz, panie, tradycją? — Milcz, głupcze! To nie na twój rozum! I zmiataj stąd, bo cię rozsiekam! — Tylko po co, panie? Kto ci, jak nie ja, wyczaruje skrzącą diamentami kolczugę? Rycerz stał na tle ściany jak góra żelaznego złomu. Stara, dawno nie polerowana zbroja łuszczyła się jak francuskie ciasto. — No, już dobrze — mruknął — przyjmuję szyszak i tę wyczyszczoną resztę. Nie zrobię ci krzywdy, ale pod jednym warunkiem. — Jakim? Zdezelowana przyłbica kłapnęła nagle przycinając rycerzowi czubek nosa. Jęknął cicho i wymamrotał niczym z dna żelaznej beczki: — Nie będziesz służył ani Różowemu, ani Błękitnemu! — Tak się nie godzi! — zaoponował Orzeszek. — Dziś przybywa książę Mysik, by prosić o rękę Jaśnie Oświeconej Grzanki. Na wieczorny bal wszyscy trzej macie być wypucowani na glanc! Pani ochmistrzyni raczyła wydać taki rozkaz. Rycerz tupnął żelaznym pantoflem, aż iskry poszły z podłogi. Rapier świsnął i gdyby Orzeszek nie uskoczył, kto wie, czy uszedłby 22 шшшшяшшт^шшш^шшшшшшшт
z życiem. Powiewając rudymi puklami wypadł z sali, potrącając leniwego giermka. Nagle obudzony giermek, sądząc, iż znów toczy się walka, zadął w róg. Z ogrodu odpowiedziała mu trąba. Co było dalej, Orzeszek wolał nie oglądać. Jednakże bez jakiegoś zajęcia czuł się źle, a nie znając pałacowych zwyczajów bał się narazić na nieprzyjemności. Usiadł pod krzewem obsypanym obficie kwiatami. Ich ogromne fioletowe kielichy dawały cień i ochronę. Chyba się zdrzemnął, gdy zbudziły go nagle czyjeś ostrożne kroki na ścieżce. Chciał wyjrzeć zza zasłony z liści, ale coś go powstrzymało. Przez cienkie gałązki dostrzegł wykrochmalony czepek ochmistrzyni. Żwir ledwie zgrzytał pod stopami skradającej się kobiety. „Dokąd ona zmierza? — zdziwił się niepomiernie. — W pałacu huk roboty, jeszcze sala nie ustrojona na wieczorny bal, a pani ochmistrzyni sunie cicho jak zjawa jakowaś w kierunku muru okalającego pałacowy park. Zaiste, dziw nad dziwy!" Orzeszek nie byłby sobą, gdyby nie zwietrzył w tym jakiejś tajemnicy. Ostrożnie, na paluszkach, tak żeby ani gałązka nie trzasnęła, posuwał się śladami szeleszczących spódnic. Ochmistrzyni zagłębiła się w zaroślach porastających gęsto podnóże skarpy. Ciężko sapiąc wdrapała się wysoko, tuż pod kamienny mur. Coś tam chwilę grzebała pośród trawy, a potem spłoszona krzykiem pawia, dała susa w bok. Jak na leciwą kobietę całkiem był ten skok udatny. Orzeszek znieruchomiał. Paw zaszedł go od tyłu, rozłożył migotliwy ogon i krzyczał jak najęty. „Może to strażnik królewski przebrany za pawia? — pomyślał, ale zaraz roześmiał się w duchu — co też mi na pamięć przychodzi! Spłoszyłem go i tyle! Ale gdzie ochmistrzyni?" Wyjrzał ostrożnie i odetchnął z ulgą. Biały czepiec migał hen wtlole zmierzając ku pałacowi. Chłopiec wspiął się po śladach damskich trzewików i przykucnął tuż przy samym murze. W kamiennym obramowaniu ujrzał szparę, a w niej coś białego. Sięgnął palcami.
