Chris Beckett - Ciemny Eden (tom 1) - Ciemny Eden

257 Pages • 107,891 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:04

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


CHRIS BECKETT

Ciemny Eden

Mo​jej ro​dzi​nie – Mag​gie, Pop​py, Dom i Nan​cy, z wy​ra​za​mi mi​ło​ści

1.

John Czer​wo​niuch

Łup, łup, łup! Sta​ry Ro​ger wa​lił ki​jem w pień na​szej gru​py, żeby nas obu​dzić i wy​go​nić z sza​ła​sów. – Wsta​wać, le​ni​we ob​rost​ki! Jak się nie po​śpie​szy​cie, to nie zdą​ży​my na ziąb i wszyst​kie ko​zły wró​cą z po​wro​tem do Ciem​na! Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ły wszyst​kie drze​wa do​oko​ła. Pom​po​wa​ły i pom​po​wa​ły spod zie​mi go​rą​cy sok. Hmmmmmm, ro​bił cały las. A od wzgórz Pe​ckham niósł się ło​mot sie​kier gru​py Nie​to​pe​rzy. Oni roz​po​czy​na​li wsta​nia parę go​dzin przed nami i już za​bra​li się za ści​na​nie ja​kie​goś drze​wa. – Coo? – ma​ru​dził ku​zyn Ger​ry, któ​ry spał ze mną w jed​nym sza​ła​sie. – Do​pie​ro co się po​ło​ży​łem! Jego młod​szy brat Jeff pod​parł się na łok​ciu. Nic nie po​wie​dział, ale ga​pił się wiel​ki​mi, cie​kaw​ski​mi ocza​mi, gdy Ger​ry i ja zrzu​ca​li​śmy skó​ry do spa​nia, owi​ja​li​śmy się pa​so​skó​ra​mi, ła​pa​li​śmy ple​co​skó​ry i dzi​dy. – No ru​szać dupy, le​niu​chy! – do​le​ciał nas zły, za​plu​wa​ją​cy się głos Da​vi​da. – Wy​ła​zić, i to szyb​ko, za​nim was do​rwę. Ger​ry i ja wy​czoł​ga​li​śmy się z sza​ła​su. Nie​bo było szkla​no​czar​ne, nad nami Gwiezd​ny Wir, bia​ły jak lamp​ka bia​łu​cha tuż przed no​sem, a po​wie​trze chłod​ne chłod​ne, jak to w zią​bie, kie​dy mię​dzy nami i gwiaz​da​mi nie ma nic. Więk​szość do​ro​słych my​śli​wych już się ze​bra​ła, mie​li dzi​dy, strza​ły i łuki – Da​vid, Met, Sta​ry Ro​ger, Lucy Lu… Całą po​la​nę za​ście​lał gorz​ki dym, któ​ry roz​świe​tla​ły ognie i pło​ną​ce lam​po​drze​wa. Sta​ro​sta na​szej gru​py, Bel​la, i mama Ger​ry’ego, brzyd​ka, ale miła ciot​ka Sue, pie​kły na śnia​da​nie nie​to​pe​rze. Nie szły z nami, ale wsta​ły wcze​śniej, żeby wszyst​ko nam przy​go​to​wać. – No, je​ste​ście, skar​by – po​wie​dzia​ła Sue i dała nam obu po pół nie​to​pe​rza: jed​no skrzy​deł​ko, jed​na nóż​ka, jed​na ma​lut​ka po​marsz​czo​na rącz​ka. Błe! Nie​to​perz. Krzy​wi​li​śmy się z G er rym, prze​żu​wa​jąc gru​zło​wa​te mię​so. Było gorz​kie gorz​kie, cho​ciaż Sue osło​dzi​ła je pie​czo​nym drze​wo​sło​dem. Ale w wy​pra​wie ło​wiec​kiej wła​śnie o to cho​dzi​ło. Je​dli​śmy na śnia​da​nie nie​to​pe​rza, bo na​szej gru​pie nie uda​ło się zna​leźć nic lep​sze​go w le​sie wo​kół Ro​dzi​ny, więc te​raz trze​ba bę​dzie spró​bo​wać szczę​ścia da​lej, na wzgó​rzach Pe​ckham, gdzie weł​nia​ki scho​dzą z Śnież​ne​go Ciem​na pod​czas zią​-

bów. – Nie bę​dzie​my iść do nich Zim​ną Ścież​ką – po​wie​dział Ro​ger. – Pój​dzie​my na​oko​ło, Mał​pią Ścież​ką, i zej​dzie​my się z nimi nad drze​wa​mi. Trach! Da​vid wal​nął mnie w ty​łek tę​pym koń​cem swo​jej wiel​kiej dzi​dy i wy​buch​nął śmie​chem. – Wsta​je​my, wsta​je​my, John​ny! Spoj​rza​łem w jego pa​skud​ny nie​to​pysk – chy​ba naj​gor​szy w ca​łej Ro​dzi​nie. Wy​glą​dał, jak​by za​miast nosa miał jesz​cze jed​ne, po​strzę​pio​ne usta. Ale nie wie​dzia​łem, co od​po​wie​dzieć. On nie miał po​czu​cia hu​mo​ru. Wa​lił z ca​łej siły bez po​wo​du i za​śmie​wał się, jak z naj​lep​sze​go ka​wa​łu. Ale wła​śnie w tej chwi​li na po​la​nę wy​szła ban​da ob​rost​ków z gru​py Kol​cza​ków, z łu​ka​mi, dzi​da​mi. Prze​szli po wy​dep​ta​nej ścież​ce, któ​ra łą​czy​ła na​sze gru​py, a da​lej pro​wa​dzi​ła do Wiel​ko​sta​wu. – Ej tam, Czer​wo​ni uchy! – wo​ła​li. – Go​to​wi? Bel​la do​ga​da​ła się z ich sta​ro​stą, Liz, że tro​chę ich lu​dzi za​bie​rze się z nami i po​dzie​li​my się łu​pa​mi. Miesz​ka​li naj​bli​żej nas i mie​li te​raz ta​kie same wsta​nia i spa​nia jak my, więc ła​twiej było z nimi coś ro​bić (ła​twiej niż na przy​kład z gru​pą Lon​dyn, któ​ra ja​dła ko​la​cję, jak my wsta​wa​li​śmy). Za​uwa​ży​łem, że jest z nimi Tina: Tina Kol​czak, co przy​ci​na​ła so​bie wło​sy ostry​gą, żeby ster​cza​ły jak kol​ce. – To jak, go​to​wi?! – za​wo​ła​ła Bel​la. – Wszy​scy mają dzi​dy? Cie​płe ple​co​skó​ry? Świet​nie. No to idź​cie. Idź​cie, przy​nie​ście parę ko​złów i daj​cie nam tu spo​kój. Po​szli​śmy ścież​ką pro​wa​dzą​cą przez wiel​kie pole mi​go​czą​cych gwiaz​do​kwia​tów i we​szli​śmy na te​ren Nie​to​pe​rzy. Cała ban​da do​ro​słych i ob​rost​ków Nie​to​pe​rzy sta​ła na swo​jej po​la​nie i ło​mo​ta​ła sie​kie​ra​mi z czar​nosz​kła w ol​brzy​mie​go czer​wo​ni ucha w ró​żo​wym świe​tle jego kwia​tów. Prze​szli​śmy skra​jem po​la​ny do Pło​tu Ro​dzi​ny, od​cią​gnę​li​śmy ga​łę​zie z przej​ścia i wy​szli​śmy na otwar​ty las. Żad​nych sza​ła​sów i ognisk. Nic, tyl​ko świe​cą​ce drze​wa. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ły drze​wa. Hmmmmmm, ro​bił las. Szli​śmy przez całe wsta​nie w świe​tle drze​wo​lamp, rzu​ca​jąc się na wszyst​kie pta​ki, nie​to​pe​rze i owo​ce, ja​kie się na​wi​nę​ły, aż w koń​cu za​trzy​ma​li​śmy się, żeby od​po​cząć pod wiel​ką ska​łą zwa​ną Gulą Lawy. Sta​ry Ro​ger roz​dał każ​de​mu po gru​zło​wa​tym plac​ku zro​bio​nym ze zmie​lo​nych na​sion gwiaz​do​kwia​tów, że​by​śmy mie​li coś w brzu​chu, a po​tem sie​dli​śmy so​bie, ple​ca​mi do ska​ły, żeby nie mu​sieć uwa​żać na pod​kra​da​ją​ce się od tyłu lam​par​ty. Wo​kół ro​sło peł​no żół​ciu​chów, któ​rych w Ro​dzi​nie nie było za wie​le, była też masa żół​tych zwie​rząt zwa​nych skocz​ka​mi, któ​re wy​ska​ki​wa​ły z lasu na tyl​nych no​gach i za​ła​my​wa​ły czte​ry rącz​ki, pa​trzy​ły na nas wiel​ki​mi, pła​ski​mi ocza​mi i ro​bi​ły pip-pip-pip. Skocz​ki nie nada​wa​ły się do je​dze​nia ani na skó​ry, więc tyl​ko rzu​ca​li​śmy w nie ka​mie​nia​mi, żeby so​bie po​szły i dały nam spo​koj​nie spać. Kie​dy się zbu​dzi​li​śmy, na nie​bie da​lej świe​cił Gwiezd​ny Wir. Zje​dli​śmy po ka​wał​ku su​che​go plac​ka i po​szli​śmy da​lej, pod czer​wo​niu​cha​mi, bia​łu​cha​mi i kol​cza​ka​mi, do​oko​ła prze​la​ty​wa​ły mi​ga​ją​ce prze​lot​ki, ga​nia​ły za nimi nie​to​pe​rze, a drze​wa ro​bi​ły hmmmf, hmmmf, hmmmf, jak za​wsze, i zle​wa​ło się to w hmmmmmmm, któ​re było tłem ca​łe​go na​-

sze​go ży​cia. Po paru ki​lo​me​trach do​szli​śmy nad mały staw pe​łen świe​cą​cych fa​lo​ro​stów i wszyst​kie ob​rost​ki po​zdej​mo​wa​ły skó​ry i za​nur​ko​wa​ły do cie​płej wody po ja​dal​ne kra​by i ostry​gi. Wszy​scy chłop​cy pa​trzy​li na nur​ku​ją​cą Tinę Kol​czak, wszy​scy my​śle​li, jaka jest zgrab​na, ja​kie ma dłu​gie nogi i jaką gład​ką skó​rę – i jak bar​dzo chcie​li​by się z nią śli​zgnąć. Ale ona, jak tyl​ko się wy​nu​rzy​ła, pod​pły​nę​ła pro​sto do mnie i dała mi zdy​cha​ją​cą ostry​gę, jesz​cze świe​cą​cą ja​sno​ró​żo​wy​mi świa​teł​kiem. – Wiesz, John, co się mówi o ostry​gach, nie? – po​wie​dzia​ła. Na szy​ję Toma, ład​na ład​na była, naj​ład​niej​sza w ca​łej ro​dzi​nie. I do​brze do​brze o tym wie​dzia​ła. Po paru go​dzi​nach do​szli​śmy tam, gdzie z la​sów Okrą​głej Do​li​ny za​czy​na​ją się wzno​sić wzgó​rza Pe​ckham i za​czę​li​śmy na nie wcho​dzić Mał​pią Ścież​ką, któ​ra tak na​praw​dę nie była żad​ną ścież​ką» ale po pro​stu ta​kim przej​ściem mię​dzy drze​wa​mi, któ​re zna​my. Na wzgó​rzach da​lej ro​sły drze​wa – czer​wo​niu​chy, bia​łu​chy i go​rą​ce kol​cza​ki – a pod nimi mi​go​ta​ły gwiaz​do​kwia​ty, tak jak wszę​dzie w le​sie. Z ciem​no​ści, z lodu, spły​wa​ły stru​mie​nie, któ​re pły​nę​ły po​tem do Wiel​ko​sta​wu. Jesz​cze były zim​ne zim​ne, ale już ja​sne i peł​ne ży​cia. A po drze​wach ska​ka​ły małe stwo​ry zwa​ne mał​pa​mi. Małe, chu​de ciał​ka z sze​ścio​ma łap​ka​mi, każ​da za​koń​czo​na małą rącz​ką. Przy​stoj​niak Lis tra​fił jed​ną strza​łą i był z sie​bie za​do​wo​lo​ny za​do​wo​lo​ny, cho​ciaż mał​py to same ko​ści i żyły, może kęs mię​sa, ale ru​sza​ją się szyb​ko i trud​no w nie wce​lo​wać, bo na skó​rze mają te plam​ki, co mi​ga​ją, kie​dy prze​ska​ku​ją mię​dzy lam​po​kwia​ta​mi. Im wy​żej szli​śmy, tym zim​niej się ro​bi​ło. Gwiaz​do​kwia​ty znik​nę​ły, drze​wa ro​bi​ły się co​raz mniej​sze i mniej​sze, nie było już małp, od cza​su do cza​su mię​dzy drze​wa​mi prze​biegł ja​kiś drob​niak. A po​tem skoń​czy​ły się drze​wa i wy​szli​śmy na gołą zie​mię po​nad la​sem. Gdy tyl​ko wdra​pa​li​śmy się po​nad ko​ro​ny naj​wyż​szych drzew, mo​gli​śmy zo​ba​czyć przed sobą całą Okrą​głą Do​li​nę – cały zna​ny nam Eden, z ty​sią​ca​mi ty​sią​ca​mi lamp roz​cią​ga​ją​cych się od miej​sca gdzie sta​li​śmy, na wzgó​rzach Pe​ckham, aż po Ciem​ny cień Nie​bie​skich Gór po dru​giej stro​nie, Góry Ska​li​ste po le​wej, z ża​rzą​cym się czer​wo​no punk​tem Góry Snel​lin​sa po​środ​ku, aż po ciem​ność po pra​wej, czy​li Alpy. A nad tym wszyst​kim cały czas pa​li​ła się wiel​ka spi​ra​la Gwiezd​ne​go Wiru. Oczy​wi​ście, bez drzew, któ​rych pnie by grza​ły, a kwia​ty świe​ci​ły, było tu ciem​no ciem​no – le​d​wo moż​na było coś doj​rzeć w bla​sku gwiazd i świe​tle pa​da​ją​cym od skra​ju lasu – i zim​no zim​no, zwłasz​cza w sto​py. Ale my, ob​rost​ki, po​pi​sy​wa​li​śmy się, kto wej​dzie wy​żej w śnieg. Lód nie​mal pa​rzył, taki był zim​ny, więc więk​szość dzie​cia​ków wcho​dzi​ła na dzie​sięć dwa​na​ście kro​ków i z wrza​skiem zbie​ga​ła z po​wro​tem. Ja jed​nak za​bra​łem Ger​ry’ego na sam szczyt grzbie​tu, a po​tem, nie zwra​ca​jąc uwa​gi na wrza​ski Sta​re​go Ro​ge​ra, że​by​śmy wra​ca​li, po​szli​śmy jesz​cze da​lej, na dru​gą stro​nę, tak że stra​ci​li​śmy z oczu resz​tę. – Już im po​ka​za​li​śmy, co, John? – po​wie​dział Ger​ry, dy​go​cząc. Mie​li​śmy na so​bie tyl​ko pa​so​skó​ry, koź​le skó​ry na ra​mio​nach, a sto​py pie​kły jak ob​dar​te. – Wró​ci​my do nich? Ku​zyn Ger​ry był le​d​wo o łon​czas młod​szy ode mnie – in​ny​mi sło​wy, jego tato śli​zgnął się z mamą mniej wię​cej kie​dy ja się uro​dzi​łem – i był bar​dzo do mnie przy​wią​za​ny, miał mnie za ko​goś wiel​kie​go, zro​bił​by wszyst​ko, o co bym go po​pro​sił. – Nie, po​cze​kaj jesz​cze mi​nut​kę. Mi​nut​kę. Bądź ci​cho i słu​chaj.

– Cze​go? – Ci​szy, de​bi​lu. Ani hmmmmmmm lasu, ani hmmmf, hmmmf, hmmmf pom​pu​ją​cych drzew, ani hum-humhum prze​la​tu​ją​cych w od​da​li gwiezd​ni​ków, ani trze​po​czą​cych i mi​go​czą​cych prze​lo​tek, ani szu​uuu nur​ku​ją​cych nie​to​pe​rzy. Żad​nych dźwię​ków, poza do​bie​ga​ją​cym ze wszyst​kich stron chlu​po​tem wody wy​pły​wa​ją​cej spod śnie​gu ty​sią​cem ma​łych stru​mycz​ków. I ciem​no ciem​no. Bez świa​tła drzew. Je​dy​ne świa​tło to Gwiezd​ny Wir. Le​d​wo wi​dzie​li​śmy wła​sne twa​rze. Sko​ja​rzy​ło mi się to z tą tak zwa​ną Zie​mią, z któ​rej przy​le​cie​li Tom​my i An​ge​la, daw​no temu, na sa​mym po​cząt​ku, ra​zem z Trze​ma To​wa​rzy​sza​mi, i gdzie któ​re​goś wsta​nia wszy​scy wró​ci​my, je​śli tyl​ko bę​dzie​my się trzy​mać na​sze​go miej​sca i bę​dzie​my do​brzy do​brzy do​brzy. Na Zie​mi nie było żad​nych lam​po​drzew, ani świe​cą​cych prze​lo​tek, ani kwia​tów, ale za to wiel​kie, wiel​kie świa​tło, któ​re​go my tu w ogó​le nie mamy. Świa​tło wiel​kiej gwiaz​dy. Tak ja​sne, że wy​pa​la​ło oczy, kie​dy się w nie dłu​żej ga​pi​ło. – Jak się sły​szy, co mó​wią o Zie​mi – po​wie​dzia​łem Ger​ry emu – to za​wsze wspo​mi​na​ją tę ol​brzy​mią, ja​sną gwiaz​dę, nie? I ja​kie pięk​ne świa​tło mu​sia​ła da​wać. Ale Zie​mia krę​ci​ła się w kół​ko, praw​da? Więc przez po​ło​wę cza​su była od​wró​co​na od tej gwiaz​dy, nie? Mu​sia​ło tam być ciem​no ciem​no, bez lam​po​drzew, bez ni​cze​go. Tyl​ko świa​tła, któ​re lu​dzie sami so​bie zro​bi​li. – John, o czym ty ga​dasz? – Ge​try za​szcze​kał zę​ba​mi. – Jak chcesz tyl​ko po​ga​dać, to cze​mu nie wró​ci​my? – My​śla​łem o tej ich ciem​no​ści. Na​zy​wa​li to „noc”, tak? Przy​szło mi do gło​wy, że to, co my tu mamy w Śnież​nym Ciem​nie, oni na​zwa​li​by Nocą. – Hej-hej, John! – wo​łał Sta​ry Ro​ger z dru​giej stro​ny grzbie​tu. – Hej, Ger​ry! – Bał się, że za​mar​z​nie​my na śmierć, zgu​bi​my się, czy coś. – Le​piej wra​caj​my – po​wie​dział Ger​ry. – Niech się jesz​cze mi​nu​tę po​mar​twi. – Ale mi jest zim​no zim​no. – Mi​nut​kę tyl​ko. – Do​bra – zgo​dził się Ger​ry – mi​nut​kę i ko​niec. Głu​pol na​praw​dę od​li​czył to na swo​im pul​sie, a po​tem rzu​cił się z po​wro​tem. We​szli​śmy na szczyt. Ger​ry po​biegł pro​sto do resz​ty lu​dzi, ja jed​nak po​sta​łem tam jesz​cze przez chwi​lę, tro​chę, żeby po​ka​zać, że mam swój ro​zum i nie mu​szę le​cieć w ob​ję​cia Sta​re​go Ro​ge​ra ani ni​ko​go in​ne​go, a tro​chę, żeby przyj​rzeć się, jak wszyst​ko stąd wy​glą​da: świe​cą​cy las, oto​czo​ny ze​wsząd ciem​no​ścią, a nad nim ja​sne ja​sne gwiaz​dy. To w dole, to nasz dom, po​my​śla​łem, nasz cały świat. Dziw​nie było pa​trzeć na nie​go z ze​wnątrz. Choć ten ja​sny las, cią​gną​cy się w dole, z jed​nej stro​ny wy​da​wał się wiel​ki wiel​ki, to z dru​giej był mały mały, świe​tli​sty ką​cik przy​kry​ty od góry gwiaz​da​mi i ogra​ni​czo​ny ze wszyst​kich stron ciem​ny​mi gó​ra​mi. Kie​dy ze​szli​śmy, Ger​ry zro​bił wiel​kie halo ze swo​ich zmar​z​nię​tych stóp, pro​sił lu​dzi, żeby je po​ma​ca​li, roz​tar​li, bła​gał, żeby po​nie​śli go na ple​cach, póki się nie roz​grze​je, no i w ogó​le ska​kał wo​kół nich i la​tał jak głu​pek. To wła​śnie był jego spo​sób na lu​dzi. Mó​wił: „Je​stem tyl​ko głup​kiem, ni​ko​mu nic nie zro​bię”. Ja tak nie mia​łem. Ja mó​wi​łem: „Nie je​-

stem głup​kiem, o nie, i nie myśl, że ci nie od​dam”. Uda​wa​łem, że w ogó​le nie czu​ję zim​na w sto​pach. Zresz​tą, tak mi zdrę​twia​ły, że na​praw​dę nic nie czu​łem. Za​uwa​ży​łem, że Tina przy​pa​tru​je mi się z uśmie​chem. Uśmiech​ną​łem się też. Po​szli​śmy da​lej, tuż po​ni​żej li​nii śnie​gu, tuż po​wy​żej lasu, gdzie było jesz​cze tro​chę świa​tła od drzew. Sta​ry Ro​ger stę​kał i kwę​kał, jak to ob​rost​ki nie mają nic a nic sza​cun​ku, nie to co kie​dyś. – Sta​ry głu​pek się bał, że bę​dzie mu​siał wró​cić do ro​dzi​ny i po​wie​dzieć wa​szym ma​mom, że was zgu​bił – po​wie​dzia​ła Tina. – My​ślał, ja​kie bę​dzie miał kło​po​ty. Nie by​ło​by już śli​zgan​ka dla Sta​re​go Ro​ge​ra. – Tak jak​by te​raz było – po​wie​dział ciem​no​oki Lis. Mama po​wie​dzia​ła mi kie​dyś, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi, że naj​pew​niej jest moim oj​cem. (Ale z ko​lei in​nym ra​zem mó​wi​ła, że to Sta​ry Ro​ger – wi​docz​nie kie​dyś nie był ta​kim głup​kiem jak te​raz – albo ja​kiś ład​ny ob​ro​stek z Lon​dy​nu. Ża​ło​wa​łem, że nie wiem, ale wła​ści​wie więk​szość lu​dzi nie mia​ła po​ję​cia, kto jest ich oj​cem). Do​tar​li​śmy do Zim​nej Ścież​ki, któ​ra bie​gła w dół obok stru​mie​nia wody z roz​ta​pia​ją​ce​go się wiel​kie​go lo​dow​ca. Wy​dep​ta​ły ją weł​nia​ki, a my pod​kra​dli​śmy się do niej te​raz, na wy​pa​dek gdy​by parę się tra​fi​ło. Nie było jed​nak żad​ne​go, za to masa świe​żych koź​lich śla​dów scho​dzą​cych ze śnie​gu na błot​ni​stą zie​mię obok stru​mie​nia, a po​tem do lasu w dole. Ze​szły na ziąb z miej​sca, gdzie nor​mal​nie żyły, prze​ry​wa​jąc to, co nor​mal​nie tam ro​bi​ły. – Kie​dyś wi​dzia​łem duże duże sta​do, do​kład​nie w tym miej​scu – mó​wił Ro​ger. – Ze​szły ścież​ką z lo​dow​ca. Dzie​sięć pięt​na​ście łon temu. Dzie​sięć dwa​na​ście ich było, szły je​den za dru​gim ze Śnież​ne​go Ciem​na i po​tem… W tym mo​men​cie prze​sta​łem słu​chać. Pod​nio​słem wzrok na Śnież​ne Ciem​no, kie​dy ga​dał, i za​czą​łem się za​sta​na​wiać. Nic nie było o nim wia​do​mo, tyl​ko że wy​so​ko wy​so​ko, ciem​no ciem​no i zim​no zim​no zim​no, i że tam jest źró​dło wszyst​kich stru​mie​ni i wiel​kich lo​dow​ców i że ota​cza cały nasz świat. Na​gle wy​so​ko na nie​bie zo​ba​czy​łem świa​teł​ko: małą, da​le​ką, bla​dą plam​kę uno​szą​cą się w ciem​no​ści. – E, pa​trz​cie! Tam! Nor​mal​nie, jak coś wi​dzisz, i nie wiesz co to, to po se​kun​dzie dwóch już wiesz, albo się cho​ciaż do​my​ślasz. Ale tu​taj w ogó​le nie by​łem w sta​nie, po pro​stu nie mia​łem po​ję​cia, co to może być. No bo na nie​bie jest jed​no źró​dło świa​tła – Gwiezd​ny Wir. Inne są na zie​mi – żywe stwo​rze​nia, drze​wa, ro​śli​ny, zwie​rzę​ta i ognie, któ​re sami pa​li​my. Ale po​mię​dzy nie​bem a zie​mią wi​dzia​łem w ży​ciu tyl​ko żar wul​ka​nów jak Góra Snel​lin​sa. Czer​wo​ny czer​wo​ny jak ogień, nie bla​dy i bia​ły. Głu​pio to brzmi, ale przez chwi​lę my​śla​łem tyl​ko o tym, że to Lon Do​wnik, taka la​ta​ją​ca łód​ka ze świa​tła​mi, jak ta, któ​rą An​ge​la, Tom​my i Trzej To​wa​rzy​sze przy​le​cie​li na Eden ze stat​ku Bun​tow​nik. No cóż, cią​gle nam po​wta​rza​li, że to się kie​dyś sta​nie. Trzej To​wa​rzy​sze wró​ci​li na Zie​mię po po​moc. Wia​do​mo było, że coś mu​sia​ło się stać, bo lu​dzie z Zie​mi po​win​ni przy​le​cieć już daw​no, ale mie​li ze sobą ta​kie coś, co się na​zy​wa​ło Ra​dy​jo, mo​gli tym wo​łać przez całe nie​bo, i ta​kie coś zwa​ne Kom​pu​te​rem, co umia​ło róż​ne rze​czy za​pa​mię​ty​wać. Przyj​dzie ta​kie wsta​nie, kie​dy znaj​dą Bun​tow​ni​ka albo usły​szą Ra​dy​jo, zbu​du​ją nowy sta​-

tek i przy​le​cą po nas, przez Gwiezd​ny Wir, przez Dziu​rę w Nie​bie, i za​bio​rą nas z po​wro​tem w ja​sne świa​tło tej wiel​kiej wiel​kiej gwiaz​dy. I przez jed​ną peł​ną stra​chu i na​dziei chwi​lę my​śla​łem, że to się wresz​cie dzie​je. Na​gle ode​zwał się Ro​ger. – No ta – po​wie​dział. – To one. To weł​nia​ki, jak nic. – Weł​nia​ki? Ja​sne, że tak! Te​raz było to dla mnie oczy​wi​ste. To bla​de świa​teł​ko w ogó​le nie było na nie​bie, ale wy​so​ko w gó​rach, w Śnież​nym Ciem​nie i to były po pro​stu weł​nia​ki. Na na​zwy Mi​cha​ela, całe szczę​ście, że nie po​wie​dzia​łem tego na głos. Mie​li​śmy szu​kać wła​śnie weł​nia​ków, ni​cze​go in​ne​go, a ja je, kur​na, wzią​łem za lu​dzi z Zie​mi! Głu​pio mi się zro​bi​ło, ale też smut​no smut​no, bo przez parę chwil na​praw​dę my​śla​łem, że przy​szedł czas i wresz​cie wró​ci​my w to miej​sce peł​ne lu​dzi i świa​tła, tam, gdzie zna​ją od​po​wie​dzi na wszyst​kie trud​ne trud​ne py​ta​nia i wi​dzą rze​czy, któ​rych my nie do​strze​ga​my jak ci ślep​cy… Ale nie, wca​le nie. Nic się nie zmie​ni​ło. Da​lej mamy tyl​ko Eden i sie​bie na​wza​jem, pię​ciu​set lu​dzi na cały świat, zbi​tych w kup​kę, z czar​nosz​kla​ny​mi dzi​da​mi, łód​ka​mi z pni i sza​ła​sa​mi z kory. Roz​cza​ro​wu​ją​ce to było. I smut​ne smut​ne. Ale to nie​sa​mo​wi​te, że te góry tam są aż tak wy​so​kie. Ro​zu​mie​cie, na​wet z dołu, z Ro​dzi​ny, było wi​dać ich cie​nie na tle gwiazd, wia​do​mo było, że są wiel​kie wiel​kie, ale sa​mych gór nie było wi​dać, tyl​ko dol​ną część, gdzie jesz​cze ro​sły drze​wa i było świa​tło – tak że wła​ści​wie nie wia​do​mo było, gdzie się koń​czą góry, a za​czy​na​ją chmu​ry nad nimi. Do​tąd cho​dzi​łem tyl​ko na te niż​sze wzgó​rza i wy​obra​ża​łem so​bie, że Śnież​ne Ciem​no za nimi jest może ze dwa trzy razy wyż​sze od szczy​tu, na któ​ry wleź​li​śmy z Ger​rym. Te​raz wi​dzia​łem, że jest wyż​sze dzie​sięć dwa​na​ście razy. I wła​śnie tam, na sa​mej gó​rze, tak wy​so​ko, w miej​scu tak od​le​głym od nas, że wy​da​wa​ło się jak sen, je​den za dru​gim szły so​bie weł​nia​ki, a ła​god​ne bia​łe lamp​ki na ich gło​wach roz​świe​tla​ły śnieg. Przez mo​ment, gdy prze​cho​dzi​ły, ja​rzył się bia​ło, po​tem sza​rzał i czer​niał z po​wro​tem. I choć weł​nia​ki były wiel​kie i wa​ży​ły dwa trzy razy tyle co czło​wiek, tam wy​so​ko, w ma​leń​kim krę​gu świa​tła, wy​da​wa​ły się ma​leń​kie jak mrów​ki. Rów​nie do​brze mo​gły być tymi ma​lut​ki​mi musz​ka​mi, co miesz​ka​ją u nie​to​pe​rzy za usza​mi. A mnie gdzieś z tyłu gło​wy po​ja​wi​ła się myśl, że na​praw​dę je​ste​śmy w sta​nie do​trzeć do in​nych świa​tów, że nie​ko​niecz​nie mu​szą być scho​wa​ne w Gwiezd​nym Wi​rze, albo za Dziu​rą w Nie​bie – mogą być tu, na Ede​nie, na zie​mi. W koń​cu weł​nia​ki tam cho​dzi​ły i stam​tąd wra​ca​ły. – Wte​dy, jak mó​wi​łem, było ich dwa​na​ście trzy​na​ście – po​wie​dział Sta​ry Ro​ger. – Ze​szły tędy i zdą​ży​li​śmy czte​ry zro​bić, za​nim resz​ta ucie​kła z po​wro​tem na górę. Nie dało się ich tam go​nić. Ko​ja​rzy​cie sta​re​go Jef​fo Lon​dy​na, tego z jed​ną nogą, co robi te ło​dzie? No, wte​dy jesz​cze miał dwie nogi, tro​chę za bar​dzo się na​krę​cił i po​le​ciał za resz​tą, sied​mio​ma ośmio​ma ko​za​mi. I zgu​bił się na Ciem​nie. Cze​ka​li​śmy ile tyl​ko mo​gli​śmy, ale też za​czę​li​śmy mar​z​nąć. Ze​szli​śmy tro​chę w dół i jesz​cze po​cze​ka​li​śmy. Już nikt nie my​ślał, że wró​ci, już mie​li​śmy wra​cać do Ro​dzi​ny z ko​za​mi, ale on, cho​le​ra, wró​cił. Kuś​ty​kał w dół, z tymi ta​ki​mi bia​ły​mi opa​rze​nia​mi na no​dze i na pal​cach. Za​raz sczer​nia​ły – czar​ne opa​rze​nia, cho​ciaż cze​muś mówi się o nich „zgo​rzej”. Dla​te​go ma tyl​ko jed​ną nogę. Dru​gą trze​ba mu

było uciąć, od​pi​ło​wać czar​nosz​kla​nym no​żem. Na fiu​ta Har​ry’ego! Trze​ba było sły​szeć, jak się drze. Ale resz​ta, no, resz​ta się cie​szy​ła, że wra​ca z taką ilo​ścią mię​sa. I jak nas lu​bi​li, jak przy​szli​śmy, mó​wię wam. Śli​zgan​ko jed​no za dru​gim. Ja wam mó​wię. Wiem, że… – No star​czy, Ro​ger – prze​rwał Da​vid. Nie lu​bił jak lu​dzie się śmie​ją i żar​tu​ją o śli​zga​niach. – Do​bra, Ro​ger, to bar​dzo cie​ka​we, ale tam​to sta​do chy​ba nie idzie w dół, co? Sta​ry Ro​ger za​darł gło​wę na Śnież​ne Ciem​no i udał, że pa​trzy. Był już w ta​kim wie​ku, kie​dy za​czy​na się ślep​nąć – osiem​dzie​siąt łon​cza​sów czy coś. Nie przy​zna​wał się, że pra​wie nic nie wi​dzi, że​by​śmy nie zde​cy​do​wa​li, że ma już nie być na​szym głów​nym my​śli​wym – no i nie po​wi​nien nim być – więc nie po​wie​dział, że wi​dać tam tyl​ko mgłę. – No, nie, chy​ba… ten… z weł​nia​ka​mi to za​wsze cięż​ko po​wie​dzieć. Głu​po​ta, po​my​śla​łem, że ten sta​ruch ma nami do​wo​dzić. Na​szej gru​pie, ca​łej Ro​dzi​nie zresz​tą, za​czy​na​ło bra​ko​wać je​dze​nia. Jesz​cze nic strasz​ne​go, ale przez nie​któ​re wsta​nia wszy​scy cho​dzi​li tro​chę głod​ni. No i kogo wy​sy​ła​my, żeby do​wo​dził po​lo​wa​niem na weł​nia​ki? Śle​pe​go, sta​re​go dur​nia! – Idą w prze​ciw​ną stro​nę – stwier​dził zim​no Da​vid. – Le​piej zejdź​my i spró​buj​my do​paść te, co ze​szły wcze​śniej. – A skąd ty wiesz, że tam na gó​rze to nie te same, co ze​szły wcze​śniej? – za​py​tał Met. Wy​so​ki, po​tęż​ny chło​pak, ale nie za by​stry i nie za czę​sto się od​zy​wał. – Może już były na dole, a te​raz wra​ca​ją. – Po​patrz na śla​dy, Met – Da​vid dźgnął go w ra​mię. – Po​patrz, kur​na, na śla​dy. W dół idą, nie? Ani je​den nie idzie w górę. Po​patrz, Ein​ste​inie, w któ​rą stro​nę mają pal​ce. Wy​cho​dzi, że tro​chę ich jesz​cze na dole jest, nie? I ja mó​wię, że zo​sta​ną na dole, póki na nie​bie jest Gwiezd​ny Wir. – To może tu po​cze​ka​my, aż będą wra​cać? – za​py​tał Met. Głu​pi po​mysł. Ze skór mie​li​śmy tyl​ko pa​so​skó​ry, ta​kie prze​pa​ski i po koź​lej skó​rze na ra​mio​nach. Mar​z​li​śmy w bose sto​py. – Spryt​nie, jej, jak spryt​nie – po​wie​dział Da​vid i po​pa​trzył na Meta z tym swo​im uśmie​chem, co nie był na​praw​dę uśmie​chem, przez dziu​rę w twa​rzy świ​stał mu od​dech, przez te dru​gie usta, w miej​scu gdzie po​wi​nien mieć nos, cią​gle wy​glą​da​ją​ce na czer​wo​ne i bo​lą​ce. – Ty so​bie, Met, zo​sta​waj ile chcesz, ja tam na zgo​rzej nie mam ocho​ty. Za​wsze był ta​kim sar​ka​stycz​nym cha​mem. Ale to, i wa​le​nie lu​dzi koń​cem dzi​dy, to i tak było naj​bar​dziej przy​ja​ciel​skie z jego za​cho​wań. – Ktoś jesz​cze chce się od​mro​zić ra​zem z Mę​tem, to pro​szę bar​dzo – do​dał. – A resz​ta scho​dzi stąd tam, gdzie na​praw​dę są weł​nia​ki, ja​sne? Było zim​no zim​no, na​wet kie​dy się przy​tknę​ło ple​cy do drze​wa. Bo tu​taj ro​sły tyl​ko małe drze​wa, któ​re nie da​wa​ły tyle cie​pła, co wiel​kie czer​wo​niu​chy albo bia​łu​chy na dole w Do​li​nie. Ale z dru​giej stro​ny, po​my​śla​łem so​bie, Met wca​le tak głu​pio nie my​ślał. Gdy​by​śmy tyl​ko zna​leź​li ja​kiś spo​sób, żeby móc tu tro​chę dłu​żej zo​stać, mo​gli​by​śmy zro​bić dużo dużo wię​cej weł​nia​ków, bo one wszyst​kie mu​sia​ły tędy przejść, kie​dy scho​dzi​ły z Ciem​na na ziąb, albo wra​ca​ły do nie​go. To cze​mu nie po​my​śle​li​śmy, żeby ja​koś się tu ogrzać? Cze​mu nie wzię​li​śmy wię​cej skór, nie po​ro​bi​li​śmy so​bie skór, któ​ry​mi moż​na by się ja​koś ob​wią​zać? Cze​mu nie wy​my​śli​li​śmy ja​kichś skór, któ​re da się na​ło​żyć na sto​py? Cze​mu po pro​stu po​sta​no​wi​li​śmy, że pod Ciem​nem jest zwy​czaj​nie za zim​no i za trud​no,

żeby cho​ciaż spró​bo​wać so​bie ja​koś z tym po​ra​dzić? No, ale tak było, i już. Ze​szli​śmy w dół wzdłuż stru​mie​nia i za​raz wo​kół po​ja​wi​ły się wy​so​kie drze​wa, wszę​dzie lamp​ki, bia​łe, czer​wo​ne, nie​bie​skie, a ta wą​ska prze​rwa mię​dzy drze​wa​mi roz​ro​sła się do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki. Mała była – w go​dzi​nę da​ło​by się ją obejść do​oko​ła i dojść do wą​skiej prze​rwy w drze​wach, któ​ra pro​wa​dzi​ła do Okrą​głej Do​li​ny, gdzie miesz​ka​li​śmy. – Cie​ka​we, gdzie te weł​nia​ki cho​dzą – po​wie​dzia​łem. – Może do ja​kie​goś in​ne​go lasu za gó​ra​mi? – In​ne​go lasu? – prych​nął Lis. – John, nie uda​waj dur​nia. Na pew​no nie ma ni​cze​go tak du​że​go jak Okrą​gła Do​li​na. – Nie​praw​da! Kie​dy Tom​my, An​ge​la i Trzej To​wa​rzy​sze pierw​szy raz zo​ba​czy​li Eden, wszę​dzie były świa​teł​ka… – Za gó​ra​mi miesz​ka​ją Lu​dzie Cie​nie – prze​rwa​ła mi Lucy Lu swo​im po​wol​nym, do​no​śnym, roz​ma​rzo​nym gło​sem. Mia​ła okrą​głą, bla​dą twarz i wod​ni​ste oczy. Czę​sto cho​dzi​ła po in​nych gru​pach w ro​dzi​nie i pro​po​no​wa​ła, że po​roz​ma​wia z cie​nia​mi ich zmar​łych, w za​mian za ka​wał​ki czar​nosz​kła, sta​re skó​ry i reszt​ki je​dze​nia. – Bzdu​ry – po​wie​dzia​ła Tina. – Nie ma żad​nych Lu​dzi Cie​ni. Ja też tak my​śla​łem. Szko​da cza​su na rze​czy, któ​re lu​dzie wi​du​ją ką​tem oka albo w snach. Na fiu​ta Har​ry’ego, aż nad​to jest praw​dzi​wych rze​czy, któ​re wi​dać jak na dło​ni! Któ​re moż​na wziąć w ręce i po​ma​cać. – Nie mó​wi​ła​byś tak, jak​byś ich wi​dzia​ła, jak ja – do​da​ła Lucy Lu tym swo​im roz​ma​rzo​nym gło​sem, jak​by w po​ło​wie była w na​szym świe​cie, a w po​ło​wie w świe​cie ja​kichś cie​ni, któ​re wi​dzi tyl​ko ona. – Nie​któ​rzy mó​wią, że nie​bo to wiel​ki pła​ski ka​mień – wtrą​cił na​gle Ger​ry – a Gwiezd​ny Wir to skal​ne lamp​ki, któ​re pod nim ro​sną, tak jak w ja​ski​niach. Ten wiel​ki pła​ski ka​mień leży brze​ga​mi na Śnież​nym Ciem​nie. Ciem​no jest tam po to, żeby miał się na czym trzy​mać. – To do​pie​ro jest bzdu​ra – po​wie​dzia​ła Tina, śmie​jąc się gar​dło​wo. – Chło​pak, to do​pie​ro jest bzdu​ra. I, Ger​ry, poza tobą nikt tego nie mówi. Wy​my​śli​łeś to przed chwi​lą. Bo chcesz być inny, jak twój bo​ha​ter John. – Nie wy​my​śli​łem! – za​wo​łał ze śmie​chem Ger​ry. Był za​do​wo​lo​ny, że prze​rwał moją sprzecz​kę z Lucy Lu i Li​sem. – Pew​nie, że tak. W ży​ciu nie sły​sza​łam cze​goś tak z dupy wy​ję​te​go. – No, przed Naj​star​szy​mi le​piej o tym nie mów – do​dał Sta​ry Ro​ger. – To by im się nie spodo​ba​ło. Zresz​tą, jak​by Tom​my i Gela przy​le​cie​li z Trze​ma To​wa​rzy​sza​mi z Gwiezd​ne​go Wiru, jak​by był tyl​ko skal​ny​mi lamp​ka​mi na ja​kimś ka​mie​niu? – To co, Ger​ry nie może mieć wła​snych po​my​słów? – za​py​ta​łem. – Naj​star​si mogą so​bie wy​my​ślać baj​ki, ja​kie ze​chcą, a my mu​si​my wie​rzyć, że to praw​da? – Ty uwa​żaj, John – po​wie​dział Da​vid. – Ty, kur​na, uwa​żaj, co mó​wisz. – Ob​rost​ki! – prych​nął Sta​ry Ro​ger. – Kie​dy ja by​łem mło​dy, Naj​star​szych się sza​no​wa​ło. Nikt ni​g​dy nie mó​wił, że Praw​da jest wy​my​ślo​na. Ja też nie są​dzi​łem, że Praw​da jest wy​my​ślo​na. Nie wąt​pi​łem, że Tom​my, An​ge​la i Trzej

To​wa​rzy​sze przy​le​cie​li z nie​ba. Mie​li​śmy w koń​cu Pa​miąt​ki, mie​li​śmy Ziem​skie Mo​de​le, mie​li​śmy sta​re na​pi​sy i ry​sun​ki wy​dra​pa​ne na drze​wach. Po pro​stu nie po​do​ba​ło mi się, że nie​któ​rzy mają tę sta​rą hi​sto​rię na wła​sność, tyl​ko dla sie​bie, i mogą wy​cią​gać z niej, co im się po​do​ba. *** Za​raz po​tem Sta​ry Ro​ger po​dzie​lił nas na pary i ka​zał roz​pro​szyć się po Do​li​nie Zim​nej Ścież​ki na po​szu​ki​wa​nie weł​nia​ków. Ja do​sta​łem do pary Ger​ry’ego. Wy​słał nas do wą​skie​go wą​wo​zu zwa​ne​go Gar​dłem, któ​ry pro​wa​dził pro​sto do sa​mej Okrą​głej Do​li​ny. – Do sa​me​go Gar​dła, ro​zu​mie​cie – po​wie​dział – ale da​lej nie. Tym spo​so​bem zo​ba​czy​cie wszyst​kie ko​zły, któ​re uciek​ną przed nami. Po​szli​śmy do Gar​dła, przy​cza​ili​śmy się z dzi​da​mi i cze​ka​li​śmy na ko​zły. Na gó​rze nad nami było ta​kie miej​sce, na ta​kim skal​nym czub​ku po pra​wej stro​nie Gar​dła, pa​trząc w stro​nę Ro​dzi​ny. Kie​dyś tam wla​złem. Po​ka​za​łem to te​raz Ger​ry emu. – Tam jest pięć sześć do​brych, su​chych ja​skiń – po​wie​dzia​łem mu – a przed każ​dą tro​chę pła​skiej prze​strze​ni. Moż​na by sie​dzieć i pa​trzeć na las. A tro​chę w dole jest staw, trzy pięć me​trów i cie​pły cie​pły od ko​rzeń i kol​cza​ków. – Do​bre miej​sce do miesz​ka​nia dla Ro​dzi​ny – po​wie​dzia​łem mu. – Dużo lep​sze niż to co te​raz. Jest wszyst​ko co trze​ba: staw, ja​ski​nie. Bli​sko do ście​żek weł​nia​ków. Pew​nie i czar​nosz​kło by się zna​la​zło, jak​by do​brze po​szu​kać. Ger​ry par​sk​nął śmie​chem. – Ty to cza​sem dziw​nie dziw​nie ga​dasz. Jak to, do​bre miej​sce dla Ro​dzi​ny? Ro​dzi​na to jest miej​sce! – Miej​sce, ale i lu​dzie. Lu​dzie mogą się prze​no​sić, praw​da? Przy​naj​mniej nie​któ​rzy. Lu​dzie i miej​sce to nie musi być to samo. Ro​dzi​na może się ru​szyć, a to by​ło​by tyl​ko nowe miej​sce. – Ale mu​si​my zo​stać przy Krę​gu! – za​pro​te​sto​wał Ger​ry. – Ina​czej Zie​mia nas nie znaj​dzie, jak po nas wró​cą! Daj spo​kój, John, ty cza​sem… Urwał i ro​ze​śmiał się, jak​by do​tar​ło do nie​go, że żar​to​wa​łem, choć na chwi​lę uda​ło mi się go na​brać. A ja sam nie by​łem pe​wien, żart to czy nie. – Wejdź​my głę​biej w las – po​wie​dzia​łem. Ger​ry wzru​szył ra​mio​na​mi. Zro​bi, co ze​chcę. Ger​ry za​li​czał się do tych, któ​rym inni mu​szą mó​wić, co mają ro​bić i ja​ki​mi być. – Ale mie​li​śmy zo​stać w Do​li​nie Zim​nej Ścież​ki – stwier​dził. – No tak, ale tyl​ko tro​chę pój​dzie​my. I jak tyl​ko we​szli​śmy przez Gar​dło do lasu nad Okrą​głą Do​li​ną, na​tknę​li​śmy się na lam​par​ta. Sta​li​śmy na jed​nej z tych po​lan, ja​kie ro​bią się mię​dzy bia​łu​cha​mi, kie​dy sta​ra gru​pa drzew usy​cha, a nowa jesz​cze się z Pod​zie​mia nie prze​bi​ła. Wszę​dzie wo​kół mie​li​śmy bia​łu​chy i kol​cza​ki, kwia​ty świe​ci​ły im na bia​ło i nie​bie​sko, pa​sły się na nich prze​lot​ki, a pod no​ga​mi ro​sły gwiaz​do​kwia​ty. Lecz tu​taj, w tej otwar​tej prze​strze​ni ro​sły tyl​ko ma​lut​kie

gwiaz​do-kwiat​ki, przy sa​mej zie​mi, a nad gło​wa​mi mie​li​śmy do​sko​na​le wi​docz​ny Gwiezd​ny Wir, nie​za​sło​nię​ty żad​ny​mi ga​łę​zia​mi i lam​pa​mi. Wła​śnie ku​ca​łem, żeby na​pić się ze stru​mie​nia, kie​dy go zo​ba​czy​łem. – Ger​ry, patrz! Tam! – szep​ną​łem, ze​rwaw​szy się na rów​ne nogi. – Co tam? Kęp​ka gwiaz​do​kwia​tów po​mię​dzy drze​wa​mi na mo​ment roz​bły​sła i przy​ga​sła z po​wro​tem. Po​tem to samo sta​ło się po​mię​dzy ko​lej​ny​mi drze​wa​mi, na lewo od tam​tych. I to samo jesz​cze tro​chę da​lej. – Na cyc​ki Geli! – jęk​nął Ger​ry. – Szyb​ko! Wła​zi​my na drze​wo! Nie ru​szy​łem się. Ko​lej​ne kwia​ty roz​bły​sły i znik​nę​ły. A Gwiezd​ny Wir cały czas się pa​lił, prze​iot​ki prze​la​ty​wa​ły, mi​ga​jąc, a drze​wa ro​bi​ły hmmmf, hmmmf, hmmmf, a las ro​bił hmmmmmm, jak za​wsze. Kwia​ty zno​wu roz​bły​sły i przy​ga​sły. Tym ra​zem za​uwa​ży​łem cień sa​me​go lam​par​ta, pra​wie nie​wi​docz​ny wśród tych kwia​tów na skó​rze, prze​su​wa​ją​cych się do tyłu, kie​dy idzie na​przód, tak żeby wy​da​wa​ło się, że stoi w miej​scu. Krą​żył do​oko​ła nas, jak to lam​par​ty, wko​ło i wko​ło – czy​sta, bez​gło​śna ciem​ność, prze​su​wa​ją​ca się w tle wę​dru​ją​cych po skó​rze świe​cą​cych kwia​tów. – Zdą​ży​my do tego bia​łu​cha – szep​nął Ger​ry. – Tak szyb​ko nie bie​ga. Obaj ob​ser​wo​wa​li​śmy prze​su​wa​ją​cy się po​mię​dzy drze​wa​mi ciem​ny kształt, cały czas ob​ra​ca​jąc się tak, żeby stać twa​rzą do nie​go. (Dziw​nie to mu​sia​ło wy​glą​dać, kie​dy tak sta​li​śmy i jed​no​cze​śnie się ob​ra​ca​li​śmy). Zer​k​ną​łem szyb​ko na drze​wo, o któ​rym mó​wił Ger​ry, i wi​dzia​łem, że ma ra​cję. Zdą​ży​my tam bez pro​ble​mu, o ile po dro​dze o coś się nie po​tknie​my. Oczy​wi​ście lam​part, gdy tyl​ko zo​ba​czy, że się ru​sza​my, prze​sta​nie krą​żyć. Prze​sta​nie krą​żyć i się rzu​ci, ale je​śli do​brze wy​czu​je​my mo​ment, bę​dzie​my już pod drze​wem, już bę​dzie​my się wcią​gać na ga​łę​zie. Wte​dy zo​sta​nie tyl​ko wo​łać i cze​kać – nie​dłu​go przy​bie​gnie Sta​ry Ro​ger, Da​vid, Lis i resz​ta, z wrza​skiem, z dzi​da​mi, z łu​ka​mi i strza​ła​mi, a lam​part roz​pły​nie się z po​wro​tem w le​sie. Do​ro​śli po​krzy​czą na nas, że nie zo​sta​li​śmy w Do​li​nie Zim​nej Ścież​ki, ale za to bę​dzie​my mie​li su​per hi​sto​rię do opo​wia​da​nia, więc tak bar​dzo się tym nie przej​mą – zwłasz​cza je​śli tro​chę się ją do​pra​wi: jak to szczę​ki lam​par​ta kła​pa​ły nam tuż pod sto​pa​mi, kie​dy wska​ki​wa​li​śmy na ga​łę​zie, jak pa​trzy​ły na nas jego zim​ne oczy… wszyst​ko to, co lu​dzie za​wsze do​da​ją, żeby opo​wie​ści wy​da​ły się bar​dziej in​te​re​su​ją​ce od praw​dy. Ale z dru​giej stro​ny, taka hi​sto​ria może i jest cie​ka​wa i zaj​mu​ją​ca, ale nie wpły​wa na nas spe​cjal​nie, praw​da? Lu​dzie będą jej słu​chać przez jed​no wsta​nie, może dwa, ale nie zmie​nią zda​nia o Ger​rym i o mnie. Bo zro​bi​li​śmy tyl​ko to samo, co każ​dy by zro​bił – zo​ba​czy​li​śmy lam​par​ta, ro​zej​rze​li​śmy się za drze​wem, ucie​kli​śmy. – Chcesz, to bie​gnij – szep​ną​łem; obaj cały czas ob​ra​ca​li​śmy się w miej​scu, zęby stać twa​rzą do tego krą​żą​ce​go wo​kół nas stwo​rze​nia – bie​gnij. – Co? A ty… Ale był zbyt prze​stra​szo​ny, żeby się spie​rać. Po​biegł, ile sił w no​gach, przez otwar​tą prze​strzeń, do drze​wa. A ja? Ja zo​ba​czy​łem, jak lam​part się za​trzy​mu​je. Jak się ob​ra​ca. Jak oczy mu mi​go​czą, kie​dy szy​ku​je się do sko​ku za nim. – Eeee! – wrza​sną​łem. – Tu​taj!

Od​wró​cił gło​wę, żeby po​pa​trzeć na mnie. Ger​ry wgra​mo​lił się na dol​ne ga​łę​zie drze​wa i za​czął się wspi​nać na sam szczyt. Lam​part po​wo​li pod​szedł w moim kie​run​ku, sta​nął i za​czął mnie ob​ser​wo​wać. Te​raz, gdy stał bez ru​chu, plam​ki na bo​kach prze​sta​ły się po​ru​szać i tyl​ko mi​go​ta​ły, zu​peł​nie tak samo jak praw​dzi​we gwiaz​do​kwia​ty. Skó​ra pod spodem była czar​na czar​na. Nie czar​na jak czar​ne wło​sy, nie czar​na jak pió​ra gwiezd​ni​ka, nie czar​na jak zwę​glo​ne drzew​no. Nic z tych rze​czy nie jest na​praw​dę na​praw​dę czar​ne. A skó​ra lam​par​ta nie ma wło​sów, fu​tra, piór czy łu​sek. W ogó​le nie od​bi​ja świa​tła. Nie ma kon​tu​rów. Nie ma żad​nych od​cie​ni. Jest czar​na czar​na jak nie​bo za Gwiezd​nym Wi​rem. Czar​na czar​na jak dziu​ra, co idzie aż na samo dno wszyst​kie​go, jak Dziu​ra w Nie​bie. Chcia​ło mi się pła​kać. Chcia​ło mi się krzy​czeć, że zro​bi​łem błąd i na ra​zie koń​czy​my grę. Ża​ło​wa​łem, że po pro​stu nie po​bie​głem jak Ger​ry, jak zro​bił​by każ​dy inny chło​pak, albo każ​dy do​ro​sły, chy​ba że była ich cała ban​da my​śli​wych z moc​ny​mi dzi​da​mi, z praw​dzi​wy​mi gro​ta​mi z czar​nosz​kła. Ja mia​łem tyl​ko dzie​cin​ną dzi​dę na ko​zły, z drzew​cem z od​ro​stu czer​wo​niu​cha i byle ja​kim gro​tem z kol​ca kol​cza​ka, na​sa​dzo​nym na ko​niec i przy​kle​jo​nym kle​jem z go​to​wa​ne​go drzew​ne​go soku. Ale nie było sen​su krzy​czeć czy pła​kać. Na​wet bać się nie było sen​su. Prze​cież nie po​wiem lam​par​to​wi, że się pod​da​ję i już się nie ba​wię, praw​da? Jak dzie​ciak, co bawi się w cho​wa​ne​go? Prze​cież lam​part nie po​wie: „No do​bra, prze​gra​łeś, ko​niec”. Pod​ją​łem de​cy​zję i prze​pa​dło. Sta​ną​łem więc w do​brej po​zy​cji, ści​sną​łem dzi​dę i ob​ser​wo​wa​łem lam​par​ta, cze​ka​jąc na jego atak. Uczu​cia gdzieś znik​nę​ły. Nie były te​raz po​trzeb​ne. Po​sta​ra​łem się przez chwi​lę nic nie czuć. W tym by​łem cał​kiem do​bry. – Ra​tun​ku! – za​czął się drzeć Ger​ry z wierz​choł​ka drze​wa. – Na Gelę, po​móż​cie! Lam​part! Lam​part! Wiel​ki lam​part za​raz ze​żre Joh​na! – Ger​ry, ci​cho bądź, de​bi​lu – za​sy​cza​łem. – Nie mogę się przez cie​bie sku​pić i na​praw​dę mnie, kur​na, zje. Lam​part mnie ob​ser​wo​wał. Oczy lam​par​ta są okrą​głe, pła​skie i wiel​kie jak ludz​ka dłoń, no i nie po​ru​sza​ją się w gło​wie, jak na​sze oczy. Nie cho​dzą z boku na bok. Ale z bli​ska, tak jak ja sta​łem, było wi​dać, że w środ​ku róż​ne rze​czy się jed​nak po​ru​sza​ją, drob​ne, błysz​czą​ce, wę​dru​ją​ce iskier​ki. Cał​kiem jak​by za​glą​dać mu w my​śli w jego wiel​kiej czar​nej gło​wie. Jak​by je było na​praw​dę wi​dać. Moż​na je zo​ba​czyć, ale nie da się zro​zu​mieć. Wi​dać tyl​ko, że tam są. Lam​part za​czął śpie​wać. Pa​trząc mi pro​sto w oczy wiel​ki​mi, pu​sty​mi, lśnią​cy​mi krąż​ka​mi, otwo​rzył pysk i za​śpie​wał tę roz​kosz​ną, po​wol​ną, smut​ną pieśń lam​par​tów, tym swo​im przy​jem​nym, smut​nym gło​sem, zu​peł​nie jak u ko​bie​ty. Wszy​scy oczy​wi​ście do​brze to zna​li – te do​bie​ga​ją​ce gdzieś z da​le​ka, z lasu ooooo-iiiii-aaaaa, brzmią​ce tak ludz​ko, że aż trud​no so​bie było wy​obra​zić, że to nie czło​wiek. Każ​dy bu​dził się choć raz ze snu, sły​sząc ten śpiew. Każ​dy my​ślał so​bie, na ser​ce Geli, jak to do​brze do​brze, że je​stem w Ro​dzi​nie i do​oko​ła peł​no lu​dzi. A po​tem słu​chał zna​jo​mych od​gło​sów z in​nych grup Ro​dzi​ny, któ​re mia​ły inne wsta​nia: lu​dzie go​to​wa​li mię​so, skro​ba​li skó​ry, bu​do​wa​li sza​ła​sy z ga​łę​zi i kory, rą​ba​li drze​wa ka​mien​ny​mi to​po​ra​mi, ga​da​li, śmia​li się, kłó​ci​li i krzy​cze​li. I dzię​ki tym przy​jem​nym gło​som lu​dzi, któ​rzy nie spa​li, lam​part w le​sie wy​da​wał się

bar​dzo da​le​ko, jak​by w in​nym świe​cie, zbyt od​le​głym, żeby się nim przej​mo​wać. W koń​cu to tyl​ko zwie​rzę, jed​no z wie​lu za ogro​dze​niem, po​lu​je so​bie tam na swój dziw​ny spo​sób, wła​ści​wie nie​wie​le się róż​ni od nie​to​pe​rza, drzew​ne​go lisa albo peł​za​ka. Czło​wiek wzdy​chał, prze​wra​cał się na dru​gi bok, mo​ścił w skó​rach, ukła​dał wy​god​nie, i z po​wro​tem za​pa​dał w sen. Czuł się na​wet przy​tul​niej niż przed​tem, sły​sząc z da​le​ka tego sa​mot​ne​go lam​par​ta, a sa​me​mu bę​dąc bez​piecz​nym w cie​płym miej​scu, za pło​tem – tak jak przy​tul​nie się robi, kie​dy się sły​szy pa​da​ją​cy na sza​łas deszcz, a sa​me​mu sie​dzi się w środ​ku, gdzie su​cho i cie​pło. Tyl​ko że dla mnie to się nie dzia​ło gdzieś da​le​ko za pło​tem. Lam​part stał tuż przede mną i nie śpie​wał żad​ne​mu ka​mie​nia​ko​wi albo skocz​ko​wi. Śpie​wał mnie. Śpie​wał mi ko​ły​san​kę, opła​ki​wał daw​ne cza​sy, śpie​wał pieśń mi​ło​sną, po​wo​li cich​ną​cą, po​wo​li ga​sną​cą, wta​pia​ją​cą się w tło i co​raz dal​szą, cich​szą i cich​szą, aż zna​la​zła się gdzieś da​le​ko, aż już jej tu nie było, aż za​po​mnia​ła się i prze​pa​dła. I wtem po​twór rzu​cił się pro​sto na mnie, prze​ska​ku​jąc te kil​ka me​trów po​mię​dzy nami, otwie​ra​jąc pasz​czę sze​ro​ko sze​ro​ko, go​to​wy, żeby za​bić, a śpiew zo​stał z tyłu, tak jak te jego plam​ki. Wy​rwa​łem się z roz​ma​rze​nia. Unio​słem dzi​dę. Za​cze​ka​łem na od​po​wied​ni mo​ment, wie​dząc, że mam tyl​ko jed​ną pró​bę, jed​ną szan​sę, żeby to zro​bić. Za​mie​rzy​łem się dzi​dą i ka​za​łem so​bie ją tak trzy​mać i cze​kać. Jesz​cze nie… Jesz​cze nie… Jesz​cze nie… Te​raz! Na na​zwy Mi​cha​ela, to do​pie​ro było przy​jem​ne! Wy​mie​rzy​łem jak trze​ba. Wsa​dzi​łem dzi​dę pro​sto w pasz​czę lam​par​ta, pro​sto w jego wiel​kie, go​rą​ce gar​dło. Łup! – ko​niec drzew​ca dzi​dy ude​rzył mnie w pierś i od​rzu​cił do tyłu. Chlap! – ca​łe​go mnie obry​zgał wiel​ki kleks zie​lo​no​czar​nej krwi lam​par​ta. Czar​ny po​twór zwa​lił się na zie​mię i za​czął się mio​tać, bul​go​tać, dła​wić i szar​pać pa​zu​ra​mi tę strasz​ną, ostrą rzecz, któ​ra wbi​ła mu się w gar​dło i nie po​zwa​la​ła od​dy​chać. Po​śpiesz​nie od​to​czy​łem się z za​się​gu wierz​ga​ją​cych łap. Aaaaarr-aaaaarr-aaaaarr, ro​bił lam​part, pró​bu​jąc po​zbyć się dzi​dy, aaaaarr-aaaaarr-aaaaarr. To​pił się. To​pił się we wła​snej krwi. Za​raz zresz​tą prze​stał ry​czeć i tyl​ko tro​chę się wił i bul​go​tał. A jesz​cze po​tem znie​ru​cho​miał. – Na fiu​ta Toma, ty go, kur​na, zro​bi​łeś! Ger​ry ze​sko​czył z drze​wa i biegł do mnie. Po​zbie​ra​łem się na nogi. W gło​wie wszyst​ko mi się po​mie​sza​ło i nie wie​dzia​łem, co my​śleć i co mó​wić. – Lucy Lu my​śli, że lam​par​ty to zmar​łe ko​bie​ty. – Tyle się ze mnie wy​do​by​ło, dzi​wacz​nym, cien​kim gło​sem. – No wiesz, ci Lu​dzie Cie​nie. Mówi, że dla​te​go mają taki głos i ta​kie smut​ne smut​ne te pio​sen​ki. To bzdu​ra, jak wszyst​ko, co ona mówi. Ro​zu​miesz… – John, de​bi​lu, o czym ty, do cho​le​ry, mó​wisz? Zro​bi​łeś to! No po​patrz! I to sam! Na kark Toma, sam to zro​bi​łeś! Cały się trzą​słem. Bar​dziej trząść się chy​ba​by się nie dało, na​wet gdy​bym go​dzi​nę ła​ził goły po Śnież​nym Ciem​nie. – Po​wiem ci coś śmiesz​ne​go – ode​zwa​łem się. – Jak zo​ba​czy​li​śmy te weł​nia​ki tam na gó​rze, to przez chwi​lę my​śla​łem, że to jest Lon Do​wnik z Zie​mi. Hehe. Głu​pio, co? Ger​ry ro​ze​śmiał się. – Na fiu​ta Toma, John! Przed chwi​lą zro​bi​łeś lam​par​ta!

– Ale może któ​re​goś wsta​nia ktoś na​praw​dę przy​le​ci, nie my​ślisz? Mó​wią, że sta​tek im się uszko​dził, kie​dy An​ge​la i Mi​cha​el go​ni​li go Ko​smicz​nym Raj do​wo​zem i pró​bo​wa​li za​trzy​mać. Mó​wią, że prze​cie​kał. Ale na​wet je​śli po dro​dze z po​wro​tem się roz​padł, na​wet je​śli Trzej To​wa​rzy​sze zgi​nę​li, to lu​dzie z Zie​mi mu​sie​li się wcze​śniej czy póź​niej do​wie​dzieć, nie? W koń​cu mie​li tam Kom​pu​te​ra i Ra​dy​jo? No do​bra, wy​le​cie​li z Ede​nu dwie​ście łon​cza​sów temu. Ale po​myśl, ile cza​su bu​du​je się taki sta​tek. Zo​bacz, sta​ry Jef​fo pół łon​cza​su robi z drze​wa jed​ną byle jaką łódź do ło​wie​nia ryb na Wiel​ko​sta​wie. Ger​ry chwy​cił mnie za ra​mio​na i po​trzą​snął. – Na cyc​ki Geli, John, prze​stań no ga​dać o cho​ler​nych ło​dziach z nie​ba! Zro​bi​łeś lam​par​ta! Sam! Dzie​cię​cą dzi​dą! I dziw​ne dziw​ne to było. Lam​part przede mną da​lej się wił, cały by​łem w jego czar​nej krwi i cały się trzą​słem trzą​słem. Jed​no​cze​śnie z oczu cie​kły mi łzy, bo my​śla​łem o Trzech To​wa​rzy​szach, któ​rzy zo​sta​wi​li Tom​my’ego i An​ge​lę na Ede​nie i pró​bo​wa​li wró​cić na Zie​mię – Di​xo​nie, któ​ry wpadł na po​mysł, żeby ukraść gwiezd​ny sta​tek, Meh​me​cie, któ​re​go An​ge​la lu​bi​ła naj​bar​dziej, bo był miły, i ła​god​nym Mi​cha​elu, któ​ry po​na​zy​wał ro​śli​ny i zwie​rzę​ta. Ża​ło​wa​łem, że nie wia​do​mo co się z nimi sta​ło, kie​dy po​pły​nę​li po nie​bie na Zie​mię, w tej prze​cie​ka​ją​cej gwiezd​nej łód​ce. I my​śla​łem, że szko​da, że nie wia​do​mo, kie​dy ktoś z Zie​mi po nas przy​le​ci.

2.

Tina Kol​czak

John był in​te​re​su​ją​cy. No ro​zu​mie​cie, ła​ci​ny był i na​wet tro​chę mi się po​do​bał, ale przede wszyst​kim fa​scy​no​wa​ło mnie to, jak się za​cho​wu​je. Przez całą tę my​śliw​ską wy​pra​wę sta​rał się być inny, żeby nie być taki sam jak resz​ta ob​rost​ków. Po​lazł na ten lo​do​wy grzbiet. Zde​ner​wo​wał Sta​re​go Ro​ge​ra i Da​vi​da, kwe​stio​nu​jąc Praw​dę. Stał spo​koj​nie i ci​cho, kie​dy Ger​ry roz​śmie​szał wszyst​kich zmar​z​nię​ty​mi sto​pa​mi. A wcze​śniej, kie​dy mu da​łam tę ostry​gę, ucie​szył się, ale nie zro​bił z tego wiel​kie​go halo, jak zro​bi​li​by inni chłop​cy. Nie darł się na wszyst​kie stro​ny, że się ze mną po​śli​zga. No i te​raz, gdy resz​ta po​lo​wa​ła na ko​zły, on sam zro​bił lam​par​ta. Tego nikt jesz​cze ni​g​dy nie zro​bił, chy​ba że zna​lazł się w pu​łap​ce i nie miał wyj​ścia. Ale jego ku​zyn Ger​ry cały czas mó​wił, że John miał wyj​ście. Miał kupę cza​su, żeby wleźć na drze​wo, ale po​sta​no​wił zo​stać na zie​mi i spró​bo​wać szczę​ścia. Więc cze​mu to zro​bił? Mo​głam so​bie wy​obra​zić ko​goś głup​sze​go, jak robi to, żeby po​ka​zać od​wa​gę, albo dla​te​go, że kum​ple po​wie​dzie​li, że jest mię​cza​kiem. Ale John nie dał​by się na​mó​wić na żad​ną pró​bę od​wa​gi, i za mię​cza​ka też nikt go nie miał. Mu​siał być ja​kiś inny po​wód. Na ra​zie go nie roz​pra​co​wa​łam, ale wi​dzia​łam, że John jest jak do​bry sza​chi​sta – nie ro​bił tyl​ko tego, co w da​nej chwi​li do​bre, ale pa​trzył na​przód. My​ślał o tym, co chce osią​gnąć, na czte​ry pięć ru​chów w przód. Ja też tro​chę tak mia​łam. Wie​dzia​łam, kie​dy wziąć na wstrzy​ma​nie. Nie za​py​ta​łam go od razu, cze​mu zro​bił lam​par​ta, cho​ciaż strasz​nie chcia​łam to wie​dzieć, nie zro​bi​łam też wo​kół nie​go wiel​kiej afe​ry, jak cała resz​ta. Przez więk​szość dro​gi trzy​ma​łam się z tyłu, da​jąc mu ga​dać z tymi, któ​rzy chcie​li w kół​ko i w kół​ko słu​chać opo​wie​ści o lam​par​cie. Ale kie​dy do​cho​dzi​li​śmy do Guli Lawy, a po​tem do Ro​dzi​ny, uśmie​cha​łam się do sie​bie, bo cie​szy​łam się, że już nie​dłu​go się do​wiem. *** Ro​dzi​na mia​ła osiem grup, miesz​ka​ją​cych jed​na przy dru​giej mię​dzy wiel​ki​mi, sta​ry​mi ka​mie​nia​mi wy​sta​ją​cy​mi z zie​mi po​mię​dzy Wiel​ko​sta​wem i Dłu​go​sta​wem a dro​gą pro​wa​dzą​cą do Głę​bo​kie​go Sta​wu. Każ​da gru​pa mia​ła wła​sny te​ren, z sza​ła​sa​mi z kory i pa​le​ni​-

skiem, gdzie za​wsze ża​rzy​ły się wę​gle (roz​pa​le​nie ognia od nowa, drzew​nem albo iskra​mi z czar​nosz​kła mo​gło trwać na​wet pół wsta​nia, więc wszy​scy pil​no​wa​li, żeby nie za​gasł). Ze​wnętrz​ną gra​ni​cę Ro​dzi​ny two​rzy​ły sta​wy, ska​ły, a tam, gdzie nie było żad​nej na​tu​ral​nej prze​szko​dy, pło​ty uło​żo​ne z ga​łę​zi i ka​mie​ni, bro​nią​ce do​stę​pu lam​par​tom i in​nym du​żym zwie​rzę​tom. Pierw​szą gru​pą od stro​ny wzgórz Pe​ckham byli Nie​to​pe​rze, więc do ich czę​ści ogro​dze​nia do​tar​li​śmy naj​pierw. Sta​ry Ro​ger i wiel​ki, głup​ko​wa​ty Met od​cią​gnę​li ga​łę​zie ta​ra​su​ją​ce przej​ście Nie​to​pe​rzy. – Za​bi​ty lam​part! – wrza​snął Ro​ger. – Chło​pak Jadę zro​bił cho​ler​ne​go lam​par​ta! – John go zro​bił – za​wtó​ro​wał pod​eks​cy​to​wa​ny Ger​ry – mój ku​zyn John! Ostat​nio do​ro​śli z więk​szo​ści grup po​sta​no​wi​li, że trze​ba mieć w Ro​dzi​nie wię​cej ja​dal​nych drzew. Zde​cy​do​wa​li, że trze​ba się po​zbyć tych, któ​rych owo​ce nie na​da​ją się do je​dze​nia, na przy​kład czer​wo​niu​chów. I kie​dy wy​ru​sza​li​śmy, sześć wstań temu, Nie​to​pe​rze wła​śnie ści​na​li wiel​kie​go czer​wo​ni ucha. Mę​czy​li się z tym przez cały czas, kie​dy nas nie było, rą​ba​li go ka​mien​ny​mi sie​kie​ra​mi przez czte​ry wsta​nia. W koń​cu uda​ło im się prze​wró​cić go li​na​mi, dwie trzy go​dzi​ny przed na​szym przyj​ściem. I kie​dy we​szli​śmy przez płot, wiel​kie drze​wo le​ża​ło na zie​mi, a wo​kół wa​la​ło się peł​no po​kru​szo​nych ostrzy. (Ktoś bę​dzie nie​dłu​go mu​siał pójść w Nie​bie​skie Góry po czar​nosz​kło). Zie​mia była jesz​cze cie​pła i lep​ka od soku. Ja​kiś dzie​ciak nie​opatrz​nie pod​szedł nie tam, gdzie trze​ba, kie​dy wy​try​snął go​rą​cy go​rą​cy sok. Opa​rzy​ło go. Cięż​ko. Opa​rzy​ło opa​rzy​ło. Je​śli prze​ży​je, bli​zny zo​sta​ną mu na za​wsze. Na ra​zie krzy​czał i krzy​czał w sza​ła​sie, a mat​ka nad nim pła​ka​ła. Jed​na chwi​la głu​po​ty wszyst​ko ze​psu​ła – dla nie​go i dla niej. Za to resz​ta Nie​to​pe​rzy się cie​szy​ła cie​szy​ła. Ob​cho​dzi​li wiel​ką, po​wa​lo​ną ro​śli​nę, stu​ka​li w nią ki​ja​mi i ga​da​li, jak to cięż​ko było to cho​ler​stwo ściąć, ile bę​dzie z nie​go kory i ile drzew​na. Dzie​cia​ki nie mo​gły się do​cze​kać drze​wo​sło​dów. Wszy​scy ro​bi​li co mo​gli, żeby nie za​uwa​żać dzie​cia​ka krzy​czą​ce​go w sza​ła​sie. – Chło​pak zro​bił lam​par​ta! – za​grzmiał raz jesz​cze Sta​ry Ro​ger. – Mło​dy ob​ro​stek. Syn Jadę, John. John i Ger​ry nie​śli tru​chło lam​par​ta przy​wią​za​ne do dwóch ga​łę​zi. Ja szłam za nimi, ze sta​rym, pa​skud​nym Da​vi​dem i przy​stoj​nym, ale płyt​kim Li​sem. Czte​rech in​nych nio​sło wiel​kie​go weł​nia​ka, któ​re​go we czwór​kę osa​czy​li​śmy i zro​bi​li​śmy, mniej wię​cej w tym sa​mym cza​sie, kie​dy John ro​bił lam​par​ta. Bę​dzie z nie​go dużo je​dze​nia, zro​bi się dużo skór oraz na​rzę​dzi z ko​ści – i nor​mal​nie wszy​scy by​li​by za​chwy​ce​ni, ale dzi​siaj in​te​re​so​wał ich tyl​ko lam​part. Pod​bie​ga​li, żeby do​ty​kać tej dziw​nej czar​nej skó​ry, któ​ra była tak gład​ka gład​ka w do​ty​ku, jak​by nie do​ty​ka​ło się ni​cze​go. Żeby mu spoj​rzeć w jego mar​twe mar​twe oczy. Żeby ob​ma​cać wy​pu​kło​ści na bo​kach, gdzie za ży​cia pa​li​ły się i prze​su​wa​ły plam​ki w kształ​cie gwiaz​do​kwia​tów. – Pa​trz​cie, ja​kie ma wiel​kie, czar​ne zęby – mó​wi​li Nie​to​pe​rze, wy​cią​ga​jąc ręce, żeby do​tknąć. – Ostroż​nie z nimi – mó​wił Sta​ry Ro​ger, cho​ciaż zęby lam​par​ta nie są spe​cjal​nie kru​che. – Są Czer​wo​niu​chów, pa​mię​taj​cie. Nie chce​my zmar​no​wać tylu do​brych noży. – ja wszyst​ko wi​dzia​łem – po​wta​rzał w kół​ko Ger​ry. – Sie​dzia​łem na drze​wie i wszyst​-

ko wi​dzia​łem! John też mógł wejść na drze​wo, ale nie, mój ku​zyn John tak nie robi. Sam sta​nął na​prze​ciw nie​go, tyl​ko ze zwy​kłą dzie​cię​cą dzi​dą na ko​zły. Wy​obra​ża​cie so​bie? Ze zwy​kłą dzi​dą z gro​tem z kol​cza​ka. I pa​trzył po za​chwy​co​nych twa​rzach Nie​to​pe​rzy i lu​dziach z in​nych grup, któ​rzy za​czy​na​li się scho​dzić – Ry​bo​rze​kach, Kol​cza​kach, Bro​okly​nach. Był prze​ję​ty, bo w ży​ciu nikt tak się nie in​te​re​so​wał jego gad​ką. (Nie był ani spe​cjal​nie dow​cip​ny, ani by​stry, ani in​te​re​su​ją​cy. Wła​ści​wie nie miał wła​sne​go zda​nia. Do dzi​siaj pra​wie go nie za​uwa​ża​łam). – I zro​bił to czy​sto, za jed​nym ra​zem – opo​wia​dał wszyst​kim Ger​ry. – Jed​nym cio​sem. – No, jak​by tak nie zro​bił, toby go tu nie było, co? – ode​zwał się chło​pak od Nie​to​pe​rzy, mniej wię​cej w wie​ku moim i Joh​na. – Lam​part by so​bie nie stał i nie cze​kał na dru​gą pró​bę. Na​zy​wał się Meh​met. Imię miał, jak dużo lu​dzi, po Meh​me​cie Ha​ri​beyu, jed​nym z Trzech To​wa​rzy​szy. Mimo że Praw​da mó​wi​ła, że Meh​met Ha​ri​bey był przy​ja​ciel​ski i do​bry, Meh​met Nie​to​perz wca​le taki nie był. Miał wą​ską, cwa​ną twarz i małą żół​ta​wą spi​cza​stą bród​kę, a do tego był zło​śli​wy, wred​ny i lu​bił się cze​piać lu​dzi. Ja też po​tra​fię być do​brze wred​na jak ze​chcę, i umiem so​bie ra​dzić z ta​ki​mi ludź​mi bez pro​ble​mu, ale Ger​ry zu​peł​nie nie miał o tym po​ję​cia. Wi​dzia​łam, że pa​trzy na Meh​me​ta i marsz​czy brwi, ale tak na​praw​dę nie ro​zu​miał, do cze​go on zmie​rza. Wzru​szył ra​mio​na​mi i ga​dał da​lej. – Wiel​ki lam​part, wiel​ki jak cho​le​ra – ga​dał w pod​nie​ce​niu, od​wró​ciw​szy się od Meh​me​ta. – I John mówi, że po​dzie​li się ser​ca​mi. I to do​ro​sły, a nie taki mały. Śpie​wał na nie​go i w ogó​le. Śpie​wał jak ko​bie​ta, na​wet jak już się na nie​go rzu​cał. Trze​ba wam było to sły​szeć. Trze​ba było sły​szeć. Jak pięk​na, ko​cha​na ko​bie​ta, na​wet kie​dy już na nie​go le​ciał z otwar​tą pasz​czą. I to do​ro​sły. Wi​dzie​li​ście kie​dyś ta​kie​go wiel​kie​go? Naj​więk​szy, mó​wię. John mówi, że może do​sta​nę jed​no jego ser​ce, bo też tam by​łem, kie​dy na nas na​padł. Prze​szli​śmy przez te​ren gru​py i we​szli​śmy na te​ren Czer​wo​niu​chów. Na​stęp​ni byli już Kol​cza​ko​wie. A Czer​wo​niu​cho​wie wy​cią​gnę​li tro​chę owo​co​we​go piwa i za​czę​li pusz​czać je wo​kół w wy​su​szo​nych sko​rup​kach bie​lu​cha, żeby wszy​scy mo​gli się na​pić i uczcić dwa łupy z po​lo​wa​nia. – John, ty de​bi​lu – po​wie​dzia​ła jego mat​ka, Jadę, z tym swo​im uśmie​chem, co po​dob​no do​pro​wa​dzał męż​czyzn do sza​leń​stwa. – Nie mo​głeś, cho​le​ra, wleźć na drze​wo, jak każ​dy nor​mal​ny czło​wiek? Pa​trzy​łam na nią i za​sta​na​wia​łam się, cze​mu męż​czyź​ni nie do​strze​ga​ją pust​ki, któ​rą ma w so​bie. Cał​kiem jak​by uda​wa​ła, że jest czło​wie​kiem, po​ru​sza​ła tym ład​nym cia​łem, żeby wy​da​wa​ło się żywe, ale w środ​ku nie było nic nic. – Oj, Jadę, Jadę – ode​zwa​ła się ze śmie​chem jej sio​stra Sue. – Twój je​dy​nak sam je​den zro​bił lam​par​ta i tyle masz do po​wie​dze​nia? Sue Czer​wo​niuch była mat​ką Ger​ry ego i mia​ła nie​to​pysk, tak jak Da​vid i moja sio​stra Jane. Była rów​nie brzyd​ka brzyd​ka, jak mama Joh​na pięk​na pięk​na, ale za to była miła, tro​skli​wa, i wszy​scy o tym wie​dzie​li, nie tyl​ko Czer​wo​niu​cho​wie, ale i cała na​sza stro​na Ro​dzi​ny. – Du​reń z nie​go i tyle – po​wie​dzia​ła Jadę. Spoj​rza​łam na Joh​na. Twarz miał spo​koj​ną spo​koj​ną. Ger​ry ob​ra​ził się za nie​go.

– Twój syn John jest świet​ny świet​ny – po​wie​dział do Jadę z uczu​ciem. – Świet​ny jest. Komu w wie​ku dwu​dzie​stu łon​cza​sów uda​ło się… – Mówi się „lata” – po​wie​dział Sta​ry Ro​ger. – Mówi się „pięt​na​ście lat” a nie „dwa​dzie​ścia łon”. Wie​cie, co mó​wią Naj​star​si: świat nie wy​szedł ko​bie​cie z łona. – Komu w wie​ku pięt​na​stu lat – po​pra​wił się Ger​ry – uda​ło się sa​me​mu zro​bić lam​par​ta? – Dziel​ny chło​pak – do​dał Ro​ger – cho​ciaż źle się od​no​si do star​szych. – Szczę​ściarz, cho​le​ra, i tyle – burk​nął kwa​śno Da​vid, sznu​ru​jąc swo​je pa​skud​ne nie​to​pe​rzo​we war​gi, któ​re zia​ły mu za​miast nosa. Wo​kół tło​czy​ły się młod​sze dzie​ci z za​baw​ko​wy​mi dzi​da​mi z ga​łą​zek bia​łu​cha. – John, jak ty go zro​bi​łeś? Jak to było? To nie były tyl​ko dzie​ci Czer​wo​niu​chów, ale i z mo​jej gru​py, Kol​cza​ków, z Bro​okly​nów, na​wet z Lon​dy​nów i Pod nie​bie​ski eh po dru​giej stro​nie Ro​dzi​ny. Ze​szli się i do​ro​śli. – Pro​sto w gar​dło, tak mó​wią – po​wie​dział sta​ry fa​cet od Ry​bo​rze​ków, imie​niem Tom. Też miał nie​to​pysk i do tego krzy​wo​sto​py, bie​dak, więc na my​śli​we​go się nie nada​wał. Ale był bar​dzo zręcz​ny w ro​bie​niu rze​czy z drzew​na i ka​mie​nia – dzid, pił, sie​kier, noży, ło​dzi – a o po​lo​wa​niu lu​bił ga​dać. Lu​bił po​ka​zy​wać, że się na nim zna. – To oczy​wi​ście naj​lep​szy spo​sób. Czy​sto, gład​ko. Ale na pew​no nie naj​ła​twiej​szy. – Jak cho​le​ra – do​dał Ger​ry. – Trud​ny trud​ny. John miał tyl​ko… – To wca​le nie było trud​ne – prze​rwał John. – To tyl​ko wy​da​je się trud​ne, bo jest nie​bez​piecz​ne. Tak jak stać na ga​łę​zi na czub​ku drze​wa. Jak się nad tym za​sta​no​wić, to nie jest trud​niej​sze niż stać na ga​łę​zi nad samą zie​mią. A to każ​dy umie. Je​dy​na róż​ni​ca to to, że jak ci nie wyj​dzie, to je​steś zro​bio​ny, i przez to wy​da​je się trud​niej​sze. Uśmiech​nę​łam się. Po​do​ba​ło mi się to, co on mówi, i po​do​ba​ło mi się, że nie mówi tego, żeby uda​wać skrom​ność, ale dla​te​go, że de​ner​wu​je go sła​bość Ro​dzi​ny, któ​ra tak się eks​cy​tu​je tym, że ktoś zro​bił jed​no par​szy​we zwie​rzę. Ale Ger​ry pa​trzył na nie​go z prze​stra​chem. Cze​mu się zło​ści, że lu​dzie ska​czą wo​kół nie​go? Cze​mu nie lubi, jak mó​wią, że jest świet​ny? Bied​ny Ger​ry – na nie​go nikt pra​wie nie zwra​cał uwa​gi, po pro​stu nie mie​ści​ło mu się to w gło​wie. – John miał tyl​ko se​kun​dę, żeby do​brze tra​fić – po​wtó​rzył. – Za wcze​śnie albo za póź​no i lam​part by go zro​bił. Po wy​cię​ciu dwóch wiel​kich serc, do​ro​śli ob​wią​za​li przed​nie łapy lam​par​ta li​na​mi z fa​lo​ro​stu i wcią​gnę​li go na drze​wo spo​tkań po​środ​ku te​re​nu Czer​wo​niu​chów, żeby był na wi​do​ku. Póź​niej zdej​mą mu skó​rę, wy​rwą wiel​kie czar​ne zęby i pa​zu​ry na noże, fla​ki wy​su​szą na sznu​ry, oczysz​czą ko​ści na ło​pa​ty, ha​czy​ki, noże i gro​ty do dzid (kość lep​sza niż kol​ce z drze​wa, ale nie taka do​bra jak czar​nosz​kło). No i oczy​wi​ście ten czy inny zje oczy – ktoś, kto się sta​rze​je i boi się nad​cho​dzą​cej ciem​no​ści, bo mó​wi​ło się, że oczy lam​par​ta, choć sma​ku​ją pa​skud​nie, po​wstrzy​mu​ją śle​po​tę. Resz​ta mię​sa lam​par​ta była gorz​ka gorz​ka, moż​na się było po nim po​rzy​gać, więc kie​dy Czer​wo​niu​cho​wie za​bio​rą so​bie z nie​go wszyst​ko co przy​dat​ne, ko​ści, skó​rę, kisz​ki i tak da​lej, będą mu​sie​li wy​nieść mię​so z po​wro​tem do lasu, z da​le​ka od Ro​dzi​ny, żeby po​żar​ły je lisy drzew​ne i gwiezd​ni​ki. A je​śli cho​dzi o wiel​kie​go weł​nia​ka, któ​re​go zro​bi​li​śmy mniej wię​cej w tym sa​mym cza​sie, kie​dy John i Ger​ry tra​fi​li na lam​par​ta, no cóż, tak jak mó​wi​łam, w in​nej sy​tu​acji

wszy​scy też by się nim pod​nie​ca​li. Ozna​czał w koń​cu, że bę​dzie​my do​brze jeść przez wie​le wstań. Miał do​brą i wiel​ką skó​rę, z któ​rej zro​bi się wie​le ubrań, ko​py​ta, któ​re moż​na prze​to​pić na klej, rów​nie do​bry jak z go​to​wa​ne​go soku, a z zę​bów moż​na zro​bić żar​na do na​sion (ta​kie są naj​lep​sze, bo nie do​da​ją do mąki pyłu, jak ka​mien​ne). Nor​mal​nie mo​gli​by​śmy się spo​dzie​wać po​chwał, że go zdo​by​li​śmy, i paru py​tań o to, kto co zro​bił w trak​cie po​lo​wa​nia, ale tym ra​zem nikt się nim nie za​in​te​re​so​wał. Czer​wo​niu​cho​wie bez ce​re​gie​li za​sie​dli do skó​ro​wa​nia, od​cię​li sma​ko​wi​tą lamp​kę na gło​wie, a cia​ło po​dzie​li​li na część przy​na​leż​ną Czer​wo​niu​chom i część, któ​rą mo​gli​śmy so​bie wziąć my, Kol​cza​ko​wie. (Jed​na noga dla nas, pięć dla nich – taka była umo​wa). I przez cały czas, kie​dy ob​dzie​ra​li tego ko​zła, ga​da​li i ga​da​li o lam​par​cie, któ​re​go bez​u​ży​tecz​ne mię​so wi​sia​ło na drze​wie nad nimi. – Jak to zro​bi​łeś, John? – Nie ba​łeś się? – Jak się wte​dy czu​łeś? – Do​bra ro​bo​ta, nasz John – po​wie​dzia​ła Bel​la, sta​ro​sta na​szej gru​py, któ​ra wła​śnie wró​ci​ła ze spo​tka​nia star​szych u Gwiaz​do​kwia​tów. – Świet​na ro​bo​ta, nasz John. Przy​słu​ży się nam na na​stęp​nej Rocz​ni​cy, mój mło​dy my​śli​wy. Bę​dzie za​słu​gą Czer​wo​niu​chów wo​bec in​nych grup. Była to in​te​li​gent​na ko​bie​ta, ży​la​sta i za​wsze jak​by tro​chę zmę​czo​na, a lu​dzie z ca​łej Ro​dzi​ny przy​cho​dzi​li do niej z pro​ble​ma​mi i spo​ra​mi. Wie​lu mó​wi​ło, że jest naj​lep​szą sta​ro​stą gru​py w ca​łej Ro​dzi​nie. Pra​co​wa​ła przez cały czas, wsta​nie za wsta​niem, nie to co na​sza le​ni​wa Liz Kol​czak. Pil​no​wa​ła spraw, za​ła​twia​ła róż​ne rze​czy, pa​mię​ta​ła w gło​wie o wszyst​kich tych nud​nych spra​wach, o któ​rych ni​ko​mu nie chcia​ło się na​wet my​śleć. A John był z nią bli​sko bli​sko, tak sły​sza​łam, cho​ciaż sły​sza​łam i inne, bar​dziej dzi​wacz​ne słu​chy. Wtem ode​zwa​ła się Lucy Lu. – W tym lam​par​cie był cień bab​ki Joh​na – po​wie​dzia​ła tym swo​im śpiew​nym gło​sem, jak​by nie było co do tego żad​nej wąt​pli​wo​ści, je​śli tyl​ko pa​trzy​ło się na świat jej spe​cjal​nym spe​cjal​nym okiem. – Chcia​ła, żeby zro​bił zwie​rzę, w któ​rym była uwię​zio​na, żeby mo​gła po​le​cieć do Gwiezd​ne​go Wiru. Ni​g​dy jej się nie po​do​ba​ło, gdy ktoś ścią​gał na sie​bie uwa​gę wszyst​kich. Cią​gle chcia​ła sama ucho​dzić za tę, co wie wszyst​ko naj​le​piej. – A zda​wa​ło mi się, że mó​wi​łaś, że Lu​dzie Cie​nie żyją po dru​giej stro​nie Śnież​ne​go Ciem​na – mruk​nął John. Lucy Lu chy​ba go nie usły​sza​ła, za to ja par​sk​nę​łam śmie​chem, a John spoj​rzał na mnie i uśmiech​nął się. – I te​raz ma spo​kój! – wy​krzyk​nę​ła Lucy Lu. – Ma spo​kój. I już ni​g​dy nie bę​dzie mu​sia​ła… Lecz wte​dy od stro​ny Okrą​głej Po​la​ny przy​biegł chło​pak Lon​dy​nów, zwa​ny Mikę. – Ej, gdzie John? Naj​star​si chcą z nim po​roz​ma​wiać. Naj​star​si do​wie​dzie​li się o lam​par​cie. Bied​ny John. Wi​dać było, że nie​pręd​ko znaj​dzie chwi​lę spo​ko​ju dla sie​bie. Skoń​czy​łam pi​cie i wzię​łam tro​chę mię​sa, żeby za​nieść Kol​cza​kom. – Nie przej​muj się – po​wie​dzia​łam Joh​no​wi, za​nim po​szłam. – Za jed​no dwa wsta​nia

im przej​dzie. Wte​dy może spo​tka​my się w Głę​bo​kim Sta​wie, co ty na to?