23 — List? — wyszeptał zdumiony. — Trzeba go położyć na miejsce. Toż to być może jakiś znak dla zalotnika! Już chciał odłożyć rulon na miejsce zawstydzony, że przez przypadek odkrył romans starzejącej się ochmistrzyni, gdy coś go uderzyło. Tak, bez wątpienia! Czerwona pieczęć króla Pumpernikla! „Nie pieczętuje się prywatnych listów królewskim woskiem! — pomyślał wcale rozsądnie. — A zatem to list Jego Wysokości? Bzdura! Król ma heroldów i pachołków na kopy, którzy na każde jego skinienie zawiozą list w najodleglejsze strony. A więc co? Po co ta tajemnica? A może... — Orzeszkowi rude loki stanęły dęba ze strachu — zdrada? Ktoś tajne informacje przekazuje wrogom? Ale jakim, skoro król Pumpernikiel Czwarty nie ma wrogów?" Byłby tak zapewne dumał do wieczora, gdyby nie przypadek. Oto woskowa pieczęć, nie dość dokładnie przyłożona, odskoczyła nagle niczym guzik od kaftana. Orzeszek zmieszał się. Wcale nie
chciał zaglądać do cudzej korespondencji, ale skoro list stoi otworem? Już pierwsze słowa ponownie postawiły mu włosy na sztorc. „DZIŚ PODCZAS WIECZORNEGO BALU! PRZYBĄDŹ ZAMASKOWANY, ABY NIKT CIĘ NIE ROZPOZNAŁ. KRÓL NICZEGO NIE PODEJRZEWA, TŁUSTA GRZANKA RÓWNIEŻ. MIEJ SIĘ NA BACZNOŚCI PRZED RYCERZAMI. GŁUPI SĄ JAK BARANY, ALE W STARCIU ZBROJNYM MOGĄ BYĆ NIEBEZPIECZNI. SZCZEGÓŁY OMÓWIMY W STO TRZYNASTEJ SALI POD WIADOMYM PORTRETEM MIĘDZY TRZECIĄ A CZWARTĄ KOLUMNĄ, GDY TYLKO KSIĘŻYC WYPŁYNIE ZZA PAŁACOWEJ WIEŻY. TAM SIĘ PRZEKONASZ, ŻE NIE KŁAMIĘ. WASZA DOZGONNA PRZYJACIÓŁKA" — Wasza dozgonna przyjaciółka? — Orzeszek aż rękę do ust przyłożył. Przestraszył się, że ten szept ktoś może usłyszeć. Ale oprócz świergotu ptaków i lekkiego szumu wiatru żaden hałas nie zakłócał ciszy. 24 ' і „Toż to jakiś spisek! Niech mnie gęś połaskocze, jeśli nie mam racji! — myślał gorączkowo. — Co robić? Przede wszystkim należy położyć list na miejsce!" Zdjął z kory kroplę żywicy, końcem patyka posmarował woskową pieczęć. Przykleiła się posłusznie. — A teraz w nogi! Nikt mnie tu nie powinien zastać! Kluczył długo po ogrodzie, aż trafił na wejście do królewskiej kuchni. Z lubością wciągnął w nozdrza zapach świeżego chleba. — Głodnyś, młodzieńcze? — usłyszał miły głos. Obejrzał się spłoszony. Za nim stała dziewczyna rzadkiej piękności. Złote włosy w lokach spływały na ramiona, szare oczy lśniły iskierkami humoru. — Wybacz, piękna pani, że ośmieliłem się... ale... — Nie jestem panią — czoło dziewczyny zakryła chmura. — Byłam dworką królewny Grzanki, ale pani ochmistrzyni dziś z rana kazała mi wracać do piekarni. Mam na imię Owsianka i jestem córką piekarza Krupczatki. A ty, panie? — Też nie jestem panem, tylko sługą. Przybyłem tu na dwór do pracy. Nazywam się Orzeszek i przez całe popołudnie łatałem rycerską kanapę. Znęcił mnie zapach, bo... przyznaję, nic jeszcze od rana w ustach nie miałem... Owsianka uśmiechnęła się czarująco. Bardzo jej się spodobał rudowłosy młodzian. Taki zgrabny, rumiany jak bułeczka prosto z pieca wyjęta. — Wejdźże, Orzeszku, do tatusiowej kuchni! W mig ci podam wszystko, co zechcesz.