3.

John Czer​wo​niuch

No więc zno​wu ścią​gnę​li​śmy z drze​wa tego cho​ler​ne​go lam​par​ta i po​szli​śmy, do​słow​nie całą gru​pą Czer​wo​niu​chów, całą na​szą czter​dziest​ką z ha​kiem, a kie​dy prze​cho​dzi​li​śmy koło in​nych grup, do​łą​cza​ło co​raz wię​cej lu​dzi. Wszy​scy wy​cho​dzi​li, żeby na nas po​pa​trzeć, na​wet ci, co nor​mal​nie o tej po​rze by spa​li. Na​wet lu​dzie z ło​dzi na Wiel​ko​sta​wie ma​cha​li, kie​dy prze​szli​śmy obok. – To mój ku​zyn! – wo​łał przez cały czas Ger​ry. – Pięt​na​ście lat i już zro​bił wiel​kie​go lam​par​ta. Wszyst​ko wi​dzia​łem! Tak się cie​szył cie​szył z chwa​ły, któ​ra na mnie spa​dła. Uśmie​chał się sze​ro​ko sze​ro​ko i cią​gle oglą​dał na mnie, żeby spraw​dzić, czy ja się też uśmie​cham. Nie chcia​łem, żeby było mu przy​kro, więc sta​ra​łem się wy​glą​dać ra​do​śnie, ale szcze​rze mó​wiąc, już mnie to mę​czy​ło mę​czy​ło i dość mia​łem tego cia​sne​go, ma​łe​go świat​ka, w któ​rym miesz​ka​li​śmy, gdzie jak je​den chło​pak zro​bi jed​no zwie​rzę, to jest naj​bar​dziej eks​cy​tu​ją​ca spra​wa, jaka się wy​da​rzy​ła od wie​lu wstań. No do​bra, tro​chę za​ry​zy​ko​wa​łem, ale to nie było aż tak ry​zy​kow​ne, wy​star​czy​ło za​cho​wać zim​ną krew i tro​chę się sku​pić. W koń​cu w roz​dzia​wio​ną mor​dę lam​par​ta wca​le nie tak trud​no wce​lo​wać. A wy wszy​scy naj​chęt​niej scho​wa​li​by​ście się na drze​wo jak Ger​ry, mó​wi​łem w my​ślach do tych wszyst​kich życz​li​wie uśmiech​nię​tych lu​dzi. To jest wła​śnie cały pro​blem z Ro​dzi​ną. Ro​dzi​na je, pije, śli​zga się, kłó​ci się i śmie​je, ale nie za​sta​na​wia się, do​kąd zmie​rza, ani co się z nią sta​nie. A kie​dy po​ja​wia się pro​blem, wy tyl​ko wła​zi​cie na drze​wa i cze​ka​cie, aż lam​part so​bie pój​dzie, a po wszyst​kim przez ileś wstań chi​cho​cze​cie so​bie i ga​da​cie, jaki to był wiel​ki, jak już się​gał wam do pal​ców stóp, i jak ten czy tam​ten rzu​cił w nie​go ka​wał​kiem kory, a owam​ten pu​ścił mu wią​zan​kę. Na cyc​ki Geli! No po​pa​trz​cie tyl​ko na sie​bie! Bo cho​dzi​ło o to, że w Okrą​głej Do​li​nie za​czy​na koń​czyć się mię​so. I nic tu nie po​mo​że wła​że​nie na drze​wa i chi​cho​ta​nie. Coś bę​dzie mu​sia​ło się wy​da​rzyć, ina​czej przyj​dzie ta​kie wsta​nie, kie​dy lu​dzie z Ro​dzi​ny umrą z gło​du. Za​kła​da​jąc oczy​wi​ście, że przy Uj​ścio​spa​dzie zno​wu nie osu​nie się ja​kaś ska​ła i wszy​scy się wcze​śniej nie po​to​pi​my. Zresz​tą, mniej​sza, po​to​pi​my się czy umrze​my z gło​du. Ja wcze​śniej umrę z gło​du we wła​snej gło​wie, albo z nu​dów, je​śli nie uda mi się spra​wić, żeby w tym świe​cie zda​rzy​ło

się coś no​we​go, coś więk​sze​go niż TO, Ta​kie mia​łem my​śli… ale Ger​ry, któ​ry bar​dzo mnie ko​cha, w ogó​le tego nie do​strze​gał. Był szczę​śli​wy szczę​śli​wy. Ja zmu​sza​łem się do uśmie​chu i jemu to wy​star​cza​ło. Jak i wszyst​kim. No, pra​wie wszyst​kim. Tina ro​zu​mia​ła, Jadę też wie​dzia​ła, że ja gram, nie dla​te​go, że by​łem z nią bli​sko – bo nie by​łem – ale dla​te​go, że by​łem do niej po​dob​ny. Nie​spo​koj​ny duch. Nie​spo​koj​ny, z pust​ką w środ​ku i spra​gnio​ny cze​goś więk​sze​go niż zwy​kłe ży​cie. I jesz​cze ktoś do​strze​gał, co ja na​praw​dę prze​ży​wam. Mały krzy​wo – sto​py brat Ger​ry’ego, Jeff, któ​ry spał z nami w jed​nym sza​ła​sie. Miał le​d​wo czter​na​ście łon​cza​sów, na​wet ob​rost​kiem jesz​cze nie był, tyl​ko dziw​nym dzie​cia​kiem o ła​god​nej twa​rzy i wiel​kich wiel​kich oczach, jak u Ger​ry’ego, ale kry​ło się w nich coś zu​peł​nie in​ne​go. Kuś​ty​kał za nami od​kąd wsze​dłem na te​ren Czer​wo​niu​chów, ale do​pie​ro kie​dy do​tar​li​śmy na Okrą​głą Po​la​nę i za​trzy​ma​li​śmy się na jej skra​ju, uda​ło mu się zbli​żyć do mnie na tyle, żeby coś po​wie​dzieć. – Smut​no ci, co, John? – ode​zwał się. Ja tyl​ko wzru​szy​łem ra​mio​na​mi i sta​łem, cze​ka​jąc, aż Naj​star​si zgo​dzą się mnie wi​dzieć. A ra​zem ze mną cze​ka​ła po​ło​wa ca​łej cho​ler​nej Ro​dzi​ny. Sie​dzie​li jed​no przy dru​gim na skra​ju Okrą​głej Po​la​ny jak trzy pu​ste wory ze skó​ry – Gela, Mitch i Gar​bus. Ple​ca​mi opie​ra​li się o pień wiel​kie​go bia​łu​cha, od​dzie​le​ni od nie​go pa​ro​ma war​stwa​mi kory i skó​rą weł​nia​ka, żeby się nie po​pa​rzyć. A wo​kół, jak za​wsze, uwi​ja​ły się ko​bie​ty, z je​dze​niem, pi​ciem i skó​ra​mi. Koło Naj​star​szych le​żał pu​sty pień, w któ​rym trzy​ma​li Pa​miąt​ki. Ktoś go dla nich otwo​rzył i wy​jął Mo​de​le Stat​ków La​ta​ją​cych, któ​re po​dob​no zro​bił sam Tom​my Schne​ider, oj​ciec nas wszyst​kich – wiel​ki sta​tek ko​smicz​ny Bun​tow​nik, mały Lon Do​wnik oraz Ko​smicz​ny Raj​do​wóz, w któ​rym An​ge​la i Mi​cha​el go​ni​li Bun​tow​ni​ka, kie​dy Tom​my, Di​xon i Meh​met pró​bo​wa​li od​le​cieć nim z Zie​mi. Trzy Mo​de​le le​ża​ły te​raz u ich stóp, ciem​ne i błysz​czą​ce od ko​zie​go tłusz​czu, któ​ry przez po​ko​le​nia w nie wcie​ra​no, żeby sta​re drzew no nie pa​czy​ło się i nie pę​ka​ło. Ale Mo​de​le już się Naj​star​szym znu​dzi​ły i te​raz kłó​ci​li się mię​dzy sobą, pod​czas gdy Ca​ro​li​ne Bro​oklyn, wy​so​ka siwa ko​bie​ta, któ​ra była Gło​wą Ro​dzi​ny, ku​ca​ła obok nich i pró​bo​wa​ła ich uspo​ka​jać. – Rocz​ni​ca po​win​na się od​by​wać trzy​sta sześć​dzie​siąt pięć dni po po​przed​niej – po​wta​rzał sta​ry Mitch. – Wiem, dur​ny sta​ru​chu – mó​wi​ła sta​ra Gela. – Wszy​scy to wie​dzą. Ale jak​byś mnie słu​chał, to daw​no byś wie​dział, że źle li​czysz dni. – Na pew​no mo​że​my się ja​koś do​ga​dać – mru​cza​ła Ca​ro​li​ne. – Nie li​czę źle, le​ni​wa sta​ru​cho – od​po​wia​dał Mitch Geli. – To ty nie na​dą​żasz z li​cze​niem, bo two​je otłusz​czo​ne ser​ce wol​no bije i za dużo śpisz. – Tak tak, ona się spóź​nia, ja​sne – po​wie​dział po​gię​ty, sta​ry Gar​bus – ale ty, Mitch, też. Całe dni je​steś do tyłu za praw​dzi​wym cza​sem. – Nie​praw​da – kłó​cił się Mitch – two​je ser​ce bije za szyb​ko i za​wsze tak było. A poza tym je​stem naj​star​szym z Naj​star​szych i wszy​scy po​win​ni​ście mnie słu​chać. Bo mam sto dwa​dzie​ścia lat, więc mam naj​bli​żej do Po​cząt​ku, a to ozna​cza, że moje wsta​nia to są praw​dzi​we dni, ta​kie jak były na Zie​mi.

– Nie ga​daj bzdur – plu​nę​ła sta​ra, gru​ba Gela – po pro​stu w gło​wie ci się po​mie​sza​ło, ty sta​ry… Ca​ro​li​ne po​ło​ży​ła rękę na ra​mie​niu Geli. – Jest – po​wie​dzia​ła tym spe​cjal​nym to​nem, ja​kim się mówi do Naj​star​szych, na wpół z sza​cun​kiem, a na wpół jak do ma​łe​go dziec​ka. – Wszy​scy są: ten chło​pak, co zro​bił lam​par​ta, John Czer​wo​niuch, z nim na oko cała gru​pa Czer​wo​niu​chów, i jesz​cze kupa in​nych lu​dzi. Tro​je Naj​star​szych zwró​ci​ło na nas śle​pe śle​pe oczy. Na​wet wie​ku Sta​re​go Ro​ge​ra cięż​ko do​żyć bez utra​ty wzro​ku, a nasz Ro​ger był czter​dzie​ści pięć​dzie​siąt łon młod​szy od tej trój​ki. – Dzień do​bry, Naj​star​si – po​wie​dzia​łem. Ca​ro​li​ne kiw​nę​ła, że​bym pod​szedł. – I lam​par​ta też da​wać – po​le​ci​ła. – Na​przód. Jej, po​pa​trz​cie no! Nie​chęt​nie kuc​ną​łem przed trój​ką Naj​star​szych. Wy​cią​gnę​li do mnie swo​je chu​de, trzę​są​ce się ręce. Pod​su​ną​łem się bli​żej, bo wie​dzia​łem, że tak trze​ba, i po​pro​wa​dzi​łem te ko​ści​ste pal​ce, żeby mo​gły do​tknąć mo​jej twa​rzy, wło​sów i ra​mion. Dźga​li mnie i szczy​pa​li, jak​bym był ja​kąś cho​ler​ną rze​czą, a nie czło​wie​kiem. – John Czer​wo​niuch, mó​wisz? – za​py​tał Gar​bus. – A kim ty je​steś, chłop​cze? Kto był two​ją bab​ką? – No, da​lej, chłop​cze, wy​krztuś to z sie​bie. Kim ty je​steś? – bur​czał sta​ry Mitch. – Mat​ka mo​jej mat​ki to Gwiaz​da. – Nie sły​sza​łam o niej – po​wie​dzia​ła Gela, któ​ra mia​ła imię na pa​miąt​kę pierw​szej Geli, An​ge​li, mat​ki nas wszyst​kich. – A jej mat​ką kto był? – Mat​ka Gwiaz​dy to He​len. Po​pa​trzy​łem na Mo​de​le, któ​re cały czas tam le​ża​ły. Bun​tow​nik to rura po​kry​ta dłu​gi​mi kol​ca​mi. Ten praw​dzi​wy był dłuż​szy niż Wiel​ko​staw, miał po​nad sto pięć​dzie​siąt me​trów i był tak sze​ro​ki, że Lon Do​wnik mie​ścił mu się w środ​ku. Kie​dy od​la​ty​wał z Zie​mi, naj​pierw na tych kol​cach za​pa​lał się fio​le​to​wy ogień, póki Jed​na Siła nie otwo​rzy​ła Dziu​ry w Nie​bie, żeby Bun​tow​nik mógł śmi​gnąć na skró​ty z jed​nej stro​ny Gwiezd​ne​go Wiru na dru​gą. Coś jak​by prze​sko​czyć cały Wiel​ko​staw, za​miast go prze​pły​wać. – He​len Czer​wo​niuch? – Gar​bus za​śmiał się chra​pli​wie. – Ta mała ło​bu​zi​ca. Raz czy dwa się z nią śli​zgną​łem. Sli​zgną​łem się jak trze​ba. Żyje jesz​cze, co? – Nie, Naj​star​szy. Do​padł ją rak, czte​ry pięć łon… To zna​czy, czte​ry pięć lat temu. – Czte​ry czy pięć łon to nie to samo, co czte​ry czy pięć lat – burk​nął sta​ry Mitch, ude​rza​jąc mnie lek​ko w twarz. Nie bo​la​ło, ale śmiem twier​dzić, że chciał, żeby za​bo​la​ło, ten wred​ny sta​ry su​kin​syn. – A ty po​wi​nie​neś li​czyć po​rząd​nie w la​tach, jak przy​sta​ło wszyst​kim praw​dzi​wym dzie​ciom pla​ne​ty Zie​mi. I nie za​po​mi​naj o tym, mło​dy czło​wie​ku. – No to gdzie ten lam​part? – oży​wił się Gar​bus i cała trój​ka za​bra​ła ode mnie ręce i chci​wie spoj​rza​ła za mnie nie​wi​dzą​cy​mi oczy​ma. – Po​wiedz​cie chło​pa​ko​wi, żeby się po​kło​nił – po​wie​dzie​li, jak​bym sam ich nie sły​szał. – Po​wiedz​cie chło​pa​ko​wi, żeby się po​kło​nił Krę​go​wi, a my tym​cza​sem obej​rzy​my so​bie lam​par​ta. Po​sze​dłem więc sam na śro​dek po​la​ny, gdzie był uło​żo​ny Ka​mien​ny Krąg: dzie​się​cio​me​tro​we koło z bia​łych ka​mie​ni, wiel​ko​ści dzie​cię​cej gło​wy, ozna​cza​ją​ce miej​sce, gdzie

po przy​lo​cie na Eden usiadł Lon Do​wnik. Pięć in​nych ka​mie​ni po​środ​ku ozna​cza​ło Tom​my’ego i An​ge​lę, ro​dzi​ców nas wszyst​kich, oraz ich Trzech To​wa​rzy​szy, któ​rzy spró​bo​wa​li wró​cić na Zie​mię. Do Krę​gu nie wol​no było pod​cho​dzić bli​żej niż na parę me​trów. Nie​któ​rzy mó​wi​li na​wet, że gdy​by ktoś do​tknął ka​mie​ni albo wszedł w Krąg, ktoś nie z Naj​star​szych i nie z Rady i tych wy​bra​nych przez nich, na pew​no do na​stęp​ne​go spa​nia by umarł. Ja w to nie wie​rzy​łem, ale za​sa​dy zna​łem. Za​trzy​ma​łem się trzy me​try od Krę​gu i jak na​le​ży po​chy​li​łem gło​wę w stro​nę pię​ciu ka​mie​ni po​środ​ku. Te ka​mie​nie były cen​trum wszyst​kie​go. Każ​dy wie​dział, że trze​ba zo​stać tu​taj w Ro​dzi​nie, w na​szych zbi​tych cia​sno wo​kół Krę​gu gro​mad​kach, bo tu będą nas szu​kać lu​dzie z Zie​mi, gdy zno​wu przy​le​cą. Kie​dy się po​kło​ni​łem i od​wró​ci​łem od tych ka​mie​ni, przy​szła mi jed​nak do gło​wy pew​na myśl. – Sko​ro mogą prze​le​cieć całe nie​bo i nie po​gu​bić się w Gwiezd​nym Wi​rze – po​wie​dzia​łem do sie​bie – to na pew​no mogą po​szu​kać nas gdzie in​dziej, nie tyl​ko w tym jed​nym miej​scu. I sam się tej my​śli prze​stra​szy​łem, jak małe dziec​ko, któ​re ma wra​że​nie, że za​pu​ści​ło się za da​le​ko w las i przez mo​ment nie wie, jak wró​cić. Na za​koń​cze​nie tego wsta​nia wszy​scy Czer​wo​niu​cho​wie po​rząd​nie się na​je​dli i kie​dy po​ło​ży​łem się do sza​ła​su spać ra​zem z Ger​rym i Jef​fem, przez dłuż​szy czas nie mo​głem za​snąć. Ser​ce lam​par​ta cią​ży​ło mi moc​no moc​no na żo​łąd​ku, a jego ży​cie, echo jego ży​cia, cały czas cho​dzi​ło cho​dzi​ło mi po gło​wie, jak czerń prze​kra​da​ją​ca się w tle ma​łych świa​te​łek mo​ich my​śli i śpie​wa​ją​ca swo​ją pod​stęp​ną me​lo​dię. Co parę mi​nut sta​wał przede mną go​to​wy do ata​ku. Co parę mi​nut rzu​ca​łem się na nie​go z dzi​dą.

4.

Mitch Lon​dyn

Kie​dy ten mały John so​bie po​szedł z tym zde​chłym lam​par​tem, Gar​bus i Gela od razu po​szli spać, te wiecz​nie śpią​ce sta​ru​chy. Oni już bar​dziej nie żyli niż żyli. Za to ja czu​łem się ja​koś nie​swo​jo i nie mo​głem dojść do sie​bie. To przez tego chło​pa​ka od Czer​wo​niu​chów. Uda​wał, że oka​zu​je nam sza​cu​nek, bo je​ste​śmy Naj​star​si, a Ca​ro​li​ne i resz​ta pil​no​wa​ły, żeby za​cho​wy​wać się wo​bec nas grzecz​nie, ale on nas nie lu​bił, i po​sta​rał się to oka​zać, ten mały peł​zak. Moż​na by my​śleć, że mło​dzi będą się nami in​te​re​so​wać. Że będą chcie​li do​wie​dzieć się cze​goś, co moż​na usły​szeć tyl​ko od Naj​star​szych, ale tych głup​ków w ogó​le to nie ob​cho​dzi​ło. Nie chcie​li sły​szeć ni​cze​go, co po​cho​dzi​ło z na​szych sta​rych, śle​pych, po​marsz​czo​nych łbów, na​wet je​śli to była hi​sto​ria ich wła​snej Ro​dzi​ny. Cho​ler​ny chło​pak od Czer​wo​niu​chów. Ale nie było go tu, żeby na nie​go bur​czeć, więc w za​stęp​stwie na​krzy​cza​łem na ko​bie​ty, ka​za​łem im za​brać sta​tek ko​smicz​ny i Po​jaz​dy. – Zo​sta​wi​cie je tu​taj i jesz​cze ktoś na nie na​dep​nie i coś po​ła​mie. Tyle razy mó​wi​łem. – Do​brze, do​brze, Mitch, za​raz je scho​wa​my – mó​wi​ły, jak​by ga​da​ły do dziec​ka, a nie do naj​star​szej oso​by w ca​łej Ro​dzi​nie. – Gela i Gar​bus od​po​czy​wa​ją. Ty się nie zdrzem​niesz? – Nie mam ocho​ty. – To co bę​dziesz ro​bić, skar​bie? Co mamy z tobą po​cząć? – Wy​cią​gnij​cie mi Ziem​skie Mo​de​le – po​wie​dzia​łem. – Chcę spraw​dzić, czy się o nie na​le​ży​cie trosz​czy​cie. Jak ostat​nio spraw​dza​łem, to ja​kiś du​reń po​zwo​lił, żeby na​la​ła się do nich woda. – Te​raz są su​che. Mamy nowy, po​rząd​ny pień, nie pa​mię​tasz? Su​chy i ład​ny. A Jef​fo Lon​dyn zro​bił nową na​tłusz​czo​ną po​kry​wę, żeby za​my​kać ko​niec. – Jed​no​noż​ny du​reń. Pew​nie sam po​ła​mał Mo​de​le, jak wpy​chał je z po​wro​tem tymi nie​zdar​ny​mi łap​ska​mi. – Ojej-jej, Mitch! Coś nie w hu​mo​rze dziś je​ste​śmy, co? Przy​nio​sły mi Dom i wło​ży​ły w dło​nie, że​bym mógł po​czuć jego dziw​ny kan​cia​sty kształt i gład​ką, le​pią​cą się po​wierzch​nię, i drzwi, i te małe dziur​ki, któ​re Tom​my na​zy​wał Oka​mi. Przy​tkną​łem go do nosa, żeby po​czuć za​pach tłusz​czu i potu z cza​sów, za​nim uro​-

dzi​li się wszy​scy, co żyją te​raz. – Jesz​cze cały – po​wie​dzia​łem, po​da​jąc im Dom, żeby go scho​wa​ły. – Tyl​ko nie upuść​cie tego, do cho​le​ry, jak ta głu​pia dziew​czy​na parę lat temu. Pa​mię​taj​cie, że to zro​bił sam Tom​my, za​nim oślepł. Tro​chę sza​cun​ku. An​ge​la po​ma​ga​ła mu ciąć korę, wy​gła​dzać ją i kle​ić. Ten Dom jest star​szy ode mnie. Po​wstał przed moim uro​dze​niem. – Jest star​szy od cie​bie, Mitch – za​gru​cha​ły, jak do ja​kie​goś cho​ler​ne​go dziec​ka. – Jej, jaki jest sta​ry sta​ry. – Daj​cie mi te​raz Sa​mo​lot. No, rusz​cie się. Po​ma​ca​łem dłu​gie, pła​skie skrzy​dła Sa​mo​lo​tu i dwa twar​de Sil​ni​ki pod spodem. – Uwa​żaj​cie na te Sil​ni​ki – po​wie​dzia​łem im, od​da​jąc Sa​mo​lot. – Tyle razy już odła​my​wa​ła je ja​kaś nie​zda​ra, co nie umie sza​no​wać sta​rych rze​czy. – Mitch, skar​bie, nie de​ner​wuj się. Bę​dzie​my uwa​żać uwa​żać. Pro​szę, masz te​raz Auto. Trzy​masz do​brze? – Ja​sne, że tak, do cho​le​ry. Na na​zwy Mi​cha​ela, prze​stań tak do mnie gru​chać. Auto lu​bi​łem naj​bar​dziej. Od dziec​ka, dla​te​go że mia​ło krę​cą​ce się koła. Lu​bi​łem je trzy​mać i su​wać ko​ła​mi po ręce, żeby po​czuć, jak się krę​cą. I ro​bić przy tym brym brym brym. – Mitch, może nam o tym opo​wiesz? O tym, co mó​wił Tom​my, kie​dy się ba​wił Au​tem, i jak ro​bił? – Za sta​ry je​stem na dzie​cin​ne za​ba​wy. – No cóż, Mitch. Prze​cież lu​bisz opo​wia​dać. Po​każ, jak to Auto jeź​dzi​ło po zie​mi, do​brze? A po​tem może już bę​dzie ci się chcia​ło zdrzem​nąć? – No do​brze, jak po​tem da​cie mi spo​kój. Od​da​waj​cie Dom. „Wzią​łem od nich Dom i po​sta​wi​łem przed sobą. A przed Do​mem Auto, ko​ła​mi na zie​mi. Wy​ma​ca​łem tył Auta i tro​chę nim po​ru​sza​łem, żeby po​czuć, jak gład​ko su​nie na ko​łach, tak jak to tyl​ko ono po​tra​fi. Koła były z ka​wał​ków kory, któ​re Tom​my i An​ge​la star​li na gład​ko na ka​mie​niu, a po​tem przy​kle​ili na koń​cach dwóch pro​stych pa​ty​ków. – Do​bra… – za​czą​łem, ale coś mnie dra​pa​ło w gar​dle. Zgią​łem się wpół od kasz​lu. – Do​bra… – za​czą​łem jesz​cze raz. – Mitch – po​wie​dzia​ła jed​na z ko​biet – to okrą​głe coś… Nie zwra​ca​łem na nią uwa​gi. – Jak mó​wi​łem, o tym Au​cie opo​wie​dział mi sam Tom​my. Był już sta​ry i śle​py, tak jak ja te​raz, i smut​ny smut​ny, bo An​ge​la już nie żyła, a on czuł się za to win​ny i wszyst​kie dzie​ci też go za to wi​ni​ły. Po​tem zresz​tą sam sie​bie też zro​bił. Ale z nami dzie​cia​ka​mi cza​sa​mi lu​bił ga​dać. Może by​li​śmy dla nie​go mil​si niż do​ro​śli. I opo​wie​dział… Opo​wie​dział… Mu​sia​łem prze​rwać, bo zno​wu się roz​kasz​la​łem. – Mitch – po​wtó​rzy​ła ta de​ner​wu​ją​ca baba. – Ja tyl​ko… – Na cyc​ki Geli, prze​sta​niesz ty mi prze​ry​wać?! Po tym się za​mknę​ła. – Tom​my opo​wie​dział mi – cią​gną​łem – że jak się na Zie​mi chcia​ło gdzieś pójść, to się nie szło na pie​cho​tę, jak my. Urwa​łem, żeby do​kład​nie so​bie przy​po​mnieć, co mó​wił Tom​my, ale przy​po​mnia​ło mi się coś zu​peł​nie in​ne​go. Że by​łem pierw​szym dziec​kiem w ca​łej Ro​dzi​nie, któ​re mia​ło nie​to​pysk, i inne dzie​ci się ze mnie śmia​ły, ale Tom​my był dla mnie miły. Po​wie​dział, że jego

ciot​ka na Zie​mi mia​ła to samo i żeby się tym nie przej​mo​wać. Mó​wił, że to po pro​stu „za​ję​cza war​ga”. My​śla​łem, że to do​bre okre​śle​nie, ale jak po​wie​dzia​łem in​nym dzie​cia​kom, to się śmia​ły i cią​gle mó​wi​ły, że​bym za​ję​czał, i że wszy​scy wi​dzą, że wy​glą​dam jak nie​to​perz. Smut​no smut​no mi się zro​bi​ło, jak o tym po​my​śla​łem. – Tam na Zie​mi – po​wie​dzia​łem po dłuż​szej chwi​li – oni nie miesz​ka​li po pro​stu w sza​ła​sach z kory, jak my. Ich sza​ła​sy mia​ły pro​ste ścia​ny, pro​ste jak wy​so​ka ska​ła, wy​so​kie jak pię​ciu albo sze​ściu lu​dzi, albo i wyż​sze. – Do​tkną​łem na​tłusz​czo​ne​go da​chu Domu. – A w tych sza​ła​sach były mniej​sze sza​ła​sy, na​zy​wa​ły się „po​ko​je”. Cza​sem po​ko​je były jed​ne na dru​gich, a po​mię​dzy nimi taka twar​da zie​mia, „pod​ło​ga”. A w po​ko​jach była Le​wi​zja i moż​na było oglą​dać ru​cho​me ob​ra​zy róż​nych rze​czy, któ​re dzia​ły się gdzieś da​le​ko. A kie​dy chcie​li upiec mię​so, nie mu​sie​li na​wet roz​pa​lać ognia. Mie​li ta​kie twar​de skrzy​necz​ki z bia​łe​go me​ta​lu, w któ​rych było za​wsze go​rą​co, bo był tam Py-ront. Wkła​da​ło się tyl​ko je​dze​nie do środ​ka i samo się pie​kło. A jak się na Zie​mi chcia​ło gdzieś pójść, to nie szło się na pie​cho​tę, jak my. Kie​dyś, w daw​nych cza​sach, lu​dzie na Zie​mi jeź​dzi​li na grzbie​tach ta​kich zwie​rząt, Koni. One po​zwa​la​ły lu​dziom na so​bie sia​dać. Były wiel​kie jak weł​nia​ki i mia​ły ostre zęby. Ale Koni było za mało, dla​te​go w cza​sach Tom​my ego już jeź​dzi​li Au​ta​mi, ta​ki​mi jak to. Wcho​dzi​ło się do środ​ka, jak do sza​ła​su, i one po​ru​sza​ły się same na ko​łach, jak żywe. Na​ma​ca​łem przed sobą Dom i jego drzwi. A po​tem dwo​ma pal​ca​mi prze​spa​ce​ro​wa​łem od Domu do Auta, tak jak ro​bił Tom​my, kie​dy by​łem mały. – I raz, i dwa! – za​śpie​wa​łem, tak samo jak Tom​my. Się​gną​łem po Auto. – Mitch – zno​wu ode​zwa​ła się ta ko​bie​ta – to okrą​głe coś… – Bę​dziesz ty ci​cho, jak opo​wia​dam! – krzyk​ną​łem na nią. By​łem zły zły. Kie​dy po​ło​ży​łem dłoń na Au​cie, ser​ce mi biło, jak​by mia​ło wy​sko​czyć, ale od razu po​czu​łem, że coś jest nie tak. Auto po​win​no płyn​nie się to​czyć, a nie bu​jać się na boki. – Co mu się sta​ło? – Od​pa​dło jed​no to okrą​głe coś. To koło. Chy​ba za moc​no na​ci​sną​łeś, kie​dy kasz​la​łeś. – Co? Koło od​pa​dło? – No tak. Ale się nie przej​muj. Przy​kle​imy. Za​raz na​go​tu​je​my tro​chę kle​ju i wszyst​ko przy​kle​imy. – Cze​mu mi nie po​wie​dzia​ły​ście, że koło od​pa​dło? I cze​mu mi tego nie za​bra​ły​ście, kie​dy kasz​la​łem? Wszyst​ko się cią​gle psu​je. Wszyst​ko się, cho​le​ra, psu​je. Ser​ce mi wa​li​ło wa​li​ło tak, że aż bo​la​ło, a po twa​rzy pły​nę​ły łzy.

5.

John Czer​wo​niuch

Kie​dy się obu​dzi​łem, Ger​ry i Jeff jesz​cze moc​no spa​li, po​dob​nie jak resz​ta gru​py. Zrzu​ci​łem skó​rę weł​nia​ka, pod któ​rą spa​łem, i wy​czoł​ga​łem się na dwór. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bił sta​ry czer​wo​niuch pod​pie​ra​ją​cy nasz sza​łas i pom​po​wał sok głę​bo​ko w go​rą​ce go​rą​ce Pod​zie​mie i z po​wro​tem. Hmmmmmm, ro​bił cały las z ty​sią​ca​mi ty​sią​ca​mi świe​cą​cych drzew, cią​gną​cych się od wzgórz Pe​ckham po Nie​bie​skie Góry i od Gór Ska​li​stych po Alpy. W ca​łej gru​pie wszy​scy spa​li, oprócz Da​vi​da, któ​ry miał war​tę. Burk​nął tyl​ko coś i wy​szedł z po​la​ny. Ja po​sze​dłem do pnia z je​dze​niem po​środ​ku gru​py, tuż koło ża​rzą​ce​go się ognia. Zdją​łem pła​ski ka​mień z wierz​chu, wy​ma​ca​łem garść su​chych gwiaz​do​kwia​tów i ja​kąś kość do ob​gry​zie​nia. Aaaaa! Aaaaa! – ode​zwał się gwiezd​nik gdzieś w le​sie. Po stro​nie Nie​bie​skich Gór Gwiazd o kwia​to​wi e wła​śnie za​czy​na​li się bu​dzić. Na​to​miast Lon​dyn o wie, do​kład​nie po​mię​dzy tymi gru​pa​mi, wra​ca​li z lasu i szy​ko​wa​li ko​la​cję. Za​raz nad całą Ro​dzi​ną uniósł się dym​ny za​pach pie​czo​ne​go ka​mie​nia​ka. Zę​ba​mi ze​skro​ba​łem z ko​ści weł​nia​ka tro​chę zie​lo​ne​go tłusz​czu i za​czą​łem go żuć. Po​wie​trze było cie​plej​sze niż ostat​nie​go wsta​nia. Koń​czył się ziąb. Nie​bo za​czy​na​ła za​sła​niać wiel​ka chmu​ra, jak wiel​ka ciem​na skó​ra, wi​dać było tyl​ko tro​chę Gwiezd​ne​go Wiru, da​le​ko, aż nad Al​pa​mi. Ro​zej​rza​łem się po ma​łym za​kąt​ku na​szej gru​py, mię​dzy czer​wo​ni ucha​mi i bia​łu​cha​mi, na​szym krę​gu dwu​dzie​stu ma​łych sza​ła​sów z kory uło​żo​nej na ga​łę​ziach opar​tych o pnie drzew. Po​pa​trzy​łem na ża​rzą​ce się wę​giel​ki, któ​rym ni​g​dy nie po​zwa​la​my zga​snąć, na trze​po​czą​ce nad lam​po​kwia​ta​mi prze​lot​ki, na Sta​re​go Ro​ge​ra sa​pią​ce​go i chra​pią​ce​go na tej skó​rze. Spał na ze​wnątrz, bo nie lu​bił sza​ła​sów. Le​ża​ły uło​żo​ne w pry​zmy go​to​we ko​ści na na​rzę​dzia, mała kup​ka czar​nosz​kła (któ​re naj​star​si na​zy​wa​li „opsy​ja​nem”), dzi​dy, sie​kie​ry oraz ster​ty drzew​na i chru​stu na ogień. Z boku sta​ła sta​ra łód​ka na​szej gru​py, któ​rą kie​dyś wy​pły​wa​li​śmy na Dłu​gi Staw albo Wiel​ko​staw na ryby, ale te​raz była do ni​cze​go, bo skó​ry ro​ze​szły się na jed​nym koń​cu i trze​ba je było zno​wu skle​ić. Wszyst​ko wy​da​wa​ło się ta​kie cia​sne i nud​ne po tym, co zo​ba​czy​łem w świe​tle lam​pek weł​nia​ków. Cała Ro​dzi​na wy​da​wa​ła się mała, cia​sna i nud​na. Do​ro​śli Czer​wo​niu​chów po​sta​no​wi​li, że za zro​bie​nie lam​par​ta mogę do​stać w pre​zen​cie jed​no wsta​nie bez pra​cy. Resz​ta ob​rost​ków i męż​czyzn pój​dzie jak zwy​kle szu​kać je​dze​nia, ale ja będę mieć całe wsta​nie dla sie​bie. I co ja mam zro​bić z tym cza​sem? – za​sta​-

na​wia​łem się, ob​gry​za​jąc tę kość na śnia​da​nie. Mia​łem ocho​tę pójść pro​sto do lasu, zno​wu tam na skraj Ciem​na. Albo może w stro​nę Uj​ścio​spa​du, tej wą​skiej szcze​li​ny mię​dzy Nie​bie​ski​mi i Ska​li​sty​mi, gdzie Głów​na Rze​ka, zbie​ra​ją​ca wszyst​kie stru​mie​nie w do​li​nie, leje się gdzieś w dół. Cie​ka​wy by​łem i chcia​łem tam zaj​rzeć, bo poza Śnież​nym Ciem​nem to było je​dy​ne wyj​ście z Okrą​głej Do​li​ny. Lu​dzie w wie​ku Sta​re​go Ro​ge​ra pa​mię​ta​li, że kie​dyś było tam sze​rzej, tak że da​ło​by się zejść i zo​ba​czyć, co tam jest na dole. Ale nikt tego nie zro​bił, kie​dy jesz​cze było moż​na, a po​tem zda​rzy​ło się wiel​kie osu​nię​cie ska​ły. Z Gór Ska​li​stych zsu​nę​ła się wiel​ka, pła​ska bry​ła ska​ły i te​raz ta masa wody lała się mię​dzy dwie​ma wiel​ki​mi, pio​no​wy​mi ścia​na​mi, i uj​ście prze​sta​ło być wyj​ściem. Ale mia​łem tyl​ko jed​no wsta​nie, a to było za mało, żeby dojść do Uj​ścio​spa​du albo w ogó​le gdzie​kol​wiek na skraj Do​li​ny. Zresz​tą, cała pierś mnie bo​la​ła bo​la​ła, mia​łem si​nia​ki tam, gdzie do​sta​łem koń​cem dzi​dy. Więc w koń​cu nie ru​szy​łem się z Ro​dzi​ny. Prze​sze​dłem przez te​ren Kol​cza​ków do Nie​to​pe​rzy. Wsta​wa​li przed Czer​wo​niu​cha​mi i już pra​co​wa​li nad swo​im świe​żo ścię​tym drze​wem, łu​piąc w ga​łę​zie czar​nosz​kla​ny​mi sie​kie​ra​mi. Nad otwo​rem w pniu trze​po​ta​ły mi​go​czą​ce prze​lot​ki. – Co tam, John? – za​py​tał ten dziw​ny by​strzak, Meh​met Nie​to​perz, z chu​dą twa​rzą i spi​cza​stą bro​dą, za​trzy​mu​jąc się na mo​ment z sie​kie​rą w ręku. – Idziesz na na​stęp​ne​go lam​par​ta, co? – Chy​ba od​pocz​nę so​bie tro​chę od ro​bie​nia lam​par​tów, tak jed​no dwa wsta​nia. Niech parę zo​sta​nie dla cie​bie. Do​bre sło​dy? – za​py​ta​łem ma​łe​go krzy​wo​sto​pa, dzie​cia​ka, któ​ry krę​cił się obok. Wziął kij i wal​nął w bok pnia​ka, żeby od​go​nić prze​lot​ki. Wzbi​ły się w górę, mi​go​cząc błysz​czą​cy​mi skrzy​deł​ka​mi. – Weź parę – po​wie​dział, ucie​szo​ny, że ma oka​zję po​czę​sto​wać czymś więk​sze​go chło​pa​ka, któ​ry zro​bił lam​par​ta. – Sam zo​bacz. Zaj​rza​łem do pnia​ka. Jego rury od​de​cho​we, po​zbyw​szy się w ostat​nim skur​czu soku, za​czę​ły się zsy​chać, jak za​wsze po ścię​ciu. Dla​te​go w pu​stym pniu nie było już nic poza po​wie​trzem, go​rą​cym, wil​got​nym, mdlą​co słod​kim po​wie​trzem idą​cym gdzieś z głę​bo​ka. Czu​łem jego żar na twa​rzy Pod​nio​słem mały ka​myk i wrzu​ci​łem go tam, nad​sta​wia​jąc ucha. Usły​sza​łem, jak z grze​cho​tem to​czy się w dół i w dół, gdzieś w ogni​ste ja​ski​nie Pod​zie​mia, skąd bra​ło się tu​taj całe ży​cie – całe ży​cie, poza nami. – Nie weź​miesz so​bie drze​wo​sło​da? – za​py​tał chło​pa​czek, wa​ląc zno​wu w pień, żeby od​go​nić prze​lot​ki. Jesz​cze raz zaj​rza​łem do środ​ka. Two​rzy​ło się już tro​chę krysz​tał​ków cu​kru, u ma​za​nych od​cho​da​mi prze​lo​tek i nie​to​pe​rzy, z przy​le​pio​nym tu i ów​dzie skrzy​dłem prze​lot​ki. Uczta sło​do​wa to to nie była, jak wte​dy, kie​dy sta​re drze​wo prze​wró​ci się samo z sie​bie. Parę krysz​tał​ków jed​nak ze​bra​łem, star​łem pa​so​skó​rą nie​to​pe​rze gów​no i wło​ży​łem do ust, żeby po​ssać. W jed​nym sza​ła​sie ktoś za​czął ję​czeć. Ten dzie​ciak, któ​ry opa​rzył się, kie​dy try​snął go​rą​cy sok. Czas ja​kiś był ci​cho – pew​nie w koń​cu przy​cho​dzi taki czas, kie​dy je​steś tak wy​czer​pa​ny, że na​wet ból nie utrzy​ma cię na ja​wie – ale te​raz znów się roz​darł. Czu​łem, jak cała gru​pa Nie​to​pe​rzy wo​kół mnie sztyw​nie​je. Wszy​scy mie​li już tego dość. Wszyst​kim już dało się to we zna​ki. Chło​pa​czek z krzy​wo​sto​pa​mi za​czął roz​pacz​li​wie wa​lić ki​jem w pień.

Do​ro​śli i ob​rost​ki opu​ści​li sie​kie​ry, pod​nie​śli zmę​czo​ne gło​wy i za​czę​li wa​lić w drze​wo jesz​cze bar​dziej za​wzię​cie. Im wię​cej zro​bią ha​ła​su, tym mniej będą sły​szeć krzy​czą​ce​go z bólu dzie​cia​ka. Ja na​to​miast w ogó​le nie mu​sia​łem sie​dzieć u Nie​to​pe​rzy, więc so​bie po​sze​dłem. Tyl​ko że tego chło​pa​ka było sły​chać w ca​łej Ro​dzi​nie, obo​jęt​ne gdzie się po​szło. I ga​da​ło się o nim na​wet da​le​ko u Pod nie​bie​skich, naj​da​lej jak moż​na się było zna​leźć od Nie​to​pe​rzy, nie wy​cho​dząc jesz​cze z Ro​dzi​ny. – Paul mu chy​ba jest, ze dwa​na​ście łon, całą jed​ną stro​nę twa​rzy i pierś ma po​pa​rzo​ną. Ob​lał go go​rą​cy sok drzew​ny, a te tępe Nie​to​pe​rze na​wet nie mia​ły pod ręką garn​ka wody, żeby go zlać. Jak się zra​bu​je go​rą​ce drze​wo, za​wsze trze​ba mieć wodę pod ręką. – Tak tak, i po​ubie​rać się w skó​ry i pil​no​wać dzie​ci, żeby nie pod​cho​dzi​ły. – Paul się na​zy​wa. Pa​skud​ne po​pa​rze​nie. Nie​to​pe​rze zro​bi​li się ja​cyś tacy nie​uważ​ni. Nie​chluj​ni. Tyl​ko było cze​kać, aż coś ta​kie​go się zda​rzy. Przy​kro mi to mó​wić. Bo to żad​na wina tego chło​pa​ka. Wszyst​ko przez do​ro​słych. – Rą​bią drze​wo i nikt dzie​cia​ków nie pil​nu​je? Ale tak to jest u Nie​to​pe​rzy, nie? Tyl​ko ma​łe​go szko​da. On nie jest nic wi​nien. Paul, czy ja​koś tak. Cała Ro​dzi​na. Choć​by nie wiem co, sie​dzia​ło się w uczu​ciach i my​ślach in​nych lu​dzi po uszy. Na cyc​ki Geli, obo​jęt​ne co się sta​ło, za chwi​lę wszy​scy o tym ga​da​li ga​da​li, ob​ra​ca​li ze wszyst​kich stron, dźga​li, po​sztur​chi​wa​li, mla​ska​li i cmo​ka​li. Wszy​scy w kół​ko się za​sta​na​wia​li, czy​ja to za​słu​ga, czy​ja wina, a kogo szko​da, jak​by na ca​łym świe​cie ist​nia​ły tyl​ko te trzy py​ta​nia. Ża​ło​wa​łem, że nie po​sze​dłem w cho​le​rę zbie​rać je​dze​nia z resz​tą. Co mi z ta​kie​go bez​pra​co​we​go wsta​nia. Przy​naj​mniej był​bym poza Ro​dzi​ną. Cho​ciaż i tak na tym ko​rzy​sta​łem. U Pod​nie​bie​skich parę mło​do​ma​tek w za​mian za opo​wieść o lam​par​cie dało mi po pie​czo​nym ptasz​ku na​dzia​nym drze​wo​sło​dem. U Bro​okly​nów do​sta​łem parę su​szo​nych owo​ców do żu​cia. Po​pły​wa​łem so​bie w Wiel​ko​sta​wie, a po​tem przy​szło paru ma​łych chłop​ców i po​ka​zy​wa​li mi swo​je łó​decz​ki-za​baw​ki z su​szo​nych skó​rek owo​ców wy​sma​ro​wa​nych koź​lim tłusz​czem. W Lon​dy​nie wszy​scy moc​no spa​li w sza​ła​sach, poza war​tow​ni​kiem, wiel​kim, tę​pym chło​pa​kiem imie​niem Pete, może o jed​no łono star​szym ode mnie. Opie​rał się o pień ścię​te​go drze​wa i prze​żu​wał ga​łąz​kę kol​cza​ka. – Jak tam, John? – A w po​rząd​ku. – Sły​sza​łem, że lam​par​ta zro​bi​łeś, co? – Tak, tam da​le​ko na Zim​nej Ścież​ce. – Da​le​ko. Nie ma nic da​lej, co? – No nie ma. – Chy​ba że może Uj​ścio​spad. Do nie​go może jest da​lej, nie? – Nie, bli​żej. No, ale oczy​wi​ście jest coś jesz​cze pod wo​do​spa​dem. Albo po dru​giej stro​nie Ciem​na, Pod Wo​do​spa​da​mi? W ży​ciu nie sły​sza​łem. Pe​wien je​steś? – Wtem po jego twa​rzy roz​lał się głup​ko​wa​ty uśmiech. – Pod Wo​do​spa​da​mi! Na na​zwy Mi​cha​ela, wkrę​casz mnie, co, ty peł​za​ku! Nie ma ta​kie​go miej​sca, „Pod Wo​do​spa​da​mi”, nie? Pra​wie ci się uda​ło. – Oj, Pete. Pew​nie, że coś jest tam pod wo​do​spa​da​mi. My​ślisz, że co się dzie​je z tą całą

wodą. Kie​dyś się na​wet da​wa​ło tam zejść, do​pó​ki ze Ska​li​stych nie spa​dła taka wiel​ka ska​ła i nie za​tka​ła Sta​wu Uj​ście. Pete aż się za​trząsł. – Łee! Kto by tam chciał zła​zić? Cho​le​ra wie, co by tam było. A my tu w Okrą​głej Do​li​nie mamy wszyst​ko co po​trze​ba. Ja​kaś ko​bie​ta usły​sza​ła na​szą gad​kę i wy​su​nę​ła gło​wę z sza​ła​su. Pulch​na, pier​sia​sta, do​ro​sła ko​bie​ta, pew​nie dwa trzy razy star​sza ode mnie, pew​nie – do​my​śla​łem się – śpi tam w sza​ła​sie piąt​ka szóst​ka dzie​ci. – John je​steś, nie? Chło​pak co zro​bił lam​par​ta, tam da​le​ko? Wy​szła, cała uśmiech​nię​ta. Nie mia​ła na so​bie skó​ry. – Mar​tha je​stem – po​wie​dzia​ła. – Śli​zgniesz się może, skar​beń​ku? Pete kul​tu​ral​nie od​wró​cił wzrok i za​czął po​gwiz​dy​wać. – Może tam so​bie pój​dzie​my, w gwiaz​do​kwia​ty – do​da​ła, po​ka​zu​jąc wiel​ką świe​tli​stą kępę obok stru​mie​nia. Kupa ko​biet my​śla​ła, że jak się po​śli​zga​ją z mło​dym chło​pacz​kiem, spraw​nym i zdro​wym, to prze​sta​ną ro​dzić ni eto pyszcz​ki i krzy​wo​sto​py. Mło​de chło​pacz​ki nie mia​ły nic prze​ciw​ko. – No do​bra, nie ma spra​wy – po​wie​dzia​łem. Po​szli​śmy po​mię​dzy gwiaz​do​kwia​ty, a ona klęk​nę​ła, że​bym wszedł w nią od tyłu. Nie ro​bi​ła tego dla przy​jem​no​ści. Nie ru​sza​ła się, nie ję​cza​ła, stęk​nę​ła so​bie po ci​chut​ku tyl​ko z uprzej​mo​ści. I przez cały czas, kie​dy to ro​bi​li​śmy, sły​sze​li​śmy tego chło​pacz​ka u Nie​to​pe​rzy, jak ję​czy i pła​cze z bólu. – Paul się na​zy​wa, zda​je się – po​wie​dzia​ła, kie​dy jesz​cze w nią wcho​dzi​łem i wy​cho​dzi​łem. – Pa​skud​nie się po​pa​rzył, kie​dy zrą​by​wa​li tego wiel​kie​go czer​wo​ni uch a. Za​sta​na​wia​ła się nad tym, kie​dy po​su​wa​łem ją od tyłu. – U nas, Lon​dy​nów, by się nie zda​rzy​ło. U nas się dzie​cia​ków pil​nu​je. W ży​ciu nikt by nie do​pu​ścił dzie​cia​ka tak bli​sko do drze​wa, co za​raz pad​nie. A i gar​nek wody za​wsze jest pod ręką, na wszel​ki wy​pa​dek. – Pil​nu​je się dzie​cia​ków, tak? To bar​dzo… – wy​mru​cza​łem, ale po chwi​li spu​ści​łem się w nią z dy​go​tem. Ona ob​ró​ci​ła się mię​dzy kwia​ta​mi na ple​cy, pod​nio​sła ko​la​na i za​kry​ła się dło​nią, żeby za​trzy​mać w środ​ku moje mlecz​ko – li​czy​ła, że wy​ro​śnie z nie​go jesz​cze jed​no grzecz​ne dziec​ko Lon​dy​nów, z całą bu​zią i pro​sty​mi sto​pa​mi, któ​re bę​dzie so​bie żyło na tej kon​kret​nie udep​ta​nej po​la​nie zwa​nej Lon​dy​nem, wśród tych kon​kret​nie sza​ła​sów z kory i tych kon​kret​nie lu​dzi, któ​rzy lu​bi​li my​śleć, że czymś się róż​nią od resz​ty Ro​dzi​ny. Ja​kieś tam róż​ni​ce zresz​tą były. Na przy​kład same na​zwy. Nie​bie​scy – po pro​stu dla​te​go, że miesz​ka​li od stro​ny Gór Nie​bie​skich, Czer​wo​niu​cho​wie – bo mie​li​śmy dużo czer​wo​niu​chów (któ​re stop​nio​wo ści​na​li​śmy i za​stę​po​wa​li​śmy na​sio​na​mi bia​łu​chów). Ale Lon​dy​no​wie i Bro​okly​no​wie byli dum​ni dum​ni, że ich na​zwy po​cho​dzą z dru​giej stro​ny Gwiezd​ne​go Wiru, z Zie​mi. Na Zie​mi lu​dzie mie​li wiel​ką wiel​ką ro​dzi​nę i w niej dużo dużo grup. Gru​pa An​ge​li na​zy​wa​ła się Lon​dyn i mie​li tam czar​ne twa​rze, jak sama An​ge​la. Gru​pa Tom​my’ego na​zy​wa​ła się Bro​oklyn, cho​ciaż nie​któ​rzy na​zy​wa​li ich Żyt. (A co do Trzech To​wa​rzy​szy, któ​rzy wró​ci​li Bun​tow​ni​kiem przez Gwiezd​ny Wir i zo​sta​wi​li na Ede​nie Tom​-

my’ego i An​ge​lę, to grup Di​xo​na i Mi​cha​ela nie zna​li​śmy. Mó​wi​li, że gru​pa Meh​me​ta na​zy​wa się Tur​cja, cho​ciaż on miał na na​zwi​sko Ha​ri​bey. Nie wiem dla​cze​go). Więc tak – Lon​dy​no​wie róż​ni​li się od Pod​nie​bie​skich, Nie​bie​scy od Nie​to​pe​rzy, Nie​to​pe​rze od Czer​wo​niu​chów. Każ​da gru​pa Ro​dzi​ny wsta​wa​ła kie​dy in​dziej, kła​dła się kie​dy in​dziej, mia​ła swój spo​sób ro​bie​nia róż​nych rze​czy i po​dej​mo​wa​nia de​cy​zji, mia​ła ja​kieś dro​bia​zgi, któ​ry​mi się szczy​ci​ła – na przy​kład te na​zwy, Lon​dyn i Bro​oklyn, po​cho​dzą​ce z Zie​mi – mia​ła swo​ją wła​sną mie​szan​kę lu​dzi sil​nych i sła​bych, uczyn​nych i sa​mo​lub​nych, nie​to​py​sków i krzy​wo​sto​pów. Te róż​ni​ce były jed​nak tak drob​ne i tak nud​ne nud​ne. Tak na​praw​dę wszy​scy by​li​śmy strasz​nie do sie​bie po​dob​ni. I miesz​ka​li​śmy jed​ni na dru​gich, więc wła​ści​wie ni​g​dy się od sie​bie nie od​dzie​la​li​śmy. Tak jak to w kół​ko tru​li Naj​star​si, by​li​śmy „jak jed​no”. Praw​da. Jed​na Ro​dzi​na, wszy​scy ra​zem, wszy​scy spo​krew​nie​ni, wszy​scy z jed​ne​go łona i jed​ne​go fiu​ta. – Jak chcesz, to mam jesz​cze tro​chę mle​ka – po​wie​dzia​ła Mar​tha, bio​rąc pier​si w dło​nie. – No pew​nie – po​wie​dzia​łem i po​chy​li​łem się, a ona mi je nad​sta​wi​ła. Uklęk​ną​łem i po​ssa​łem tro​chę cie​płe​go, słod​kie​go mle​ka. – Le​piej – po​wie​dzia​ła po chwi​li. – Już za​czy​na​ły bo​leć. Po​gła​dzi​ła mnie bez​myśl​nie po wło​sach. – Zmarł mi nie​daw​no no​wo​ro​dek – wy​ja​śni​ła. – Dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści spań temu. Ma​lut​ki nie​to​pysz​czek. Miał dziu​rę prak​tycz​nie przez całą twarz, od góry do dołu. Nie był w sta​nie ssać, choć​bym nie wiem jak mu po​ma​ga​ła. Więc po pro​stu… Po​czu​łem, jak dy​go​cze, kie​dy się roz​pła​ka​ła. To dla​te​go nie spa​ła. Nie mo​gła. Nie mo​gła my​śleć o ni​czym poza tym zmar​łym dziec​kiem. Mat​ki tak mia​ły, kie​dy umar​ło im dziec​ko. Nie my​śla​ły o ni​czym, tyl​ko o tej dziu​rze, co zo​sta​ła po dziec​ku. Mar​tha Lon​dyn nie umia​ła wy​peł​nić so​bie cza​su. Nie wie​dzia​ła, jak dać so​bie spo​kój. – W su​mie uro​dzi​łam dzie​się​cio​ro dzie​ci – po​wie​dzia​ła. – Wszyst​kie poza dwo​ma to nie​to​pyszcz​ki. Ja​sne, i tak się je ko​cha, ale… Pu​ści​ła pierś, któ​rą ści​ska​ła, i nad​sta​wi​ła mi dru​gą. – Tyl​ko trój​ka z nich jesz​cze żyje – po​wie​dzia​ła. – Trzy dziew​czy​ny. Resz​ta zmar​ła. Wszy​scy chłop​cy. Ostat​ni trzej za​raz po uro​dze​niu. Pod​nio​słem się. – No cóż, może tym ra​zem ci się od​mie​ni. Kiw​nę​ła gło​wą. Le​ża​ła po​mię​dzy mi​go​czą​cy​mi gwiaz​do kwia​ta​mi. Całą twarz mia​ła we łzach. Kwia​ty świe​ci​ły tak ja​sno, że ich ło​dy​gi rzu​ca​ły na jej cia​ło cią​gle po​ru​sza​ją​ce się i fa​lu​ją​ce li​nie cie​nia. Jed​ną rękę cały czas trzy​ma​ła mię​dzy no​ga​mi, żeby nie wy​pu​ścić ani kro​pli mo​je​go mlecz​ka szczę​ścia. – Jak po łon​cza​sie od dzi​siaj uro​dzi mi się dziec​ko – po​wie​dzia​ła – to dam mu two​je imię. Te śli​zgan​ka ze sta​ro​mat​ka​mi były jed​nak dziw​ne. Kie​dy po​tem o nich my​ślisz, zno​wu ci tward​nie​je i przy​po​mi​nasz so​bie, jak twój fiut wcho​dzi do niej i wy​cho​dzi i masz ocho​tę na jesz​cze. A kie​dy sły​szysz, jak inni chłop​cy prze​chwa​la​ją się je​den dru​gie​mu, ile to do​ro​słych ko​biet wzię​ło ich na śli​zgan​ko, za​czy​nasz się nie​po​ko​ić, że może mają z tego wię​cej przy​jem​no​ści niż ty, albo do​sta​ją coś lep​sze​go niż ty. A chłop​cy z nie​to​py​ska​mi, z któ​ry​mi sta​ro mat​ki ni​g​dy nie chcą się śli​zgać, za​wsze słu​cha​ją tego i my​ślą so​bie: to nie​spra​wie​-

dli​we. Cze​mu mi się coś ta​kie​go nie tra​fia? (Ale ni​g​dy nie mó​wią tego na głos, bo wie​dzą że gład​kie twa​rze będą się tyl​ko z nich śmiać i mó​wić: bo brzyd​ki je​steś, Ein​ste​inie. Brzyd​ki brzyd​ki. Jak sama na​zwa wska​zu​je. Bo masz pysk jak pie​przo​ny nie​to​perz). Ale za​raz po​tem czu​jesz pust​kę, jak​by ra​zem z two​im mlecz​kiem wy​szła z cie​bie ja​kaś iskra i te​raz nic nie jest waż​ne. Tak do​kład​nie się wte​dy po​czu​łem. Na szczę​ście, to nie trwa dłu​go, a sko​ro to jest nie​faj​ne i nie chce się o tym ga​dać, to za​po​mi​na się o tym do na​stęp​ne​go razu. I nikt ni​g​dy o tym uczu​ciu nie wspo​mi​na. Nie mia​łem ocho​ty iść przez Okrą​głą Po​la​nę, gdzie mo​gli mnie za​ha​czyć Naj​star​si, więc po​sze​dłem wzdłuż Stru​mie​nia Di​xo​na, tak jak pły​nie w dół do Zla​nia Stru​mie​ni i most​ka. W ten spo​sób je​dy​nym pro​ble​mem było to miej​sce przy stru​mie​niu, gdzie jed​no​no​gi Jef​fo ro​bił swo​je ło​dzie. Był nud​ny nud​ny i cięż​ko się było od nie​go od​cze​pić. – E! A to kto? Nie John Czer​wo​niuch, ten co zro​bił lam​par​ta? Cho​le​ra. Li​czy​łem, że bę​dzie na wo​dzie w któ​rejś ze swo​ich ło​dzi, ale nie. Sie​dział na kło​dzie pod bia​łu​chem i pra​co​wał nad nową ło​dzią. Wiel​ki fa​cet, ja​kieś sześć​dzie​siąt łon​cza​sów, ła​god​na, mięk​ka twarz, bez zę​bów, no i bez jed​nej nogi po​ni​żej ko​la​na. Pra​co​wał nad trzy​me​tro​wym, prze​po​ło​wio​nym ka​wał​kiem pnia z czer​wo​ni uch a. Wy​skro​bał z nie​go za​schnię​te rur​ki, rów​no uciął koń​ce czar​nosz​kla​ną piłą i wy​gła​dził szorst​kim ka​mie​niem. Miał spe​cjal​ne pa​le​ni​sko do go​to​wa​nia kle​ju z soku z czer​wo​niu​cha. Po​środ​ku był głę​bo​ki dół, wy​peł​nio​ny go​rą​cą, lep​ką, go​tu​ją​cą się ma​zią, a na​oko​ło okrą​gły wy​kop wy​peł​nio​ny roz​ża​rzo​ny​mi wę​gla​mi. Na​bie​rał kle​ju ły​chą z kory i sma​ro​wał nim ka​wał​ki koź​lej skó​ry, na​cią​gnię​te moc​no na koń​ce kło​dy. Skó​ry już zro​bi​ły się twar​de twar​de od pierw​sze​go kle​ju, a te​raz sma​ro​wał je jesz​cze gru​biej, żeby przy​kle​ić ko​lej​ną war​stwę skór. – Dłu​go nad tą pra​cu​jesz, Jef​fo? – No, bę​dzie ze dwa​dzie​ścia wstań. – To ile ło​dzi ty do​tąd zro​bi​łeś? – Eee… trzy​dzie​ści, czter​dzie​ści. Wiesz, one wca​le nie są ta​kie trwa​łe, te ło​dzie. Obo​jęt​ne ile da się kle​ju, wcze​śniej czy póź​niej koń​ce się ro​zej​dą, łód​ka to​nie, lu​dzie przy​cho​dzą i mó​wią: „Oj, Jef​fo, Jef​fo, da się to skle​ić z po​wro​tem?”. „Nic z tego”, ja mó​wię. „Trze​ba mieć nowe skó​ry, mięk​kie, żeby się je dało na​cią​gnąć, a jak drzew​no na koń​cach na​mo​kło, to le​piej w ogó​le za​cząć od nowa”. No i wte​dy oczy​wi​ście: „Jef​fo, Jef​fo, a zro​bisz nam nową łód​kę?”. – I nie nu​dzi cię to? – Jak się znu​dzę, to po​pły​nę so​bie swo​ją ło​dzią na ryby. Dla mnie to jak spa​cer. Po wo​dzie pły​nę tak samo szyb​ko, jak ty dasz radę iść po zie​mi, na dwóch no​gach. Albo i szyb​ciej. Pew​nie, że szyb​ciej. Sta​re​go Jef​fo na ło​dzi nikt nie prze​go​ni. Zresz​tą, ja lu​bię ro​bić te ło​dzie. Do​bra to ro​bo​ta. Na​uczy​li nas tego sam Tom​my i Gela. „Rób​cie ło​dzie”, po​wie​dzie​li, „a przyj​dzie ta​kie wsta​nie, kie​dy na​uczy​cie się ro​bić ta​kie ło​dzie, jaką przy​le​cie​li​śmy ni z Trze​ma To​wa​rzy​sza​mi. I wte​dy bę​dzie​cie mo​gli wró​cić na Zie​mię. Na fiu​ty Toma i Har​ry’ego, po​my​śla​łem, to wła​śnie jest cały pro​blem z nami. To wła​śnie jest z nami nie tak. Ży​je​my, jak​by​śmy na​praw​dę nie miesz​ka​li na Ede​nie, jak​by to był tyl​ko obóz, co my​śli​wi ro​bią w le​sie na parę spań. Cały czas cze​ka​my, żeby wró​cić tam, gdzie na​praw​dę jest na​sze miej​sce. – Nie wy​da​je ci się, że żeby po​le​cieć na Zie​mię trze​ba cze​goś wię​cej niż sta​ry ka​wał

pnia po​ob​kle​ja​ny skó​ra​mi, co, Jef​fo? – za​py​ta​łem. – No po​myśl tyl​ko. Rze​czy, któ​re la​ta​ją, nie są ta​kie cięż​kie jak two​je ło​dzie. Nie​to​pe​rze, prze​lot ki, pta​ki, one wszyst​kie pra​wie nic nie ważą. Ale żeby prze​nieść two​ją łódź na wodę, trze​ba brać ją we dwój​kę trój​kę, nie? – A ty my​ślisz, że Lon Do​wnik to był lek​ki jak prze​lot​ka? Pa​mię​taj, że był wiel​ki jak cały Ka​mien​ny Krąg – prych​nął Jef​fo. – I zro​bio​ny był z me​ta​lu, cięż​kie​go jak ka​mień. Tak tak, oni mie​li spo​sób, żeby i cięż​kie rze​czy la​ta​ły, tak jak cięż​kie rze​czy po​tra​fią pły​wać po wo​dzie. Pew​nie to i była praw​da. Lu​dzie na Zie​mi mu​sie​li ja​koś zna​leźć spo​sób, żeby cięż​kie rze​czy uno​si​ły się w po​wie​trze. Ale jak? No cóż, nie mia​łem po​ję​cia, po​dob​nie jak Jef​fo i wszy​scy inni. Bo czym się od nich róż​ni​łem? Tak mało wie​dzie​li​śmy, a Zie​mia​nie tak dużo. Tak mało, że by​li​śmy jak śle​pi. Nic dziw​ne​go, że tak nie mo​gli​śmy się do​cze​kać tej Zie​mi. Nic dziw​ne​go, że tyl​ko cze​ka​li​śmy na to wsta​nie, kie​dy oni w koń​cu po nas przy​le​cą. Nic dziw​ne​go, że sta​ry Jef​fo mó​wił so​bie, że któ​re​goś dnia wy​klei z pnia i skó​ry pie​przo​ną la​ta​ją​cą łód​kę, że​by​śmy nie mu​sie​li na nich cze​kać. Nic dziw​ne​go, że Lucy Lu z tymi wiel​ki​mi łza​wy​mi oczy​ma cią​gle do​sta​wa​ła od ca​łej Ro​dzi​ny czar​nosz​kło i skó​ry, sko​ro opo​wia​da​ła im hi​sto​rie, jak to wszyst​kie na​sze cie​nie po śmier​ci sta​rych, cięż​kich ciał po​le​cą aż na ja​sną ja​sną Zie​mię. – Zgu​bi​łeś się kie​dyś na Śnież​nym Ciem​nie, praw​da? – za​py​ta​łem. – Dwa wsta​nia temu też tam by​li​śmy, na Zim​nej Ścież​ce, i Sta​ry Ro​ger nam opo​wie​dział. Ale nie ro​zu​miem jed​ne​go: jak ty się tam zgu​bi​łeś? Od​wró​cił wzrok i w pierw​szej chwi​li po​my​śla​łem, że mi nie od​po​wie. – Przez cho​ler​ne weł​nia​ki, wy​pro​wa​dzi​ły mnie tam – od​parł po chwi​li. – Sze​dłem za ich lam​pa​mi i na​gle się za​tra​ci​ły. I nie wi​dzia​łem nic. Nic a nic, ro​zu​miesz? Wła​snej ręki przed no​sem nie wi​dzia​łem. Na szy​ję Toma, zim​no zim​no było. Nic nie wi​dać, nic nie czuć, nic, tyl​ko zim​no. Strasz​ne to miej​sce, tam na gó​rze. Mó​wią, że cały Eden był taki, do​pó​ki z Pod​zie​mia nie wy​szło cie​pło, a my nie przy​le​cie​li​śmy z nie​ba. Tyl​ko ciem​ność, lód i ska​ły. Je​śli to praw​da, to aż strasz​nie o tym my​śleć. Strasz​nie strasz​nie. – Po​krę​cił gło​wą. – No i nie wie​dzia​łem, gdzie je​stem. Nie wie​dzia​łem, cze​mu nie sły​chać, jak resz​ta mnie woła. Sam krzy​cza​łem, ja​sne, ale sły​sza​łem tyl​ko echo swo​ich krzy​ków, gdzieś wy​so​ko. Echo, echo echa i echo echa echa. Wie​dzia​łem, że te góry cią​gną się tam bez koń​ca, jesz​cze wię​cej lodu, co​raz zim​niej i co​raz wy​żej i… i… Oj. Wy​glą​da​ło, że za​raz roz​pła​cze się jak dzie​ciak, jak tak da​lej pój​dzie, więc szyb​ko mu prze​rwa​łem. – No to jak, Jef​fo, mie​li​by​śmy prze​żyć w łód​ce, co leci aż pod Gwiezd​ny Wir, sko​ro już tro​chę nad la​sem jest tak zim​no i ciem​no? Po​myśl, jak zim​no musi być tam w gó​rze. Po​pa​trzył na mnie z ura​zą. – Mie​li ja​kiś spo​sób, nie? Tom my, An​ge​la i To​wa​rzy​sze mie​li ja​kiś spo​sób. Zna​li róż​ne rze​czy, o któ​rych nie mamy po​ję​cia, te róż​ne me​ta​le, pla​sti​ki i Py… – za​jąk​nął się na tym sło​wie – …Py-ront. Umie​li la​tać i wie​dzie​li, jak się ogrzać. Jak bę​dzie​my da​lej bu​do​wać łód​ki, też się na​uczy​my. Tak mó​wił, ale jed​no​cze​śnie ze zło​ścią sma​ro​wał kle​jem koź​lą skó​rę, do​kład​nie tak samo jak ze wszyst​ki​mi po​przed​ni​mi łód​ka​mi. Nie pró​bo​wał ni​cze​go no​we​go i w ży​ciu nie

spró​bo​wał. Ani razu, choć zro​bił tych łó​dek trzy​dzie​ści czter​dzie​ści. – A jak oni ucię​li ci tę nogę? – za​py​ta​łem. – Od​pi​ło​wał i czar​nosz​kla​nym no​żem, su​kin​sy​ny. Co, Ro​ger ci nie opo​wie​dział? Za dużo py​tań za​da​jesz, mło​dy czło​wie​ku. Dużo nie​ład​nych py​tań. Ja nie chcę o tym roz​ma​wiać, ro​zu​miesz? Nie lu​bię tego wspo​mi​nać. Ty byś lu​bił na moim miej​scu? Idź już so​bie i daj mi spo​koj​nie do​koń​czyć łód​kę. Uśmie​cha​jąc się do sie​bie, że tak spryt​nie się od nie​go od​cze​pi​łem, po​sze​dłem z po​wro​tem przez Bro​okly​nów, Kol​cza​ków, do Czer​wo​niu​chów. My​śli​wi i zbie​ra​cze aku​rat wra​ca​li z lasu ze sta​rym, ży​la​stym gniezd​ni​kiem i pa​ro​ma tor​ba​mi owo​ców. Za mało, dużo za mało dla czter​dzie​stu paru osób. Gdy​by​śmy nie mie​li jesz​cze trzech nóg tego weł​nia​ka, po​szli​by​śmy spać głod​ni.

6.

Tina Kol​czak

Pod ko​niec na​stęp​ne​go wsta​nia, dwa spa​nia po tym, jak zro​bił tego lam​par​ta, John Czer​wo​niuch po​szedł ze mną w górę stru​mie​nia Di​xo​na. Wleź​li​śmy na ska​ły za pło​tem od stro​ny Lon​dy​nów i Pod​nie​bie​skich, aż Głę​bo​ki Staw zna​lazł się pod nami. Cały świe​cił od fa​lo​ro​stów, wod​nych lam​pek i pól ostryg. – Cał​kiem jak​by tam w dole był dru​gi las, nie? – po​wie​dzia​łam. – Dru​ga Okrą​gła Do​li​na, a wo​kół niej ska​ły jak Śnież​ne Ciem​no. Je​dy​na róż​ni​ca, że jest pod wodą. Miał na​wet na koń​cu mały wą​ski wo​do​spa​dzik, któ​rym woda prze​le​wa​ła się do Wiel​ko​sta​wu, zu​peł​nie tak, jak cała woda z Okrą​głej Do​li​ny spły​wa​ła przez Uj​ścio​spad. – No wła​śnie – prych​nął John. – A kie​dy przy Uj​ścio​spa​dzie zno​wu ob​su​nie się wiel​ka ska​ła, to cała Okrą​gła Do​li​na może bę​dzie pod wodą. Do Głę​bo​kie​go Sta​wu pra​wie nikt nie cho​dził, więc by​li​śmy tam tyl​ko we dwo​je. Ze​szli​śmy nad wodę, zdję​li​śmy pa​so​skó​ry i za​nur​ko​wa​li​śmy. Woda była czy​sta jak po​wie​trze i cie​pła cie​pła jak mle​ko pro​sto z pier​si. Stru​mień, któ​ry na​peł​nia Głę​bo​ki Staw, pły​nie pro​sto z Lo​dow​ca Di​xo​na w Nie​bie​skich Gó​rach i jest lo​do​wa​ty, ale staw ogrze​wa​ją ko​rze​nie drzew i wod​ne la​tar​nie. – Od​waż​ne to było – po​wie​dzia​łam, kie​dy sta​nę​li​śmy na dnie przy sa​mym brze​gu wody – zro​bić tego lam​par​ta, cał​kiem sa​me​mu. Chwy​ci​li​śmy się cie​płych ko​rze​ni i od​wró​ci​li​śmy do sie​bie, bli​sko bli​sko, sto​jąc w cie​płej cie​płej wo​dzie do ra​mion. – Wszy​scy tak mó​wią – po​wie​dział John, par​ska​jąc śmie​chem – ale u cie​bie to brzmi jak py​ta​nie. Kiw​nę​łam gło​wą. Bo to było py​ta​nie. Chcia​łam się cze​goś o nim do​wie​dzieć. Miły był, bez dwóch zdań, i ład​ny, więc ja​sne ja​sne, dla​cze​go był ulu​bień​cem wszyst​kich sta​ro​ma​tek, co chcia​ły jego mlecz​ka. No, był jesz​cze szyb​ki, in​te​li​gent​ny, i inne dzie​cia​ki go sza​no​wa​ły. A te​raz stał się w Ro​dzi​nie kimś waż​nym – każ​dy już ko​ja​rzył jego imię. Wszyst​ko su​per su​per, ale ja nie do koń​ca go wy​czu​wa​łam. Nikt nie wy​czu​wał. Coś tam jed​nak trzy​mał tyl​ko dla sie​bie. – No… – po​wie​dzia​łam – cza​sem chy​ba tak jest, że lu​dzie tyl​ko raz ro​bią coś od​waż​ne​go i tyle. A inni zno​wu są od​waż​ni tyl​ko na je​den spo​sób.

Wzru​szył ra​mio​na​mi. – No tak. Praw​da. Raz to nic ta​kie​go. A cza​sem lu​dzie ro​bią coś od​waż​ne​go, bo po pro​stu nie zdą​ży​li po​my​śleć. – Z tobą też tak było? Za​sta​no​wił się. – To praw​da, nie mia​łem cza​su my​śleć, kie​dy lam​part cho​dził do​oko​ła nas. Ale wie​dzia​łem, że mam wy​bór i że jak uciek​nę, nikt nie bę​dzie miał mi za złe. Więc nie, nie dla​te​go tam zo​sta​łem, bo nic in​ne​go nie przy​szło mi do gło​wy. – To dla​cze​go? To był tyl​ko cho​ler​ny lam​part. Na​wet zjeść się go nie da. – Bo… Tak na​praw​dę ni​g​dy tego do​brze nie ro​zu​mia​łem, więk​szość lu​dzi pew​nie tego nie ro​zu​mie, ale do​tar​ło do mnie, że ja nie tyl​ko de​cy​du​ję, co zro​bić, ale i kim chcę być, w sen​sie: ja​kim czło​wie​kiem. I dla​te​go tak zro​bi​łem. I od tego cza​su, jak tyl​ko będę mieć ja​kąś de​cy​zję do pod​ję​cia, będę ro​bić tak samo. – Jak to, czy​li za​wsze bę​dziesz wy​bie​rał coś nie​bez​piecz​ne​go? Par​sk​nął. – No nie, pew​nie, że nie. To by było dur​ne. Za​raz bym zgi​nął i tyle. Po pro​stu za​wsze się za​sta​no​wię, do​kąd zmie​rzam i kim chcę być, a nie tyl​ko, co bym chciał w da​nej chwi​li. Uśmiech​nę​łam się i po​ca​ło​wa​łam go. Po​do​ba​ło mi się to. Ja też po​dob​nie my​śla​łam. Nie zro​bi​łam żad​ne​go lam​par​ta i nie pla​no​wa​łam, ale jak coś ro​bi​łam, za​wsze do​kład​nie się za​sta​no​wi​łam, czy nie ro​bię tego tyl​ko dla​te​go, że tak ła​twiej, albo po pro​stu, żeby nie zde​ner​wo​wać in​nych lu​dzi. – Do​bry plan – po​wie​dzia​łam. – Mam tak samo. – Tak? Pod ja​kim wzglę​dem? – No, je​stem z Kol​cza​ków, wło​sy też ści​nam w ta​kie kol​ce i cała je​stem kol​cza​sta kol​cza​sta. Mó​wię, co my​ślę, i nie po​zwa​lam in​nym, żeby mi dyk​to​wa​li, co mam ro​bić. A jak cze​goś się boję, to my​ślę: no tak, boję się, ale czy mam to zro​bić tak czy owak? Uśmiech​nął się i kiw​nął gło​wą. Po​ca​ło​wa​łam go szyb​ko, za​nim​by się od​su​nął. – No do​bra, pa​nie mor​der​co lam​par​tów – po​wie​dzia​łam – zo​ba​czy​my, na ile dasz radę wstrzy​mać od​dech. Mo​że​my się za​ło​żyć, że na​ło​wię wię​cej ostryg niż ty. Wsko​czy​łam do ja​snej, roz​ma​zu​ją​cej kształ​ty wody i ro​zej​rza​łam się za skal​ny​mi grzbie​ta​mi, któ​re po​ra​sta​ły ostry​gi, dwa trzy me​try pod po​wierzch​nią. Otwie​ra​ły i za​my​ka​ły świe​cą​ce ró​żo​we pasz​cze. Zgar​nę​łam po gar​ści z trzech róż​nych skał i wy​sko​czy​łam na po​wierzch​nię. Kie​dy rzu​ca​łam je na ska​li​sty brzeg, tuż koło mnie wy​nu​rzył się John. – Ha ha! I mam wię​cej niż… – wy​sa​pał, ale ja już za​nur​ko​wa​łam z po​wro​tem, pro​sto w roz​iskrzo​ną ła​wi​cę ma​lut​kich ry​bek. Ze​bra​li​śmy na brze​gu całą górę ostryg, a po​tem po​ło​ży​li​śmy się na mięk​kiej zie​mi pod ob​wi​sły​mi ga​łę​zia​mi żół​ciu​chów i za​czę​li​śmy je otwie​rać. Ostry​gi rzę​zi​ły i sy​cza​ły, umie​ra​jąc, a my wy​ry​wa​li​śmy z nich ka​wał​ki świe​cą​ce​go mię​sa, tro​chę kar​mi​li​śmy się nimi na​wza​jem, tro​chę się o nie bi​li​śmy, a cza​sem spi​ja​li​śmy so​bie ich sok na​wza​jem z ust. – Pa​nie mor​der​co lam​par​tów, a może by tak małe śli​zgan​ko? Masz ocho​tę? – szep​nę​łam, ca​łu​jąc go i kła​dąc mu rękę na fiu​cie. – Ale trze​ba bę​dzie od tyłu, bo ja na ra​zie nie chcę mieć żad​nych dzie​ci na gło​wie. Nie mam ocho​ty zo​stać mło​do mat​ką i tkwić w Ro​dzi​nie ze śle​py​mi sta​ru​cha​mi, krzy​wo​sto​pa​mi i nie​mow​la​ka​mi.

My​śla​łam, że nie ma wąt​pli​wo​ści, co od​po​wie, ale się my​li​łam. – Zo​staw​my to na ra​zie – po​wie​dział. – Zo​staw​my na póź​niej. Wte​dy się zdzi​wi​łam zdzi​wi​łam. No i tro​chę ob​ra​zi​łam. Coś z nim jest nie tak? Co on so​bie my​ślał, że po co tu przy​szli​śmy? Mało któ​ry chło​pak by mi od​mó​wił, i mało któ​ry męż​czy​zna, są​dząc po tym, jak na mnie pa​trzy​li, cho​ciaż re​gu​ły Ro​dzi​ny mó​wi​ły, że do​ro​słym męż​czy​znom nie wol​no z dziew​czy​na​mi ob​rost​ka​mi. – Za dużo się kła​dłeś ze sta​ry​mi ko​bie​ta​mi, John – po​wie​dzia​łam mu. – Na przy​kład z tą Mar​thą Lon​dyn, w two​je bez​pra​co​we wsta​nie. Ze sta​rą Mar​thą, któ​rej nie​daw​no zmar​ło dziec​ko. Zu​ży​ły cię te sta​re baby. John zdzi​wił się, że wie​dzia​łam. Głu​pi ja​kiś. W Ro​dzi​nie nie da się nic zro​bić, żeby wszy​scy się nie do​wie​dzie​li. Po​tem za​czy​na​ją to roz​trzą​sać, ob​ga​dy​wać, roz​grze​by​wać i wspól​nie de​cy​do​wać, co na ten te​mat my​śleć. O Joh​nie i Mar​cie usły​sza​łam od czte​rech pię​ciu osób i nie by​łam tym za​chwy​co​na. Do​bra, wszyst​kie chło​pa​ki cho​dzą ze sta​ro​mat​ka​mi jak tyl​ko mają oka​zję, ale on wie​dział, że może mieć mnie, praw​da? Moż​na by my​śleć, że to mu wy​star​czy na jed​no dwa wsta​nia, ale nie. My​śla​łam, że oszczę​dzi się dla mnie. – To nie ma z tym nic wspól​ne​go – po​wie​dział. – To coś in​ne​go. Tak mamy w Ro​dzi​nie. Cho​dzi po pro​stu… Za​czął się za​sta​na​wiać. I my​ślał tak dłu​go, że wy​glą​da​ło, jak​by cał​kiem o mnie za​po​mniał. No a kie​dy się w koń​cu ode​zwał, też nie​spe​cjal​nie oka​zy​wał, że wie, dla​cze​go mnie ura​ził. – Więc tak. Może fak​tycz​nie to nie za do​bry po​mysł, żeby cho​dzić ze sta​ro​mat​ka​mi przy każ​dej oka​zji. Może to wła​śnie jed​na z tych rze​czy, o któ​rych mó​wi​łem: tych, co się je robi, bo tak jest ła​twiej i się nie za​sta​na​wiasz… – No do​bra, nie​waż​ne, a wra​ca​jąc do mo​je​go py​ta​nia…? – No… – Nie chcesz mnie? – Ja​sne, że tak, ale… – Za​śmiał się. – Daj spo​kój, no oczy​wi​ście, że cię chcę. Do​pie​ro co do​ty​ka​łaś mo​je​go fiu​ta! Jak szli​śmy tu​taj, to le​d​wo się mie​ścił w pa​so​skó​rze! Ale te​raz chcę po pro​stu jeść ostry​gi i roz​ma​wiać. Czy to ta​kie dziw​ne? Tyle jest rze​czy, o któ​rych chcę po​roz​ma​wiać, a tak mało lu​dzi, któ​rzy ro​zu​mie​ją, o co mi cho​dzi. Mo​że​my się po​śli​zgać, ale to by​ło​by wła​śnie ta​kie ła​twe wyj​ście, i oczy​wi​ste, a może cie​ka​wiej by​ło​by jed​nak… – To roz​ma​wiaj. Po​wiedz mi o ta​kich rze​czach, że tyl​ko ja zro​zu​miem, o co ci cho​dzi. Pod​niósł ko​lej​ną ostry​gę, wy​rwał z niej bu​zu​ją​ce, ró​żo​we mię​so i rzu​cił pu​stą musz​lę z po​wro​tem do wody. – Wiesz, cze​mu zro​bi​łem lam​par​ta, już ci po​wie​dzia​łem. Strasz​nie dużo się nad rym za​sta​na​wia​łem. Przy​szło mi do gło​wy, że to wła​śnie w Ro​dzi​nie ro​bi​my źle. Że kie​dy tra​fia się taka oka​zja, za​wsze ucie​ka​my na drze​wo. I ro​bi​my to od tak daw​na, że to już się sta​ło na​tu​rą ca​łej Ro​dzi​ny: Ro​dzi​na po pro​stu cho​wa się przed wszyst​kim co strasz​ne i cze​ka aż przyj​dzie po​moc. – A gdy​by​śmy byli inni, to co by​śmy ro​bi​li? – No… – Za​wa​hał się, jak​by sam miał na to py​ta​nie dwie od​po​wie​dzi. – No, na przy​kład pew​nie by​śmy nie miesz​ka​li na ku​pie wo​kół Ka​mien​ne​go Krę​gu i nie cze​ka​li, aż Zie​mia przy​le​ci i nas za​bie​rze.

– To ty nie wie​rzysz, że Zie​mia przy​le​ci? – Tego nie po​wie​dzia​łem. Oczy​wi​ście, że wie​rzę. Wcze​śniej czy póź​niej pew​nie przy​le​cą. Ja mó​wię tyl​ko, że nie po​win​ni​śmy tak mar​no​wać ży​cia – cze​kać na nich w tym sa​mym miej​scu i ma​rzyć o po​wro​cie na Zie​mię. Lu​dzie mó​wią, że mamy być do​brzy do​brzy, żeby nas po​lu​bi​li, żeby chcie​li nas za​brać z po​wro​tem. AJe czy nie bar​dziej nas po​lu​bią, jak bę​dzie​my pró​bo​wa​li żyć tak, jak na Zie​mi? Od​kry​wać coś, pró​bo​wać no​wych rze​czy, ulep​szać to i tam​to. Co jest do lu​bie​nia w ta​kiej Ro​dzi​nie, co sie​dzi na ku​pie w jed​nym miej​scu, ma​rzy na ja​wie i nie ru​szy się na krok, na​wet je​śli to zna​czy, że umrze z gło​du albo uto​nie? Ro​ze​śmia​łam się na te sło​wa. – No, nie​wie​le – zgo​dzi​łam się. – Zresz​tą – do​dał – nie ma chy​ba sen​su my​śleć, że Zie​mia przy​le​ci ja​koś za​raz. Do​bra, wia​do​mo, że Trzej To​wa​rzy​sze wró​ci​li na Bun​tow​ni​ka i pew​nie prze​le​cie​li nim z po​wro​tem przez Dziu​rę w Nie​bie. Ale zda​je się, że z Bun​tow​ni​kiem było coś nie tak, praw​da? Ze​psuł się, kie​dy An​ge​la i Mi​cha​el go​ni​li go Ko​smicz​nym Raj​do​wo​zem. I Praw​da mówi nam, że Trzej To​wa​rzy​sze wie​dzie​li, że jest mała szan​sa, żeby Bun​tow​nik do​le​ciał cało i żeby to prze​ży​li. No prze​cież Tom​my i An​ge​la dla​te​go zo​sta​li, praw​da? Żeby cho​ciaż ktoś wy​szedł z tego żywy? Ski​nę​łam gło​wą. – I mi​nę​ło dwie​ście łon​cza​sów, więc coś mu​sia​ło się stać, bo daw​no by na​pra​wi​li Bun​tow​ni​ka i wró​ci​li. Tyl​ko że na​wet je​śli Trzej To​wa​rzy​sze zgi​nę​li, a Bun​tow​ni​ka nie dało się na​pra​wić, i tak mógł wró​cić na Zie​mię. Wiesz, coś jak łód​ka, co sama do​pły​nie na brzeg. I wte​dy… – I wte​dy Zie​mia​nie do​wie​dzie​li​by się, co się sta​ło, z Ra​dy​ja i Kom​pu​te​ra. Tak, wiem, wiem. Ale zbu​do​wa​nie no​we​go stat​ku za​ję​ło​by im bar​dzo dużo cza​su. Ten pierw​szy po​dob​no bu​do​wa​li ty​sią​ce lat. -„Lat” – prze​drzeź​ni​łam go. – Tyl​ko sta​ru​chy mó​wią „lat”. Wzru​szył ra​mio​na​mi. – No to ty​sią​ce łon​cza​sów. Dla​te​go wła​śnie nie po​win​ni​śmy tak żyć, jak​by je​dy​nym ce​lem było cze​ka​nie, aż przy​le​cą. I nie po​win​ni​śmy sie​dzieć w miej​scu i ro​bić wszyst​kie​go w kół​ko tak samo. – Ale Praw​da mówi, że Zie​mia przy​le​ci nad Ka​mien​ny Krąg, i je​śli nas tam nie bę​dzie, to nas nie znaj​dą. – No wiem – od​po​wie​dział John. – Wiem. My​ślał dłu​go, dwa razy już miał się ode​zwać, ale znów ury​wał. – Ale po​słu​chaj… – za​czął in​nym, ci​chym gło​sem, jak​by sam nie chciał tego sły​szeć. – Po​słu​chaj, sko​ro oni są w sta​nie prze​pły​nąć stat​kiem przez cały Gwiezd​ny Wir, to na pew​no będą w sta​nie nas zna​leźć, je​śli odej​dzie​my na parę ki​lo​me​trów od Krę​gu? To może war​to spró​bo​wać? Ro​zu​miesz, nie ma sen​su tkwić tu​taj, sko​ro za​raz skoń​czy się nam je​dze​nie i umrze​my z gło​du, praw​da? Wte​dy Zie​mia znaj​dzie tyl​ko kup​kę ko​ści i tyle. Po​ca​ło​wa​łam go. – A te​raz, John, śli​zgniesz się? – Nie, nie te​raz. In​nym ra​zem. Za dużo cho​dzi mi po gło​wie. Tym ra​zem nie po​czu​łam się ura​żo​na. Na​wet po​do​ba​ło mi się, że on ma w gło​wie róż​ne

spra​wy, ta​kie waż​ne, że dają so​bie radę z tą jed​ną my​ślą. Mało któ​ry chło​pak w Ro​dzi​nie ma w gło​wie coś wię​cej poza śli​zgan​kiem. A już jak​by zna​lazł się ze mną nad Głę​bo​kim Sta​wem, bez skó​ry na so​bie, tyl​ko we dwo​je, ja chęt​na, to już nie ma mowy. Wła​ści​wie to chy​ba nikt nie był​by w sta​nie po​wie​dzieć „nie”. Oczy​wi​ście poza tymi pa​ro​ma, co wolą in​nych chło​pa​ków. – To by było na​wet tro​chę ła​twiej – po​wie​dzia​łam – gdy​by​śmy wie​dzie​li na pew​no, że oni nie przy​le​cą. A tak, to je​ste​śmy tro​chę jak taka mama, któ​rej dziec​ko zgu​bi​ło się w le​sie. Za nic nie może się za​brać, póki nie znaj​dą się ko​ści. John za​sta​no​wił się nad tym. – Ale jak​by​śmy to wie​dzie​li, by​li​by​śmy sa​mot​ni sa​mot​ni. I smut​ni smut​ni smut​ni.

7.

John Czer​wo​niuch

Sta​ra Lucy Lu mó​wi​ła, że każ​da żywa isto​ta ma w głę​bi cia​ła scho​wa​ny cień, któ​ry chce się wy​do​stać. Bzdu​ra to była, ale na swój spo​sób praw​dzi​wa w przy​pad​ku wie​lu lu​dzi. Taki Ger​ry na przy​kład: może się śmiać, krzy​czeć i grać głup​ka, ale w jego oczach za​wsze wi​dać taki cień, kom​plet​nie róż​ny od tego, co świa​tu po​ka​zu​je – prze​stra​szo​ny prze​stra​szo​ny cień, co cią​gle się boi, że zo​sta​nie sam albo będą się z nie​go śmiać, albo choć​by go zo​ba​czą. Albo taka Bel​la: in​te​li​gent​na, spryt​na, ale w po​ło​wie jest cie​niem. Wię​cej niż w po​ło​wie. Tyle ma w so​bie tego cie​nia, że chy​ba już sama nie pa​mię​ta swo​je​go cia​ła. Za to Tina ta​kie​go cie​nia nie mia​ła. Jej twarz i cia​ło nie były żad​ny​mi kry​jów​ka​mi, były nią samą i do​brze o tym wie​dzia​ła. Dla​te​go wła​śnie męż​czyź​ni i chłop​cy nie mo​gli ode​rwać od niej wzro​ku. Wie​dzie​li, że to, co w niej ład​ne ład​ne, się​ga aż do sa​me​go środ​ka. Że cała taka jest. Kie​dy szli​śmy na górę do Głę​bo​kie​go Sta​wu, tak bar​dzo bar​dzo chcia​łem się z nią śli​zgnąć. A na ko​niec tego wsta​nia, gdy już wczoł​ga​łem się do sza​ła​su i po​ło​ży​łem obok Ger​ry’ego oraz Jef​fa, bar​dzo dłu​go nie mo​głem za​snąć, my​śląc o tym, jak strasz​nie jej te​raz chcę. I za​cho​dzi​łem w gło​wę, cze​mu się z nią nie śli​zgną​łem, kie​dy mia​łem oka​zję – i wie​dzia​łem, że po​wód jest po​waż​niej​szy, niż jej po​wie​dzia​łem, ale nie wie​dzia​łem jaki. A gdy w koń​cu za​sną​łem, śnił mi się ten sen, co wszyst​kim w Ro​dzi​nie: sen o Zie​mia​nach, przy​la​tu​ją​cych z Gwiezd​ne​go Wiru błysz​czą​cym Ło​nem Do​wni​kiem, żeby nas wszyst​kich za​brać z po​wro​tem. Tyl​ko że kie​dy przy​le​cie​li, ja by​łem da​le​ko da​le​ko. Zo​ba​czy​łem go na nie​bie, bie​głem i bie​głem, ale cią​gle coś mi prze​szka​dza​ło, cią​gle nie mo​głem się ru​szyć, a wie​dzia​łem, że nie​dłu​go zno​wu się unie​sie, wró​ci na Zie​mię beze mnie i już ni​g​dy nie wró​ci. Na​stęp​ne​go wsta​nia Bel​la po​sła​ła mnie na zbie​ra​nie. Zbie​ra​nie, nie praw​dzi​we po​lo​wa​nie, a do tego nie mo​głem od​da​lać się od pło​tu Ro​dzi​ny, bo po​sze​dłem z du​żym Mę​tem, Ger​rym i Jef​fem, a Jeff da​le​ko na tych swo​ich no​gach nie zaj​dzie. Oczy​wi​ście tuż za pło​tem mało co było do ze​bra​nia, bo wszy​scy tam cho​dzi​li – cho​ciaż tro​chę nam się w su​mie po​szczę​ści​ło, bo Met za​raz wy​pa​trzył ogon peł​za​ka zni​ka​ją​ce​go w ru​rze po​wietrz​nej jed​ne​go bia​łu​cha. Był z tych sza​rych, gru​bo​ści ra​mie​nia do​ro​słe​go i może dwa trzy razy dłuż​szy, trzy​dzie​-

ści czter​dzie​ści par ma​łych pa​zur​ków, świe​cą​ce oczy i pa​skud​na pasz​cza peł​na ostrych jak igły czar​nych zę​bów. Wła​śnie na ta​kie trze​ba było uwa​żać, kie​dy szu​ka​ło się sło​dów w pnia​kach i ru​rach po​wietrz​nych. Ma​lu​chy cza​sa​mi tak się na​pa​la​ły na sło​dy i za​po​mi​na​ły spraw​dzić – a wte​dy peł​za​ki wy​ska​ki​wa​ły i gry​zły je w twarz – było tro​chę ta​kich w Ro​dzi​nie, z bli​zna​mi, bez oka, albo bez nosa. Dla​te​go do​ro​śli cią​gle nam po​wta​rza​li, żeby za​bi​jać każ​de​go peł​za​ka, jaki się tra​fi w po​bli​żu Ro​dzi​ny. Ostat​nio na​wet za​czę​li​śmy je jeść. Na​wet spo​ro było na nich mię​sa, jak się wy​bra​ło ka​wał​ki sko​ru​py i ko​ści, cho​ciaż sma​ko​wa​ło bło​tem, a nie​któ​rych bo​lał po nim brzuch. No, w każ​dym ra​zie, kie​dy zo​ba​czy​li​śmy, jak cho​wa się do rury, cof​nę​li​śmy się tro​chę, żeby dać mu chwi​lę na za​wró​ce​nie. Tym​cza​sem wy​cią​gnę​li​śmy z wor​ka ka​wał sznu​ra z fa​lo​ro​stu i zro​bi​li​śmy z nie​go pę​tlę. Ja mia​łem ze sobą pał​kę. Do​brą, po​rząd​ną, z ga​łę​zi bia​łu​cha, a w dziu​rze na grub​szym koń​cu mia​ła we​tknię​te i przy​kle​jo​ne koź​lim kle​jem dwa wiel​kie ka​mie​nie. Da​łem ją Mę​to​wi, któ​ry był wy​so​ki, nie​zdar​ny i nie​zbyt by​stry. – A ty nie chcesz tego zro​bić, John? – za​py​tał, jak​bym miał pra​wo, sko​ro zro​bi​łem lam​par​ta, za​bić każ​de zwie​rzę, ja​kie ze​chcę. Met za​li​czał się do tych, któ​rzy cze​ka​ją, aż inni po​wie​dzą im, co ro​bić i co my​śleć. -Nie, Met, ty go zo​ba​czy​łeś, ty go zrób. Kie​dy peł​zak się po​ka​zał, prze​lot​ki od​le​cia​ły, ale one mają krót​ką pa​mięć i te​raz, gdy się scho​wał, za​czę​ły wra​cać do sło​dów. I oczy​wi​ście za​raz przy​le​ciał i nie​to​perz, smo​luch, czar​ny jak lam​part, za​ło​po​tał i za​nur​ko​wał jak ka​wa​łek ciem​no​ści przez świe​tli​sty las, zgar​nia​jąc od​la​tu​ją​ce od sło​dów prze​lot​ki. Dur​ny nie​to​perz nie wie​dział, co go cze​ka! Ciach! – wy​sko​czył łeb peł​za​ka i za​ła​twił go jed​nym kłap​nię​ciem, ra​zem z pa​ro​ma prze​lot​ka​mi. Tup, tup, tup – zro​bi​ły jego łapy, gdy co​fał się z po​wro​tem. Spoj​rza​łem na Meta. Wo​lał, że​bym ja wszyst​kim się za​jął, ale wi​dział po mo​jej mi​nie, że zo​sta​wiam to jemu. – Eee… to jak, Ger​ry, Jeff, go​to​wi z tym sznur​kiem? – za​py​tał w koń​cu. Cała trój​ka pod​kra​dła się po ci​chu, a Ger​ry i Jeff sta​nę​li po obu stro​nach pnia, opusz​cza​jąc pę​tlę nad wy​lot rury. Met stał przed nimi z unie​sio​ną pał​ką. Za​nur​ko​wał ko​lej​ny nie​to​perz. Szszu​uu – zro​bi​ły jego skrzy​dła, kie​dy spa​dał mię​dzy prze​lot​ki i ła​pał w swo​je małe rącz​ki jed​ną tłu​stą, nie​bie​ską. Po​fru​nął w górę mię​dzy świe​cą​cy​mi ga​łę​zia​mi, po dro​dze po​ły​ka​jąc prze​lot​kę. W górę, w górę i w górę, ob​rót i w dół, w dół, w dół, pra​wie pod sam wy​lot rury. – Te​raz! – wrza​snął Met, gdy peł​zak wy​sa​dził gło​wę. Jeff i Ger​ry po​cią​gnę​li z ca​łej siły. Met opu​ścił pał​kę, łup. Nie​to​perz roz​darł się i zro​bił unik. W tym mo​men​cie trzy rze​czy mo​gły za​wsze pójść źle. Po pierw​sze, peł​zak mógł się za szyb​ko scho​wać i by​śmy go nie do​pa​dli. Po dru​gie, mo​gli​śmy tra​fić go pał​ką, ale nie sznu​rem, wte​dy jest zro​bio​ny, ale spa​da rurą do Pod​zie​mia i tam gni​je, albo zże​ra​ją go ja​kieś stwo​ry, któ​re tam żyją. Po trze​cie, mo​gli​śmy go zła​pać sznu​rem, ale nie tra​fić pał​ką. Wte​dy żyje, rzu​ca się i gry​zie jak sza​lo​ny i trze​ba trzy​mać go moc​no i li​czyć, że sznur nie pęk​nie, bo wte​dy cię do​pad​nie tymi strasz​ny​mi ostry​mi zę​ba​mi. Tym ra​zem jed​nak wszyst​ko po​szło jak trze​ba. Sznur za​ci​snął mu się ide​al​nie na szyi, a pał​ka roz​bi​ła gło​wę, tak że na​wet je​śli nie zdechł od razu, to nie​wie​le mu bra​ko​wa​ło. Ger​ry i Jeff wy​cią​gnę​li go z dziu​ry, jesz​cze

wi​ją​ce​go się, jesz​cze szczę​ka​ją​ce​go i chwy​ta​ją​ce​go po​wie​trze drob​ny​mi pa​zu​ra​mi. – Mamy go! – wrza​snął roz​ra​do​wa​ny Met, wa​ląc go dru​gi raz pał​ką. Ger​ry pod​biegł, żeby go po​de​ptać. Met wal​nął jesz​cze raz. Jeff na​to​miast… to był dziw​ny chło​pa​czek. Jesz​cze przed chwi​lą był czę​ścią tego wszyst​kie​go, a te​raz na​gle sta​nął z boku, jak​by pa​trzył na to z ze​wnątrz. – Je​ste​śmy tu​taj – po​wie​dział. – To się dzie​je na​praw​dę. My tu je​ste​śmy na​praw​dę. – Oczy​wi​ście, kur​na, że tu je​ste​śmy, dur​ny! – krzyk​nął Met, za​da​jąc wi​ją​ce​mu się peł​za​ko​wi ko​lej​ny cios. Ale Ger​ry pa​trzył na bra​ta z oba​wą. Sta​rał się go chro​nić, a jed​no​cze​śnie Jef​fa po​dzi​wiał, choć był od nie​go star​szy. Wie​dział, że jest w nim coś nie​zwy​kłe​go, coś dziw​ne​go – no, a on jest tyl​ko ta​kim Ger​rym. Jeff kuc​nął przy peł​za​ku, do​tknął jego zmiaż​dżo​nej gło​wy de​li​kat​nie jak dziec​ka, prze​su​nął pal​ca​mi po go​rą​cym, łu​sko​wa tym cie​le. – Bie​dac​two. Bied​ny, sta​ry drzew​ny peł​zak. – Co ty ga​dasz? – Met ro​ze​śmiał się, pa​trząc na mnie i Ger​ry’ego, czy bę​dzie​my się śmiać ra​zem z nim, ale my nie za​mie​rza​li​śmy. – To tyl​ko pie​przo​ny peł​zak! – do​dał. – Cie​ka​we, jak to jest, być peł​za​kiem? – po​wie​dział Jeff. – Jak to, co to zna​czy, co to zna​czy być peł​za​kiem?! – krzyk​nął Met, zno​wu pa​trząc po mnie i Ger​ry’ego. No prze​cież te​raz już mu​sie​li​śmy wi​dzieć, że to jest śmiesz​ne. – O czym so​bie taki peł​zak my​śli, ro​zu​mie​cie? – do​dał Jeff. My​ślę, że ta​kie dzie​ci jak on, to zna​czy nie​to​py​ski, krzy​wo​sto​py, te, co za​wsze są tro​chę z boku, mogą wy​ro​snąć na róż​nych lu​dzi. Więk​szość roz​pacz​li​wie się sta​ra być ra​zem z in​ny​mi dzieć​mi. Z nie​któ​rych wy​ra​sta​ją prze​śla​dow​cy, co chcą rzą​dzić ludź​mi, jak Da​vid Czer​wo​niuch. Ale nie​któ​rzy po pro​stu wolą zo​sta​wać z boku i my​śleć swo​je. Do tych za​li​czał się Jeff. Był by​stry by​stry, o wie​le by​strzej​szy niż Ger​ry. O wie​le wie​le wię​cej miał w gło​wie. I miał ta​kie swo​je spoj​rze​nie, swój spo​sób pa​trze​nia na rze​czy, z któ​re​go nie chciał re​zy​gno​wać, żeby ko​muś zro​bić przy​jem​ność. Za to go lu​bi​łem. Ja też by​łem z boku, na swój spo​sób. No, nie by​łem krzy​wo​sto​pem ani nic ta​kie​go, ale po pro​stu czu​łem się inny. Inny inny. Czy​li w pew​nym sen​sie ja​koś czu​łem się z nim zwią​za​ny. Coś tam mie​li​śmy po​dob​nie, choć w wie​lu in​nych rze​czach mały Jeff w ogó​le mnie nie przy​po​mi​nał. Met zwi​nął mar​twe​go peł​za​ka i zwią​zał go sznu​rem, a Ger​ry i Jeff zaj​rze​li do rury po​wietrz​nej i wy​cią​gnę​li wszyst​kie sło​dy, ja​kie tyl​ko zdo​ła​li. Gdy wró​ci​li​śmy do Ro​dzi​ny, oka​za​ło się, że nasz bied​ny peł​zak był naj​lep​szym łu​pem tego wsta​nia i wszy​scy chwa​li​li Meta, jaki z nie​go świet​ny my​śli​wy. A prze​cież były cza​sy – i to nie po​ko​le​nia temu, ale kie​dy ja by​łem mały – że peł​za​ka się za​bi​ja​ło i zo​sta​wia​ło w le​sie dla li​sów drzew​nych i gwiezd​ni​ków, bo ta​kie​go kiep​skie​go mię​sa nie opła​ca​ło się tasz​czyć z po​wro​tem. Kie​dy gru​pa zja​dła, a ja po​zwo​li​łem Ro​ge​ro​wi ograć się w sza​chy, po​sze​dłem z po​wro​tem do Kol​cza​ków po​szu​kać Tiny. – Fak​tycz​nie się lu​bi​cie, co? – po​wie​dzie​li Kol​cza​ko​wie, rzu​ca​jąc so​bie po​ro​zu​mie​waw​cze spoj​rze​nia, jak​by to było ja​kieś osią​gnię​cie, za​uwa​żyć, że chło​pak i dziew​czy​na się lu​bią, jak​by to się nie zda​rza​ło przez cały czas. Po​szli​śmy z Tiną za Bro​okly​nów, Lon​dy​nów i Pod​nie​bie​skich – a lu​dzie ze wszyst​kich

tych cho​ler​nych grup ga​pi​li się na nas, a po​tem zer​ka​li po so​bie, jak​by mó​wi​li: „Czy ja do​brze wi​dzę?” – i wspię​li​śmy się do Głę​bo​kie​go Sta​wu, błysz​czą​ce​go w swo​jej wła​snej kry​jów​ce, oto​czo​ne​go ska​ła​mi i świe​cą​cy​mi drze​wa​mi, jak mały świat w ma​łym świe​cie w wiel​kim świe​cie. Usie​dli​śmy na tym sa​mym miej​scu, co ostat​nio. Nad wodą sze​ro​ki​mi za​ko​sa​mi su​nął nie​to​perz klej no​tek. Po​środ​ku gę​stwi​ny li​lii sie​dzia​ła para ma​łych ka​czek, gru​cha​ła do sie​bie i kwa​ka​ła, wy​gła​dza​jąc rącz​ka​mi skrzy​deł​ka i bły​ska​jąc ma​ły​mi zie​lo​ny​mi lamp​ka​mi na gło​wach. Gdzieś da​le​ko w le​sie, po stro​nie Pod​nie​bie​skich, roz​krzy​cza​ła się sa​mi​ca gwiezd​ni​ka: Aaaaa! Aaaaa! Aaaaa…! I na​gle pro​sto nad nami od​po​wie​dział jej sa​miec: Hu​uum! Hu​uum! Hu​uum! Aż pod​sko​czy​li​śmy, bo nie za​uwa​ży​li​śmy go, scho​wa​ne​go w gę​stej ma​sie ja​skra​wych bia​łych lam​pek. Za​sze​le​ścił zło​ty​mi skrzy​dła​mi, roz​po​starł nie​bie​skie pió​ra ogo​na tak, że za​lśni​ły ko​lo​ro​we gwiazd​ki. Prze​krzy​wił gło​wę i po​pa​trzył nas tymi pła​ski​mi, czar​ny​mi oczy​ma, w któ​rych mi​go​ta​ły iskier​ki jak se​kret​ne my​śli. Czar​ny, za​krzy​wio​ny dziób otwo​rzył się i za​mknął, jak​by miał coś po​wie​dzieć, ale mu się ode​chcia​ło. Po​tem wy​cią​gnął spod skrzy​deł łu​sko​wa​te rącz​ki i ze​tknął pal​ce ze sobą, tak że usły​sze​li​śmy szczęk dłu​gich, czar​nych pa​zu​rów. Tina roz​wią​za​ła pa​so​skó​rę i za​nur​ko​wa​ła pro​sto do cie​płej wody. Szsz​szu​uu! – gwiezd​nik śmi​gnął nad wodą i znik​nął w le​sie, za​sze​le​ściw​szy skrzy​dła​mi i ga​łę​zia​mi bia​łu​cha. Na ko​niec za​wo​łał jesz​cze: Raa! Raa! Raa! Wsko​czy​łem za Tiną. Nie za​wra​ca​li​śmy so​bie gło​wy ostry​ga​mi. I tak ostat​nim ra​zem wy​ło​wi​li​śmy wszyst​kie ła​twiej​sze. Od razy po​pły​nę​li​śmy na wy​ści​gi na dru​gą stro​nę i z po​wro​tem, roz​gar​nia​jąc pły​wa​ją​ce pędy wod​no​lam​pow​ców, je​śli się dało, albo nur​ku​jąc pod nimi, je​śli były zbyt gru​be. Pod wodą mia​ło się wra​że​nie, że się leci nad tymi skal​ny​mi szczy​ta​mi, co opa​da​ły i wzno​si​ły się, nad świe​cą​cy​mi wod​no​lam​pow​ca​mi i fa​lo​ro​sta​mi, nad czer​wo​ny​mi i zie​lo​ny​mi ty​gry​si​mi ryb​ka​mi i ła​wi​ca​mi drob​nych błę​kit​ków. Pa​trzy​ło się w dół i wi​dzia​ło skal​ne pół​ki i ko​lej​ne, bez koń​ca. Głę​bo​ki Staw to nie Wiel​ko​staw czy Dłu​go​staw, gdzie moż​na za​nur​ko​wać i zła​pać grunt. W Głę​bo​kim Sta​wie nie było wia​do​mo, gdzie jest dno. – I jak, przy​szły ci do gło​wy ja​kieś inne te​ma​ty do roz​mo​wy? – za​py​ta​ła, kie​dy wy​gra​mo​li​li​śmy się na brzeg. Rzu​ci​ła mi pół ki​ści orze​chów wod​no​lam​pow​ców. – je​ste​śmy tu​taj – po​wie​dzia​łem, zjadł​szy parę. – Sły​sza​łaś, jak Jeff mówi? Je​ste​śmy tu​taj. Je​ste​śmy tu na​praw​dę. Tina nie ro​ze​śmia​ła się jak Met. Zmru​ży​ła oczy. Za​sta​no​wi​ła się do​kład​nie, co mogę mieć na my​śli. W koń​cu kiw​nę​ła gło​wą. – Tak. Sły​sza​łam. Je​ste​śmy tu​taj. No i…? – Więk​szość lu​dzi w Ro​dzi​nie w ogó​le się nad tym nie za​sta​na​wia. Ro​bisz, co masz do zro​bie​nia, coś jesz, tro​chę po​plot​ku​jesz, po​na​rze​kasz, zno​wu coś so​bie zjesz, śli​zgniesz się, pój​dziesz spać… i ani przez mo​ment nie za​sta​na​wia​ją się gdzie są albo gdzie mo​gli​by być. – Eee… po​wie​dzia​ła​bym, że nic, tyl​ko ma​rzą, gdzie mo​gli​by być. – Ze ma​rzą, żeby być na Zie​mi, tak? Że chcie​li​by być z Ludź​mi Cie​nia​mi. I żeby z nie​ba przy​le​cia​ła łódź i za​bra​ła ich tam, gdzie nie ma smut​ków. O to ci cho​dzi? – Wła​śnie. O to wszyst​ko. – To jest to samo, co nie my​śleć o tym, gdzie je​ste​śmy i gdzie mo​gli​by​śmy być – od​par​łem. – Dla​te​go wła​śnie w ogó​le nie mu​szą się sta​rać.

Tina zmarsz​czy​ła czo​ło. – A ty nie chciał​byś być na Zie​mi? Gdzie na nie​bie jest świa​tło i w ogó​le wszyst​ko? Jak​że tę​sk​ni​li​śmy za tym ja​snym świa​tłem. Od za​wsze. – Pew​nie, że tak – od​po​wie​dzia​łem. – Ale nie ma sen​su się nad tym roz​wo​dzić, praw​da? Nie je​stem na Zie​mi. Może w ogó​le nie do​cze​kam po​wro​tu. Je​stem na Ede​nie. Wszy​scy je​ste​śmy na Ede​nie. Tyle mamy, ile tu jest. Mach​ną​łem ręką, obej​mu​jąc wi​dok przed nami: ma​łe​go klej not​ka su​ną​ce​go tuż nad wodą z za​nu​rzo​ny​mi w niej czub​ka​mi pal​ców, sy​pią​ce​go wo​kół iskrzą​cy​mi się kro​pel​ka​mi; ga​łąź bia​łu​cha zwi​sa​ją​cą nad wła​snym od​bi​ciem; drob​ne, błysz​czą​ce ryb​ki, to wy​ska​ku​ją​ce, to cho​wa​ją​ce się z po​wro​tem w ko​rze​niach przy brze​gu sta​wu. Huum! Huum! – zro​bił gwiezd​nik w le​sie. Aaaa! Aaaa! – roz​le​gła się od​po​wiedź. – No tak – po​wie​dzia​ła Tina. – Tyle mamy. Przy​su​nę​ła się do mnie i zaj​rza​ła mi z bli​ska w twarz. Te​raz było ina​czej niż ostat​nim ra​zem. Cza​sem chłop​cy i dziew​czy​ny za​czy​na​li śli​zgan​ko, żeby nie mu​sieć roz​ma​wiać albo za​po​mnieć o tym, co się dzie​je. Cza​sem to było jak pójść spać albo opchać się je​dze​niem. Cza​sem – jak uciecz​ka na drze​wo przed cho​ler​nym lam​par​tem. Dla​te​go wła​śnie nie chcia​łem tego wcze​śniej ro​bić. Ale te​raz to by​ło​by co in​ne​go. To już nie by​ło​by cho​wa​nie się przed lam​par​tem, ale sta​nię​cie z nim oko w oko. Na​chy​li​łem się, żeby po​ca​ło​wać te pięk​ne, okrut​ne i za​baw​ne usta. Po​chy​li​łem się jesz​cze bar​dziej. Przy​su​nę​ła się do mnie. Ja… Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Dźwięk biegł od Ro​dzi​ny i od​bi​jał się echem od skał. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​skud​ny dźwięk o tylu róż​nych, nie​pa​su​ją​cych do sie​bie nu​tach. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Od stro​ny Okrą​głej Po​la​ny. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – Na cyc​ki Geli! – syk​nę​ła Tina, zry​wa​jąc się. Sły​sze​li​śmy to już tyle razy. Był to sy​gnał, żeby ze​bra​ła się cała Ro​dzi​na. To była Rocz​ni​ca. Wi​docz​nie Naj​star​szym w koń​cu zgo​dzi​ły się dni i lata. Zde​cy​do​wa​li, że to wła​śnie te​raz – że te​raz jest trzy​sta sześć​dzie​siąt pięć dni od ostat​niej Rocz​ni​cy – i ka​za​li Ca​ro​li​ne i resz​cie Rady dmu​chać w rogi z ga​łę​zi pu​sta​ka, a po​tem zgar​nąć wszyst​kich ob​rost​ków i mło​dych męż​czyzn, jacy byli pod ręką, żeby w nie dmu​cha​li. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​skud​ny był ten od​głos, ale niósł się świet​nie po ca​łej Do​li​nie, roz​dy​go​ta​ny jak i sami Naj​star​si. Je​śli ktoś po​szedł po​lo​wać na weł​nia​ki na śnie​gach Zim​nej Ścież​ki, usły​szał go. Je​śli ktoś ko​pał czar​nosz​kło przy Uj​ścio​spa​dzie, też go sły​szał. Je​śli ktoś był pod Lo​dow​cem Di​xo​na i szu​kał drze​wo​sło​dów, też go sły​szał i wie​dział, co ozna​cza. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – Nie mu​si​my od razu iść – po​wie​dzia​ła Tina. – Wca​le nie mu​si​my iść – po​wie​dzia​łem ja. Po​pa​trzy​ła na mnie. – To praw​da. Bo co nam zro​bią? – Nic. Nic ta​kie​go. Tina uśmiech​nę​ła się smut​no. – No tak. Ale jak nie pój​dzie​my, o ni​czym in​nym nie bę​dzie​my mo​gli my​śleć, praw​da?

Ze za​wo​ła​li nas na Rocz​ni​cę, a my nie po​szli​śmy. Kiw​ną​łem gło​wą. Ro​dzi​na była w nas, nie tyl​ko w ze​wnętrz​nym świe​cie. Je​śli nie zro​bi​li​śmy, o co nas Ro​dzi​na pro​si​ła, sama Ro​dzi​na nie mu​sia​ła nic mó​wić, bo my już sami się w środ​ku upo​mi​na​li​śmy. Nie mie​li​by​śmy przy​jem​no​ści ani z ca​ło​wa​nia, ani ze śli​zgan​ka. Po​czu​łem, jak fiut mi się kur​czy na samą myśl. Dla​te​go za​czę​li​śmy się wspi​nać na ska​ły wo​kół Głę​bo​kie​go Sta​wu, żeby wró​cić do Ro​dzi​ny. Lon​dy​no​wie byli w sa​mym środ​ku wsta​nia. Nie​bie​scy w sa​mym środ​ku spa​nia. W Bro​okly​nie, w gru​pie były tyl​ko mło​do​mat​ki, sta​rusz​ko​wie i małe dzie​ci, resz​ta po​szła w stro​nę Alp na wiel​kie po​lo​wa​nie na ziem​ne ko​zły. Ale to nie mia​ło zna​cze​nia, kie​dy masz spa​nie, kie​dy wsta​nie, czy je​steś po tej czy po tam​tej stro​nie Ro​dzin​ne​go Pło​tu. Wszy​scy szli te​raz na Okrą​głą Po​la​nę. Kie​dy wra​ca​li​śmy przez Ro​dzi​nę, wi​dzie​li​śmy sta​rusz​ków, mło​do​mat​ki, małe dzie​ci, ob​rost​ki, lu​dzi, co wła​śnie je​dli, lu​dzi, co wła​śnie za​czy​na​li nowe wsta​nie – wszy​scy już byli w dro​dze. I choć nie wi​dzie​li​śmy tego, wie​dzie​li​śmy, że w ca​łym le​sie my​śli​wi i zbie​ra​cze po​rzu​ca​li ro​bo​tę i za​wra​ca​li, choć nie​któ​rzy mie​li dro​gi na parę wstań. Wszy​scy lu​dzie Ede​nu, wszy​scy lu​dzie na ca​łym świe​cie scho​dzi​li się na Okrą​głą Po​la​nę. Tak wła​śnie to dzia​ła​ło: mo​głeś być aku​rat w le​sie, na skra​ju gór, albo przy Uj​ścio​spa​dzie, gdzie woda z hu​kiem leci w ciem​ność, ale gdzie​kol​wiek by​łeś i kim​kol​wiek by​łeś, za​wsze by​łeś w Ro​dzi​nie. Przy Stru​mie​niu Di​xo​na, kie​dy szli​śmy przez ką​cik sta​re​go Jef​fo, z jego kło​da​mi, pa​le​ni​skiem do kle​ju i skó​ra​mi, do​go​ni​li​śmy Ger​ry’ego i ma​łe​go Jef​fa. Ger​ry po​pa​trzył na mnie jak to on, spraw​dza​jąc mój hu​mor, go​to​wy, żeby do​pa​so​wać swój. – Cho​ler​na Rocz​ni​ca! – po​wie​dział, gdy tyl​ko na​brał pew​no​ści, że je​stem zły, i wal​nął ki​jem w prze​la​tu​ją​ce​go ni​sko nie​to​pe​rza. Uda​ło mu się fuk​sem. Zła​mał mu skrzy​dło. Nie​to​perz spadł na zie​mię, pisz​cząc, wi​jąc się i skła​da​jąc małe, łyse rącz​ki, jak​by bła​gał nas o li​tość. – Mam cię! – mruk​nął Ger​ry, za​dep​tu​jąc go. Jeff przez chwi​lę przy​pa​try​wał się ma​łe​mu trup​ko​wi – to był sre​brzyk, nie nada​wał się do je​dze​nia – po​tem spoj​rzał na bra​ta, na mnie, na Tinę i z po​wro​tem na Ger​ry’ego. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – ro​bi​ły cały czas rogi z ga​łę​zi pu​sta​ka, do​ma​ga​jąc się na​szej obec​no​ści i po​słu​szeń​stwa.

8.

Tina Kol​czak

Nie​ba​wem na Okrą​głej Po​la​nie zna​leź​li się wszy​scy, któ​rzy byli w Ro​dzi​nie albo nie​da​le​ko, kie​dy za​trą​bi​ły rogi. Po​środ​ku Krę​gu sta​ła Ca​ro​li​ne Bro​oklyn – Gło​wa Ro​dzi​ny, Naj​star​si i po​moc​ni​cy Naj​star​szych. Resz​ta usta​wi​ła się po​mię​dzy Krę​giem i brze​giem po​la​ny, każ​da gru​pa ra​zem ze sta​ro​stą na prze​dzie. I ci sta​ro​ści, je​den po dru​gim – sta​ra gru​ba Liz Kol​czak, chu​da i sła​ba Bel​la Czer​wo​niuch, śle​py Tom Bro​oklyn – pod​cho​dzi​li do Ca​ro​li​ne i mó​wi​li, ilu lu​dzi w ich gru​pie już tu jest, a ilu jest na po​lo​wa​niu lub zbie​ra​niu i jesz​cze nie wró​ci​ło. Ko​bie​ta imie​niem Jane Lon​dyn, na​zy​wa​na Se​kret Tar​ką, sie​dzia​ła tuż przed Krę​giem z ka​wał​kiem bia​łej kory, słu​cha​ła tego wszyst​kie​go i wy​dra​py​wa​ła licz​by. Po​tem wszy​scy mu​sie​li​śmy cze​kać, kie​dy oni do​da​wa​li licz​bę lu​dzi w gru​pach i uzy​ski​wa​li licz​ność ca​łej Ro​dzi​ny. Cią​gnę​ło się to i cią​gnę​ło, jak na każ​dej Rocz​ni​cy. – Niech mnie fiut Har​ry’ego – po​wie​dzia​łam do sio​stry (też mia​ła na imię Jane) – czy to ta​kie trud​ne, do​dać licz​by z ośmiu grup? Wszy​scy za​czę​li mru​czeć do sie​bie, a sta​ro​ści cho​dzi​li tam i z po​wro​tem po​mię​dzy swo​imi gru​pa​mi a brze​giem Krę​gu. Roz​pła​ka​ły się co mniej​sze dzie​ci. Ob​rost​ki ro​bi​ły do sie​bie miny i rzu​ca​ły w sie​bie róż​ny​mi rze​cza​mi. Wresz​cie wszy​scy sta​ro​ści grup ze​bra​li się ra​zem z Ca​ro​li​ne i Naj​star​szy​mi w Krę​gu, a Ca​ro​li​ne krzyk​nę​ła i unio​sła ręce w górę, żeby zwró​cić uwa​gę wszyst​kich. – Mamy w Ro​dzi​nie dwie​ście dwa​dzie​ścia sześć ko​biet – ob​wie​ści​ła – i stu pięć​dzie​się​ciu sze​ściu męż​czyzn… Mó​wią, że ro​dzi się tyle samo chłop​ców co dziew​czy​nek, ale chłop​cy dużo czę​ściej umie​ra​ją w dzie​ciń​stwie. Dla​te​go za​wsze jest wię​cej ko​biet, choć one też cza​sa​mi umie​ra​ją, ro​dząc dzie​ci. – …i sto pięć​dzie​się​cio​ro dzie​ci po​ni​żej pięt​na​ste​go roku – do​koń​czy​ła Ca​ro​li​ne. – To daje ra​zem pięć​set trzy​dzie​stu dwóch lu​dzi w Ro​dzi​nie, z cze​go szes​na​ście osób jesz​cze jest w dro​dze. – Pięć​set trzy​dzie​ści dwo​je – wy​ją​kał drżą​cym gło​sem sta​ry Mitch, opar​ty na ra​mie​niu Ca​ro​li​ne po​środ​ku Krę​gu, jak szkie​let ob​cią​gnię​ty su​chą żół​tą skó​rą, z rzad​ki​mi si​wy​mi wło​sa​mi i rzad​ką, nie​chluj​ną bro​dą.

Obok sta​li mały, za​su​szo​ny Gar​bus i gru​ba Gela. Całą trój​kę pod​trzy​my​wa​ły te ko​bie​ty, któ​re cią​gle nad nimi ska​ka​ły. – Ro​dzi​na ni​g​dy nie była taka duża – do​dał Mitch – Kie​dy by​łem dziec​kiem, była nas le​d​wo trzy​dziest​ka. – Wy​obraź to so​bie – szep​nę​łam do Jane. – Wy​obraź so​bie: trzy​dzie​ścio​ro lu​dzi na cały świat. Jak oni to wy​trzy​ma​li? Na​wet pięć​set trzy​dzie​ści dwo​je to dużo za mało. Sko​ro li​cze​nie już się za​koń​czy​ło, nie mu​sie​li​śmy się trzy​mać swo​ich grup, więc szep​nę​łam sio​strze „na ra​zie” i za​czę​łam się prze​ci​skać przez Ro​dzi​nę do Joh​na. – Mi​nę​ły sto sześć​dzie​siąt trzy lata – po​wie​dzia​ła gru​ba Gela swo​im tu​bal​nym, chra​pli​wym gło​sem – sto sześć​dzie​siąt trzy lata, od​kąd Tom-my i An​ge​la przy​le​cie​li na Eden. – Przy​by​li ło​dzią – pod​jął mały Gar​bus, kie​dy Mitch dźgnął go nie​cier​pli​wie ko​ści​sty​mi pal​ca​mi. – Naj​pierw stat​kiem ko​smicz​nym, Bun​tow​ni​kiem, pięk​ną ło​dzią, któ​ra po​tra​fi​ła la​tać mię​dzy gwiaz​da​mi, a po​tem Ło​nem Do​wni​kiem, któ​ry prze​pra​wił się z Bun​tow​ni​ka na zie​mię. – Pa​mię​taj​cie! – Za​wo​łał Mitch sła​biut​kim, ła​mią​cym się gło​si​kiem. Miał nie​to​pysk, nie taki cał​ko​wi​ty, żeby roz​cho​dził mu się cały nos – tyl​ko nie​du​żą szcze​li​nę w gór​nej war​dze – przez co wy​szło mu ra​czej: – Fa​miem​faj​cie! – Miał do​dać coś jesz​cze, ale się roz​kasz​lał, oczy jesz​cze bar​dziej mu po​czer​wie​nia​ły, za​szły łza​mi i nie był w sta​nie mó​wić. Ja tym​cza​sem do​tar​łam do Joh​na. Był z ku​zy​nem Ger​rym. Ści​snę​łam go za rękę. Czu​łam, że do​ro​śli nas ob​ser​wu​ją. Czu​łam, co my​ślą. Tak się na Rocz​ni​cy nie za​cho​wu​je. – Przy​wiózł ich okrą​gły Lon Down i k – po​wie​dzia​ła sta​ra Gela, wy​ba​łu​sza​jąc śle​pe oczy, jak​by przez przy​pa​dek po​łknę​ła wiel​ką prze​lot​kę – i ten Krąg zna​czy miej​sce, w któ​rym sta​nął. Po​moc​ni​ce opro​wa​dzi​ły ich po​wo​li wzdłuż Krę​gu z trzy​dzie​stu sze​ściu bia​łych ka​mie​ni, po​dob​no ozna​cza​ją​cych kształt Łona Do​wni​ka i po​pro​wa​dzi​ły ich dło​nie, tak żeby mo​gli omieść każ​dy z nich mio​teł​ką z ga​łę​zi. Na na​zwy Mi​cha​ela, ile to trwa​ło! Lu​dzie za​czę​li szep​tać i po​mru​ki​wać. Ja​kieś małe dziec​ko roz​pła​ka​ło się, wszy​scy syk​nę​li, że ma być ci​cho. Inne ogło​si​ło, że chce siku. Ger​ry, ku​zyn Joh​na, gło​śno pierd​nął, ob​rost​ki i dzie​ci wy​buch​nę​ły śmie​chem. Na​wet do​ro​słym cięż​ko się było po​wstrzy​mać od uśmie​chu. Rocz​ni​ca do​pie​ro się za​czę​ła, a już wszyst​kim się nu​dzi​ło. Na​wet na​szym bab​kom i ich męż​czy​znom się nu​dzi​ło, choć na twa​rzach mie​li ma​skę sza​cun​ku. Naj​star​si ob​cho​dzi​li te trzy​dzie​ści sześć ka​mie​ni i ob​cho​dzi​li, po​wo​li po​wo​li po​wo​li. Lu​dzie szep​ta​li. Krzy​wi​li się, kie​dy za​wie​wa​ło na nich bą​kiem Ger​ry’ego. Zie​wa​li. W koń​cu, kie​dy roz​trą​bi​ły się rogi, Nie​bie​scy byli w po​ło​wie spa​nia, a Czer​wo​niu​cho​wie i Kol​cza​ko​wie aku​rat koń​czy​li wsta​nie. Wresz​cie Naj​star​si zno​wu wró​ci​li na śro​dek, a Gela szturch​nę​ła Gar​bu​sa, któ​ry z po​cząt​ku zro​bił złą minę, ale po​tem przy​po​mniał so​bie, co ma ro​bić. – Lon Do​wnik przy​wiózł na zie​mię pię​ciu lu​dzi – za​czął – a trzech z nich wró​ci​ło nim na Bun​tow​ni​ka, żeby spró​bo​wać po​le​cieć nim na Zie​mię. Byli to Trzej To​wa​rzy​sze. Gar​bus urwał i po​pa​trzył po nas, jak​by coś mu się za​tka​ło w gło​wie. My cze​ka​li​śmy. – Bun​tow​nik był ze​psu​ty – po​wie​dział w koń​cu swo​im cien​kim, ci​chut​kim gło​si​kiem – i wie​dzie​li, że może się roz​paść. Ale miał w środ​ku ta​kie coś zwa​ne Kom​pu​te​rem, co umia​ło

pa​mię​tać róż​ne rze​czy, cał​kiem jak czło​wiek, i dru​gie coś, zwa​ne Ra​dy​jo, co umia​ło krzy​czeć przez cały ko​smos, więc na​wet je​śli To​wa​rzy​sze zgi​nę​li, Zie​mia mo​gła się o nas do​wie​dzieć. I… i przez cały czas… – Zno​wu urwał, jak​by wszyst​kie my​śli mu się za​trzy​ma​ły w jego wy​schnię​tym sta​rym łbie. – I przez cały ten czas na Zie​mi być może bu​du​ją nowy sta​tek, jak Bun​tow​nik, żeby tu po nas przy​le​ciał. Więc… więc… – Więc mu​si​my tu zo​stać, być do​brą Ro​dzi​ną i cier​pli​wie cze​kać – do​koń​czy​ła nie​cier​pli​wie Gela – żeby byli z nas za​do​wo​le​ni i chcie​li nas wszyst​kich za​brać z po​wro​tem na Zie​mię. – Ko​smicz​ne ło​dzie dłu​go się bu​du​je – wy​char​czał sta​ry Gar​bus, uno​sząc rękę, żeby prze​rwać Geli. – Pa​mię​taj​cie, że Bun​tow​nik był pra​wie tak dłu​gi, jak Wiel​ko​staw. I zro​bio​ny był… – Mu​siał urwać, bo się roz​kasz​lał. – I zro​bio​ny był… zro​bio​ny… nie z drzew​na, ale z me​ta​lu, a me​tal bar​dzo cięż​ko zna​leźć. – Po​my​śl​cie, ile cza​su szu​ka​my me​ta​lu na Ede​nie – wy​sa​pa​ła Gela – a jesz​cze nie zna​leź​li​śmy ani ka​wał​ka. – Fa​miem​faj​cie! – chark​nął Mitch i zgiął się wpół w ko​lej​nym ata​ku kasz​lu. Nad po​la​ną uga​nia​ło się tam i z po​wro​tem stad​ko klej​not​ków. Tu​tej​sze drze​wa były od po​ko​leń przy​ci​na​ne, żeby ro​sło na nich wię​cej kwia​tów da​ją​cych wię​cej świa​tła, a to zna​czy​ło, że la​ta​ła nad nimi masa prze​lo​tek, któ​ry​mi mógł się po​ży​wić nie​to​pe​rze. John spoj​rzał na mnie, uśmiech​nę​łam się do nie​go jak przy ostry​gach. Wy​glą​dał na ży​we​go ży​we​go i świe​że​go świe​że​go świe​że​go, szcze​gól​nie w po​rów​na​niu ze sta​rą i nud​ną Rocz​ni​cą, po​wo​li po​wta​rza​ją​cą to samo, co każ​de​go roku. – Pa​mię​taj​cie, że Tom my i An​ge​la zo​sta​li na Ede​nie – po​wie​dział Mitch, kie​dy wresz​cie uda​ło mu się od​kaszl​nąć – i uro​dzi​li czte​ry cór​ki: Su​zie, Cla​re, Lucy, Can​di​ce, i jed​ne​go syna, Har​ry’ego. Ale Can​di​ce, kie​dy była mała, ugryzł peł​zak i umar​ła przed szó​stym ro​kiem. – A Har​ry śli​zgnął się ze swo​imi sio​stra​mi – do​dał Gar​bus – i… – Ale Tom​my po​wie​dział, że mu​si​my pa​mię​tać, że męż​czyź​nie nie wol​no śli​zgać się ze swo​imi sio​stra​mi – prze​rwa​ła Gela – ani cór​ka​mi, ani na​wet ku​zyn​ka​mi, je​śli są inne ko​bie​ty do śli​zga​nia. – A Su​zie uro​dzi​ła dwie cór​ki, któ​re prze​ży​ły: Kate i Mar​thę. A Cla​re uro​dzi​ła trzy cór​ki: Tinę, Can​dy i Jadę – do​dał Mitch. – A Lucy uro​dzi​ła trzy cór​ki, Małą Lucy, Jane i An​ge​lę. I Har​ry był oj​cem ich wszyst​kich, więc jest na​szym Dru​gim Oj​cem. Oj​cem nas wszyst​kich, tak jak Tom​my. Ziew​nę​łam, John też ziew​nął, Ger​ry też ziew​nął, na​śla​du​jąc go. – I z tymi dziew​czy​na​mi Har​ry też mu​siał się śli​zgnąć – po​wie​dział Mitch – choć to były jego cór​ki, i z tych związ​ków uro​dzi​ły się Jan​ny i Mary i… i… eee… – Na po​marsz​czo​nej, sta​rej, zgorzk​nia​łej twa​rzy po​ja​wi​ła się pa​ni​ka… Za​po​mniał! Urwał się ten dłu​gi sznur zwią​zu​ją​cy ra​zem jego wszyst​kie dro​go​cen​ne lata! Nie był w sta​nie przy​po​mnieć so​bie na​stęp​ne​go imie​nia. I na​gle się uśmiech​nął. Oczy​wi​ście. Oczy​wi​ście, że tak. – Z tych związ​ków uro​dzi​ły się Jan​ny i Mary i Mitch… Sta​ry du​reń za​po​mniał o so​bie sa​mym! Star​si lu​dzie za​śmia​li się czu​le ra​zem z nim. Więk​szość mło​dych nie śmia​ła się w ogó​le.

Ale z ja​kie​goś po​wo​du jed​nak wy​buch​nę​łam śmie​chem ja. Za​brzmia​ło to gło​śno i cham​sko. John spoj​rzał na mnie zdzi​wio​ny i też się ro​ze​śmiał, po nim oczy​wi​ście Ger​ry, a po​tem resz​ta ob​rost​ków, na ca​łej po​la​nie. Sta​ry Mitch usły​szał drwią​ce re​cho​ty i od​wró​cił się do nas, wy​trzesz​cza​jąc w żalu wiel​kie, za​łza​wio​ne, śle​pe oczy. – Śmie​je​cie się, ob​rost​ki, z wła​snej prze​szło​ści się śmie​je​cie. Ale za​sta​nów​cie się tyl​ko! Je​stem wa​szym pra​pra​dziad​kiem, może je​stem sta​ry sta​ry, bo mam sto dwa​dzie​ścia lat, ale sto​ję przed wami te​raz. I po​słu​chaj​cie… Za​kasz​lał się, za​pluł, jed​na z po​moc​nic mu​sia​ła go po​kle​pać po ple​cach. – I po​słu​chaj​cie – wy​krztu​sił w koń​cu. – Kie​dy by​łem mło​dy jak wy, też zna​łem jed​ne​go sta​re​go czło​wie​ka. To był oj​ciec mo​je​go ojca i dzia​dek mo​jej mat​ki i wi​dzia​łem go tak, jak wy mnie te​raz wi​dzi​cie. I słu​chaj​cie! Ten sta​ry czło​wiek, mój dzia​dek, to był Tom​my, któ​ry przy​le​ciał z Zie​mi. Ja go wi​dzia​łem, ja go do​ty​ka​łem, a prze​cież przy​le​ciał z in​ne​go świa​ta po dru​giej stro​nie gwiazd! Po jego twa​rzy po​pły​nę​ły łzy żalu. Wie​dział, że obo​jęt​ne co po​wie, jak nam za​gro​zi, nie​dłu​go przyj​dzie taki czas, że umrze, póź​niej umrą nasi dziad​ko​wie, a póź​niej nasi ro​dzi​ce. I wte​dy przyj​dzie taki czas, kie​dy to od nas bę​dzie za​le​ża​ło, czy Praw​da bę​dzie żyła, czy też damy jej umrzeć. – Wi​dzia​łem i do​ty​ka​łem Tom​my’ego – sta​ry Mitch pra​wie się roz​pła​kał. – Po​my​śl​cie o tym, ob​rost​ki, za​nim się ro​ze​śmie​je​cie! Po​my​śl​cie o tym! Jego smu​tek był tak bo​le​sny, że aż mu​sia​łam od​wró​cić wzrok. Nie​któ​re ob​rost​ki wo​kół mnie na​wet się roz​pła​ka​ły, tak wstyd im było, że się z nie​go śmia​li. Ja też się za​wsty​dzi​łam, ale jed​no​cze​śnie zła by​łam na sie​bie, że po​zwo​li​łam sta​re​mu dzia​do​wi tak wpły​wać na moje uczu​cia. Na cyc​ki Geli, czy on albo po​zo​sta​ła dwój​ka kie​dyś się przej​mo​wa​li czyimiś uczu​cia​mi? Do dzie​ci ga​da​li szorst​ko. Mó​wi​li, że o ni​czym nie mamy po​ję​cia. Sztur​cha​li nas i dźga​li jak rze​czy. – Z tych związ​ków uro​dzi​ły się Jan​ny i Mary i Mitch i… – pod​po​wie​dzia​ła Gela. Też była znu​dzo​na i zmę​czo​na, a kie​dy Mitch nie za​re​ago​wał, po​cią​gnę​ła sama: – I Gar​bus, i Lu, i Gela, i… – Wy​mie​ni​ła wszyst​kich dwa​dzie​ścio​ro czwo​ro bra​ci i sióstr ze swo​je​go po​ko​le​nia. – I Pe​ter – za​koń​czy​ła bez tchu. – I to my stwo​rzy​li​śmy w Ro​dzi​nie pierw​sze sie​dem grup i zbu​do​wa​li​śmy wiel​ki płot. I by​li​śmy ostat​nim po​ko​le​niem, któ​re zna​ło Tom​my’ego, co przy​był z Zie​mi. Więc nas też po​win​ni​ście pa​mię​tać. Na tym wresz​cie Naj​star​si skoń​czy​li. Po​moc​ni​ce usa​dzi​ły ich z po​wro​tem na zie​mi, pod​par​ły pień​ka​mi, owi​nę​ły skó​ra​mi i za​czę​ły się mel​dun​ki grup. Każ​dy sta​ro​sta po ko​lei mu​siał opo​wia​dać o wszyst​kim, co się zda​rzy​ło przez rok od sto sześć​dzie​sią​tej dru​giej Rocz​ni​cy – kto się uro​dził; kto umarł; któ​re dziew​czy​ny za​szły w cią​żę; co więk​sze po​lo​wa​nia. Nud​ne nud​ne to było. Jed​na tyl​ko cho​ler​na Nie​to​perz chy​ba z dwa​dzie​ścia mi​nut ga​da​ła o tym czer​wo​niu​chu, któ​re​go ścię​li, o tym, jak po​wty​ka​li mu w rury na​sio​na bia​łu​cha, li​cząc, że wy​ro​śnie z nich nowe drze​wo. – No kto by po​my​ślał! – szep​nę​łam do Joh​na. – Co za sen​sa​cja. W ży​ciu nie przy​szło​by mi do gło​wy. Uśmiech​nął się, a wi​dząc jego uśmiech, Ger​ry zro​bił to samo.

Z lasu wró​ci​ło dwóch my​śli​wych od Lon​dy​nów, więc bra​ko​wa​ło nam już tyl​ko czter​na​ścior​ga Bro​okly​nów, któ​rzy po​szli po​lo​wać na ko​zły aż pod Alpy. – Czas omó​wić Rzą​dek dla Rady – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne, kie​dy skoń​czył mó​wić ostat​ni sta​ro​sta. Więc te​raz wszy​scy oni za​czę​li zgła​szać, o czym chcą mó​wić – o tym, że w Wiel​ko​sta​wie za​czy​na bra​ko​wać ryb, że pół ki​lo​me​tra od Nie​to​pe​rzy wi​dzia​no po​lu​ją​ce​go lam​par​ta, o kłót​ni Pod​nie​bie​skich z Gwiaz​do​kwia​ta​mi o ja​kieś drze​wa, o żą​da​niu Lon​dy​nów, żeby gru​pa Pod​nie​bie​skich prze​su​nę​ła się w stro​nę Gór Nie​bie​skich i zro​bi​ła im tro​chę miej​sca… – Po​mo​że​my wam prze​su​nąć płot da​lej – za​pro​po​no​wa​ła sta​ro​sta Lon​dy​nów, Ju​lie. – Nie mu​si​cie tego ro​bić cał​kiem sami. Ale na​sza gru​pa robi się co​raz więk​sza. – O, przy tym po​ma​ga​łeś, co, John? – szep​nę​łam do Joh​na. – Jest w tym i twój udział. Twój i tej ca​łej Mar​thy. Skrzy​wił się i po​ka​zał mi ję​zyk. Par​sk​nę​łam śmie​chem. – Po​mo​że​my wam ro​ze​brać płot i prze​su​nąć go – po​wtó​rzy​ła Ju​lie. – Nie ma mowy – od​par​ła sta​ro​sta Pod​nie​bie​skich, Su​san, któ​ra była okrą​gła, cięż​ka i nie​ustę​pli​wa jak Gula Lawy. – Cięż​ko pra​co​wa​li​śmy, żeby się w gru​pie ład​nie urzą​dzić, po​bu​do​wać sza​ła​sy i tak da​lej. Cze​mu mie​li​by​śmy wam to wszyst​ko od​da​wać? – No tak, ale to nie na​sza wina, że sie​dzi​my w środ​ku Ro​dzi​ny Nie mamy gdzie się prze​su​nąć. – Może po​win​ni​ście po​dzie​lić się na dwie gru​py. Stwo​rzyć nową, obok Pod​nie​bie​skich, tak jak zro​bi​li​śmy na sto czter​dzie​stej rocz​ni​cy, kie​dy utwo​rzy​li​śmy Gwiaz​do​kwia​ty… Ca​ro​li​ne prze​rwa​ła jed​nak dys​ku​sję. – Na Ra​dzie się dys​ku​tu​je, nie te​raz. Te​raz po pro​stu de​cy​du​je​my, co wpi​sać do Rząd​ku. Co jesz​cze ma się w nim zna​leźć? Ja​kieś dzie​cia​ki koło mnie i Joh​na za​czę​ły się głup​ko​wa​to ga​niać wo​kół nóg do​ro​słych. – Za mało ostat​nio mię​sa – po​wie​dział sta​ry, śle​py Tom z Bro​okly​nów. Był je​dy​nym męż​czy​zną-sta​ro​stą. – Za mało mię​sa, za mało owo​ców, na​sion i drze​wo​sło​dów. – I co mamy z tym zro​bić? – za​py​ta​ła Ca​ro​li​ne. – Nad czym mamy dys​ku​to​wać? – Ostat​nia sen​sow​na rzecz, jaką zro​bi​li​śmy, to kie​dy na sto czter​dzie​stej pią​tej Rocz​ni​cy zli​kwi​do​wa​li​śmy Szko​łę. Miał na my​śli to, że do sto czter​dzie​stej pią​tej Rocz​ni​cy mie​li​śmy Szko​łę dla dzie​ci ma​ją​cych od sze​ściu do dwu​na​stu lat. Każ​de​go wsta​nia wszyst​kie dzie​ci zbie​ra​ły się na Okrą​głej Po​la​nie, i tu do​ro​sły, na​zy​wa​ny Na​uczy​cie​lem, uczył ich pi​sać, li​czyć, o za​po​mnia​nych rze​czach z Zie​mi i tak da​lej. Ale na sto czter​dzie​stej trze​ciej po​sta​no​wi​li, że nie mogą od​ry​wać dzie​ci od po​lo​wa​nia i zbie​ra​nia. Dla​te​go te​raz więk​szość dzie​ci nie umia​ła pi​sać, i Ro​dzi​na, prze​ka​zu​jąc daw​ne hi​sto​rie, mu​sia​ła po​le​gać na pa​mię​ci i ust​nych opo​wie​ściach z Rocz​nic. Po​dob​no wte​dy na Ra​dzie była wiel​ka dys​ku​sja, czy za​koń​czyć Szko​łę – jed​na z naj​więk​szych w hi​sto​rii. – No, po​tem zro​bi​ło się wię​cej je​dze​nia – po​wie​dział Tom Bro​oklyn – kie​dy dzie​cia​ki za​czę​ły po​ma​gać, a ża​den do​ro​sły nie tkwił tu​taj jako Na​uczy​ciel. Na tro​chę zro​bi​ło się ła​twiej. – To z cze​go mamy te​raz zre​zy​gno​wać? – za​py​ta​ła Ca​ro​li​ne.

– O tym wła​śnie mu​si​my po​roz​ma​wiać. I wte​dy, na fiu​ta Har​ry’ego, do dys​ku​sji włą​czył się John! – To nie o to cho​dzi, żeby z cze​goś re​zy​gno​wać! – za​wo​łał. No, wte​dy to wszy​scy na nie​go spoj​rze​li, wszy​scy w Ro​dzi​nie, co do jed​ne​go. Na​wet małe dzie​ci ła​żą​ce mię​dzy no​ga​mi do​ro​słych prze​sta​ły roz​ra​biać i wy​trzesz​czy​ły oczy, bo każ​dy w Ro​dzi​nie, kto był dość duży, żeby umieć mó​wić, wie​dział, że kie​dy mówi się o Rząd​ku, tyl​ko sta​ro​stom grup wol​no się od​zy​wać. No do​bra, może raz dwa razy pod​czas rocz​ni​cy sta​ro​sta po​pro​sił ja​kie​goś in​ne​go do​ro​słe​go o radę. Ale mowy nie było, żeby od​zy​wał się dzie​ciak czy ob​ro​stek, nie było mowy, żeby ja​kie​goś o coś py​ta​li. I ni​g​dy się nie zda​rzy​ło, żeby, obo​jęt​ne, dzie​ciak czy do​ro​sły, coś sam z sie​bie krzy​czał. Więc te​raz oczy wszyst​kich zwró​ci​ły się na Joh​na. Ale każ​dy pa​trzył ina​czej. Jego mat​ka, Jadę, pa​trzy​ła z dziw​ną, za​sko​czo​ną miną, jak​by nie była pew​na, co po​win​na czuć. Ger​ry pa​trzył na nie​go jak na bo​ha​te​ra. Da​vid Czer​wo​niuch, ten twar​dziel-nie​to​pysk, ły​pał na nie​go jak na kupę koź​le​go gów​na. Bel​la Czer​wo​niuch, sto​ją​ca przy Krę​gu ra​zem z in​ny​mi sta​ro​sta​mi, była za​że​no​wa​na, ale i tro​chę dum​na. I ja chy​ba czu​łam się po​dob​nie. Za​że​no​wa​na i tro​chę dum​na. – Nie cho​dzi o to, żeby z cze​goś re​zy​gno​wać – cią​gnął John, – Bo już nie mamy z cze​go re​zy​gno​wać. Wszy​scy i tak po​lu​je​my i zbie​ra​my we wszyst​kie wsta​nia, praw​da? Bez cze​go jesz​cze mamy się obejść? Bez spa​nia? Ca​ro​li​ne spoj​rza​ła na Bel​lę Czer​wo​niuch, jak​by mó​wiąc: „Od cie​bie jest, ty się nim zaj​mij”. – John chce chy​ba po​wie​dzieć… – za​czę​ła Bel​la. – Mu​si​my wy​my​ślić spo​sób na przej​ście przez Śnież​ne Ciem​no! – za​wo​łał John. – I zna​leźć nowe miej​sca, gdzie mo​gli​by miesz​kać lu​dzie. Na fiu​ty Toma i Harr’ego, to było na​praw​dę coś! John nie był z tych, co by się za​do​wo​li​li jed​nym od​waż​nym czy​nem. – Przez Śnież​ne Ciem​no?! – krzyk​nę​ła Ca​ro​li​ne. – Przez Śnież​ne Ciem​no? Ale chłop​cze, daj spo​kój, wszy​scy wie​dzą, że to nie​moż​li​we. I sta​now​czo od​wró​ci​ła od nie​go wzrok. – Zresz​tą – do​po​wie​dzia​ła po​śpiesz​nie – do​syć już zmar​no​wa​li​śmy cza​su. Przejdź​my te​raz do… Tyl​ko że John jesz​cze nie skoń​czył! – A skąd wszy​scy wie​dzą, że to nie​moż​li​we? – po​wie​dział. – Skąd na​praw​dę wia​do​mo? Prze​cież ni​g​dy nie pró​bo​wa​li​śmy, praw​da? Przy​naj​mniej nie w ostat​nim cza​sie. Mu​si​cie po​roz​ma​wiać na Ra​dzie, żeby zno​wu spró​bo​wać. Ja​koś się prze​do​stać przez Śnież​ne Ciem​no. Albo przez Uj​ścio​spad. Albo coś. – Wca​le nie mu​si​my. Po pierw​sze, ty je​steś tyl​ko ma​łym ob​rost​kiem i nie bę​dziesz nam mó​wił, co mamy ro​bić, a po dru​gie, to głu​pi po​mysł. Do​pie​ro co mó​wi​li​śmy, że mu​sie​li​śmy zre​zy​gno​wać ze Szko​ły, żeby mieć wię​cej cza​su na po​lo​wa​nie i zbie​ra​nie, i że po​lo​wa​nie zno​wu zro​bi​ło się trud​ne. Skąd mamy wziąć lu​dzi na wy​ciecz​ki w Śnież​ne Ciem​no, sko​ro wszy​scy do​ro​śli, ob​rost​ki i więk​sze dzie​ci są nam po​trzeb​ni do szu​ka​nia je​dze​nia? To nie ma sen​su. – Nie pró​bo​wać nie ma sen​su – od​parł John. – Lu​dzi bę​dzie co​raz wię​cej i wię​cej, a je​-

dze​nia co​raz mniej. Trze​ba szu​kać je​dze​nia gdzie in​dziej. Te​raz już wszy​scy po​czu​li się nie​swo​jo. Roz​le​ga​ło się co​raz wię​cej gło​sów, żeby się za​mknął. – Chłop​cze, zo​staw to, mu​si​my się za​brać za Rzą​dek! – Za​mknij się, ob​rost​ku! To nie miej​sce dla cie​bie! Lecz on mó​wił da​lej. – No cóż, je​śli nie bę​dzie​my pró​bo​wać przejść przez góry, to może cho​ciaż ro​zej​dzie​my się tro​chę po le​sie? Na przy​kład, wy​śle​my jed​ną gru​pę do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki. A jed​ną w górę, pod Lo​do​wiec Di​xo​na. Ca​ro​li​ne w koń​cu stra​ci​ła cier​pli​wość. – Ci​cho bądź, gów​nia​rzu! – wark​nę​ła. – Ci​cho bądź. Jest tu cała Ro​dzi​na, cała Ro​dzi​na, i ja​kiś ob​ro​stek nie bę​dzie nam tu mó​wił, co mamy oma​wiać. Mitch, nad​ludz​kim wy​sił​kiem, z po​mo​cą dwóch ko​biet, pod​niósł się na nogi. – A co mówi ten ob​ro​stek? – za​py​tał. – Mówi, że po​win​ni​śmy wy​słać gru​py w inne miej​sca Do​li​ny – od​po​wie​dzia​ła Bel​la – żeby ła​twiej było zna​leźć je​dze​nie. – Nie! – za​wo​łał śle​py Mitch w ota​cza​ją​cą go ciem​ność. – Nie, nie, nie, nie! Gar​bus i Gela też już się pod​no​si​li, gra​mo​li​li na nogi z po​mo​cą ko​biet. – Mu​si​my zo​stać tu​taj! – wrza​snął Gar​bus i się za​sa​pał. – Tu​taj przyj​dą nas szu​kać! Tu​taj przy​le​cą! I mu​si​my zo​stać jed​ną Ro​dzi​ną, tak nas uczy​ła An​ge​la. Jed​ną Ro​dzi​ną, któ​ra wszyst​ko robi ra​zem. – Nie przej​muj się – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne, kła​dąc mu rękę na ra​mie​niu. – Nie ma mowy, żeby kie​dy​kol​wiek roz​dzie​lić Ro​dzi​nę. Mamy jed​ną mat​kę i jed​ne​go ojca. Za​wsze by​li​śmy jed​ną Ro​dzi​ną i za​wsze bę​dzie​my. Je​śli się roz​dzie​li​my, wszyst​ko ze​psu​je​my, jed​na gru​pa zwró​ci się prze​ciw​ko dru​giej, tak po​wie​dzia​ła An​ge​la. Więc to się nie sta​nie. I ko​niec. Bez dys​ku​sji. Nie ma dys​ku​sji. Wszy​scy-zo​sta​je​my-tu​taj. Da​vid Czer​wo​niuch z po​nu​rą miną prze​py​chał się ku Joh​no​wi przez gru​pę Czer​wo​niu​chów. – Ale Ro​dzi​na nie może ro​snąć w nie​skoń​czo​ność! – za​wo​łał John. – Bo… Da​vid chwy​cił go za ra​mię. – Star​czy! – za​sy​czał. Ca​ro​li​ne uda​ła, że nie sły​szy. – To co jesz​cze mu​si​my wpi​sać do Rząd​ku? – za​py​ta​ła po​śpiesz​nie.

9.

John Czer​wo​niuch

Kie​dy już usta​lo​no Rzą​dek, nad​szedł ko​niec pierw​sze​go wsta​nia Rocz​ni​cy. Wszy​scy wró​ci​li do swo​ich grup, żeby jeść i spać. Na​stęp​ne​go wsta​nia Rada zbie​rze się zno​wu i bę​dzie roz​ma​wiać o Rząd​ku, po​tem zno​wu pój​dzie​my spać i po​tem bę​dzie ostat​nie wsta​nie, kie​dy wszyst​kich nas zno​wu zwo​ła​ją i po​wie​dzą, co Rada po​sta​no​wi​ła. Po​tem Naj​star​si po​ka​żą Ziem​skie Rze​czy i bę​dzie Przed​sta​wie​nie. Mia​łem za​miar zno​wu się wy​kraść z Tiną, ale Da​vid cały czas stał przy mnie. – Nic z tego, dzie​ciak. Wra​casz ze mną do gru​py. Bel​la musi z tobą po​ga​dać. – A o czym? – za​py​ta​ła Tina. – Na​krzy​czy na nie​go za to, że gada z sen​sem? Da​vid od​wró​cił ku niej swój gniew​ny nie​to​pysk. – Ty się, Kol​czak, do spraw Czer​wo​niu​chów nie pchaj. Wzru​szy​łem ra​mio​na​mi, zro​bi​łem do Tiny minę i po​sze​dłem za Da​vi​dem do Czer​wo​niu​chów. Do​ro​śli prze​gar​nia​li wę​giel​ki w ogni​sku i do​rzu​ca​li ga​łę​zi, żeby moż​na było go​to​wać. Kie​dy wsze​dłem na na​szą po​la​nę, wszy​scy się na mnie ga​pi​li. Za​trzy​my​wa​li się w po​ło​wie dro​gi do ogni​ska, z chru​stem w rę​kach. Wy​cho​dzi​li z sza​ła​sów. – Wstyd mi za cie​bie, John – za​czął Sta​ry Ro​ger. – Lu​dzie za​czną ga​dać, że Czer​wo​niu​cho​wie nie umie​ją wy​cho​wać swo​ich ob​rost​ków jak na​le​ży. Lucy Lu po​wie​dzia​ła, że przy​nio​słem wstyd nie tyl​ko ży​wym człon​kom gru​py, ale i tym, któ​rzy umar​li. – Lu​dzie Cie​nie pła​czą – po​wie​dzia​ła – bła​ga​ją mnie, że​bym coś zro​bi​ła, żeby Ro​dzi​na ni​g​dy się nie roz​dzie​li​ła. Z sza​ła​su wy​szła Bel​la. – Nie​ład​nie nie​ład​nie się za​cho​wa​łeś, John. Nie​grzecz​nie wo​bec Ro​dzi​ny i wo​bec mnie. Jak my​ślisz, co oni so​bie po​my​ślą? Ktoś z mo​jej gru​py od​zy​wa się nie​pro​szo​ny i na​wet mi nie wcze​śniej nie po​wie? Jak masz coś war​te​go po​wie​dze​nia, to naj​pierw przy​cho​dzisz z tym do mnie. Wszy​scy wie​dzie​li, że nad​cho​dzi Rocz​ni​ca. A tak wy​szłam na głu​pią. Wszy​scy ob​ser​wo​wa​li ją i mnie. Jak za​re​agu​ję? Co ona po​wie da​lej? – Prze​pra​szam – od​po​wie​dzia​łem z po​ko​rą. – Ja po pro​stu my​śla​łem, że trze​ba to po​wie​dzieć. Nie za​sta​na​wia​łem się nad tym wcze​śniej. Tak mi się wy​mknę​ło. Lu​bi​łem Bel​lę. By​łem z nią bli​sko bli​sko. I sza​no​wa​łem. Była nie tyl​ko sta​ro​stą na​szej

gru​py ale i jed​ną z naj​mą​drzej​szych osób w ca​łej Ro​dzi​nie. Bel​la kiw​nę​ła gło​wą. Wy​da​ło mi się, że do​strze​gam nie​znacz​ny uśmiech. – No do​bra, John. Zmę​czo​na je​stem i głod​na. Jak wszy​scy. Więc te​raz zje​my so​bie, a po​tem zaj​dziesz do mo​je​go sza​ła​su i so​bie po​waż​nie o tym po​roz​ma​wia​my. Chcę do​kład​nie wie​dzieć, co ci tam cho​dzi po gło​wie, i bę​dziesz mu​siał obie​cać, że wię​cej mnie tak nie za​wsty​dzisz. Ale to póź​niej. Te​raz Lis i Lucy Lu, od​po​wie​dzial​ni za go​to​wa​nie, roz​da​li wszyst​kim wę​dzo​ną rybę, bia​ło​wo​ce, roz​tłu​czo​ne gwiaz​do​kwia​ty i ka​wał​ki błot​ni​ste​go, cią​gną​ce​go się peł​za​ka. Za​czę​li​śmy jeść, usiadł​szy wo​kół ogni​ska. I sły​sze​li​śmy, że przy wszyst​kich ogni​skach do​oko​ła inni też je​dzą. (Roz​mo​wy ina​czej brzmią, kie​dy lu​dzie je​dzą. Ina​czej się uno​szą i opa​da​ją. Ja​koś tak ła​god​niej, bar​dziej mia​ro​wo). Nor​mal​nie ni​g​dy nie do​la​tu​je to ze wszyst​kich stron Ro​dzi​ny jed​no​cze​śnie, bo kie​dy jed​na gru​pa je, to dru​ga wsta​je, a trze​cia wra​ca ze zbie​ra​nia po ca​łym wsta​niu. Tak się dzia​ło tyl​ko, kie​dy aku​rat mie​li​śmy Rocz​ni​cę. Gdzieś da​le​ko na wzgó​rzach Pe​ckham lam​part śpie​wał swo​jej ofie​rze. – I co ty tam Bel​li po​wiesz? – do​py​ty​wał się Ger​ry. – Zęby się wy​pcha​ła, czy jak? Spoj​rza​łem na nie​go, chcąc od​po​wie​dzieć, ale przez cały czas słu​cha​łem tego smut​ne​go i groź​ne​go śpie​wu i roz​my​śla​łem, jak ina​czej on brzmi wśród mi​łych i swoj​skich dźwię​ków je​dzą​cej i roz​ma​wia​ją​cej Ro​dzi​ny. I my​śla​łem, my​śla​łem, my​śla​łem o Ro​dzi​nie i o tym, co z nią jest. Za​nim jesz​cze zdą​ży​łem po​my​śleć o od​po​wie​dzi na py​ta​nie Geny’ego, już o nim za​po​mnia​łem. Wła​ści​wie to w ogó​le za​po​mnia​łem, że on stoi koło mnie. Sza​łas Bel li był więk​szy od wszyst​kich in​nych, i wyż​szy, żeby moż​na było tam z nią sie​dzieć i od​by​wać spo​tka​nia. W ką​cie na​prze​ciw​ko wej ścia mia​ła całą górę skór do spa​nia, a po brze​gach jesz​cze wię​cej skór, żeby lu​dzie mie​li na czym sia​dać pod​czas spo​tkań i roz​mów. Sza​łas opie​rał się o pień wiel​kie​go bia​łu​cha, a jed​ną jego ga​łąź opusz​czo​no, przy​wią​za​no sznu​ra​mi i ob​cią​żo​no ka​mie​nia​mi, tak że zna​la​zła się w środ​ku sza​ła​su. Prze​waż​nie świe​ci​ły na niej dwie lub trzy lamp​ki. Kie​dy nie chcia​ła świa​tła, na​kry​wa​ła lamp​ki skó​ra​mi. Gdy przy​sze​dłem, sie​dzia​ła na skó​rach do spa​nia, chu​da, ko​ści​sta Bel​la o wą​skich bio​drach, ma​łych pier​siach i spryt​nej, zmę​czo​nej i jak​by po​kry​tej cie​niem twa​rzy. – Głu​pi z cie​bie dzie​ciak, John – po​wie​dzia​ła – i będę mu​sia​ła tro​chę na cie​bie po​krzy​czeć. Kiw​ną​łem gło​wą. – Ni​g​dy, prze​nig​dy nie od​zy​waj się nie​pro​szo​ny na spo​tka​niu, ro​zu​miesz?! – wrza​snę​ła. – Ro​zu​miesz to, John? Ro​zu​miesz? Przy​nio​słeś wstyd mnie, wszyst​kim Czer​wo​ni uchom i so​bie. I nie osią​gną​łeś do​kład​nie nic. Nic w ogó​le. Na​praw​dę my​ślisz, że Rada zmie​ni zda​nie przez ja​kie​goś jed​ne​go ob​rost​ka, tyl​ko dla​te​go, że miał szczę​ście i zro​bił cho​ler​ne​go lam​par​ta gdzieś na Zim​nej Ścież​ce? Co, my​ślisz, że sta​łeś się od tego do​ro​sły? My​ślisz? Waż​niej​szy od sta​ro​sty gru​py albo Gło​wy Ro​dzi​ny? A w ży​ciu! I nie myśl, że nie wiem, że to ty i Tina Kol czak za​czę​li​ście ten wred​ny re​chot, kie​dy Mitch za​po​mniał o so​bie. Nie wy​obra​żaj so​bie, że tego nie za​uwa​ży​łam. Dziw​ne było to, że dar​ła się na mnie, ale za​cho​wy​wa​ła się, jak​by gra​ła w jed​nym z tych na​szych Przed​sta​wień. Na przy​kład w hi​sto​rii Pier​ście​nia An​ge​li, kie​dy An​ge​la gubi pier​ścień, któ​ry do​sta​ła od mamy i taty, wrzesz​czy, krzy​czy i mówi Tom​my’emu, że jest gów​no

wart, że nie​na​wi​dzi jego, ca​łe​go Ede​nu i wszyst​kich dzie​ci, i je​dy​ne, co chce, to umrzeć. Albo jak w Hi​tle​rze i Je​zu​sie, kie​dy Hi​tler wrzesz​czy na Je​zu​sa, że za​bi​je całą jego gru​pę, Zyt ów, po​za​bi​ja ich jak peł​za​ki („Po moim tru​pie!”, krzy​czy Je​zus, a Hi​tler na to: „Pew​nie, ko​cha​ny, że po two​im tru​pie, bo przy​bi​ję cię do wiel​kie​go go​rą​ce​go kol cza​ka aż ci się cała skó​ra spa​li”). Kie​dy lu​dzie to od​gry​wa​ją, wi​dać czę​sto, że nie ro​bią tego na​praw​dę. Niby krzy​czą, ale oczy nie są złe tak jak usta. I wła​śnie tak to było te​raz. Gra​li​śmy Przed​sta​wie​nie – Bel​la i ja – a twa​rza​mi nie mu​sie​li​śmy uda​wać, tyl​ko gło​sa​mi, bo to Przed​sta​wie​nie nie było tak na​praw​dę dla nas, tyl​ko dla resz​ty gru​py, a oni sie​dzie​li na ze​wnątrz i nas nie wi​dzie​li. – John, nie od​zy​waj się wię​cej nie​pro​szo​ny, ja​sne? – Prze​pra​szam, że przy​nio​słem ci wstyd. – A je​śli chcesz coś po​wie​dzieć na Rocz​ni​cy, to masz ob​ga​dać to ze mną, a nie drzeć się na całą Ro​dzi​nę, kie​dy ja o ni​czym nie wiem, ja​sne? – Tak jest, Bel​lo. Spoj​rza​ła na mnie, po​pa​trzy​ła mi uważ​nie w oczy, a po​tem uśmiech​nę​ła się tym swo​im wą​skim uśmie​chem i tro​chę roz​luź​ni​ła (na ile to u niej moż​li​we) i kiw​nę​ła gło​wą, jak​by mó​wi​ła: „Do​bra, ko​niec Przed​sta​wie​nia”. – John, to po​wiedz te​raz, dla​cze​go to zro​bi​łeś? – za​py​ta​ła mnie nor​mal​nym to​nem, na tyle ci​cho, by nie sły​szał jej nikt z ze​wnątrz (chy​ba żeby pod​szedł pod sam sza​łas i przy​ło​żył ucho do kory, ale nikt by się na to nie od​wa​żył, nie na oczach ca​łej gru​py). – Sko​ro chcia​łeś to po​wie​dzieć, to dla​cze​go nie przy​sze​dłeś do mnie? – Bo do​pie​ro tam przy​szło mi to do gło​wy. Na​praw​dę. Po​my​śla​łem o tym, kie​dy Tom za​czął ga​dać o rym, jak zre​zy​gno​wa​li​śmy ze Szko​ły i mu​si​my te​raz zre​zy​gno​wać z cze​goś jesz​cze. Na cyc​ki Geli, po​my​śla​łem: co za sens? Cze​mu nie wi​dzi​my, że w tej do​li​nie jest za mało je​dze​nia dla tylu lu​dzi? Bel​la przy​pa​trzy​ła mi się uważ​nie. Po​tem kiw​nę​ła gło​wą. – Wła​ści​wie, John, to ja się z tobą zga​dzam – po​wie​dzia​ła w koń​cu. – Coś musi się zmie​nić i mu​si​my za​cząć lu​dzi do tego przy​go​to​wy​wać. Ale wiesz, to nie po​le​ga na tym, żeby krzy​czeć róż​ne rze​czy na Rocz​ni​cy. Trze​ba z ludź​mi po​pra​co​wać, po​prze​ko​ny​wać ich, tro​chę im ustą​pić, ro​bić to wszyst​ko po ka​wał​ku. Do tego wła​śnie słu​ży Rada. – I kto z Rady poza tobą się ze mną zgo​dzi? Za​sta​no​wi​ła się nad tym. – Na ra​zie nikt. Na ra​zie. Ale pra​cu​ję nad ludź​mi. Pra​cu​ję, żeby ich prze​ko​nać, że bę​dzie​my się mu​sie​li tro​chę roz​sze​rzyć. – Tro​chę się roz​sze​rzyć to za mało. Mu​si​my przejść na dru​gą stro​nę Śnież​ne​go Ciem​na. Bel​la po​krę​ci​ła gło​wą. – Górą przez Ciem​no? Nie da rady. To zna​czy, parę łon mi​nę​ło, od​kąd ostat​ni raz tam na gó​rze by​łam, ale wiem, jak tam jest. My​ślisz, że tam by​łeś, ale tak na​praw​dę nie. Naj​da​lej za​sze​dłeś na górę Zim​nej Ścież​ki. To do​pie​ro po​czą​tek Śnież​ne​go Ciem​na. Na​praw​dę po​czą​tek. Da​lej jest tak zim​no zim​no i ciem​no ciem​no, że w ogó​le nie wi​dzę, jak moż​na by tam​tę​dy przejść. – To może trze​ba zejść przez Uj​ścio​spad. – Oj, John! Jak ty to so​bie w ogó​le wy​obra​żasz? Za​nim się ta ska​ła osu​nę​ła, to może było moż​li​we, ale te​raz da się przejść tyl​ko w rym miej​scu, gdzie spły​wa cała woda, w

dół, w dół i w dół, w ciem​ność. Mię​dzy wiel​ki​mi pio​no​wy​mi ska​ła​mi. Po​myśl tyl​ko, ile waży ta cała woda. Cała woda z Wiel​ko​sta​wu i ze wszyst​kich lo​dow​ców, co spły​wa​ją do lasu ze Śnież​ne​go Ciem​na. – No, a wy​obraź so​bie, że któ​re​goś wsta​nia zno​wu się osu​nie ska​ła i cał​kiem za​mknie tę dziu​rę. I z ca​łej Okrą​głej Do​li​ny zro​bi się je​den wiel​ki staw. I co wte​dy zro​bi​my? – Mu​si​my po pro​stu mieć na​dzie​ję, że to się nie zda​rzy. – Cze​mu tyl​ko na​dzie​ję? Cze​mu nie szu​kać ja​kie​goś wyj​ścia? – Ni​ko​mu nie uda się prze​do​stać przez Ciem​no. – To Tom​my i An​ge​la i Trzej mo​gli po​le​cieć z Zie​mi w Nie​bo, prze​le​cieć cały Gwiezd​ny Wir i do​trzeć na Eden, a my nie mo​że​my na​wet prze​do​stać się przez ja​kieś par​szy​we gór​ki? Bel​la par​sk​nę​ła śmie​chem. – John, skar​bie ty mój. Nie dasz rady osią​gnąć wszyst​kie​go od razu. Na ra​zie Ro​dzi​na nie jest na​wet go​to​wa, żeby ro​zejść się bar​dziej po Do​li​nie, a co do​pie​ro prze​cho​dzić przez ja​kieś Ciem​no. Naj​pierw trze​ba ob​ga​dać to pierw​sze, nie? – A ile to po​trwa? – Nie wiem. Może przez dwie trzy Rocz​ni​ce uda się ob​ga​dać stwo​rze​nie no​wej gru​py da​lej w dół rze​ki, albo koło Guli Lawy. Na ra​zie na​wet nie wpi​sa​li​śmy tego do Rząd​ku. Mu​sisz być cier​pli​wy. – Cier​pli​wie, cier​pli​wie, aż wszy​scy po​mrze​my z gło​du. Uśmiech​nę​ła się. – Tak szyb​ko to nie bę​dzie. Mu​sisz dać lu​dziom tro​chę cza​su. I pa​mię​tać, że wszy​scy są prze​ko​na​ni, że mamy ro​bić tak, jak nas uczy​ła Mat​ka An​ge​la: cze​kać tu​taj i być do​brym do sie​bie na​wza​jem, póki Zie​mia po nas nie wró​ci. Przy​po​mnia​łem so​bie ten sen, któ​ry mia​łem – chy​ba wszy​scy go zresz​tą mie​li – że z nie​ba opadł Lon Do​wnik, a ja by​łem za da​le​ko. – Tak, ale pew​nie nie chcia​ła​by, że​by​śmy gło​do​wa​li, praw​da? – po​wtó​rzy​łem z upo​rem, tłu​miąc wła​sny strach. – John, skar​bie mój ko​cha​ny. Może to za​brzmi dziw​nie po tym, jak na cie​bie na​krzy​cza​łam, ale mimo wszyst​ko je​stem z cie​bie dum​na. Chodź tu i siądź so​bie koło mnie. Pod​sze​dłem i usia​dłem koło niej na skó​rze do spa​nia, spię​ty spię​ty, bo wie​dzia​łem, co te​raz bę​dzie. Po​ca​ło​wa​ła mnie w po​li​czek. Prze​su​nę​ła dłoń​mi po moim cie​le. Uję​ła moją rękę i wło​ży​ła so​bie mię​dzy nogi. Star​sze ko​bie​ty cią​gle pro​si​ły mło​dych chło​pa​ków na śli​zgan​ko i ni​ko​mu to nie prze​szka​dza​ło. Tyl​ko że z Bel​la to nie było tak, jak po​wiedz​my z Mar​thą z Lon​dy​nów. Bel​la ni​g​dy nie uro​dzi​ła dziec​ka i nie mia​ła za​mia​ru. Tu​taj nie o to cho​dzi​ło. I ona na​wet nie chcia​ła ca​łe​go śli​zgan​ka, tyl​ko żeby tro​chę ją tam po​trzeć pal​ca​mi. Dru​ga nie​ty​po​wa rzecz: ona ro​bi​ła to tyl​ko ze mną, chło​pa​kiem z wła​snej gru​py. Nor​mal​nie się tak nie ro​bi​ło, ko​bie​ty nie ro​bi​ły tego z chło​pa​ka​mi, któ​rych wy​cho​wa​ły od ma​łe​go. Oczy​wi​ście ko​bie​tom wol​no było ro​bić to, z kim ze​chcia​ły, ale prze​waż​nie się tak nie dzia​ło. Ro​bi​ły dla chłop​ców za ma​mu​się albo się z nimi śli​zga​ły, ale to ni​g​dy nie byli ci sami chłop​cy. – Zmę​czo​na je​stem, skar​bie, i po​de​ner​wo​wa​na – po​wie​dzia​ła – a ju​tro mam przed sobą

bar​dzo cięż​kie wsta​nie, bę​dzie Rada. No cóż. Lu​bi​łem Bel​lę, i to bar​dzo. Do​bra dla mnie była. Ze wszyst​kich do​ro​słych w Ro​dzi​nie ona jed​na na​praw​dę coś o mnie wie​dzia​ła. I im​po​no​wa​ła mi. By​stra była, chy​ba n aj by​strzej sza w Ro​dzi​nie. Ale to, co ro​bi​li​śmy, mi się nie po​do​ba​ło i chcia​łem prze​stać. Tyl​ko po pro​stu nie wie​dzia​łem, jak się od tego wy​krę​cić. Zro​bi​łem co pro​si​ła, a ona trzy​ma​ła moją rękę i na​ci​ska​ła ją do​kład​nie tam gdzie chcia​ła, cza​sem tak moc​no, że aż bo​la​ło, za​my​ka​ła przy tym oczy i wy​krzy​wia​ła twarz, jak​by to była cięż​ka cięż​ka pra​ca, a nie żad​na przy​jem​ność. I wie​cie, co wam po​wiem: dla mnie to na​praw​dę była cięż​ka pra​ca, nie tyl​ko tym ra​zem, ale za​wsze. Cał​kiem jak​by jej cia​ło było upchnię​te w ja​kiś cia​sny cia​sny ma​leń​ki ką​cik po​środ​ku jej cie​nia – jej żywe i szczę​śli​we cia​ło, daw​no za​tra​co​ne, przy​sy​pa​ne przez wszyst​kie pro​ble​my – i żeby je na mo​ment wy​pu​ścić, po​trzeb​ny by​łem ja, żeby na mo​ment uwol​ni​ło się od tego ści​śnię​cia, żeby mo​gło się roz​luź​nić i po​ło​żyć spać. Cięż​ka cięż​ka pra​ca to była. W koń​cu sap​nę​ła ci​chut​ko, na​par​ła su​per moc​no na moją rękę, a po​tem ją pu​ści​ła i wie​dzia​łem, że to już ko​niec. – Dzię​ku​ję ci John. Te​raz mu​szę się prze​spać. Ja nie by​łem za​do​wo​lo​ny i nie​swo​jo się czu​łem. Ale po​ca​ło​wa​łem ją w po​li​czek i wy​sze​dłem z sza​ła​su na te​ren gru​py. Lu​dzie, któ​rzy słu​cha​li, kie​dy na mnie krzy​cza​ła, za​ję​li się te​raz in​ny​mi spra​wa​mi – na​pra​wą sza​ła​sów, skro​ba​niem skór, grą w sza​chy. Cał​kiem jak​by chcie​li ro​bić coś do​kład​nie od​wrot​ne​go niż słu​cha​nie, wi​dzieć wszyst​ko, tyl​ko nie to, że mój opier​dziel dziw​nie zmie​nił się w coś cał​kiem in​ne​go. Nikt nie ode​zwał się sło​wem. Moja mat​ka, Jadę, skro​ba​ła skó​rę tak za​wzię​cie, jak​by była na nią zła. Tyl​ko ciot​ka Sue i jej dzie​ci, Geny i Jeff, po​pa​trzy​li na mnie życz​li​wie. Ger​ry wstał i pod​szedł do mnie z nie​spo​koj​ną nie​spo​koj​ną miną, ale mach​ną​łem na nie​go, żeby dał mi spo​kój. Za to Da​vid łyp​nął na mnie groź​nie, oczy​ma jak zim​ny ogień w za​czer​wie​nio​nym nie​to​py​sku. Wła​śnie mo​co​wał nowy grot z czar​nosz​kła na koń​cu swo​jej naj​lep​szej dzi​dy, za po​mo​cą kle​ju z ży​wi​cy i koź​lich ścię​gien. My​ślał, że do​sko​na​le wie, co tam za​szło mię​dzy Bel​la i mną, i nie​na​wi​dził mnie za to. Ły​pał przez chwi​lę, a po​tem od​wró​cił wzrok i splu​nął na zie​mię przed sobą. Za​wsty​dzi​łem Bel​lę i całą gru​pę na oczach Ro​dzi​ny, a ona i tak wzię​ła mnie do sza​ła​su na śli​zgan​ko (bo pew​nie tak my​ślał). On ro​bił, o co go pro​si​ła, a zo​sta​wi​ła go na ze​wnątrz, w ogó​le nie chcia​ła się do nie​go zbli​żać. Na nic było mu tłu​ma​czyć, że mnie się to wca​le nie po​do​ba​ło. Kom​plet​nie na nic. Był nie​to​py​skiem, a nie​to​py​ski za​wsze się de​ner​wo​wa​ły, że sta​ro​mat​ki śli​zga​ją się ze wszyst​ki​mi in​ny​mi chło​pa​ka​mi, ale nie z nimi. *** Po​sze​dłem do Kol​cza​ków, ale tam też nie by​łem mile wi​dzia​ny. Trud​no było uwie​rzyć, że le​d​wo parę wstań temu wszy​scy nade mną ska​ka​li i w kół​ko ga​da​li, jaki je​stem su​per, że zro​bi​łem lam​par​ta. Te​raz była tyl​ko gad​ka w ro​dza​ju: – O, idzie ten, co mie​sza. Albo: – Nie myśl so​bie, że Tina gdzieś z tobą pój​dzie, bo jest na roz​mo​wie u Liz.