— A... swoje serduszko też? — wyszeptał nieśmiało młodzian. Dziewczyna zarumieniła się jak węgielek w palenisku. — A, fe! — wyszeptała skromnie spuszczając powieki. — Takiś prędki? Orzeszek zawstydził się, ale nie aż tak bardzo, by raz jeszcze nie zerknąć na śliczną pannę. 26 Za chwilę siedział nad miską dymiącego makaronu i z ciekawością obserwował pracę sześćdziesięciu kuchcików, uwijających się jak w ukropie. — Na cóż tyle chleba i bułek? — zapytał ocierając usta. Krupczatka rozłożył ramiona. — Karmimy wszystkich naszych poddanych — odparł przysiadając na minutę. Orzeszek szeroko otworzył błękitne oczy. — Czyżby oni sami nic nie robili? Czy nie pracują w polu, nie wożą zboża do młynów, nie pieką chleba i pierogów? Piekarz Krupczatka roześmiał się, aż mu cztery podbródki po-kraśniały. — Darmowe pieczywo to w naszym królestwie tradycja! Owszem, każdy tu coś robi, ale niezbyt się do tej roboty przykłada. Zboża sieją coraz mniej; stare, zmurszałe młyny coraz gorzej mielą, mąka wilgotna... nie to, co za króla pradziadka! Nie mówiąc już o braku migdałów, rodzynek... — Skąd je sprowadzacie? — Orzeszek był najedzony po same uszy. — Zza rzeki. Ser i mleko od Jej Wysokości Krasuli... ale nasz skarbiec pusty. Jak tak dalej pójdzie, to nikt nam na kredyt niczego nie da... chyba że mistrz Zlepianko co wynajdzie... Orzeszek aż się za głowę złapał. — Do bani z taką tradycją! — wykrzyknął. — Toż ona, ta tradycja, kraj wasz do cna zrujnuje! Tam wojna kanapowa, tu darmowe bułeczki. Kto w tym państwie tak naprawdę pracuje? — Królewska piekarnia, synu — westchnął Krupczatka wstając ze stołka. Rudowłosy pokręcił głową. „Dziwne panują tu obyczaje — pomyślał. — Tam, skąd pochodzę, inaczej się żyje i gospodaruje. A przecież też mamy swoją tradycję: dobrą pracę!" 27 — Buch-hu-hu! Buch-hu-hu! — zahuczał piec dmuchając żarem. Orzeszkowi zrobiło się bardzo gorąco. Podziękowawszy za suty posiłek wyszedł do ogrodu. Kwitły tu piękne róże, ale trawnik był dawno nie strzyżony, rośliny nie podlewane. Teraz dopiero zwrócił uwagę na obłażące z tynku pałacowe ściany, nie uprzątnięte podwórko, potłuczone szyby.
„Z frontu pięknie odnowiono — pomyślał nie bez ironii — a z tyłu jedna ruina! I któż to zechce wziąć za żonę córkę tak lekkomyślnego władcy?" Nie miał jednak czasu na rozważania, gdyż nagle mignęła mu koło drewutni złotowłosa Owsianka. Młodzieniec poczuł przyspieszone bicie serca i taką dziwną, a dotąd nieznaną błogość w duszy. Wydłużył krok i stanął w progu rozległego pomieszczenia, gdzie składowano drwa na opał. Pracowało tam kilka dziewek i dworskich parobków. Rąbali i układali sosnowe polana w stosy, które następnie transportowano w pobliże kuchennego paleniska. Owsianka uwijała się jak w ukropie. Orzeszek podszedł i pomógł jej dźwignąć kosz. Uśmiechnęła się promiennie i tylko lekki rumieniec podbarwił pełne policzki. — Powiedz mi — poprosił, gdy przysiedli na chwilę srodze zmęczeni — gdzie w pałacu jest sala sto trzynasta? Owsianka pobladła. — Dlaczego... dlaczego o to pytasz? Orzeszkowi nie umknęło zmieszanie dziewczyny. „Tu kryje się jakaś tajemnica—pomyślał. — Ochmistrzyni z kimś się umawia między trzecią a czwartą kolumną, złotowłosa blednie jak » chusta, gdy o tej sali wspominam... dziwne..." — Tak sobie. Słyszałem, że jest tam portret... — urwał zdumiony, gdy dostrzegł wyraz oczu dziewczyny. Były szeroko otwarte, przerażone. — Cicho! Zamilcz, nieszczęsny! — wymamrotała trwożnie się 28 .1 щш І Ш