(Liz była sta​ro​stą gru​py Kol​cza​ków – gru​ba, po​pę​dli​wa, na​dę​ta baba, bez po​rów​na​nia do na​szej Bel​li). – Liz chce, żeby wszyst​kie na​sze ob​rost​ki sie​dzia​ły w gru​pie do koń​ca Rocz​ni​cy. Po​sze​dłem więc skra​jem Bro​okly​nów do Zla​nia Stru​mie​ni, sta​ra​jąc się ni​ko​mu nie wcho​dzić w dro​gę. Z ga​łę​zi spoj​rzał na mnie nie​to​perz, mały klej​no​tek ze skrzy​dła​mi roz​ło​żo​ny​mi dla ochło​dy. Ocie​rał so​bie po​marsz​czo​ny pysz​czek ma​ły​mi czar​ny​mi rącz​ka​mi. Cza​sa​mi nie​na​wi​dzi​łem Ede​nu. Nic in​ne​go nie zna​łem, nic in​ne​go nie zna​ła moja mat​ka, ani bab​ka, mimo to cza​sa​mi tę​sk​ni​łem i tę​sk​ni​łem za tym ja​snym świa​tłem, któ​re świe​ci na Zie​mi – gdzie wszę​dzie jest tak ja​sno, jak w środ​ku kwia​tu bia​łu​cha – za stwo​rze​nia​mi, któ​re tam żyją, z czer​wo​ną krwią i czte​re​ma koń​czy​na​mi i jed​nym ser​cem jak my, a nie zie​lo​no​czar​ną krwią, dwo​ma ser​ca​mi i sze​ścio​ma koń​czy​na​mi nie​to​pe​rzy, lam​par​tów, pta​ków i weł​nia​ków. Mo​men​ta​mi mia​łem wra​że​nie, że jak zjem jesz​cze cho​ciaż kęs tego zie​lon​ka​we​go edeń​skie​go mię​sa, to wy​rzy​gam z sie​bie wszyst​ko. A prze​cież ni​g​dy nie pró​bo​wa​łem ni​cze​go in​ne​go i ni​g​dy ni​cze​go in​ne​go nie spró​bu​ję, chy​ba że za​bi​ję i zjem in​ne​go czło​wie​ka. A tego nikt ni​g​dy na Ede​nie nie zro​bił. Prze​sze​dłem przez mo​stek z pni przy Zla​niu Stru​mie​ni – w my​ślach bła​ga​łem cie​nie Tom​my’ego i An​ge​li, żeby za​ła​twi​ły dla mnie, by koło ścież​ki przy Stru​mie​niu Di​xo​na nie było tego cho​ler​ne​go jed​no​no​gie​go sta​ru​cha-nu​dzia​rza, Jef​fo. Po​sze​dłem nad Głę​bo​ki Staw, wspią​łem się po ska​łach i za​nur​ko​wa​łem pro​sto do cie​płej cie​płej wody, po​mię​dzy te ja​sne ka​nio​ny fa​lo​ro​stu, gdzie ucie​ka​ły ode mnie drob​ne, świe​cą​ce ryb​ki. Mó​wi​li, że męż​czyź​ni nie po​win​ni śli​zgać się z sio​stra​mi, mat​ka​mi czy cór​ka​mi – mó​wi​li, że to źle źle – ale z ko​lei po​tem mó​wi​li, że Har​ry zro​bił wła​śnie tak, śli​zgnął się ze wszyst​ki​mi swo​imi sio​stra​mi, a po​tem ich cór​ka​mi, i że to było do​bre, że po​win​ni​śmy go za to czcić, bo gdy​by tego nie zro​bił, nas by nie było. Tak, i dzię​ki temu na​praw​dę wszy​scy je​ste​śmy sio​stra​mi i brać​mi. Wszy​scy, co do jed​ne​go, mie​li​śmy tę samą mat​kę i ojca, Tom​my’ego i An​ge​lę, więc je​śli kto​kol​wiek się śli​zgnie z kim​kol​wiek, za​wsze to w pew​nym sen​sie bę​dzie źle źle. Bel​la może i nie była moją mat​ką, ale była ku​zyn​ką, jak wszy​scy w ca​łej Ro​dzi​nie. Poza tym, na swój spo​sób ro​bi​ła mi wła​śnie za mat​kę, bo to ona się mną zaj​mo​wa​ła, kie​dy by​łem mały. Opo​wia​da​ła mi o róż​nych rze​czach. Słu​cha​ła mnie. Była mi bar​dziej mat​ką niż Jadę, bo Jadę ni​g​dy nie chcia​ła mieć dzie​ci. (Nie mia​ła ocho​ty zo​sta​wać w gru​pie z ma​lu​cha​mi, sta​ru​cha​mi i krzy​wo​sto​pa​mi). Więc kie​dy ro​bi​łem to z Bel​la, albo po​zwa​la​łem jej to ro​bić, to było po​dwój​nie źle. Źle źle, mimo że to wca​le nie było całe śli​zgan​ko. Tak wła​śnie so​bie my​śla​łem, pły​wa​jąc w górę i dół Głę​bo​kie​go Sta​wu, pły​wa​jąc z ca​łej siły, żeby się zmę​czyć i żeby woda mnie ob​my​ła i oczy​ści​ła mi skó​rę. „Źle, źle, źle. Je​stem zły, źle zro​bi​łem, je​stem zły”. Po​tem wy​gra​mo​li​łem się na brzeg, tam gdzie sie​dzie​li​śmy wcze​śniej z Tiną. Ze​rwa​łem z drze​wa kwia​tek bia​łu​cha i ob​ró​ci​łem go w dło​ni: kul​ka świe​cą​cej bie​li, z jed​ną tyl​ko małą dziur​ką, żeby prze​lot​ki mo​gły wejść i wyjść. Przy​tkną​łem go do oka i zaj​rza​łem do środ​ka. W środ​ku peł​za​ła so​bie mała musz​ka, oto​czo​na ze wszyst​kich stron pięk​nym bia​łym świa​tłem. Nie było tam ciem​no​ści. Ta musz​ka nie mu​sia​ła pa​trzeć na czar​ne nie​bo nad gło​wą ani na ciem​ne pnie drzew. Wi​dzia​ła tyl​ko świa​tło. Na samą myśl łzy na​pły​nę​ły mi do oczu. I na​gle ogar​nę​ło mnie dziw​ne uczu​cie – mia​łem wra​że​nie, że to samo już się kie​dyś sta​-

ło, daw​no temu, ale do​kład​nie w tym sa​mym miej​scu. Ktoś inny sie​dział tu​taj nad Głę​bo​kim Sta​wem, pa​trzył w kwia​tek lam​pow​ca i pła​kał. I tym kimś, ehem… była sama Gela. Nie cho​ler​na Gela Naj​star​sza. Pierw​sza, kur​na, Gela. An​ge​la Young, moja pra​pra​pra​bab​cia, mat​ka nas wszyst​kich. Przy​szła tu, sia​dła do​kład​nie tu​taj, w miej​scu gdzie Tom​my i dzie​ci by jej nie zna​leź​li. Ze​rwa​ła kwia​tek lam​pow​ca i zaj​rza​ła mu do środ​ka, wspo​mi​na​jąc swój da​le​ki świat, pe​łen świa​tła i lu​dzi. Pła​ka​ła, pła​ka​ła i pła​ka​ła, aż nie zo​sta​ło jej łez, a wte​dy zgnio​tła kwia​tek i wrzu​ci​ła go do sta​wu. Po​dob​no mię​dzy An​ge​lą i Tom​mym się nie ukła​da​ło. Mó​wią, że się wście​kał, kie​dy nie mógł po​sta​wić na swo​im. Mó​wią, że był roz​go​ry​czo​ny, że to przez nie​go – bo to była jego wina, że An​ge​la przy​le​cia​ła na Eden – jego i jego ko​le​gów, Meh​me​ta i Di​xo​na. Sama z sie​bie ni​g​dy by tu nie przy​le​cia​ła i ni​g​dy też nie by​ła​by z ta​kim męż​czy​zną jak on. – Nic dziw​ne​go, że pła​ka​ła – po​wie​dzia​łem do sie​bie. A po​tem po​my​śla​łem: na szy​ję Toma, co to ma być? Za​czy​nam ga​dać jak cho​ler​na Lucy Lu. Szep​tać do cie​ni. Roz​ma​wiać ze zmar​łym. Skąd niby ja mam wie​dzieć, co czu​ła An​ge​la? Skąd wiem, że przy​szła w to samo miej​sce? Ja po pro​stu ro​bię to samo co wszy​scy, ma​rzę na ja​wie, ba​wię się głu​pi​mi opo​wiast​ka​mi i uda​ję, że to praw​da, tę​sk​nię za cho​ler​ną Zie​mią i uża​lam się sam nad sobą, bo nie mogę do​stać wszyst​kie​go, co bym chciał. Zgnio​tłem kwia​tek lam​pow​ca i wrzu​ci​łem go do sta​wu, tak samo jak ona. – Na fiu​ty Toma i Har​ry’ego! – po​wie​dzia​łem na głos, kie​dy woda chlap​nę​ła mi w twarz. – Je​ste​śmy na Ede​nie. Może nikt tu ni​g​dy nie przy​le​ci, żeby nas za​brać z po​wro​tem na Zie​mię. Zresz​tą, to nie jest „z po​wro​tem”, to ża​den „po​wrót”, bo nikt z nas ni​g​dy tam nie był. – Co, John, za​czą​łeś ga​dać do sie​bie? – za​py​ta​ła Tina. Prze​kra​dła się po ska​łach, ci​cho ci​cho jak drzew​ny lis. Nie mia​łem po​ję​cia, ile cza​su tam sie​dzi i co wi​dzia​ła. – To jak, zo​ba​czy​my, czy znaj​dą się jesz​cze ja​kieś ostry​gi? – Do​bra, ale nie myśl, że wró​ci​my do tego śli​zgan​ka, co wte​dy za​czę​li​śmy, bo nie wró​ci​my. Nie mam na​stro​ju. – Bo? – Bo nie mam ocho​ty. – Po​szłam cię po​szu​kać do Czer​wo​niu​chów i Ger​ry mi po​wie​dział, że Bel​la wzię​ła cię do sza​ła​su i wszy​scy my​ślą, że… – Daj spo​kój, do​bra? Przez chwi​lę wy​glą​da​ło, że się wściek​nie, ale zo​ba​czy​ła w mo​jej mi​nie coś, co ją po​wstrzy​ma​ło. Kiw​nę​ła gło​wą, wzru​szy​ła ra​mio​na​mi i rzu​ci​ła mi drob​ny, wy​mu​szo​ny uśmiech.

10.

Geny Czer​wo​niuch

Było mi smut​no smut​no. Ba​łem się. Było mi szko​da szko​da Joh​na. I tro​chę też Bel li, choć jed​no​cze​śnie by​łem na nią zły. Naj​bar​dziej lu​bi​łem, kie​dy wszy​scy się ze sobą do​ga​du​ją. Kie​dy wszy​scy my​ślą, że John jest świet​ny. Po​do​ba​ło mi się, kie​dy spo​ty​ka​łem lu​dzi z in​nych grup i mó​wi​li, że John jest od​waż​ny od​waż​ny, albo że Bel​la jest naj​lep​szą sze​fo​wą gru​py w ca​łej Ro​dzi​nie. I źle mi było z tym, że John i Bel​la roz​gnie​wa​li lu​dzi. Chy​ba bar​dziej, niż gdy​bym to ja sam ich wszyst​kich roz​gnie​wał. Ale nie wi​ni​łem ich za to. Wie​dzia​łem, że lu​dzie, któ​rzy są sil​niej​si ode mnie, nie przej​mu​ją się aż tak bar​dzo, co inni my​ślą. Wie​dzia​łem, że cza​sem mają po​wód, żeby zro​bić coś, co jest dla nich waż​ne, waż​niej​sze niż to, czy ich lu​bią, waż​niej​sze niż to, żeby być mi​łym. Wła​ści​wie to dla​te​go wła​śnie ich po​dzi​wia​łem – bo mie​li coś, cze​go ja nie mam, jak​by wła​sną wolę, czy coś. Więc ich nie wi​ni​łem, ale strasz​nie strasz​nie chcia​łem, żeby wszy​scy lu​bi​li Joh​na tak bar​dzo jak ja, żeby cały czas mó​wi​li, jaką wiel​ką wiel​ką sta​ro​stą jest Bel​la, a nie po​sy​ki-wali, szep​ta​li i tak da​lej. Ko​lej​na rzecz, któ​rej nie cier​pia​łem, to se​kre​ty, se​kre​ty i to, jak lu​dzie co in​ne​go mó​wią, a co in​ne​go my​ślą. Na ser​ce Geli, na​wet bez tego cięż​ko było wszyst​ko wy​ro​zu​mieć! – Cze​mu nikt nic nie mówi? – szep​ną​łem do Lisa, kie​dy John wszedł do sza​ła​su Bel​li i wo​kół zro​bi​ło się ci​cho ci​cho. Mru​gnął okiem, po​tar​gał mi wło​sy, jak​bym był ma​łym dziec​kiem, po​tem wstał i od​su​nął się ode mnie. Po​sze​dłem do mamy. – Czy John tam się śli​zga z Bel​la? – za​py​ta​łem ją. – Cze​mu wszy​scy są tak ci​cho? Sue ści​snę​ła mnie za rękę, ale nic nie po​wie​dzia​ła. Na​wet Jeff nie chciał o tym mó​wić. A John, kie​dy w koń​cu wy​szedł z sza​ła​su Bel​li, też nie chciał ze mną roz​ma​wiać. Od​go​nił mnie ręką, wy​szedł z gru​py i nie wra​cał przez czte​ry pięć go​dzin, do​pie​ro kie​dy wszy​scy spa​li​śmy albo pró​bo​wa​li​śmy za​snąć. – Wszyst​ko do​brze, John? – szep​ną​łem, kie​dy wczoł​gi​wał się do sza​ła​su. Nic nie od​po​wie​dział, tyl​ko wpełzł mię​dzy skó​ry do spa​nia i le​żał bez ru​chu. A ja do na​stęp​ne​go wsta​nia w ogó​le nie spa​łem. Za​wsze było z tym cięż​ko, kie​dy Rocz​ni​ca wy​wra​ca​ła wszyst​ko do góry no​ga​mi, ale jesz​cze go​rzej, kie​dy cały świat był wy​wró​-

co​ny do góry no​ga​mi. Tyle dziw​nych dziw​nych rze​czy się dzia​ło. Wszy​scy my​śle​li, że John jest wiel​ki, ale te​raz cała Ro​dzi​na była na nie​go zła. Wszy​scy w Ro​dzi​nie mó​wi​li, że Bel​la jest naj​lep​szą sta​ro​stą, ale te​raz na​wet jej wła​sna gru​pa my​śla​ła o niej ta​kie złe rze​czy, że nie chcia​ła po​wie​dzieć ich na głos. Tyl​ko że wy​glą​da​ło, że i John, i Bel​la sami tego chcie​li. Spe​cjal​nie ro​bi​li rze​czy, któ​re roz​złosz​czą in​nych lu​dzi. Byli jak do​brzy do​brzy gra​cze w sza​chy, co na​gle dają so​bie zbić het​ma​na i nie wiesz dla​cze​go, ale wiesz, że zro​bi​li to spe​cjal​nie, do​strze​gli ja​kiś po​wód, któ​ry po​ka​że się do​pie​ro za trzy czte​ry ru​chy. – I co, John, bę​dziesz się zno​wu od​zy​wał? – szep​ną​łem. – Jak Ro​dzi​na się zbie​rze na Okrą​głej Po​la​nie, zno​wu to zro​bisz? John nie od​po​wie​dział, za to Jeff za​szep​tał do mnie z dru​giej stro​ny sza​ła​su: – Daj mu spać, Ger​ry. Daj mu spać. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Kie​dy dmuch​nę​li w rogi na dru​gie wsta​nie rocz​ni​cy, by​łem już cał​kiem obu​dzo​ny. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! I na​gle znie​na​wi​dzi​łem ten dźwięk. Cał​kiem jak​by było w nim wszyst​ko, co złe w Ro​dzi​nie – ob​ser​wu​ją​ce oczy, ję​zy​ki roz​po​wia​da​ją​ce se​kre​ty i roz​ga​du​ją​ce opo​wie​ści, tak jak to lu​dzie ro​bią, sło​wa​mi, któ​re na​praw​dę zna​czą coś in​ne​go, tak że trze​ba zga​dy​wać na chy​bił tra​fił… Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! John wstał, po​tarł dłoń​mi swo​ją rzad​ką bród​kę i ziew​nął. Wy​glą​dał na zmę​czo​ne​go zmę​czo​ne​go. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Jeff też już się pod​no​sił; roz​cie​rał po​wy​krę​ca​ne sto​py i pa​trzył nie​co zmru​żo​ny​mi oczy​ma na Joh​na. Mój młod​szy brat też był kimś ta​kim jak John, kto gra w swo​ją grę i nie ob​cho​dzi go, co my​ślą inni lu​dzie. Pew​nie dla​te​go ro​zu​miał go tak, jak ja nie by​łem w sta​nie. Obaj jak​by gra​li w sza​chy, a lu​dzie dla nich byli jak pion​ki na sza​chow​ni​cy. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Nie mu​sie​li​śmy iść na Okrą​głą Po​la​nę, bo dru​gie wsta​nie Rocz​ni​cy za​wsze scho​dzi​ło Ra​dzie na oma​wia​niu spraw z Rząd​ku. Ale te rogi trą​bi​ły po to, żeby po​wie​dzieć ca​łej Ro​dzi​nie, że ma wstać i za​jąć się pra​cą, a nie wra​cać do swo​ich zwy​kłych pór spań i wstań, póki Rocz​ni​ca się nie za​koń​czy. Wy​czoł​ga​li​śmy się z sza​ła​su, naj​pierw John, po​tem ja, po​tem Jeff. Sta​ry Ro​ger, Bel​la i moja mama, Sue, opie​ka​li nad ogni​skiem pędy gwiaz​do​kwia​tów i su​szo​ne ryby dla wszyst​kich. – Cześć, John! – za​wo​ła​ła Bel​la i wi​dzia​łem, że sta​ra się spoj​rzeć mu w oczy, żeby się do​my​ślić, co mu tam cho​dzi po gło​wie. Lecz John wziął od niej je​dze​nie, nie spoj​rzaw​szy jej w twarz. – Cześć, Ger​ry, skar​bie – po​wie​dzia​ła moja mama, Sue, da​jąc mi je​dze​nie. – Ja​kiś zmę​czo​ny je​steś, co? Dzi​siaj wszy​scy idzie​cie na zbie​ra​nie. Nie od​chodź​cie stąd da​lej niż na go​dzi​nę dro​gi, ja​sne? Ty zno​wu idziesz z Joh​nem i Mę​tem, do tego Can​di​ce i Jan​ny. Jef​fo​wi mu​szą nogi od​po​cząć, znaj​dzie​my mu coś do ro​bo​ty tu, na miej​scu, w gru​pie. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap!

Ja, John, Met, Can​di​ce i Jan​ny po​szli​śmy na po​szu​ki​wa​nie je​dze​nia – w stro​nę Guli Lawy, z dzi​da​mi, sznu​ra​mi, wor​ka​mi i ki​jem z ka​mien​nym gro​tem. Ja przez cały czas pa​trzy​łem pa​trzy​łem na Joh​na, chcia​łem dojść, co tam się mu w środ​ku dzie​je, ale nic z tego. Twarz miał jak ma​skę. Oczy​wi​ście, sko​ro przez Rocz​ni​cę wszy​scy trzy​ma​li się bli​sko Ro​dzi​ny i mie​li wsta​nia w tym sa​mym cza​sie, to o wie​le czę​ściej niż zwy​kle spo​ty​ka​li​śmy in​nych lu​dzi – do​ro​słych, ob​rost​ki i dzie​cia​ki z róż​nych grup, wszyst​kie na​raz szu​ka​ją​ce żar​cia i pło​szą​ce so​bie na​wza​jem łupy. Dla​te​go wła​śnie gru​py nor​mal​nie nie wsta​ją wszyst​kie jed​no​cze​śnie – żeby nie cho​dzić so​bie przez cały czas po gło​wie. Ale te​raz wszy​scy po​szli do lasu: Nie​bie​scy, Nie​to​pe​rze, Lon​dy​no​wie, Gwiaz​do​kwia​ty… wszyst​kie gru​py ra​zem, na​wet te, co nor​mal​nie mia​ły wsta​nia i spa​nia od​wrot​nie niż my. I wszy​scy, kie​dy zo​ba​czy​li Joh​na, mie​li coś do po​wie​dze​nia. – Cham​ski mały peł​zak – po​wie​dział fa​cet koło czter​dzie​stu łon imie​niem Tom Ry​bo​rze​ka (bie​dak miał i krzy​wo​sto​py, i nie​to​pysk). – Co ty so​bie wy​obra​żasz, że wszyst​kim psu​jesz Rocz​ni​cę? Z dwo​ma in​ny​mi Ry​bo​rze​ka​mi roz​wie​si​li w po​wie​trzu sta​rą, po​dar​tą sieć ry​bac​ką zro​bio​ną ze sznur​ka z fal oroś tu. Tych dwóch in​nych sie​dzia​ło wy​so​ko na bia​łu​chu. Po​przy​wią​zy​wa​li nit​ki do ła​pek prze​lo​tek i ma​cha​li nimi w górę i w dół, żeby zwa​bić nie​to​pe​rze do sie​ci. – No! – za​wo​łał któ​ryś z drze​wa. – Jak chcesz py​sko​wać do do​ro​słych, to py​skuj so​bie w swo​jej gru​pie, ja​sne? A resz​ty nie ty​kaj. I wy​chy​lił się z ko​ro​ny drze​wa, tak że świa​tło oświe​tli​ło mu twarz, a po​tem splu​nął. John mu​siał usko​czyć, żeby nie tra​fił go w gło​wę. By​łem zły zły. – Na fiu​ta Toma! Że​byś cza​sem… Ale John od razu po​ło​żył mi rękę na ra​mie​niu i po​krę​cił gło​wą, że​bym dał spo​kój, on nie chce żad​ne​go za​mie​sza​nia. – Wiesz co, John, jed​no trze​ba ci przy​znać – po​wie​dzia​ła Jan​ny, gdy szli​śmy po​mię​dzy drze​wa​mi. – Dur​ny ty je​steś i nie​źle wku​rzy​łeś Ca​ro​li​ne, ale Rocz​ni​cy to nie za​szko​dzi​ło, ona i tak jest do ni​cze​go. Za​śmia​ła się. Była nie​to​py​skiem jak moja mama i była brzyd​ka jak nie wiem co, za to za​wsze mia​ła świet​ny świet​ny hu​mor. Przed nami dwie sta​ro​mat​ki od Pod​nie​bie​skich klę​cza​ły przy ma​łym staw​ku, wy​pi​na​jąc ko​ści​ste tył​ki. Wy​bie​ra​ły z nie​go śli​ma​ki. – Tyl​ko tak da​lej, John Czer​wo​niuch, i zła​miesz Naj​star​szym ser​ca – po​wie​dzia​ła jed​na z nich, o imie​niu Lucy. – Jak za bar​dzo bę​dzie​my się przej​mo​wać ser​cem sta​re​go Mit​cha, to wszy​scy zdech​nie​my z gło​du – od​po​wie​dział jej John. – A wte​dy pew​nie też by mu pę​kło ser​ce, nie my​ślisz? – A co ty w ogó​le o tym wiesz, ty dur​ny ob​rost​ku? – wark​nę​ła Lucy. – Sam sie​bie po​słu​chaj. Może do​trze do cie​bie, ja​kie bzdu​ry ga​dasz. – On nie gada bzdur – po​wie​dzia​łem z na​ci​skiem. – To jest mój ku​zyn John, ten, co sam je​den zro​bił tego lam​par​ta. On jest mą​dry mą​dry, o wie​le mą​drzej​szy od cie​bie. Dru​ga z ko​biet, Mary, za​śmia​ła się na to ze zło​ścią. – Na fiu​ta Har​ry’ego, pa​trz​cie no! Twój ko​cha​ny ku​zyn to ob​ro​stek, dzie​ciak, jesz​cze na​-

wet po​rząd​na bro​da mu nie wy​ro​sła. My​ślisz, że to, że zro​bił jed​ne​go lam​par​ta, zna​czy, że jest mą​drzej​szy niż Ca​ro​li​ne i cała Rada z ty​lo​ma ło​na​mi do​świad​cze​nia? Na​sza Jan​ny za​śmia​ła się. – Strzę​pi​cie tyl​ko ję​zy​ki na dar​mo, dziew​czy​ny – po​wie​dzia​ła ko​bie​tom od Pod​nie​bie​skich. – John mógł​by po​wie​dzieć, że góra to dół, a czar​ne to bia​łe, Ger​ry i tak sta​nął​by po jego stro​nie. – Tym więk​szy głu​pek z nie​go. A swo​ją dro​gą, co to lu​dzie ga​da​ją, że wasz mały John z B… – To jak pro​po​nu​je​cie się wy​ży​wić, kie​dy bę​dzie nas dwa trzy razy tyle, co te​raz? – prze​rwał jej John. – Już mó​wi​łam – po​wie​dzia​ła z upo​rem Mary Pod​nie​bie​ska – to jest spra​wa dla Ca​ro​li​ne i Rady, a nie dla ta​kich jak ty. A te​raz wy​bacz, ale nie​któ​rzy pró​bu​ją zna​leźć dla swo​jej gru​py coś do je​dze​nia. – Wła​śnie wi​dzę – za​drwił John. – Śli​ma​ki wod​ne. A po​wiedz mi, szcze​rze, jak by​łaś mała, przy​szło ci do gło​wy, żeby jeść śli​ma​ki? – Co ja ro​bi​łam, kie​dy by​łam mała, to nie two​ja spra​wa, ob​rost​ku! – Tak – wtrą​ci​łem się – ale John ma na my​śli… – Zo​staw, Ger​ry, daj spo​kój – po​wie​dział John zmę​czo​nym zmę​czo​nym gło​sem i po​szedł da​lej, zo​sta​wia​jąc resz​tę, żeby go do​go​ni​ła. – A my bę​dzie​my w koń​cu coś zbie​rać do żar​cia? – za​py​ta​ła Can​di​ce. Była ład​na ład​na, jesz​cze jak, ale cią​gle się wszyst​kie​go cze​pia​ła, a ja tro​chę się ba​łem jej ostre​go ję​zy​ka. – Czy tyl​ko so​bie po​cze​ka​my, aż John skoń​czy swo​ją wła​sną Rocz​ni​cę? – Taa – po​wie​dział wiel​ki, tępy Met. – Mnie się nie po​do​ba, że wszy​scy na nas pysz​czą. To nie my ga​da​li​śmy przy Krę​gu. To nie na​sza wina. Zro​bi​ło mi się szko​da Joh​na, wszy​scy tak na nie​go na​rze​ka​li. I cały czas przy​po​mi​na​ło mi się, jak wy​glą​dał, kie​dy wy​szedł wczo​raj przed spa​niem z sza​ła​su Bel​li – sa​mot​ny sa​mot​ny i jesz​cze od​ga​niał mnie, bo chciał zo​stać sam. Ale nie wszy​scy na nie​go na​rze​ka​li. Po​tem na​po​tka​li​śmy gru​pę ob​rost​ków z Bro​okly​nu – Mike’a, Di​xo​na, Gelę i Cla​re – i ci z ko​lei nic, tyl​ko go chwa​li​li. – Świet​na ro​bo​ta, John. Cze​mu my, ob​rost​ki, nie mo​że​my się ode​zwać, kie​dy chce​my? – po​wie​dział Mikę Bro​oklyn. – Mu​si​my zbie​rać i po​lo​wać jak do​ro​śli, opie​ko​wać się ma​ły​mi i sta​ry​mi, to cze​mu nie mamy nic do ga​da​nia? – Zresz​tą mia​łeś ra​cję, John – do​dał Dix Bro​oklyn. – Naj​star​si mogą so​bie ga​dać, że wszyst​ko ma być po sta​re​mu, bo nie​dłu​go już ich nie bę​dzie. A my mu​si​my my​śleć, co bę​dzie, kie​dy my bę​dzie​my do​ro​śli, a Ro​dzi​na jesz​cze więk​sza. – John, a ilu lu​dzi bę​dzie w Ro​dzi​nie, jak my bę​dzie​my sta​rzy, co? – za​py​ta​ła Gela Bro​oklyn, i to nie była żad​na drwi​na z Joh​na, ona na​praw​dę chcia​ła, żeby to wy​ja​śnił. Po​czu​łem się dum​ny dum​ny z nie​go. – To zna​czy, kie​dy bę​dzie​my mie​li dzie​ci i one będą mia​ły dzie​ci? – po​wie​dział John. – No… ty​sią​ce będą, praw​da? Za​sta​nów się. Kie​dyś było tyl​ko dwo​je lu​dzi, sto sześć​dzie​siąt trzy lata temu, a te​raz jest nas pięć​set trzy​dzie​ści dwo​je. To… eee… po​nad dwie​ście razy wię​cej. Czy​li za ko​lej​ne sto sześć​dzie​siąt lat… – Co? Bę​dzie dwie​ście razy wię​cej niż te​raz? – Gela za​śmia​ła się ner​wo​wo. – Na szy​ję

Toma. Na​wet nie wiem, jak się tyle na​zy​wa. – Tyle bę​dzie – po​wie​dział John. – Tyl​ko że do tego cza​su więk​szość lu​dzi umrze z gło​du. Był chy​ba je​dy​nym ob​rost​kiem, któ​re​go zna​łem, co za​sta​na​wiał się nad czymś in​nym niż rze​czy, któ​re się dzie​ją te​raz. To wła​śnie mi się w nim po​do​ba​ło, dla​te​go się z nim trzy​ma​łem. Ale przez to też moż​na się było go bać, jego i in​nych ta​kich lu​dzi. John ry​zy​ko​wał i ro​bił rze​czy, któ​re zwra​ca​ły lu​dzi prze​ciw​ko nie​mu, je​śli my​ślał, że to bę​dzie do​brze na dłuż​szą metę. Ja tego kom​plet​nie nie umia​łem. Ale umia​łem stać za kimś mu​rem, obo​jęt​ne, co by się dzia​ło.

11.

John Czer​wo​niuch

Po roz​mo​wie z tymi ob​rost​ka​mi od Bro​okly​nów tro​chę się ro​ze​szli​śmy i na​praw​dę za​czę​li​śmy szu​kać ja​kie​goś je​dze​nia. Trud​no było coś zna​leźć i nic dziw​ne​go, cała Ro​dzi​na ła​zi​ła do​oko​ła i szu​ka​ła. Zdo​by​li​śmy tyl​ko parę par​szy​wych ma​łych nie​to​pe​rzy i parę ka​wał​ków brud​ne​go drze​wo​sło​du, ale po czte​rech pię​ciu go​dzi​nach Can​di​ce uda​ło się wy​pa​trzeć ma​łe​go ka​mie​nia​ka pa​są​ce​go się na polu gwiaz​do​kwia​tów. Była na tyle mą​dra, że od razu za nim nie po​go​ni​ła – gdy​by nas zo​ba​czył, uciekł​by, a bie​ga dwa trzy razy szyb​ciej od nas, ma w koń​cu sześć nóg, a my tyl​ko dwie – ale pod​kra​dła się z po​wro​tem do nas i po​ka​za​ła ge​sta​mi, gdzie jest, więc mo​gli​śmy go okrą​żyć. Wła​śnie czoł​ga​łem się po​wo​li przez mi​go​czą​ce gwiaz​do​kwia​ty, gdy na​gle dło​nią do​tkną​łem jak​by ka​mie​nia o dziw​nym kształ​cie. Lecz kie​dy spoj​rza​łem na nie​go, od razu się zo​rien​to​wa​łem, że to wca​le nie ka​mień. To był pier​ścień, taki jak lu​dzie cza​sem rzeź​bią z drzew​na, sma​ru​ją koź​lim tłusz​czem, żeby błysz​czał, i wkła​da​ją na pal​ce. Tyl​ko, że ten nie był z drzew​na. Był twar​dy i gład​ki i od​bi​jał świa​tło kwia​tów jak woda. Zo​rien​to​wa​łem się, że jest z me​ta​lu, tego twar​de​go, gład​kie​go, błysz​czą​ce​go ma​te​ria​łu z Zie​mi. (Sta​rzy mó​wi​li, że da się go zna​leźć i na Ede​nie, że jest scho​wa​ny w ska​łach, ja​koś z tymi ska​ła​mi zmie​sza​ny, ale nikt nie wie​dział, gdzie go szu​kać). A sko​ro był zro​bio​ny z me​ta​lu, to mu​siał na​le​żeć do Pierw​szej Piąt​ki, do An​ge​li, Tom​my’ego, albo jed​ne​go z Trzech To​wa​rzy​szy. I na​gle do gło​wy wpa​dła mi myśl, od któ​rej aż ciar​ki mi prze​szły i za​krę​ci​ło mi się w gło​wie. Na fiu​ta Toma! To może być Ten Pier​ścień, Zgu​bio​ny Pier​ścień, pier​ścień An​ge​li, co o nim jest Przed​sta​wie​nie! To może być na​praw​dę on. Wszyst​ko jed​no zresz​tą, ten pier​ścień, czy inny, tak czy owak była to Pa​miąt​ka i gdy​bym ko​muś o niej po​wie​dział, ka​za​li​by mi go od​dać Naj​star​szym, któ​rzy do​ło​ży​li​by go do in​nych Pa​mią​tek – Bu​tów, Pasa, Ple​ca​ka, Mo​de​li Stat​ków Ko​smicz​nych, Ziem​skich Mo​de​li, pla​sti​ko​wej Kle​pa​tu​ry z rzę​da​mi kwa​dra​tów z li​te​ra​mi i pu​stym kwa​dra​tem, co kie​dyś po​ka​zy​wał ru​cho​me i ga​da​ją​ce ob​raz​ki… Bach! Ka​mie​niak wle​ciał pro​sto na mnie, aż dech mi za​par​ło i od​rzu​cił mnie w tył, pro​sto na wiel​kie mro​wi​sko. Resz​ta wy​buch​nę​ła śmie​chem.

– Lam​par​ta umie zro​bić – za​drwi​ła Jan​ny – a po​tem nie za​uwa​ża ka​mie​nia​ka, co leci pro​sto na nie​go. – John, ty de​bi​lu – po​wie​dzia​ła Can​di​ce – mie​li​by​śmy mię​sa na całe wsta​nie. Co ty w ogó​le ro​bi​łeś, niech cię fiut Har​ry’ego? Wsta​łem, po​śpiesz​nie otrze​pu​jąc się z wście​kłych mró​wek, któ​re już bły​ska​ły czer​wo​no, ostrze​ga​jąc, że będą gryźć. Głu​pio się czu​łem, ale mo​głem się wy​tłu​ma​czyć i wszy​scy by mi wy​ba​czy​li – na​wet wście​kła Can​di​ce – gdy​bym tyl​ko po​ka​zał im pier​ścień. Ta​kie zna​le​zi​sko by​ło​by dla Ro​dzi​ny cen​niej​sze niż dzie​sięć ka​mie​nia​ków i każ​dy, co do jed​ne​go, przy​znał​by się od razu, że też za​po​mniał​by o po​lo​wa​niu, gdy​by zna​lazł na zie​mi coś ta​kie​go. I ja też chcia​łem im to po​ka​zać. Nie chcia​łem, żeby my​śle​li, że śnię na ja​wie albo że nie uwa​żam przy po​lo​wa​niu, nie za ta​kie​go czło​wie​ka chcia​łem ucho​dzić, i zresz​tą to nie była praw​da. Ale trze​ba prze​cież my​śleć, co z tego wy​ni​ka na przy​szłość – taką mia​łem za​sa​dę od cza​sów lam​par​ta, że nie będę ro​bił tyl​ko tego, co w da​nej chwi​li ła​twe i przy​jem​ne – a ja po​sta​no​wi​łem, że na ra​zie le​piej ni​ko​mu tego pier​ście​nia nie po​ka​zy​wać. Za​ci​sną​łem na nim dłoń – a był przy​jem​ny, gład​ki i chłod​ny w do​ty​ku – uśmiech​ną​łem się, wzru​szy​łem ra​mio​na​mi i nic nie po​wie​dzia​łem. Na brze​gu pa​so​skó​ry przy​szy​łem so​bie kie​dyś małą kie​szon​kę na przy​dat​ne dro​bia​zgi, typu ka​wał​ki krze​mie​nia, drze​wo​sło​du, albo na​sio​na bia​łu​cha. Kie​dy nikt nie pa​trzył, wsu​ną​łem tam pier​ścień. Mil​cza​łem i po​sze​dłem da​lej po​lo​wać i zbie​rać. – Strasz​nie się dziw​ny zro​bi​łeś, chy​ba od cza​su tego lam​par​ta – po​wie​dzia​ła Can​di​ce. – Ro​zu​miesz, od​zy​wasz się nie​pro​szo​ny na Rocz​ni​cy, ga​dasz o prze​cho​dze​niu przez Śnież​ne Ciem​no, o co w tym wszyst​kim cho​dzi? Nie ga​daj o ja​kimś tam bra​ku je​dze​nia, o zej​ściu przez Uj​ścio​spad i tak da​lej. To nie są dla nas pro​ble​my i do​brze o tym wiesz. Ty chy​ba po pro​stu lu​bisz zwra​cać na sie​bie uwa​gę. – Jak dla mnie, to on jest dziw​ny, od​kąd się po​śli​zgał z tą Tiną Kol​czak – za​uwa​ży​ła Jan​ny. Met spoj​rzał na mnie. Ger​ry spoj​rzał na mnie. Na​praw​dę będę po​zwa​lał, żeby te dwie dziew​czy​ny się ze mnie tak na​bi​ja​ły? Ale nic nie po​wie​dzia​łem. Szli​śmy da​lej. I za​raz na​tra​fi​li​śmy na Da​vi​da, po​lu​ją​ce​go z Li​sem. Swo​ją dłu​gą dzi​dą z czar​nosz​kla​nym gro​tem wła​śnie zro​bił ka​mie​nia​ka i był bar​dzo z sie​bie za​do​wo​lo​ny. – Ej, to jest mój ko​zioł! – krzyk​nę​ła Can​di​ce. – Ja go wy​tro​pi​łam i by​śmy go też zro​bi​li, gdy​by John tro​chę uwa​żał. Da​vid za​śmiał się wred​nie i po​wtó​rzył sta​re przy​sło​wie: – Ko​zioł nie twój, póki dzi​dy w nie​go nie wbi​łeś. – Spoj​rzał na mnie. – Nie uwa​ża​łeś, co, John? Ja tam my​ślę, że to przez za dużo śli​zgan​ka. Śli​zgan​ko z Mar​thą Lon​dyn, z Tiną Kol​czak, na​wet, kur​na, z samą Bel​la Czer​wo​niuch. Chło​pak chy​ba my​śli, że to jego je​dy​ne za​da​nie, ro​bić mlecz​ko dla ko​biet. John Mlecz​ko, tak go po​win​ni​śmy na​zy​wać. Tyl​ko do ro​bie​nia mlecz​ka się na​da​je. W jego pa​skud​nym nie​to​py​sku było tyle nie​na​wi​ści i za​wi​ści! Przy​po​mnia​łem so​bie, jaką miał minę, kie​dy wy​la​złem z sza​ła​su Bel​li, i po​my​śla​łem, że gdy​by mógł, to na​dział​by mnie te​raz na tę swo​ją dzi​dę, jak tego ka​mie​nia​ka, że jak​by tyl​ko mógł to bez​kar​nie zro​bić, to zro​bił​by. Z przy​jem​no​ścią.

Hi​sto​rie mó​wi​ły, że na Zie​mi to się cza​sem zda​rza​ło. Je​den czło​wiek cza​sem ro​bił dru​gie​go, tak jak my ro​bi​li​śmy ko​zły i peł​za​ki. Wła​ści​wie cza​sem na​wet całe gru​py zwra​ca​ły się prze​ciw​ko so​bie, jak kie​dy Hi​tler i jego Nie​mi za​ata​ko​wa​li Zyto w. Mó​wio​ne było, że to dla​te​go, że Ro​dzi​na na Zie​mi się po​dzie​li​ła, że gru​py od​da​li​ły się od sie​bie i za​czę​ły za​cho​wy​wać, jak​by każ​da była swo​ją Ro​dzi​ną. Mó​wio​ne było na​wet, że Bia​li kie​dyś wzię​li Lon​dy​nów – któ​rzy mie​li skó​rę czar​ną jak An​ge​la – po​zwią​zy​wa​li ich li​na​mi i han​dlo​wa​li nimi, tak jak my w Ro​dzi​nie wy​mie​nia​my się czar​nosz​kłem, skó​ra​mi i zę​ba​mi lam​par​ta. (To była Hi​sto​ria, jed​na z tych rze​czy, któ​rych uczy​ły się dzie​ci, kie​dy jesz​cze mie​li​śmy Szko​łę). I kie​dy zo​ba​czy​łem tę minę Da​vi​da i do​my​śli​łem się, co chciał​by mi zro​bić, mia​łem przed​smak tego, co się sta​nie, je​śli Ro​dzi​na się roz​bi​je. Wy​obra​zi​łem so​bie ści​na​ne wiel​kie, sta​re drze​wo, wiel​kie, sta​re drze​wo, co daje cie​pło, świa​tło, owo​ce i korę na sza​ła​sy, i zo​ba​czy​łem try​ska​ją​cy go​rą​cy, pa​rzą​cy sok, co wy​la​tu​je z Pod​zie​mia, kie​dy pęk​nie pień. – Robi mlecz​ko dla ko​biet, któ​re po​win​ny być mą​drzej​sze i nie kłaść się z pierw​szym z brze​gu dur​nym dzie​cia​kiem, co nie ma nic poza ład​ną bu​zią – po​wie​dział Da​vid. – A, i jesz​cze chce roz​bić Ro​dzi​nę, tyl​ko do tego się na​da​je. A, i jesz​cze do wtrą​ca​nia się w waż​ne spra​wy, bo my​śli, że mu wol​no, bo ja​kiś tam lam​part sam wlazł mu na dzi​dę. Rzu​cił mi pa​skud​ny uśmiech. – Po​wiedz no praw​dę, John. W ogó​le tego nie pla​no​wa​łeś, co? Nie za​mie​rza​łeś zro​bić lam​par​ta. Po pro​stu tak się wy​stra​szy​łeś, że nie mo​głeś się ru​szyć. Ger​ry na​tych​miast się za mną wsta​wił. – Gów​no praw​da, Da​vid. Spo​koj​nie mógł uciec jak ja, ale… Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Da​vid prze​rwał. Prze​rwa​li​śmy to nie​przy​jem​ne drob​ne Przed​sta​wie​nie, żeby po​słu​chać ro​gów do​cho​dzą​cych od Okrą​głej Po​la​ny. Nie wo​ła​ły nas do Krę​gu, mó​wi​ły tyl​ko, że Rada skoń​czy​ła ra​dzić nad Rząd​kiem i że po​win​ni​śmy za​raz koń​czyć, co​kol​wiek ro​bi​my, wra​cać do grup, jeść i spać. – Ja będę cię mieć na oku, John – za​po​wie​dział mi Da​vid – kie​dy się zno​wu za​cznie Rocz​ni​ca. Że​byś nie pró​bo​wał tych swo​ich nu​me​rów. Za​wsze się tro​chę za​plu​wał przy mó​wie​niu, jak wszyst​kie nie​to​py​ski, ale te​raz o wie​le go​rzej, ze zło​ści i z nie​na​wi​ści. Wy​plu​wał sło​wa, jak​by to była tru​ci​zna. Mu​sia​łem so​bie wy​trzeć z nich twarz. – I nie myśl so​bie, że mo​żesz ro​bić, co ze​chcesz, i uj​dzie ci na su​cho, bo je​steś ma​łym ko​cha​siem Bel​li. Wca​le tak nie bę​dzie. Może i jest sta​ro​stą gru​py, ale to nie zna​czy, że resz​ta gru​py bę​dzie jej we wszyst​kim słu​chać, a tym bar​dziej resz​ta Ro​dzi​ny. Zresz​tą, przyj​dzie ta​kie wsta​nie, że i ona cie​bie przej​rzy. Lu​dzie od śli​zgan​ka dur​nie​ją i ro​bią się tacy ko​chu-ko​chu, ale ko​chu-ko​chu nie trwa wiecz​nie, chłop​ta​siu. Wca​le dłu​go nie trwa. Met roz​dzia​wił głup​ko​wa​to usta. Ger​ry miał łzy w oczach. Can​di​ce pa​trzy​ła kwa​śno. Jan​ny wy​glą​da​ła, jak​by usil​nie chcia​ła do​strzec w tym coś za​baw​ne​go, ale nie mo​gła. Da​vid wy​szarp​nął dzi​dę z cia​ła ko​zła i prze​ło​żył do le​wej ręki. A po​tem pra​wą zła​pał zwie​rzę za tyl​ne nogi i jed​nym ru​chem za​rzu​cił je so​bie na mu​sku​lar​ne ra​mię. – No do​bra – po​wie​dział – na ra​zie wy​bacz​cie, mu​szę iść. Bo ja zdo​by​łem coś do je​dze​nia i mu​szę to za​nieść z po​wro​tem.

– Coś mi wy​glą​da, że tra​fił swój na swe​go, pa​nie Po​grom​co Lam​par​tów – po​wie​dzia​ła Jan​ny, kie​dy już nie mógł jej usły​szeć. Wzru​szy​łem ra​mio​na​mi. Praw​da, ba​łem się Da​vi​da i ba​łem się my​śli, że cała Ro​dzi​na zwró​ci się prze​ciw​ko mnie, a Bel​la już nie bę​dzie w sta​nie mnie ochro​nić. Ale Da​vid nie po​wie​dział ni​cze​go, cze​go już bym nie wie​dział. – Zo​ba​czy​my – po​wie​dzia​łem. – Gra się jesz​cze nie skoń​czy​ła. Wró​ci​li​śmy do Czer​wo​niu​chów z na​szą nędz​ną zdo​by​czą i przy​ję​li​śmy małą część Da​vi​do​we​go ko​zła. Wy​krzy​wił się do nas drwią​co, kie​dy wy​kła​da​li​śmy na​sze bez​na​dziej​ne małe nie​to​pe​rze i usma​ro​wa​ne drze​wo​sło​dy. Bel​la wy​da​wa​ła się po​de​ner​wo​wa​na i nie​obec​na. Mia​ła nie mó​wić nam, o czym roz​ma​wia​ła na Ra​dzie, póki nie ze​bra​li​śmy się wszy​scy z po​wro​tem na Rocz​ni​cę, ale jej nie​obec​ność mu​sia​ła być spo​wo​do​wa​na czymś wię​cej. Uni​ka​ła mo​je​go wzro​ku i wcze​śnie wy​mknę​ła się do sza​ła​su, a przed​tem przy​ka​za​ła wszyst​kim, żeby przez to spa​nie trzy​ma​li się w gru​pie i ni​g​dzie nie ła​zi​li. Ja jed​nak wy​mkną​łem się do la​tryn, któ​re wy​ko​pa​li​śmy na po​let​ku gwiaz​do​kwia​tów, tam wy​ją​łem pier​ścień z kie​sze​ni na brze​gu pa​so​skó​ry i przy​su​ną​łem go do kwiat​ka. Był gład​ki gład​ki, ale to nie wszyst​ko. Po ze​wnętrz​nej stro​nie miał taką fa​li​stą li​nię, któ​ra bie​gła na​oko​ło, a me​tal po jed​nej stro​nie był in​ne​go ko​lo​ru, a po we​wnętrz​nej – na ser​ce Geli, tam były ma​lut​kie ma​lut​kie li​ter​ki. Mało któ​ry ob​ro​stek umiał czy​tać, ale mnie Bel​la na​uczy​ła, jak brzmią po​szcze​gól​ne li​te​ry, i wie​dzia​łem, jak skła​dać z nich sło​wa. Umia​łem prze​czy​tać dużo daw​nych imion i słów wy​cię​tych na drze​wach do​oko​ła Ro​dzi​ny. No i oczy​wi​ście umia​łem prze​czy​tać imię wy​pi​sa​ne w środ​ku pier​ście​nia, tymi ma​lut​ki​mi ma​lut​ki​mi li​ter​ka​mi i tak ład​nie, że nikt na Ede​nie nie mógł się z tym mie​rzyć, obo​jęt​ne, czy dra​pał po drzew​nie, po ka​mie​niu, czy po ka​wał​ku kory, i tak drob​no, że nikt po​nad trzy​dzie​ści czter​dzie​ści łon, z co​raz słab​szy​mi ocza​mi, nie był​by w sta​nie w ogó​le ich prze​czy​tać. Zresz​tą, to było naj​le​piej zna​ne imię w ca​łej Ro​dzi​nie. An​ge​li, było tam na​pi​sa​ne, od ko​cha​ją​cych mamy i taty. An​gel mie​li​śmy masę – albo Geli, czy An​gie, bo tak się na nie prze​waż​nie mó​wi​ło, lecz to mo​gła być tyl​ko An​ge​la, któ​ra przy​le​cia​ła tu na sa​mym po​cząt​ku. To na​praw​dę był jej pier​ścień. To na​praw​dę był ten sam, o któ​rym była ta opo​wieść, ten, któ​ry do​sta​ła od mamy i taty jesz​cze na Zie​mi, ten, któ​ry zgu​bi​ła w le​sie, kie​dy szu​ka​ła drze​wo​sło​dów, i już ni​g​dy go nie zna​la​zła. Prze​szedł mnie ko​lej​ny dreszcz, całe cia​ło i całą gło​wę, jak wte​dy, kie​dy się śli​zgasz i aku​rat do​cho​dzisz. To była jed​na z tych chwil, kie​dy się za​sta​na​wiasz, czy to wszyst​ko nie jest jed​nym wiel​kim nie​po​ro​zu​mie​niem, czy to wszyst​ko na​praw​dę nie jest snem, albo wy​my​ślo​ną hi​sto​rią, a nie praw​dzi​wym świa​tem, tak jak wcze​śniej my​śla​łeś. Dziw​nie dziw​nie mi było trzy​mać w dło​ni ten sam pier​ścień i mieć świa​do​mość, że ten aku​rat ka​wa​łek Praw​dy na​praw​dę jest praw​dzi​wy. Dziw​nie dziw​nie było sa​me​mu mieć stycz​ność z tą hi​sto​rią, być dla niej czymś w ro​dza​ju za​koń​cze​nia, tym czło​wie​kiem z Ro​dzi​ny, któ​ry wresz​cie zna​lazł dla An​ge​li jej pier​ścień. A jesz​cze dziw​niej – że to się sta​ło za​raz po tym, jak sie​dzia​łem nad Głę​bo​kim Sta​wem i mia​łem to dziw​ne prze​czu​cie, że mat​ka An​ge​la sie​dzi tam ra​zem ze mną. Na na​zwy Mi​cha​ela! Lucy Lu by​ła​by za​chwy​co​na za​chwy​co​na, gdy​by to się jej przy​da​rzy​ło. Na​wet na mo​ment nie prze​sta​ła​by o tym ga​dać! Cał​kiem jak​by cień An​ge​li fak​tycz​nie

tu był i za mną cho​dził. Jak​by nie mógł się ode mnie od​cze​pić. Ku​ca​jąc mię​dzy gwiaz​do​kwia​ta​mi, uda​jąc, że ro​bię kupę, prze​po​wie​dzia​łem so​bie w my​ślach tę hi​sto​rię. Jak Gela zgu​bi​ła pier​ścień. Jak krzy​cza​ła, żeby Tom​my i dzie​cia​ki po​mo​gli jej szu​kać. Nie było na świe​cie in​nych lu​dzi, tyl​ko Tom​my, Gela i ich dzie​ci. Wrzesz​cza​ła na nich, żeby przy​szli i jej po​mo​gli, ka​za​ła im peł​zać po le​sie ca​ły​mi go​dzi​na​mi, wsta​nie za wsta​niem, w po​szu​ki​wa​niu zgu​bio​ne​go pier​ście​nia, któ​ry do​sta​ła od mamy i taty. – To tyl​ko pier​ścień – mówi jej Tom​my. – To tyl​ko przed​miot, nie? Jak ka​mień albo ka​wa​łek drzew​na. Cały czas masz nas, skar​bie. Mnie i dzie​ci. – Ja nie po​trze​bu​ję two​ich cho​ler​nych dzie​ci – mówi ona – a już w ogó​le nie po​trze​bu​ję cie​bie, ty płyt​ki, sa​mo​lub​ny i głu​pi czło​wie​ku. Ja chcę do mamy. Chcę do taty. Chcę do domu, któ​ry ty mi za​bra​łeś. A po​tem pła​ka​ła, pła​ka​ła i pła​ka​ła, mówi się, że przez całe dzie​więć spań i całe dzie​więć wstań, a dzie​ci za​ty​ka​ły uszy i ro​bi​ły bu​zia​mi głu​pie dźwię​ki, żeby nie sły​szeć okrut​nych słów, któ​re wy​krzy​ki​wa​ła, i smut​nych smut​nych my​śli we wła​snych gło​wach. Aż do tego wsta​nia, jak mówi hi​sto​ria, mat​ka nas wszyst​kich była cie​pła, miła i peł​na siły. Po​tem jed​nak nie uśmie​cha​ła się przez cały łon​czas i ni​g​dy wię​cej nie ode​zwa​ła się czu​le do Tom​my’ego – ni​g​dy ni​g​dy wię​cej. Usły​sza​łem, że ktoś idzie, żeby sko​rzy​stać z la​try​ny. Sta​ry Ro​ger. Bę​dzie stę​kał, pluł i śmier​dział przez pół go​dzi​ny. Wsu​ną​łem pier​ścień z po​wro​tem do kie​sze​ni i od​sze​dłem.

12.

Tina Kol​czak

No i na​de​szło trze​cie wsta​nie Rocz​ni​cy i wszy​scy zgro​ma​dzi​li​śmy się z po​wro​tem na Okrą​głej Po​la​nie. Cały świat stał ści​śnię​ty po​mię​dzy Krę​giem a drze​wa​mi (tym ra​zem byli na​praw​dę wszy​scy, bo wszy​scy my​śli​wi wró​ci​li z po​lo​wa​nia), las hu​czał jak za​wsze, a nad na​szy​mi gło​wa​mi nur​ko​wa​ły klej not​ki. Ja sta​łam z moją sio​strą Jane – cho​ler​na Liz ka​za​ła mi tym ra​zem trzy​mać się z Kol​cza​ka​mi – a John z Czer​wo​niu​cha​mi, więc mo​głam co naj​wy​żej mu po​ma​chać. Wy​glą​dał na zmę​czo​ne​go zmę​czo​ne​go. Wszy​scy pew​nie wy​glą​da​li​śmy, ale on bar​dziej. Rada sta​ła, już go​to​wa, po​środ​ku Krę​gu, a Naj​star​szych usa​dzi​ło sześć sie​dem po​moc​nic na wy​ło​żo​nych skó​ra​mi pniach i wte​dy zno​wu za​czę​ła się Rocz​ni​ca, zno​wu wy​cią​gnię​to te Pa​miąt​ki, żeby ko​lej​ny raz nam przy​po​mnia​ły, że je​ste​śmy jed​ną Ro​dzi​ną i że po​cho​dzi​my z Zie​mi. Wy​cią​gnię​to Buty, Pas, Ple​cak, Kle​pa​tu​rę, i po​moc​ni​ce ob​nio​sły te rze​czy do​oko​ła, żeby lu​dzie mo​gli wy​cią​gnąć ręce i do​tknąć dziw​ne​go ma​te​ria​łu, z ja​kie​go były zro​bio​ne, któ​re​go nikt tu nie umie zna​leźć ani zro​bić (może z wy​jąt​kiem Bu​tów, któ​re wy​glą​da​ły tro​chę jak​by ze skó​ry). Dzie​ci ska​ka​ły pod​nie​co​ne pod​nie​co​ne. Za​wsze chcia​ły do​tknąć Kle​pa​tu​ry i po​przy-ci​skać te małe kwa​dra​ci​ki z li​ter​ka​mi. Naj​star​szym wol​no było wy​cią​gać Pa​miąt​ki ze spe​cjal​ne​go wy​drą​żo​ne​go pnia kie​dy so​bie ze​chcie​li, ale ca​łej Ro​dzi​nie po​ka​zy​wa​no je tyl​ko raz na rok, pod​czas Rocz​ni​cy, a dla ma​łych dzie​ci tak sta​re przed​mio​ty były jak ze snu. Nie mo​gły uwie​rzyć, że te rze​czy na​praw​dę ist​nie​ją. Zresz​tą, nie tyl​ko dzie​ci się pod​nie​ca​ły. Nie​któ​rzy do​ro​śli pła​ka​li na wi​dok Pa​mią​tek, a kie​dy wy​cią​ga​li dło​nie, żeby ich do​tknąć, czę​sto im drża​ły, peł​ne na​dziei i tę​sk​no​ty – dużo lu​dzi wie​rzy​ło, że do​tknię​cie rze​czy z Zie​mi le​czy bóle i cho​ro​by, że spro​wa​dza do gło​wy sny o tym ja​snym ja​snym świe​cie, ja​snym jak śro​dek lam​po​kwia​tu. A ta strasz​na baba od Czer​wo​niu​chów, Lucy Lu, zno​wu we​szła w ja​kiś cho​ler​ny trans. – Czu​ję ich! – wrza​snę​ła, kłam​li​wy ro​bal. – Czu​ję ich obec​ność ze wszyst​kich stron! Za​raz jed​nak po​moc​ni​ce ze​bra​ły Pa​miąt​ki z po​wro​tem, we​pchnę​ły je zno​wu do pu​ste​go pnia i za​mknę​ły go na​tłusz​czo​ną po​kry​wą, a wte​dy Gło​wa Ro​dzi​ny, Ca​ro​li​ne, za​czę​ła cho​dzić tam i z po​wro​tem przed Radą i Naj​star​szy​mi, prze​cho​dząc przez Rzą​dek i mó​wiąc nam po ko​lei, co usta​li​ła Rada, a mała Jane Lon​dyn, Se​kret Tar​ka, uga​nia​ła się za nią z no​tat​ka​mi, któ​re pod​czas spo​tka​nia wy​skro​ba​ła na ka​wał​kach kory.

Za tą dwój​ką sta​li w sze​re​gu wszy​scy sta​ro​ści grup: na​sza Liz (gru​ba, apo​dyk​tycz​na pa​sku​da), sta​ry, śle​py Tom Bro​oklyn, głu​pia, wiecz​nie pod​eks​cy​to​wa​na Kwia​tek Nie​to​perz, któ​ra ma się za mło​dą i ład​ną, choć jest sta​ra, po​marsz​czo​na i za​su​szo​na, Mary Gwiaz​do​kwiat, co lubi tak wcią​gać po​wie​trze, kie​dy ktoś mówi, jak​by po​wie​dział coś na​praw​dę tak strasz​ne​go, głu​pie​go i bez​myśl​ne​go, że aż nie wia​do​mo, czy da się to w ży​ciu na​pra​wić, po​tem Ju​lie Lon​dyn o twar​dej, ostrej, peł​nej upo​ru twa​rzy, Can​dy Ry​bo​rze​ka, któ​ra cią​gle szep​cze, tak że wszy​scy mu​szą być ci​cho ci​cho, żeby ją usły​szeć, oraz Su​san Pod​nie​bie​ska, co nie wy​glą​da na dość by​strą, żeby być sta​ro​stą gru​py, ale za to jest upar​ta jak ka​wał ska​ły. Su​san Pod​nie​bie​ska nie wy​glą​da​ła na za​do​wo​lo​ną, więc do​my​śli​łam się, że prze​gra​ła z Lon​dy​na​mi w spra​wie prze​pro​wadz​ki. Od resz​ty wy​raź​nie za to od​sta​wa​ła Bel​la Czer​wo​niuch. Sta​ła na sa​mym koń​cu sze​re​gu, obok Liz, ale od​le​głość mię​dzy nią i Liz była po​nad dwa razy taka, co po​mię​dzy in​ny​mi sta​ro​sta​mi. – Lon​dyn może się prze​su​nąć o dzie​sięć me​trów w stro​nę Gór Nie​bie​skich – ob​wie​ści​ła Ca​ro​li​ne – o ile od​bu​du​je Pod​nie​bie​skim płot dwa​na​ście me​trów da​lej i po​mo​że im zbu​do​wać nowe sza​ła​sy. Se​kret Tar​ka skrzy​wi​ła się i wska​za​ła li​te​ry na jed​nym z ka​wał​ków kory. Ca​ro​li​ne przez chwi​lę marsz​czy​ła czo​ło, ale w koń​cu się po​pra​wi​ła. – Lon​dyn może się prze​su​nąć o dwa​na​ście me​trów, o ile od​bu​du​je Pod​nie​bie​skim płot dwa​na​ście me​trów da​lej. Wpa​try​wa​ła się w ko​lej​ną li​nij​kę na ko​rze, usi​łu​jąc so​bie przy​po​mnieć, co da​lej. – Każ​da z grup – pod​ję​ła – może ło​wić na Wiel​ko​sta​wie w cza​sie swo​je​go nor​mal​ne​go wsta​nia, ale tyl​ko jed​ną ło​dzią i jed​ną sie​cią na raz. I żad​na sieć uży​wa​na na Wiel​ko​sta​wie nie może mieć wię​cej niż czte​ry me​try dłu​go​ści. A to po to, żeby nie wy​ło​wić zbyt dużo ryb. Paru człon​ków Ro​dzi​ny, któ​rzy lu​bi​li uwa​żać się za ry​ba​ków, za​czę​ło gde​rać. (Dur​ne bał​wa​ny. Wo​le​li​by wy​ło​wić wszyst​kie ryby, żeby po​tem już ich nie było?). Ca​ro​li​ne zno​wu zer​k​nę​ła w no​tat​ki. – Mło​do​mat​ki – po​wie​dzia​ła – będą mu​sia​ły zbie​rać i po​lo​wać tak samo jak wszy​scy, od​kąd ich dzie​ci skoń​czą trzy okre​sy. Krzy​wo​sto​py i star​si zaj​mą się ma​lu​cha​mi. Mło​do​mat​ki i krzy​wo​sto​py za​czę​li gde​rać, ale Ca​ro​li​ne szła da​lej. Ja cze​ka​łam. Wła​ści​wie ni​cze​go wiel​kie​go się nie spo​dzie​wa​łam, ale za​sta​na​wia​łam się, czy bę​dzie choć​by naj​mniej​sza wska​zów​ka, że za​sta​na​wia​li się nad po​my​słem Joh​na, żeby Ro​dzi​na ro​ze​szła się sze​rzej i nie tkwi​ła wiecz​nie przy Ka​mien​nym Krę​gu. Ale nie, nic ta​kie​go. Kie​dy omó​wi​li wszyst​kie de​cy​zje, Ca​ro​li​ne po​wie​dzia​ła tak: – Zaj​mo​wa​li​śmy się tyl​ko tym, co zgło​szo​ne do Rząd​ku. Nie zaj​mo​wa​li​śmy się w ogó​le spra​wa​mi, któ​re nie zo​sta​ły nam wła​ści​wie zgło​szo​ne. I wszy​scy zgo​dzi​li​śmy się, że Ro​dzi​na musi zo​stać ra​zem, tu​taj, koło sie​bie, wo​kół tych ka​mie​ni, któ​re ozna​cza​ją miej​sce, gdzie z Gwiezd​ne​go Wiru przy​le​cie​li Tom my, An​ge​la i Trzej To​wa​rzy​sze, i skąd Trzej To​wa​rzy​sze wy​le​cie​li z po​wro​tem na Zie​mię. Nie wol​no roz​bi​jać Ro​dzi​ny. Mu​si​my po​zo​stać ra​zem i zo​stać w miej​scu, do któ​re​go przy​le​cą nas szu​kać na​sze sio​stry i bra​cia z Zie​mi. Wie​my bo​wiem, że któ​re​goś dnia się tu zja​wią. Mu​si​my ra​zem pra​co​wać i żyć w po​ko​ju, żeby być god​ny​mi za​bra​nia z po​wro​tem do na​sze​go praw​dzi​we​go domu, choć tyle za​po​mnie​li​śmy i tak da​le​ko je​ste​śmy od cza​sów na​szej świet​no​ści.

Spoj​rza​ła w stro​nę gru​py Czer​wo​niu​chów. Prze​pa​try​wa​ła twa​rze, aż do​strze​gła Joh​na. Spoj​rza​ła wprost na nie​go. – Mam na​dzie​ję, że zro​zu​mia​no – po​wie​dzia​ła. – Taka jest de​cy​zja Rady i moja, i musi być przy​ję​ta przez całą Ro​dzi​nę. A to ozna​cza wszyst​kich, ale to wszyst​kich. Wi​dzia​łam, jak John pa​trzy na Bel​lę Czer​wo​niuch, któ​ra jed​nak wbi​ła wzrok w zie​mię, jak​by dzia​ło się tam coś na​praw​dę cie​ka​we​go. Wi​dzia​łam, że John jest zły zły. Wi​dzia​łam, że wal​czy sam ze sobą. Ca​ro​li​ne ro​zej​rza​ła się po wszyst​kich, cze​ka​jąc, aż jej sło​wa do​trą do każ​de​go. – I na tym się koń​czy… – za​czę​ła. Wte​dy jed​nak John pękł. Cał​kiem jak sok try​ska​ją​cy z na​cię​te​go drze​wa. – Po​myśl nad rym, Ca​ro​li​ne! – za​wo​łał. – Za​sta​nów się. Do tego nie trze​ba być Ein​ste​inem. Cała Po​la​na stęk​nę​ła. No nie, zno​wu. Zno​wu ten nie​grzecz​ny ob​ro​stek. Pa​skud​ny Da​vid Czer​wo​ni uch już za​czął się prze​py​chać do Joh​na przez swo​ją gru​pę. – Sko​ro kie​dyś było nas dwo​je, a te​raz jest pięć​set trzy​dzie​ści dwo​je – cią​gnął John – to ilu lu​dzi bę​dzie w Ro​dzi​nie za ko​lej​ne… Pac! Da​vid wal​nął go swo​im wiel​kim, twar​dym łap​skiem w tył gło​wy. – Zo​staw go! – wrza​snę​łam. – Zo​staw go, Da​vid! – usły​sza​łam, jak krzy​czy wier​ny Ger​ry, jak po​py​cha i sztur​cha Da​vi​da. Lecz Da​vid od​go​nił go jak mrów​kę, chwy​cił Joh​na za wło​sy i sta​nął nie​wzru​szo​ny jak drze​wo. Tym​cza​sem za​re​ago​wa​li lu​dzie w ca​łym Krę​gu, każ​dy na swój spo​sób. Jed​ni się śmia​li, inni sa​pa​li, paru ki​bi​co​wa​ło Joh​no​wi, a wie​lu wie​lu krzy​cza​ło z obu​rze​nia, nie na to, co zro​bił Da​vid, ale na Joh​na, że robi za​mie​sza​nie. Wi​dzia​łam, że Da​vid po​chy​la się i sy​czy coś ostrze​gaw​czo, a po​tem ła​pie Joh​na moc​niej, uno​sząc go tro​chę, tak żeby wi​siał na wła​snych wło​sach. – I to jest ko​niec Rząd​ku – oświad​czy​ła Ca​ro​li​ne, z tym szcze​gól​nym, ka​mien​nym upo​rem, któ​ry tak świet​nie jej wy​cho​dził, cał​kiem jak​by w ogó​le nic się nie sta​ło, i po pro​stu cią​gnę​ła da​lej to, co mia​ła do po​wie​dze​nia. – Te​raz czas od​czy​tać Pra​wa, któ​re Har​ry, nasz dru​gi oj​ciec, i jego trzy sio​stry, wy​pi​sa​li na tych drze​wach wo​kół Okrą​głej Po​la​ny. Se​kret Tar​ka po​da​ła jej parę ka​wał​ków kory z prze​pi​sa​ny​mi na nie Pra​wa​mi, a po​tem prze​szła na skraj po​la​ny, po​mię​dzy Lon​dy​na​mi, tak że kie​dy Ca​ro​li​ne ob​cho​dzi​ła w środ​ku Krąg, ona mo​gła pod​cho​dzić do ko​lej​nych drzew i wska​zy​wać na​pi​sy, pod​czas gdy Ca​ro​li​ne od​czy​ty​wa​ła ich treść z kory. -„Nie wol​no za​bi​jać ni​cze​go, z wy​jąt​kiem zwie​rząt na je​dze​nie i zwie​rząt, któ​re są nie​bez​piecz​ne” – prze​czy​ta​ła Ca​ro​li​ne. – „Nie wol​no ro​bić ni​cze​go, co za​szko​dzi Ro​dzi​nie”. Prze​rwa​ła i spoj​rza​ła wo​ko​ło. – To zna​czy, że nie wol​no ro​bić ni​cze​go, co po​dzie​li Ro​dzi​nę – po​wie​dzia​ła. – „Nie wol​no się śli​zgać z dziec​kiem ani kimś, kto nie chce” – cią​gnę​ła – „a do​ro​słym męż​czy​znom nie wol​no się śli​zgać z mło​dy​mi dziew​czy​na​mi”. – „Nie wol​no kraść”. – „Trze​ba przy​cho​dzić na każ​dą Rocz​ni​cę i Spe​cjał”.

– „Trze​ba sza​no​wać Star​szych”. – A to – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne, pa​trząc po nas spod zmarsz​czo​nych brwi – ozna​cza nie tyl​ko naj​star​szych, ale i sta​ro​stów grup, i Gło​wę Ro​dzi​ny i wszyst​kich, ale to wszyst​kich do​ro​słych. Przez chwi​lę pa​trzy​ła w stro​nę Joh​na, a po​tem czy​ta​ła da​lej: – „Trze​ba się opie​ko​wać krzy​wo​sto​pa​mi”. – „Nie wol​no bru​dzić stru​mie​ni i sta​wów”. – „Trze​ba cze​kać na po​wrót Zie​mi i za​cho​wy​wać ziem​skie zwy​cza​je, tak aby Zie​mia za​bra​ła was z po​wro​tem do domu”. John miał ra​cję, po​my​śla​łam. Na​praw​dę. Oczy​wi​ście, że chce​my wró​cić na Zie​mię, ale czy na​praw​dę bę​dzie​my w sta​nie wiecz​nie cze​kać na ich przy​lot w tym sa​mym miej​scu? I czy to fak​tycz​nie był ziem​ski zwy​czaj, cze​kać w jed​nym miej​scu i się nie ru​szać? W koń​cu to oni zbu​do​wa​li łódź, co po​tra​fi​ła po​dró​żo​wać mię​dzy gwiaz​da​mi.

13.

John Czer​wo​niuch

– Mam cię na oku, John, więc nic nie ga​daj – wark​nął Da​vid, pcha​jąc mnie znie​nac​ka na​przód, tak​że nie​mal się prze​wró​ci​łem. Chcia​łem ro​ze​trzeć so​bie tył gło​wy, w tym miej​scu, gdzie cią​gnął mnie za wło​sy, ale oczy​wi​ście nie zro​bi​łem tego. Uda​wa​łem, że wca​le mnie to nie boli. I na Ger​ry’ego, któ​ry nie​spo​koj​nie za​glą​dał mi w twarz, też nie zwra​ca​łem uwa​gi. Na cyc​ki Geli, nie ma mowy, że​bym się przy​znał przy nim, czy przy Da​vi​dzie, czy przy kim​kol​wiek, że Da​vid spra​wił mi ból albo mnie ura​ził. Sta​łem pro​sto i pa​trzy​łem, co dzie​je się w Krę​gu, jak gdy​by ni​g​dy nic. To była gra Ca​ro​li​ne i ja też w nią umia​łem grać. Po​moc​ni​ce po​ma​ga​ły Mit​cho​wi, Gar​bu​so​wi i Geli wstać na ich sła​be nogi. Do​tar​li​śmy do tego punk​tu Rocz​ni​cy zwa​ne​go Ziem​skie Rze​czy, kie​dy trze​ba było słu​chać, jak trój​ka śle​pych sta​ru​chów opo​wia​da nam o rze​czach, któ​rych ni​g​dy nie wi​dzie​li i nie ro​zu​mie​li. Za​su​szo​ny sta​ry Mitch mó​wił o tym, że Zie​mia krę​ci​ła i krę​ci​ła się w kół​ko jak bą​czek, tak że po​ło​wa za​wsze była oświe​tlo​na gwiaz​dą, a po​ło​wa ciem​na, po​tem ob​wi​sła siwa Gela opo​wie​dzia​ła, jak lu​dzie znaj​do​wa​li tam w zie​mi me​tal, z któ​re​go ro​bi​ło się noże, któ​re się nie kru​szą tak jak czar​nosz​kło. – I zna​leź​li coś ta​kie​go, co na​zy​wa się Jed​na Siła – po​wie​dzia​ła – któ​ra może prze​no​sić ich mię​dzy gwiaz​da​mi. – I jesz​cze inną siłę, co jest jesz​cze lep​sza – prze​rwał jej pod​eks​cy​to​wa​ny sta​ry Gar​bus, prze​wra​ca​jąc śle​py​mi oczy​ma w mięk​kiej, otłusz​czo​nej twa​rzy – taką siłę, któ​rą moż​na było pusz​czać po sznur​kach na wie​le me​trów i moż​na z niej było mieć świa​tło i cie​pło, i ta​kie ma​szy​ny, le​wi​zo​ry, co po​ka​zy​wa​ły ru​cho​me i ga​da​ją​ce ob​ra​zy. Na​zy​wa​ła się Pe… Py… – Za​jąk​nął się na tym sło​wie, zu​peł​nie tak samo jak jed​no​no​gi Jef​fo nad Stru​mie​niem Di​xo​na. – Na​zy​wa​ła się… Py… Py… Py-Ront… – Py… Py… Py-Ront… – prze​drzeź​nił go pół​gło​sem Geny, pa​trząc na mnie i spraw​dza​jąc, czy mnie to śmie​szy. – Waż​ne, żeby pa​mię​tać Jed​ną Siłę – pod​ję​ła Gela, nie​za​do​wo​lo​na, że Gar​bus jej prze​rwał. Wy​ba​łu​szy​ła śle​pe oczy. – To ona nas tu przy​nio​sła i ona za​bie​rze nas z po​wro​tem.

Ale to nie wszyst​ko – do​da​ła po​śpiesz​nie, za​nim resz​ta zdą​ży​ła się ode​zwać – oni mie​li jesz​cze ta​kie zwie​rzę​ta, zwa​ne „ko​nie”, na któ​rych mo​gli sie​dzieć i je​chać. Wy​obraź​cie so​bie! Ta​kie zwie​rzę​ta! – I auta – po​wie​dział Mitch, po czym kasz​lał i kasz​lał, a po​moc​ni​ce wa​li​ły go w ple​cy. Po​moc​ni​ce wy​cią​gnę​ły Ziem​skie Mo​de​le, po czym Naj​star​si, cały czas kasz​ląc i chry​piąc, opo​wie​dzie​li nam o „do​mach”, czy​li sza​ła​sach wiel​kich jak góry, i o „dro​gach”, czy​li ścież​kach zro​bio​nych z twar​de​go, błysz​czą​ce​go me​ta​lu, i „po​cią​gach” i „sa​mo​lo​tach” i „ka​li​za​cji”. – A ka​li​za​cja była jak stru​mień pod każ​dym sza​ła​sem – po​wie​dział Gar​bus. – Za​bie​rał wszyst​kie siki i kupy i za​no​sił do ta​kie​go wiel​kie​go sta​wu jak Wiel​ko​staw, przy​kry​te​go da​chem z ka​mie​nia. – Sa​mo​lo​ty były jak ta​kie pta​ki zro​bio​ne z me​ta​lu – do​dał Mitch. – Po​cią​gi to były ta​kie dłu​gie, cien​kie sza​ła​sy, któ​re je​cha​ły po gład​kiej me​ta​lo​wej ścież​ce – mó​wi​ła Gela – tak że moż​na było pójść spać w jed​nej czę​ści lasu i obu​dzić się w dru​giej. Opa​da​li już z sił, więc sta​ro​ści grup za​czę​li pod​po​wia​dać im ko​lej​ne rze​czy. – A szep​ta​le, gdzie dają zdro​wie? – szep​nę​ła Mary Gwiaz​do​kwiat. – A klo​ny, z czer​wo​ny​mi no​sa​mi i wiel​ki​mi sto​pa​mi? – mruk​nę​ła Su-san Pod​nie​bie​ska. – A pie​nią​dze? – pod​dał Tom Bro​oklyn. – A tak – po​wie​dzia​ła sta​ra Gela – pie​nią​dze to były licz​by, któ​re się pa​mię​ta w gło​wie. – I moż​na je za​mie​niać na róż​ne rze​czy, któ​re chcesz mieć – po​wie​dział Mitch. Za​mie​niać rze​czy na licz​by w gło​wach in​nych lu​dzi? Nikt z tego nic nie ro​zu​miał, ale Naj​star​si po​wta​rza​li to na każ​dej Rocz​ni​cy, jak​by kie​dyś mia​ło przyjść ta​kie wsta​nie, że ktoś pod​sko​czy i wrza​śnie: „No tak, oczy​wi​ście! Ja już wiem! Wiem, jak to dzia​ła​ło!”. Co za sens po​wta​rzać róż​ne sło​wa, jak się nie wie, co one zna​czą? By​li​śmy jak ślep​cy, co uda​ją, że wi​dzą. Ale mó​wią, że na​wet Tom​my i An​ge​la nie ro​zu​mie​li, jak dzia​ła Py-ront czy jak się robi Jed​ną Siłę. Na​wet nie wie​dzie​li, gdzie się znaj​du​je me​tal, czy jak się go wy​cią​ga ze ska​ły, z któ​rą jest zmie​sza​ny, pa​mię​ta​li tyl​ko, że trze​ba ją wrzu​cić do ognia. Ma​lu​chy zro​bi​ły się głod​ne, za​czę​ły ma​ru​dzić i po​pła​ki​wać. Ob​rost​ki chi​cho​ta​ły, szep​ta​ły i szczy​pa​ły się na​wza​jem, a i sami Naj​star​si, z po​cząt​ku tak pod​eks​cy​to​wa​ni, że jed​no dru​gie​mu nie da​wa​ło do​koń​czyć zda​nia, zmę​czy​li się za bar​dzo, żeby kon​ty​nu​ować. Na​gle zble​dli i za​czę​li się trząść, przez co wy​glą​da​li, jak​by mie​li umrzeć na miej​scu, na oczach wszyst​kich, w swo​im uko​cha​nym Ka​mien​nym Krę​gu. Trze​ba im było po​móc wró​cić, usiąść, po​owi​jać ich w skó​ry i dać coś do pi​cia. Po​tem, kie​dy Ca​ro​li​ne, Rada, Naj​star​si i ich po​moc​ni​ce już nie prze​szka​dza​li, na śro​dek wy​szła Wiel​ka Łódź Ko​smicz​na i wszy​scy za​czę​li kla​skać, wi​wa​to​wać i śmiać się. Na​de​szła pora Przed​sta​wie​nia, tym ra​zem przy​szła ko​lej Bro​okly​nów, żeby je ode​grać. Cała gro​ma​da nio​sła ten wiel​ki, głu​pi, drzew​nia​ny kształt, co miał być stat​kiem ko​smicz​nym Bun​tow​nik. Był trzy razy dłuż​szy od nor​mal​nej łód​ki i tro​chę krzy​wy. Wy​sta​wa​ły z nie​go tycz​ki pod​trzy​mu​ją​ce nie​pew​ny dach z kory, jak w sza​ła​sie, a z bo​ków ster​cza​ły dłu​gie ga​łę​zie, żeby moż​na go było za nie pod​nieść. W środ​ku miał na​wet dru​gą, mniej​szą łód​kę, to miał być niby Lon Do​wnik. A z przo​du i z tyłu ci​snę​ło się Trzech Nie​po​słusz​nych, któ​rzy

śmie​li się do nas i ma​cha​li. Oczy​wi​ście Wiel​ka Łódź Ko​smicz​na była ma​leń​ka ma​leń​ka w po​rów​na​niu z praw​dzi​wym Bun​tow​ni​kiem. Praw​dzi​wy sta​tek ko​smicz​ny był dłuż​szy od Wiel​ko​sta​wu i tak wiel​ki, że gdy​by kie​dy​kol​wiek opadł na zie​mię, już ni​g​dy nie wzle​ciał​by w nie​bo. (Na​wet praw​dzi​wy Lon Do​wnik był wiel​ko​ści Ka​mien​ne​go Krę​gu, a prze​cież mie​ścił się w środ​ku Bun​tow​ni​ka). Lecz na​wet na​sza głu​pia Ko​smicz​na Łód​ka wy​da​wa​ła się bez​sen​sow​nie duża w po​rów​na​niu z ma​ły​mi łó​decz​ka​mi, któ​ry​mi pły​wa​li​śmy na ryby na Wiel​ko​staw i Dłu​gi Staw, a poza tym mia​ła tyle rze​czy u góry, że było od razu wi​dać, że gdy​by ktoś ją fak​tycz​nie wsa​dził do wody, od razu by się wy​wró​ci​ła. Poza tym, nie ma mowy, żeby dało się nią pro​sto pły​nąć, nie z tym zgię​ciem po​środ​ku. Tyl​ko że oczy​wi​ście nikt ni​g​dy Wiel​kiej Ko​smicz​nej Ło​dzi do wody nie wkła​dał. Na każ​dej Rocz​ni​cy paru lu​dzi no​si​ło ją, trzy​ma​jąc za koń​ce trzech gru​bych ga​łę​zi, któ​re były we​tknię​te w dziu​ry w bo​kach. A tych trzech wy​szcze​rzo​nych fa​ce​tów od Bro​okly​nów w środ​ku mia​ło ozna​czać Tom​my’ego Schne​ide​ra, na​sze​go pierw​sze​go ojca, z któ​re​go fiu​ta wy​szli​śmy wszy​scy, oraz jego dwóch ko​le​gów, Di​xo​na Thor​leye i Meh​me​ta Ha​ri​beya. Wy​ru​sza​li z Zie​mi w Gwiezd​ny Wir, tak spo​koj​nie i ra​do​śnie, jak​by wy​pły​wa​li na Wiel​ko​staw na ryby. Tom​my miał twarz wy​sma​ro​wa​ną bia​łym po​pio​łem wy​mie​sza​nym z koź​lim tłusz​czem, żeby po​ka​zać, że miał bia​łą skó​rę. – Po​leć​my da​lej – mówi Di​xon, kie​dy są przy brze​gu Ka​mien​ne​go Krę​gu. – Nie, nie moż​na – mówi Tom​my. – Ziem​ska Ro​dzi​na nam na to nie po​zwa​la, praw​da? – Tak – mówi Meh​met – i pa​mię​taj​cie, że ta Ko​smicz​na Łódź na​le​ży do wszyst​kich, nie tyl​ko do nas. Mó​wio​no, że do zbu​do​wa​nia Bun​tow​ni​ka trze​ba było ty​się​cy se​tek lu​dzi, a na nie​bo mu​siał być za​bie​ra​ny w ka​wał​kach i tam skła​da​ny w ca​łość. Ty​sią​ce lu​dzi z ca​łej Zie​mi mu​sia​ło szu​kać w ska​łach me​ta​lu, pla​sti​ku i in​nych po​trzeb​nych rze​czy, a ko​lej​ne ty​sią​ce mu​sia​ły je wy​do​być i za​nieść tam, gdzie były po​trzeb​ne. Pra​co​wa​ła nad tym cała Zie​mia, a za​ję​ło to set​ki albo ty​sią​ce łon​cza​sów. – Bo prze​cież – do​da​je Meh​met – sami jej nie zbu​do​wa​li​śmy. – To praw​da – mówi z po​waż​ną po​waż​ną miną Tom​my. Po​tem jed​nak uśmie​cha się i roz​glą​da po lu​dziach na po​la​nie: przed nim, z tyłu, z le​wej, z pra​wej. – Mamy to zro​bić, dzie​ci?! – woła. – Mamy po​le​cieć da​lej?! – Nie, nie, nie! – krzy​czą wszyst​kie dzie​ci w ro​dzi​nie, śmie​jąc się i po​pi​sku​jąc z ra​do​ści. – No, ale dla​cze​go nie? – pyta Di​xon. – Ni​ko​mu nic się nie sta​nie. Zresz​tą, ja czu​ję, że tego wła​śnie chce od nas Je​zus. Że​by​śmy prze​le​cie​li przez Gwiezd​ny Wir i od​kry​li nowe świa​ty. Leć​my! – Nie! Nie! – drą się wszy​scy. Tom​my jed​nak się śmie​je, przy​ty​ka dłoń do ucha i wzru​sza ra​mio​na​mi, jak​by nie sły​szał. – No do​bra – mówi. – Prze​ko​na​li​ście mnie. Spró​bu​je​my, tak? – No… – mówi Meh​met – …chy​ba tak. Ale mi szko​da szko​da Ziem​skiej Ro​dzi​ny. – Da​dzą so​bie radę – mówi Di​xon i ru​sza​ją wiel​ką ło​dzią aż na sam brzeg Ka​mien​ne​go Krę​gu. Tro​chę to wstrzą​sa​ją​ce, wi​dzieć ten dur​ny przed​miot przy sa​mym Krę​gu, gdzie ni​ko​mu z

nas nie wol​no cho​dzić. Wte​dy wcho​dzi Pre​zy​dent, czy​li Gło​wa Ziem​skiej Ro​dzi​ny, ubra​na w spe​cjal​ną pre​zy​denc​ką skó​rę z pię​cio​ma wiel​ki​mi bia​ły​mi gwiaz​da​mi, wy​ma​lo​wa​ny​mi po​pio​łem na kwa​dra​cie ufar​bo​wa​nym na nie​bie​sko so​kiem z gwiaz​do​kwia​tów. – Ej! Wra​cać! – krzy​czy do nich. – Nie rób​cie tego te​raz. Na Zie​mi jest cięż​ko cięż​ko. A za każ​dym ra​zem, gdy le​ci​cie tą ło​dzią przez gwiaz​dy, mu​si​my pra​co​wać jesz​cze cię​żej, że​by​ście mie​li z cze​go zro​bić Jed​ną Siłę. Te​raz nie mamy na to cza​su. Są waż​niej​sze spra​wy. Meh​met zer​ka na Tom​my’ego. Tom​my zer​ka na Di​xo​na. – Tyl​ko ten je​den raz? – pro​si resz​tę Di​xon. – Na​praw​dę, Je​zus tego chce. Tom​my i Meh​met pa​trzą po so​bie. – No do​bra, ten je​den raz – zga​dza​ją się i jadą pro​sto do Krę​gu, nie zwra​ca​jąc uwa​gi na Pre​zy​dent, któ​ra krzy​czy: – Stop! Stop! Stop! – głup​ko​wa​tym, wy​so​kim gło​sem, bar​dzo śmie​szą​cym ma​lu​chy. Wcho​dzi Mała Łódź Ko​smicz​na, któ​ra robi te​raz za Raj do​wóz. Też ma dach z kory i nio​są ją na dłu​gich ga​łę​ziach, ale wy​da​je się jesz​cze bar​dziej byle jaka i nie​pew​na niż Wiel​ka Łódź, dla​te​go że ma się roz​paść. Praw​dzi​wy Raj​do​wóz po​dob​no był wiel​ki jak Łon Do​wnik i la​tał w kół​ko i w kół​ko po ziem​skim nie​bie, cze​ka​jąc na pro​ble​my i kło​po​ty. (Tam, na nie​bie, było wię​cej ło​dzi niż na stu Wiel​ko​sta​wach, no i oczy​wi​ście lu​dzie w nie​któ​rych ro​bi​li złe rze​czy, na przy​kład zrzu​ca​li coś na Zie​mię). W Ma​łej Ło​dzi Ko​smicz​nej sie​dzą mat​ka na​sza An​ge​la i Mi​cha​el od Nazw. Na​zy​wa​li się Po​li​cja Or​bi​tal​na. An​ge​la ma twarz przy​ciem​nio​ną gli​ną z tłusz​czem, żeby wy​glą​dać bar​dziej jak praw​dzi​wa An​ge​la. – Leć​cie za tymi dur​nia​mi – mówi Pre​zy​dent – i za​wróć​cie ich, za​nim na​sza łódź prze​pad​nie w Gwiezd​nym Wi​rze. Oni nie mają po​ję​cia, co ro​bią, a zresz​tą, Ziem​ska Ro​dzi​na nie chce, żeby to ro​bi​li. An​ge​la i Mi​cha​el byli Po​li​cją Or​bi​tal​ną, więc mu​sie​li po​wstrzy​my​wać lu​dzi, któ​rzy nie ro​bi​li tego, co chcie​li Pre​zy​dent i Ziem​ska Ro​dzi​na. Ich łódź po​pę​dzi​ła za Wiel​ką Ło​dzią, Bun​tow​ni​kiem, a An​ge​la i Mi​cha​el krzy​cze​li: – Ej! Wra​cać! Stać! To nie jest wa​sza łódź! Nie wol​no wam jej za​brać! An​ge​la spo​glą​da na nas, sto​ją​cych wo​kół po​la​ny. Pa​trzy w lewo, pa​trzy w pra​wo, pa​trzy w przód i za sie​bie, a po​tem uno​si brwi i ręce, dłoń​mi do góry, jak​by mó​wi​ła: „No co, w ogó​le nie po​mo​że​cie?”. Ma​lu​chy wie​dzą, że to za​pro​sze​nie, żeby się przy​łą​czy​ły. – Stać! Wra​cać! – krzy​czą w unie​sie​niu na trzech złych fa​ce​tów w Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej. Mają roz​złosz​czo​ne bu​zie, jak​by na​praw​dę były złe, jak​by na​praw​dę my​śla​ły, że uda im się zmie​nić ko​niec tej hi​sto​rii. – Stać! Wra​cać! Ale męż​czyź​ni w Wiel​kiej Ło​dzi nie zwra​ca​ją na nich uwa​gi, ani na An​ge​lę i Mi​cha​ela, póki Mała Łódź Ko​smicz​na nie znaj​dzie się na​praw​dę bli​sko. Wte​dy w koń​cu Di​xon się na nich oglą​da. – Cof​nij​cie się, jed​no i dru​gie, albo coś się wam sta​nie! – krzy​czy. – Mamy tu Jed​ną Siłę. Już ją wy​pu​ści​li​śmy! Zro​bi​li​śmy Dziu​rę w Nie​bie i prze​la​tu​je​my. Nie mo​że​cie nas za​trzy​mać! Cof​nij​cie się. – Nie cof​nie​my się – mówi An​ge​la. – Nic z tego, za​trzy​ma​my was albo zgi​nie​my. Wra​caj tu, ko​le​go! My cię nie pu​ści​my!

Gdy​by tyl​ko lu​dzie z Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej po​słu​cha​li – tak mie​li​śmy wszy​scy my​śleć. Gdy​by tyl​ko po​słu​cha​li, nie zła​ma​li Ziem​skie​go Pra​wa i mie​li sza​cu​nek do Pre​zy​dent, nie by​li​by​śmy te​raz na Ede​nie, nie sta​li​by​śmy w koź​lich skó​rach i nie za​cho​dzi​li w gło​wę, skąd się bie​rze me​tal, co to jest Py-ront i jak się robi ko​smicz​ne ło​dzie. Sie​dzie​li​by​śmy na Zie​mi, z tą wiel​ką gwiaz​dą na nie​bie, w świe​tle, w pięk​nym bia​łym świe​tle, czy​stym i sil​nym jak w środ​ku kwia​tu bia​łu​cha, i wie​dzie​li​by​śmy wszyst​ko o me​ta​lach, Py-ron​cie i tak da​lej. O Le​wi​zji, Kom​pu​te​rach, wszyst​ko by​śmy wie​dzie​li, w ogó​le się nie sta​ra​jąc. Ale wte​dy to nie by​li​by​śmy my, praw​da? – po​my​śla​łem w głę​bi du​cha. Tom​my i An​ge​la ni​g​dy nie by​li​by ra​zem, co nie? W ży​ciu by się z nim nie śli​zga​ła, gdy​by mia​ła do wy​bo​ru wszyst​kich męż​czyzn z ca​łej Zie​mi. A to zna​czy, że żad​ne z nas, z tych pię​ciu​set trzy​dzie​stu dwoj​ga lu​dzi, nie ży​ło​by na Zie​mi, na Ede​nie, czy w ogó​le gdzie​kol​wiek. Dziw​na dziw​na myśl to była. Cały czas ża​ło​wa​li​śmy, że spra​wy po​szły jak po​szły, ale gdy​by tak nie po​szły, w ogó​le by nas nie było i nie miał​by kto ża​ło​wać. No, w każ​dym ra​zie za​raz po​tem Bun​tow​nik za​czy​na się krę​cić i krę​cić, jak drzew​no na wo​dzie u szczy​tu Uj​ścio​spa​du. – Oj, oj, oj! – krzy​czą ra​zem Di​xon, Meh​met i Tom​my, krę​cąc się ra​zem z ło​dzią. Z dłu​gich me​ta​lo​wych kol​ców, co ster​czą z błysz​czą​cych me​ta​lo​wych bo​ków wiel​kie​go stat​ku, a każ​dy jest tak dłu​gi jak sta​re drze​wo, za​czy​na strze​lać fio​le​to​wy ogień. Łódź prze​chy​la się na brze​gu Dziu​ry w Nie​bie, do​kład​nie tak samo jak kło​da na brze​gu Uj​ścio​spa​du. Jed​na Siła pcha ją co​raz bli​żej, ta sama Siła, co otwo​rzy​ła Dziu​rę. Prze​chy​la się, prze​chy​la, za​raz spad​nie… Mała Łódź Ko​smicz​na pod​cho​dzi bli​żej i bli​żej, aż jest tuż obok, i wtem i ona za​czy​na się krę​cić i krę​cić i prze​chy​lać, bo cią​gnie ją Dziu​ra w Nie​bie. – Nie! Nie! – krzy​czą An​ge​la i Mi​cha​el, Or​bi​tal​na Po​li​cja. – Do tyłu, dur​nie! – wrzesz​czy Meh​met z Bun​tow​ni​ka. – Do tyłu, bo też was wcią​gnie! – Cof​nij​cie się! – krzy​czą Di​xon i Tom​my. – Za póź​no, cho​le​ra! – od​krzy​ku​je Mi​cha​el. – Ży​wi​ca już pusz​cza. Skó​ra się roz​kle​iła. Leci woda. To​nie​my. Nie da się już wio​sło​wać. Mu​si​cie nam po​móc! – Po​mo​cy! Po​mo​cy! – krzy​czy An​ge​la. – To​nie​my. – I czy​ja to wina? – py​ta​ją ra​zem Tom​my, Di​xon i Meh​met, wo​dząc spoj​rze​nia​mi po Ro​dzi​nie na skra​ju Po​la​ny, jak​by cze​ka​li, aż od​po​wie​my, że Mi​cha​ela i An​ge​li, bo byli na tyle głu​pi, żeby ich go​nić. – Wa​sza! Wa​sza! Wa​sza! – drą się ma​lu​chy i ob​rost​ki, a tak​że więk​szość do​ro​słych. – Szyb​ciej! Po​śpiesz​cie się! Ra​tuj​cie nas! – wo​ła​ją i wo​ła​ją Mi​cha​el i An​ge​la, jak​by nie mie​li cza​su na całą tę dys​ku​sję. Tom​my i Meh​met i Di​xon pa​trzą po so​bie. – Szyb​ko! Szyb​ko! Ra​tuj​cie ich! – wrzesz​czy już cała Ro​dzi​na pod ko​ro​na​mi bia​łu​chów. – Tak – mówi Meh​met. – To chy​ba na​praw​dę na​sza wina. Mu​si​my ich ura​to​wać. Szyb​ko, Di​xon. Spró​bu​je​my ich ścią​gnąć do Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej za​nim spad​nie​my do Dziu​ry. Ten ka​wa​łek jest trud​ny dla męż​czyzn trzy ma​ją​cych ga​łę​zie, bo mu​szą obejść się na​oko​ło i prze​cho​dzić je​den dru​gie​mu pod ga​łę​zią, ale się uda​je: prze​wra​ca​ją​cy się Raj​do​wóz ude​rza w Bun​tow​ni​ka, Di​xon, Meh​met i Tom​my wcią​ga​ją An​ge​lę i Mi​cha​ela do swo​jej ło​-

dzi, po czym Wiel​ka Łódź Ko​smicz​na z całą piąt​ką w środ​ku prze​pły​wa mię​dzy ka​mie​nia​mi do środ​ka za​ka​za​ne​go Krę​gu, żeby po​ka​zać, że wpa​dła w Dziu​rę w Nie​bie. W samą porę. W ostat​niej chwi​li. Męż​czyź​ni nio​są​cy Małą Łódź Ko​smicz​ną dają jej roz​paść się na czę​ści i ci​ska​ją je we wszyst​kie stro​ny, żeby po​ka​zać, że Jed​na Siła i jej fio​le​to​wy ogień znisz​czy​ły Raj​do​wóz. Tym​cza​sem wiel​ki Bun​tow​nik leci pro​sto w ciem​ność, przez Gwiezd​ny Wir, aż stra​ci z oczu Zie​mię i Słoń​ce. I wte​dy znaj​du​ją Eden, sa​mot​ny świat, da​le​ko od gwiazd, zu​peł​nie nie​po​dob​ny do Zie​mi. – Nie ma tu Słoń​ca, jak na Zie​mi – mówi, roz​glą​da​jąc się, An​ge​la. – Ale po​pa​trz​cie, wszę​dzie się świe​ci, wszę​dzie, jak okiem się​gnąć. Inni też się roz​glą​da​ją. – Wszę​dzie te świa​teł​ka – mó​wią. Są zdu​mie​ni zdu​mie​ni, bo na Zie​mi nie było świe​cą​cych la​sów i my​śle​li, że świa​tło dają tyl​ko gwiaz​dy i Słoń​ce. – Wy​lą​duj​my i się ro​zej​rzyj​my – mówi Tom​my. Wio​zą na Ło​dzi dru​gą, mniej​szą łódź, Lon Do​wnik; wy​cią​ga​ją go i wszy​scy wsia​da​ją do nie​go, z po​mo​cą tych Bro​okly​nów, któ​rzy nie​śli znisz​czo​ny Raj​do​wóz. (Praw​dzi​wy Lon Do​wnik był okrą​gły, ale nie wie​my, jak ro​bić ta​kie ło​dzie, więc ta na​sza jest dłu​ga i wą​ska). Zno​si ich z nie​ba, na sam śro​dek Ka​mien​ne​go Krę​gu. Wy​cho​dzą Tom​my, Di​xon i Meh​met, wy​cho​dzi An​ge​la. Ale Mi​cha​el jest cho​ry cho​ry i mu​szą mu po​móc wyjść. – Wy de​bi​le – mówi trzem męż​czy​znom An​ge​la. – Po​pa​trz​cie, co zro​bi​li​ście Mi​cha​elo​wi. Po​pa​trz​cie, co zro​bi​li​ście z na​szą ło​dzią. I po​pa​trz​cie, gdzie przy​le​cie​li​śmy. Na​tych​miast ma​cie nas za​brać z po​wro​tem na Zie​mię. Chcę znów zo​ba​czyć moją gru​pę. Moją mamę i przy​ja​ciół. Wca​le nie za​mie​rza​łam przy​la​ty​wać do tego ciem​ne​go ciem​ne​go świa​ta. Tom​my ma za​wsty​dzo​ną minę, tak samo Di​xon i Meh​met. Trzej Nie​po​słusz​ni sto​ją w sze​re​gu, z opusz​czo​ny​mi gło​wa​mi, jak nie​grzecz​ne dzie​ci. Praw​dzi​we dzie​ci się śmie​ją. – Nie​ład​nie! – krzy​czą. – Nie​grzecz​ni! Nie​grzecz​ni! – Na​sza łódź, nie​ste​ty, też się uszko​dzi​ła – mówi Meh​met. – Strasz​nie strasz​nie nam przy​kro. Pę​kła. Może prze​cie​kać. Spró​bu​je​my ją na​pra​wić, ale w dro​dze po​wrot​nej może za​to​nąć. – Cho​ler​ni de​bi​le – po​wta​rza An​ge​la. Po​tem Tom​my, Di​xon i Meh​met wsia​da​ją z po​wro​tem do Łona Do​wni​ka i jadą do Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej, gdzie sia​da​ją z ku​beł​ka​mi kle​ju, skó​ra​mi i pró​bu​ją ją na​pra​wić. W cza​sie, kie​dy oni tam pra​cu​ją, An​ge​la i Mi​cha​el (któ​ry po​czuł się le​piej) cho​dzą do​oko​ła i ba​da​ją Eden. Tyl​ko że oczy​wi​ście na​praw​dę cho​dzą w kół​ko po​mię​dzy nami, wśród tłu​mu, wzdłuż skra​ju po​la​ny i wra​ca​ją do Krę​gu. Ta część Przed​sta​wie​nia na​zy​wa się Mi​cha​el i na​zwy i ten ka​wa​łek dzie​ci lu​bią naj​bar​dziej. – Co to w ogó​le za miej​sce? – pyta An​ge​la. – Jak my​śli​cie, jak ono się na​zy​wa? – Nie wiem – od​po​wia​da Mi​cha​el. – Niech po​my​ślę. Może na​zwie​my je… – Mil​czy przez chwi​lę. – Eden! – drą się wszyst​kie dzie​ci z ca​łej Po​la​ny, bo prze​cież każ​dy głu​pi to wie. Mi​-

cha​el marsz​czy czo​ło, jak​by wy​da​ło mu się, że coś sły​szy, ale nie jest pe​wien. Przy​ty​ka dłoń do ucha. – Może – mówi – trze​ba go na​zwać… – Eden! – krzy​czą jesz​cze gło​śniej dzie​cia​ki. – Nie wiem – mówi – mam na koń​cu ję​zy​ka, ale jak to po​wie​dzieć… – E! Den! – drą się dzie​ci. Mi​cha​el uśmie​cha się. – E-den – mówi po​wo​li. – Na​zwie​my to wszyst​ko „Eden”. Dzie​ci krzy​czą z ra​do​ści. – A po​patrz na to – mówi An​ge​la. – Co to jest? Wska​zu​je drze​wo bia​łu​cha. – To drze​wo! – wrzesz​czą ma​lu​chy ze śmie​chem. Jak ktoś może być taki tępy, żeby nie wie​dzieć, co to drze​wo? Chy​ba każ​dy mu​siał po​czuć się le​piej, wi​dząc, jak An​ge​la i resz​ta nie wie​dzą nic o rze​czach, któ​re my zna​my tak do​brze – po tym, jak bez koń​ca wy​słu​chi​wa​ło tych cu​dow​nych cu​dow​nych rze​czach, któ​re mie​li na Zie​mi, a o któ​rych z ko​lei my nie wie​dzie​li​śmy nic. Czu​ło się otu​chę, wi​dząc, że oni na​wet nie wie​dzie​li, co to ta​kie​go drze​wo, pod​czas gdy my czu​li​śmy się głu​pi głu​pi, nie ma​jąc po​ję​cia o me​ta​lu, le​wi​zji, ko​niach i Jed​nej Sile. – Na​zwie​my to… – Mi​cha​el za​wa​hał się. Dzie​ci par​sk​nę​ły śmie​chem. Na​praw​dę to uwiel​bia​ły. Zresz​tą, ja chy​ba też. Uwiel​bia​łem, a jed​no​cze​śnie nie​na​wi​dzi​łem ich za to, że nas tu uwię​zi​li i spra​wi​li, że je​ste​śmy tak bez​rad​ni, dzie​cin​ni i mali. – Na​zwie​my to… – Drze​wo! – krzy​czą dzie​ci. Do​ro​śli uśmie​cha​ją się, śmie​ją, część na​wet przy​łą​cza się do dzie​cia​ków. Wszy​scy są zmę​cze​ni zmę​cze​ni tymi prze​su​nię​ty​mi wsta​nia​mi, nie​koń​czą​cą się nud​ną li​stą Ziem​skich Rze​czy, Pra​wa​mi, Rząd​kiem i w ogó​le wszyst​kim, ale te​raz tro​chę od​zy​sku​ją hu​mor. – Na​zwie​my to… drze​wem! – woła Mi​cha​el, któ​ry tak na​praw​dę jest chu​dym fa​ce​tem oko​ło czter​dzie​stu łon, na​zy​wa się Lukę Bro​oklyn i jest w Ro​dzi​nie zna​ny głów​nie z tego, jak świet​nie so​bie ra​dzi z czar​nosz​kłem. Wszy​scy wi​wa​tu​ją. – A to? Co to jest? – pyta Tom​my, wy​glą​da​jąc z Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej, któ​rą pró​bu​je na​pra​wić, i po​ka​zu​jąc śmi​ga​ją​ce​go po nie​bie ma​łe​go klej​not​ka. (Po​wi​nien być z tą ło​dzią na nie​bie, ale nikt się tym nie przej​mo​wał!). – Co co jest? – mówi Mi​cha​el, pa​trząc tam, gdzie Tom​my po​ka​zał. Nie​to​perz znik​nął. – To! – Tom​my po​ka​zu​je ko​lej​ne​go nie​to​pe​rza. – Co? – po​wta​rza Mi​cha​el. – O to, tu​taj! – Tom​my po​ka​zu​je jesz​cze jed​ne​go. – A, to. No nie wiem. Nie mam po​ję​cia. W ży​ciu cze​goś ta​kie​go nie wi​dzia​łem. Nie wiem, co po​wie​dzieć. – Nie​to​perz! – krzy​czą dzie​ci. Mi​cha​el marsz​czy czo​ło i krzy​wi twarz. Już pra​wie je sły​szy. – Nie​to​perz! – wrzesz​czą. Przy​ty​ka dłoń do ucha. – Nie​to​perz! – drą się dzie​cia​ki. Marsz​czy czo​ło, jak​by na​dal nie sły​szał, i dra​pie się po gło​wie. Mi​cha​el na​zy​wał się „od Nazw”, bo to on dał nam sło​wa, któ​rych cią​gle uży​wa​my – po​-

na​zy​wał wszyst​kie zwie​rzę​ta i ro​śli​ny, któ​re żyją na Ede​nie, a tak​że po​do​wia​dy​wał się o nich róż​nych rze​czy, na przy​kład, że wy​szły z Pod​zie​mia, kie​dy wszę​dzie był lód, albo że su​che gwiaz​do​kwia​ty mogą kar​mić na​szą skó​rę jak Słoń​ce na Zie​mi. Ale w Przed​sta​wie​niu był tak​że „słu​cha​czem Nazw”, bo wca​le ich sam nie wy​bie​rał. Tyl​ko sły​szał nas, le​d​wo, le​d​wo, jak krzy​czy​my do nie​go z przy​szło​ści. Nada​wał te imio​na rze​czom z Ede​nu i wy​sy​łał je do nas z po​wro​tem, po​wo​li, przez pięć sześć dłu​gich po​ko​leń dzie​lą​cych nas od nie​go. – Nie-to-perz! – po​wta​rza​ją jesz​cze gło​śniej. Kiwa gło​wą. Uśmie​cha się. – Chy​ba na​zwie​my to „nie​to​pe​rzem”! – mówi i wszy​scy wi​wa​tu​ją. Po​tem do​kład​nie to samo dzie​je się z prze​lot​ka​mi, pta​ka​mi i wszyst​kim in​nym, co przy​pad​kiem zo​ba​czy Lukę Bro​oklyn, póki Di​xon nie prze​rwie tej za​ba​wy wo​ła​niem z nie​ba. – Mi​cha​el? Gela? Zro​bi​li​śmy wszyst​ko, co się da bez po​mo​cy me​ta​lu i Py-ron​tu – mówi. – Szcze​rze mó​wiąc, nie wy​glą​da to za do​brze. Chce​cie za​ry​zy​ko​wać czy zo​sta​nie​cie tu​taj? – Ja wra​cam – mówi Mi​cha​el. – Tę​sk​nię za Zie​mią, a poza tym wszyst​ko tu​taj po​na​zy​wa​łem, więc już nie mam tu nic do ro​bo​ty. Po​zo​sta​li trzej męż​czyź​ni wy​sia​da​ją z Bun​tow​ni​ka (tym ra​zem nie ba​wią się w Lon Do​wnik, po pro​stu idą na pie​cho​tę). A Mi​cha​el pod​cho​dzi i sta​je z nimi, tak że An​ge​la zo​sta​je sama po dru​giej stro​nie, na​prze​ciw​ko nich. – Ja też tę​sk​nię za Zie​mią – mówi An​ge​la. – Bar​dzo tę​sk​nię. Tę​sk​nię za Słoń​cem i wszyst​ki​mi ludź​mi, któ​rych ko​cham. Jed​nak wolę żyć tu​taj niż zgi​nąć na nie​bie. Je​śli któ​ryś z was ze​chce tu ze mną zo​stać, to je​śli wy​star​cza​ją​co szyb​ko po nas nie wró​cą, bę​dzie​my mo​gli mieć dzie​ci i za​ło​żyć tu na Ede​nie nową Ro​dzi​nę, któ​ra po​cze​ka na po​wrót Zie​mi, choć​by to mia​ło dłu​go dłu​go trwać. Oczy​wi​ście to nie była na​praw​dę An​ge​la – sta​ła przed nami pulch​na, ruda ko​bie​ta, Su​zie Bro​oklyn, z twa​rzą wy​sma​ro​wa​ną gli​ną z tłusz​czem. I sła​bo gra​ła. Nie wie​dzia​ła, jak wy​po​wia​dać sło​wa, żeby brzmia​ły jak praw​dzi​we, sły​sza​ło się» że tyl​ko po​wta​rza to, cze​go ją na​uczy​li. Ale i tak było to smut​ne smut​ne, pa​trzeć, jak stoi tam sama sama, na​prze​ciw​ko tych czte​rech męż​czyzn, i po​sta​na​wia nie wra​cać na Zie​mię. – No da​waj! Po​śli​zgaj się z nią! – krzy​czy ja​kiś fa​cet od Gwiaz​do​kwia​tów. Spo​ro lu​dzi się śmie​je, w tym An​ge​la, któ​ra musi so​bie za​kryć usta dło​nią, żeby się po​wstrzy​mać, Ja z tobą zo​sta​nę, An​ge​lo – mówi Tom​my. – Za​cią​gnę​li​śmy cię tu​taj wbrew two​jej woli. Mu​si​my za​dbać o to, że​byś mia​ła wszyst​ko, cze​go chcesz. Na​le​ży ci się to. Mówi się, że z tej czwór​ki naj​bar​dziej po​do​bał jej się Meh​met, a Tom​my naj​bar​dziej ją draż​nił. Ale Meh​met nie za​pro​po​no​wał, że z nią zo​sta​nie, a Tom​my tak. – Na​le​ży jej się po​rząd​ne śli​zgan​ko! – krzy​czy znów tam​ten fa​cet. Za dru​gim ra​zem mało kogo to śmie​szy, ale Tom​my to tak na​praw​dę John Bro​oklyn (wy​so​ki, chu​dy, ciem​ny fa​cet z krę​co​ny​mi czar​ny​mi wło​sa​mi, któ​ry uwa​ża, że zna wszyst​kie naj​lep​sze ło​wi​ska na Dłu​go​sta​wie). O, jego to śmie​szy. Szcze​rzy zęby i po​ka​zu​je tam​te​mu unie​sio​ny kciuk, za​po​mi​na​jąc, że ma grać rolę. Po tym z ko​lei An​ge​la za​czy​na chi​cho​tać. Musi się opa​no​wać i zno​wu zro​bić smut​ną minę. – Na​le​ży mi się o wie​le wię​cej – od​po​wia​da, ale wy​cią​ga rękę, a on zo​sta​wia po​zo​sta​łą trój​kę, pod​cho​dzi do niej i uj​mu​je tę rękę.

Po​tem po​zo​sta​ła trój​ka się że​gna, wsia​da do Łona Do​wni​ka i leci do Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej na nie​bie. Lon Do​wnik z nimi w środ​ku z wiel​kim tru​dem ła​du​je się na Bun​tow​ni​ka, po czym za​czy​na​ją go wy​no​sić z Po​la​ny. Ta trój​ka, Mi​cha​el, Meh​met i Di​xon, któ​ra po​le​cia​ła z po​wro​tem do stat​ku, to byli Trzej To​wa​rzy​sze. (To nie ta sama trój​ka, co Trzej Nie​po​słusz​ni, bo jest z nimi Mi​cha​el, a nie ma Tom​my’ego). No i oczy​wi​ście nie wie​my, co się da​lej z nimi dzia​ło. Wró​ci​li na Zie​mię? Uto​pi​li się? A je​śli uto​pi​li się, to czy sta​tek wró​cił bez nich na Zie​mię, tak jak pu​ste ło​dzie cza​sa​mi wra​ca​ją na brzeg? Wszy​scy uwa​ża​li​śmy, że się im uda​ło, albo przy​naj​mniej zbli​ży​li się do Zie​mi na tyle, żeby móc wo​łać przez Ra​dy​jo. Prze​cież coś ta​kie​go wiel​kie​go nie może się zgu​bić bez śla​du? – Ta łódź ko​smicz​na jest w tak kiep​skim sta​nie – woła Meh​met, gdy Bun​tow​nik od​da​la się z po​la​ny – że pew​nie będą mu​sie​li zbu​do​wać cał​kiem nową, żeby po was przy​le​cieć! – Tak – do​da​je Di​xon. – A wy​ko​pa​nie spod zie​mi ta​kiej ilo​ści me​ta​lu i pla​sti​ku zaj​mie dużo cza​su. Mu​si​cie być cier​pli​wi cier​pli​wi. – Ale bądź​cie pew​ni, że o was nie za​po​mni​my! – woła Mi​cha​el, kie​dy zni​ka​ją już mię​dzy drze​wa​mi. – I Zie​mia też o was nie za​po​mni. – Ża​łu​ję, że tu​taj tra​fi​łam – mówi pulch​na, ruda Su​zie Bro​oklyn. Wie, że to waż​ny mo​ment, i sta​ra się jak może prze​ka​zać swo​im gło​sem złość i smu​tek An​ge​li. – Ja też – mówi John Bro​oklyn. – Szko​da, że nie mo​że​my wró​cić na Zie​mię – mówi ona. – Przyj​dzie ta​kie wsta​nie, wcze​śniej czy póź​niej, kie​dy oni po nas przy​le​cą – mówi on, szyb​ko, kom​plet​nie bez uczu​cia. – Albo ktoś inny przy​le​ci za​miast nich. Zo​ba​czysz. Na​le​ży​my do Zie​mi. Na​sze po trzy… Krzy​wi się na tę po​mył​kę i po​pra​wia się. – Na​sze oczy po​trze​bu​ją ja​sne​go świa​tła. I na​sze ser​ca. Nie je​ste​śmy… nie je​ste​śmy tu​taj na za​wsze. Sko​ro raz uda​ło się zro​bić Dziu​rę w Nie​bie, to uda się jesz​cze raz. Su​zie Bro​oklyn kiwa gło​wą. – Zbu​du​je​my tu​taj Ka​mien​ny Krąg, żeby po​ka​zać, gdzie sta​nął Lon Down i k – mówi. – Dzię​ki temu na za​wsze za​pa​mię​ta​my to miej​sce i bę​dzie​my wie​dzie​li, cze​go się trzy​mać. Bę​dzie​my po​lo​wać w le​sie wo​kół nie​go i ło​wić ryby w sta​wach. I po​wie​my na​szym dzie​ciom i dzie​ciom na​szych dzie​ci, że mu​szą zo​stać w tym sa​mym miej​scu, cze​kać, być cier​pli​we, a któ​re​goś wsta​nia Zie​mia na​dej​dzie. – Tak, Gela, ko​cha​nie – mówi John Bro​oklyn. – Ale nie bój się. Zie​mia na​praw​dę przy​le​ci, na​praw​dę. Któ​re​goś wsta​nia przyj​dą i za​bio​rą nas z po​wro​tem. Któ​re​goś wsta​nia przyj​dą i za​bio​rą nas z po​wro​tem. Niech mnie fiu​ty Toma i Har​ry’go: po​pła​ka​li się wszy​scy na ca​łej po​la​nie.

14.

Ca​ro​li​ne Bro​oklyn

Czy​li ko​lej​na Rocz​ni​ca z gło​wy. Kie​dy wszy​scy po​szli so​bie z Po​la​ny, żeby jeść i spać, ja spraw​dzi​łam, czy Naj​star​si są opo​rzą​dze​ni, i po​dzię​ko​wa​łam sta​ro​stom grup: Liz, Kwia​tek, Can​dy, Su​san, To​mo​wi, Mary, Ju​lie i Bel​li. (Bel​la ja​koś dziw​nie wy​glą​da​ła, ale zo​sta​wi​łam to na na​stęp​ne wsta​nie). Parę star​szych osób z Ro​dzi​ny przy​szło, żeby mi po​dzię​ko​wać, cho​ciaż więk​szość po pro​stu ucie​kła jak naj​szyb​ciej się dało, do gru​po​wych ognisk i sza​ła​sów. Przez ostat​nie parę dni mie​li mnie po​tąd – mnie, Praw i w ogó​le wszyst​kie​go. I nie prze​szka​dza​ło mi to. Szcze​rze mó​wiąc, to i ja mia​łam ich dość. By​łam zmę​czo​na zmę​czo​na. Po​sta​cie w Przed​sta​wie​niu mu​sia​ły grać swo​je role przez nie​ca​łą go​dzi​nę, a ja mu​sia​łam grać przez całe trzy wsta​nia, i to na po​waż​nie. Żad​nych chi​cho​tów, pusz​cza​nia oka, za​po​mi​na​nia słów. Resz​ta Ro​dzi​ny nie mia​ła po​ję​cia ja​kie to mę​czą​ce, może z wy​jąt​kiem nie​któ​rych sta​ro​stów grup, tych na​praw​dę naj​mą​drzej​szych, tych, co ro​zu​mie​li, że to nie tyl​ko sama ra​dość, że je​steś kimś waż​nym. Choć oczy​wi​ście nie mia​łam dość roli Gło​wy Ro​dzi​ny, oczy​wi​ście, że nie. Gra​łam ją już tak dłu​go, że wła​ści​wie zro​bi​ła się bar​dziej praw​dzi​wa niż zwy​kła Ca​ro​li​ne Bro​oklyn. Zresz​tą, na​wet jak się jest zwy​kłą oso​bą, to gra się ja​kieś role. Tyl​ko że po pro​stu nie trze​ba się trzy​mać jed​nej – mo​żesz być przez chwi​lę sil​ną oso​bą, a po​tem przez chwi​lę sła​bą. A mnie się po​do​ba​ła ta dys​cy​pli​na, któ​ra wy​ni​ka​ła z trzy​ma​nia się jed​nej roli. No i oczy​wi​ście lu​bi​łam być w cen​trum uwa​gi, i to mnie trzy​ma​ło pod​czas ko​lej​nych Rocz​nic, to, że wie​dzia​łam, że je​stem w tym wszyst​kim naj​waż​niej​sza. Lecz po​tem za​wsze do​pa​da​ło mnie zmę​cze​nie. – Tak, Tom, wra​caj do gru​py – po​wie​dzia​łam To​mo​wi Bro​okly​no​wi. – Ja też przyj​dę, jak wszy​scy pój​dą z Po​la​ny. Cał​kiem do​bre Przed​sta​wie​nie zro​bi​li twoi Bro​okly​no​wie. Nie upu​ści​li żad​nej ło​dzi, jak ostat​nio, ani nikt nie za​po​mniał, co ma po​wie​dzieć. Dum​na z was je​stem. – Szko​da, że Su​zie bar​dziej się nie wczu​ła w An​ge​lę. Na pró​bach le​piej jej szło. – Nie przej​muj się, Tom, wca​le nie była zła. Mary, ty też już idziesz? Do​bra Rocz​ni​ca wy​szła, my​ślę, cho​ciaż wy​ni​kła masa pra​cy, Su​zan, też już idź. Przy​kro mi, że nie uda​ło ci się za​ła​twić wszyst​kie​go z Lon​dy​na​mi, ale do​pil​nu​ję, żeby po​mo​gli wam się urzą​dzić, nie przej​muj się. Parę wstań i wszyst​ko bę​dzie jak trze​ba. To była na​praw​dę cięż​ka pra​ca, trzy​ma​nie Ro​dzi​ny w ku​pie. Cią​gle ktoś był nie​za​do​wo​-

lo​ny, cią​gle ko​goś trze​ba było udo​bru​chać. Tego wła​śnie nie ro​zu​miał ten dur​ny dzie​ciak, John Czer​wo​ni uch. Każ​dy głu​pi może coś ze​psuć. W dwie mi​nu​ty mo​żesz wziąć łód​kę Jef​fo z Wiel​ko​sta​wu, roz​bić dziób ka​mie​niem i za​to​pić, ale zro​bie​nie no​wej zaj​mu​je masę wstań, a po​tem trze​ba też po​pra​co​wać nad nią, żeby się trzy​ma​ła, przed każ​dym uży​ciem – na​tłu​ścić, spraw​dzić, czy skó​ry do​brze trzy​ma​ją, czy klej się nie roz​ła​zi, albo czy nie na​ma​ka. Ja​sne, zmia​ny trze​ba wpro​wa​dzać. Czy ten dzie​ciak my​śli, że tyl​ko on to wi​dzi? Oczy​wi​ście, że trze​ba. Mu​sie​li​śmy na przy​kład dać Lon​dy​nom tro​chę wię​cej miej​sca, praw​da? Albo zmie​nić za​sa​dy ło​wie​nia ryb na Wiel​ko​sta​wie. On jed​nak nie ro​zu​miał, ile pra​cy pra​cy pra​cy trze​ba, żeby wszyst​ko szło jak trze​ba wsta​nie za wsta​niem za wsta​niem. Głu​pi mały peł​zak. – Do​brze, Kwiat​ku, idź już do gru​py. Ja za​raz też pój​dę. Do​bra Rocz​ni​ca, my​ślę, cho​ciaż trze​ba jesz​cze bę​dzie po​ga​dać o tym chło​pa​ku od Czer​wo​niu​chów. Za​uwa​ży​łam, że on wciąż tkwi na Po​la​nie. Resz​ta Czer​wo​niu​chów wy​cho​dzi​ła, a on stał tam sa​mot​nie, jak​by był dru​gą Gło​wą Ro​dzi​ny, któ​ra musi za​cze​kać, jak ja, aż cała resz​ta wyj​dzie. Po​my​śla​łam, że może coś mu po​wiem, na przy​kład, że może iść, ale stwier​dzi​łam, że po​czu​je się jesz​cze waż​niej​szy niż te​raz. Do​bra, wcze​śniej czy póź​niej so​bie pój​dzie. Za​sta​no​wię się, co z nim zro​bić, kie​dy tro​chę się prze​śpię – jak so​bie z nim po​ra​dzić i z całą gru​pą Czer​wo​niu​chów. Za​uwa​ży​łam, że Bel​la wy​mknę​ła się w ogó​le bez po​że​gna​nia. – Ca​ro​li​ne, ja też już chy​ba pój​dę – po​wie​dzia​ła Liz Kol​czak. – Idę do gru​py i do​pil​nu​ję, żeby wszy​scy się po​ło​ży​li. – Tak, tak, Liz, idź. Dzię​ku​ję za twój wkład w radę. Ja też za​raz pój​dę. – To mogę już odło​żyć te kory? – za​py​ta​ła mała Jane Lon​dyn. – Tak, śmia​ło, Jane. Już mi nie są po​trzeb​ne. Wra​caj do Lon​dy​nu i so​bie po​rząd​nie od​pocz​nij. Jane, szcze​rze mó​wiąc, tro​chę mi pod​pa​dła przez to, że cały czas mnie po​pra​wia​ła i po​ka​zy​wa​ła na tę swo​ją korę. By​łam pra​wie pew​na, że cza​sa​mi za​pi​sy​wa​ła to, co we​dług niej po​win​no być po​wie​dzia​ne, a nie to, co na​praw​dę po​wie​dzie​li​śmy. Su​san Pod​nie​bie​ska mia​ła ra​cję, to o dzie​sięć me​trów ka​za​li​śmy się Lon​dy​nom prze​su​nąć, a nie dwa​na​ście, jak za​pi​sa​ła Jane. Trze​ba bę​dzie z nią o tym po​ga​dać. Nie wol​no jej wy​ko​rzy​sty​wać po​zy​cji Se​kret Tar​ki do po​ma​ga​nia swo​jej gru​pie. Jesz​cze je​den pro​blem na ko​lej​ne wsta​nie. – Idę, Ca​ro​li​ne – po​wie​dział Tom Bro​oklyn. – Przyj​dziesz za​raz do gru​py? – Tak, za​raz będę. Unio​słam gło​wę i zo​ba​czy​łam, że John Czer​wo​niuch da​lej tam stoi. Paru ko​le​gów się za​trzy​ma​ło, żeby z nim za​ga​dać, te​raz jed​nak po​szli i zo​sta​wi​li go zno​wu sa​me​go. Prze​cią​gał się, dra​pał i roz​glą​dał, jak​by w ogó​le mu się nie śpie​szy​ło. Mia​łam złe prze​czu​cia. Po każ​dej Rocz​ni​cy czu​łam się zmę​czo​na i tro​chę przy​gnę​bio​na. (Tak jak tym, co gra​ją w Przed​sta​wie​niu, jest pew​nie smut​no, kie​dy prze​sta​ją być Mi​cha​elem od Nazw albo Tom​mym Schne​ide​rem i mu​szą się stać z po​wro​tem sobą). Tym ra​zem to jed​nak było inne prze​czu​cie. Jak​by na na​szym świe​cie po​ja​wi​ło się ukrad​kiem coś no​we​go, co już z nie​go nie znik​nie. – To tyl​ko je​den głu​pi ob​ro​stek – po​wie​dzia​łam so​bie. – Nie przej​muj się nim. Je​den głu​pi ob​ro​stek, co chce zwró​cić na sie​bie uwa​gę. To nic wiel​kie​go. De​ner​wu​jesz się, bo

je​steś zmę​czo​na. Po​de​szła do mnie sta​ro​mat​ka z Gwiaz​do​kwia​tów imie​niem Cla​re. – Do​bra Rocz​ni​ca, Ca​ro​li​ne, dzię​ku​je​my ci. Nie​ła​two było so​bie po​ra​dzić z tym bez​czel​nym chło​pacz​kiem od Czer​wo​niu​chów. Łyp​nę​ła na Joh​na. Stał te​raz ty​łem do mnie, ale ni​g​dzie nie po​szedł. – Szcze​rze? – do​da​ła. – Co się z tymi ob​rost​ka​mi te​raz po​ro​bi​ło! Je​den lam​part i już my​śli, że jest waż​niej​szy niż Rada i Gło​wa Ro​dzi​ny. – No wła​śnie. Te ob​rost​ki. Ale w su​mie wszy​scy kie​dyś by​li​śmy mło​dzi. – Ale tacy jak on, to nie. Nie​waż​ne. Dzię​ki jesz​cze raz, Ca​ro​li​ne. Idę do​pil​no​wać, żeby po​ło​ży​li spać te wszyst​kie na​sze bek​sy. Kie​dy po​szła, John zer​k​nął na mnie i szyb​ko od​wró​cił wzrok. Choć​bym nie wiem ile razy po​wta​rza​ła so​bie, że to tyl​ko zmę​cze​nie, nie mo​głam się po​zbyć sil​ne​go sil​ne​go prze​czu​cia, że w Ro​dzi​nie ro​dzi się ja​kiś pro​blem, zu​peł​nie inny od wszyst​kich do​tych​cza​so​wych pro​ble​mów. I co wię​cej, mia​łam wra​że​nie, że ktoś mnie kie​dyś przed tym ostrze​gał. Tyl​ko kie​dy? I na​gle so​bie przy​po​mnia​łam. To było w Ta​jem​ni​cy. Praw​da, któ​rą wspo​mi​na​li​śmy na każ​dej Rocz​ni​cy, to nie było wszyst​ko, co prze​ka​za​li nam nasi ro​dzi​ce. Parę rze​czy An​ge​la po​wie​dzia​ła tyl​ko dwóm ze swo​ich có​rek, Su​sie i Cla​re, bo je uzna​ła za naj​roz​sąd​niej​sze i naj​bar​dziej doj​rza​łe. Ka​za​ła prze​ka​zy​wać to tyl​ko dziew​czy​nom, któ​re będą god​ne za​ufa​nia. Pierw​sza Cla​re utwo​rzy​ła gru​pę Bro​okly​nów i była bab​cią mo​jej mamy. Moja mama prze​ka​za​ła mi od niej sło​wa An​ge​li. I jed​ną z tych Ta​jem​nic, któ​re prze​ka​za​ła mi An​ge​la – jed​ną z wie​lu – było coś ta​kie​go: – Uwa​żaj​cie na męż​czyzn, któ​rzy chcą ze wszyst​kie​go zro​bić hi​sto​rię, któ​ra jest tyl​ko o nich i o ni​kim in​nym. Paru ta​kich za​wsze się tra​fi, a je​śli któ​ryś za​cznie, to inny z nich bę​dzie chciał z nim wal​czyć. Mat​ka po​wie​dzia​ła mi, że ta​kim wła​śnie męż​czy​zną był Tom​my Schne​ider, oj​ciec nas wszyst​kich. A tak​że Di​xon Thor​leye z Trzech To​wa​rzy​szy. – Di​xon lu​bił my​śleć, że robi to, co każe mu Je​zus – mó​wi​ła An​ge​la – tyl​ko że Je​zus naj​wy​raź​niej za​wsze ka​zał mu ro​bić do​kład​nie to, co ro​bi​ło z nie​go bo​ha​te​ra ca​łej hi​sto​rii. Dla​te​go wła​śnie Di​xon nie mógł się ugiąć i wró​cić na Zie​mię, kie​dy Pre​zy​dent mu ka​za​ła. Ani Tom​my. Mu​sie​li za​brać Bun​tow​ni​ka i po​le​cieć na dru​gą stro​nę Gwiezd​ne​go Wiru, jak​by byli mą​drzej​si od ca​łej Ziem​skiej Ro​dzi​ny. Tak, po​my​śla​łam, do​kład​nie taki jest pro​blem z Joh​nem Czer​wo​niu​chem. Może sam na​wet my​śli, że mar​twi się, że za​brak​nie nam je​dze​nia, albo że Uj​ścio​spad się za​tka, czy coś ta​kie​go, ale tak na​praw​dę nie o to mu cho​dzi​ło, kie​dy krzy​czał na Rocz​ni​cy. Na​praw​dę cho​dzi​ło o to, że on jest bo​ha​te​rem tej hi​sto​rii i nikt inny. W ży​ciu nie spo​tka​łam się na Rocz​ni​cy z ta​kim wy​zwa​niem – i te​raz wi​dzia​łam, że John za​czął, a Da​vid Czer​wo​niuch to wy​zwa​nie pod​jął. Też się za​li​czał do ta​kich męż​czyzn. Na nie​go też trze​ba bę​dzie uwa​żać. Naj​le​piej wy​my​ślić ja​kiś spo​sób, żeby ukrę​cić łeb tej ca​łej spra​wie. Wes​tchnę​łam. Po każ​dej Rocz​ni​cy i ja, i Rada mie​li​śmy masę cięż​kiej pra​cy, ale, na ser​ce Geli, tym ra​zem to bę​dzie na​praw​dę trud​ne trud​ne. Raz jesz​cze obej​rza​łam się na Joh​na. Dzię​ki mat​ce Geli. Ru​szył się w koń​cu. Naj​wyż​sza pora! Pra​wie wszy​scy już wy​szli z Po​la​ny, więc i on po​szedł, sa​mot​nie w stro​nę Zla​nia

Stru​mie​ni. Na​praw​dę nie mia​łam ocho​ty iść stąd przed nim. Te​raz wresz​cie po​czu​łam, że mogę. Wró​cić do Bro​okly​nu, tro​chę mię​sa i dłu​gi dłu​gi sen. Na​stęp​ne wsta​nie będę mia​ła wol​ne, od​pocz​nę so​bie, a Bro​okly​no​wie będą się mną opie​ko​wać. A po​tem, kto wie, może zno​wu mi się wyda, że to wszyst​ko jest jed​nak do roz​wią​za​nia?

15.

John Czer​wo​niuch

Przez cały czas my​śla​łem o tym, jak Mi​cha​el wszyst​ko na​zy​wał, a dzie​ci wy​krzy​ki​wa​ły mu pod​po​wie​dzi. Wi​dzia​łem tę hi​sto​rię od​gry​wa​ną tyle razy, ale te​raz w kół​ko cho​dzi​ła mi po gło​wie i nie mo​głem o niej za​po​mnieć. Ro​dzi​na kłę​bi​ła się przy wyj​ściach z Po​la​ny, a ja sta​łem i sta​łem, pró​bo​wa​łem to ja​koś upo​rząd​ko​wać i wy​my​ślić, co ro​bić da​lej. Naj​pierw od​pro​wa​dzo​no Naj​star​szych, do ich sza​ła​sów na skra​ju Lon​dy​nu, si​wych, trzę​są​cych się, wy​mę​czo​nych. Po​tem ru​szy​li się wszy​scy, każ​da gru​pa po​zbie​ra​ła swo​je ma​lu​chy, krzy​wo​sto​pów i sta​rusz​ków, i ru​szy​ła ku wła​snym ogni​skom i sza​ła​som. A kie​dy Po​la​na pu​sto​sza​ła, po​szła i Rada, jed​no po dru​gim, wszy​scy oprócz Ca​ro​li​ne, tak​że Se​kret Tar​ka wło​ży​ła pod pa​chę te swo​je ar​ku​sze kory i po​bie​gła, żeby scho​wać je w ta​jem​nym miej​scu, o któ​rym po​dob​no nie wie​dział nikt poza Radą. Ale ja się ni​g​dzie nie ru​szy​łem. Ca​ro​li​ne też zo​sta​ła, uśmie​cha​ła się i ki​wa​ła gło​wą każ​de​mu, kto do niej pod​szedł albo spoj​rzał w jej stro​nę. A cza​sa​mi, kie​dy nie roz​ma​wia​ła z ni​kim in​nym, zer​ka​ła na mnie i my​śla​łem, że może ze mną po​roz​ma​wia o tym, co zro​bi​łem, ale kie​dy ła​pa​łem jej wzrok, szyb​ko go od​wra​ca​ła. Z re​gu​ły nie zaj​mo​wa​ła się nie​grzecz​ny​mi ob​rost​ka​mi – to na​le​ża​ło do sta​ro​stów grup – więc do​my​śla​łem się, że po pro​stu cze​ka, aż so​bie pój​dę. Pój​dę, pój​dę. W swo​im cza​sie. Mia​łem jesz​cze masę spraw do prze​my​śle​nia. Kie​dy Mi​cha​el na​zy​wał ro​śli​ny i zwie​rzę​ta, to, czy sły​szał, jak do nie​go wo​ła​my? To w ogó​le moż​li​we? Bo je​śli sły​szał, to i ja po​wi​nie​nem sły​szeć gło​sy z na​szej przy​szło​ści, jak do mnie wo​ła​ją, mó​wią, co po​wi​nie​nem ro​bić, bo przy​szedł mi do gło​wy po​mysł. I to była wiel​ka spra​wa, wiel​ka wiel​ka, jak wte​dy, kie​dy Di​xon nie usłu​chał Pre​zy​dent, albo kie​dy Tom-my i An​ge​la po​ło​ży​li się ra​zem, żeby spro​wa​dzić nas wszyst​kich na ten świat. I je​śli ja ją wpro​wa​dzę w ży​cie, po​wsta​nie ko​lej​na opo​wieść, któ​rą będą po​wta​rzać i dys​ku​to​wać o niej, nie przez je​den okres czy dwa, ale przez wie​le po​ko​leń. Ale co ci lu​dzie z przy​szło​ści będą do mnie krzy​czeć, kie​dy bę​dzie od​gry​wa​na ta moja opo​wieść? To wła​śnie sta​ra​łem się te​raz prze​wi​dzieć. Będą krzy​czeć: „No da​waj! Zrób to! Ura​tu​jesz nas od gło​du i po​wo​dzi!”, czy może: „Nie! Wszyst​ko ze​psu​jesz! Chcesz, żeby Zie​mia ni​g​dy do nas nie wró​ci​ła?”. Po​la​na szyb​ko pu​sto​sza​ła. Wszy​scy śpie​szy​li się, żeby wyjść z cia​sne​go pa​ska zie​mi po​-

mię​dzy drze​wa​mi i Ka​mien​nym Krę​giem. Nie​któ​rzy byli głod​ni, inni chcie​li po​ło​żyć dzie​ci spać, ale więk​szość po pro​stu chcia​ła wczoł​gać się do swo​ich sza​ła​sów z kory i za​snąć. Sam chęt​nie bym się po​ło​żył. By​łem taki znu​żo​ny i wy​mę​czo​ny. I ba​łem się ba​łem się tego, co może mnie spo​tkać, je​śli nie pój​dę spać, je​śli będę czu​wał – tak na​praw​dę na​praw​dę czu​wał, jak wte​dy, kie​dy sta​ną​łem oko w oko z lam​par​tem. – John? Co ro​bisz? – za​py​tał Ger​ry. Obok nie​go stał mały Jeff i ob​ser​wo​wał mnie tymi wiel​ki​mi, in​te​li​gent​ny​mi ocza​mi, jak​by wie​dział, co mi cho​dzi po gło​wie. Ro​zej​rza​łem się za Da​vi​dem, ale on już po​szedł. Pew​nie po​my​ślał, że sko​ro Rocz​ni​ca się skoń​czy​ła, to nie na​ro​bię ni​cze​go złe​go. Uśmiech​ną​łem się na tę myśl. Jesz​cze mogę na​ro​bić, i to ile. – Idź​cie z po​wro​tem – po​wie​dzia​łem do nich. – Ja może pój​dę do Tiny. Przyj​dę tro​chę póź​niej. Ale po​tem po​ja​wi​ła się i Tina. – Na fiu​ta Toma, John, ty to nie od​pusz​czasz, co? – po​wie​dzia​ła i za​śmia​ła się. Wy​glą​da​ło na to, że po​do​ba​ła jej się moja od​wa​ga tego wsta​nia. – Może przed snem przej​dzie​my się nad Głę​bo​ki Staw na chwi​lę? Po​pły​wa​my tro​chę. Oczy​ści​my gło​wy z tego wszyst​kie​go? Kiw​ną​łem gło​wą. – Świet​ny po​mysł – po​wie​dzia​łem – ale naj​pierw mu​szę coś jesz​cze zro​bić. Przyj​dę za chwi​lę nad Głę​bo​ki Staw, jak na mnie po​cze​kasz. – A co mu​sisz zro​bić? – Ja… ten… po​tem ci po​wiem. – A czy to ma może coś wspól​ne​go z Bel​la albo Mar​thą Lon​dyn? – Nie, nie. Nic z tych rze​czy. Jak ci po​wiem, wszyst​ko zro​zu​miesz. Do​kład​nie mi się przyj​rza​ła zmru​żo​ny​mi ocza​mi. Po​tem nie​chęt​nie wzru​szy​ła ra​mio​na​mi, kiw​nę​ła gło​wą i po​szła. Za​uwa​ży​łem, że Ca​ro​li​ne zno​wu na mnie pa​trzy. Po​szła już cała Rada i pra​wie cała Ro​dzi​na, a ona da​lej tam sta​ła. Uda​łem, że idę, po​sze​dłem w stro​nę Zla​nia Stru​mie​ni, ale sze​dłem wol​no i da​wa​łem się lu​dziom wy​prze​dzać. Kie​dy już ni​ko​go za mną nie było, za​wró​ci​łem zno​wu na Okrą​głą Po​la​nę. I rze​czy​wi​ście, Ca​ro​li​ne po​szła, ra​zem ze wszyst​ki​mi. Nie było tu ni​ko​go poza mną. Nic nie wy​glą​da ład​niej niż coś, co ma się za​raz skoń​czyć – i to jest praw​da, na​wet je​śli sam bę​dziesz spraw​cą tego koń​ca. Po​la​na była pięk​na pięk​na, oto​czo​na ja​sny​mi bia​łu​cha​mi, su​per​ja​sny​mi, bo przez tyle łon od po​cząt​ku były przy​ci​na​ne. Z dru​giej stro​ny jej skra​jem prze​pły​wał błysz​czą​cy Głów​ny Stru​mień. Ale prze​cież w le​sie były oczy​wi​ście i inne ład​ne po​la​ny. Okrą​gła Po​la​na była szcze​gól​na dzię​ki temu, że mia​ła po​środ​ku te bia​łe ka​mie​nie. To one róż​ni​ły ją od wszyst​kich in​nych pu​stych miejsc w le​sie po​mię​dzy Al​pa​mi i Gó​ra​mi Ska​li​sty​mi, po​mię​dzy Gó​ra​mi Nie​bie​ski​mi i wzgó​rza​mi Pe​ckham. Ten bia​ły Krąg był ta​jem​ni​cą i hi​sto​rią. Dzię​ki nie​mu była na​sza. Dla​te​go się za​wa​ha​łem, wy​ma​cu​jąc w kie​szon​ce na brze​gu pa​so​skó​ry pier​ścień An​ge​li, jak​bym my​ślał, że może ona po​mo​że mi zde​cy​do​wać, co zro​bić. Ale An​ge​la mil​cza​ła. Sły​chać było tyl​ko, z da​le​ka, z przy​szło​ści, gło​sy, któ​re wo​ła​ły do mnie przez

czas. – Nie, nie, nie rób tego! – mó​wi​ły nie​któ​re. – An​ge​la po​wie​dzia​ła, że mu​si​my się trzy​mać Krę​gu. Wiesz do​brze, że tak po​wie​dzia​ła. Sama ten Krąg zbu​do​wa​ła. Ona i Tom​my. Zbu​do​wa​li go, żeby nam po​ka​zać, gdzie mu​si​my cze​kać na po​wrót Zie​mi! – Zrób to, John! Zrób to! – mó​wi​ły inne gło​sy. – An​ge​la chcia​ła, że​by​śmy urzą​dzi​li so​bie ży​cie na Ede​nie. Gdy​by tego nie chcia​ła, to ni​g​dy by tu nie zo​sta​ła i ni​g​dy nie po​ło​ży​ła​by się z Tom​mym. Nie mo​gli się po​go​dzić. Nic mi z nich nie przy​szło. Sam będę mu​siał zde​cy​do​wać. W ustach mia​łem su​cho, dło​nie lep​kie od potu, ale ro​zej​rza​łem się jesz​cze raz, żeby spraw​dzić, czy nikt nie pa​trzy, po czym pod​sze​dłem do jed​ne​go z ka​mie​ni i pod​nio​słem go. Nikt ni​g​dy ich nie ru​szał, przy​naj​mniej ja o ni​czym ta​kim nie sły​sza​łem, od​kąd uło​ży​li je tu Tom​my z An​ge​la. Ka​mień był zwy​kły, zim​ny w do​ty​ku jak inne ka​mie​nie, cięż​ki jak inne ka​mie​nie, choć mia​łem wra​że​nie, że za​raz buch​nie mi w dło​niach pło​mie​niem i spa​li mi skó​rę. Ba​łem się, że wrza​śnie na głos, jak żywe stwo​rze​nie, za​wo​ła Naj​star​szych i Radę i Ro​dzi​nę, żeby przy​szli i go ra​to​wa​li. Ba​łem się na​wet, tro​chę tro​chę, że po pro​stu pad​nę tru​pem na miej​scu. Tyl​ko że oczy​wi​ście nic ta​kie​go się nie sta​ło. To był tyl​ko ka​mień, praw​da? Nie był żywy. Na​wet mar​twy nie był. Tyl​ko ka​mień. Kie​dy za​nio​słem go do Głów​ne​go Stru​mie​nia i tam wrzu​ci​łem, nie by​łem w sta​nie od​róż​nić go od in​nych ka​mie​ni na dnie, oświe​tlo​nych świe​cą​cy​mi wo​do​ro​sta​mi. Zwy​kły ka​mień, ryb​ki pły​wa​ły nad nim tak samo jak nad in​ny​mi, cią​gnąc za sobą chu​dziut​kie, bez​kost​ne rącz​ki. Wró​ci​łem po ko​lej​ny ka​mień i po jesz​cze je​den. Po​tem wzią​łem dwa na​raz i jesz​cze dwa. By​łem już kom​plet​nie odrę​twia​ły. Nic nie czu​łem. Nie my​śla​łem, co bę​dzie. Nic wo​kół sie​bie nie za​uwa​ża​łem. Zu​peł​nie jak z tym lam​par​tem. Wy​ko​ny​wa​łem za​da​nie, któ​re sam so​bie wy​zna​czy​łem. Na​gle usły​sza​łem ja​kiś głos, praw​dzi​wy ludz​ki głos. By​łem aku​rat w po​ło​wie dro​gi mię​dzy reszt​ka​mi Krę​gu a stru​mie​niem. Pra​wie sta​nę​ło mi ser​ce. – Ej, John! Ty roz​bie​rasz Krąg! To nie był Da​vid ani Ca​ro​li​ne, w ogó​le nikt do​ro​sły. Na po​la​nę wkuś​ty​kał tyl​ko mały Jeff. – Idź, Jeff. Nie mie​szaj się do tego. – John, po​myśl so​bie, jak się po​czu​ją Naj​star​si! Jak się we​dług cie​bie po​czu​ją? Ja dła​wi​łem w so​bie wszyst​kie uczu​cia, tak samo jak wte​dy, gdy sta​łem na​prze​ciw lam​par​ta. Ale one aku​rat te​raz, przez tę jed​ną chwi​lę, chcia​ły się we mnie prze​le​wać. Wy​obra​ża​łem so​bie uczu​cia Mit​cha wo​bec tego szcze​gól​ne​go miej​sca, zbu​do​wa​ne​go przez jego bab​cię i dziad​ka, któ​re ist​nia​ło przez całe jego dłu​gie ży​cie – i wie​dzia​łem, że to wszyst​ko nisz​czę. Nisz​czę miej​sce spo​koj​ne​go ży​cia Ro​dzi​ny. Na​wet je​śli te​raz prze​sta​nę, ono już jest znisz​czo​ne. Już na za​wsze jest w roz​syp​ce. Spoj​rza​łem na Jef​fa. Wi​dział prze​ra​że​nie w mo​ich oczach. Od​bi​ja​ło się w jego wła​snych. – Czy ty nie wie​rzysz, że An​ge​la ka​za​ła nam tu cze​kać na Zie​mię? – za​py​tał. – Czy po pro​stu my​ślisz, że się my​li​ła? Mało kto w Ro​dzi​nie mógł​by za​dać ta​kie py​ta​nie, nie su​ge​ru​jąc jed​no​cze​śnie od​po​wie​dzi. Ale Jeff na​praw​dę chciał wie​dzieć. Pa​trzył mi w twarz i cze​kał na od​po​wiedź.

– My​ślę, że An​ge​la wie​dzia​ła dużo róż​nych rze​czy – po​wie​dzia​łem w koń​cu – ale chy​ba nie wie​dzia​ła, jak dłu​go dłu​go bę​dzie​my na tę Zie​mię cze​kać. Nic nie od​po​wie​dział. Stał tyl​ko, za​dzie​rał gło​wę i pa​trzył mi w twarz. – Jeff, to trze​ba zro​bić – do​da​łem. – Mnie też się to nie po​do​ba, ale to trze​ba zro​bić. Mu​si​my się od tego ode​rwać. Na​wet te​raz nic nie od​po​wie​dział, ale po paru se​kun​dach po​wo​li wy​cią​gnął rękę i do​tknął ka​mie​ni w mo​ich dło​niach, cał​kiem jak​by za​zna​czał swój udział w tym, co ro​bię. Kiw​nął gło​wą. – To ja wró​cę do Czer​wo​niu​chów. – Tak. – Kiw​ną​łem gło​wą. – Tak bę​dzie naj​le​piej. Od​cze​ka​łem, aż pój​dzie, za​nim po​sze​dłem do stru​mie​nia i wrzu​ci​łem tam ka​mie​nie, któ​re trzy​ma​łem. Po​tem wró​ci​łem po dwa na​stęp​ne i jesz​cze dwa. Na ko​niec zo​sta​ło mi pięć ka​mie​ni po​środ​ku. Dłu​go to nie za​ję​ło. I już nie było Krę​gu na Okrą​głej Po​la​nie. Była pu​sta i czy​sta. Jak​by tro​chę… mar​twa. I ja też po​czu​łem się mar​two. Pu​sto. Nie mia​łem w so​bie żad​nych uczuć. Wie​dzia​łem, że mia​łem po​wód do znisz​cze​nia Krę​gu, ale już sam go pra​wie nie pa​mię​ta​łem. Wie​dzia​łem, że te​raz wsku​tek tego za​dzie​ją się wiel​kie wiel​kie rze​czy, ale mało mnie ob​cho​dzi​ło, co to bę​dzie. Jak​bym sam się tro​chę zmie​nił w ka​mień. Po​sze​dłem jed​nak sam w górę stru​mie​nia Di​xo​na – na​wet sta​ry Jef​fo spał te​raz w sza​ła​sie – i wspią​łem się na ka​mie​nie wo​kół Głę​bo​kie​go Sta​wu, tam gdzie cze​ka​ła na mnie Tina. Ku​ca​ła na brze​gu, ja​dła orze​chy. Wsta​ła, kie​dy pod​kra​dłem się do niej. – Tro​chę ci ze​szło, John. Co ty tam…? Jej mina zmie​ni​ła się cał​kiem, kie​dy spoj​rza​ła mi w twarz. – Na ser​ce Geli, John! Co z tobą? Co ty na​ro​bi​łeś? Nic nie po​wie​dzia​łem. Pchną​łem ją z po​wro​tem na zie​mię, ze​rwa​łem z niej skó​rę, przy​ci​sną​łem usta do jej ust… – Ej, uwa​żaj. Nie chcę mieć dziec​ka… Wci​sną​łem się w nią, i w nią i w nią i w nią, aż za​czą​łem do​cho​dzić, dłu​go to zresz​tą nie trwa​ło. A po​tem, kie​dy wy​try​sną​łem swo​im mlecz​kiem na jej brzuch, na​wet się do niej nie ode​zwa​łem, po pro​stu wsko​czy​łem do sta​wu i prze​pły​ną​łem pod wodą, wśród cie​płe​go, ja​sne​go świa​tła, da​le​ko da​le​ko, za​nim się wy​nu​rzy​łem – zu​peł​nie jak​bym chciał zmyć z sie​bie to wszyst​ko, zmy​wa​jąc po pro​stu wodą pot ze skó​ry, jak​by Krąg mógł się od tego od​bu​do​wać, albo wszy​scy mo​gli po​go​dzić z tym, że go już nie ma. Tina nie chcia​ła pły​wać. Cze​ka​ła na mnie na brze​gu, a kie​dy za​czą​łem się gra​mo​lić, kop​nia​kiem we​pchnę​ła mnie z po​wro​tem do wody. I nie zro​bi​ła tego dla za​ba​wy. Na​praw​dę mnie kop​nę​ła. – Ga​daj, co zro​bi​łeś? Nie chcia​łem sły​szeć wła​sne​go gło​su mó​wią​ce​go te sło​wa, ale wie​dzia​łem, że nie mam wyj​ścia. – Znisz​czy​łem go, Tina. Znisz​czy​łem Ka​mien​ny Krąg. – Że… co? Chy​ba, kur​na, żar​tu​jesz, co, John?! Po​wiedz, że żar​tu​jesz. Ale oczy​wi​ście z mo​jej twa​rzy i ze wszyst​kie​go, co się do​tąd sta​ło, wi​dzia​ła ja​sno, że nie.

– Na szy​ję Toma, John! Ty de​bi​lu. Ty cho​ler​ny de​bi​lu! Co ty so​bie my​ślisz? Chwy​ci​ła swo​ją skó​rę i za​czę​ła wspi​nać się po ka​mie​niach. – Ej, Tina, za​cze​kaj… – Trzy​maj się ode mnie z da​le​ka. Sam to zro​bi​łeś. I sam po​nie​siesz karę. Mnie przy tym nie było, ro​zu​miesz? Wra​cam do Kol​cza​ków. Nie idź za mną. Po​waż​nie mó​wię. Ro​zu​miesz? Wi​dzia​łem, że mówi po​waż​nie, i na​praw​dę się tego nie spo​dzie​wa​łem. Są​dzi​łem, że bę​dzie my​śleć po​dob​nie jak ja. A na​wet, że za​im​po​nu​je jej to, co zro​bi​łem, tak jak jej za​im​po​no​wa​ło, kie​dy ode​zwa​łem się na Rocz​ni​cy. Ze wy​dam się jej od​waż​ny i sil​ny. Na​słu​chi​wa​łem, jak gra​mo​li się po ska​łach, jak wra​ca do śpią​cej Ro​dzi​ny, gdzie za ja​kiś czas, może za go​dzi​nę, może za dwie lub trzy lub czte​ry, ktoś się obu​dzi, przej​dzie przez Okrą​głą Po​la​nę i zo​ba​czy, co zro​bi​łem. I wie​dzia​łem, że je​stem sam na ca​łym świe​cie. Na​wet bar​dziej sa​mot​ny niż An​ge​la, tyle łon temu, kie​dy przy​szła tu sama i pła​ka​ła. Wy​ją​łem z kie​szon​ki w pa​so​skó​rze pier​ścień An​ge​li. Ja​sne, sam na​praw​dę nie wie​rzy​łem, że An​ge​la do mnie przyj​dzie, czy coś. Nie mia​łem w so​bie nic z Lucy Lu. Ale tro​chę li​czy​łem, że może zo​ba​czę ją w my​ślach, tak jak przed​tem. Ale to się nie sta​ło. Bo cze​mu mia​ło​by? I cze​mu An​ge​la w ogó​le mia​ła​by mi po​ma​gać, sko​ro to ona z Tom​mym zbu​do​wa​li Krąg i za​czę​li Rocz​ni​ce? Nie chcie​li, żeby to się skoń​czy​ło, praw​da? Je​dy​ny cel tych rze​czy to trwać i trwać. Poza tym, An​ge​la po​wie​dzia​ła nam kon​kret​nie, że mamy wszy​scy trzy​mać się i cze​kać na Zie​mię. Scho​wa​łem pier​ścień z po​wro​tem. Przez chwi​lę tak so​bie sie​dzia​łem w kuc​ki i bu​ja​łem się, tak jak to ro​bią mat​ki, co stra​ci​ły dziec​ko i nie wie​dzą, jak się od tego ode​rwać. Bu​ja​łem się po pro​stu, bu​ja​łem, żeby wpaść w ja​kiś rytm, żeby czas za​czął mi​jać. Po dłuż​szej chwi​li stwier​dzi​łem, że trze​ba wziąć się w garść. – Prze​cież nie zro​bi​łem tego przy​pad​kiem – po​wie​dzia​łem so​bie. – To nie była ja​kaś po​mył​ka. Ja to so​bie prze​my​śla​łem. Wie​dzia​łem, co ro​bię. Wie​dzia​łem, że to bę​dzie strasz​ne, tak dla mnie, jak i dla wszyst​kich. Ale chcia​łem, żeby sta​ło się coś, co musi się stać. Nie wi​dzia​łem An​ge​li, nie czu​łem jej obec​no​ści, ale w pew​nym sen​sie sły​sza​łem te gło​sy lu​dzi z przy​szło​ści, oglą​da​ją​cych sce​nę, w któ​rej gram. John sam je​den, na​zwą ją. Ko​lej​na sce​na co John nisz​czy Krąg i Tina rzu​ca Joh​na. Wy​obra​ża​łem so​bie, jak sto​ją wo​kół mnie, ci lu​dzie z przy​szło​ści, jak pa​trzą i wo​ła​ją róż​ne rze​czy. Nie sły​sza​łem, co mó​wią. Może mi dzię​ko​wa​li za to, co zro​bi​łem. Może krzy​cze​li, że zro​bi​łem źle. Ale w pew​nym sen​sie nie mia​ło to zna​cze​nia, tak jak nie mia​ło zna​cze​nia, czy Tom my i Meh​met i Di​xon, Trzech Nie​po​słusz​nych, zro​bi​li źle, kie​dy nie usłu​cha​li Pre​zy​dent i po​le​cie​li do Dziu​ry w Nie​bie. – Nie! Nie rób​cie tego! – wrzesz​cze​li​śmy na nich, Rocz​ni​ca za Rocz​ni​cą. Ale tak na​praw​dę, gdy​by oni tej de​cy​zji nie pod​ję​li, w ogó​le by nas nie było. Na​wet by​śmy nie ist​nie​li i nie mo​gli​by​śmy na nich krzy​czeć. Naj​pew​niej ża​den czło​wiek w ży​ciu by nie usły​szał o tym ciem​nym świe​cie zwa​nym Ede​nem. Czy​li tak na​praw​dę nie mo​gli​śmy szcze​rze krzy​czeć, praw​da? Albo może to mo​gło być szcze​re tyl​ko w tych smut​nych smut​nych chwi​lach, o któ​rych nikt ni​ko​mu nie mówi – kie​dy samo ży​cie wy​da​je się kom​plet​nie bez war​to​ści.

Na​gle usły​sza​łem od stro​ny Ro​dzi​ny ja​kiś krzyk. Dość sła​by. Nie roz​róż​nia​łem słów. Za​raz po​tem roz​legł się ko​lej​ny i ko​lej​ny, a po​tem ode​zwa​ły się rogi. Nie były to dłu​gie, po​wol​ne dźwię​ki, ale szyb​kie Paap! Paap! Paap! Paap! Paap! ozna​cza​ją​ce Spe​cjał. W ca​łej Ro​dzi​nie lu​dzie bu​dzi​li się wy​stra​sze​ni. Co to może być? Co strasz​ne​go się sta​ło? Pa​trzy​li nie​spo​koj​nie po so​bie. Co to może być? Ja​kie to strasz​ne zda​rze​nie uspra​wie​dli​wia dru​gie spo​tka​nie za​raz po po​przed​nim, choć jesz​cze nie zdą​ży​li się wy​spać po trzech wstań i ach od nie​go? Wsta​łem. Para klej​not​ków śmi​ga​ła tuż nad po​wierzch​nią Głę​bo​kie​go Sta​wu: ciem​ne cie​nie, szyb​kie, su​ną​ce gład​ko tuż nad gład​ką po​wierzch​nią ja​snej wody, je​den tro​chę z boku, dru​gi tro​chę z tyłu. Małe rącz​ki opusz​czo​ne, czub​ki pal​ców idą​ce po sa​mej po​wierzch​ni, kie​dy la​wi​ro​wa​ły mię​dzy li​lia​mi, szu​ka​jąc ryb. Je​śli zo​ba​czy​ły ja​kąś – cap! – chwy​ta​ły ją w oka​mgnie​niu, a po​tem jed​nym gład​kim gład​kim ru​chem wzbi​ja​ły się na ska​ły albo na drze​wa, w ja​kieś miej​sce, gdzie mo​gły po​dzie​lić się tą rybą, ro​ze​rwać ją ostry​mi, drob​ny​mi ząb​ka​mi i zręcz​ny​mi rącz​ka​mi. Gdy​bym zo​sta​wił te ka​mie​nie w spo​ko​ju, mógł​bym te​raz sie​dzieć, pa​trzeć z Tiną na te nie​to​pe​rze i ni​czym w ogó​le się nie przej​mo​wać. Zy​cie by​ło​by ła​twiej​sze. W koń​cu na ra​zie Ro​dzi​na nie umie​ra z gło​du. Jesz​cze tro​chę to zaj​mie. Może całe po​ko​le​nie. Ale to było tak samo jak z lam​par​tem. Pod​ją​łem de​cy​zję i wie​dzia​łem, że się może źle skoń​czyć. Za​ry​zy​ko​wa​łem, a te​raz było za póź​no, żeby to od​krę​cić. Trze​ba się było z tym lam​par​tem zmie​rzyć. Ru​szy​łem po ska​łach w stro​nę Ro​dzi​ny.

16.

Tina Kol​czak

Pro​blem z Joh​nem po​le​gał na tym, że wszy​scy mie​li go za od​waż​ne​go i on sam też tak uwa​żał. Nie mó​wię, że się od razu tym prze​chwa​lał, bo wca​le nie, ale tak sam sie​bie wi​dział – jako ko​goś, kto nie ucie​ka, nie kuli się, ale sta​je z pro​ble​ma​mi oko w oko. No i na swój spo​sób był od​waż​ny od​waż​ny. Ro​bił rze​czy, któ​rych nikt inny by nie zro​bił, jak na przy​kład ten lam​part, albo wrzu​ce​nie tych ka​mie​ni do stru​mie​nia. Nikt inny z ca​łej Ro​dzi​ny nie zro​bił​by nic ta​kie​go. No do​bra, może ktoś za​ata​ko​wał​by lam​par​ta, ale nie sam i nie bez po​rząd​nej dzi​dy z czar​nosz​kla​nym gro​tem, i nie w wie​ku za​le​d​wie dwu​dzie​stu łon​cza​sów. No, ale cze​goś ta​kie​go jak z tymi ka​mie​nia​mi to już nie zro​bił​by nikt nikt. Nikt inny na​wet nie śmiał​by o czymś ta​kim po​my​śleć. Był więc na swój spo​sób od​waż​ny, ale były jesz​cze inne rze​czy, rze​czy, któ​re więk​szość lu​dzi robi każ​de​go wsta​nia, bez za​sta​no​wie​nia, a on po pro​stu nie mógł. Nikt nie wi​dział, że on się boi. On sam też tego tak nie wi​dział. Ale się bał. Na przy​kład: nie miał żad​nych bli​skich przy​ja​ciół. Ro​zu​mie​cie, przy​stoj​ny gość, by​stry by​stry, sil​ny, umie wal​czyć, umie do​wo​dzić – nikt złe​go sło​wa nie po​wie na ta​kie​go to​wa​rzy​sza, każ​dy ra​czej się cie​szy. Więc, gdy​by go za​py​tać o przy​ja​ciół, to pew​nie wy​mie​nił​by masę imion, a gdy​by ich z ko​lei za​py​tać, pew​nie po​wie​dzie​li​by: „No tak, ja​sne, to nasz przy​ja​ciel, w po​rząd​ku gość jest”. Ale ta​kich praw​dzi​wych przy​ja​ciół, ta​kich, z któ​ry​mi by się ra​zem trzy​mał, to nie miał. Może ku​zyn Ger​ry. Zresz​tą, Geny to był ra​czej jego cień. Mógł wy​trzy​mać jego bli​skość, bo Ger​ry nic w ogó​le od nie​go nie wy​ma​gał. Nie był mu rów​ny. No, albo to, że nie chciał się ze mną po​śli​zgać, gdy pierw​szy raz po​szli​śmy nad Głę​bo​ki Staw. My​ślę, że to też było dla​te​go, że się bał. To zna​czy – nie miał pro​ble​mu, żeby to ro​bić z ma​muś​ka​mi po ca​łej Ro​dzi​nie, na przy​kład z tą Mar​thą Lon​dyn, więc cze​mu nie ze mną? Pew​nie tu też cho​dzi​ło o tę rów​ność, tak? By​łam mu rów​na i tego się oba​wiał. Nie cho​dzi na​wet o to, że on tych rów​nych so​bie osób nie chciał. Po pro​stu się ich bał. Na przy​kład, te sta​ro​mat​ki, one nic od nie​go nie chcia​ły, praw​da, tyl​ko jego mle​ko. Mógł po​wie​dzieć tak, mógł po​wie​dzieć nie, nic to nie zmie​nia​ło. Mógł też po pro​stu so​bie pójść. A bał się w sy​tu​acjach, nad któ​ry​mi nie pa​no​wał. To wła​śnie go prze​ra​ża​ło. Pod tym wzglę​dem, moż​na by po​wie​dzieć, że wręcz więk​szość lu​dzi była od nie​go od​-

waż​niej​sza. Po​wiedz​my, ja: też lu​bi​łam po​sta​wić na swo​im, ja​sne. Wszy​scy to o mnie wie​dzie​li. Lu​bię osią​gać to, co chcę. Ale jak cze​goś nie do​sta​ję, to trud​no, pró​bu​ję cze​goś in​ne​go. I nie mam tego stra​chu. Nie mia​łam tego stra​chu, o któ​rym on na​wet sam nie wie​dział, przez któ​ry trzy​mał wszyst​kich na dy​stans – stra​chu, że nad czymś nie bę​dzie pa​no​wał. A te​raz przy​szło mu na​gle do gło​wy, że na za​wsze c dmie ni hi​sto​rię Ede​nu. Nie po​wie​dział mi o tym. Ni​ko​mu nie po​wie​dział. Sam je​den po​wrzu​cał te ka​mie​nie do stru​mie​nia, a ja cze​ka​łam na nie​go jak ja​kaś idiot​ka, nie wie​dzia​łam co robi i cze​mu to tyle trwa, a po​tem on przy​szedł nad Głę​bo​ki Staw i spo​dzie​wał się, że ja za​ak​cep​tu​ję to, co zro​bił. Że mu za​ufam. Mia​łam go po​przeć i sta​nąć po jego stro​nie, choć sam mi nie za​ufał na​wet na tyle, żeby po​wie​dzieć, co pla​nu​je. Zno​wu ta rów​ność. Nie do koń​ca to ro​zu​miał. Nie do​cie​ra​ło do nie​go, że inni lu​dzie mają wła​sne my​śli, wła​sne pla​ny i wła​sne spra​wy w gło​wie. Strasz​nie by​łam na nie​go za to wście​kła. No bo, na na​zwy Mi​cha​ela, nie cier​pia​łam tych Rocz​nic tak samo jak on. Nie cier​pia​łam Naj​star​szych i ich wspo​mi​nek. Nie ob​cho​dzi​ło mnie, czy ni​g​dy już nie usły​szę, jak glę​dzą o An​ge​li, Tom​mym, Py-ron​cie i tej cho​ler​nej Wiel​kiej Ło​dzi Ko​smicz​nej Bun​tow​nik, zga​dza​łam się zresz​tą z Joh​nem, że nie ma sen​su w kół​ko tyl​ko ga​dać o tej Zie​mi i o ni​czym in​nym. Gdy​by więc prze​ga​dał ze mną swój po​mysł, może na​wet bym na nie​go przy​sta​ła. Ale, niech mnie ser​ce Geli, on sam je​den po​sta​na​wia, że roz​bi​je Ro​dzi​nę, a po​tem przy​cho​dzi do mnie i ocze​ku​je, że ja to za​ak​cep​tu​ję, że to przyj​mę, że będę obok nie​go sta​ła, kie​dy spad​nie na nie​go wina i wstyd? Za coś, o czym na​wet nie chciał mi po​wie​dzieć? No to się, kur​na, prze​li​czył. Wró​ci​łam do Kol​cza​ków, sta​ra​jąc się, żeby nie za​uwa​żył mnie gru​po​wy war​tow​nik, bo był to gość imie​niem Rog, co cią​gle chciał mnie gdzieś za​cią​gnąć na śli​zga​nie. Wczoł​ga​łam się do sza​ła​su. Moja sio​stra, Jane, po​wie​dzia​ła: – Wszy​scy ga​da​li o to​bie, Tina. Mó​wi​li, że… – Ci​cho bądź, do​bra? I za​raz po​tem roz​legł się róg. Paap! Paap! Paap! Ko​bie​ta od Pod nie​bie​skich mia​ła atak ser​ca, więc ona i jej cór​ki nie przy​szły na Spe​cjał. Paru go​ści od Bro​okly​nów nie mo​gło spać. Wy​szli na po​lo​wa​nie i nie wró​ci​li, póki to wszyst​ko się nie skoń​czy​ło. Tro​chę ob​rost​ków wy​mknę​ło się na śli​zgan​ko, tak jak – wy​da​wa​ło mi się – my z Joh​nem. Ale cała resz​ta przy​szła z po​wro​tem na Okrą​głą Po​la​nę, jak​by zno​wu za​czę​ła się Rocz​ni​ca. Tyl​ko że to już nie była Okrą​gła Po​la​na, bo już nie było na niej Krę​gu. 1to było na​praw​dę strasz​ne. Cał​kiem jak wte​dy, kie​dy zo​ba​czysz w le​sie ko​goś zna​jo​me​go, wo​łasz do nie​go, ale kie​dy się od​wra​ca, wi​dzisz, że wy​pa​dły mu zęby i ję​zyk, że twarz jest jed​ną wiel​ką dziu​rą. A jesz​cze dziw​niej​sze, że nikt się do tej dziu​ry po Krę​gu nie chciał zbli​żać. Lu​dzie na wszyst​kich spo​tka​niach sta​ra​li się stać na sa​mym brze​gu po​la​ny, z dala od ka​mie​ni, ale te​raz ści​snę​li się jesz​cze da​lej, pod sa​my​mi lam​pow​ca​mi, żeby tyl​ko być jak naj​da​lej od tych dziur po ka​mie​niach. A przez to te dziu​ry wy​da​wa​ły się jesz​cze więk​sze i strasz​niej​sze i bar​dziej pu​ste. No i jesz​cze była ta tak zwa​na my​gła. Przez ostat​nie parę go​dzin chmu​ra opu​ści​ła się nad zie​mię, mię​dzy wierz​choł​ki drzew, tak że naj​wyż​sze lamp​ki zmie​ni​ły się w roz​ma​za​ne kule świa​tła. I pa​dał drob​ny deszcz, nie taki prze​ma​cza​ją​cy na wy​lot, jak na wzgó​rzach na skra​ju do​li​ny, ale drob​ny deszcz, jak to w do​li​nie, jak mo​kra rosa. I było go​rą​co i dusz​no.

Skó​ra wszyst​kim błysz​cza​ła od desz​czu i potu. Cał​kiem jak​by nie było nie​ba, nie było na​wet lasu, i ta jed​na smut​na, sa​mot​na sce​na, ta po​la​na z dziu​rą w środ​ku, była sama jed​na w ca​łym świe​cie, dusz​na, oto​czo​na pust​ką, ja​ski​nia bez po​wie​trza. Nie la​tał ani je​den nie​to​perz, ani jed​na prze​lot​ka, bo one nie la​ta​ją, kie​dy jest my​gła, cho​wa​ją się, żeby nie po​mo​czyć so​bie skrzy​deł, i cze​ka​ją, aż chmu​ra się pod​nie​sie. Twa​rze lu​dzi były sza​re i zmę​czo​ne. Z Rocz​ni​cy nie wy​cho​dzi​li za​do​wo​le​ni, ale my​śle​li, że zła​pią cho​ciaż tro​chę snu. A tu pro​szę! Wie​le ko​biet pła​ka​ło, nie​któ​rzy męż​czyź​ni też. Ma​lu​chy i nie​mow​la​ki wi​dzia​ły, że mamy pła​czą, i same za​czy​na​ły pła​kać. Inni do​ro​śli, żeby nie pła​kać, mie​li twa​rze jak ka​mień. Cze​ka​li, żeby na ko​goś na​krzy​czeć, ko​goś oskar​żyć. Naj​star​si nie sie​dzie​li po​środ​ku, jak pod​czas Rocz​ni​cy. Nie znie​śli​by tego. Po​moc​ni​ce urzą​dzi​ły dla nich ką​cik po jed​nej stro​nie po​la​ny, z ich wy​ście​ła​ny​mi pień​ka​mi do opie​ra​nia się. Sta​ry Gar​bus wy​glą​dał, jak​by w każ​dej chwi​li miał umrzeć. Ale Ca​ro​li​ne i Rada sta​li tam, da​le​ko da​le​ko od nas wszyst​kich, na sa​mym środ​ku tego pu​ste​go miej​sca. A Ca​ro​li​ne, ta siwa, zim​na ko​bie​ta, była peł​na peł​na fu​rii. Jej fu​ria była jak wrzą​cy sok w drze​wie, któ​re za​raz upad​nie, tyl​ko cze​ka, żeby ktoś je ostat​ni raz trą​cił, a sok wy​try​śnie, po​pa​rzy i po​pa​li sto​ją​cych naj​bli​żej. Jane, ta ob​le​śna mała Se​kret Tar​ka i Rada sta​li do​oko​ła niej i wy​glą​da​li na rów​nie wście​kłych, z wy​jąt​kiem Bell i Czer​wo​ni uch, któ​ra po pro​stu wy​glą​da​ła okrop​nie, jak​by mia​ła za​raz zwy​mio​to​wać. I wte​dy przy​szedł John, nie​szczę​sny John, sam je​den, od stro​ny Lon​dy​nu. Po po​la​nie prze​bie​gło jak​by wes​tchnie​nie, a lu​dzie od tam​tej stro​ny ro​ze​szli się po​śpiesz​nie, żeby go prze​pu​ścić, jak​by się bali go na​wet do​tknąć, jak​by się bali coś od nie​go zła​pać, je​śli tyl​ko sta​ną za bli​sko. Za​pa​dła groź​na ci​sza. Na​wet nie​mow​la​ki jak​by wie​dzia​ły, że trze​ba się za​mknąć. A on wszedł w sam śro​dek, idąc pro​sto pro​sto i sztyw​no sztyw​no, z pod​nie​sio​ną gło​wą, jak​by mó​wił, że jest go​to​wy znieść wszyst​ko, co ze​chcą mu zro​bić. Twarz jed​nak miał bla​dą i nie roz​glą​dał się ni​g​dzie, pa​trzył tyl​ko pro​sto przed sie​bie. (Pew​nie tak samo wy​glą​dał, kie​dy stał oko w oko z lam​par​tem). Za​trzy​mał się trzy czte​ry me​try przed Ca​ro​li​ne. Miał tyl​ko dwa​dzie​ścia łon. Pięt​na​ście lat po sta​re​mu. – John Czer​wo​niuch, ty to zro​bi​łeś? – za​py​ta​ła Ca​ro​li​ne. Na​stą​pi​ły trzy czte​ry se​kun​dy cał​ko​wi​tej ci​szy. – Tak, ja to zro​bi​łem – od​po​wie​dział ci​chym, nie​śmia​łym gło​sem. – Zro​bi​łem to, bo… – Nie chcę sły​szeć, dla​cze​go to zro​bi​łeś. – Zro​bi​łem to, bo… – Nie chcę sły​szeć, ro​zu​miesz? – Zro​bi​łem to, bo… No cóż, Ca​ro​li​ne po​de​szła do nie​go i wal​nę​ła go otwar​tą dło​nią w twarz tak moc​no, że omal się nie prze​wró​cił. Wi​dać było, że i ją za​bo​la​ła ręka. – Te ka​mie​nie uło​ży​li tu​taj twoi pra​pra​dziad​ko​wie – za​sy​cza​ła mu w twarz – uło​ży​li je, żeby ozna​czyć to szcze​gól​ne miej​sce, w któ​rym na​sza Ro​dzi​na przy​by​ła na ten świat i w któ​rym mamy cze​kać aż Zie​mia po​wró​ci. Sza​no​wa​li​śmy je, dba​li​śmy o nie i pil​no​wa​li​śmy go przez sześć po​ko​leń. Tych szcze​gól​nych ka​mie​ni, któ​re wy​bra​li Tom​my i An​ge​la, któ​rych do​tknę​li swo​imi rę​ka​mi i uło​ży​li do​kład​nie tam, gdzie przez cały ten czas le​ża​ły. A ty, w

wie​ku dwu​dzie​stu łon, ty bez​czel​ny mały peł​za​ku – (głos zro​bił się jej pa​skud​ny, zły i zdła​wio​ny, kie​dy to mó​wi​ła) – to​bie się zda​je, że je​steś mą​drzej​szy od wszyst​kich ży​wych i tych, co wcze​śniej żyli. – Ca​ro​li​ne, nie bądź dla nie​go taka ostra – za​mru​cza​ła z tyłu Bel​la. – Pa​mię​taj, że to jesz​cze dziec​ko. – Jesz​cze dziec​ko?! – za​wo​łał Da​vid Czer​wo​niuch i wy​szedł z tłu​mu na po​la​nę. Jej, jaki to był pa​skud​ny, zły by​dlak, z tymi krót​ki​mi, gru​by​mi rę​ka​mi i no​ga​mi i tym cią​gle roz​dy​go​ta​nem, zie​ją​cem nie​to​py​skiem. Prze​cież nie wszyst​kie nie​to​py​ski ta​kie są. Moja sio​stra Jane ma nie​to​pysk i trud​no zna​leźć ko​goś mil​sze​go i życz​liw​sze​go niż ona, Da​vid jed​nak był okrut​ny, zim​ny i wred​ny, a przez ten nie​to​pysk wy​da​wał się jesz​cze okrut​niej​szy, zim​niej​szy i wred​niej​szy. – Jesz​cze dziec​ko, mó​wisz, Bel​la – za​drwił swo​im za​plu​wa​ją​cym się gło​sem – ale to nie prze​szko​dzi​ło ci po​śli​zgać się z nim w sza​ła​sie, co? Nie prze​szko​dzi​ło ci po​śli​zgać się z nim do​kład​nie w to samo wsta​nie, kie​dy on ob​ra​ził tu Radę na oczach ca​łej Ro​dzi​ny. My​śle​li​śmy, że za​wo​ła​łaś go, żeby na nie​go na​krzy​czeć, ale nie, wzię​łaś go do sie​bie i po​śli​zga​łaś się z nim, a cała gru​pa na​oko​ło nie spa​ła. Wie​dzie​li​śmy, co się dzie​je. Sły​sze​li​śmy, jak sa​piesz. Co to za sta​ro​sta gru​py, co tak robi? – To praw​da, Bel​la? – za​py​ta​ła Ca​ro​li​ne, od​wra​ca​jąc się. Bel​la zwie​si​ła gło​wę. – Nie śli​zga​li​śmy się. ale się, ten… do​ty​ka​li​śmy. Na​krzy​cza​łam na nie​go, ale chcia​łam też, żeby wie​dział, że go ce​ni​my, a jego oba​wa jest… – Co za bzdu​ry – burk​nę​ła Ca​ro​li​ne. W ży​ciu nie sły​sze​li​śmy, żeby Gło​wa Ro​dzi​ny tak się od​zy​wa​ła do sta​ro​sty gru​py. – W ży​ciu ta​kich bzdur nie sły​sza​łam. Trze​ba się bę​dzie za​sta​no​wić nad sta​ro​stą dla Czer​wo​niu​chów, bo ty ewi​dent​nie się nie na​da​jesz na sta​ro​stę ni​cze​go. Ale tym się zaj​mie​my póź​niej. Na ra​zie… – Od​wró​ci​ła się z po​wro​tem do Joh​na. – Na ra​zie Spe​cjał sku​pia się na czymś in​nym. Co mamy zro​bić z tym sa​mo​lub​nym, głu​pim, bez​czel​nym peł​za​kiem, któ​ry zbez​cze​ścił pa​mięć na​szej mat​ki An​ge​li i ojca Tom​my ego oraz Trzech To​wa​rzy​szy? Co mamy zro​bić z głu​pim chłop​cem, któ​ry umyśl​nie znisz​czył coś dro​go​cen​ne​go dla nas wszyst​kich? – Po​wie​sić go na kol​cza​ku, jak się wie​sza skó​rę do su​sze​nia – po​wie​dział Da​vid. – Na​dziać na kol​ce, niech się spa​li. Tak jak Hi​tler Je​zu​sa. – Za​śmiał się wred​nie. – Mó​wią, że Je​zus był sta​ro​stą gru​py Ży​dów – po​wie​dział. – Na​wet pa​su​je, jak się za​sta​no​wić, nasz Mlecz​ny John też jest nie​wy​ży​ty, je​dy​ne, co po​tra​fi, to ro​bić mlecz​ko dla bab. Roz​le​gło się parę chi​cho​tów, ale Ca​ro​li​ne go upo​mnia​ła: – To nie jest pora na żar​ty. – Ja nie żar​tu​ję – po​wtó​rzył Da​vid. – Na​dziać go na kol​ce. I stał tak, sam, na środ​ku, ze sple​cio​ny​mi mu​sku​lar​ny​mi łap​ska​mi, na roz​sta​wio​nych gru​bych, krę​pych no​gach. Nie był sta​ro​stą gru​py. Wła​ści​wie nie miał pra​wa się od​zy​wać, nie bar​dziej niż John, je​śli nie li​czyć tego, że był do​ro​sły. Ale nie wró​cił na skraj po​la​ny, do resz​ty, a Ca​ro​li​ne mu nie ka​za​ła. Po pro​stu prze​sta​ła zwra​cać na nie​go uwa​gę. Jak​by nie stać jej było na jesz​cze jed​ną wal​kę. I przy​szło mi do gło​wy – no, jesz​cze do​brze tego wte​dy nie prze​my​śla​łam, ale tak mi jak​by mi​gnę​ło w gło​wie – że do​tąd to ko​bie​ty rzą​dzi​ły wszyst​kim na Ede​nie i de​cy​do​wa​ły,

jak ma wszyst​ko wy​glą​dać, ale te​raz nad​cho​dził czas, kie​dy to będą męż​czyź​ni. Nie​któ​rzy będą do​brzy, a inni źli, jak Da​vid. Ale ogól​nie to będą męż​czyź​ni, nie ko​bie​ty. Coś się zmie​ni​ło i już nic nie bę​dzie tak jak kie​dyś. – Mu​si​my się nad tym za​sta​no​wić – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. – Naj​pierw zde​cy​duj​my, kto ma pierw​szy mó​wić. – To może jego mat​ka? – za​mru​cza​ła Can​dy Ry​bo​rze​ka. – Tak – zgo​dzi​ła się Ca​ro​li​ne, roz​glą​da​jąc się po tłu​mie do​oko​ła, na sa​mym skra​ju tej dusz​nej ja​ski​ni zro​bio​nej z chmu​ry. – Jego mat​ka. Jadę Czer​wo​ni uch. Jadę, gdzie ty je​steś? W miej​scu, gdzie sta​ła więk​szość Czer​wo​niu​chów, coś za​sze​le​ści​ło. Wi​dać było, któ​ra oso​ba to Jadę, bo tyl​ko jej twarz była te​raz od​wró​co​na do przo​du. – Tu je​stem – po​wie​dzia​ła ła​mią​cym się gło​si​kiem. I to było dziw​ne. Jadę nie była po pro​stu ład​na, była prze​pięk​na. Wie​dzia​ła, jak sta​nąć, jak się usta​wić, jak się po​ru​szać, żeby wy​wo​ły​wać za​zdrość, po​żą​da​nie i mi​łość. Kie​dy przy​cho​dzi​li do niej męż​czyź​ni – a i ko​bie​ty – mo​gła ich od​pra​wić, po​prze​ko​ma​rzać się z nimi, albo dać im to, cze​go chcie​li, sa​mym ru​chem twa​rzy i cia​ła. Te​raz jed​nak była za​gu​bio​na, nie mia​ła po​ję​cia, co po​wie​dzieć ani jak się za​cho​wać. Nie​ład​nie to za​brzmi, ale sko​ja​rzy​ła mi się z owo​cem bia​łu​cha, któ​ry wy​glą​da pięk​nie i smacz​nie, póki się go nie od​wró​ci i nie zo​ba​czy, że z dru​giej stro​ny jest dziu​ra i w środ​ku jest cały wy​żar​ty przez mrów​ki. – No… eee… John nie jest taki zły… nie… – za​czę​ła. Cał​kiem jak​by mó​wi​ła o kimś, kogo w ogó​le za do​brze nie zna​ła. Spoj​rza​łam na Joh​na. Ob​ser​wo​wał ją. Minę miał nie​od​gad​nio​na, ale oczy twar​de i błysz​czą​ce. Nie od łez, ale od jak​by cze​goś od​wrot​ne​go niż łzy, tak mi przy​szło do gło​wy, cho​ciaż to chy​ba nie ma za wie​le sen​su. – …ale zro​bił złą rzecz – do​koń​czy​ła nie​mra​wo Jadę i tak się ja​koś skrzy​wi​ła, jak​by to w ogó​le jej nie do​ty​czy​ło. I wię​cej się nie ode​zwa​ła. – Ca​ro​li​ne, mogę ja mó​wić? – za​py​ta​ła Bel​la Czer​wo​ni uch. Ca​ro​li​ne od​wró​ci​ła się do niej. – Mów – po​wie​dzia​ła zim​no. – Nie mia​łam po​ję​cia, co on chce zro​bić, i nie roz​ma​wia​łam z nim o tym, ale to jest chło​pak, któ​ry bar​dzo się róż​ny​mi rze​cza​mi przej​mu​je, a szcze​gól​nie przy​szło​ścią Ro​dzi​ny. Wła​ści​wie też nie ro​zu​miem, dla​cze​go to zro​bił, ale na pew​no my​ślał, że to po​mo​że. – Po​mo​że? – za​py​ta​ła Ca​ro​li​ne. – Po​mo​że? Ro​zej​rza​ła się po lu​dziach, ro​biąc nie​do​wie​rza​ją​cą minę, pró​bu​jąc wy​wo​łać ja​kąś re​ak​cję. Część za​chi​cho​ta​ła, ale część za​wo​ła​ła: – Wstyd, Bel​la! Wstydź się! – I o to do​kład​nie Ca​ro​li​ne cho​dzi​ło. – Może ja je​stem już na to za sta​ra – po​wie​dzia​ła. – Może ja nie wi​dzę cze​goś oczy​wi​ste​go. Ale je​śli bie​rzesz coś dro​gie​go i cen​ne​go dla in​nych lu​dzi i spe​cjal​nie to nisz​czysz, to jak to ma niby po​móc? – Nie cze​ka​ła na od​po​wiedź. – Ktoś jesz​cze ma coś do po​wie​dze​nia? – Niech po​ukła​da Krąg z po​wro​tem! – za​wo​ła​ła gru​ba, tępa ko​bie​ta, Gela Pod​nie​bie​ska. – Tyl​ko że to już nie bę​dzie to samo co przed​tem! – od​po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. – Za​sta​nów się tyl​ko. Mo​że​my zro​bić jesz​cze je​den krąg. Od​mie​rzyć go liną i zro​bić coś, co wy​-

glą​da pra​wie tak samo. I śmiem twier​dzić, że tak pew​nie zro​bi​my. Ale to ni​g​dy już nie będą te ka​mie​nie, któ​re wy​bra​li An​ge​la i Tom​my, nie te, któ​re uło​ży​li tu wła​sny​mi rę​ka​mi. Gela Pod​nie​bie​ska za​czę​ła pła​kać, jak​by ktoś ją zbesz​tał. – I coś jesz​cze wam po​wiem – cią​gnę​ła Ca​ro​li​ne. – Je​śli w ogó​le od​bu​du​je​my ten Krąg, nie ma mowy, żeby ten prze​klę​ty chło​pak miał pra​wo się do nie​go zbli​żać. – Zrób​my, jak mó​wił Da​vid – po​wie​dział wiel​ki, po​nu​ry fa​cet z Gwiaz​do​kwia​tów, imie​niem Har​ry. – Po​wie​śmy go na kol​cach. Jak Hi​tler Je​zu​sa. To bę​dzie ofia​ra dla Mat​ki An​ge​li za zło, któ​re​go jej na​ro​bił. Ina​czej to bę​dzie wi​sieć na nas wszyst​kich, bez koń​ca bez koń​ca. – Tak, do​brze mówi! – za​wo​ła​ła by​stra, drob​na ko​bie​ta, zwa​na Lucy Ry​bo​rze​ka. – Jak on za to nie za​pła​ci, to za​pła​ci​my wszy​scy. My i na​sze dzie​ci, i dzie​ci na​szych dzie​ci. – To praw​da – po​wie​dzia​ła Ju​lie, sta​ro​sta Lon​dy​nów, wład​czym to​nem człon​ka Rady. ~ To praw​da praw​da. Przy​niósł wstyd nam wszyst​kim, nie tyl​ko so​bie. – An​ge​la pła​cze! – za​wy​ła ta okrop​na łza​wa Lucy Lu od Czer​wo​niu​chów. – An​ge​la pła​cze i woła po​mo​cy. Niech mnie fiut Har​ry’ego, po​my​śla​łam, to się na​praw​dę może stać. Na​praw​dę mogą na​dziać go na kol​ce jak Je​zu​sa. Ale Can​dy, sta​ro​sta Ry​bo​rze​ków, szep​nę​ła: – Pa​mię​taj​cie o Pra​wach, pa​mię​taj​cie o Pra​wach na drze​wach. Nie wol​no za​bi​jać. Ca​ro​li​ne ski​nę​ła gło​wą. – Kto jesz​cze chce mó​wić, z osób, któ​re go zna​ją? Nie ma bra​ci i sióstr, praw​da? Może ktoś z ku​zy​nów? Ger​ry wstał. Bied​ny dzie​ciak. Był bla​dy bla​dy jak nie wiem co, ale de​spe​rac​ko chciał po​móc swo​je​mu uko​cha​ne​mu Joh​no​wi. – Nie za​po​mi​naj​cie, że John jest od​waż​ny. Robi ta​kie rze​czy, na któ​re nikt się nie od​wa​ży. Przy​po​mnij​cie so​bie, jak zro​bił tego lam​par​ta! Łzy po​cie​kły mu z oczu. Jak mu​sia​ło mu się to po​do​bać, kie​dy był je​dy​nym świad​kiem tego, jak John zro​bił lam​par​ta. Jak mu​siał się cie​szyć za Joh​na, kie​dy chwa​li​ła go cała Ro​dzi​na. – Jest jed​nym z bar​dziej od​waż​nych w Ro​dzi​nie – do​dał Ger​ry. – Może i naj​od​waż​niej​szym ze wszyst​kich. Obej​rzał się na swo​je​go młod​sze​go bra​ta, ma​łe​go dziw​ne​go krzy​wo​sto​pa Jef​fa, któ​ry był od nie​go młod​szy, a jed​nak jak​by dużo star​szy. Chy​ba li​czył, że może Jeff wy​my​śli ja​kiś lep​szy ar​gu​ment niż on. I Jeff się ode​zwał, ale wy​po​wie​dział tyl​ko to cu​dacz​ne zda​nie, któ​re po​wta​rzał w naj​bar​dziej nie​sto​sow​nych mo​men​tach, kom​plet​nie bez sen​su. -Je​ste​śmy tu​taj – po​wie​dział. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę. Nie​któ​rzy się ro​ze​śmia​li, inni krzyk​nę​li, że jak nie bę​dzie ga​dał z sen​sem, to niech le​piej za​mknie mor​dę. – Jemu cho​dzi o to, że to nie jest sen – pró​bo​wał tłu​ma​czyć Ger​ry. – Że to nie jest ja​kieś Przed​sta​wie​nie. – No nie mów! – ktoś po​wie​dział z sar​ka​zmem. – W ży​ciu bym się nie do​my​ślił. Tyl​ko że to było jak sen, w tej pu​stej prze​strze​ni, od​dzie​lo​nej my​głą od lasu i nie​ba. Jak zły, strasz​ny sen. Albo to, albo wszyst​ko inne na świe​cie za​mie​ni​ło się w sen, i to jest je​dy​na praw​dzi​wa rzecz na świe​cie – Ro​dzi​na, na​sza bied​na, umę​czo​na, sa​mot​na Ro​-

dzi​na, peł​na lu​dzi głu​pich, albo złych, roz​cza​ro​wa​nych, zgorzk​nia​łych, peł​na dur​niów, co ni​g​dy sami so​bie ni​cze​go nie prze​my​śle​li. – Cze​mu nie da​cie jemu cze​goś po​wie​dzieć?! – za​wo​ła​łam. Da​vid od​wró​cił się do mnie. Cały czas stał przed tłu​mem, jak​by był dru​gim środ​kiem po​la​ny, od​dziel​nym od Ca​ro​li​ne i Rady. Okrop​ny okrop​ny fa​cet, czę​sto przy​ła​py​wa​łam go na tym, jak pa​trzy na mnie ukrad​kiem, tę​sk​nie, do​brze wie​dząc, że ni​g​dy go do sie​bie nie do​pusz​czę. Ale te​raz po​czuł się sil​ny. – Oho​ho! Tak się za​sta​na​wia​łem, kie​dy się ode​zwie jego dzie​wusz​ka od śli​zgan​ka! – Bel​la ma ra​cję – po​wie​dzia​łam. – On nie zro​bił tego bez po​wo​du i po​win​ni​ście wy​słu​chać, co ma do po​wie​dze​nia. Ca​ro​li​ne zmarsz​czy​ła czo​ło. – Cze​mu mamy mu po​zwo​lić ga​dać o jego dur​nych po​my​słach, tyl​ko dla​te​go, że zro​bił coś złe​go? Ale już się pod​da​wa​ła – parę osób z tłu​mu za​wo​ła​ło to samo. – Pew​nie, niech się wy​po​wie. – To spra​wie​dli​we. Ca​ro​li​ne kiw​nę​ła gło​wą. – No do​brze, John. Masz dwie mi​nu​ty. Od​wró​ci​ła się i spoj​rza​ła na Se​kret Tar​kę, któ​ra kiw​nę​ła gło​wą, odło​ży​ła korę, po któ​rej skro​ba​ła, i przy​ło​ży​ła pa​lec do prze​gu​bu, żeby od​li​czyć sto dwa​dzie​ścia ude​rzeń. – Mó​wi​cie, że ob​ra​zi​łem Mat​kę An​ge​lę – po​wie​dział John. – Ale ja tak nie uwa​żam. Ona chcia​ła, że​by​śmy mie​li jak naj​le​piej, to praw​da. Tyl​ko że wszy​scy wie​my, że cza​sa​mi czu​ła się tu uwię​zio​na, stłam​szo​na i chcia​ła się stąd wy​rwać. Pa​mię​ta​cie hi​sto​rię o An​ge​li i Pier​ście​niu? Pa​mię​ta​cie, jak pła​ka​ła przez całe dzie​więć wstań i dzie​więć spań? Pa​mię​ta​cie, jak po​wie​dzia​ła, że nie​na​wi​dzi Ede​nu i nie​na​wi​dzi na​wet swo​ich wła​snych… – Przy​wo​łu​jesz An​ge​lę na swo​ją obro​nę? – prze​rwa​ła mu wście​kła Ca​ro​li​ne. – Jak śmiesz?! Sko​ro An​ge​la pła​ka​ła przez dzie​więć wstań, kie​dy zgu​bi​ła pier​ścień, po​myśl, jak musi pła​kać te​raz! – An​ge​la pła​cze – za​czę​ła za​wo​dzić Lucy Lu tym swo​im fał​szy​wym sen​nym gło​sem. – Pła​cze jak ni​g​dy do​tąd nie pła​ka​ła. – Po​wie​dzie​li​ście, że da​cie mu dwie mi​nu​ty! – wrza​snę​łam. – O co in​ne​go mi cho​dzi – cią​gnął John. – An​ge​la po​wie​dzia​ła nam, że mamy cze​kać wo​kół ka​mie​ni, bo nie wie​dzia​ła, ile cza​su trze​ba bę​dzie cze​kać na po​wrót Zie​mi. Ale na pew​no nie chcia​ła​by, żeby cała Ro​dzi​na tło​czy​ła się na za​wsze w tym jed​nym miej​scu, zu​ży​wa​ła całe je​dze​nie, mę​czy​ła się i nu​dzi​ła, za​czy​na​ła się nie​na​wi​dzić na​wza​jem. Na pew​no chcia​ła​by, że​by​śmy od​kry​wa​li nowe miej​sca, nowe prze​strze​nie, roz​sze​rza​li się, ba​da​li świat, ra​dzi​li so​bie jak naj​le​piej. I dla​te​go… – Dwie mi​nu​ty mi​nę​ły! – wark​nę​ła ostro Ca​ro​li​ne, choć wi​dzia​łam, że Se​kret Tar​ka jesz​cze li​czy. – Po​wie​dzia​łeś, co mia​łeś do po​wie​dze​nia. Rada usły​sza​ła już wy​star​cza​ją​co dużo. Rada za​sta​no​wi się nad de​cy​zją. Oprócz cie​bie, Bel​la. Ty mo​żesz wra​cać do swo​jej gru​py. I tak Bel​la mu​sia​ła w upo​ko​rze​niu przejść przez całą po​la​nę do miej​sca, gdzie sta​li Czer​wo​niu​cho​wie, i usiąść mię​dzy nimi jak zwy​kła oso​ba, pod​czas gdy Rada ra​dzi​ła bez

niej, na​ra​dza​jąc się szep​tem. Cał​kiem jak​by​śmy oglą​da​li ja​kieś Przed​sta​wie​nie, stło​cze​ni pod drze​wa​mi. Po​środ​ku była Rada; tro​chę z boku od środ​ka stał John, sam, z twa​rzą bla​dą, bez wy​ra​zu, uni​ka​jąc wzro​ku in​nych lu​dzi, a po dru​giej stro​nie i tro​chę da​lej od środ​ka stał Da​vid, ra​mio​na na​dal skrzy​żo​wa​ne, nogi roz​sta​wio​ne, wo​dził po tłu​mie groź​nym groź​nym wzro​kiem, jak​by spraw​dzał każ​de​go po ko​lei, kto jest z nim, a kto nie jest. Ale gro​mad​ka za​raz się ro​ze​szła. Ca​ro​li​ne ode​szła na krok od resz​ty Rady. – Zde​cy​do​wa​li​śmy – po​wie​dzia​ła. – Wszy​scy zgod​nie. John Czer​wo​niuch nie może zo​stać w Ro​dzi​nie. Musi opu​ścić Ro​dzi​nę w cią​gu dwóch go​dzin. Po​tem nie bę​dzie już na​le​żał do Ro​dzi​ny. Nie będą go do​ty​czyć Pra​wa, a je​śli ktoś go tu zo​ba​czy, może z nim po​stą​pić jak ze szkod​ni​kiem. Jak z li​sem drzew​nym albo peł​za​kiem. Po​tem ro​zej​rza​ła się po tłu​mie, wy​pa​tru​jąc lu​dzi, któ​rych coś łą​czy​ło z Joh​nem – Ger​ry’ego, Jef​fa, Bel​lę, Jadę, mnie. – I słu​chaj​cie uważ​nie. Gru​pa Czer​wo​niu​chów może dać mu co ze​chce, żeby so​bie wziął, ale kie​dy już pój​dzie, ni​ko​mu nie wol​no mu nic da​wać – ani je​dze​nia, ani czar​nosz​kła, ani skór, nic – i ni​ko​mu nie wol​no z nim roz​ma​wiać, szu​kać go, ani prze​by​wać z nim. Ina​czej też zo​sta​nie wy​pę​dzo​ny z Ro​dzi​ny. Kiw​nę​ła sta​now​czo gło​wą i zer​k​nę​ła w bok na Joh​na. – Taka jest na​sza de​cy​zja w spra​wie Joh​na Czer​wo​niu​cha. I to jest ko​niec Spe​cja​łu.

17.

Sue Czer​wo​niuch

Wró​ci​li​śmy przez my​głę na po​la​nę Czer​wo​niu​chów. Pora była pa​skud​na, ta​kie ani wsta​nie, ani spa​nie, ani jawa, ani sen, i wy​da​wa​ło się, że ni​g​dy nie doj​dzie​my na miej​sce, tyl​ko tak bę​dzie​my co​raz bar​dziej i bar​dziej się w sie​bie za​pa​dać, aż my​gła wy​żre z nas wszyst​kie wspo​mnie​nia o ra​do​ści i szczę​ściu, i w ogó​le wszyst​kim, poza tą my​gło​wą ni​co​ścią. By​li​śmy wy​czer​pa​ni i przy​bi​ci. Po twa​rzach pły​nął nam pot i deszcz, ale nie mie​li​śmy siły ich so​bie wy​cie​rać. Z ca​łej gru​py Czer​wo​niu​chów tyl​ko Da​vid wy​da​wał się nie​po​ru​szo​ny tym nie​szczę​ściem, tak jak wcze​śniej nie ru​sza​ły go ra​dość i szczę​ście. Wle​kli​śmy się z opusz​czo​ny​mi gło​wa​mi, a on szedł obok z za​do​wo​lo​ną miną, pra​wie z uśmie​chem. Ale na​wet on był na tyle mą​dry, żeby nic nie ga​dać. Resz​ta też się pra​wie nie od​zy​wa​ła, choć wie​lu po ci​chu pła​ka​ło. Ja też. Na​wet do naj​mniej​szych ma​lu​chów ja​koś do​tar​ło, że nasz bez​piecz​ny, zna​jo​my świat wła​śnie roz​dar​to na pół. Nie​któ​re pła​ka​ły, a nie​któ​re na​wet pła​kać nie mo​gły. Nie mie​li​śmy sta​ro​sty, któ​ry by nad tym za​pa​no​wał. Nor​mal​nie każ​dym pro​ble​mem, któ​ry sta​nął przed gru​pą, zaj​mo​wa​ła się Bel​la i po​ma​ga​ła nam zro​zu​mieć, co trze​ba zro​bić – „Trze​ba się sku​pić na tym i na tym; naj​pierw trze​ba zro​bić to; trze​ba so​bie od​po​wie​dzieć na ta​kie py​ta​nie…” – te​raz jed​nak szła tyl​ko w mil​cze​niu wśród resz​ty, uni​ka​jąc na​sze​go wzro​ku. Sta​ry Ro​ger za​ła​my​wał ręce. Lis i resz​ta mło​dych męż​czyzn i ko​biet szli osob​no w od​dziel​nej grup​ce. Sam John był jak oszo​ło​mio​ny. Jadę, moja sio​stra, wlo​kła się obok nie​go i tro​chę z tyłu, ale jak zwy​kle nie mia​ła po​ję​cia, co mu po​wie​dzieć, czy w ogó​le co po​win​na zro​bić jako jego mat​ka. Mój Ger​ry szedł po dru​giej stro​nie, pła​cząc i za​sy​pu​jąc go py​ta​nia​mi. – I co te​raz zro​bisz, John? Gdzie pój​dziesz? Ja nie chcę, że​byś szedł. Masz już ja​kiś plan? A mój dru​gi, Jeff, naj​by​strzej​szy i naj​ła​god​niej​szy z nas wszyst​kich, szedł koło mnie i się nie od​zy​wał, tyl​ko wszyst​ko ob​ser​wo​wał. Po​bie​gli​śmy do sza​ła​sów i za​czę​li​śmy ma​cać po skó​rza​nych wor​kach i wy​drą​żo​nych kło​dach, za rze​cza​mi, któ​re mo​gli​śmy dać Joh​no​wi. Czar​nosz​kło, gro​ty do dzid, sznu​ry, skó​ry, sieć, tro​chę su​szo​ne​go mię​sa. Nie było komu tego pil​no​wać, więc ja wzię​łam się za or​ga​ni​zo​wa​nie wszyst​kie​go, przez cały czas uwa​ża​jąc jesz​cze na Ger​ry’ego, żeby dał Joh​-

no​wi spo​kój i nie mę​czył go py​ta​nia​mi, żeby dał mu tro​chę po​my​śleć. – Ger​ry, daj mu spo​kój. On wie, że ty go lu​bisz, ale nie bę​dzie w sta​nie za​trosz​czyć się o sie​bie i jesz​cze o cie​bie na do​kład​kę… Ro​ger, no niech cię Gela, chy​ba mo​żesz mu od​dać parę po​rząd​nych gro​tów, co…? Tom, spraw​dzisz, czy tam nie ma jesz​cze ja​kichś sznu​rów, któ​re mógł​by wziąć? Jan​ny, skar​bie, wiem, że ci smut​no, ale weź, za​wiń to mię​so w ja​kiś czy​sty ka​wa​łek skó​ry… Tym​cza​sem moja pięk​na sio​stra Jadę sta​ła bez​rad​nie i pa​trzy​ła, jak przy​no​si​my jej sy​no​wi róż​ne rze​czy do spa​ko​wa​nia – zu​peł​nie jak​by cze​ka​ła na wska​zów​ki, jak po​win​na się za​cho​wy​wać mat​ka. Po​że​gna​li​śmy się z nim. Ger​ry go ob​jął. Jeff go ob​jął. Sta​ry Ro​ger go ob​jął. Ja też go przy​tu​li​łam i po​wie​dzia​łam, że ma uwa​żać na sie​bie, być cier​pli​wy i nie ro​bić już ni​cze​go, co by roz​zło​ści​ło Ro​dzi​nę. A my tym​cza​sem, po​wie​dzia​łam, bę​dzie​my pra​co​wać nad Radą, żeby zmie​ni​ła zda​nie i po​zwo​li​ła mu wró​cić. W koń​cu to Rada nam cią​gle po​wta​rza​ła, że Ro​dzi​na ma trzy​mać się ra​zem. – To nie bę​dzie trwa​ło wiecz​nie, wiesz, John – po​wie​dzia​łam. – Bar​dzo bar​dzo wszyst​kich roz​gnie​wa​łeś, ale jak się tro​chę uspo​ko​ją, to ina​czej na to wszyst​ko spoj​rzą i spró​bu​je​my zna​leźć ja​kieś wyj​ście. Nie od​po​wie​dział. W ogó​le się nie ode​zwał. Za​rzu​cił to​bo​łek na ra​mię, pod​niósł korę ognio​wą z wę​giel​ka​mi w środ​ku, od​wró​cił się, kiw​nął nam gło​wą i ru​szył wą​ską ścież​ką mię​dzy po​la​na​mi Nie​to​pe​rzy i Ry​bo​rze​ków, pro​sto do lasu. (Nie chciał prze​cho​dzić przez te​ren żad​nej in​nej gru​py). – Uwa​żaj na sie​bie, John! – za​wo​ła​łam za nim. – I nie za​ła​muj się. Coś wy​my​śli​my. Za​trzy​mał się, od​wró​cił jesz​cze raz, pod​niósł rękę i tak od nie​chce​nia po​ma​chał, po czym po​szedł da​lej. Na​gle Bel​la za​czę​ła krzy​czeć. Przez cały czas, kie​dy szy​ko​wa​li​śmy dla nie​go rze​czy, sie​dzia​ła scho​wa​na w swo​im sza​ła​sie i nikt nie za​uwa​żył, kie​dy wy​szła. – John! – za​wo​ła​ła. – John! Za​cze​kaj na mnie! Po​bie​gła za nim, pła​cząc, chwy​ci​ła go za rękę i za​czę​ła bła​gać, że chce pójść z nim. – Nie zo​sta​wiaj mnie, ko​cha​nie! Nie zo​sta​wiaj mnie tak! Nikt w ży​ciu jej w ta​kim sta​nie nie wi​dział – jej aku​rat. Bo nie tyl​ko u Czer​wo​niu​chów, ale i w ca​łej Ro​dzi​nie, po​le​ga​ło się na tym, że ona za​wsze jest spo​koj​na, roz​sąd​na i opa​no​wa​na, kie​dy inni się wście​ka​li. – John, ko​cha​nie, ja nie chcę cię stra​cić – la​men​to​wa​ła, ze łza​mi pły​ną​cy​mi po twa​rzy. – Chcę się tobą da​lej opie​ko​wać, moje dziec​ko. To wszyst​ko moja wina. John nic nie po​wie​dział. Był bla​dy i choć po​zwa​lał na jej lep​kie ca​łu​sy, twa​rzą od​wró​cił się od niej ku ścież​ce, jak​by po pro​stu cze​kał, aż to za​mie​sza​nie się skoń​czy i bę​dzie mógł iść da​lej. – John, mój skar​bie – spró​bo​wa​ła jesz​cze raz Bel​la i za​czę​ła go ob​ma​cy​wać, prze​su​wać dło​nią po jego pier​si i brzu​chu, jak​by była jego ko​chan​ką i za​raz mie​li się po​śli​zgać. – John, moje słod​kie słod​kie ko​cha​nie. Ko​cham cię. Ko​cham cię bar​dziej niż gdy​byś był moim wła​snym dziec​kiem. Bar​dziej niż gdy​byś był moim męż​czy​zną. Daj mi pójść i za​opie​ko​wać się tobą, skar​bie. Pójść i cię ogrzać.

Nikt z nas tak na​praw​dę nie wie​dział, co zro​bić ani co my​śleć. Ni​g​dy w ży​ciu tak nie ga​da​ła. Za​wsze była roz​sąd​na roz​sąd​na. Za​wsze była spo​koj​na i opa​no​wa​na. – Po​zwól, niech pój​dę i się tobą za​opie​ku​ję – bła​ga​ła. – Pro​szę, John. Pro​szę, mój skar​bie. Pro​szę! Znów go po​ca​ło​wa​ła, a po​tem prze​su​nę​ła mu ręką po przo​dzie pa​so​skó​ry, jak​by chcia​ła, żeby mu sta​nął. Wzdry​gnął się i ode​pchnął jej rękę. – Nie, Bel​la – po​wie​dzia​łam – to nic nie daje. To nie po​ma​ga. Po​myśl tyl​ko, w ja​kiej sy​tu​acji jest John. – Ja my​ślę o Joh​nie. Nikt nie my​śli o nim wię​cej niż ja. I on to wie. Ko​cham go bar​dziej niż jego wła​sna mama. Czy Jadę w ogó​le co​kol​wiek kie​dyś zro​bi​ła dla tego swo​je​go dzie​cia​ka, ta zim​na ko​bie​ta-lam​part ze swo​ją pu​stą, słod​ką pie​śnią? – Daj mi spo​kój, Bel​la, do​brze? – mruk​nął John. – To mi nie po​ma​ga. Daj mi spo​kój i tyle. Po​wtó​rzył to dwa czy trzy razy, a ja po​par​łam go naj​le​piej, jak umia​łam. – Bel​la, on musi iść – po​wie​dzia​łam. – Puść go. On wie, że go ko​chasz. Na​praw​dę wie. – Bel​la, zro​zum, chło​pak musi so​bie sam po​ra​dzić – po​wie​dział Sta​ry Ro​ger, któ​ry przy​szedł mi z po​mo​cą. – Puść go, Bel​la! – za​wo​ła​ła Jadę, sta​jąc za Ro​ge​rem. – Bel​la, ja nie chcę – po​wie​dział John, opusz​cza​jąc na nią wzrok, a po​tem znów od​wra​ca​jąc go w stro​nę ścież​ki po​mię​dzy lam​pow​ca​mi. – Nie? I na​gle jak​by do niej do​tar​ło. Pu​ści​ła go. Cof​nę​ła się. Przez chwi​lę wy​glą​da​ła, jak​by zo​ba​czy​ła Lu​dzi-Cie​ni. Po​tem wrza​snę​ła po​twor​nie – na pew​no sły​chać to było w ca​łej Ro​dzi​nie aż po Góry Nie​bie​skie – i rzu​ci​ła się na zie​mię, całą mo​krą od tego my​gło​we​go desz​czu, jak​by była we łzach i wiła się w bło​cie, aż cała się nim wy​ma​za​ła. Nikt z Czer​wo​ni uch ów nie wie​dział, co z nią zro​bić. Ale wie​dzie​li​śmy, że na ra​zie trze​ba się sku​pić na Joh​nie, bo to on miał so​bie pójść. Więc jak​by od​su​nę​li​śmy się wszy​scy od na​szej by​łej sta​ro​sty i za​ję​li​śmy po​że​gna​niem z Joh​nem. – Idź, John. Coś za​ra​dzi​my. Idź w swo​ją dro​gę i pa​mię​taj, że bę​dzie​my pra​co​wać, że​byś mógł wró​cić tu​taj jak naj​szyb​ciej. John kiw​nął gło​wą, przy​tu​lił do pier​si korę z wę​giel​ka​mi i od​szedł, nie ode​zwaw​szy się wię​cej do ni​ko​go. Za to Jadę – wy​da​wa​ło​by się, że to ona aku​rat po​win​na sku​pić się na Joh​nie – po​de​szła do Bel​li, kuc​nę​ła koło niej i ją przy​tu​li​ła. Wresz​cie zna​la​zła so​bie coś uży​tecz​ne​go do zro​bie​nia. Kie​dy stra​ci​li​śmy Joh​na z oczu, wszy​scy poza Jadę i Bel​la wró​ci​li​śmy do ognia po​mię​dzy na​szy​mi sza​ła​sa​mi, gdzie na kło​dzie sie​dział Da​vid i pa​ska​mi wy​su​szo​nych koź​lich fla​ków mo​co​wał do drzew​ca grot z zęba lam​par​ta, po​ka​zu​jąc wszem wo​bec, jaki to jest za​ję​ty. Za​uwa​ży​łam, że Met, ten wiel​ki tę pak, pod​szedł i usiadł obok nie​go. A po​mię​dzy nimi, ze wzro​kiem unie​sio​nym do sza​ro​czar​ne​go, my​gło​we​go nie​ba, sie​dzia​ła Lucy Lu. – Chy​ba po​trzeb​ny nam bę​dzie nowy sta​ro​sta-po​wie​dzia​łam. – Nowy sta​ro​sta, żeby po​ra​dził so​bie z ca​łym tym ba​ła​ga​nem. Da​vid prych​nął.

– I to le​piej taki, co się nie śli​zga z wła​sny​mi ob​rost​ka​mi. – Ja chcę pójść za nim, mamo – za​szlo​chał Ger​ry. – To nie jest tyl​ko mój ku​zyn. To mój naj​lep​szy przy​ja​ciel. Chy​ba nie my​ślą, że po​zo​sta​nie na za​wsze taki sa​mot​ny. – To mu nic nie po​mo​że, jak pój​dziesz – po​wie​dzia​łam. – To tyl​ko po​twier​dzi, że on ma zły wpływ na ob​rost​ki. Zo​staw go, a my może znaj​dzie​my ja​kiś spo​sób, żeby prze​ko​nać Ro​dzi​nę, żeby przy​ję​ła go z po​wro​tem, jak wszyst​ko się tro​chę uspo​koi. Da​vid pod​niósł gło​wę. – Co? Z po​wro​tem? Zwa​rio​wa​łaś? Na​praw​dę my​ślisz, że po​zwo​li​my mu nisz​czyć nasz Krąg, ob​ra​żać całą Ro​dzi​nę, przy​no​sić wstyd wła​snej gru​pie, a po​tem tro​chę go zbesz​ta​my i przyj​mie​my z po​wro​tem? – Sama Mat​ka An​ge​la mi mówi, że trze​ba go było wy​pę​dzić! – za​wy​ła na​gle Lucy Lu tym swo​im pu​stym gło​sem, jak​by ga​da​ła w ja​ski​ni gdzieś da​le​ko. – Trze​ba go było wy​pę​dzić i te​raz, jak go już nie ma, ona po​mo​że nam od​bu​do​wać Krąg z po​wro​tem i wszyst​ko bę​dzie jak daw​niej. O, ko​cha​na ko​cha​na An​ge​la, na​sza do​bra do​bra mat​ka. Mówi mi, że je​śli Rada ze​chce, to ona po​pro​wa​dzi moją rękę i znaj​dzie​my wszyst​kie ka​mie​nie, któ​re zły John wrzu​cił do stru​mie​nia, i po​ukła​da​my je wszyst​kie do​kład​nie tam, gdzie były.

18.

John Czer​wo​niuch

Sze​dłem i sze​dłem i sze​dłem, mi​ną​łem Gulę Lawy z jej śmiesz​ny​mi, bo​ją​cy​mi się skocz​ka​mi, fa​lu​ją​cy​mi na mój wi​dok czuł​ka​mi na py​skach i za​ła​mu​ją​cy​mi rącz​ki, mi​ną​łem mały sta​wek, gdzie Tina pierw​szy raz dała mi tę ró​żo​wą ostry​gę. Pa​ku​nek, któ​ry dała mi gru​pa Czer​wo​niu​chów, był cięż​ki cięż​ki, ognio​ko​ra była go​rą​ca, a w tym lep​kim my​gło​wym po​wie​trzu źle się szło – ale i tak ła​twiej było iść niż się za​trzy​mać, obo​jęt​ne jak bar​dzo by​łem zmę​czo​ny, bo póki sze​dłem, był w tym ja​kiś rytm, a jak​bym się za​trzy​mał, nie miał​bym już nic do ro​bo​ty, tyl​ko my​śleć o tym, co zro​bi​łem i co będę mu​siał zro​bić te​raz. Sze​dłem bez od​po​czyn​ku przez całe wsta​nie i całe spa​nie, prze​sze​dłem całą dro​gę aż na górę do Gar​dła Zim​nej Ścież​ki, Gar​dła, gdzie były ja​ski​nie i cie​pły staw. Wla​złem po zbo​czu, wczoł​ga​łem się do jed​nej z tych ja​skiń, roz​ło​ży​łem skó​ry do spa​nia pod ma​ły​mi ska​ło​lamp​ka​mi, po​ło​ży​łem się i od razu za​sną​łem. Zmę​czy​łem się tym dłu​gim dłu​gim mar​szem tak bar​dzo, że na​wet moje nie​po​ko​je nie były w sta​nie prze​szko​dzić mi we śnie. Dla​te​go spa​łem dużo dłu​żej niż zwy​kle – sko​ro do​pie​ro po​tem trze​ba było my​śleć o tym, co bę​dzie da​lej. A obu​dzić się z tego snu było cięż​ko cięż​ko. Cał​kiem jak​by mieć przy​ci​śnię​ty do pier​si zim​ny ka​mień. By​łem kom​plet​nie sam. Wszy​scy lu​dzie na świe​cie byli ode mnie o po​nad jed​no wsta​nie mar​szu i już ni​g​dy nie wol​no im bę​dzie się do mnie od​zy​wać. By​łem od​cię​ty od Ro​dzi​ny tak samo jak Ro​dzi​na od Zie​mi. A co, je​śli przy​le​cą z Zie​mi? – po​my​śla​łem. Co je​śli w koń​cu przy​le​ci z nie​ba Lon Do​wnik, a mnie tam nie bę​dzie? Strasz​nie strasz​nie było my​śleć, że zo​sta​ło się sa​me​mu w świe​cie, gdzie ni​ko​go nie ma. Za​wsze by​łem ta​kim czło​wie​kiem, co sta​ra się na ni​kim nie po​le​gać. Za​wsze sta​ra​łem się być od​ręb​ny. Wca​le nie trze​ba przez cały czas z kimś ga​dać, my​śla​łem so​bie. Nie po​trze​ba wy​cią​gać wszyst​kich swo​ich pro​ble​mów, żeby inni lu​dzie je roz​wią​za​li, ani mó​wić im o każ​dej my​śli, co wpad​nie do gło​wy. Te​raz jed​nak wi​dzia​łem, wy​raź​nie wy​raź​nie, że każ​dy po​trze​bu​je in​nych lu​dzi. Lu​dzie po​trze​bu​ją in​nych lu​dzi jak po​wie​trza. A ja na ra​zie czu​łem się tak sa​mot​ny, że le​d​wo mo​głem od​dy​chać. I wra​ca​ły do mnie te strasz​ne strasz​ne rze​czy, któ​re się sta​ły, wy​peł​nia​ły mi gło​wę, tak że mia​łem wra​że​nie, że cią​gle się dzie​ją. W kół​ko sta​wa​łem sam przed całą Ro​dzi​ną. W

kół​ko mó​wi​łem Ti​nie, co zro​bi​łem, i wi​dzia​łem zim​ną złość w je) twa​rzy. W kół​ko od​cho​dzi​łem od Czer​wo​niu​chów i sły​sza​łem, jak Bel​la la​men​tu​je, a resz​ta sta​ra się uda​wać, że nic się nie sta​ło. W kół​ko sły​sza​łem jej ostat​ni, prze​raź​li​wy wrzask. Cał​kiem jak​bym jesz​cze nie był praw​dzi​wym do​ro​słym. By​łem tyl​ko ob​rost​kiem i mia​łem dwa​dzie​ścia łon. I spo​koj​nie mógł​bym się roz​pła​kać jak dziec​ko. Ale po​tem po​my​śla​łem: Nie, to jest je​den z tych lam​par​cich mo​men​tów, jak mało któ​ry. Za​czą​łem mó​wić do sie​bie na głos. To mnie uspo​ka​ja​ło i po​zwa​la​ło się sku​pić. – Weź się do cho​le​ry w garść, John – po​wie​dzia​łem. – Jaka jest szan​sa, że Zie​mia przy​le​ci aku​rat te​raz, sko​ro nie przy​le​cie​li od stu sześć​dzie​się​ciu trzech lat? Zresz​tą, na​wet jak przy​le​cą, to prze​cież zo​ba​czę stąd Lon Do​wnik, praw​da, prze​cież cały był w świa​tłach? Tak, a zresz​tą i tak by beze mnie nie po​le​cie​li. Sue by im nie po​zwo​li​ła. Ger​ry by nie po​zwo​lił, ani Jeff, ani Bel​la, ani Sta​ry Ro​ger, Jan​ny, Tina… To mi bar​dzo po​mo​gło, jak po​wtó​rzy​łem imio​na lu​dzi, któ​rzy nie zgo​dzi​li​by się, żeby le​cieć na Zie​mię beze mnie. – Albo Jadę – do​da​łem po na​my​śle. Po​tem się​gną​łem do tej ma​łej kie​szon​ki na​szy​tej na dol​nej kra​wę​dzi skó​ry i wy​cią​gną​łem me​ta​lo​wy pier​ścień, ob​ró​ci​łem go w dło​ni, na​su​ną​łem na pa​lec, zdją​łem i po​de​tkną​łem pod bia​łu​cha, żeby prze​czy​tać ma​leń​kie sło​wa: An​ge​li od ko​cha​ją​cych mamy i taty. Po​my​śla​łem o An​ge​li Young sie​dzą​cej sa​mot​nie na brze​gu Głę​bo​kie​go Sta​wu, jak zgnio​tła ten kwia​tek i rzu​ci​ła do wody: do​bra, sil​na, sa​mot​na An​ge​la, mat​ka nas wszyst​kich, któ​ra ni​g​dy nie za​mie​rza​ła le​cieć na Eden. Przy​ci​sną​łem pier​ścień do ust i oczy za​szły mi łza​mi. Szyb​ko je wy​tar​łem. – Na fiu​ta Toma, weź się w garść – po​wie​dzia​łem. – Jak nie bę​dzie na​praw​dę in​ne​go wyj​ścia, to tym pier​ście​niem mógł​bym na​wet wku​pić się z po​wro​tem do Ro​dzi​ny. Mógł​bym im po​wie​dzieć, że wła​śnie go zna​la​złem i że to pre​zent dla nich wszyst​kich, żeby im wy​na​gro​dzić znisz​cze​nie Krę​gu. Wszy​scy po​my​śle​li​by o mnie do​brze. Ści​sną​łem pier​ścień w ręce. – Ale aż taki zde​spe​ro​wa​ny nie je​stem, praw​da? Dużo mi jesz​cze bra​ku​je. Prze​cież nie bę​dzie tak za​wsze. Nie będę wiecz​nie sam. Tym czy in​nym spo​so​bem, będę mieć wo​kół sie​bie lu​dzi i do​pro​wa​dzę do tej cho​ler​nej zmia​ny, tak jak pla​no​wa​łem. Kiw​ną​łem sta​now​czo gło​wą i scho​wa​łem pier​ścień z po​wro​tem do kie​szon​ki. – No do​bra, to jaki jest plan? – za​py​ta​łem sam sie​bie. Za​uwa​ży​łem, że brzmię jak Ca​ro​li​ne Bro​oklyn pro​wa​dzą​ca Radę, i uśmiech​ną​łem się na tę myśl. – Co jest na​stęp​ne? – za​py​ta​łem. – Co mamy te​raz w Rząd​ku? Wsta​łem i prze​cią​gną​łem się. Nie​bo da​lej było sza​ro​czar​ne, bez gwiazd. Po le​wej stro​nie mia​łem wą​ski wy​lot Gar​dła Zim​nej Ścież​ki, za któ​rą znów wzno​si​ły się góry. Przede mną roz​cią​gał się cały las Okrą​głej Do​li​ny, w po​ło​wie za​sło​nię​ty my​głą, ale na​dal świe​cił świe​cił, aż po Góry Nie​bie​skie, i na​dal, jak za​wsze, ro​bił hmmmmmmmmmmmmm. – Naj​pierw so​bie po​pły​wam w tym ma​łym staw​ku – po​sta​no​wi​łem – po​tem pój​dę po​ukry​wać gdzieś rze​czy, a po​tem pój​dę na po​lo​wa​nie i zbie​ra​nie, ze​rwę tro​chę owo​ców, tro​chę gwiaz​do​kwia​tów, może ja​kieś świe​że mię​so się tra​fi. Na po​czą​tek sku​pię się na tym, póź​niej zjem i po​my​ślę o na​stęp​nym kro​ku. Jak przejść przez Ciem​no. Jak zro​bić wy​star​-

cza​ją​co cie​płe skó​ry. Skąd wziąć świa​tło. Jak zna​leźć dro​gę.

19.

Tina Kol​czak

Ta okrop​na Lucy Czer​wo​niuch ła​zi​ła od gru​py do gru​py ze swo​imi za​łza​wio​ny​mi ocza​mi i tym kłam​li​wym roz​ma​rzo​nym gło​sem ga​da​ła, że usły​sza​ła głos sa​mej An​ge​li, mat​ki nas wszyst​kich, że An​ge​la obie​ca​ła jej po​móc w wy​bra​niu z dna stru​mie​nia wła​ści​wych ka​mie​ni, tych, co two​rzy​ły Krąg, i po​ukła​da​niu ich z po​wro​tem tak jak przed​tem. Rada uda​wa​ła, że do​brze się nad tym za​sta​na​wia, i już nie​dłu​go gru​py usły​sza​ły od swo​ich sta​ro​stów, że po​sta​no​wi​li przy​jąć pro​po​zy​cję Lucy Lu i po​zwo​lić jej to zro​bić. Po​dob​no zgo​dzi​li się i Naj​star​si, choć nie mam po​ję​cia, jak Rada do​szła z nimi do ładu, sko​ro cały czas trzę​śli się, po​ję​ki​wa​li i po​pła​ki​wa​li na Okrą​głej Po​la​nie, a sta​ry Gar​bus rzę​ził i sa​pał, nie mo​gąc na​brać tchu. Po​tem Rada ze​bra​ła gro​ma​dę ob​rost​ków, po jed​nym z każ​dej gru​py, ka​wał sznu​ra, żeby na​ry​so​wać koło, a Lucy Lu zro​bi​ła wiel​kie przed​sta​wie​nie – się​ga​ła do wody, do​ty​ka​ła to tego, to tam​te​go ka​mie​nia, krę​ci​ła gło​wą, a po​tem dy​go​ta​ła, prze​wra​ca​ła ocza​mi i ję​cza​ła, kie​dy wy​czu​ła ja​kiś „wła​ści​wy” ka​mień. Po​tem wszy​scy uda​wa​li, że my​ślą, że Krąg jest na​pra​wio​ny i taki sam jak przed​tem, ale tak na​praw​dę nikt w to nie wie​rzył. Nie wy​glą​dał na taki sam, a ja by​łam pew​na, że to nie te same ka​mie​nie, bo kie​dy by​łam mała, za​uwa​ży​łam, że je​den od stro​ny Gór Nie​bie​skich ma taką czar​ną li​nię przez cały ka​mień, jak​by był zło​żo​ny z dwóch po​łó​wek. Te​raz ani je​den z ka​mie​ni nie był inny niż cały bia​ły. To był oszu​ka​ny Krąg i wszy​scy w Ro​dzi​nie czu​li, że oszu​ku​ją. Cho​dzi​li​śmy szu​kać je​dze​nia, je​dli​śmy po​sił​ki przy ogni​skach, uda​wa​li​śmy, że ży​cie to​czy się nor​mal​nie jak przed​tem, ale w głę​bi du​szy każ​dy wie​dział, że już nic nie bę​dzie tak jak przed​tem, obo​jęt​ne ile razy przyj​dzie ta Lucy Lu, prze​wró​ci ocza​mi i za​ga​da tym kłam​li​wym roz​ma​rzo​nym gło​sem. – Mat​ka An​ge​la mówi, że świet​nie się spra​wi​li​śmy. Wy​pę​dzi​li​śmy zło z Ro​dzi​ny i zno​wu jest cała cała! Na​wet lep​sza niż przed​tem! John to „zło”? Mia​łam ocho​tę przy​wa​lić tej kłam​li​wej, peł​za​ją​cej Lucy Lu. John był głu​pi i sa​mo​lub​ny, to tak. Ale zro​bił coś, na co ona by się w ży​ciu nie od​wa​ży​ła. Coś tak od​waż​ne​go, że ta od​wa​ga była kom​plet​nie poza jej za​się​giem, na​wet nie była w sta​nie tego do​strzec. Ona wi​dzia​ła tyl​ko oka​zję, żeby zga​dać się prze​ciw​ko nie​mu z Ca​ro​li​ne, Radą, Da​vi​dem i in​ny​mi ta​ki​mi. Żeby po​móc im przez po​ka​za​nie, że ko​cha​na zmar​ła An​ge​la jest po ich stro​nie. Kupa lu​dzi tak ma. Nie my​ślą, co jest praw​dą, a co nie, tyl​ko co naj​le​piej im

pa​su​je po​wie​dzieć. – My​śla​łam, że An​ge​la jest mat​ką nas wszyst​kich wszyst​kich – po​wie​dzia​łam. – Tak samo mat​ką Joh​na, jak two​ją. – Oj, Tina, Tina Kol​czak! – wy​krzyk​nę​ła, prze​wra​ca​jąc tymi wy​łu​pia​sty​mi, łza​wy​mi oczy​ska​mi. – Mu​sisz uwa​żać, co ro​bisz, mówi na​sza uko​cha​na Mat​ka, ina​czej ty bę​dziesz na​stęp​na. Zły John wy​peł​nił cię swo​im mle​kiem i swo​ją tru​ci​zną, mat​ka An​ge​la pła​cze i pła​cze, jak strasz​nie cię za​truł, ska​ził cię, a ty na​wet tego nie wi​dzisz. Przez cały ten czas nie pa​trzy​ła na mnie. Ga​pi​ła się w nie​bo, że​by​śmy my​śle​li, że wi​dzi spo​glą​da​ją​cą na nią z góry An​ge​lę, ale od cza​su do cza​su zer​ka​ła na Liz i in​nych lu​dzi przy ogni​sku Ko le​ża​ków, sta​ra​jąc się usta​lić, czy ły​ka​ją to, co mówi, czy może trze​ba zmie​nić pio​sen​kę. Splu​nę​łam na zie​mię i po​szłam. Tę​sk​ni​łam za Joh​nem i nie​po​ko​iłam się o nie​go. Nie mo​głam my​śleć, że jest tam cał​kiem sam. Za​sta​na​wia​łam się, co od tego sta​nie się z jego dum​nym dum​nym ser​cem, i w su​mie głu​pio mi tro​chę było, że z nim nie po​szłam. Że go przez to za​wio​dłam. Ale jed​no​cze​śnie zła by​łam sama na sie​bie za te my​śli, bo zna​lazł się tam z wła​sne​go wy​bo​ru, i to, że był beze mnie, to też była jego de​cy​zja. Po​bie​gła za mną moja nie​to​pyszcz​ko​wa sio​strzycz​ka Jane. Wzię​ła mnie za rękę, po​szły​śmy ra​zem nad Wiel​ko​staw i usia​dły​śmy jed​na przy dru​giej na brze​gu. – Nie przej​muj się, Tina – po​wie​dzia​ła. – Nikt z nas nie wie​rzy w to jej ga​da​nie. Da​le​ko na wo​dzie przez my​głę po​wo​li su​nę​ły ło​dzie z pni. Cią​gnę​ły za sobą sie​ci. – Nikt nie wie​rzy, ale każ​dy tro​chę tam wie​rzy, ina​czej daw​no by się za​mknę​ła. Szu​uu. Mały ki ej no​tek fru​wał so​bie po​mi​mo my​gły – te​raz śmi​gnął tuż nad wodą, za​nu​rza​jąc w niej pra​wą rącz​kę. Ale ni​cze​go nie zła​pał, prze​fru​nął jesz​cze raz, zre​zy​gno​wał i wró​cił do lasu. – Cho​ler​ny John, cze​mu ma mi być przez nie​go przy​kro? – po​wie​dzia​łam. – On się mnie nie ra​dził, co ma zro​bić. Nic mi, kur​na, nie po​wie​dział. To cze​mu jest mi przy​kro, że nie je​stem tam ra​zem z nim, że Ro​dzi​na mnie nie wy​go​ni​ła, że ra​zem z nim cier​pię karę za to, co zro​bił? Na​gle od stro​ny Gór Nie​bie​skich do​biegł la​ment. Ten ni​ski, prze​cią​gły dźwięk, jaki wy​da​ją lu​dzie, kie​dy ktoś umrze. – Na ser​ce Geli! – krzyk​nę​łam, zry​wa​jąc się na nogi. – Nie John. To nie może być John. Grup​ce do​ro​słych Gwiaz​do​kwia​tów tra​fi​ła się pod​czas po​lo​wa​nia pa​skud​na nie​spo​dzian​ka. Zna​leź​li tru​pa wi​szą​ce​go na li​nie na drze​wie, już w po​ło​wie ob​je​dzo​ne​go przez gwiezd​ni​ki. Tyl​ko że to nie był John. To była Bel​la Czer​wo​niuch. Za​bi​ła się tak samo, jak Tom​my, oj​ciec nas wszyst​kich, kie​dy był już sta​ry sta​ry i śle​py i nie mógł już dłu​żej wy​trzy​mać. I le​d​wo zdą​ży​li​śmy ze​brać ka​mie​nie, żeby ją po​cho​wać, kie​dy przy​szła ko​lej​na śmierć. Sta​re​mu Gar​bu​so​wi w koń​cu nie uda​ło się na​brać po​wie​trza. Prze​wró​cił się i umarł, skó​ra mu po​si​nia​ła, a oczy wy​szły na wierzch jak u żabo pta​ka. Za​wi​nę​li go więc w koź​le skó​ry i po​ło​ży​li ra​zem z Bel​la na Cmen​ta​rzu, da​le​ko w le​sie, po dru​giej stro​nie Dłu​gie​go Sta​wu. Cała Ro​dzi​na prze​szła gę​sie​go obok nich i każ​dy po​ło​żył po parę przy​nie​sio​nych ka​mie​ni, naj​pierw do​oko​ła nich, a po​tem na gó​rze, aż cał​kiem ich za​kry​ło. Na ko​niec Ca​ro​li​ne wzię​ła dwa wiel​kie, pła​skie ka​mie​nie, na któ​rych Se​kret Tar​ka wy dra​pa​ła ich imio​na, i po​ło​ży​-

ła na wierz​chu tych kop​ców, wci​śnię​tych po​mię​dzy set​ki in​nych, a w sa​mym środ​ku dwa pod​pi​sa​ne „Tom​my Schne​ider, astro​nau​ta” i „An​ge​la Young, po​li​cja or​bi​tal​na”. „Bel​la Czer​wo​niuch, sta​ro​sta gru​py” – na​pi​sa​ła Se​kret Tar​ka i „Gar​bus Lon​dyn, Naj​star​szy”. Te​raz za​czę​ła po​wo​li po​wo​li wa​lić w wiel​ki po​grze​bo​wy bę​ben – to też był obo​wią​zek Se​kret Tar​ki – a czte​ry pięć in​nych osób dmu​cha​ło w rogi z ga​łę​zi pu​sta​ka, wy​da​jąc ten spe​cjal​ny, smut​ny, po​grze​bo​wy dźwięk, co za​czy​na się gło​śno, a po​tem opa​da: PA​AAAaaaaaaaaaaap! PA​AAAaaaaaaaaaaap! BUM BUM BUM, ro​bi​ła ma​leń​ka Se​kret Tar​ka wiel​kim bęb​nem, a po​tem prze​sta​ła i po​ło​ży​ła na nim ręce, żeby go uci​szyć, a Ca​ro​li​ne wsta​ła i wy​gło​si​ła Mowę Po​grze​bo​wą o tym, jacy to byli do​brzy lu​dzie mimo swo​ich róż​nych wad i że ko​ści Bel​li i Gar​bu​sa będą tu le​żeć w spo​ko​ju, póki nie przy​bę​dzie Zie​mia. – I wte​dy wresz​cie zo​sta​ną za​bra​ni na Zie​mię – mó​wi​ła – i po​cho​wa​ni tam, by od​po​czy​wać w spo​ko​ju pod ja​snym ja​snym Słoń​cem na świe​cie prze​zna​czo​nym dla lu​dzi. Urwa​ła i spoj​rza​ła po nas wszyst​kich. Nad nami da​lej wi​sia​ła my​gła, po twa​rzach pły​nął pot. – Wszy​scy pa​mię​taj​cie – mó​wi​ła – że na​wet je​śli umrze​my tu, na Ede​nie, przed przy​by​ciem Zie​mi, wszy​scy tam wró​ci​my, o ile bę​dzie​my po​słusz​nie ro​bić to, co do nas na​le​ży, i trzy​mać się ra​zem w Ro​dzi​nie, wo​kół Ka​mien​ne​go Krę​gu. Na tym skoń​czył się po​grzeb. Wszy​scy wy​szli​śmy spo​mię​dzy kop​ców i czym prę​dzej ucie​kli​śmy z tego strasz​ne​go miej​sca, gdzie spod ka​mie​ni wy​do​by​wał się strasz​ny, stę​chły i wil​got​ny za​pach śmier​ci. W dro​dze po​wrot​nej do Ro​dzi​ny do​go​ni​łam Ger​ry’ego Czer​wo​niu​cha i jego dziw​ne​go młod​sze​go bra​ta Jef​fa. Ger​ry był w kiep​skim kiep​skim sta​nie. Od​kąd John od​szedł, pra​wie nie spał i nie jadł. – Nie mogę już wy​trzy​mać – mam​ro​tał. – Mu​szę pójść i go zna​leźć. Ja wiem, gdzie on bę​dzie. Na pew​no po​szedł w stro​nę Zim​nej Ścież​ki. Tam jest ta​kie miej​sce, za​raz na po​cząt​ku do​li​ny, w stro​nę Alp od Gar​dła Zim​nej Ścież​ki, bli​sko tego miej​sca, gdzie zro​bił lam​par​ta. Mó​wił, że to do​bre miej​sce do miesz​ka​nia. No i od​kąd tam by​li​śmy na gó​rze, cały czas ga​dał o Zim​nej Ścież​ce. O tym, że weł​nia​ki tam​tę​dy wy​cho​dzą z do​li​ny i prze​cho​dzą przez Ciem​no i że sko​ro im się uda​je, to my też mo​że​my. – Je​śli pój​dziesz, wy​rzu​cą cię z Ro​dzi​ny, tak samo jak jego – po​wie​dzia​łam. – Mam to gdzieś – za​czął – bo ja… Na​gle urwał, bo usły​sze​li​śmy do​cho​dzą​cy od wzgórz Pe​ckham zna​jo​my dźwięk: jak​by śpiew ko​biet, jak​by pięk​ne pięk​ne ko​bie​ce gło​sy śpie​wa​ją​ce smut​ną smut​ną me​lo​dię. To oczy​wi​ście były lam​par​ty i tym ra​zem nie je​den, ale dwa trzy. Śpie​wa​ły ra​zem. Rzad​ko po​lu​ją ra​zem, ale cza​sem im się zda​rza, je​śli tra​fią na ja​kąś wy​jąt​ko​wo wiel​ką ofia​rę. A prze​cież wzgó​rza Pe​ckham to ten sam kie​ru​nek, co Zim​na Ścież​ka. Prze​szedł Da​vid Czer​wo​niuch, a za nim paru ob​rost​ków. Wszy​scy mie​li dzi​dy z czar​nosz​kła. – Wy​glą​da, że te lam​par​ty zna​la​zły so​bie ja​kieś smacz​niut​kie je​dzon​ko – po​wie​dział Da​vid, szcze​rząc się do nas wred​nym zim​nym uśmie​chem nie​to​py​ska. – Cie​ka​we, co to ta​kie​go? Nie przy​pad​kiem wasz daw​ny przy​ja​ciel Mlecz​ny John, co? Jak my​śli​cie? Z jed​nym lam​par​tem dał so​bie radę, trze​ba mu to przy​znać, ale jak so​bie po​ra​dzi z trze​ma na​raz?

Idą​cy z nim chłop​cy gło​śno za​re​cho​ta​li. – Dave, to bę​dzie za dużo na​wet dla Joh​na – po​wie​dział je​den z nich. – Wy​glą​da, że nasz Mlecz​ny John skoń​czy jako ko​la​cja dla lam​par​ta. Był to Met Czer​wo​niuch, wiel​ki, pu​sto​gło​wy tę​pak, któ​re​go czę​sto wi​dy​wa​łam z Joh​nem i in​ny​mi ob​rost​ka​mi od Czer​wo​niu​chów, na po​lo​wa​niu czy zbie​ra​niu w le​sie. – Met, ty fiu​cie! – za​sy​czał na nie​go Ger​ry. – John był i two​im przy​ja​cie​lem. Le​d​wo parę wstań temu po​zwo​lił ci chwa​lić się tym peł​za​kiem, kie​dy mógł zgar​nąć całą chwa​łę dla sie​bie! Met tro​chę się za​kło​po​tał, ale po chwi​li za​re​cho​tał tak samo gło​śno jak przed​tem. – Chwa​łę za peł​za​ka? – po​wie​dział. – Wiesz co, Ger​ry? Co to za chwa​ła z ja​kie​goś par​szy​we​go peł​za​ka? – On by ci po​zwo​lił go zro​bić, na​wet jak​by to był ko​zioł – po​wie​dział z na​ci​skiem Ger​ry. – Prze​cież wiesz. – Co? A z tobą się tym lam​par​tem po​dzie​lił? – za​py​tał Met. – Prze​cież dał mi jed​no ser​ce! – No bo kto by zjadł dwa? – Dup​ki z was – po​wie​dzia​łam Da​vi​do​wi i jego młod​szym ko​le​gom. – John jest lep​szy niż wy trzej ra​zem wzię​ci, a zresz​tą do​brze o tym sami wie​cie, tyl​ko nie ma​cie jaj, żeby się do tego przy​znać. Zno​wu się tak pa​skud​nie ro​ze​śmia​li. A lam​par​ty przez cały czas wy​śpie​wy​wa​ły tę swo​ją pięk​ną pieśń jak ze snu. I oczy​wi​ście wszy​scy wie​dzie​li​śmy, że to na​praw​dę mógł być John, okrą​żo​ny przez nie ze wszyst​kich stron i nie​wie​dzą​cy, w któ​rą stro​nę się ob​ró​cić, kie​dy wo​kół nie​go krą​żą. -Dup​ki, tak? – po​wie​dział Da​vid, cały czas wy​szcze​rzo​ny, pa​trząc mi pro​sto w oczy. – Bar​dzo bar​dzo ład​nie, że mówi to głu​pia dziew​czyn​ka, co sama lubi w dup​kę, jak wszy​scy wie​dzą. Któ​re​goś wsta​nia bę​dziesz mu​sia​ła zmie​nić śpiew​kę, Tina, i to już nie​dłu​go. Już bar​dzo bar​dzo nie​dłu​go. Spoj​rza​łam mu w oczy i zo​ba​czy​łam jego po​zo​sta​łe my​śli, tak wy​raź​nie, jak​by wy​po​wie​dział je na głos. My​ślał, że nad​cho​dzi czas, kie​dy będę mu​sia​ła go na​zy​wać tak, jak mi każe, i trak​to​wać go tak, jak mi każe, czas, kie​dy bę​dzie mógł zro​bić ze mną, co ze​chce i kie​dy ze​chce, z któ​rą czę​ścią cia​ła ze​chce. Wi​dzia​łam, że nad​cho​dzi czas męż​czyzn. Do​tąd rzą​dzi​ły ko​bie​ty, kie​dy była tyl​ko jed​na Ro​dzi​na, ale to już się koń​czy​ło, a w tym no​wym, po​dzie​lo​nym świe​cie pa​no​wać będą męż​czyź​ni. I do​kład​nie w tym mo​men​cie się zde​cy​do​wa​łam. Nie chcia​łam już być w Ro​dzi​nie. Nie w ta​kiej Ro​dzi​nie, gdzie na wierzch wy​pły​wa​ją typy w ro​dza​ju Da​vi​da. – Chodź​my po​szu​kać Joh​na – po​wie​dzia​łam Ger​ry emu, kie​dy Da​vid i jego dwóch ma​łych przy​du​pa​sów so​bie po​szli. Po​wie​dzia​łam to do Ger​ry’ego, nie do Jef​fa. Przy Jef​fie za​wsze czu​łam się nie​swo​jo, a po dru​gie, był krzy​wo​sto​pem i wy​da​wa​ło mi się, że nie da rady iść tak da​le​ko. Ger​ry po​pa​trzył na mnie, jak​bym ura​to​wa​ła mu ży​cie. Chciał iść za Joh​nem od​kąd go wy​pę​dzo​no i cały czas o ni​czym in​nym nie ga​dał, ale na​le​żał do tych lu​dzi, co sami z sie​bie w ży​ciu nic nie zro​bią, mu​szą mieć ko​goś, kto za nich zde​cy​du​je, kto im po​zwo​li i po​ka​że

dro​gę. Od​mie​ni​ła mu się cała twarz. Ro​ze​śmiał się gło​śno. – Niech mnie fiut Har​ry’ego – po​wie​dział. – Ależ mi się chce. Po​tem obej​rzał się z za​kło​po​ta​niem na młod​sze​go bra​ta. – Mu​sisz po​wie​dzieć ma​mie, do​bra? Po​wiedz jej, że ją ko​cham i w ogó​le, i że nic mi się nie sta​nie. Jeff spoj​rzał na nie​go wiel​ki​mi, wy​trzesz​czo​ny​mi ocza​mi. – Ale ja też chcę iść. *** We dwój​kę z Ger​rym pew​nie do​szli​by​śmy na miej​sce w jed​no dłu​gie wsta​nie, ale z kuś​ty​ka​ją​cym za nami jego młod​szym bra​tem za​ję​ło nam to trzy wsta​nia, bo co go​dzi​nę mu​sie​li​śmy sta​wać, żeby mógł od​po​cząć. Pod ko​niec każ​de​go wsta​nia nie​śli​śmy go – albo we dwo​je, trzy​ma​ją​ce​go nas obu za szy​ję, albo na zmia​nę na ple​cach, naj​pierw Ger​ry, po​tem ja. Nie mie​li​śmy żad​nych po​rząd​nych rze​czy do po​lo​wa​nia, ani wor​ków, ani sznu​rów, ani łu​ków, ani nic, tyl​ko pro​ste dzi​dy z gro​tem z kol​cza​ka, któ​re mie​li​śmy ze sobą na po​grze​bie Bel li i Gar​bu​sa, więc do je​dze​nia uda​ło nam się zdo​być tyl​ko tro​chę owo​ców i drze​wo​sło​dów oraz jed​ne​go si​we​go, sta​re​go szczu​ra ziem​ne​go. (Za​czął się pod​ko​py​wać pod mro​wi​sko, a ja ka​za​łam Ger​ry’emu ko​pać rę​ka​mi po dru​giej stro​nie, aż szczur spa​ni​ko​wał i uciekł z dziu​ry pro​sto mi w ręce, cały w bły​ska​ją​cych czer​wo​no mrów​kach. Zro​bi​łam go dzi​dą). Na​wet go po​rząd​nie nie upie​kli​śmy, tyl​ko osma​li​li​śmy w dziu​pli wiel​kie​go kol​cza​ka, jak to ro​bią my​śli​wi, kie​dy nie chcą brać ze sobą ognia. My​gła trzy​ma​ła się pra​wie przez cały czas, chwi​la​mi tyl​ko się roz​cho​dzi​ła i wte​dy wi​dzie​li​śmy mię​dzy drze​wa​mi na dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści me​trów. Kie​dy wi​sia​ła, mia​łam wra​że​nie, że tkwi​my w ta​kim ma​lut​kim świe​cie, ma​ją​cym tyl​ko parę me​trów, w któ​rym nic nie ma, tyl​ko my, parę drzew i gwiaz​do​kwia​tów, a do​oko​ła nic, tyl​ko bia​ła, świe​cą​ca my​gła. No i było go​rą​co i kle​ją​co i cięż​ko cięż​ko było iść i nieść Jef​fa. Raz usły​sze​li​śmy od stro​ny Ro​dzi​ny rogi z pu​sta​ka, jak dźwięk z in​ne​go świa​ta: paap paap pa​aaaap, paap paap pa​aaaap. Dwa krót​kie, je​den dłu​gi – tak się wzy​wa​ło lu​dzi, żeby wró​ci​li, kie​dy nie było Spe​cja​łu ani Rocz​ni​cy. Roz​ka​zy​wa​li nam wró​cić. Usły​sze​li​śmy to jesz​cze raz pod ko​niec tego wsta​nia, kie​dy pró​bo​wa​li​śmy na tro​chę usnąć. No i parę razy sły​sze​li​śmy cho​dzą​cych po le​sie my​śli​wych, jak ga​da​li i na​rze​ka​li, że mu​szą nas szu​kać. – Cho​ler​ne ob​rost​ki. Cze​mu ich so​bie nie od​pu​ści​my? – Jak dla mnie, to może lam​par​ty już ich daw​no zro​bi​ły. My jed​nak sie​dzie​li​śmy ci​cho i nie​ru​cho​mo, aż so​bie po​szli. Trze​cie​go wsta​nia my​gła się roz​wia​ła, i, co dość nie​zwy​kłe, od razu za​czął się ziąb. Gwiezd​ny Wir świe​cił ja​sno na czar​nym czar​nym nie​bie, po​wie​trze było zim​ne i ostre, a przed sobą wi​dzie​li​śmy świa​tła lasu wzno​szą​ce​go się aż na wzgó​rza Pe​ckham i wiel​ki czar​ny cień Śnież​ne​go Ciem​na od​ci​na​ją​cy się nad nimi od gwiazd. – Do​cie​ra do was, co zro​bi​li​śmy? – za​py​ta​łam ich. – Ro​zu​mie​cie to? Zo​sta​wi​li​śmy mamy, sio​stry i bra​ci. Przy​ja​ciół, cio​cie i wuj​ków, może na za​wsze. Za​trzy​ma​łam się i obej​rza​łam na las, przez któ​ry prze​szli​śmy, choć wi​dać było tyl​ko ga​łę​zie, lam​py kwia​tów, gwiaz​do​kwia​ty i prze​lot​ki.

-Zo​sta​wi​li​śmy cie​płe ogni​ska na​szych grup – po​wie​dzia​łam – i sta​rusz​ków, co gra​ją w sza​chy, i dzie​ci, co ko​pią pił​kę, i do​ro​słych, co od​gry​wa​ją sta​re hi​sto​rie, jak Hi​tler i Je​zus, Pier​ścień An​ge​li albo Wiel​ka kłót​nia, zo​sta​wi​li​śmy ło​dzie, co ło​wią ryby na Wiel​ko​sta​wie, jed​no​no​gie​go Jef​fo, co go​tu​je klej z czer​wo​niu​chów nad Stru​mie​niem Di​xo​na. Zo​sta​wi​li​śmy całą Ro​dzi​nę, może na za​wsze. Po​my​śl​cie o tym. Może już ni​g​dy nie bę​dzie​my le​żeć w swo​ich sza​ła​sach i słu​chać, jak inne gru​py wsta​ją albo wra​ca​ją do domu. Może już ni​g​dy nie bę​dzie​my jeść z na​szą gru​pą ko​la​cji przy ogniu. Jeff za​trzy​mał się. Po​wy​krę​ca​ne sto​py miał całe po​ka​le​czo​ne od cho​dze​nia, a twarz po​kry​tą po​tem, na​wet te​raz, choć był ziąb i zro​bi​ło się chłod​no. To pew​nie z bólu, z ni​cze​go in​ne​go, do​my​śla​łam się, choć chy​ba miał też tro​chę go​rącz​kę. Stał i się roz​glą​dał, chło​nął to wszyst​ko. Nad nami świe​cił Gwiezd​ny Wir, tak ja​sny ja​sny, że sam z sie​bie rzu​cał sła​be świa​tło na ga​łę​zie i zie​mię, po​nad świa​tłem od kwia​tów. Do​oko​ła pisz​cza​ły, gwiz​da​ły, kwa​ka​ły i skrze​cza​ły pta​ki, jak to za​wsze, kie​dy skoń​czy się my​gła, wszę​dzie było peł​no prze​lo​tek, a ze wzgórz opa​da​ły ogrom​ne sta​da nie​to​pe​rzy, nur​ku​jąc i śmi​ga​jąc, żeby nie prze​ga​pić tej wy​żer​ki. Cał​kiem jak​by Gwiezd​ny Wir wszyst​kie je wy​wo​łał z kry​jó​wek, jak​by Gwiezd​ny Wir tym wszyst​kim rzą​dził. – Je​ste​śmy tu​taj! – po​wie​dział. – To się dzie​je na​praw​dę. Je​ste​śmy tu na​praw​dę. – Ty chy​ba je​steś wal​nię​ty, Jeff – po​wie​dzia​łam i klep​nę​łam go po gło​wie, nie moc​no, tak tyl​ko, żeby po​ka​zać, że mnie de​ner​wu​je. – Czy ty to mu​sisz w kół​ko po​wta​rzać? Nie wiesz, jak dzi​wacz​nie to brzmi? Wzru​szył ra​mio​na​mi i po​tarł gło​wę. – Mó​wię tak, żeby so​bie przy​po​mnieć – po​wie​dział i po​kuś​ty​kał da​lej. – Ina​czej za​po​mi​nam. I ru​szy​li​śmy w na​szą wol​ną wol​ną wę​drów​kę. Dwie trzy go​dzi​ny póź​niej do​szli​śmy do po​cząt​ku Wą​wo​zu Zim​nej Ścież​ki, skąd Stru​mień Zim​nej Ścież​ki spły​wa do Okrą​głej Do​li​ny. We dwój​kę pod​trzy​my​wa​li​śmy z obu stron Jef​fa, ale Ge​try na​gle uwol​nił się od jego ra​mie​nia i po​biegł na​przód, w lewe od​ga​łę​zie​nie Wą​wo​zu Zim​nej Ścież​ki. – John! – za​czął krzy​czeć. – Ej, John! To ja! Ger​ry! Ger​ry i Tina i Jeff! – Ger​ry, niech mnie fiut Toma – po​wie​dzia​łam mu – wra​caj no i po​móż mi z Jef​fem. Sama go tam nie wnio​sę!

20.

John Czer​wo​niuch

– Na​praw​dę nie po​win​no być trud​no zro​bić ta​kie skó​ry, żeby było nam tam na gó​rze cie​pło w ręce i nogi – po​wie​dzia​łem do sie​bie. Wszy​scy wie​dzą, że moż​na się po​owi​jać w skó​ry weł​nia​ka, na​wet pod​czas moc​ne​go moc​ne​go zią​bu, i bę​dzie w nich cie​pło, – tyl​ko że luź​ne skó​ry zsu​ną się z cie​bie, kie​dy bę​dziesz iść. Mu​sia​łem więc zna​leźć spo​sób, żeby ja​koś je za​mo​co​wać na rę​kach, no​gach i tu​ło​wiu czło​wie​ka, żeby trzy​ma​ły się do​brze i się nie zsu​wa​ły. W koń​cu skó​ry moż​na kro​ić i zszy​wać ze sobą sznur​kiem z fa​lo​ro​stu albo wy​su​szo​nych ki​szek, a sta​re ob​raz​ki na drze​wach wo​kół Okrą​głej Po​la​ny przed​sta​wia​ły Tom​my ego i An​ge​lę w skó​rach, któ​re mu​sia​ły być wła​śnie tak zro​bio​ne, bo mie​li je cia​sno do​pa​so​wa​ne. Wy​dra​pa​łem na ka​wał​ku kory parę kształ​tów. Moż​na na przy​kład wy​kro​ić dwa ka​wał​ki skó​ry w kształ​cie li​te​ry T, my​śla​łem so​bie, je​den na przód, dru​gi na tył, a po​tem zszyć je ra​zem, zo​sta​wia​jąc u góry dziu​rę na gło​wę. Albo zszyć dwa kwa​dra​ty, zo​sta​wić dziu​ry na ręce i nogi, a na ręce zro​bić od​dziel​nie ta​kie rury. A żeby było cie​pło w gło​wę, moż​na zro​bić coś jak te ma​ski, któ​rych cza​sa​mi uży​wa​ją do​ro​śli, kie​dy od​gry​wa​ją dla dzie​ci baj​ki o zwie​rzę​tach – ka​wa​łek skó​ry z ma​ły​mi dziu​ra​mi na oczy i usta. Moż​na go na​wet do​szyć do szyi tej cia​ło​skó​ry, żeby było su​per​cie​pło. Naj​trud​niej jed​nak było wy​my​ślić, jak zro​bić skó​ry na sto​py. Nie moż​na było po pro​stu zszyć skór i tyle, bo w śnie​gu od razu by prze​mo​kły. Zresz​tą, od cho​dze​nia wy​tar​ły​by się za​raz i roz​pa​dły. Trze​ba je zro​bić ja​koś tak, żeby nie chło​nę​ły wody, a jed​no​cze​śnie od spodu były su​per-moc​ne i twar​de. Z wodą to nie aż taki pro​blem, my​śla​łem. Kie​dy lu​dzie ro​bią po​kry​wy do wy​drą​żo​nych pni do prze​cho​wy​wa​nia rze​czy, sma​ru​ją je gru​bo koź​lim tłusz​czem. Śmier​dzi śmier​dzi, ale je​śli pada deszcz, woda po pro​stu po nim spły​wa. To samo się robi z koń​ca​mi ło​dzi, sma​ru​je się utwar​dzo​ne skó​ry tłusz​czem, żeby woda nie do​sta​wa​ła się do kle​ju. – Moż​na wziąć skó​rę weł​nia​ka, dać ją fu​trem do środ​ka, a z wierz​chu na​tłu​ścić na​tłu​ścić – po​wie​dzia​łem do sie​bie. – Albo na​wet dać dwie war​stwy na​tłusz​czo​nych skór. A jak się to zszy​je, moż​na jesz​cze wzmoc​nić, jak się owi​nie na​tłusz​czo​nym sznu​rem, tak jak się grot dzi​dy owi​ja sznu​rem z ki​szek, żeby do​brze sie​dział na trzon​ku. Ale jak zro​bić ten twar​dy spód? Przy​po​mnia​łem so​bie Buty, któ​re wy​cią​ga​no ra​zem z

in​ny​mi Pa​miąt​ka​mi na Rocz​ni​cę. Wszy​scy zga​dza​li się, że ich góra wy​glą​da​ła jak​by była zro​bio​na z ja​kiejś skó​ry (cho​ciaż zu​peł​nie nie​po​dob​nej do koź​lej), ale pod spodem mia​ły gru​bą, pła​ską war​stwę pla​sti​ku, na któ​rym się sta​wa​ło. Po​my​śla​łem, żeby może wy​ciąć taki kształt z kory i tam go przy​mo​co​wać, ale przy​szło mi do gło​wy, że kora za​raz po​pę​ka, albo na​mok​nie od śnie​gu i się roz​pad​nie. Po​tem po​my​śla​łem o tym, jak sta​ry Jef​fo robi koń​ce ło​dzi: sma​ru​je gład​kie skó​ry ka​mie​nia​ka kle​jem z soku czer​wo​niu​cha i przy​kle​ja je war​stwa​mi, a po​tem od ze​wnątrz daje war​stwę tłusz​czu. Kie​dy wy​schną, są twar​de twar​de, tak że moż​na w nie pu​kać pal​ca​mi, zu​peł​nie tak samo, jak w drzew​no łód​ki. – Może tak się da zro​bić tę sto​po​skó​rę, wziąć skó​rę, u góry gru​bo wy​sma​ro​wać tłusz​czem – mru​cza​łem – a u dołu przy​kle​ić dużo dużo warstw skó​ry i kle​ju z czer​wo​niu​chów, aż bę​dzie twar​de twar​de jak koń​ce ło​dzi. A na ko​niec wy​sma​ro​wać ten klej jesz​cze tłusz​czem. My​śla​łem nad tym i my​śla​łem. My​śla​łem tak moc​no, że na​praw​dę za​po​mnia​łem, gdzie je​stem, co się sta​ło, czy że je​stem sam. Ob​cho​dzi​ło mnie tyl​ko, czy wy​my​ślę, jak zro​bić ten twar​dy spód do sto​po​skó​ry. W my​ślach ob​ma​cy​wa​łem skó​rza​ne za​koń​cze​nie drzew​nia​nej ło​dzi. Skó​ry były twar​de twar​de, ale po ja​kimś cza​sie się roz​ła​zi​ły i były zbyt twar​de, żeby je jesz​cze raz na​cią​gnąć i przy​kle​ić, więc trze​ba je było wy​rzu​cić. Przy​po​mi​na​łem so​bie, jak kie​dyś jako ma​luch ba​wi​łem się taką wy​rzu​co​ną skó​rą. Była twar​da, ale i kru​cha: nie taka twar​da i kru​cha, jak czar​nosz​kło, bo tro​chę da​wa​ła się zgiąć, ale kie​dy się ją za moc​no zgię​ło, pę​ka​ła. – Na fiu​ta Har​ry’ego – szep​ną​łem. – To do ni​cze​go. Coś ta​kie​go kru​che​go nie na​da​je się czło​wie​ko​wi pod sto​py, praw​da? Wsta​łem i prze​sze​dłem się tam i z po​wro​tem, pa​trząc na wła​sne sto​py. Wi​dzia​łem, że się zgi​na​ją i po​ru​sza​ją, żeby się do​pa​so​wać do zie​mi. Strasz​nie nie​wy​god​nie by się cho​dzi​ło na czymś, co się tak nie zgi​na. Zresz​tą, coś, co się nie zgi​na, na pew​no za​raz by pę​kło. Przy​po​mnia​łem so​bie, że ta twar​da część na spo​dzie Bu​tów była twar​da, ale gięt​ka – wła​śnie cze​goś ta​kie​go po​trze​bo​wa​łem. Ale ona była zro​bio​na z pla​sti​ku, któ​ry na Zie​mi wy​ko​pu​je się spod zie​mi. Cze​go by tu użyć, żeby zro​bić coś po​dob​ne​go? Za​sta​no​wi​łem się nad kle​jem z koź​lich ko​pyt, bo on nie jest taki kru​chy, nie to, co klej z soku czer​wo​niu​cha – dla​te​go wła​śnie uży​wa się go na naj​lep​szych dzi​dach, do skle​je​nia wią​zań z koź​lich ki​szek – nie odłu​pu​je się od czar​nosz​kła tak jak klej z czer​wo​niu​cha, kie​dy tra​fi się w coś twar​de​go, na przy​kład w drze​wo. Ale koź​li klej nie tak ła​two zro​bić, na​wet na odro​bi​nę kle​ju trze​ba tych ko​pyt roz​go​to​wać bar​dzo dużo, nie to, co sok z czer​wo​niu​cha, gdzie wy​star​czy po​szu​kać wy​cie​ków na pniach drzew, albo wy​bić w nich małą dziur​kę i po​cze​kać, aż wy​ciek​nie. (Na szy​ję Toma, uświa​do​mi​łem so​bie, obo​jęt​ne jaki klej bym chciał zro​bić, mu​szę mieć pa​le​ni​sko do jego go​to​wa​nia, zu​peł​nie jak u Jef​fo nad stru​mie​niem Di​xo​na). No tak, a na​wet koź​li klej jest tro​chę kru​chy i na​wet po​rząd​ne dzi​dy się roz​la​tu​ją. Wsta​łem i za​czą​łem cho​dzić tam i z po​wro​tem po moim ma​łym obo​zie. My​śla​łem my​śla​łem. My​gła się pod​nio​sła i od razu przy​szedł ziąb. Nie​bo nad Okrą​głą Do​li​ną oczy​ści​ło się, od​sła​nia​jąc Gwiezd​ny Wir, pta​ki ćwier​ka​ły i skrze​cza​ły, ze wzgórz wzla​ty​wa​ły całe sta​da nie​to​pe​rzy, ale ja pra​wie tej zmia​ny nie za​uwa​ży​łem, tyl​ko, nie​wie​le my​śląc, na​rzu​ci​łem so​bie na ra​mio​na skó​rę weł​nia​ka, żeby było mi cie​plej. Mia​łem pion​ki do sza​chów,

któ​re do​sta​łem od Czer​wo​niu​chów – ciem​ne z krze​mie​nia, ja​sne z su​che​go drze​wa kol​cza​ka. Na​ry​so​wa​łem so​bie na zie​mi sza​chow​ni​cę. Usia​dłem i ro​ze​gra​łem parę ru​chów sam ze sobą, po​tem znów ze​rwa​łem się i za​czą​łem cho​dzić tam i z po​wro​tem, my​śląc. Po​my​śla​łem o tych reszt​kach skór, któ​re wa​la​ją się, kie​dy ktoś coś z nich wy​ci​na – że po ja​kimś cza​sie ro​bią się su​che i twar​de, i że ro​bią się z po​wro​tem mięk​kie i gięt​kie, kie​dy się je zmo​czy albo na​trze tłusz​czem. Za​sta​no​wi​łem się, czy da​ło​by się po​mie​szać klej z tłusz​czem, żeby zro​bić coś, co by​ło​by twar​de i jed​no​cze​śnie gięt​kie, jak pla​stik na spo​dzie Bu​tów. -Po​trzeb​ny mi dół na klej. Masa soku z czer​wo​niu​cha. Ko​py​ta ko​złów. Wię​cej skór. Dużo tłusz​czu. Samo ze​bra​nie wszyst​kich tych rze​czy to dla mnie pra​ca na dwa​dzie​ścia wstań. – Naj​pierw wy​ko​pię do​łek – po​sta​no​wi​łem. – Zro​bię głę​bo​ki do​łek, wy​ło​żę go gli​ną, a na​oko​ło ro​wek na żar. Po​tem po​my​śla​łem, że może naj​pierw trze​ba za​po​lo​wać na ja​kie​goś ko​zła. Tym spo​so​bem będę mieć skó​ry, tłuszcz, ko​py​ta i coś do je​dze​nia. Na​gle ude​rzy​ło mnie, że prze​cież jest ziąb, na ca​łym nie​bie świe​ci Gwiezd​ny Wir. Tak by​łem za​ję​ty tym my​śle​niem, że nie za​uwa​ży​łem, jak robi się zim​no. – No tak, trze​ba by ko​lej​ne​go ko​zła – cią​gną​łem – to ma sens. Za​czął się ziąb, to scho​dzą na dół. Zej​dę do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki i ro​zej​rzę się za nimi. Po​sze​dłem po dzi​dy, tę po​rząd​ną, któ​rą do​sta​łem od gru​py Czer​wo​niu​chów, i za​pa​so​wą. Dziw​ne to było. Te​raz, jak zro​bi​łem so​bie prze​rwę od ca​łe​go tego my​śle​nia my​śle​nia, przy​po​mnia​łem so​bie coś jesz​cze, cze​go wte​dy nie za​uwa​ży​łem. Taki dźwięk, któ​ry sły​sza​łem, kie​dy by​łem w le​sie i zbie​ra​łem gwiaz​do kwia​ty – bę​ben i rogi, któ​re ode​zwa​ły się gło​śno i ści​chły, jak na po​grzeb. Po​tem przy​po​mnia​łem so​bie, że dwa trzy razy sły​sza​łem też same rogi – dwa krót​kie dźwię​ki i dłu​gi. Ro​dzi​na zwo​ły​wa​ła wszyst​kich z lasu. Nie zwró​ci​łem na to uwa​gi. Nie obe​szło mnie to. Na​wet nie za​sta​no​wi​ło mnie, kto umarł i kogo się woła z lasu i dla​cze​go. – Cze​mu tak? – za​sta​na​wia​łem się. – Cze​mu nie za​uwa​ży​łem? Cze​mu się tym nie prze​ją​łem? I mimo to na​dal nie po​tra​fi​łem się tym prze​jąć. Po pro​stu by​łem ja​kiś taki nie​spo​koj​ny nie​spo​koj​ny, ła​zi​łem tam i z po​wro​tem, kle​piąc drzew​cem dzi​dy o rękę, pró​bu​jąc wy​my​ślić, cze​go jesz​cze po​wi​nie​nem po​szu​kać, kie​dy pój​dę po​lo​wać na ko​zły do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki. Nie by​łem zde​ner​wo​wa​ny, ale spo​koj​ny też nie by​łem. W ogó​le nie było we mnie spo​ko​ju. – Tro​chę gli​ny – mru​cza​łem. – Tro​chę mięk​kiej gli​ny na dół do kle​ju. I może tro​chę… Wtem usły​sza​łem, jak ktoś mnie woła. – John! Hej, John! John! To ja. To był Ger​ry, po​zna​łem to pra​wie od razu, i dziw​na dziw​na rzecz – z po​cząt​ku nie by​łem za​do​wo​lo​ny. Niech mnie fiut Har​ry ego, tyl​ko nie Ger​ry, taka była moja pierw​sza myśl. Je​stem za bar​dzo za​ję​ty za​ję​ty, żeby mi tu za​wra​cał gło​wę. – Hej, John! Tu Ger​ry i Tina i Jeff! Przez te ostat​nie wsta​nia zga​si​łem w so​bie wszyst​kie uczu​cia, pew​nie po to, my​śla​łem,

żeby mi nie prze​szka​dza​ły. Ale te​raz gdzieś w środ​ku po​ja​wi​ła się taka iskier​ka, że się cie​szę, że je​stem wdzięcz​ny. Już mia​łem do nich zejść, ale zmie​ni​łem zda​nie. – Nie – mruk​ną​łem – nie. Nie tak się za​czy​na od po​cząt​ku. To oni mają przyjść do mnie, nie ja do nich. Nie chcia​łem mieć wo​bec nich żad​nych dłu​gów – nie, kie​dy mia​łem sam z sie​bie ryle pla​nów. Przy​tkną​łem dło​nie do ust i za​wo​ła​łem do nich. – Hej, tu je​stem, na gó​rze, koło ja​skiń! Odło​ży​łem dzi​dy i kuc​ną​łem, żeby cze​kać na nich przed mo​imi sza​cha​mi.

21.

Tina Kol​czak

John urzą​dził so​bie mały obóz na sto​ku tego skal​ne​go czub​ka po le​wej stro​nie Gar​dła Zim​nej Ścież​ki. Przed wej​ściem do ja​ski​ni ele​ganc​ko sta​ło parę dzid, jed​na praw​dzi​wa, z gro​tem z czar​nosz​kła, któ​rą do​stał od Czer​wo​niu​chów. W środ​ku po​rząd​nie po​ukła​da​ne skó​ry, wor​ki, na sznur​kach po​wie​szo​ne czte​ry koź​le nogi. Roz​pa​lił so​bie mały ogień, na zie​mi na​ry​so​wał sza​chow​ni​cę i – na cyc​ki Geli! – kie​dy do nie​go we​szli​śmy, spo​koj​nie so​bie tam sie​dział i grał w sza​chy sam ze sobą. Niech mnie fiut Toma, po​my​śla​łam, co za po​zer. Tyle wstań sie​dzi tu sam i wy​glą​da, że tak już zo​sta​nie. Chy​ba każ​dy by się w ta​kiej sy​tu​acji ucie​szył z ja​kichś go​ści? Zresz​tą, na jego miej​scu każ​dy by do nas zszedł. Każ​dy inny po​my​ślał​by, na przy​kład, że trze​ba nam po​móc z Jef​fem. Ale John nie. W ży​ciu. Wszyst​ko sta​ran​nie ob​my​ślił, po​sta​no​wił że bę​dzie tu cze​kał, że mamy go ta​kie​go za​stać, gra​ją​ce​go w sza​chy ze sobą, jak​by od​po​czy​wał po pra​co​wi​tym wsta​niu. Jeff sta​nął jak wry​ty i chło​nął to wszyst​ko, za to Ge​try od​kle​ił się od młod​sze​go bra​ta i pod​biegł pro​sto do Joh​na, ob​jął go i wy​ca​ło​wał, cały we łzach. Ja też pu​ści​łam Jef​fa, ale na​dal trzy​ma​łam się z tyłu, cze​ka​łam na Joh​na, cze​ka​łam, aż za​szczy​ci mnie swo​ją uwa​gą. Ale się nie do​cze​ka​łam. Zwa​żyw​szy wszyst​ko, co mu​sie​li​śmy od​dać, żeby tu do nie​go przyjść, wszyst​ko, co być może stra​ci​li​śmy na za​wsze, John trzy​mał do nas taki dy​stans, że aż dziw​ne to było. – Parę wstań temu chy​ba sły​sza​łem po​grzeb. – Ta​kie były jego pierw​sze sło​wa. – Do​brze sły​sza​łem? Kto umarł? Ger​ry obej​rzał się na mnie, żeby spraw​dzić, czy od​po​wiem, ale ja tyl​ko wzru​szy​łam ra​mio​na​mi. Niech on od​po​wie. Wy​star​czy, że John chce, że​bym od​wa​la​ła za nie​go całą cięż​ką ro​bo​tę, Ger​ry’emu nie będę na to po​zwa​lać. – Sta​ry Gar​bus – od​po​wie​dział Ger​ry. – Sta​re​go Gar​bu​sa w koń​cu do​pa​dło. Ale… – Obej​rzał się na mnie, jak​bym ja​koś była w sta​nie zła​go​dzić tę wieść. – Ale nie tyl​ko on, John. Jesz​cze… no… oprócz nie​go… Bel​la. John od razu od​wró​cił od nas wzrok w stro​nę Okrą​głej Do​li​ny. Twarz wciąż miał spo​koj​ną, ale całe cia​ło spię​te. – Bel​la? Chy​ba nie na​sza Bel​la? Nie Bel​la Czer​wo​niuch?

– Na​sza, na​sza – po​wie​dział Ger​ry, zno​wu oglą​da​jąc się na mnie, li​cząc na ja​kąś po​moc. – Zro​bi​ła sama sie​bie, John – po​wie​dzia​łam. – Po​wie​si​ła się na drze​wie, jak Tom my. – Tak, ale… Kuc​nął z po​wro​tem przy sza​chow​ni​cy i dłu​go pa​trzył na małe, wy​rzeź​bio​ne z drzew​na pion​ki, jak​by za​sta​na​wiał się nad na​stęp​nym ru​chem. – To by się nie sta​ło, gdy​bym po​zwo​lił jej ze mną pójść, praw​da? – po​wie​dział po dłuż​szym cza​sie. – Nie, John, ale… – wy​ją​kał Ger​ry. – To by się nie sta​ło, gdy​bym się nie od​zy​wał na Ra​dzie, gdy​bym nie znisz​czył Krę​gu – po​wie​dział. – By​ła​by da​lej sta​ro​stą na​szej gru​py, praw​da? Naj​lep​szym sta​ro​stą ze wszyst​kich. – To by się też nie sta​ło, John – od​par​łam – gdy​by trzy​ma​ła ręce z da​le​ka od cie​bie. Może i była do​brą sta​ro​stą, ałe żad​na sta​ro​sta w ca​łej Ro​dzi​nie nie po​pro​si​ła​by chłop​ca, któ​re​go sama wy​cho​wy​wa​ła, żeby się z nią po​śli​zgał. Na​wet naj​gor​sza. – Nie śli​zga​łem się z nią – za​czął John. – Ona tyl​ko… – Urwał na​gle. – Na​pi​sa​li jej coś na ka​mie​niu? – za​py​tał po chwi​li. – Tak. Pi​sa​ło: „Bel​la Czer​wo​niuch, sta​ro​sta gru​py” – po​wie​dział Ger​ry. John kiw​nął gło​wą i prze​su​nął dło​nią po sza​chow​ni​cy, koń​cząc par​tię, któ​rą roz​gry​wał sam ze sobą. – Głod​ni je​ste​ście? Wczo​raj zro​bi​łem ta​kie​go ma​łe​go ka​mie​nia​ka, jesz​cze mam parę nóg. Do​ło​żę do ognia i so​bie zje​cie. No to zje​dli​śmy, a po​tem Ger​ry i Jeff po​szli spać do ja​ski​ni ja​kieś dwa​dzie​ścia me​trów da​lej, a ja z Joh​nem do tej, gdzie on spał i trzy​mał rze​czy. Ścia​ny i strop wszyst​kich tych ja​skiń były po​ro​śnię​te skal​ny​mi lamp​ka​mi świe​cą​cy​mi czer​wo​no, nie​bie​sko, zie​lo​no i żół​to, tak że było tam ja​sno ja​sno, ja​śniej niż w le​sie, i w tym świe​tle po​pa​trzy​łam zu​peł​nie ina​czej na jego twarz. Mia​łam za​miar zbesz​tać go za to, jak mnie po​trak​to​wał, ale zwy​czaj​nie nie mia​łam ser​ca, choć pew​nie sama by​łam pra​wie taka zmę​czo​na i znu​żo​na jak on. Za to on nie miał tego pro​ble​mu, żeby mnie zbesz​tać. – Nie trze​ba było przy​pro​wa​dzać Jef​fa – po​wie​dział. – Jak przejść z nim przez Ciem​no? – Co to zna​czy „nie trze​ba było przy​pro​wa​dzać Jef​fa”? Był ja​kiś plan? Uma​wia​li​śmy się na coś? Uniósł wzrok na mnie. Prze​su​nął dłoń​mi po twa​rzy. Ja zo​ba​czy​łam, że mo​że​my tak się kłó​cić bez koń​ca, albo dać so​bie spo​kój. A nie mia​łam siły, żeby się kłó​cić bez koń​ca. Więc, żeby to prze​rwać, wzię​łam go za rękę. On od razu przy​cią​gnął mnie do sie​bie, za​czę​li​śmy się ca​ło​wać, pie​ścić się rę​ka​mi, zry​wać z sie​bie pa​so​skó​ry i cią​gnąć się na​wza​jem na skó​ry do spa​nia, któ​re po​roz​kła​dał na piasz​czy​stym dnie ja​ski​ni. I za​raz za​czę​li​śmy wty​kać w sie​bie ję​zy​ki i inne rze​czy i się li​zać, a on wcho​dził we mnie jak​by miał umrzeć, je​śli tego za​raz nie zro​bi, a ja na​pie​ra​łam na nie​go, jak​by jesz​cze to było za wol​no. Ta​rza​li​śmy się po so​bie na​wza​jem, szar​pa​li​śmy się to tam, to owam, jak​by​śmy chcie​li splą​tać na​sze cia​ła na każ​dy moż​li​wy spo​sób. I był to fak​tycz​nie pe​wien spo​sób, żeby się zbli​żyć, ale jed​no​cze​śnie, żeby zbli​że​nia unik​nąć, żeby wca​le nie być bli​sko. Spo​sób, żeby po​czuć, że ży​je​my, że je​ste​śmy w tym świe​cie, a jed​no​cze​śnie, żeby zu​peł​nie o tym świe​cie za​po​-

mnieć. Nie chcia​łam mieć dzie​ci, on też, ale tak bar​dzo chciał mieć ko​goś, komu może wejść do środ​ka i nie być sam, a ja tak chcia​łam ko​goś, kto wy​peł​ni mi pust​kę, że cał​kiem o tym wszyst​kim za​po​mnie​li​śmy. Spu​ścił się we mnie dwa razy, naj​pierw z ci​chym, ła​god​nym stęk​nię​ciem, a po​tem z gło​śnym, smut​nym ję​kiem, jak​by bólu. I za​raz po​tem za​snął moc​no moc​no – do​my​śla​łam się, że od​kąd wy​rzu​ci​li go z Ro​dzi​ny, nie za wie​le spał, choć, kie​dy przy​szli​śmy, uda​wał ta​kie​go spo​koj​ne​go spo​koj​ne​go i za​do​wo​lo​ne​go za​do​wo​lo​ne​go. Wła​ści​wie to ja też za dużo nie spa​łam, tyl​ko że i te​raz nie mo​głam spać. Dłu​go le​ża​łam i le​ża​łam i pa​trzy​łam na małe, mięk​kie kul​ki skal​nych lam​pek na stro​pie ja​ski​ni, wo​kół któ​rych trze​po​ta​ły i po​kry​wa​ły małe ja​ski​nio​we prze​lot​ki, słu​cha​łam, jak John od​dy​cha i ci​cho po​ję​ku​je przez sen, i za​sta​na​wia​łam się, co bę​dzie da​lej. Na oczy Geli, po​my​śla​łam, w Ro​dzi​nie może i było fa​tal​nie – była za mała, czło​wiek czuł się w niej, jak​by się du​sił – ale po​patrz tyl​ko, co masz te​raz! Zna​la​złaś się w świe​cie, gdzie są tyl​ko trzy inne oso​by, ja i trzej chłop​cy, je​den zim​ny i nie​obec​ny, dru​gi po​zba​wio​ny wła​snej woli, a trze​ci po pro​stu dzi​wacz​ny. Pró​bu​jesz uciec od cze​goś złe​go, a wpa​dasz w coś jesz​cze gor​sze​go. Po​wie​dzia​łam so​bie: wpa​dasz w coś gor​sze​go, bo nie my​ślisz. Zo​bacz, co sama, kur​na, zro​bi​łaś. Jak​byś nie mia​ła dość pro​ble​mów, przy​szłaś tu​taj aku​rat do tego czło​wie​ka, któ​ry stał się wro​giem wszyst​kich i na​ro​bił wszyst​kich tych pro​ble​mów. I na​ro​bi jesz​cze wię​cej, do​brze wiesz, bo on ni​g​dy nie od​pusz​cza, nie da​ru​je ni​cze​mu, co nie ma na so​bie śla​du jego ręki. A po​tem po​my​śla​łam o okrut​nym okrut​nym Da​vi​dzie z Ro​dzi​ny i zim​nej Ca​ro​li​ne, któ​rej nie chcia​ło się na​wet za​sta​no​wić, czy John nie ma ra​cji, o na​szej głu​piej, sta​rej, rzą​dzą​cej się Liz Kol​czak i ob​le​śnej Se​kre Tar​ce i po​my​śla​łam: nie​na​wi​dzę ca​łe​go tego świa​ta. Nie​na​wi​dzę tego Ede​nu, tego nędz​ne​go ciem​ne​go świa​ta, gdzie utknę​li​śmy, kur​na, na za​wsze. Nie po​win​no nas tu​taj w ogó​le być, to jest pod​sta​wo​wy pro​blem. Nie je​ste​śmy stwo​rze​ni dla tego świa​ta. Po​win​ni​śmy żyć w świe​tle. Za​raz po​tem John za​czął chra​pać i nie mo​głam wy​trzy​mać w tej par​szy​wej ja​ski​ni ani mi​nu​ty dłu​żej. Na ze​wnątrz było wię​cej po​wie​trza, ale oczy​wi​ście bez ja​sne​go ziem​skie​go świa​tła. Było ciem​no, jak za​wsze na Ede​nie, ciem​niej niż w ja​ski​ni – ciem​no, poza lamp​ka​mi i gwiaz​da​mi. Wła​ści​wie, po​my​śla​łam so​bie, to też jest coś jak ja​ski​nia, da​lej ja​ski​nia, tyl​ko za​miast skal​nych lam​pek są gwiaz​dy. To jest cały Eden. Je​ste​śmy uwię​zie​ni w ciem​nej, cia​snej ja​ski​ni bez wyj​ścia. I choć ni​g​dy żad​ne​go in​ne​go świa​ta nie wi​dzia​łam na oczy i pew​nie ni​g​dy nie zo​ba​czę, strasz​nie za​pra​gnę​łam tam​te​go in​ne​go, ja​sne​go świa​ta. Ale nie tak na smut​no i na tę​sk​nią​co. Za​pra​gnę​łam go, jak śle​py pra​gnie wi​dzieć. Pra​gnę​łam go, jak pra​gniesz po​wie​trza, kie​dy się du​sisz. Po pro​stu mu​sia​łam po​wstrzy​mać się od krzy​ku. – Co tak dłu​go, Zie​mia? – mruk​nę​łam. – Kie​dy wy, do cho​le​ry, po nas przyj​dzie​cie? – Hej, Tina, sta​ło się coś? To był Jeff dzi​wak, sie​dział na ka​mie​niu. Pa​trzył na las w Do​li​nie Zim​nej Ścież​ki, cały oto​czo​ny ciem​ny​mi cie​nia​mi gór. Parę gwiezd​ni​ków wo​ła​ło do sie​bie z róż​nych jego miejsc. Huum! Huum! – do​bie​gło gdzieś z da​le​ka, a po​tem, cał​kiem bli​sko, Aaaa! Aaaa! Pod nami po drze​wach ga​nia​ły się dwie trzy mał​py, po swo​je​mu śmiesz​nie mla​ska​jąc i bły​-

ska​jąc pla​mia​sty​mi skó​ra​mi. – A ty cze​mu nie śpisz? – za​py​ta​łam i za​brzmia​ło to, jak​bym mia​ła do nie​go o coś pre​ten​sje. Spoj​rzał na mnie wiel​ki​mi, okrą​gły​mi ocza​mi. – Sto​py mnie bolą – po​wie​dział. – Tak bolą, że nie mogę spać. Nie pła​kał, nie ma​ru​dził, nic ta​kie​go – to nie​po​dob​ne do Jef​fa – ale pod​niósł tą swo​ją po​wy​krę​ca​ną sto​pę, żeby mi po​ka​zać. Cała była po​krwa​wio​na i ob​tar​ta. – Na na​zwy Mi​cha​ela! Nic dziw​ne​go, że cię boli. Ro​zej​rza​łam się za ja​kąś wodą. Gór​skie stru​mie​nie mo​gły być na​praw​dę zim​ne, bo do​pie​ro co spły​nę​ły ze Śnież​ne​go Ciem​na, ale zna​la​złam drob​ny sta​wi k tro​chę po​ni​żej ja​skiń, ogrza​ny cie​pły​mi ko​rze​nia​mi ko le​ża​ka. Z jed​nej stro​ny wpły​wa​ła do nie​go zim​na zim​na woda z Ciem​na, z dru​giej stro​ny wy​cie​ka​ła cie​pła cie​pła i ście​ka​ła do Stru​mie​nia Zim​nej Ścież​ki. Za​pro​wa​dzi​łam tam Jef​fa i po​mo​głam mu się wy​ką​pać i zmyć cały ten brud. Po​tem roz​du​si​łam tro​chę gwiaz​do kwia​tów, bo po​dob​no tro​chę po​ma​ga​ją na ta​kie świe​że rany, i po​sma​ro​wa​łam mu tą ma​zią po​wy​krę​ca​ne sto​py. Wca​le nie by​łam z tych, co lu​bią się ludź​mi opie​ko​wać. Kie​dy by​łam mała, ni​g​dy nie ba​wi​łam się w ma​mu​się. Ni​g​dy nie chcia​łam po​ma​gać przy ma​lu​chach, jak nie​któ​re dziew​czyn​ki. Ale do​brze było mieć coś do zro​bie​nia. A kie​dy osu​szy​łam mu sto​py naj​le​piej jak się dało, ob​ję​łam go ra​mie​niem, po​ło​ży​li​śmy się przy tym sta​wie i za​raz – nic dziw​ne​go, sko​ro woda tak szem​ra​ła i w ogó​le – obo​je za​snę​li​śmy. – Co wy ro​bi​cie? Na chwi​lę na​praw​dę się prze​stra​szy​łam. Ktoś stał nad nami z dzi​dą. Po​tem zo​ba​czy​łam, że to John. – Aaa, to ty. Jeff da​lej spał, ale ja wy​cią​gnę​łam spod nie​go rękę, roz​tar​łam ją tro​chę, bo mi zdrę​twia​ła, i usia​dłam. Nie wiem, ile cza​su tam by​li​śmy, ale ziąb mi​nął i nie​bo z po​wro​tem zro​bi​ło się sza​ro​czar​ne, nor​mal​ne, a Gwiezd​ny Wir za​sło​nię​ty do cza​su na​stęp​ne​go zią​bu. Nie mia​łam ocho​ty się bu​dzić. Śnił mi się ten pięk​ny sen, co wszyst​kim, sen o Zie​mi, na któ​rej pod wszyst​kim nie ma ciem​no​ści i jest tyl​ko świa​tło, świa​tło, świa​tło. – W mo​jej no​wej Ro​dzi​nie nie chcę, żeby ko​bie​ty śli​zga​ły się z młod​szy​mi chłop​ca​mi. Co ta​kie​go? Na oczy Geli, w rym jed​nym zda​niu było tyle rze​czy nie tak, że w ogó​le nie wie​dzia​łam, od cze​go za​cząć! – Ja się z nim nie śli​zgam, ty de​bi​lu. To jesz​cze dzie​ciak, niech mnie Gela! Sto​py go bo​la​ły i przy​szli​śmy tu​taj, po​mo​głam mu je ob​myć i za​snę​li​śmy… Dru​ga rzecz, ja też je​stem jesz​cze dziec​kiem, ob​rost​kiem, jak ty, nie żad​ną ko​bie​tą. I jesz​cze… co to za „two​ja nowa Ro​dzi​na”? Nowa Ro​dzi​na? Two​ja? Otwo​rzył usta, żeby od​po​wie​dzieć, ale ja jesz​cze nie skoń​czy​łam. – No, a w ogó​le, co to cię ob​cho​dzi, z kim ja się śli​zgam, co? Ty mnie nie py​ta​łeś, jak się kła​dłeś z Mar​thą Lon​dyn albo… Mia​łam do​po​wie​dzieć „Bel​la”, ale w samą porę prze​rwa​łam. – Po​win​ni​śmy usta​lić nowe re​gu​ły – po​wie​dział on. – Nowe ro​dzin​ne re​gu​ły, kto może się śli​zgać z kim. Bo na Zie​mi to było ina​czej. Nie za​wsze było tak, jak mamy te​raz w Ro​dzi​nie.

– Mo​że​my o tym po​roz​ma​wiać – od​par​łam. Kiw​nął gło​wą. – A co do bu​do​wa​nia no​wej Ro​dzi​ny, to prze​cież mu​si​my, praw​da? Nie mo​że​my wró​cić do sta​rej. – Roz​luź​nił się tro​chę i kuc​nął. – Nie po​win​ni​ście tak tu​taj spać. Le​d​wo parę dni temu nie​da​le​ko były trzy lam​par​ty. – Tak. Sły​sze​li​śmy je w Ro​dzi​nie. Da​vid mó​wił, że pew​nie cię zro​bi​ły. – Chciał​by. Przyj​rzał się czub​ko​wi swo​jej czar​nosz​kla​nej dzi​dy, jak to ro​bią do​ro​śli my​śli​wi, spraw​dza​jąc, czy jest na​dal ostra. – Mu​si​my zbu​do​wać nową Ro​dzi​nę i mu​si​my wy​my​ślić, jak przejść przez Śnież​ne Ciem​no i zna​leźć dla sie​bie nowe miej​sce – po​wie​dział. Za​sta​no​wi​łam się nad tym. – Spo​koj​nie da się zna​leźć wię​cej dzie​cia​ków, któ​re chcia​ły​by się do nas przy​łą​czyć. Mo​że​my wró​cić tro​chę w las, po​spo​ty​kać się z nimi, kie​dy są same, zo​ba​czyć, czy da się je prze​ko​nać, żeby przy​szły. Ski​nął gło​wą. – No, tak zro​bi​my. My​ślę, że cał​kiem spo​ro bę​dzie chcia​ło. Pro​blem po​le​ga na tym, że im wię​cej ich przyj​dzie, tym szyb​ciej Rada wściek​nie się na tyle, żeby po​sta​no​wić nas znisz​czyć. – Ale jak to? Jak znisz​czyć? – No, mogą nas zro​bić. – Zro​bić? Wiem, że tro​chę lu​dzi by chcia​ło, ale na Ede​nie jesz​cze ni​g​dy nikt nie zro​bił in​ne​go czło​wie​ka, ni​g​dy. – Tyl​ko że wszyst​ko się te​raz zmie​ni​ło – po​wie​dział John, czło​wiek, któ​ry to wszyst​ko zmie​nił, chcąc nie chcąc. – Wszyst​ko się zmie​ni​ło i już tak zo​sta​nie. Ger​ry zbu​dził się w ja​ski​ni na gó​rze. – Jeff?! – za​wo​łał. – Tina? John? – Tu​taj, na dole! – od​krzyk​nął John. Od​wró​cił się z po​wro​tem do mnie. – Ja już za​czą​łem ob​my​ślać, jak przejść przez Ciem​no. Mu​si​my na​zbie​rać dużo dużo skór i koź​lich ko​pyt. Ale nie bę​dzie​my ich wszyst​kich tu​taj trzy​mać. Po​cho​wa​my je w róż​nych miej​scach. Wcze​śniej czy póź​niej lu​dzie z Ro​dzi​ny przyj​dą tu nas szu​kać i nie chce​my, żeby wszyst​ko za​bra​li. Po​trze​ba nam bę​dzie dużo skór i trze​ba bę​dzie wy​my​ślić, jak się nimi po​okry​wać, tak jak na Zie​mi, żeby nie mar​z​nąć. To nie może być ta​kie trud​ne. Naj​trud​niej jest okryć sto​py, tak żeby od​dzie​lić je od śnie​gu. Cały czas się za​sta​na​wia​łem, jak zro​bić ta​kie sto​po​skó​ry, mu​szą być wy​sma​ro​wa​ne koź​lim tłusz​czem, żeby nie prze​ma​ka​ły, a na spo​dzie mu​szą mieć coś twar​de​go, żeby się nie zdzie​ra​ły. – Urwał, spoj​rzaw​szy na Jef​fa. – Ale on nie da rady, praw​da? Szko​da, że go przy​pro​wa​dzi​li​ście. Z krzy​wo​sto​pem się nie uda. Jeff otwo​rzył wiel​kie, nie​win​ne oczy. – A może na ko​niu? – po​wie​dział. Mu​siał już od dłuż​szej chwi​li nie spać. John prych​nął. – Ko​niu? O czym ty ga​dasz?

– Na Zie​mi mie​li ta​kie zwie​rzę​ta, na​zy​wa​ły się ko​nie, nie pa​mię​tasz? Mo​gli na nich je​chać, gdzie ze​chcie​li. – Tak, Jeff – po​wie​dzia​łam, jak do​ro​sła do de​ner​wu​ją​ce​go ma​łe​go dziec​ka – wie​my, skar​bie, wie​my, ale my nie je​ste​śmy na Zie​mi, praw​da? Na Ede​nie nie ma koni. Jeff usiadł. – A mnie się nie wy​da​je, żeby ko​nie to były ja​kieś spe​cjal​ne zwie​rzę​ta – po​wie​dział. – Ja my​ślę, że oni pew​nie bra​li mło​de zwie​rzę​ta i jak​by wy​cho​wy​wa​li je na ko​nie. Mo​że​my tak zro​bić z weł​nia​ka​mi. – Tak, Jeff – stwier​dził John – ale zwie​rzę​ta na Zie​mi były inne niż na Ede​nie, praw​da? Mia​ły oczy ta​kie same jak my, w któ​re moż​na zaj​rzeć i zo​ba​czyć, co czu​ją. Mia​ły uczu​cia. Mia​ły jed​no ser​ce jak my i czer​wo​ną krew, i czte​ry łapy. Były pra​wie jak lu​dzie. Dało się je zro​zu​mieć. Moż​na je było uczyć róż​nych rze​czy. Po​tem dłuż​szą chwi​lę się nie od​zy​wa​li​śmy. Dziw​ne. Z po​cząt​ku za​ło​ży​li​śmy, że to Jeff jest szur​nię​ty, jak zwy​kle, ale kie​dy się nad tym za​sta​no​wi​łam, ude​rzy​ło mnie, że może ten jego po​mysł wca​le nie jest taki sza​lo​ny, jak się wcze​śniej wy​da​wał. – No, pew​nie mo​że​my spró​bo​wać zła​pać ma​łe​go weł​nia​ka – po​wie​dzia​łam. – A co. Cze​mu nie? Spró​bo​wać moż​na. – Mo​gli​by​śmy je​chać na ich grzbie​tach i jesz​cze mie​li​by​śmy lamp​ki do oświe​tla​nia dro​gi – do​dał Jeff. – Zresz​tą, one zna​ją dro​gę, praw​da? – za​uwa​ży​łam. – Pa​mię​ta​cie te, któ​re wi​dzie​li​śmy tu po​przed​nio, John? Wte​dy ze Sta​rym Ro​ge​rem? Wy​so​ko na Ciem​nie? Gdzieś mu​sia​ły iść, nie? Nie ła​zi​ły so​bie tak bez sen​su. I oświe​tla​ły śnieg swo​imi lamp​ka​mi. – Spoj​rza​łam na Joh​na. – Tak swo​ją dro​gą, John, to jak wła​ści​wie pla​no​wa​łeś oświe​tlać so​bie dro​gę? Po​chod​nie tak dłu​go się nie palą, praw​da? A lamp​ki z drzew, choć​by urwać ich całą masę, to świe​cą naj​wy​żej pół go​dzi​ny. John nic na to nie od​po​wie​dział. – To jak pla​no​wa​łeś? – do​py​ty​wa​łam się. – My​śla​łeś, że po pro​stu przej​dzie​my przez Ciem​no po omac​ku? – Cho​le​ra, nie ro​zu​miesz, że jesz​cze wszyst​kie​go nie roz​pra​co​wa​łem? Uśmiech​nę​łam się, bo na mo​ment z tych wszyst​kich jego do​ro​słych pla​nów wyj​rzał dzie​ciak, cały zły i czer​wo​ny, bo ktoś go skry​ty​ko​wał. Pod​szedł do nas Ger​ry. Miał w ręce swo​ją dzi​dę z gro​tem z kol​cza​ka. – Co tam? O czym roz​ma​wia​cie? – Jeff mówi, że mo​gli​by​śmy zła​pać mło​de​go weł​nia​ka, ta​kie​go ko​zioł​ka i zro​bić z nie​go ko​nia, któ​ry po​pro​wa​dzi nas przez ciem​no – po​wie​dzia​łam. Ger​ry kiw​nął gło​wą. Klęk​nął przy stru​mie​niu i na​brał zło​żo​ny​mi dłoń​mi tro​chę wody, żeby się na​pić, po czym przy​siadł koło nas. – No, ko​nia. Wła​śnie, Jeff, czę​sto o tym my​śla​łeś, nie? Żeby mieć ta​kie zwie​rzę-po​moc​ni​ka. – Spoj​rzał na mnie z dumą. – Mój brat tyle ma tych po​my​słów. By​stry by​stry jest. Za​śmia​łam się i po​my​śla​łam o tych dwóch dzi​wacz​nych chło​pacz​kach tro​chę życz​li​wiej niż przed​tem. – Su​per – po​wie​dzia​łam. – Przy​da​dzą się jak cho​le​ra. Niech mnie fiut Toma. Przy​da nam się każ​dy po​mysł, jaki tyl​ko się tra​fi.

Obej​rza​łam się na Joh​na, ale on kom​plet​nie o nas za​po​mniał i sie​dział za​to​pio​ny głę​bo​ko głę​bo​ko we wła​snych my​ślach. – Na​sze edeń​skie zwie​rzę​ta na​praw​dę mają uczu​cia – po​wie​dział Jeff. – Lam​part ma uczu​cia, weł​niak ma, nie​to​perz ma, peł​zak ma. Wszyst​kie mają. – Cią​gle to mówi – po​wie​dział Ge​try, jak​by sło​wo jego bra​ta wy​star​cza​ło, żeby coś było praw​dzi​we. John za​czął się wier​cić koło nas. – Do​bra – po​wie​dział – mamy masę ro​bo​ty. Mu​si​my zdo​być tyle skór, ile tyl​ko się da, i mię​so do je​dze​nia. Mu​si​my spró​bo​wać zła​pać ży​we​go ma​łe​go weł​nia​ka… – Moż​na by zro​bić płot, żeby nie uciekł – do​dał Jeff. – Do​bra, Jeff, to ty za​cznij bu​do​wać ten płot, albo za​sta​nów się, jak go zro​bić. I tak na dłuż​sze po​lo​wa​nie pójść nie dasz rady, na​wet gdy​by sto​py ci się cał​kiem za​go​iły. Ger​ry może zo​stać i ci po​móc. Ja z Tiną pój​dę w stro​nę Zim​nej Ścież​ki i zo​ba​czy​my, czy na dole nie zo​sta​ły ja​kieś weł​nia​ki. Dłu​żej niż jed​no wsta​nie nie bę​dzie​my tam sie​dzieć. A na​stęp​ne​go wsta​nia, albo za dwa, pój​dzie​my w dru​gą stro​nę, w stro​nę Ro​dzi​ny, i może ko​goś spo​tka​my. Nie dał nam żad​ne​go wy​bo​ru, nie py​tał, cze​go chce​my. I choć ja go się wca​le nie ba​łam i po​tra​fi​łam mu się po​sta​wić, kie​dy nie mia​łam wyj​ścia, a na​wet po​sta​wić na swo​im, to po pro​stu było zbyt mę​czą​ce, tak się za każ​dym ra​zem kłó​cić. – No i nie​dłu​go – po​wie​dział John – trze​ba bę​dzie usta​lić dla Ro​dzi​ny nowe re​gu​ły. Nowa Ro​dzi​na! Po​pa​trz​cie no! Trzech ob​rost​ków i je​den ku​la​wy dzie​ciak, sie​dzą nad ma​łym sta​wi​kiem obok paru ja​skiń. Ale w my​ślach Joh​na już by​li​śmy tą nową Ro​dzi​ną. Jak się za​sta​no​wić, to wła​śnie na tym po​le​ga​ła ta jego siła. Uwa​żał, że umie spra​wić, żeby róż​ne rze​czy sta​wa​ły się rze​czy​wi​sto​ścią, po pro​stu moc​no w nie wie​rząc. I był tego tak pew​ny, że cza​sem to się oka​zy​wa​ło praw​dą. – Czy​li to było na​sze pierw​sze spo​tka​nie Ro​dzi​ny, tak? – po​wie​dzia​łam. – Nasz pierw​szy Spe​cjał? Ger​ry za​chi​cho​tał i po​ka​zał dwa nie​to​pe​rze sre​brzy​ki. Sie​dzia​ły na ga​łę​zi i pa​trzy​ły na nas, de​li​kat​nie wa​chlu​jąc się skrzy​dła​mi, chu​de rącz​ki mia​ły sple​cio​ne na pier​si, a po​marsz​czo​ne nie​to​pe​rzo​we pyszcz​ki wy​glą​da​ły, jak​by marsz​czy​ły się w sku​pie​niu.

22.

John Czer​wo​niuch

Bel​la zro​bi​ła parę złych rze​czy, ale i tak była naj​lep​szym do​ro​słym ze wszyst​kich w Ro​dzi​nie. I się mną zaj​mo​wa​ła, i mnie wy​cho​wa​ła, i ją ko​cha​łem. I to prze​ze mnie umar​ła. Nie da​wa​ło mi to spo​ko​ju. Gdy​bym nie zro​bił tego, co zro​bi​łem, nie stra​ci​ła​by swo​je​go miej​sca w Ro​dzi​nie i nie wal​nę​ła​by Tom​my’ego. Jej po​zy​cja w Ro​dzi​nie i gru​pie była dla niej wszyst​kim – każ​dy sta​ro​sta po​wi​nien taki być. Cała od​da​ła się roli sta​ro​sty gru​py i człon​ka Rady, i nie była w sta​nie żyć bez tej po​zy​cji, bo zo​stał z niej tyl​ko cień. Przez pierw​sze parę wstań po tym, jak mi po​wie​dzie​li, sam mia​łem ocho​tę wal​nąć Tom​my​ego. Oczy​wi​ście ni​g​dy bym tego na​praw​dę nie zro​bił. Wte​dy to do​pie​ro bym po​szedł za swo​imi uczu​cia​mi i nie my​ślał o przy​szło​ści – a prze​cież po​sta​no​wi​łem, że ni​g​dy nie będę tak ro​bił. Mimo to, kie​dy nie by​łem czymś za​ję​ty, kie​dy mia​łem wol​ną chwi​lę, za​wsze sta​wa​ło mi to przed ocza​mi. Łup! Bel​la nie żyje, Bel​la zro​bi​ła się, i to wszyst​ko przez mnie. Pil​no​wa​łem się oczy​wi​ście, żeby inni tego nie za​uwa​ży​li i żeby mi to nie prze​szko​dzi​ło dzia​łać. Wła​ści​wie na​wet stwier​dzi​łem, że przez śmierć Bel​li mój plan jest jesz​cze waż​niej​szy i trze​ba go ko​niecz​nie zre​ali​zo​wać. Ona zgi​nę​ła przez mój po​mysł, więc mu​szę go zre​ali​zo​wać, ina​czej jej śmierć pój​dzie na mar​ne. Wy​ma​ca​łem pier​ścień Geli w kie​szon​ce na brze​gu skó​ry. Po​mógł mi przy​po​mnieć so​bie, że cza​sem mu​szą się dziać złe rze​czy. Lu​dzie umie​ra​ją, lu​dzie coś gu​bią i nie umie​ją zna​leźć, choć​by nie wiem jak chcie​li. Przy​da​rzy​ło się to Geli i Tom​my’emu, każ​de​mu, nie tyl​ko mnie. Wi​dzi​cie, An​ge​la stra​ci​ła nie tyl​ko Zie​mię i mamę i tatę. I nie tyl​ko pier​ścień. Parę łon po pier​ście​niu stra​ci​ła jesz​cze có​recz​kę Can​di​ce. Peł​zak ugryzł dziew​czyn​kę w war​gę, kie​dy szu​ka​ła drze​wo​sło​dów, rana się spa​sku​dzi​ła i Can​di​ce umar​ła. A po​tem Tom​my stra​cił Gelę, a po​tem… No, i tak cały czas. Po pro​stu tak jest. Po​szli​śmy z Tiną w górę Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki, w stro​nę miej​sca, gdzie z Ciem​na scho​dzi sama Zim​na Ścież​ka. Mia​łem dzi​dę z gro​tem z czar​nosz​kła i dru​gą kol​cza​ko​wą, Tina dwie kol​cza​ko​we, mie​li​śmy skó​rza​ny wo​rek, któ​ry wzią​łem od Czer​wo​niu​chów, i zwój gru​be​go sznu​ra z fa​lo​ro​stu. Cie​szy​łem się, że jest ze mną. Była szyb​ka, sil​na i ni​ko​mu nie po​zwa​la​ła się po​ko​nać, na​wet mnie. Przy​szło mi do gło​wy, że może już się spóź​ni​li​śmy na weł​nia​ki, bo ziąb był krót​ki krót​ki

i skoń​czył się za​nim wsta​li​śmy. (Ni​g​dy wię​cej, po​my​śla​łem so​bie: jaki po​ży​tek z miesz​ka​nia pod Zim​ną Ścież​ką, je​śli nie cho​dzi się na weł​nia​ki w cza​sie zią​bu?). Ale ko​zły cza​sa​mi zo​sta​ją na dole w le​sie jesz​cze na jed​no czy dwa wsta​nia – i fak​tycz​nie, naj​pierw zro​bi​li​śmy parę ma​łych ptasz​ków i nie​to​pe​rzy, a po​tem zna​leź​li​śmy na ka​mie​niach przy stru​mie​niu trzy nie​złe weł​nia​ki. Ja zo​sta​łem przed nimi, kry​jąc się, a Tina obe​szła ka​mie​nie wiel​kim ko​łem i za​szła je od tyłu. Były trzy, dwa w peł​ni do​ro​słe i je​den jak trzy czwar​te tam​tych. Nie przy​szły tyl​ko się na​pić, ja​dły fa​lo​ro​sty pro​sto z wody, ko​zły cza​sa​mi tak ro​bią. Sta​ły tyl​ny​mi no​ga​mi na ka​mie​niach, środ​ko​we mia​ły roz​sta​wio​ne w płyt​kiej wo​dzie, a przed​ni​mi, jak rę​ka​mi, wy​cią​ga​ły z wody błysz​czą​ce ziel​sko. Nie śpie​szy​ły się, a lamp​ki na gło​wach nie świe​ci​ły ja​sno, jak na Ciem​nie, tyl​ko lek​ko się ja​rzy​ły. Trud​no było o lep​szy mo​ment, żeby je po​dejść – świe​że wo​do​ro​sty moc​no pach​nia​ły bło​tem, więc cięż​ko było nas zwie​trzyć. Od cza​su do cza​su pod​no​si​ły wiel​kie, cięż​kie gło​wy i roz​glą​da​ły się po le​sie tymi pła​ski​mi edeń​ski​mi ocza​mi, ale ja sie​dzia​łem w ukry​ciu, od cza​su do cza​su tyl​ko wy​glą​da​jąc zza skal​ne​go grzbie​tu. Nie wi​dzia​ły mnie. Tina, kie​dy była go​to​wa na ich ty​łach, wy​da​ła dźwięk jak gwiezd​nik: Aaaa! Aaaa! Aaaa! Ko​zły unio​sły gło​wy i ro​zej​rza​ły się, ale po paru se​kun​dach wró​ci​ły do opy​cha​nia się wo​do​ro​sta​mi. Pod​czoł​ga​łem się na​przód. Zo​sta​wi​łem na ka​mie​niu wo​rek i sznur, tak że mia​łem przy so​bie tyl​ko tę po​rząd​ną dzi​dę w po​go​to​wiu w pra​wej ręce i za​pa​so​wą w dru​giej. By​łem ja​kieś dzie​sięć me​trów od stru​mie​nia, kie​dy wszyst​kie zno​wu pod​nio​sły gło​wy. Te​raz wie​dzia​ły, że coś się kroi, bo rzu​ci​ły fa​lo​ro​sty, któ​re trzy​ma​ły w rę​kach, z po​wro​tem do wody, żeby mieć wszyst​kie koń​czy​ny go​to​we do uciecz​ki. Za​hu​cza​łem jak gwiezd​nik – Huum! Huum! Huum! – żeby po​wie​dzieć Ti​nie, że ma je pod​cho​dzić od tyłu. Ko​zły wę​szy​ły w po​wie​trzu tymi swo​imi czte​re​ma czuł​ka​mi wo​kół py​ska, na koń​cu dłu​gich, gięt​kich ryj​ków. Je​den ci​cho mruk​nął i lamp​ki na gło​wach wszyst​kich trzech za​świe​ci​ły in​ten​syw​niej. Po​tem za​czę​ły się prze​su​wać na lewą stro​nę. Tina wy​sko​czy​ła zza nich i rzu​ci​ła się ku nim z wrza​skiem. Za​wró​ci​ły i po​bie​gły pro​sto na mnie. Ja nie po​ka​zy​wa​łem się, póki pra​wie na mnie nie we​szły, a po​tem rzu​ci​łem dzi​dą z czar​nosz​kła pro​sto w pierw​sze​go. Tra​fi​łem go w ło​pat​kę, do​brze i głę​bo​ko, i wie​dzia​łem, że nie po​trze​bu​ję ko​lej​nej dzi​dy, żeby go wy​koń​czyć, po​tem od​wró​ci​łem się i ci​sną​łem dru​gą dzi​dą w dru​gie​go ko​zła, tego mło​dzia​ka. Tra​fi​łem go pro​sto w pysk, nie ra​ni​łem cięż​ko, ale prze​stra​szył się i zno​wu za​wró​cił, co ozna​cza​ło, że Tina, któ​ra wła​śnie prze​ska​ki​wa​ła przez stru​mień, mo​gła tra​fić go ele​ganc​ko w bok jed​ną ze swo​ich dzid. Trze​ci ko​zioł uciekł. Pod​bie​gli​śmy do dwóch ran​nych, mio​ta​ją​cych się na zie​mi i Tina zro​bi​ła je oba swo​ją dru​gą dzi​dą. Po​tem klęk​nę​ła i za​nu​rzy​ła pal​ce w zie​lo​no​czar​nej krwi. Niech mnie cyc​ki Geli, to było dość mię​sa dla ca​łych dwóch grup, a nas było tyl​ko czwo​ro. – Na na​zwy Mi​cha​ela – po​wie​dzia​łem ze śmie​chem. – Jak my mamy to wszyst​ko za​nieść z po​wro​tem do ja​skiń? Tina wsta​ła, zli​zu​jąc krew z pal​ców. Też się śmia​ła. Świet​ne to było. Po raz pierw​szy, od​kąd od​sze​dłem od Ro​dzi​ny, po​czu​łem, że może jed​nak nie wszyst​ko stra​co​ne. – Jed​no z nas niech tu zo​sta​nie i pil​nu​je, żeby nie do​pa​dły ich gwiezd​ni​ki albo lisy. Dru​gie za​wo​ła Ger​ry’ego. Wte​dy bę​dzie​my mo​gli no​sić je na górę po ko​lei. Po​patrz tyl​ko, ile

tego mię​sa, ile skó​ry! A po​lo​wa​li​śmy tyl​ko parę go​dzin! – Ale ży​we​go mło​de​go nie mamy – po​wie​dzia​łem. – Nie. Na​praw​dę my​ślisz, że to mo​gło​by się udać? – War​to spró​bo​wać, my​ślę, tak jak po​wie​dzia​łaś. I jak​by się za​sta​no​wić… gdy​by tu było mło​de, to by​śmy je pew​nie mie​li, praw​da? Jed​no z nas zro​bi​ło​by mat​kę, a dru​gie sko​czy​ło na mło​de i przy​trzy​ma​ło je, a po​tem zwią​za​li​by​śmy mu łapy sznu​rem, żeby nie ucie​kło. Te małe ko​zioł​ki nie mogą być aż ta​kie sil​ne. Po​chy​li​ła się i prze​su​nę​ła pal​ca​mi po fu​trze wiel​kie​go, sta​re​go weł​nia​ka. – Wy​star​czy nam, żeby spró​bo​wać zro​bić cie​płe skó​ry dla nas wszyst​kich i na​wet może te na​tłusz​czo​ne stop​skó​ry, o któ​rych mó​wi​łeś. – Aż nad​to. Je​śli jest w tym cie​pło dwóm wiel​kim weł​nia​kom, to i nam wszyst​kim by wy​star​czy​ło. – Spró​buj krwi – po​wie​dzia​ła. – Jak coś za​bi​jesz, trze​ba spró​bo​wać krwi. Wzię​ła wię​cej na pal​ce i nad​sta​wi​ła mi do zli​za​nia. Całą twarz wo​kół ust mia​ła ciem​ną od koź​lej krwi. – Po​win​naś zo​ba​czyć swo​ją twarz – rzu​ci​łem ze śmie​chem, zli​zu​jąc gę​stą, sło​ną krew. – A ty swo​ją! Wy​cią​gnę​ła do mnie ręce, żeby przy​gar​nąć mnie do sie​bie i po​ca​ło​wać. I ja też chcia​łem się z nią ca​ło​wać, ale gdy tyl​ko na​sze usta się ze​tknę​ły, w gło​wie sta​nę​ła mi Bel​la. Po​my​śla​łem o tym, jak przy​wią​zu​je do ga​łę​zi linę i opa​su​je nią szy​ję, sama jed​na, sama jed​na w le​sie, bo po​my​śla​ła, że ją po​rzu​ci​łem. Wy​obra​zi​łem so​bie, jak spraw​dza tę linę, czy do​brze trzy​ma, a po​tem przy​go​to​wu​je się do sko​ku, wie​dząc, że za chwi​lę bę​dzie strasz​nie, bę​dzie się du​sić, a po​tem nie bę​dzie już nic i nic i nic. Cały za​mar​łem w środ​ku. Ca​ło​wać się ze mną to mu​sia​ło być jak ca​ło​wać się z ka​mie​niem. – Co jest, John? Nie po​wie​dzia​łem jej. Nie lu​bi​łem mó​wić o ta​kich spra​wach. Nie chcia​łem, żeby lu​dzie my​śle​li, że ta​kie spra​wy to dla mnie pro​blem. – Nie po​win​ni​śmy się guz​drać – po​wie​dzia​łem, pró​bu​jąc po​zbyć się z gło​wy tego zim​ne​go zim​ne​go ka​mie​nia, któ​ry był przy​po​mnie​niem, że Bel​la nie żyje, ta​kim wiel​kim, wy​peł​nia​ją​cym mnie, lo​do​wa​tym ka​wa​łem ska​ły. – Mamy dwa za​bi​te ko​zły, za​raz się zle​cą lisy i gwiezd​ni​ki. Ja ich po​pil​nu​ję, a ty leć po Ger​ry’ego. Nie mu​sisz biec aż tam. Jak tyl​ko wyj​dziesz tro​chę po​wy​żej drzew, pew​nie dasz radę go za​wo​łać. Tina spoj​rza​ła na mnie i wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Po​trzeb​na nam bę​dzie gli​na. – Przy​po​mnia​łem to so​bie, kie​dy po​szła. – Do wy​ło​że​nia doł​ka na klej.

23.

Tina Kol​czak

Sześć sie​dem wstań po tym, jak zro​bi​li​śmy te weł​nia​ki, Ger​ry po​szedł ze mną w stro​nę Guli Lawy, z na​dzie​ją, że spo​tka​my ko​goś z Ro​dzi​ny. John był za​ję​ty wy​my​śla​niem, jak zro​bić skó​ry, w któ​rych czło​wie​ko​wi by​ło​by cie​pło na Śnież​nym Ciem​nie – sie​dział oto​czo​ny skó​ra​mi weł​nia​ków, z no​żem z zęba lam​par​ta i sznur​kiem z su​szo​ne​go fa​lo​ro​stu, in​ny​mi sznur​ka​mi z koź​lich ścię​gien i ki​szek. Był tym po​chło​nię​ty od paru wstań, tak jak to tyl​ko on po​tra​fił, zim​ny, nie​obec​ny i za​my​ślo​ny, nie​za​in​te​re​so​wa​ny ni​czym in​nym. Do​brze było wte​dy so​bie od nie​go pójść. Jeff zo​stał i mu po​ma​gał. Miał zręcz​ne pal​ce, do​bry był w wy​my​śla​niu no​wych rze​czy, a jego sto​py i tak się nie nada​wa​ły do dłuż​szej wę​drów​ki. Po dro​dze zro​bi​li​śmy z Ger​rym parę nie​to​pe​rzy i ze​bra​li​śmy tro​chę owo​ców. Wzię​li​śmy ze sobą parę wę​giel​ków w ka​wał​ku kory i te​raz roz​pa​li​li​śmy mały ogień, żeby upiec nie​to​pe​rze i zmięk​czyć owo​ce. Z lasu wy​szły skocz​ki i pa​trzy​ły na nas, śmiesz​ne żół​te stwo​rze​nia, za​ła​mu​ją​ce wszyst​kie czte​ry łącz​ki. Ma​cha​ły w na​szą stro​nę dłu​gi​mi czuł​ka​mi wo​kół pyszcz​ków i ro​bi​ły pip-pip-pip-pip. Ger​ry rzu​cił im kil​ka łu​pin od owo​ców, przy​sko​czy​ły do nich, po​rwa​ły je i od​sko​czy​ły na bez​piecz​ną od​le​głość, żeby je zjeść, przez cały czas pa​trząc na nas wiel​ki​mi, pła​ski​mi ocza​mi. – Za​do​wo​lo​ny je​steś, że po​sze​dłeś za Joh​nem? – za​py​ta​łam go. Spoj​rzał na mnie i za​uwa​ży​łam, że ma do​kład​nie ta​kie same okrą​głe i wiel​kie oczy, jak jego brat. Z ja​kie​goś po​wo​du u Ger​ry’ego się tego tak nie za​uwa​ża​ło jak u Jef​fa, pew​nie dla​te​go, że u Ger​ry’ego nie prze​bi​jał przez nie dziw​ny i by​stry umysł Jef​fa, tyl​ko umysł zwy​czaj​ne​go mło​de​go ob​rost​ka, któ​ry na​praw​dę nie ma po​ję​cia, co po​wi​nien my​śleć. – Oczy​wi​ście, że tak – po​wie​dział. – John jest naj​lep​szy. Za​wsze wie, co trze​ba zro​bić. – Ale nie tę​sk​nisz za swo​ją gru​pą, za ko​le​ga​mi? Za two​ją…? – No pew​nie, ale plan Joh​na jest waż​ny, tak? – prze​rwał mi szyb​ko, za​nim wy​po​wie​dzia​łam imię jego mamy. – Trze​ba było dla nie​go zre​zy​gno​wać z Ro​dzi​ny. War​ga mu drga​ła. Za​raz się roz​pła​cze. – A cze​mu my​ślisz, że plan Joh​na jest waż​ny? – No… bo… – Zro​bił za​kło​po​ta​ną minę. Nie był przy​zwy​cza​jo​ny sa​mo​dziel​nie my​śleć, dla​cze​go się coś dzie​je. Po​le​gał na in​nych lu​dziach, któ​rzy ro​bi​li to za nie​go. – A, bo w

Ro​dzi​nie nie​dłu​go bę​dzie za mało je​dze​nia, praw​da, już nie​dłu​go – przy​po​mniał so​bie w koń​cu – je​śli bę​dzie tak ro​sła i ro​sła. Tak my​śli John. Par​sk​nę​łam śmie​chem. – A ja my​ślę, że je​śli John by ci po​wie​dział, że masz iść na Śnież​ne Ciem​no na go​la​sa, zro​bił​byś to, nie​za​leż​nie, jaki po​wód by wy​my​ślił. – Pew​nie, że tak! – po​wie​dział z za​pa​łem Ger​ry. – Wszyst​ko bym dla nie​go zro​bił. – Może tyl​ko bra​ta byś nie skrzyw​dził. – Tak, Jef​fa bym nie skrzyw​dził, ale… Urwał. Obo​je usły​sze​li​śmy do​cho​dzą​ce z od​da​li gło​sy. Tak samo skocz​ki. Nie od​wró​ci​ły głów, bo by​li​śmy bli​żej niż ci nowi i chcia​ły mieć na nas oko, ale wy​cią​gnę​ły na boki drżą​ce czuł​ki wo​kół py​sków. Nie wiem, czy one tym wę​szą, czy jak, ale wi​dać było, że pró​bu​ją usta​lić, co to wy​da​je te dru​gie dźwię​ki. Gło​sy męż​czyzn idą​cych w na​szą stro​nę. – Szyb​ko! – szep​nę​łam do Ger​ry’ego. Bli​sko mie​li​śmy wiel​kie pole gwiaz​do​kwia​tów. Wczoł​ga​li​śmy się mię​dzy nie. – Czu​ję ogni​sko – usły​sza​łam ni​ski mę​ski głos. Po​zna​łam: to był wiel​ki, gru​by fa​cet, zwa​ny Di​xon Pod​nie​bie​ski. W ży​ciu za​mie​ni​łam z nim może kil​ka słów, ale za​li​czał się do tych ty​pów, któ​rych wszę​dzie peł​no, ga​da​ją gło​śno i na wszyst​kim się zna​ją. Zna​jo​mi Nie​bie​scy mó​wi​li, że jest pa​zer​ny na je​dze​nie i za​wsze bie​rze wię​cej niż mu się na​le​ży. – No, po​pa​trz​cie. Tam. Ogni​sko. Kto by je tu roz​pa​lał? – za​py​tał. – Może to John Czer​wo​niuch – po​wie​dział je​den z jego to​wa​rzy​szy. – Na na​zwy Mi​cha​ela! – mruk​nął ner​wo​wo dru​gi. – Co na na​zwy Mi​cha​ela? – za​drwił Di​xon. – Bo​isz się jed​ne​go ob​rost​ka i trój​ki jego kum​pli? – No nie, ale… – John Czer​wo​niuch! – za​grzmiał Di​xon. – Je​śli gdzieś tu je​steś, to spa​daj z na​szej do​li​ny, za​nim przyj​dzie​my po cie​bie z ki​ja​mi i sznu​ra​mi, jak na peł​za​ka! Co, mó​wisz, że chcesz przejść przez Śnież​ne Ciem​no? No to na co jesz​cze cze​kasz, sta​ry?! Na nas nie cze​kaj. AJ bo może spłyń Uj​ścio​spa​dem, co? I ty też, Tina Kol​czak! Nie myśl, że ura​tu​ją cię two​je kol​cza​ste wło​sy i ład​ne cyc​ki! Le​d​wie parę wstań temu by​li​śmy z tymi fa​ce​ta​mi jed​ną Ro​dzi​ną. Gdy​by​śmy ich wte​dy spo​tka​li, sta​nę​li​by, coś za​ga​da​li, po​wie​dzie​li, gdzie są ja​kieś drze​wo​sło​dy, albo za​py​ta​li, co tam sły​chać w na​szych gru​pach. Może by​śmy się nie lu​bi​li, ale to by​ło​by nie​waż​ne. By​li​śmy Ro​dzi​ną. – Za​ga​ście ten ogień – po​wie​dział Di​xon do ko​le​gów. – Jak do​brze pój​dzie, nie mają za​pa​so​wych wę​gli i będą mu​sie​li od te​raz żreć su​ro​we mię​so. Usły​sze​li​śmy sze​le​sty, gdy ga​łę​zia​mi roz​rzu​ca​li ogień po zie​mi. Któ​ryś jęk​nął, kie​dy wszedł na okruch żaru. – Sły​sza​łem, że Czer​wo​niu​cho​wie, jak go wy​ga​nia​li, dali mu na dro​gę sznu​ry, skó​ry i czar​nosz​kło – po​wie​dział któ​ryś inny. – Może gdzieś tu są i je so​bie zgar​nie​my. Do​tar​ło do mnie, że ten głos też ko​ja​rzę. To był Har​ry Pod​nie​bie​ski, szczu​pły mło​dziak z ner​wo​wy​mi, roz​la​ta​ny​mi ocza​mi, któ​ry za​czy​nał mó​wić i od razu jak​by prze​ska​ki​wał do

na​stęp​nej rze​czy, jak​by nie mógł ustać na miej​scu. Był le​d​wo ze trzy czte​ry łona star​szy niż ja i John. Kie​dyś mnie za​py​tał, czy się z nim po​śli​zgam. Po​wie​dział, że cały czas o mnie my​śli. – No to świet​nie, ro​zej​rzyj się – od​parł Di​xon Pod​nie​bie​ski. – Może coś znaj​dziesz. – Zno​wu pod​niósł głos: – Ger​ry i Jeff! Je​ste​ście tu gdzieś, głup​ki? Wa​sza mama za​mar​twia się o was. Nie​daw​no ją tu mi​nę​li​śmy, jak szła was szu​kać! Wra​caj​cie do Ro​dzi​ny, może wam jesz​cze da​ru​ją! Zer​k​nę​łam na Ger​ry’ego. Twarz miał bla​dą w świe​tle gwiaz​do​kwia​tów, ale le​żał nie​ru​cho​mo i nie obej​rzał się na mnie. – Nie. Nic tu ni​g​dzie nie wi​dzę – od​po​wie​dział Har​ry Pod​nie​bie​ski. – No to chodź​my da​lej – burk​nął Di​xon. Le​że​li​śmy w kwia​tach, aż prze​sta​li​śmy sły​szeć ich gło​sy i usły​sze​li​śmy tup, tup, tup wra​ca​ją​cych skocz​ków. Po​tem unie​śli​śmy ostroż​nie gło​wy i wsta​li​śmy. Pip, pip! – ro​bi​ły skocz​ki. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ły wszyst​kie drze​wa do​oko​ła, pom​pu​jąc z Pod​zie​mia go​rą​cy sok, jak za​wsze, obo​jęt​ne, czy my się śmie​je​my, pła​cze​my, śli​zga​my się czy umie​ra​my, wszyst​ko jed​no. Obo​jęt​ne, czy się lu​bi​my, czy nie​na​wi​dzi​my. – Aha, to tu je​ste​ście! – za​ry​czał Di​xon Pod​nie​bie​ski. Byli tyl​ko parę kro​ków da​lej, kuc​nę​li so​bie i cze​ka​li aż wsta​nie​my – Di​xon, Har​ry i paru in​nych mło​dych Pod​nie​bie​skich. Niech mnie fiut Toma! Na​bra​li nas. Di​xon mu​siał im coś po​ka​zy​wać rę​ka​mi, kie​dy mó​wił, że mają iść da​lej. Bie​gli​śmy i bie​gli​śmy, prze​ska​ki​wa​li​śmy przez stru​mie​nie, nur​ko​wa​li​śmy pod ni​ski​mi ga​łę​zia​mi. Skocz​ki ucie​ka​ły nam z dro​gi. PUP! PUP! Dwa drzew​ne lisy, roz​szar​pu​ją​ce zgni​łe​go, sta​re​go ko​zie​go tru​pa, ucie​kły z pi​skiem na drze​wo. Har​ry pew​nie był​by w sta​nie biec tak szyb​ko jak ja i Ger​ry, pew​nie ci inni mło​dzi też. Ale może sami nie wie​dzie​li, co zro​bią, kie​dy nas do​go​nią, może nie chcie​li się o tym prze​ko​ny​wać – bo trzy​ma​li się bli​sko wiel​kie​go, gru​be​go Di​xo​na, a ten szyb​ko się za​sa​pał. Za​raz zo​sta​wi​li​śmy ich da​le​ko w tyle, ale jesz​cze bie​gli​śmy, na wszel​ki wy​pa​dek. Wła​śnie prze​bie​ga​li​śmy koło Szczu​rzych Skał, kie​dy – bach! – sta​nę​li​śmy oko w oko z gru​pą ko​biet. – Ger​ry! Wszyst​kie były od Czer​wo​niu​chów. Mama Ger​ry’ego, Sue, mama Joh​na, Jadę, ich sio​stra An​gie i dwie dziew​czy​ny ob​rost​ki, Jan​ny i Can​di​ce. No i Sue Czer​wo​niuch od razu wy​buch​nę​ła pła​czem. Nie wie​dzia​ła, czy ma na Ger​ry’ego krzy​czeć, czy go przy​tu​lać, więc w re​zul​ta​cie ro​bi​ła i jed​no, i dru​gie. – Nic ci się nie sta​ło, skar​bie? – py​ta​ła, kie​dy w koń​cu uda​ło jej się opa​no​wać łzy. – Gdzie Jeff? Nic mu nie jest? Jak jego bied​ne stop​ki? Tak się o was mar​twi​łam. Jak mo​głeś mi to zro​bić, ty sa​mo​lub​ny ba​cho​rze? Skar​bie, cały je​steś i zdro​wy? Nic ci się nie sta​ło? Jak mo​głeś tak so​bie pójść bez sło​wa…? I tak cały czas. An​gie trzy​ma​ła się z tyłu, uśmiech​nię​ta, Jadę sta​ła jesz​cze da​lej, za​kło​po​ta​na, a ja tro​chę od nich ode​szłam, ra​zem z dwój​ką ob​rost​ków. Jan​ny Czer​wo​niuch lu​bi​łam. Była we​so​łą, dow​cip​ną, drob​niut​ką dziew​czy​ną z nie​to​py​skiem, któ​ra wie​dzia​ła, że uro​dą za wie​le nie wy​gra, więc bę​dzie we​so​ła i miła. Can​di​ce była niby w po​rząd​ku, ale

cią​gle chcia​ła, żeby wszyst​ko się wo​kół niej krę​ci​ło, żeby wszy​scy zwra​ca​li na nią uwa​gę, a gdy się tak nie dzia​ło, ro​bi​ła się opry​skli​wa. A kie​dy trze​ba było po​ga​dać z ludź​mi, ja​koś ich po​cie​szyć, w ogó​le się do tego nie przy​kła​da​ła. Zo​sta​wia​ła to ta​kim dziew​czy​nom jak Jan​ny. – Mo​żesz być, Tina, strasz​nie z sie​bie dum​na – po​wie​dzia​ła te​raz – bo nam wszyst​ko po​psu​łaś. Wiesz o tym? Na​sze ży​cie to te​raz jed​na bez​na​dzie​ja! Jan​ny kiw​nę​ła gło​wą. – Nie wiem, cze​mu w ogó​le z tobą roz​ma​wiam – po​wie​dzia​ła. – Par​szy​wie par​szy​wie się zro​bi​ło te​raz w Ro​dzi​nie, wszyst​ko przez Jef​fa i wa​szą trój​kę. Ob​rost​ków w ogó​le nie pusz​cza​ją ni​g​dzie sa​mych, tyl​ko z do​ro​sły​mi. I cały czas nas pil​nu​ją, że​by​śmy też nie ucie​kli. A wy le​piej bar​dzo bar​dzo uwa​żaj​cie. Da​vid, zna​czy, nasz Da​vid, Czer​wo​niuch, cho​dzi po wszyst​kich gru​pach i gada, że po​win​ni​śmy was po​trak​to​wać dużo ostrzej niż przed​tem, że trze​ba do​rwać Joh​na i wa​szą trój​kę i dać wam na​ucz​kę, żeby nikt już się nie od​wa​żył was na​śla​do​wać. Can​di​ce ja​koś od​pły​nę​ła od nas, kie​dy Jan​ny mó​wi​ła, i po​de​szła do An​gie i Jadę. – Jaką zno​wu na​ucz​kę, co? – wark​nę​łam. – Co nam zro​bi? Przy​bi​je do drze​wa jak Je​zu​sa, tak jak po​wie​dział na Spe​cja​łu? Chy​ba nie, co? Nie mia​ło to być py​ta​nie na se​rio, ale Jan​ny tak je ode​bra​ła. – Nie wiem – od​po​wie​dzia​ła po na​my​śle. – Nic kon​kret​nie nie mówi. Uwa​ża na sło​wa. Ca​ro​li​ne po​wie​dzia​ła, że John jest poza Pra​wem, praw​da, ale o wa​szej trój​ce jesz​cze nic nie mó​wi​ła. Zresz​tą, na​wet i John, kupa lu​dzi mówi, że to jesz​cze dzie​ciak, że do​brze mu wy​szło z tym lam​par​tem i że je​śli po​pro​si, po​win​ni​śmy go przy​jąć z po​wro​tem. Więc w su​mie nie wiem, ale… Obej​rza​ła się na resz​tę. Ger​ry już pła​kał. Sue bła​ga​ła go, żeby przy​pro​wa​dził Jef​fa i wró​cił do niej. An​gie ją po​pie​ra​ła. Jadę do​łą​cza​ła się, tro​chę od nie​chce​nia. Can​di​ce sta​ła koło niej ze znu​dzo​ną miną. Jan​ny przy​su​nę​ła się tro​chę bli​żej mnie. – Ale wiesz, Tina, strasz​nie się zro​bi​ło w Ro​dzi​nie, strasz​nie. W ży​ciu nie my​śla​łam, że ja​koś je​stem w niej za​mknię​ta. Nie my​śla​łam, że sie​dzę w niej tyl​ko dla​te​go, że nie wol​no mi pójść. Ale te​raz do​kład​nie tak się czu​ję, i wiesz co jest dziw​ne? Ja nie wi​nię o to Joh​na i cie​bie, Can​di​ce tak, ale ja w głę​bi ser​ca nie, bo ro​zu​miem, że to za​wsze tak było. Tyl​ko my tego nie wi​dzie​li​śmy. Po pro​stu nie zna​li​śmy ni​cze​go in​ne​go. Ro​zu​miesz, o co mi cho​dzi? Obej​rza​ła się zno​wu. Can​di​ce nas ob​ser​wo​wa​ła, ale sta​ła na tyle da​le​ko, że nic nie mo​gła sły​szeć. – A Da​vid Czer​wo​niuch pa​no​szy się w ca​łej ro​dzi​nie – do​da​ła Jan​ny. – I ta jego cho​ler​na Lucy Lu, któ​rej do ucha szep​czą Lu​dzie-Cie​nie i Oj​ciec Tom​my i Mat​ka An​ge​la cały czas jej mó​wią, co jest do​bre, a co złe. Cie​ka​we, że to się za​wsze zga​dza z tym, co mówi Da​vid! – To chodź do nas – po​wie​dzia​łam. – Nie mów ni​ko​mu, chy​ba że na​praw​dę mu ufasz, je​ste​śmy tyl​ko ka​wa​łek za Gar​dłem Zim​nej Ścież​ki, tro​chę na gó​rze, po le​wej stro​nie. Chodź, ła​two nas znaj​dziesz. I ścią​gnij kogo się da. Ale nie krzy​wo​sto​pów, jak​byś mo​gła. Już z jed​nym cho​ler​nym Jef​fem bę​dzie wy​star​cza​ją​co cięż​ko…

Sue za na​szy​mi ple​ca​mi za​czę​ła krzy​czeć na Ger​ry’ego. – Ty dur​ny sa​mo​lu​bie! Jak chcesz so​bie za​mar​z​nąć na Śnież​nym Ciem​nie, to pro​szę bar​dzo, ale Jeff, co to to nie! Jak on da so​bie tam radę? No jak? Nie mo​żesz mu po​zwo​lić tam iść! Nie mo​żesz! Ja chcę jesz​cze zo​ba​czyć swo​je​go ko​cha​ne​go chłop​ca! Masz go przy​pro​wa​dzić! Ger​ry przy​ci​skał dło​nie do twa​rzy. Cały się trząsł i szlo​chał. Dla nie​go to było za dużo. Ko​chał mamę, ko​chał Joh​na i Jef​fa też ko​chał. To były trzy naj​waż​niej​sze oso​by w jego ży​ciu i na​gle zro​bił się mię​dzy nimi kon​flikt i nie mógł być uczci​wy wo​bec każ​dej z nich, nie zdra​dza​jąc po​zo​sta​łych. – No chodź, Ger​ry – po​wie​dzia​łam mu sta​now​czo, wy​co​fu​jąc się do lasu. – Trze​ba iść. On tak ma. Ktoś musi mu roz​ka​zać. Od​wró​cił się do mnie. Od​wró​cił się do mamy. Chwy​ci​ła go za rękę. Spoj​rzał na mnie bła​gal​nie, ale nie wy​pu​ści​łam go ze swo​jej wła​dzy. W koń​cu wy​rwał się mat​ce i pu​ścił bie​giem przez las. – Ger​ry! – roz​dar​ła się Sue. – Ger​ry! Idź se gdzie chcesz, ale mo​je​go mai uszka masz mi przy​pro​wa​dzić! – Mamo, daj spo​kój – mru​czał Ger​ry, za ci​cho, żeby usły​sza​ła, tak do sie​bie. – Mamo, pro​szę. – Ger​ry! – wrzesz​cza​ła da​lej Sue. – Wra​caj! Mój skar​bie! Ko​cham cię! Wróć do nas! – Ja cię też ko​cham, mamo – mru​czał Ger​ry, zwal​nia​jąc i na wpół się od​wra​ca​jąc, jak​by się za​sta​na​wiał, czy jed​nak nie wró​cić. – Niech cię Gela, Ger​ry, idź no da​lej! – po​wie​dzia​łam mu. – Wy​bij to so​bie ze łba! Może za​brzmia​ło to tro​chę za ostro, ale prze​cież ja też mia​łam mamę i ją ko​cha​łam, i sio​stry, ciot​ki i bra​ci. Ja też ich wszyst​kich zo​sta​wi​łam. Za to, kie​dy wró​ci​li​śmy do Joh​na i Jef​fa, nie​źle się uśmia​li​śmy, bo oni zro​bi​li cały kom​plet skór za​kry​wa​ją​cych Joh​no​wi ręce i nogi i cia​ło i sto​py, i na​wet taką skó​rę na gło​wę, z dziu​ra​mi na oczy i usta. Wszyst​ko na​tłu​ści​li, żeby nie prze​ma​ka​ło od śnie​gu, a na sto pos kory po na​klej al i od spodu war​stwy gład​kiej koź​lej skó​ry, spe​cjal​nym gięt​kim kle​jem, któ​ry zro​bi​li ze zmie​sza​ne​go kle​ju z ko​pyt i go​rą​ce​go tłusz​czu. – Jak się to wszyst​ko na​ło​ży, moż​na się w tym ugo​to​wać – po​wie​dział John, wy​glą​da​jąc przez dziur​ki gło​wo​skó​ry. – A Jeff masę razy po​le​wał to wszyst​ko wodą, i nic nie na​ma​ka. Ścią​gnął ją z po​wro​tem. Mało kie​dy wi​dzia​łam go ta​kie​go szczę​śli​we​go i pod​eks​cy​to​wa​ne​go. – Włóż, Tina. Nie uwie​rzysz, ja​kie to cie​płe. Jeff ku​cał obok nie​go, przy wej​ściu do ja​ski​ni. Ob​ser​wo​wał nas, ale pa​trzył głów​nie na Ger​ry’ego. Cał​kiem jak​by jego za​tro​ska​na twarz była ja​kimś na​pi​sem, któ​ry po​trze​bo​wał tyl​ko od​czy​tać, żeby do​kład​nie wie​dzieć, co tam było mię​dzy nim a ich mamą – na​wet nie mu​sie​li​by​śmy ni​cze​go opo​wia​dać. – Co praw​da, zszy​cie tego wszyst​kie​go za​ję​ło nam wie​le go​dzin – po​wie​dział John – ale my​ślę, że za dru​gim ra​zem pój​dzie o wie​le szyb​ciej i le​piej. Da się to tak zro​bić, żeby ła​two się zdej​mo​wa​ło, tak jak ta gło​wo skó​ra. Wło​ży​łam to wszyst​ko, wyj​rza​łam przez dziu​ry na oczy, po​pa​trzy​łam po każ​dym z nich trzech po ko​lei.

– Kur​na, John, jak to śmier​dzi. Śmier​dzi jak w du​pie weł​nia​ka. John ro​ze​śmiał się. Ger​ry się ro​ze​śmiał. Jeff po​pa​trzył na mnie, jak​by mnie też pró​bo​wał od​czy​tać, choć wi​dział z mo​jej twa​rzy tyl​ko oczy. Po​tem też za​czął się śmiać, na​praw​dę we​so​ło, jak małe dziec​ko. I le​d​wo parę wstań póź​niej Jan​ny Czer​wo​niuch przy​szła się do nas przy​łą​czyć, ra​zem z przy​ja​ciół​ką Lucy Nie​to​perz i Meh​me​tem Nie​to​pe​rzem, któ​ry był jej ku​zy​nem. (Śmiesz​ny to był gość, ten Meh​met z wą​ską twa​rzą i spi​cza​stą bród​ką. Był miły, ale jak​by za​wsze coś ukry​wał i pa​trzył, jak​by tyl​ko cze​kał, aż zro​bisz z sie​bie dur​nia). A co do Lucy, niech mnie cyc​ki Geli, ona ga​da​ła i ga​da​ła i ga​da​ła, i my​śla​łam, że ni​g​dy się nie za​mknie. Pew​nie dla​te​go, że się bała. Za to Jan​ny do​brze było mieć przy so​bie. – Po​my​śla​łam, Tina, że przy​da ci się ktoś nor​mal​ny do to​wa​rzy​stwa – po​wie​dzia​ła mi, zer​ka​jąc z uko​sa na Joh​na, ca​łe​go w kle​ju i sznur​kach. Z nią tu bę​dzie we​se​lej, po​my​śla​łam. A po​tem, le​d​wie jed​no wsta​nie póź​niej, przy​szła czwór​ka dzie​cia​ków od Bro​okly​nów: Mikę, Di​xon (prze​waż​nie mó​wi​li​śmy na nie​go Dix), Gela i Cla​re. W Ro​dzi​nie ze wszyst​ki​mi się przy​jaź​ni​ła, zwłasz​cza z dużą, do​ro​słą Gelą; mo​głam jej na​praw​dę ufać, a i po​śmiać się z nią. A Dix, jej młod​szy brat, był ślicz​nym i do​brym chłop​cem, z któ​rym raz czy dwa zda​rzy​ło mi się po​ca​ło​wać i po przy​tu​lać. Jesz​cze parę go​dzin po​tem, kie​dy wszy​scy spa​li i przy​szła moja ko​lej trzy​mać war​tę, przy​szła moja sio​stra Jane i mój wiel​ki, tę​po​gło​wy brat Har​ry. Sły​sza​łam, jak wo​ła​ją na dole przy Gar​dle Do​li​ny: – Tina! Tina! To my! Z Jane na​praw​dę na​praw​dę się cie​szy​łam, ale Har​ry mnie zmar​twił. Cięż​ko my​ślał, cią​gle mu się coś my​li​ło i wście​kał się jak dziec​ko, a po​nie​waż siły miał tyle, co do​ro​sły fa​cet, cza​sem bar​dzo cięż​ko go było uspo​ko​ić. – Wiesz, Tina, w Rodz​nie zro​bi​ło się okrop​nie – po​wie​dzia​ła Jane. – Okrop​nie okrop​nie. Wszy​scy tyl​ko się kłó​cą, zrzu​ca​ją winę na sie​bie na​wza​jem i ga​da​ją strasz​ne strasz​ne rze​czy. Gru​ba sta​ra Liz jest jesz​cze bar​dziej po​nu​ra niż nor​mal​nie i cały czas się trzę​sie, że ktoś za​bie​rze jej sta​ro​stwo, tak jak to się sta​ło z Bel​la Czer​wo​niuch. Mama wa​riu​je. A cho​ler​ny Da​vid Czer​wo​niuch i jego ban​da łażą i za​cho​wu​ją się, jak​by to oni byli praw​dzi​wy​mi gło​wa​mi Ro​dzi​ny, a nie Ca​ro​li​ne i Rada. I w ogó​le, co ci lu​dzie wy​ga​du​ją! Jed​no, co mogę po​wie​dzieć, to że po​win​ni​ście na​praw​dę się pil​no​wać. Nie​któ​rzy ga​da​ją, że trze​ba do was przyjść i zmu​sić do po​wro​tu, inni, że trze​ba was wy​gnać na za​wsze, ale mało kto mówi, że trze​ba was po pro​stu zo​sta​wić w spo​ko​ju. – Ja​kich „was”, co? – za​py​ta​łam. – Sama te​raz je​steś „wy”. Je​steś z tymi, o któ​rych tak ga​da​ją. Jane wzru​szy​ła ra​mio​na​mi i za​sznu​ro​wa​ła swo​ją miłą i pa​skud​ną roz​cię​tą buź​kę. – Wiem. Zwa​rio​wa​łam chy​ba, albo co. John i ja wszyst​ko zor​ga​ni​zo​wa​li​śmy. Usta​li​li​śmy kto z kim idzie na po​lo​wa​nie. Ka​za​li​śmy lu​dziom szu​kać gli​ny, żeby zro​bić garn​ki, szu​kać czar​nosz​kła i zbie​rać fa​lo​ro​sty na liny i sznu​ry. Wie​dzie​li​śmy, że na​sze miej​sce to ta​jem​ni​ca, któ​ra szyb​ko roz​no​si się po Ro​dzi​nie, i nie​dłu​go do​wie się o nim ktoś, kto nas nie cier​pi, o ile już się nie do​wie​dział. Nie mie​li​-

śmy po​ję​cia, co będą chcie​li zro​bić, John wpadł jed​nak na po​mysł, że wszyst​kie cen​ne dla nas rze​czy trze​ba po​cho​wać w wie​lu róż​nych miej​scach, żeby nikt z Ro​dzi​ny nie mógł po pro​stu przyjść i zwę​dzić wszyst​kie​go od razu. Upie​rał się też, żeby wy​sta​wić czuj​ki po​wy​żej i po​ni​żej na​sze​go obo​zu. Na​wet doł​ki na ogień wy​ko​pa​li​śmy w trzech róż​nych miej​scach i pil​no​wa​li​śmy, żeby we wszyst​kich ża​rzy​ły się wę​gle – je​śli przyj​dą i roz​rzu​cą nam ogień, bę​dzie​my mo​gli zro​bić so​bie ko​lej​ny. Nikt nie lubi spę​dzać pół wsta​nia na roz​pa​la​niu ognia.

24.

John Czer​wo​niuch

Jan​ny, Lucy, Meh​met, Mike, Di​xon, Gela, Cla​re, Har​ry, Jane, Tina, Ger​ry, Jeff i ja. Trzy​na​ścio​ro nas te​raz było, a prze​cież mi​nę​ło le​d​wie tro​chę tro​chę wstań, od​kąd by​łem sam. (Bez Har​ry’ego mo​gli​by​śmy się obejść, ale nie mo​głem nic na to po​ra​dzić). Wszy​scy ci nowi lu​dzie szyb​ko za​do​mo​wi​li się na no​wym miej​scu nad Gar​dłem, za​czę​li traj​ko​tać, śmiać się, pisz​czeć i wy​głu​piać się, zu​peł​nie tak samo, jak ob​rost​ki w Ro​dzi​nie. Cza​sem czu​łem się tro​chę z boku tego wszyst​kie​go, tro​chę po​dob​nie jak kie​dyś w Ro​dzi​nie, bo mało kie​dy mi się chce krzy​czeć i wy​głu​piać. Ale kie​dy się tak po​czu​łem, przy​po​mi​na​łem so​bie, kto ich tu spro​wa​dził. – Mogą so​bie my​śleć, że przy​szli tu​taj, żeby być z Tiną, albo ze sobą na​wza​jem – po​wie​dzia​łem do sie​bie. – Ale gdy​by nie ja, nie by​ło​by tu żad​ne​go z nich. Ani jed​ne​go. Wszy​scy da​lej sie​dzie​li​by w Ro​dzi​nie, Krąg le​żał​by na swo​im miej​scu i wszyst​ko by​ło​by tak samo jak łona i łona temu. I ni​ko​mu nie przy​szło​by do gło​wy miesz​kać gdzie​kol​wiek in​dziej niż tam, na ku​pie, wo​kół Okrą​głej Po​la​ny, mię​dzy Wiel​ko​sta​wem, Dłu​go​sta​wem i ska​ła​mi. To mi po​ma​ga​ło, kie​dy tak so​bie przy​po​mi​na​łem. Po​ma​ga​ło mi po​zbyć się z gło​wy tego zim​ne​go ka​mie​nia, śmier​ci Bel​li, wy​do​być się spod nie​go. Po​ma​ga​ło mi też pa​mię​tać, że da​lej mu​szę pchać spra​wy na​przód. Je​śli zo​sta​wię wszyst​ko in​nym, nie bę​dzie żad​nych pla​nów. Będą jeść, spać, ba​wić się i śli​zgać, póki coś nie każe im prze​rwać. Nie będą pró​bo​wać z góry prze​wi​dzieć, co to bę​dzie to „coś” i jak so​bie z nim po​ra​dzić, kie​dy się po​ja​wi. No, trze​ba przy​znać uczci​wie, może Tina by pró​bo​wa​ła, może Gela Bro​oklyn i może na​wet Jeff, gdy​by tyl​ko po​my​ślał, że inni po​słu​cha​ją ma​łe​go krzy​wo​sto​pa, jesz​cze na​wet nie ob​rost​ka, bo jesz​cze po​rząd​nie nie ob​rósł wło​sa​mi – ale nikt inny. Pod ko​niec wsta​nia po​czu​li​śmy, że idzie mały ziąb, więc na​mó​wi​łem sió​dem​kę z nas, żeby nie kłaść się spać i pójść pro​sto na dół Zim​nej Ścież​ki na ko​zły. Wzię​li​śmy dzi​dy, sznu​ry, ja wzią​łem wszyst​kie skó​ry, któ​re zro​bi​li​śmy z Jef​fem, a Geny i Tina dwa ko​lej​ne ze​sta​wy skór, któ​re zro​bi​li sami z po​mo​cą Jef​fa. Umó​wi​li​śmy się tak, że ja, Ger​ry i Tina pój​dzie​my na górę, pod sam lód, a Jane, Meh​met, Lucy i Mikę, któ​rzy mie​li tyl​ko pa​so​skó​ry, skó​ry na ra​mio​na i gołe sto​py, za​cze​ka​ją na dole ścież​ki. Zgo​ni​my im ko​zły na dół.

Cała czwór​ka uśmia​ła się ze mnie, Tiny i Ger​ry’ego, kie​dy na​ło​ży​li​śmy na sie​bie te śmier​dzą​ce skó​ry, zwłasz​cza gdy na​cią​gnę​li​śmy gło​wo​skó​ry, któ​re za​kry​wa​ły nam twa​rze. Wi​dać było jed​nak, że im to tak​że za​im​po​no​wa​ło. To było coś no​we​go no​we​go – no​we​go, jak nic in​ne​go w Ro​dzi​nie, od cza​sów przed na​szym uro​dze​niem. Mu​sia​ły być kie​dyś cza​sy, w któ​rych lu​dzie wy​my​śla​li, jak zro​bić dzi​dy z czar​nosz​kłem, liny z fa​lo​ro​stów i jak ob​le​pić koń​ce pnia skó​ra​mi, żeby po​wsta​ła łód​ka, ale od daw​na daw​na wszyst​ko wy​glą​da​ło tak, jak​by​śmy za​po​mnie​li, że w ogó​le coś może wy​glą​dać ina​czej niż już jest. Po​szli​śmy w górę ścież​ki w tych skó​rach, ja, Tina i Ger​ry, wy​glą​da​jąc jak ja​kieś dziw​ne, nowe zwie​rzę​ta. Dla mnie to nie było po pro​stu po​lo​wa​nie na ko​zły, to była pierw​sza pró​ba wej​ścia wy​so​ko na Śnież​ne Ciem​no. Na drze​wie koło Okrą​głej Po​la​ny jest taki le​d​wo wi​docz​ny ry​su​nek, na​zy​wa się „Astro​nau​ta” i zro​bił go Tom my, Gela, albo któ​ryś z Trzech To​wa​rzy​szy. Jest na nim czło​wiek w dziw​nej Ko​smicz​nej Skó​rze, któ​ra po​zwa​la mu prze​żyć tak wy​so​ko wy​so​ko, że wca​le już tam nie ma po​wie​trza do od​dy​cha​nia. To je​den z tych lu​dzi, co wy​my​śli​li, jak się wy​do​stać z Zie​mi. I wła​śnie te​raz sam po​czu​łem się jak ten Astro​nau​ta, idąc w górę z Ger​rym i Tiną, w tych sztyw​nych, go​rą​cych, śmier​dzą​cych skó​rach. Czu​łem się jak Astro​nau​ta, któ​ry robi pierw​szy krok w nie​bo. I skó​ry w za​sa​dzie za​dzia​ła​ły! Gdzie​nie​gdzie tro​chę prze​mo​kły, szcze​gól​nie na sto​pach, więc nad tym trze​ba bę​dzie jesz​cze po​pra​co​wać. Ale na​wet tu​taj, przy sa​mym lo​dzie, było nam cie​pło cie​pło i choć w sto​py było tro​chę mo​kro, to nie mar​z​ły tak, jak​by były bose. Nie bo​la​ły, jak wte​dy, gdy sze​dłem na górę ze Sta​rym Ro​ge​rem. Z Ciem​na ze​szło pięć ko​złów ze świe​cą​cy​mi ja​sno ja​sno lamp​ka​mi na gło​wach – czte​ry duże i je​den mło​dy na sa​mym koń​cu. Wspię​li​śmy się na wzgó​rze w bok od ścież​ki i cze​ka​li​śmy aż nas miną – przy​szło mi do gło​wy, że skó​ry i w cym po​ma​ga​ją, bo dzię​ki nim pach​nie​my jak weł​nia​ki, nie jak lu​dzie – a po​tem skra​da​li​śmy się za nimi, krzy​ka​mi gwiezd​ni​ka ostrze​ga​jąc resz​tę na dole, żeby była go​to​wa. Weł​nia​ki po​wo​li scho​dzi​ły na dół, a my za nimi. Lamp​ki na ich gło​wach zbla​dły, kie​dy wy​szły ze Śnież​ne​go Ciem​na i zna​la​zły się w ja​snym, cie​płym le​sie. Go​dzi​nę póź​niej, pra​wie na sa​mym dole ścież​ki, ko​lej​ny raz krzyk​nę​li​śmy jak gwiezd​nik: Huum! Huum! Aaaa! Aaaa! – od​po​wie​dzie​li tam​ci. Zna​leź​li​śmy miej​sce, gdzie ścież​ka prze​cho​dzi​ła wą​skim prze​smy​kiem mię​dzy ska​ła​mi, i po​cho​wa​li​śmy się tuż nad nim. Aaaa! Aaaa! – za​wo​ła​ła zno​wu tam​ta czwór​ka i na​gle wszy​scy prze​sta​li wo​łać jak gwiezd​ni​ki i za​czę​li wrzesz​czeć jak pod​nie​co​ne ob​rost​ki, więc wie​dzie​li​śmy, że weł​nia​ki mu​sia​ły ich za​uwa​żyć i rzu​ci​ły się do uciecz​ki w na​szą stro​nę. Pierw​sze​go, któ​ry wszedł do prze​smy​ku, tra​fił Ger​ry kol​cza​ko​wą dzi​dą. Do​bry rzut, pro​sto pod szy​ję, w pierś. Grot tra​fił pro​sto w jed​no z serc i Ger​ry był cały w gę​stej, czar​nej krwi. Te​raz po​zo​sta​łe ko​zły nie wie​dzia​ły, co zro​bić. Zbo​cza po obu stro​nach był)’ ska​li​ste i stro​me stro​me. Ma​jąc sześć nóg, ła​two mo​gły​by na nie wejść, ale nie by​ło​by to szyb​ko i one o tym wie​dzia​ły, przez co się wa​hał)’, jak​by my​śla​ły, że jest jesz​cze ja​kieś inne wyj​ście. A my tym​cza​sem do​cho​dzi​li​śmy je od dołu i od góry. Dwóm uda​ło się wy​mknąć po ska​łach, ale ko​lej​ne​go du​że​go zro​bi​li​śmy, kie​dy pró​bo​wał się wspi​nać. Meh​met po​wie​dział, że to jego tra​fie​nie, ale w su​mie trud​no było dojść, kto był pierw​szy, bo kie​dy weł​-

niak pa​dał, dzi​dy ster​cza​ły z nie​go na wszyst​kie stro​ny. Cie​szy​li​śmy się bar​dzo bar​dzo. – W ży​ciu by​śmy nie zro​bi​li tych weł​nia​ków, gdy​by​śmy nie wleź​li tam – po​wie​dzia​łem póź​niej resz​cie. – To wła​śnie chcia​łem po​wie​dzieć Ca​ro​li​ne, pa​mię​ta​cie? Kie​dy jest taki krót​ki ziąb, ko​zły scho​dzą i wcho​dzą z po​wro​tem, za​nim kto​kol​wiek z Ro​dzi​ny zdą​ży tu dojść. Ale zro​bie​nie dwóch do​ro​słych weł​nia​ków to nie był ko​niec. Naj​lep​sze i naj​dziw​niej​sze i nowe, tak nowe, że nikt w ży​ciu o czymś ta​kim nie sły​szał i ni​cze​go ta​kie​go nie wi​dział, było to, że ja rzu​ci​łem się na mło​de​go ko​zła, kie​dy Ger​ry ro​bił jego mat​kę, i uda​ło mi się go przy​trzy​mać na zie​mi. Iiiiiik! Iiiiiik! Iiiiiik! Mło​dziak rzu​cał się jak sza​lo​ny, ko​pał pa​zu​rza​sty-mi ła​pa​mi, pisz​czał, ję​czał i darł się tak, że pę​ka​ły uszy. Lamp​ka na gło​wie mi​ga​ła i mi​ga​ła i mi​ga​ła, czuł​ki wa​riac​ko fa​lo​wa​ły, a wiel​ki okrą​gły pysk roz​dzia​wiał się sze​ro​ko, za​my​kał i zno​wu roz​dzia​wiał, jak​by nie mógł na​brać po​wie​trza. Omal mnie nie zrzu​cił, ale wte​dy Tina też się na nie​go rzu​ci​ła, a po​tem Jane i Meh​met. Lucy i Mikę wy​cią​gnę​li sznur, któ​ry wzię​li​śmy ze sobą, i za​wią​za​li mu pę​tlę na szyi, cia​sną, ale nie tak cia​sną, żeby się za​du​sił, ktoś inny zwią​zał mu tyl​ne nogi, a mnie przy​szło do gło​wy, żeby zdjąć gło​wo​skó​rę i na​sa​dzić mu na łeb, żeby nic nie wi​dział. Po​tem Lucy, Mikę i Meh​met trzy​ma​li go, wy​ry​wa​ją​ce​go się i mio​ta​ją​ce​go, a my z Tiną i Ger​rym zdej​mo​wa​li​śmy skó​ry, w któ​rych się go​to​wa​li​śmy. Moje były całe po​dar​te od kop​nia​ków ko​zioł​ka, a na ra​mie​niu mia​łem dłu​gą krwa​wią​cą ranę, któ​rej w tej go​rącz​ce w ogó​le nie za​uwa​ży​łem. Dwa za​bi​te weł​nia​ki nie​śli​śmy na zmia​nę, przy​wią​za​ne za nogi do dłu​gich ga​łę​zi, na zmia​nę też cią​gnę​li​śmy za sobą ży​we​go mło​de​go, po​ty​ka​ją​ce​go się po ka​mie​niach ze skó​rą na łbie. A po dro​dze zwie​rzak na​ro​bił ta​kie​go ha​ła​su, tak się darł, pisz​czał i ję​czał i za​pie​rał no​ga​mi, że w ogó​le nie usły​sze​li​śmy wrza​sków i krzy​ków do​cho​dzą​cych z na​sze​go obo​zu. Że coś się tam sta​ło, zo​rien​to​wa​li​śmy się do​pie​ro, kie​dy po ska​łach zbie​gły do nas dwie dziew​czy​ny: wiel​ka, wy​so​ka, roz​sąd​na Gela i jej mała, by​stra sio​strzycz​ka Cla​re. Zo​sta​wi​li​śmy ich przy gro​tach sze​ścio​ro, ale Dix po​szedł na górę ro​zej​rzeć się za mał​pa​mi, wziął łuk i strza​ły, więc kie​dy przy​szli lu​dzie z Ro​dzi​ny, było ich tyl​ko pię​cio​ro. Przy​szedł Da​vid Czer​wo​niuch i wiel​ki, tępy Met, co kie​dyś się przy​jaź​nił z Ger​rym i ze mną, gru​by sta​ry Di​xon Pod​nie​bie​ski i trzech ja​kichś ob​rost​ków. Roz​rzu​ci​li ogień, za​bra​li wszyst​kie skó​ry i mię​so, ja​kie zna​leź​li, i pró​bo​wa​li za​cią​gnąć Jan​ny z po​wro​tem do Ro​dzi​ny i Czer​wo​niu​chów. – Har​ry do​stał sza​łu – po​wie​dzia​ła przy​ja​ciół​ka Tiny, Gela, swo​im ni​skim gło​sem. – Tina, trze​ba ci było wi​dzieć two​je​go bra​cisz​ka. Nor​mal​nie rzu​cił się pro​sto na nich, z wiel​kim ry​kiem i wrza​skiem, więc tych dwóch, co trzy​ma​ło Jan​ny, mu​sia​ło ją pu​ścić i ucie​kać, bo wi​dzie​li, że zmiaż​dży ich jak peł​za​ka. – I Jan​ny po​bie​gła z po​wro​tem do nas – do​koń​czy​ła Cla​re. Była drob​ną dziew​czy​ną i nor​mal​nie ci​chą ci​chą, prze​waż​nie rzu​ca​ła jed​ną by​strą uwa​gę i cho​wa​ła się z po​wro​tem jak ziem​ny peł​zak do swo​jej nory, ale te​raz cała się trzę​sła trzę​sła, zbyt prze​ra​żo​na i zde​ner​wo​wa​na tym co się sta​ło, żeby przej​mo​wać się czymś poza tym. – Wszy​scy zła​pa​li​śmy za kije i dzi​dy i za​czę​li​śmy się drzeć, wszy​scy ra​zem, tak jak kie​dy bli​sko Ro​dzi​ny po​ja​wi się lam​part. Tyl​ko że to nie było na​praw​dę tak, bo to nie był je​den lam​part i wiel​ka kupa lu​dzi, ale ich było sze​ściu, w tym dwóch do​ro​słych fa​ce​tów, a nas tyl​ko pię​cio​ro. Bo nasz

Dix, Dix Bro​oklyn, po​szedł gdzieś na górę na nie​to​pe​rze, czy coś, więc poza ma​łym Jef​fem, je​dy​nym fa​ce​tem był Har​ry. Ja ci mó​wię, ba​li​śmy się strasz​nie strasz​nie. – Taa – po​wie​dzia​ła Gela. – Har​ry na​stra​szył ich tyl​ko na chwi​lę, kie​dy tak się rzu​cił z ki​jem, więc po​szli​śmy za cio​sem jak tyl​ko się dało, wszy​scy za​czę​li​śmy wrzesz​czeć i ma​chać dzi​da​mi, ale oni za​raz się do​my​śli​li, że jed​nak jest ich wię​cej. Wi​dać było, że to do nich po​wo​li do​cie​ra. Już mie​li z po​wro​tem się na nas rzu​cić, kie​dy z góry za​czął zbie​gać Dix. Wrzesz​czał i wy​ma​chi​wał dzi​dą. – Chy​ba po​my​śle​li, że wszy​scy na​gle wra​ca​cie – do​da​ła Cla​re – bo tyl​ko na nie​go spoj​rze​li, zła​pa​li te skó​ry i inne rze​czy, któ​re ukra​dli, i po​bie​gli. Chy​ba nie zo​rien​to​wa​li się, że to tyl​ko je​den gość. Ale z boku stał so​bie mały Jeff, i je​den z tych Pod​nie​bie​skich zdą​żył jesz​cze prze​wró​cić go i sko​pać… – Cooo?! – krzyk​nął od razu Ger​ry. – I coś mu…? – Nic mu nie jest, Ger​ry – od​po​wie​dzia​ła szyb​ko Cla​re. – Nie jest ran​ny ani nic ta​kie​go, a… Na​gle urwa​ła, bo do​pie​ro te​raz za​uwa​ży​ła weł​nia​ka z tą skó​rą na gło​wie. – Na na​zwy Mi​cha​ela! Co to ma być? – To weł​niak – po​wie​dział Ger​ry. – Żywy weł​niak. Po​trzy​maj go na tym sznu​rze chwi​lę, do​bra, Cla​re? Ja mu​szę le​cieć do Jef​fa. Dziw​ne to było. Ko​zio​łek przez cały czas darł się i pisz​czał, pew​nie za mat​ką, choć ta była zro​bio​na i wi​sia​ła na drą​gu tuż za nim – ale ani Cla​re, ani Gela aż do te​raz w ogó​le go nie za​uwa​ży​ły, tak jak my nie za​uwa​ży​li​śmy, że one da​le​ko przed nami krzy​czą i wrzesz​czą. Wła​śnie za​czy​na​łem so​bie zda​wać spra​wę, że to tak jest: lu​dzie czę​sto nie wi​dzą rze​czy, któ​rych się nie spo​dzie​wa​ją, na​wet je​śli je mają przed sa​mym no​sem. Do​brze to było wie​dzieć, to się mo​gło przy​dać. To ozna​cza​ło, że z każ​dej sy​tu​acji jest wię​cej wyjść niż się lu​dziom wy​da​je. Ale te​raz ścież​ką zbiegł z tu​po​tem brat Tiny, Har​ry. Cały był czer​wo​ny i spo​co​ny, dy​szał cięż​ko i prze​wra​cał wiel​ki​mi, wy​trzesz​czo​ny​mi oczy​ma. Zmar​twi​łem się. W ta​kim sta​nie wi​dzia​łem go w Ro​dzi​nie raz dwa razy. – Na cyc​ki Geli – mruk​nę​ła Tina. – On tak bę​dzie przez wie​le go​dzin. Ej, Tina, John! – za​wo​łał Har​ry swo​ją dzie​cin​ną mową. – Har​ry wy​go​nił ich ki​jem, Har​ry sam. Chcie​li za​brać Jan​ny, wiesz, Tina, ale Har​ry ich wy​go​nił. – Świet​nie, świet​nie, Har​ry! – po​chwa​li​ła go Tina. – Świet​na ro​bo​ta. Do​bra do​bra. Kie​dy po​de​szli​śmy pod ja​ski​nie, Ger​ry już ob​my​wał Jef​fa ka​wał​kiem zmo​czo​nej skó​ry. Mój mały ku​zyn miał tro​chę si​nia​ków na że​brach i pod​bi​te oko, ale to nie prze​szko​dzi​ło mu pod​ska​ki​wać i kuś​ty​kać od razu, kie​dy tyl​ko zo​ba​czył ma​łe​go ko​zioł​ka. Od​tąd był dla nie​go jak nowa ma​mu​sia. Nie od​stę​po​wał go na krok. Na​wet skó​rę do spa​nia wy​cią​gnął z ja​ski​ni, gdzie spał z Ger​rym, i roz​ło​żył ją dla ko​zioł​ka w jego za​gro​dzo​nej ja​ski​ni.

25.

Tina Kol​czak

Dix po​szedł po żar z za​pa​so​we​go dołu, że​by​śmy mo​gli z po​wro​tem roz​pa​lić na​sze głów​ne ogni​sko. Ubo​le​wał, że nie było go tu, kie​dy przy​szła ban​da Da​vi​da, i cały czas nas prze​pra​szał. Ja uwa​ża​łam, że mie​li​śmy spo​ro szczę​ścia, że go tu nie było. Gdy​by nie zbiegł na​gle z góry, kie​dy ban​da Da​vi​da się go nie spo​dzie​wa​ła, nie wy​stra​szy​li​by się go. Świet​ny był z nie​go chło​pak, przy​stoj​ny i do​brze zbu​do​wa​ny, ale za wiel​ki czy groź​ny to nie był. Gdy​by był tu przez cały czas, może by nie uda​ło się ich prze​pę​dzić. Wzię​li​śmy lam​par​ci nóż Joh​na, od​rą​ba​li​śmy nogę mar​twej mat​ce ma​łe​go ko​zioł​ka i ugo​to​wa​li​śmy ją z owo​ca​mi bia​łu​cha ze​bra​ny​mi przez resz​tę, kie​dy nas nie było. Jan​ny tro​chę po​pła​ki​wa​ła. Mia​ła pa​skud​ne si​nia​ki w miej​scach, gdzie ją ści​ska​li. Gela i Cla​re też tro​chę po​pła​ka​ły, a przez to brat Geli, Dix, zno​wu za​czął prze​pra​szać, że go tu nie było. – Niech mnie fiu​ty Toma i Har​ry’ego, Dix – po​wie​dzia​łam mu – daj już spo​kój, co? Prze​cież nie by​łeś na war​cie ani nic ta​kie​go, nie? Więc nie zro​bi​łeś nic złe​go, jak po​sze​dłeś so​bie na górę szu​kać cze​goś do je​dze​nia, tak samo jak my, kie​dy po​szli​śmy po​lo​wać. – Na war​cie? – rzu​cił Dix. – To może ja te​raz pój​dę na war​tę? Ko​lej Jan​ny, ale ona chy​ba le​piej niech so​bie od​pocz​nie. Ja po​pil​nu​ję pierw​szy, a wy się tro​chę wy​śpij​cie. (Bo prze​cież nie mie​li​śmy grup lu​dzi śpią​cych i wsta​ją​cych o róż​nych po​rach, jak w Ro​dzi​nie. Sami by​li​śmy jak jed​na gru​pa i cho​dzi​li​śmy spać mniej wię​cej ra​zem). – Do​bra. Har​ry może z tobą po​pil​nu​je, co, Har​ry? Har​ry? Do​bre parę go​dzin, za​nim się uspo​ko​isz, tak, Har​ry? Le​piej so​bie po​spa​ce​ruj tro​chę na war​cie, to ci przej​dzie. I za​raz wszy​scy poza Jef​fem po​ło​ży​li się i pró​bo​wa​li spać. Nie było ła​two za​snąć, ma​jąc gło​wę peł​ną wszyst​kie​go, co się sta​ło, a jesz​cze na do​kład​kę ten cho​ler​ny ko​zio​łek darł się i darł w ja​ski​ni. Parę go​dzin póź​niej Dix i Har​ry ze​szli, żeby obu​dzić mnie i Joh​na na war​tę. John zszedł na dół, żeby mieć na oku ścież​kę pro​wa​dzą​cą do na​sze​go obo​zu z lasu. Ja po​szłam na górę, po​nad ja​ski​nie, żeby pa​trzeć na całą do​li​nę i pil​no​wać, żeby nikt się nie za​kradł do nas od góry. By​łam taka zmę​czo​na zmę​czo​na, po​lo​wa​niem i tym wszyst​kim, że mu​sia​łam cały czas się ru​szać, żeby nie za​sy​piać. A i tak chwi​lę się zdrzem​nę​łam, zwy​czaj​nie na sto​ją​co. Chy​ba nie było to dłu​go, tak mi się wy​da​je, ale kie​dy się obu​dzi​łam, od razu wie​dzia​łam, że

coś się zmie​ni​ło. Coś było ina​czej. No i wte​dy na​praw​dę na​praw​dę się obu​dzi​łam. Kiep​ski to war​tow​nik, co za​sy​pia i nic nie za​uwa​ża, póki nie za​cznie się dziać na po​waż​nie. Jak to się mówi, za póź​no krzy​czeć „lam​part”, kie​dy jest już za pło​tem. Ale co wła​ści​wie się zmie​ni​ło? Słu​cha​łam i słu​cha​łam, aż po​czu​łam się, jak​by uszy ster​cza​ły mi z gło​wy na słup​kach, jak czuł​ki ko​zła. Świat brzmiał ja​koś ina​czej, a mimo to, kie​dy przy​słu​chi​wa​łam się każ​de​mu od​gło​so​wi z osob​na, wszyst​kie były zwy​czaj​ne, ta​kie, jak sły​szy się cały czas: krzy​ki pta​ków, ci​che gę​ga​nie nie​to​pe​rzy, stru​mie​nie spły​wa​ją​ce po ka​mie​niach ze Śnież​ne​go Ciem​na, hmmmf, hmmmf, hmmmf drzew do​oko​ła, nie​ustan​ne hmmmmmm ca​łe​go lasu… Zwy​czaj​ne, do​brze zna​ne edeń​skie od​gło​sy, któ​re się sły​szy cały czas, tak jak cały czas świe​cą lamp​ki w dole. – John?! – za​wo​ła​łam pół​gło​sem. – John?! Chcia​łam go za​py​tać, czy coś za​uwa​żył, albo czy wie, co się zmie​ni​ło, był jed​nak za da​le​ko, żeby mnie usły​szeć, a za gło​śno krzy​czeć nie chcia​łam. I do​pie​ro wte​dy uświa​do​mi​łam so​bie, co się zmie​ni​ło. To nie był ża​den nowy dźwięk. To był brak ja​kie​goś dźwię​ku. Ko​zio​łek się za​mknął. Wresz​cie prze​stał się drzeć. Może zdechł, po​my​śla​łam, i szcze​rze mó​wiąc, za bar​dzo się tym nie prze​ję​łam. My​śla​łam przede wszyst​kim, że, chwa​lić Gelę, nie prze​ga​pi​łam ja​kie​goś ko​lej​ne​go ata​ku! I już nie mo​głam się do​cze​kać, kie​dy wró​cę na moją skó​rę i za​snę so​bie bez tego cho​ler​ne​go ja​zgo​tu. Ale kie​dy skoń​czy​łam war​tę i szłam zbu​dzić Jane, żeby mnie zmie​ni​ła, zaj​rza​łam do ja​ski​ni ko​zioł​ka, żeby spraw​dzić, co się sta​ło. Jeff już nie le​żał przed wej​ściem na skó​rze, po​my​śla​łam więc, że po​szedł spać z Ger​rym, jak nor​mal​nie. Po​tem zaj​rza​łam przez płot, żeby zo​ba​czyć, jak tam ko​zio​łek. Wca​le nie zdechł. Le​żał na zie​mi i spał, na gło​wie ła​god​nie ja​rzy​ła się lamp​ka. Ale tak na​praw​dę zdu​miał mnie Jeff. Le​żał tam z nim, ra​zem, obej​mu​jąc ręką wło​cha​ty grzbiet, jak​by to był Ger​ry, tak jak z Ger​rym zwy​kle spa​li na swo​ich skó​rach. No, ale dwóch bra​ci na jed​nej skó​rze to jed​no, a weł​niak i czło​wiek to dru​gie. Chło​pa​czek z krzy​wo​sto​pa​mi i stwo​rze​nie o pła​skich, mi​go​czą​cych oczach, co się ni​g​dy nie za​my​ka​ją. Leżą ra​zem! Było to tak dziw​ne dziw​ne, że mu​sia​łam od razu za​wo​łać Joh​na, żeby to zo​ba​czył. By​łam taka zdu​mio​na zdu​mio​na, że chy​ba po​trze​bo​wa​łam, żeby ktoś mi po​wie​dział, że mnie oczy nie mylą. – Wy​glą​da, że bę​dzie miał tego swo​je​go ko​nia – szep​nął John. – Szcze​rze mó​wiąc, ni​g​dy bym nie my​śla​ła, że to się uda – od​szep​nę-łam mu. – Ale w su​mie też ni​g​dy nie my​śla​łam, że ktoś znisz​czy Ka​mien​ny Krąg albo roz​dzie​li Ro​dzi​nę na dwie czę​ści. Ob​ję​łam go w ta​lii, czu​jąc się tro​chę dum​na z tego, co mu się uda​ło, i po​dzi​wia​jąc siłę, jaką się mu​siał wy​ka​zać. On jed​nak nie za​re​ago​wał. Ani razu nie chciał się do mnie zbli​żyć, ten gość, dla któ​re​go rzu​ci​łam Ro​dzi​nę, ani razu, od​kąd przy​szli​śmy do nie​go z Jef​fem i Ger​rym. Te​raz cho​ciaż mia​łam koło sie​bie parę do​brych przy​ja​ció​łek, oprócz nie​go, dziw​ne​go Jef​fa i pu​sto​gło​we​go Ger​ry’ego. – Wiesz co – po​wie​dział po ja​kimś cza​sie – to był do​bry po​mysł, żeby po​cho​wać te wszyst​kie rze​czy. Wzię​li tyl​ko parę sta​rych skór ka​mie​ńia​ków i żad​nych po​rząd​nych weł​-

nia​ko​wych. Bo weł​nia​ko​wych po​trze​ba nam ile tyl​ko się da. Na​gle usły​sze​li​śmy do​cho​dzą​ce z dołu gło​sy. – John? Tina? Ger​ry? Przy​szło do nas tro​je ko​lej​nych dzie​cia​ków z Ro​dzi​ny, trój​ka Ry​bo​rze​ków, sio​stra i dwóch bra​ci – Su​zie, John​ny i Dave. Z nimi też się lu​bi​łam, szcze​gól​nie z małą Su​zie z jej by​strym i ostrym ję​zycz​kiem. *** Mały ko​zio​łek może się i za​mknął na parę go​dzin, ale to nie był ko​niec wrza​sków. Po ja​kimś cza​sie się zbu​dził, od​krył, że obok nie​go śpi Jeff, i za​czął pisz​czeć i mio​tać się jak przed​tem. Jeff pró​bo​wał go uspo​ko​ić, choć dra​pał go i ko​pał, ale w koń​cu mu​siał wy leźć przez płot i po​zwo​lić mu ro​bić, co chce, czy​li drzeć się i ko​pać ogro​dze​nie, przez cały czas, wsta​nie za spa​niem za wsta​niem. Iiiiiik! Iiiiiik! Iiiiiik! – Na cyc​ki Geli – po​wie​dzia​ła Su​zie Rybo rze​ka. – Może zli​tu​je​my się nad nim i go zje​my? I on się prze​sta​nie mę​czyć, i my. Ale oczy​wi​ście John na to nie po​zwo​lił, ani Jeff, choć cały był po​obi​ja​ny i po​ka​le​czo​ny od cio​sów twar​dy​mi pa​zu​ra​mi i ko​ści​stą gło​wą. John ka​zał dzie​cia​kom zejść do sta​wu i przy​nieść świe​że​go fa​lo​ro​stu, a do mi​ski na​lać wody. Inne wy​słał po owo​ce. Ale on nic nie zjadł. Po​pił tro​chę wody i tyle. Wi​dać było, że jest co​raz chud​szy i słab​szy. – Jeff, spójrz​my praw​dzie w oczy, on zdech​nie tak czy owak – po​wie​dział Meh​met Nie​to​perz. – Zjedz​my go le​piej, póki jest na nim tro​chę mię​sa, co? Rów​nie do​brze mógł​by ga​dać do ka​mie​nia. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Ten dźwięk obu​dził mnie dwa trzy wsta​nia po na​pa​ści Di​xco​na Pod nie​bie​skie​go i Da​vi​da. Był aku​rat taki czas, że ko​zio​łek sie​dział ci​cho i dużo osób po​ło​ży​ło się spać. Ja le​ża​łam w ja​ski​ni, a John na​prze​ciw​ko mnie na od​dziel​nej skó​rze do spa​nia. Nie te​raz, po​my​śla​łam, no nie, ko​lej​ny cho​ler​ny Spe​cjał! A póź​niej oczy​wi​ście so​bie przy​po​mnia​łam – pew​nie wszy​scy so​bie przy​po​mnie​li​śmy – że nie je​ste​śmy w Ro​dzi​nie. Róg z ga​łę​zi pu​sta​ka do​cie​rał z da​le​ka, z miej​sca, któ​re już nie było na​sze, i to spo​tka​nie nie było prze​zna​czo​ne dla nas, ale dla nich. I dziw​nie tro​chę się zro​bi​ło, bo prze​cież nie​na​wi​dzi​li​śmy Spe​cjał i i Rocz​nic, cią​gle stę​ka​li​śmy i ję​cze​li​śmy, że mu​si​my na nie cho​dzić, ale te​raz, kie​dy nie mo​gli​śmy na nie już pójść, jak​by za​tę​sk​ni​li​śmy za nimi. Smut​no było być poza tym wszyst​kim. – Jak my​ślisz, o czym oni tam będą roz​ma​wiać? – za​py​ta​łam Joh​na, kie​dy zo​ba​czy​łam, że też się obu​dził. – O czym będą de​cy​do​wać? – Pro​ste – po​wie​dział, z na​chmu​rzo​ną twa​rzą całą w pla​mach od róż​no​ko​lo​ro​wych skal​nych lam​pek. – O nas będą roz​ma​wiać. Będą de​cy​do​wać, co z nami zro​bić. Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Naj​pierw całe wsta​nie będą ga​dać – do​dał – a po​tem, je​śli po​sta​no​wią tu przyjść, bę​dzie co naj​mniej ko​lej​ne wsta​nie i spa​nie, za​nim do nas do​trą. My​ślę, że na ra​zie nie mu​si​-

my się nimi przej​mo​wać. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – No a po​tem? – za​py​ta​łam. – Wie​my, że Da​vid po​wie, że trze​ba nas wszyst​kich na​dziać na kol​ce jak Je​zu​sa. I wie​my, że Ca​ro​li​ne i Rada się na nic ta​kie​go nie zgo​dzą. Ale co w ta​kim ra​zie po​sta​no​wią? W koń​cu Ca​ro​li​ne, kie​dy cię wy​pę​dza​li, po​wie​dzia​ła, że wol​no na cie​bie po​lo​wać jak na zwie​rzę. A ile ona w ogó​le bę​dzie tam sze​fo​wać? Dłu​go po​trwa, za​nim Da​vid za​cznie wszyst​kim krę​cić? John wstał. – Mnie się zda​je, że jesz​cze tro​chę to po​trwa. A poza tym, nikt jesz​cze ni​g​dy w Ede​nie nie zro​bił dru​gie​go czło​wie​ka, ni​g​dy od sa​me​go Po​cząt​ku. Na​wet Da​vid bę​dzie się bał zo​stać tym, któ​ry to zmie​ni. W koń​cu bę​dzie mu​siał po​tem żyć mię​dzy na​szy​mi ma​ma​mi, cio​cia​mi, wuj​ka​mi i ko​le​ga​mi z gru​py, Ob​wią​zał się pa​so​skó​rą, wziął górę śnie​go​skór i wy​szedł, nie mó​wiąc, do​kąd idzie i co za​mie​rza, jak​by w ogó​le nie miał ze mną nic wspól​ne​go. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! I już nie mo​głam za​snąć, nie przy tych trą​bią​cych ro​gach i nie w tej pu​stej ja​ski​ni, któ​rą mie​li​śmy zaj​mo​wać wspól​nie, ale to nie było „wspól​nie”. Po ja​kimś cza​sie też wsta​łam i wy​szłam. Przy dole z ża​rem sie​dział Meh​met Nie​to​perz, ten chu​dy, ży​la​sty gość ze spi​cza​stą rudą bród​ką. Ostrzył ka​mie​niem kol​cza​ko​wą dzi​dę. – Wi​dzia​łeś Joh​na? Gdzie po​szedł? – za​py​ta​łam go. Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Do lasu, w tam​tą stro​nę. Może na ko​zły. Mikę Bro​oklyn nu​cił coś pod no​sem na skal​nej pół​ce nad ja​ski​nia​mi. Na ścież​ce w dole pil​no​wa​ła Lucy Nie​to​perz. – Tak, po​szedł na górę przez las, z tymi swo​imi śnie​go​skó​ra​mi, dzi​dą z czar​nosz​kła i wziął tro​chę żaru na ko​rze – po​wie​dzia​ła mi Lucy. – A co, po​kłó​ci​li​ście się, czy coś? Pa​trzy​ła na mnie zmru​żo​ny​mi oczy​ma. Świet​na była w wy​cią​ga​niu z lu​dzi se​kre​tów i roz​po​wia​da​niu ich na lewo i pra​wo. Ja się nie ode​zwa​łam. Po​szłam z po​wro​tem na górę. Po dro​dze do ja​ski​ni, gdzie spa​li​śmy ja i John, była ta, któ​rą zaj​mo​wał ko​zio​łek. Jeff stał we​wnątrz ogro​dze​nia. Ko​zio​łek jadł mu fa​lo​rost z ręki. – O, Jeff! Wresz​cie za​czął jeść! Był cał​ko​wi​cie sku​pio​ny na zwie​rzę​ciu i aż tro​chę pod​sko​czył, kie​dy się ode​zwa​łam. Pod​niósł na mnie wiel​kie oczy i uśmiech​nął się. – To się dzie​je na​praw​dę! – szep​nął. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę! W ko​lej​nej ja​ski​ni tro​chę da​lej spa​li Dix i Mikę Bro​oklyn. – Ej, Dix – szep​nę​łam. – Spisz? Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – ode​zwał się zno​wu róg, znad fał​szy​we​go Krę​gu na Okrą​głej Po​la​nie. Dix wy​szedł. Ob​ję​łam go. Chcia​łam tro​chę z kimś po​być – z kimś czu​łym i mi​łym.

26.

John Czer​wo​niuch

Przez cały czas by​łem roz​dar​ty roz​dar​ty. W tym miej​scu nie by​li​śmy bez​piecz​ni. Mu​sie​li​śmy jak naj​szyb​ciej się stąd wy​nieść, a to ozna​cza​ło prze​do​sta​nie się przez Ciem​no. Więc roz​pacz​li​wie sta​ra​łem się spę​dzać tam jak naj​wię​cej cza​su, żeby wy​pró​bo​wać wszyst​kie moż​li​we spo​so​by, wy​my​ślić, jak zro​bić lep​sze skó​ry, czy jak so​bie oświe​tlić dro​gę. Ale jed​no​cze​śnie, z tego sa​me​go po​wo​du, mu​sie​li​śmy się ustrzec przed ata​kiem ze stro​ny Ro​dzi​ny. Mu​sie​li​śmy uwa​żać, czy wszy​scy są ra​zem, czy nikt nie zo​stał sam. Dla​te​go mu​sia​łem jak naj​wię​cej sie​dzieć na Ciem​nie, ale jed​no​cze​śnie jak naj​le​piej pil​no​wać na​szej gru​py przy Gar​dle Do​li​ny. Więc, oczy​wi​ście, gdy tyl​ko się do​wie​dzia​łem, że miną co naj​mniej trzy wsta​nia, za​nim ktoś zno​wu przyj​dzie z Ro​dzi​ny, od razu po​sze​dłem na Śnież​ne Ciem​no. Nie mia​łem cza​su, żeby po​ga​dać o tym z Tiną. Gdy tyl​ko się do​wie​dzia​łem, śpie​szy​łem się bar​dzo bar​dzo na lód. A tam wło​ży​łem nowe sto​po​skó​ry skle​jo​ne nową mie​szan​ką kle​ju, za​pa​li​łem nową lam​pę, któ​rą zro​bi​łem z mo​krej, pu​stej ga​łę​zi wy​peł​nio​nej koź​lim tłusz​czem – przy​szło mi do gło​wy, że tłuszcz bę​dzie się pa​lił, ale ga​łąź zo​sta​nie – i sze​dłem na Ciem​no, aż za​czą​łem wi​dzieć tyl​ko po​ma​rań​czo​wy krąg śnie​gu wo​kół mo​je​go świa​tła i parę bu​cha​ją​cą z ust, i sły​sza​łem tyl​ko dźwię​ki, któ​re sam wy​da​wa​łem, od​bi​ja​ją​ce się echem od skal​nych ścian, któ​rych nie było wi​dać. Za​raz jed​nak ogień za​czął pry​chać i strze​lać i mu​sia​łem za​wró​cić. Kie​dy scho​dzi​łem z lodu, sto​po​skó​ry zno​wu mia​łem mo​kre, a drzew​no la​tar​ni wy​schło i za​czy​na​ło się pa​lić. Chcia​łem zro​bić tyl​ko jed​no – wło​żyć inne sto​po​skó​ry, z inną mie​szan​ką kle​ju, i za​pa​lić inną la​tar​nię, tym ra​zem wy​ło​żo​ną mo​krą gli​ną, i spró​bo​wać jesz​cze raz. Tak mało mie​li​śmy cza​su, żeby to wszyst​ko do​pra​co​wać! Ale wie​dzia​łem, że mu​szę wra​cać do Gar​dła, żeby być go​to​wym na to, co po​sta​no​wi​ła zro​bić Ro​dzi​na. Oka​za​ło się jed​nak, że nie mu​sia​łem się aż tak śpie​szyć z po​wro​tem. Zdą​ży​łem być przy ja​ski​niach przez całe wsta​nie i spa​nie i jesz​cze pół wsta​nia, za​nim do​szły do nas ja​kie​kol​wiek wie​ści z Ro​dzi​ny. Więk​szość od nas po​szła na po​lo​wa​nie, przy ja​ski​niach zo​sta​li​śmy tyl​ko ja, Tina, Jeff, Gela i Cla​re. Mie​li​li​śmy na​sio​na i zszy​wa​li​śmy koź​le skó​ry, kie​dy Mikę za​wo​łał z góry, że

idzie sześć sie​dem osób. Za​uwa​żył je, gdy prze​cho​dzi​ły przez prze​rwę mię​dzy drze​wa​mi. Za​raz po​tem Dix krzyk​nął z war​ty na dole, że też je wi​dział. Mo​gły to być co praw​da dzie​cia​ki, któ​re chcia​ły do nas do​łą​czyć, ale ni​g​dy nie przy​szło aż tyle za jed​nym ra​zem. Więc wy​glą​da​ło to ra​czej na Da​vi​da i jego ban​dę z ki​ja​mi i dzi​da​mi. Po​cho​wa​li​śmy skó​ry i inne rze​czy w roz​ma​itych kry​jów​kach, a po​tem ja, Tina i Gela też zła​pa​li​śmy za dzi​dy i kije i ze​szli​śmy w dół ścież​ki, zo​sta​wia​jąc pod ja​ski​nia​mi Mi​kea, Dixa i Jef​fa. Na​to​miast Cla​re po​szła za resz​tą, żeby po​wie​dzieć im, co się dzie​je. Go​ście z Ro​dzi​ny usły​sze​li, jak wo​ła​my do sie​bie, za​trzy​ma​li się i za​cze​ka​li na skra​ju lasu tuż przed Gar​dłem, w miej​scu, gdzie z Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki wy​pły​wa Stru​mień Zim​nej Ścież​ki i pły​nie do lasu Okrą​głej Do​li​ny. I to nie była ban​da Da​vi​da. Na ka​mie​niu sie​dzia​ła sama Ca​ro​li​ne, Gło​wa Ro​dzi​ny, a po bo​kach mia​ła śle​pe​go Toma Bro​okly​na i Can​dy Ry​bo​rze​kę. U jej stóp ku​ca​ła Jane Lon​dyn, Se​kret Tar​ka, a wo​kół sta​ło trzech mło​dych Lon​dy​nów ze szkla​ny​mi dzi​da​mi. Hmmmmmm, ro​bił las. Stru​mień szem​rał i chlu​pał po ka​mie​niach. Nad nimi świe​cił Gwiezd​ny Wir, tro​chę za​mglo​ny, ale na​dal ja​sny. Na​szą część lasu zna​li​śmy o wie​le le​piej od nich. Ukry​li​śmy się w polu gwiaz​do​kwia​tów pod drze​wa​mi, żeby ich po​ob​ser​wo​wać, tak jak przy po​lo​wa​niu na ko​zły. Nie wi​dzie​li nas, ale wie​dzie​li, że ich ob​ser​wu​je​my, i wi​dzie​li​śmy, że od​po​wied​nio do tego się za​cho​wu​ją. Ca​ro​li​ne i dwój​ka sta​ro​stów ga​wę​dzi​li so​bie, jak​by po pro​stu za​trzy​ma​li się na krót​ki od​po​czy​nek pod​czas spa​cer​ku po le​sie. Se​kret Tar​ka od​zy​wa​ła się od cza​su do cza​su swo​im cien​kim, fu​jar​ko​wym gło​si​kiem. Trzech mło​dych fa​ce​tów mia​ło znu​dzo​ne miny i ba​wi​ło się dzi​da​mi. – Spryt​nie – szep​nę​ła Tina – że to niby my mamy do nich przyjść. – Nie ma mowy, Tina, że​by​śmy do nich przy​szli. – No tak. Masz ra​cję. Ale może po pro​stu na​tknie​my się na nich, jak​by​śmy byli na po​lo​wa​niu? Uzna​łem, że to do​bry plan, więc tak zro​bi​li​śmy. Wy​szli​śmy po​wo​li z lasu i ode​gra​li​śmy nie zdzi​wie​nie (bo w ten spo​sób przy​zna​li​by​śmy się, że nasi war​tow​ni​cy sła​bo pil​nu​ją), ale jak​by obo​jęt​ność – że nie​spe​cjal​nie nas in​te​re​su​je, czy tam sie​dzą, czy nie. – Cześć, Ca​ro​li​ne! – za​wo​ła​łem. I usie​dli​śmy so​bie przy stru​mie​niu, ka​wa​łek od nich, i za​nu​rzy​li​śmy sto​py w wo​dzie, jak zmę​cze​ni my​śli​wi. Oni oczy​wi​ście wie​dzie​li, że uda​je​my, tak samo jak my o nich. I wie​dzie​li, że wie​my, i my wie​dzie​li​śmy, że wie​dzą. To spo​tka​nie było dla obu stron bar​dzo bar​dzo waż​ne, tak dla nas, jak i dla nich. I my, i Ro​dzi​na sta​no​wi​li​śmy po​waż​ny pro​blem dla sie​bie na​wza​jem i obie stro​ny bar​dzo po​trze​bo​wa​ły roz​mo​wy. Ale ta gra po obu stro​nach, to uda​wa​nie, że nic wiel​kie​go się nie dzie​je, też było bar​dzo waż​ne. To był spo​sób na wy​pra​co​wa​nie so​bie po​dej​ścia. To jed​nak nie zmie​nia​ło fak​tu, że dzie​je się coś waż​ne​go waż​ne​go, że to jed​na z tych chwil, któ​re lu​dzie za​pa​mię​ta​ją i będą od​gry​wać przez wie​le lat, jak Pier​ścień An​ge​li i Śmierć Tom​my’ego, albo od​lot Trzech To​wa​rzy​szy i moje znisz​cze​nie Krę​gu. To była jed​na z tych wiel​kich wiel​kich chwil i wszy​scy – ja, Tina, Ca​ro​li​ne, Se​kret Tar​ka – two​rzy​li​śmy ją ra​zem, wspól​nie by​li​śmy od​po​wie​dzial​ni za to, żeby po​wsta​ła jak naj​lep​sza opo​wieść. – Mamy do was spra​wę czy dwie, mo​gli​by​śmy je ob​ga​dać! – za​wo​ła​ła Ca​ro​li​ne.

– Ja​sne – od​po​wie​dzia​ła Tina. – Tyl​ko ochło​dzi​my so​bie sto​py. Może po​dej​dzie​cie tu​taj? Zer​k​nę​ła na mnie z uko​sa i rzu​ci​ła mi po​ro​zu​mie​waw​czy śli​zgan​ko-wy uśmie​szek, pew​nie taki sam jak wte​dy w Ro​dzi​nie, kie​dy pierw​szy raz spo​tka​li​śmy się nad Głę​bo​kim Sta​wem. I na mo​ment zro​bi​ło mi się smut​no smut​no, bo do​strze​głem, jaka prze​paść po​wsta​ła przez te wszyst​kie spra​wy – przez Krąg, Bel​lę i tak da​lej – mię​dzy tym, jak było kie​dyś i jak jest te​raz. Cał​kiem jak​bym, nisz​cząc Krąg, prze​stał być po pro​stu Joh​nem Czer​wo​niu​chem i za​ło​żył ja​kąś ma​skę. Tak jak mó​wi​łem, w przy​szło​ści będą o tym od​gry​wać Przed​sta​wie​nie. Ja​kaś ko​bie​ta bę​dzie uda​wać Ca​ro​li​ne, ja​kaś dziew​czy​na – Tinę, ja​kiś mło​dy gość za​gra mnie, tak jak John Bro​oklyn grał Tom​my ego Schne​ide​ra na Rocz​ni​cy, kie​dy Krąg jesz​cze le​żał na miej​scu. Ale wi​dzia​łem tak​że, że cho​dzi nie tyl​ko o tę hi​sto​rię w przy​szło​ści. Już te​raz, kie​dy to się dzie​je po raz pierw​szy, wła​ści​wie two​rzy się Przed​sta​wie​nie, w któ​rym je​stem ak​to​rem, gram rolę. Nie je​stem po pro​stu sobą. Gram sam sie​bie. Nie było jed​nak cza​su, żeby się nad tym te​raz za​sta​na​wiać. – Nic wam kul​tu​ry nie przy​by​ło, ob​rost​ki! – za​wo​ła​ła Ca​ro​li​ne, oglą​da​jąc się na resz​tę ze znu​żo​ną miną. – Nic a nic nie do​ro​śli​ście. Wsta​li i po​de​szli do nas, zmę​czo​nym, do​ro​słym kro​kiem, jak​by​śmy byli nie​grzecz​ny​mi ma​lu​cha​mi, co nie chcą się po​ło​żyć spać. A za nimi ru​szy​ło trzech mło​dych męż​czyzn z czar​nosz​kla​ny​mi dzi​da​mi. Ich też zna​łem: Har​ry, Ned, Ric​ky. – Świet​ny ruch, Ca​ro​li​ne – mruk​nę​ła Tina, jak​by​śmy oglą​da​li par​tię sza​chów – świet​ny ruch, uznać nas za dzie​cia​ki. Wy​cią​gnę​li​śmy sto​py ze stru​mie​nia, otrzą​snę​li​śmy je z wody i wsta​li​śmy. – Po​sta​no​wi​li​śmy zło​żyć wam pro​po​zy​cję – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. – Po​sta​no​wi​li​śmy, że mo​że​cie zo​stać wła​sną gru​pą, gru​pą Zim​nej Ścież​ki – z wła​snym sta​ro​stą i mo​że​cie miesz​kać tu​taj, od​dziel​nie od resz​ty Ro​dzi​ny. Ale na​dal bę​dzie​cie czę​ścią Ro​dzi​ny. Mu​si​cie przy​cho​dzić na Rocz​ni​ce i Spe​cja​le, mu​si​cie prze​strze​gać de​cy​zji Ro​dzi​ny i praw Ro​dzi​ny. – A jak tam Da​vid Czer​wo​ni uch i jego kum​ple? – za​py​ta​łem. – Od​po​wia​da im to? Ca​ro​li​ne nie oka​za​ła żad​nych emo​cji. – Są czę​ścią Ro​dzi​ny i będą tego prze​strze​gać – po​wie​dzia​ła. – My tego do​pil​nu​je​my – do​dał śle​py, sta​ry Tom Bro​oklyn, prze​wra​ca​jąc oczy​ma we wszyst​kie stro​ny. – No to świet​nie – od​par​łem. – Ale my nie je​ste​śmy gru​pą. Je​ste​śmy dru​gą Ro​dzi​ną. Od​dziel​ną, sa​mo​dziel​ną Ro​dzi​ną. Ca​ro​li​ne prych​nę​ła. – John, nie ga​daj bzdur, nie mo​że​cie być żad​ną Ro​dzi​ną! Jest tyl​ko jed​na Ro​dzi​na. Wszy​scy po​cho​dzi​my od jed​nej mat​ki i jed​ne​go ojca. Tak jest i już. – Ca​ro​li​ne, na fiu​ty Toma i Har​ry’ego – wy​buch​nę​ła Tina. – Śmiesz coś ta​kie​go mó​wić? Sama po​wie​dzia​łaś Joh​no​wi, że nie jest już czę​ścią Ro​dzi​ny. Po​wie​dzia​łaś, że nie do​ty​czą go Pra​wa. Ze moż​na go trak​to​wać jak zwie​rzę. Jak drzew​ne​go lisa albo peł​za​ka, po​wie​dzia​łaś. Po​ło​ży​łem dłoń na jej dło​ni, żeby ją uci​szyć. Faj​nie, że mnie po​par​ła, ale niech już nie mówi, bo to nie o to cho​dzi. Nie mie​li​śmy tu roz​ma​wiać o tym, co jest do​bre, a co złe. Ani ja nie lu​bi​łem Ca​ro​li​ne, ani ona mnie, ale tu nie cho​dzi​ło o na​sze uczu​cia. Cie​ka​we, że

obo​je z Ca​ro​li​ne do​sko​na​le to ro​zu​mie​li​śmy – i tak na​praw​dę tyl​ko my. Obo​je wie​dzie​li​śmy, że mamy tu zbu​do​wać ze słów taki kształt, któ​ry bę​dzie dla obu stron do przy​ję​cia. Nie było w tym nic oso​bi​ste​go. Nie była to na​wet wal​ka, ra​czej wspól​na pra​ca, nie tak bar​dzo róż​nią​ca się od tego, co ro​bił Sta​ry Ro​ger, kie​dy za​sia​dał z ka​wał​kiem czar​nosz​kła i ro​bił grot do dzi​dy, albo jed​no​no​gi Jef​fo Lon​dyn, kie​dy ciął pień i ro​bił z nie​go nową łódź. – Praw bę​dzie​my prze​strze​gać, bo po​trze​bu​je​my ich tak samo jak wy. Ale nie bę​dzie​my przy​cho​dzić na wa​sze spo​tka​nia i nie bę​dzie​my ro​bić, co nam po​wie​cie. – Nie mo​że​my po​zwo​lić, żeby ob​rost​ki ro​bi​ły, co ze​chcą – mruk​nę​ła Can​dy Ry​bo​rze​ka swo​im ci​chym gło​sem. – Ina​czej każ​dy, kto w Ro​dzi​nie za coś obe​rwie, od razu przy​le​ci tu do was, albo uciek​nie gdzieś i za​ło​ży so​bie ko​lej​ną wła​sną Ro​dzi​nę. – No, a kogo to w ogó​le… – za​czę​ła Cla​re, ale jej prze​rwa​łem. – Ra​cja, Ca​ro​li​ne. W tym się z tobą zga​dza​my. Nie chce​my, żeby wszyst​ko się roz​pa​dło. Ca​ro​li​ne prych​nę​ła. – No, li​to​ści… – Więc zrób​my po​ro​zu​mie​nie – po​wie​dzia​łem – po​ro​zu​mie​nie mię​dzy dwie​ma Ro​dzi​na​mi, tak jak cza​sem się robi po​ro​zu​mie​nie mię​dzy dwie​ma gru​pa​mi w Ro​dzi​nie, kie​dy jest mię​dzy nimi ja​kiś spór. Ca​ro​li​ne ro​zej​rza​ła się po sta​ro​stach grup, szu​ka​jąc wspar​cia. – Po​ro​zu​mie​nie, tak – po​wie​dzia​ła – ale mię​dzy resz​tą Ro​dzi​ny a gru​pą Zim​nej Ścież​ki. – Niech mnie fiut Har​ry’ego – wtrą​ci​ła się na​sza Gela. – Nie my​ślisz chy​ba, że się ze sobą zgo​dzi​my, je​śli bę​dziesz tak… Ja jed​nak znów prze​rwa​łem. – Mo​żesz nas so​bie na​zy​wać jak chcesz, Ca​ro​li​ne, ale w po​ro​zu​mie​niu bę​dzie sta​ło, że nie przy​cho​dzi​my na żad​ne Rocz​ni​ce ani Spe​cja​le. Ca​ro​li​ne znów obej​rza​ła się na resz​tę. Can​dy Ry​bo​rze​ka wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. Tom kiw​nął gło​wą. – Do​bra – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne – ale w ta​kim ra​zie nie wol​no wam się w ogó​le do nas zbli​żać. Wy​cho​dzić poza Gulę Lawy. – To nie… – za​czę​ła Tina, lecz ja znów do​tkną​łem ręką jej dło​ni, żeby ją uci​szyć. Wie​dzia​łem, że po​trze​bu​je​my ja​kiejś gra​ni​cy mię​dzy nami i Ro​dzi​ną, tak samo oni, żeby to w ogó​le się spraw​dzi​ło, więc od razu się zgo​dzi​łem. – Do​brze. My nie wy​cho​dzi​my za Gulę Lawy, o ile wasi lu​dzie też nie będą jej prze​kra​czać od wa​szej stro​ny. Ca​ro​li​ne obej​rza​ła się na resz​tę. Nie było sprze​ci​wów. Kiw​nę​ła gło​wą. – I mu​si​cie prze​stać za​bie​rać na​szych ob​rost​ków – do​da​ła. – Prze​stać ich na​ma​wiać, żeby do was przy​szli, i ode​słać, je​śli… Iiiiiik! Iiiiiik! Iiiiiik! Wszy​scy pod​sko​czy​li. Ca​ro​li​ne i Tom i Can​dy i Se​kret Tar​ka i trzech mło​dych Lon​dy​nów, wszy​scy pod​sko​czy​li jed​no​cze​śnie. To zno​wu roz​darł się nasz mały ko​zio​łek, za na​szy​mi ple​ca​mi, na gó​rze. Wi​dzia​łem, że wszy​scy są za​fa​scy​no​wa​ni, ale nie chcą tego oka​zać. Na​sza czwór​ka mimo woli uśmiech​nę​ła się do sie​bie. – To pew​nie ten mały ko​zioł, o któ​rym sły​sze​li​śmy, tak? – za​py​ta​ła sztyw​no Ca​ro​li​ne. Ktoś od nas mu​siał spo​tkać w le​sie ko​goś z Ro​dzi​ny i mu o tym opo​wie​dzieć.

– Po​dob​no zła​pa​li​ście go żyw​cem. I trzy​ma​cie w ja​ski​ni, za pło​tem – do​da​ła. Chcia​ła udać, że jej to nic nie ob​cho​dzi, ale nie była w sta​nie opa​no​wać cie​ka​wo​ści. – Po co?-za​py​ta​ła w koń​cu, z zim​nym, peł​nym zdzi​wie​nia uśmiesz​kiem. Tro​chę się jej ma​ska zsu​nę​ła, więc ja swo​jej też da​łem się tro​chę zsu​nąć, bo by​łem na nią wście​kły wście​kły, że w ogó​le po​trze​bu​je za​da​wać to py​ta​nie. – Na ser​ce Geli, Ca​ro​li​ne! Co za sens w kół​ko opo​wia​dać na każ​dej Rocz​ni​cy, jak waż​ne jest pa​mię​ta​nie o Ziem​skich Rze​czach, je​śli nie chce​my się ni​cze​go z nich na​uczyć? Ho​du​je​my ko​nia, tak jak na Zie​mi. My​śla​łem, że to jest oczy​wi​ste oczy​wi​ste. Par​sk​nę​ła po​gar​dli​wie. – Ko​nia! Na Gelę, John, ziem​skie zwie​rzę​ta nie były ta​kie jak na​sze! Wszy​scy to wie​dzą. Były bar​dziej jak lu​dzie. I mia​ły oczy… – No to się prze​ko​na​my, praw​da? Po​my​śle​li​śmy, że war​to spró​bo​wać. Ale za​raz, mó​wi​łaś, że chcesz, że​by​śmy nie przyj​mo​wa​li już wię​cej ob​rost​ków? – John, nie mo​że​my się na to zgo​dzić! – wtrą​ci​ła się Tina. Do​tkną​łem jej ręki jesz​cze raz, żeby po​ka​zać, że wiem, co ro​bię. – Wiesz co, Ca​ro​li​ne – po​wie​dzia​łem – umów​my się tak: przez pierw​sze pięć wstań, tyl​ko pięć, każ​dy ob​ro​stek, któ​ry ze​chce do nas przyjść, bę​dzie mógł. W ten spo​sób po​zbę​dziesz się wszyst​kich, co ro​bi​li​by ci tyl​ko pro​ble​my. A po​tem, zgo​da, nie przyj​mu​je​my. Od​sy​ła​my z po​wro​tem. Ce​lo​wo nie po​pa​trzy​łem na Tinę. – Na​stęp​na rzecz – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. – Je​śli po tej stro​nie Guli Lawy tyl​ko wy bę​dzie​cie po​lo​wać, to my bę​dzie​my strat​ni na ko​złach. Po​win​ni​ście parę nam od​da​wać. – Prze​cież ma​cie całą resz​tę lasu! – sprze​ci​wi​ła się Gela. – To my bę​dzie​my strat​ni na ko​złach. Ja mia​łem inny po​mysł. – Do​brze, Ca​ro​li​ne, ale my też paru rze​czy po​trze​bu​je​my. Po​wiedz​my, że damy wam jed​ne​go ko​zła bez skó​ry na okres, bo skór po​trze​bu​je​my dla sie​bie, a wy nam da​cie coś w za​mian. Dwie gar​ści czar​nosz​kła albo dwie koź​le skó​ry. – O nie, to jest dużo za dużo! – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. Ale w koń​cu tak się wła​śnie umó​wi​li​śmy. Co okres, przy Guli Lawy ma być prze​ka​za​ny je​den oskó​ro​wa​ny ko​zioł i w za​mian skó​ry albo szkło. – To zna​czy, do​pó​ki się stąd nie wy​nie​sie​my – po​wie​dzia​łem – póki nie przej​dzie​my przez Śnież​ne Ciem​no i nie znaj​dzie​my so​bie wła​sne​go lasu. – Ra​czej, póki nie pój​dzie​cie na Śnież​ne Ciem​no i wszy​scy nie po​mar​z​nie​cie na śmierć – od​par​ła Ca​ro​li​ne i za​śmia​ła się po​nu​ro. Po​tem spoj​rza​ła ostro na Gelę, któ​ra w koń​cu była z tej sa​mej gru​py co ona, z Bro​okly​nów. – Ale to​bie, Gela, to się dzi​wię. Za​wsze mia​łam cię za roz​sąd​ną dziew​czy​nę. Na​wet pla​no​wa​łam, że za dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści łon zo​sta​niesz sta​ro​stą gru​py. Na​praw​dę chcesz zgi​nąć na Ciem​nie ra​zem z sio​strą i bra​tem? Gela za​wsze wy​da​wa​ła się do​ro​sła, na​wet kie​dy była jesz​cze mała, te​raz jed​nak zwie​si​ła gło​wę jak dziec​ko. -John ma chy​ba ra​cję, że po​trze​ba nam wię​cej prze​strze​ni – mruk​nę​ła ci​cho ci​cho, tak że

le​d​wo usły​sze​li​śmy. Ca​ro​li​ne wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Rób co chcesz, ale ja je​stem tobą roz​cza​ro​wa​na, a two​ja mama ni​g​dy ci nie da​ru​je. Se​kret Tar​ka przez cały ten czas spi​sy​wa​ła wszyst​ko, co usta​li​li​śmy, wy​skro​bu​jąc to zę​bem lam​par​ta na ka​wał​ku kory, z wy​sta​wio​nym w sku​pie​niu ję​zy​kiem. ONI PSZESZ​CZEG PRAW ONI BEZ ROCZ​NIC I SPEC NIE WOL​NO Z4 GULĘ 5 WSTAŃ PO​TEM ŻAD​NYCH NO​WYCH 1KOZ BEZ SKÓ​RY NA OKRES A MY2 SZKIEŁ ALBO 2 SKÓ​RY – John, wy​drap pod spodem imię – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne – żeby po​ka​zać, że się zga​dzasz. Nie spoj​rza​łem na Tinę. Wie​dzia​łem, że się jej nie spodo​ba, że zga​dzam się na ta​kie rze​czy, choć wcze​śniej tego nie prze​ga​da​łem ani z nią, ani z ni​kim in​nym, a nie chcia​łem jej dać oka​zji do ro​bie​nia gniew​nych ge​stów, bo lu​dzie Ca​ro​li​ne na pew​no by to za​uwa​ży​li. Może jej się nie po​do​bać, że rzą​dzę, ale tak wła​śnie to bę​dzie. Dla​te​go nie zsze​dłem do niej, Jef​fa i Ger​ry’ego, kie​dy pierw​szy raz przy​szli. Bo chcia​łem, żeby było ja​sne, że to oni się do mnie przy​łą​cza​ją. Gdy​by nie ja, nie by​ło​by tu ni​ko​go in​ne​go. – Do​brze – po​wie​dzia​łem – ale Se​kret Tar​ka musi wy​pi​sać jesz​cze dru​gą korę, dla nas, i ty ją pod​pi​szesz. – No wiesz, John? – po​wie​dzia​ła Ca​ro​li​ne. Jed​nak nie od​mó​wi​ła. Wy​gra​łem tę run​dę ła​two i po​my​śla​łem so​bie, że może te​raz jest do​bry mo​ment, że​by​śmy to my się za​cho​wa​li jak do​ro​śli. – To może po​dej​dzie​cie i zo​ba​czy​cie na​sze​go ko​zioł​ka? – po​wie​dzia​łem. – Po​czę​stu​je​my was mię​sem i owo​ca​mi na dro​gę. Bę​dzie​cie mile wi​dzia​ni. Gela, prze​bie​gła​byś się na górę i do​rzu​ci​ła do ognia? Już so​bie wy​obra​ża​łem tę hi​sto​rię: John i Ca​ro​li​ne się go​dzą.

27.

Tina Kol​czak

– To się nie utrzy​ma – po​wie​dzia​łam Joh​no​wi. – Ona nie za​pa​nu​je na dłu​żej nad Da​vi​dem i jego ban​dą. W ogó​le nie je​stem prze​ko​na​na, że sama chce do​trzy​mać tej umo​wy. – Ja​sne, dłu​go się nie utrzy​ma – od​parł krót​ko – ale tro​chę tak, czy​li zy​ska​my na cza​sie. – Wy​glą​dał na zmę​czo​ne​go. Zmę​czo​ne​go zmę​czo​ne​go. – A nam po​trze​ba cza​su. Masę cza​su, ile tyl​ko się da, żeby się przy​go​to​wać na Śnież​ne Ciem​no. Wzię​łam go za rękę, tro​chę się spo​dzie​wa​jąc, że zno​wu mi się wy​rwie, ale on, co dziw​ne, wca​le tak nie zro​bił. Od​po​wie​dział uści​skiem, a póź​niej, kie​dy po​ło​ży​li​śmy się na skó​rach pod ja​ski​nio​wy​mi lamp​ka​mi, też się do mnie przy​su​nął i tak ła​god​nie się po​śli​zga​li​śmy, nie jak kie​dyś, z sa​pa​niem, po​ce​niem się i ob​ła​pia​niem, zu​peł​nie nie tak, jak to prze​waż​nie ro​bią ob​rost​ki, ale po​wo​li i spo​koj​nie, tak jak się cza​sem wi​dzi u do​ro​słych w gwiaz​do​kwia​tach, u do​ro​słych, któ​rzy się do​brze zna​ją i od daw​na przy​jaź​nią – i tak so​bie tro​chę się po​śli​zga​ją, tro​chę po​ga​da​ją, tro​chę po​przy​tu​la​ją, a po​tem ro​zej​dą się do swo​ich grup. *** Miał ra​cję z tą umo​wą. My się na​szej czę​ści trzy​ma​li​śmy – na​wet ode​sła​li​śmy parę dzie​cia​ków, któ​re pró​bo​wa​ły się do nas przy​łą​czyć po tych pię​ciu pierw​szych wsta​niach – i dało nam to tro​chę cza​su. Czy​li mniej wię​cej dzie​sięć okre​sów, wię​cej niż łon czas: do​cho​wa​li​śmy się za ten czas dwóch ko​lej​nych mło​dych ko​zioł​ków, ten pierw​szy wy​rósł i wszyst​kie trzy wy​uczy​li​śmy na ko​nie, któ​re po​zwa​la​ją nam wkła​dać rze​czy na grzbiet, przy​cho​dzą, kie​dy je wo​ła​my, i ocie​ra​ją się o nas tymi chłod​ny​mi czuł​ka​mi, kie​dy są głod​ne. Zdo​by​li​śmy dużo fu​ter i po​szy​li​śmy z nich skó​ry dla wszyst​kich (było nas te​raz dwa​dzie​ścio​ro je​den, w tym pięć ko​lej​nych dziew​czyn, któ​re do​szły do nas pod​czas tych pię​ciu wstań po umo​wie – Mar​tha i Lucy Lon​dyn, Ju​lie, An​gie i Can​dy Pod​nie​bie​skie). Nie​któ​re dziew​czy​ny po-za​cho​dzi​ły w cią​żę, Jan​ny i Cla​re uro​dzi​ły dzie​ci, pierw​sze dzie​ci poza Ro​dzi​ną. A John cały czas cho​dził na Śnież​ne Ciem​no, prze​waż​nie z Ge​try m, cza​sa​mi ze mną, cza​sa​mi z kimś in​nym, i zda​rza​ło mu się tam zo​sta​wać na całe wsta​nie i całe spa​nie po​wy​żej li​nii śnie​gu i lodu – wy​my​ślał spo​so​by, jak tam prze​żyć, jak ulep​szyć sto​po​skó​ry, jak

uży​wać dzid gro​tem w dół, żeby się nie po​śli​znąć, jak po​wią​zać lu​dzi ze sobą li​na​mi, żeby w ra​zie po​śliź​nię​cia się jed​ne​go resz​ta go pod​trzy​ma​ła. Wła​ści​wie, to jak tyl​ko zszedł na dół, mię​dzy cie​płe drze​wa, ja​sne lamp​ki i lu​dzi do roz​mo​wy, od razu za​czy​nał się tru​dzić nad ko​lej​ną wy​pra​wą, szu​kać su​chych skór, lin i dzid, żeby zno​wu wleźć do lo​do​we​go Ciem​na. Cał​kiem jak​by u nie​go było wszyst​ko na od​wrót. Cza​sem mi się tak wy​da​wa​ło. Jak​by w zim​nie i ciem​no​ści czuł się le​piej i bez​piecz​niej niż wśród zwy​kłych, nie​groź​nych i cie​płych rze​czy. Zwy​czaj​ne ży​cie od wsta​nia do wsta​nia mę​czy​ło go i de​ner​wo​wa​ło – po​ga​węd​ki, żar​ty, drob​ne kłót​nie, dzie​ci, co​dzien​ne pra​ce. (Mó​wią, że Tom​my też taki był. To zna​czy, pierw​szy Tom my, oj​ciec nas wszyst​kich. Mó​wią, że bał się wła​snej Ro​dzi​ny, choć bar​dzo lu​bił spę​dzać czas w nie​bie, gdzie za cien​kim me​ta​lem stat​ku nie było czym od​dy​chać, nie było cze​go do​ty​kać, nie było ni​cze​go mi​łe​go ani cie​płe​go). A więc on zaj​mo​wał się głów​nie cho​dze​niem na Ciem​no. Na​to​miast dla resz​ty ży​cie to​czy​ło się w za​sa​dzie tak samo jak w Ro​dzi​nie, z wy​jąt​kiem tego, że było nas dużo mniej, wszy​scy by​li​śmy mło​dzi, że miesz​ka​li​śmy na sto​kach u wej​ścia do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki i że kie​dy kła​dli​śmy się spać, sły​sze​li​śmy tyl​ko stru​mie​nie i las, a nie krzą​ta​ni​nę in​nych grup do​oko​ła. Ale na​gle pew​ne​go wsta​nia to wszyst​ko się kom​plet​nie zmie​ni​ło. *** To sta​ło się, kie​dy po​szli​śmy gru​pą do lasu, tuż pod Gar​dło. Po​szłam ja, John, Ger​ry, Dix, Har​ry i Jeff, ra​zem z pierw​szym i naj​więk​szym z na​szych trzech mło​dych weł​nia​ków. John dał so​bie na jed​no wsta​nie spo​kój ze Śnież​nym Ciem​nem, bo wszy​scy zga​dza​li​śmy się, że Jeff po​wi​nien spró​bo​wać prze​je​chać dłuż​szą dro​gę na grzbie​cie weł​nia​ka. Do​tąd za​wsze wsia​dał na nie​go tyl​ko na chwi​lę i ni​g​dzie kon​kret​nie nie je​chał – a John chciał wie​dzieć, jak to wyj​dzie, je​śli Jeff bę​dzie je​chał na koź​le przez całe wsta​nie. Chciał to wie​dzieć bar​dzo bar​dzo, bo uświa​da​miał so​bie, że na​praw​dę nie ma szans, że​by​śmy się prze​do​sta​li przez Śnież​ne Ciem​no, je​śli nie zdo​ła​my użyć weł​nia​ków zgod​nie z po​my​słem Jef​fa – żeby nas pro​wa​dzi​ły, oświe​tla​ły dro​gę i dźwi​ga​ły dla nas rze​czy. Wła​ści​wie wy​bie​ra​li​śmy się bar​dziej na zbie​ra​nie niż na po​lo​wa​nie, ale prze​szli​śmy tyl​ko ka​wa​łek i zo​ba​czy​li​śmy w głę​bi lasu stad​ko ka​mie​nia​ków, co naj​mniej czte​ry czy pięć. Była to zbyt do​bra oka​zja, żeby ją prze​ga​pić, ale ja, Jeff i jego ko​zio​łek nie nada​wa​li​śmy się, żeby za nimi ga​niać i rzu​cać dzi​da​mi. Ja mia​łam rękę w tem​bla​ku ze skó​ry, bo parę wstań temu prze​wró​ci​łam się na lo​dzie i ją so​bie wy​krę​ci​łam, Jeff w ogó​le nie mógł bie​gać, a ko​zio​łek do​tąd nie ro​bił nic in​ne​go, tyl​ko po​wo​li cho​dził z Jef​fem na grzbie​cie. Więc cała resz​ta po​szła w stro​nę Gór Ska​li​stych za tym stad​kiem, a ja i Jeff na ko​zioł​ku zo​sta​li​śmy. Nie mia​łam nic prze​ciw​ko. Nie mia​łam ocho​ty się wy​si​lać. Szłam so​bie obok ja​dą​ce​go na ko​zioł​ku Jef​fa, roz​glą​da​li​śmy się za drze​wo​sło​da​mi i co ni​żej wi​szą​cy​mi, ła​twy​mi do ze​rwa​nia owo​ca​mi. Jeff nadał swo​je​mu zwie​rzę​ciu imię. Wo​łał na nie​go Brą​zik i trak​to​wał go jak ro​zum​ną isto​tę. A kie​dy tak szli​śmy, od cza​su do cza​su wy​da​wał do nie​go weł​nia​ko​we od​gło​sy, jak​by pró​bo​wał z nim roz​ma​wiać. Ja jed​nak da​lej czu​łam się nie​swo​jo przy

tych zwie​rzę​tach. Nie po​do​ba​ły mi się ich pła​skie pła​skie oczy z tymi zie​lo​ny​mi iskier​ka​mi w środ​ku. Ani te czuł​ki wo​kół py​sków. Więc tyl​ko szłam koło nie​go, nie od​zy​wa​łam się za wie​le i so​bie my​śla​łam. Szcze​rze mó​wiąc, i przy Jef​fie czu​łam się tro​chę nie​swo​jo, choć on miał oczy wiel​kie, głę​bo​kie głę​bo​kie i wca​le nie pła​skie. Jeff też mnie chy​ba w ogó​le nie po​trze​bo​wał. Sie​dział ci​cho na grzbie​cie weł​nia​ka – w su​mie byli nie​wie​le wy​żsi ode mnie idą​cej na pie​cho​tę – i roz​glą​dał się tymi wiel​ki​mi wiel​ki​mi ocza​mi, przy​trzy​mu​jąc się dłoń​mi weł​ny, a od cza​su do cza​su po​chy​lał się i po​kle​py​wał cie​płą lamp​kę na gło​wie zwie​rza​ka. Hrum, hrum, ro​bił ci​cho zwie​rzak, a Jeff mó​wił do nie​go tak samo. Hrum, hrum. Wtem na​gle z po​wie​trza przy​le​cia​ła czar​nosz​kla​na dzi​da i wbi​ła się – pyk – głę​bo​ko w cia​ło ko​zioł​ka, tuż obok nogi Jef​fa. Wi​dać było, że tra​fi​ła pro​sto w jed​no z serc, bo czar​no​zie​lo​na krew try​snę​ła jak go​rą​cy sok z na​cię​te​go drze​wa. Zwie​rzę zwa​li​ło się bez​wład​nie jak kupa mię​sa, Jeff zle​ciał z nie​go i prze​ko​zioł​ko​wał. – Świet​ny rzut, Met – do​biegł spo​mię​dzy drzew ni​ski, mę​ski głos. – Świet​ny świet​ny. To był gru​by i wiel​ki Di​xon Pod​nie​bie​ski. Pro​szę bar​dzo, przy​szedł pod samo Gar​dło, da​le​ko za Gulę Lawy, gdzie wszy​scy z Ro​dzi​ny mie​li za​wra​cać. Był z nim mło​dy przy​du​pas Da​vi​da Czer​wo​ni ucha, Met, i jesz​cze je​den dur​ny, tę​po​gło​wy chło​pak, John Pod​nie​bie​ski. Wszy​scy trzej pod​bie​gli ze śmie​chem, żeby wy​koń​czyć ma​łe​go ko​zioł​ka, któ​ry rzu​cał się i mio​tał na zie​mi. – Co wy ro​bi​cie?! – wrza​snę​łam na nich. – To nasz weł​niak, a wam na​wet nie wol​no tu być. – Zo​staw​cie go! – roz​darł się Jeff. – Zo​staw​cie mo​je​go Brą​zi​ka! Ni​g​dy nie wi​dzia​łam go tak wście​kłe​go. Nor​mal​nie jest tak spo​koj​ny, jak​by pa​trzył na Eden z góry, z ja​kie​goś od​le​głe​go miej​sca, skąd wszyst​ko wy​raź​nie wi​dać i wszyst​ko da się zro​zu​mieć i prze​ba​czyć. – Brą​zi​ka? – prze​drzeź​nił go Di​xon, wbi​ja​jąc dzi​dę głę​bo​ko w drżą​cy bok zwie​rzę​cia. Wy​cią​gnął ją i wbił jesz​cze raz. – Brą​zi​ka? Od kie​dy to weł​nia​ki mają, kur​na, imio​na? Dwaj to​wa​rzy​sze za​re​cho​ta​li. – Zo​staw​cie go! – Jeff ze​rwał się na nogi i pró​bo​wał od​cią​gnąć Di​xo​na od zwie​rzę​cia. Di​xon na​chmu​rzył się. – Ty le​piej mnie zo​staw, jak ci ży​cie miłe, ty wal​nię​ty ku​la​sie. Jeff jed​nak nie pusz​czał, póki dwóch chło​pa​ków nie ode​rwa​ło go i nie rzu​ci​ło na zie​mię. I tak uda​ło mu się zro​bić pa​znok​cia​mi trzy głę​bo​kie, krwa​we rysy na wło​cha​tych ple​cach Di​xo​na. – Mamy umo​wę – po​wie​dzia​łam im. – Le​piej nas zo​staw​cie i wra​caj​cie na swo​ją stro​nę Guli Lawy. Taką mamy umo​wę z wa​szą Gło​wą Ro​dzi​ny. I mamy ją na​wet na pi​śmie. – Tobą też się za​raz zaj​mę, ko​cha​nie – po​wie​dział Di​xcon. – Na ra​zie roz​ma​wia​my z ku​la​sem Jef​fem. Mó​wiąc to, wal​nął go z ca​łej siły tę​pym koń​cem dzi​dy, a jego kum​ple za​śmia​li się i za​czę​li się przy​łą​czać. – To się dzie​je na​praw​dę, Jeff! – szy​dził Met. – Je​steś tu na​praw​dę! – Na oczy Geli, Di​xon, prze​stań! – krzy​cza​łam. – Za​raz go zro​bi​cie, na​praw​dę! Jeff zwi​nął się w kłę​bek na zie​mi, za​sła​nia​jąc rę​ko​ma twarz, cały za​krwa​wio​ny.

– A kto mówi, ko​cha​nie, że nie chce​my go zro​bić? Te​raz była moja ko​lej ich od​cią​gać, szar​pać Di​xo​na zdro​wą i cho​rą ręką za ra​mię. Od​wró​cił się do mnie. – Wy​glą​da, że to​bie też trze​ba by dać na​ucz​kę – po​wie​dział i po​pa​trzył na mnie tak, jak cza​sem pa​trzył Da​vid Czer​wo​niuch: jak​bym była so​czy​stym ka​wa​łem mię​sa, a on był głod​ny głod​ny głod​ny. Uśmiech​nął się okrut​nie. – No, chło​pa​ki, ku​las świ​rus ni​g​dzie nie uciek​nie. Naj​pierw się weź​my za tę ład​ną. Więc te​raz mnie rzu​ci​li na zie​mię i za​raz Di​xon zna​lazł się na mnie. Usiadł na mnie, przy​ci​ska​jąc wiel​ki​mi, gru​by​mi uda​mi. – Ślicz​na ślicz​na Tina – za​sy​czał. – Ślicz​na ślicz​na. Jaką wła​dzę to daje, co? Ta​aką. Uśmiech​niesz się tyl​ko do chło​pa​ka i już zro​bi dla cie​bie wszyst​ko. Mo​żesz ich brać i od​py​chać, jak ci pa​su​je. Raz się po​śli​zgasz, po​tem dwa wsta​nia się nie od​zy​wasz. Ro​bisz z nimi, co ze​chcesz. Tak czy nie? – Złaź ze mnie! – wrza​snę​łam. – I jak ci się po​do​ba, kie​dy kto inny ma wła​dzę, co, Tina? Jak ci się po​do​ba, kie​dy wła​dzę ma gru​by, sta​ry Di​xon Pod​nie​bie​ski? – Obej​rzał się na chło​pa​ków. – To co, śli​zgnąć się z nią czy nie? Z ład​ną ład​ną Tiną? Jak bę​dzie, chło​pa​ki, te​raz, kie​dy to my de​cy​du​je​my? Ład​na Tina na​wet już nie jest w Ro​dzi​nie, więc Pra​wa jej nie do​ty​czą. Bę​dzie śli​zgan​ko czy nie bę​dzie? Mów​cie. Jak bę​dzie? Na na​zwy Mi​cha​ela, czu​łam jak pod pa​so​skó​rą tward​nie​je jego gru​by ku​tas. – A po​suń ją raz, Di​xie – po​wie​dział Met. – No pew​nie, że tak – do​dał John Pod​nie​bie​ski z wred​ny​mi ocza​mi błysz​czą​cy​mi nie​na​wi​ścią. Di​xon za​czął zry​wać ze mnie pa​so​skó​rę. No, a ja wrzesz​cza​łam i wrzesz​cza​łam i na​gle – bach! – wró​ci​li moi chłop​cy – John, Ger​ry, mój Dix, mój Har​ry, wy​pa​dli spo​mię​dzy drzew, krzy​cząc, wy​ma​chu​jąc dzi​da​mi i ki​ja​mi. – Niech mnie cyc​ki Geli! – krzyk​nę​li Met i John Pod​nie​bie​ski i ucie​kli ile sił w no​gach w stro​nę Ro​dzi​ny, pod​czas gdy Di​xon do​pie​ro się pod​no​sił. Roz​dzia​wił usta. Już się nie uśmie​chał. Wi​dział, że jest sam je​den na​prze​ciw trzech wście​kłych chło​pa​ków i jed​ne​go wiel​kie​go wiel​kie​go, wście​kłe​go fa​ce​ta, czy​li mo​je​go bra​ta Har​ry’ego (a w wal​ce to Har​ry był na​praw​dę do​ro​słym czło​wie​kiem, choć pod wszyst​ki​mi in​ny​mi wzglę​da​mi był dziec​kiem). Di​xon rzu​cił mi ostat​nie spoj​rze​nie, dziw​ne, bez​myśl​ne – cał​kiem jak​by choć przez chwi​lę za​sta​na​wiał się, czy nie po​pro​sić mnie o po​moc – i też uciekł, po​biegł przez las na swo​ich gru​bych, cięż​kich no​gach. – Ni​g​dzie nie uciek​niesz! – krzyk​nął John i ra​zem z Ger​rym i Har​rym pu​ści​li się pę​dem za nim. Ale mój ko​cha​ny, do​bry Dix za​trzy​mał się i kuc​nął obok mnie i Jef​fa. – Tina? Jeff? Nic się wam nie sta​ło? Jeff wła​śnie się pod​no​sił. Był cały po​si​nia​czo​ny, po​krwa​wio​ny i roz​trzę​sio​ny, ale nic gor​sze​go mu się nie sta​ło. Przy​su​nął się do swo​je​go Brą​zi​ka. – Bied​ny Brą​zik – mruk​nął i wy​dał ci​chy koź​li od​głos. – Bied​ny bied​ny Brą​zik. Stwo​rze​nie już w za​sa​dzie nie żyło. Nie po​ru​sza​ło koń​czy​na​mi, tyl​ko tro​chę drża​ło, ale Jeff gła​dził je ła​god​nie po sier​ści i mó​wił do nie​go, tak jak pew​nie mó​wi​ła do nie​go jego

mat​ka: Hrum, hrum, hrum. A kie​dy tak go gła​skał, Dix ob​jął mnie ra​mie​niem i też de​li​kat​nie po​gła​dził. Nic mi się wiel​kie​go nie sta​ło, parę za​dra​pań i si​nia​ków, a wy​krę​co​na ręka bo​la​ła zno​wu, tak jak wte​dy, kie​dy upa​dłam. Nic poza tym. Ale mało bra​ko​wa​ło, żeby sta​ło mi się coś okrop​ne​go, coś na co na​wet nie mamy sło​wa. Cała się trzę​słam i dzwo​ni​łam zę​ba​mi. I opar​łam gło​wę na ra​mie​niu Dixa i po​zwo​li​łam mu się po​cie​szać, pod​czas gdy mały Jeff pró​bo​wał do​dać otu​chy umie​ra​ją​ce​mu zwie​rzę​ciu. Za​raz po​tem wró​ci​li John, Ger​ry i Har​ry. Gdy tyl​ko ich zo​ba​czy​li​śmy, od razu wie​dzie​li​śmy, że sta​ło się coś strasz​ne​go. Byli od​mie​nie​ni. Kom​plet​nie od​mie​nie​ni. Trzę​śli się go​rzej niż ja, od stóp do głów, a twa​rze mie​li w pla​mach, wy​krzy​wio​ne, obrzęk​nię​te, tak że trud​no było po​znać, czy są prze​ra​że​ni, pod​nie​ce​ni, wście​kli, za​wsty​dze​ni, czy co, ale wi​dać było, że to coś strasz​ne​go strasz​ne​go. – Co się sta​ło? – za​py​ta​łam. – Na ser​ce Geli, co wy​ście na​ro​bi​li? – No wła​śnie, co się sta​ło? – za​py​tał Dix, ła​god​nie mnie pusz​cza​jąc i zry​wa​jąc się na nogi. John wy​trzesz​czył na nie​go oczy, jak​by z trud​no​ścią go za​uwa​żał. – My… ten… – za​czął, a po​tem urwał. – Wy… ten… co? Niech mnie ser​ce Geli, John, ga​daj! – My… ten… my ich zro​bi​li​śmy – po​wie​dział. Spoj​rzał na mnie, po​tem na Jef​fa, po​tem znów na mnie, tymi dzi​wacz​nie wy​trzesz​czo​ny​mi ocza​mi, któ​rych nie był w sta​nie utrzy​mać w jed​nym miej​scu. – Że co? Zro​bi​li​ście ich? Nie, nie​moż​li​we. To by… Co? Zro​bi​li​ście ich? Zro​bi​li​ście? Zna​czy… jak zwie​rzę​ta? Wszyst​kich trzech? Jak zwie​rzę​ta? By​li​śmy pią​tym po​ko​le​niem na Ede​nie, pią​tym po​ko​le​niem od Ojca Tom​my’ego i Mat​ki An​ge​li. Ale do​tąd nikt ni​g​dy nie za​bił dru​gie​go czło​wie​ka. Nikt. Ni​g​dy. – Wszyst​kich trzech – po​wie​dział John. – Ja zro​bi​łem dzi​dą Di​xo​na, kie​dy ucie​kał. Głos miał ła​mią​cy się i dziw​ny. – A po​tem… po​tem Har​ry zro​bił Joh​na Pod​nie​bie​skie​go. John za​wró​cił i chciał w nas rzu​cić dzi​dą, ale Har​ry… Har​ry… rzu​cił się na nie​go z ki​jem, za​nim zdą​żył. I też go zro​bił. Roz​bił mu gło​wę. A… a… Met… Meta… Meta zro​bił Ger​ry, praw​da, Ger​ry? Też… dzi​dą, jak ja Di​xo​na. Pod​niósł trzę​są​cą się dło​nią dzi​dę i po​ka​zał nam, jak​by to mia​ło po​wie​dzieć wszyst​ko za nie​go. Do​tknął pal​cem czub​ka i wy​cią​gnął go, żeby po​ka​zać krew. Nie zie​lo​no​czar​ną edeń​ską krew, nie krew uro​dzo​ną w Pod​zie​miu, nie krew, któ​rą się wi​dzi, wy​cią​ga​jąc dzi​dę z ko​zła, gwiezd​ni​ka czy nie​to​pe​rza, ale praw​dzi​wą czer​wo​ną krew, któ​ra przy​by​ła z nie​ba. Praw​dzi​wą, czer​wo​ną krew z Zie​mi. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę – po​wie​dział Jeff, jak​by przez cały ten czas za​sta​na​wiał się nad drwi​ną Meta, któ​ry zgi​nął i w koń​cu się z nim zgo​dził. – Tak, je​ste​śmy tu na​praw​dę.

28.

John Czer​wo​niuch

Nie mie​li​śmy ro​gów z pu​sta​ka, jak w Ro​dzi​nie, ale zro​bi​li​śmy so​bie bę​ben z ka​wał​ka pnia i ka​wał​ka skó​ry ka​mie​nia​ka. Gdy tyl​ko wró​ci​li​śmy do obo​zu – Ger​ry i Dix nie​śli we dwóch Jef​fa, żeby było szyb​ciej, a Har​ry i ja nie​śli​śmy za​bi​te​go Brą​zi​ka – wy​cią​gnę​li​śmy bę​ben i Har​ry za​czął w nie​go wa​lić, jak naj​moc​niej i jak naj​szyb​ciej zdo​łał. BAM​BAM​BAM​BAM​BAM​BAM​BAM​BAM… Jak osza​la​ły. Oczy miał wy​ba​łu​szo​ne, dy​szał, jak​by nie mógł od​dy​chać, po twa​rzy ciekł mu pot, i wa​lił w ten bę​ben z taką siłą, że omal nie prze​bił skó​ry. – Spo​koj​nie, Har​ry – po​wie​dzia​łem mu. – Wy​star​czy. Nie chce​my, żeby w Ro​dzi​nie się do​my​śli​li, że sta​ło się coś złe​go. Na​praw​dę jed​nak sam czu​łem się bar​dzo po​dob​nie do Har​ry’ego. Co kil​ka se​kund sły​sza​łem mo​kre pac​nię​cie dzi​dy wbi​ja​ją​cej się w ple​cy Dixo-na Pod​nie​bie​skie​go, syk ucie​ka​ją​ce​go mu z płuc po​wie​trza, wi​dzia​łem, jak się dziw​nie prze​to​czył, kie​dy ją wy​cią​gną​łem, sły​sza​łem ten zdu​szo​ny gul​got, gdy wbi​ja​łem mu ją po​now​nie w brzuch. Ale ja, w od​róż​nie​niu od Har​ry’ego, wie​dzia​łem, że mu​szę wziąć się w garść, ina​czej wszy​scy już je​ste​śmy mar​twi. – Przez jed​no czy dwa wsta​nia nie zo​rien​tu​ją się, że bra​ku​je Di​xo​na i resz​ty – po​wie​dzia​łem wszyst​kim pod ja​ski​nia​mi. Sta​li przede mną – wy​so​ka, do​ro​sła Gela Bro​oklyn, jej drob​niut​ka sio​stra Cla​re z nie​mow​lę​ciem na bio​drze, Mikę i Su​zie Ry​bo​rze​ko​wie, Jan​ny z nie​to​py​skiem, sio​stra Tiny, Jane, Dave Ry​bo​rze​ka i Ju​lie Pod​nie​bie​ska. – Przez jed​no czy dwa wsta​nia – po​wtó​rzy​łem. – A na​wet wte​dy nie będą wie​dzie​li, co się sta​ło. Dla​te​go mu​sie​li​śmy zro​bić całą trój​kę, bo ina​czej po​le​cie​li​by pro​sto do Da​vi​da i on od razu wy​słał​by na nas całą masę lu​dzi. Wła​ści​wie nie mie​li​śmy wy​bo​ru. Nie mie​li​śmy. Ro​zej​rza​łem się po ich wstrzą​śnię​tych twa​rzach – Geli, Su​zie, Jan​ny, Dave’a – wszyst​kich, cze​ka​jąc, aż ktoś się sprze​ci​wi. – A tak – do​da​łem – mamy dwa wsta​nia, za​nim ktoś się za​cznie nie​po​ko​ić. A w tym cza​sie cia​ła​mi zaj​mie się lam​part albo lis, a po nim gwiezd​ni​ki. I już nikt nie po​zna, że zo​sta​li zro​bie​ni dzi​dą i ki​jem. Zo​sta​ną po​roz​rzu​ca​ne ko​ści i tyle.

– No tak, ale ich kum​ple się do​my​śla, praw​da? – po​wie​dział Dix. – Da​vid Czer​wo​niuch i jego ban​da. Obej​mo​wał ra​mie​niem Tinę. Cała się trzę​sła trzę​sła. Ja tak samo. – O, na pew​no. Będą wie​dzie​li, że mie​li​śmy coś z tym wspól​ne​go, bo na pew​no wie​dzą, że Di​xon, Met i John Pod​nie​bie​ski po​szli tu do nas, a po​tem spe​cjal​nie prze​kro​czy​li Gulę Lawy, żeby na​roz​ra​biać. Da​vid na pew​no to z nimi za​pla​no​wał. Może li​czył, że po​go​ni​my za nimi w ich część lasu. Od daw​na chciał na​ro​bić kło​po​tów. Chciał móc pójść do Ca​ro​li​ne i Ro​dzi​ny i po​wie​dzieć, że na​sza umo​wa nie dzia​ła. – Sko​ro będą wie​dzieć, że to coś u nas – po​wie​dzia​ła Gela swo​im po​wol​nym, ni​skim gło​sem – to i tak do nas przyj​dą, kie​dy ta trój​ka nie wró​ci. Na​wet je​śli przed Ro​dzi​ną będą uda​wać, że chcą po pro​stu ich po​szu​kać, zo​ba​czyć, co się sta​ło. – Oczy​wi​ście. Dla​te​go nie mamy zbyt dużo cza​su. Mu​si​my się po​zbie​rać i iść. – Do​kąd iść? – za​py​tał Dix. Na cyc​ki Geli, gdzie on był przez cały ten czas? O co we​dług nie​go było to całe za​mie​sza​nie? – No jak to, do​kąd? Na górę. Przez Śnież​ne Ciem​no. Prze​cież tak pla​no​wa​li​śmy. Tak pla​no​wa​li​śmy, od​kąd tu przy​szli​śmy. – Ro​zej​rza​łem się po ich twa​rzach i do​tar​ło do mnie, że to nie tyl​ko Dix. Niech mnie fiu​ty Toma i Har​ry ego! Nikt z nich tak na​praw​dę nie wie​rzył, że to się w ogó​le wy​da​rzy. Nikt a nikt. To za​wsze mia​ło być gdzieś w przy​szło​ści, ale ni​g​dy nie te​raz. Ale na ga​da​nie i tłu​ma​cze​nie było za póź​no. Sami będą to mu​sie​li so​bie uło​żyć w gło​wach. Za​czą​łem oma​wiać po ko​lei, cze​go po​trze​bu​je​my. – Gela, ty zor​ga​ni​zu​jesz skó​ry dla wszyst​kich. Mikę, zbie​rzesz za​pa​so​we skó​ry, czar​nosz​kło i liny. Dave, przejdź się po lu​dziach i zbierz mię​so, drze​wo​sło​dy i plac​ki z na​sion. Cla​re, na​bie​rzesz żaru i… W parę go​dzin bę​ben zwo​łał wszyst​kich z po​wro​tem do obo​zu. Dwa​dzie​ścia je​den osób, a tak​że dzie​ci Jan​ny i Cla​re, ze​szło się na spo​tka​nie, coś w ro​dza​ju Spe​cja​łu, na​sze​go ostat​nie​go w Okrą​głej Do​li​nie. Było po​nu​ro po​nu​ro. Do​tąd nikt ze mną nie dys​ku​to​wał, czy na​praw​dę pój​dzie​my w te góry, ani razu, ale po​dej​rze​wam, że w głę​bi ser​ca wszy​scy li​czy​li, że do tego nie doj​dzie. W koń​cu mie​li​śmy spi​sa​ne na ko​rze po​ro​zu​mie​nie z Ro​dzi​ną, któ​re przez dzie​sięć okre​sów ja​koś tam dzia​ła​ło. Ro​dzi​na, jak było umó​wio​ne, przy​no​si​ła czar​nosz​kło i skó​ry. My mie​li​śmy mię​sa aż nad​to, żeby wy​wią​zać się z na​szej czę​ści umo​wy. Po​dej​rze​wam, że po pro​stu prze​ko​na​li sami sie​bie, że wszyst​ko bę​dzie tak trwa​ło da​lej – na​sza mała Ro​dzi​na przy Wy​lo​cie Zim​nej Ścież​ki, a Sta​ra Ro​dzi​na ży​ją​ca so​bie po swo​je​mu po dru​giej stro​nie Guli Lawy, tro​chę spo​rów mię​dzy nami i na​szy​mi ma​muś​ka​mi, przy​ja​ciół​mi i gru​pa​mi po tam​tej stro​nie. Więk​szość zde​cy​do​wa​ła, że przej​ście przez Śnież​ne Ciem​no to tyl​ko moje dzi​wacz​ne ma​rze​nie. A nie​któ​rzy w ogó​le ni​g​dy się nad tym nie za​sta​na​wia​li. – A skąd wia​do​mo, że w ogó​le jest ja​kaś dru​ga stro​na – za​sta​na​wia​ła się Lucy Nie​to​perz. – Może to Ciem​no cią​gnie się i cią​gnie. I wte​dy umrze​my, nie? Umrze​my z zim​na. – Wia​do​mo, że się nie cią​gnie bez koń​ca – od​par​łem. – Kie​dy Tom​my, Gela i To​wa​rzy​sze pierw​szy raz zo​ba​czy​li Eden ze swo​jej ko​smicz​nej ło​dzi, wi​dzie​li, że jest cały w świa​-

tłach. Pa​mię​ta​cie? Cały w świa​tłach, a nie tyl​ko jed​no ja​sne miej​sce, a resz​ta ciem​na. Dla nich to było dziw​ne, bo na Zie​mi świa​tło da​wa​ła gwiaz​da, sama Zie​mia nie mia​ła wła​snych świa​teł. Dla​te​go to za​uwa​ży​li i utkwi​ło im to w gło​wach. Dla​te​go opo​wie​dzie​li o tym swo​im dzie​ciom i dla​te​go my to na​dal pa​mię​ta​my. – No do​bra, czy​li za Ciem​nem jest na​stęp​ny las – po​wie​dzia​ła Cla​re Bro​oklyn, kar​miąc syn​ka – ale i tak mo​że​my do nie​go nie dojść. Na​wet z tymi wszyst​ki​mi skó​ra​mi i ko​nia​mi weł​nia​ka​mi nie bę​dzie​my w sta​nie iść dłu​żej niż przez parę wstań, praw​da? Nie w tym zim​nie i kom​plet​nej ciem​no​ści. Na​wet my, ob​rost​ki, a co do​pie​ro mój mały Li​sek i Kwia​tek Jan​ny. Cała dwu​dziest​ka usta​wi​ła się w krąg, więk​szość sie​dzia​ła, nie​któ​rzy sta​li. Ja cho​dzi​łem tam i z po​wro​tem po​środ​ku. Nie by​łem w sta​nie się za​trzy​mać, tego nie mo​głem od sie​bie wy​ma​gać, nie jed​ną dwie go​dzi​ny po tym, jak wła​sną dzi​dą zro​bi​łem Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go. – To nie​bez​piecz​ne, ale mu​si​my spró​bo​wać – po​wie​dzia​łem. – Za parę wstań tu po nas przyj​dą. Da​vid Czer​wo​niuch i jego kum​ple z Ro​dzi​ny. Ca​ro​li​ne i Rada już ich nie opa​nu​ją. Przyj​dą tu z ki​ja​mi i dzi​da​mi. Po​pa​trz​cie, co zro​bi​li Jef​fo​wi, po​pa​trz​cie, co pró​bo​wa​li zro​bić Ti​nie. I to wszyst​ko jesz​cze za​nim zro​bi​li​śmy Di​xo​na i resz​tę. – Wiesz co, John, tak na​praw​dę to my tego nie zro​bi​li​śmy – wtrą​cił Meh​met Nie​to​perz z tym swo​im wred​nym śmiesz​kiem. – Ty to zro​bi​łeś. Ty. Ty i Har​ry i Ger​ry. Pierw​sze za​bi​cia w Ede​nie. Mą​drze, John, nie ma co. Mą​drze mą​drze. Wą​ską twarz miał za​cię​tą, zim​ną – na​gle po ca​łej gru​pie roz​la​ło się ta​kie pa​skud​ne, złe uczu​cie, któ​re do tej pory każ​dy cho​wał głę​bo​ko w środ​ku. Dwie czy trzy oso​by mruk​nę​ły na zgo​dę, w tym An​gie Pod​nie​bie​ska, ku​zyn​ka Joh​na Pod​nie​bie​skie​go, któ​ry w tej chwi​li le​żał mar​twy w le​sie, z dziu​rą w brzu​chu od dzi​dy Ger​ry’ego, zże​ra​ny przez gwiezd​ni​ki i lisy drzew​ne. Cze​mu mamy wszy​scy mar​z​nąć na Śnież​nym Ciem​nie, tak so​bie my​śle​li, tyl​ko dla​te​go, że John, Har​ry i Ger​ry stra​ci​li gło​wy i zro​bi​li trzech lu​dzi, któ​rzy i tak już ucie​ka​li? – Chy​ba o czymś za​po​mnia​łeś, Meh​met – ode​zwa​ła się lo​do​wa​tym gło​sem Tina. Była zła zła. – Chy​ba za​po​mnia​łeś, co Di​xon Pod​nie​bie​ski i jego kum​ple zro​bi​li Jef​fo​wi i co chcie​li zro​bić mnie. My​ślisz, że zo​sta​wi​li​by nas wszyst​kich w spo​ko​ju, gdy​by​śmy tyl​ko… Po​ło​ży​łem jej dłoń na ra​mie​niu, żeby dała spo​kój. Nie po​trze​bo​wa​łem, żeby mnie bro​ni​ła. – Nie, Meh​met. Masz wła​ści​wie ra​cję – po​wie​dzia​łem spo​koj​nie, na ile po​zwa​la​ło mi ści​śnię​te gar​dło. – Mo​żesz zo​stać tu​taj albo wró​cić do Ro​dzi​ny. Wszy​scy mogą zo​stać albo wró​cić. Je​śli tyl​ko chce​cie, weź​cie co wa​sze i wra​caj​cie. Po​wiedz​cie im, że to John, Har​ry i Ger​ry zro​bi​li Di​xo​na i jego ko​le​gów, i że wy nie mie​li​ście z tym nic wspól​ne​go i ma​cie nas dość. I to bę​dzie praw​da. Szcze​ra praw​da. Je​śli chce​cie, to idź​cie. Nikt was tu na siłę nie trzy​ma. Pa​mię​taj​cie, że wszy​scy, co do jed​ne​go, przy​szli​ście tu do mnie z wła​sne​go wy​bo​ru. Ja was do ni​cze​go nie zmu​sza​łem i na pew​no nie będę was tu na siłę trzy​mał. Splo​tłem ręce, sta​łem i cze​ka​łem. Meh​met ro​zej​rzał się za​kło​po​ta​ny, ale całe jego wspar​cie gdzieś prze​pa​dło. – No nie – po​wie​dział – mnie tyl​ko cho​dzi​ło… – O co ci tyl​ko cho​dzi​ło?

– Oj, o nic. Nie​waż​ne. Tro​chę się jak​by uśmie​chał, ale pod tym uśmie​chem był wstyd, a pod wsty​dem był zły zły. Wi​dzia​łem, że na​ro​bi mi kło​po​tów i że le​piej by​ło​by, żeby po​szedł. Ale jed​nak, gdy​bym chciał go zmu​sić do odej​ścia, też na​ro​bił​bym so​bie kło​po​tów. Pew​nie gor​szych. Cały plan mógł od tego upaść. – Ni​ko​go do ni​cze​go nie zmu​szam – po​wtó​rzy​łem. – Czy wszy​scy to ro​zu​mie​ją? Na mo​ment za​pa​dła ci​sza. Po​tem ode​zwa​ła się Lucy Lon​dyn, ni​ska, pulch​na dziew​czy​na z wy​trzesz​czo​ny​mi, nie​spo​koj​ny​mi ocza​mi. – Ale kie​dy przej​dzie​my na dru​gą stro​nę Ciem​na, to ni​g​dy nie zo​ba​czy​my na​szych mam ani sióstr i bra​ci, tak? Ro​zu​mie​cie, nie wi​dy​wać ich co​dzien​nie. Te​raz, to nie ma spra​wy, bo jak chce​my, to idzie​my do Guli i mo​że​my. Ale je​śli przej​dzie​my za Ciem​no, to już tak nie bę​dzie. Ni​g​dy ich nie zo​ba​czy​my, ni​g​dy ni​g​dy i na​wet nie bę​dzie​my mo​gli się po​że​gnać. – Wła​ści​wie tak – po​wie​dzia​łem. – Ale to nie w po​rząd​ku! – jęk​nę​ła Lucy, a parę osób coś mruk​nę​ło gniew​nie, po​pie​ra​jąc ją. – Ni​ko​go do ni​cze​go nie zmu​szam – po​wtó​rzy​łem, naj​cier​pli​wiej, jak umia​łem. – Je​śli ktoś chce, może wró​cić do Ro​dzi​ny. Albo zo​stać tu przy ja​ski​niach, je​śli my​śli, że war​to spró​bo​wać. De​cy​zja na​le​ży do was. – No tak, ale w Ro​dzi​nie jest te​raz okrop​nie – po​skar​ży​ła się Lucy Lon​dyn. – A zo​sta​wa​nie tu​taj też jest bez sen​su, je​śli zo​sta​nie tyl​ko kil​ka osób. Bę​dzie​my strasz​nie sa​mot​ni, praw​da? Bez sen​su kom​plet​nie. – Mat​ka An​ge​la po​wie​dzia​ła​by, że to źle, prze​cho​dzić przez Ciem​no – po​wie​dzia​ła Ju​lie Pod​nie​bie​ska. – Przy​szli​śmy tu​taj, ode​szli​śmy od Krę​gu, do​bra, ale da​lej je​ste​śmy w Okrą​głej Do​li​nie, praw​da? Stąd też by​śmy zo​ba​czy​li Łona Do​wni​ka z Zie​mi, gdy​by spa​dał z nie​ba. Zresz​tą, nasi przy​ja​cie​le w Ro​dzi​nie po​wie​dzie​li​by Zie​mi, gdzie je​ste​śmy. – Wła​śnie – po​twier​dzi​ła jej młod​sza sio​stra, Can​dy. – A mnie mama po​wie​dzia​ła, że do Lucy Lu we śnie przy​szli Pierw​sza An​ge​la i Pierw​szy Tom​my i Pierw​szy Har​ry i po​wie​dzie​li, że je​śli przej​dzie​my przez Ciem​no, to prze​pad​nie​my na za​wsze. Nie bę​dzie​my już mie​li Lu​dzi Cie​ni, żeby się nami opie​ko​wa​li, i na​wet kie​dy umrze​my, ni​g​dy nie wró​ci​my na Zie​mię. – Coś po​dob​ne​go? – za​drwi​ła sio​stra Tiny, Jane. – To jak to moż​li​we, że Lucy Lu kie​dyś mó​wi​ła, że Lu​dzie Cie​nie miesz​ka​ją wła​śnie po dru​giej stro​nie Ciem​na? – Jane, daj spo​kój – ode​zwa​ła się Tina. – Jak tyl​ko lu​dzie za​czy​na​ją ga​dać o prze​sła​niach od Mat​ki Geli, albo Lu​dziach Cie​niach, czar​ne może być bia​łe, bia​łe może być czar​ne, i jed​no, i dru​gie może być jed​no​cze​śnie praw​dą. – To zu​peł​nie nie tak, Tina! – krzyk​nę​ła Ju​lie. – Ty nic nie ro​zu​miesz. Tak, w pew​nym sen​sie Lu​dzie Cie​nie żyją po dru​giej stro​nie Ciem​na, ale w tym sen​sie… Lecz wte​dy Har​ry za​czął od nowa. – Zro​bi​li Brą​zi​ka! – wrza​snął, spo​co​ny, czer​wo​ny, za​śli​nio​ny, przy każ​dym sło​wie wa​ląc z ca​łej siły w bę​ben. – Źli byli, źli. Zro​bi​li Brą​zi​ka. I pra​wie zro​bi​li sio​strę Har​ry’ego! – Har​ry, daj spo​kój! Ci​cho! – wrza​snął Ger​ry. Trząsł się cały cały. – Ci​cho bądź, kur​na, ro​zu​miesz?

I na​gle roz​wrzesz​cza​ło się sześć sie​dem osób na​raz. – Za​mknij się, Har​ry! – Brą​zik to był tyl​ko weł​niak! – Tina, nie masz po​ję​cia o Lu​dziach Cie​niach, ale to nie zna​czy, że ich nie ma. I będę, kur​na, ga​dać, o czym mi się po​do​ba… – Daj​cie Har​ry’emu spo​kój. Oni zro​bi​li Brą​zi​ka, zro​bi​li Jef​fo​wi Brą​zi​ka! – Za​mknij się, Har​ry! – Może cie​bie, Tina, to nie ob​cho​dzi, co my​ślą Lu​dzie Cie​nie, ale nie​któ​rych to ob​cho​dzi. – Na cyc​ki Geli, nie ro​zu​mie​cie, że nie ma cza​su zaj​mo​wać się tymi bzdu​ra​mi! – Zro​bi​li Brą​zi​ka… – Ty mi tu nie mów, na co mamy czas, a na co nie! Wy​glą​da​ło to jak par​tia sza​chów, któ​ra utknę​ła w mar​twym punk​cie, z ja​kie​go nie da się wyjść. Mu​sia​łem wpro​wa​dzić do gry ja​kiś nowy pio​nek. – Wszy​scy ci​cho! – krzyk​ną​łem. – Bądź​cie ci​cho! Coś wam po​ka​żę!

29.

Tina Kol​czak

By​li​śmy w po​twor​nym nie​bez​pie​czeń​stwie. Zgi​nę​ło trzech lu​dzi. Za​bi​li ich Har​ry, Ger​ry i John, i cała trój​ka cały czas się trzę​sła trzę​sła, bo to, co zro​bi​li, nie mie​ści​ło im się w gło​wach. I za​raz mo​gły być za​bi​te ko​lej​ne oso​by, każ​dy z nas mógł spo​koj​nie zgi​nąć za jed​no czy dwa wsta​nia. Na​sze spo​tka​nie było więc jed​nym z naj​waż​niej​szych spo​tkań w hi​sto​rii Ede​nu, mimo to na ra​zie wy​glą​da​ło, że po​prze​sta​nie​my na bez​sen​sow​nym prze​krzy​ki​wa​niu się na​wza​jem, nie my​śląc o tym, co trze​ba zro​bić, ale o ja​kichś Lu​dziach Cie​niach, o tym, że Har​ry jest za gło​śny, o tym, że zgi​nął nasz weł​niak. Gro​zi​ła nam śmierć, a kłó​ci​li​śmy się o ja​kieś nie​istot​ne bzdu​ry. Na​gle jed​nak John wszyst​kich uci​szył. Uci​szył ab​so​lut​nie. Tak, że dech nam za​par​ło. – An​ge​la przy​szła do mnie – po​wie​dział. – Przy​szła do mnie nad Głę​bo​kim Sta​wem. Po​wie​dzia​ła mi, że chce, żeby jej dzie​ci ro​ze​szły się po ca​łym Ede​nie i nie tkwi​ły w jed​nej do​li​nie, tę​sk​niąc za Zie​mią. Chce, że​by​śmy na Ede​nie czu​li się jak u sie​bie, nie tyl​ko w tej do​li​nie, ale na ca​łym Ede​nie, po​dob​nie jak lu​dzie czu​ją się u sie​bie na ca​łej Zie​mi. Po​wie​dzia​ła, że Zie​mia tego od nas ocze​ku​je, i kie​dy po​wró​ci, bę​dzie nas szu​kać wszę​dzie. I że bę​dzie roz​cza​ro​wa​na, je​śli zo​sta​nie​my tyl​ko w jed​nym miej​scu. Po​wiódł wzro​kiem po na​szych osłu​pia​łych twa​rzach. Ni​ko​mu do gło​wy nie przy​szło, że coś ta​kie​go jest moż​li​we. Był chy​ba ostat​nią oso​bą na Ede​nie, po któ​rej moż​na by się spo​dzie​wać ta​kich słów. Strasz​nie strasz​nie się te​raz ba​łam, że ktoś wy​buch​nie śmie​chem i wszyst​ko się roz​le​ci. I pew​nie tak by się sta​ło, gdy​by on nie po​wie​dział cze​goś jesz​cze dziw​niej​sze​go i jesz​cze bar​dziej nie​spo​dzie​wa​ne​go. – Je​śli mi nie wie​rzy​cie, po​pa​trz​cie na to. Mam znak od Geli. Opu​ścił rękę, wy​cią​gnął coś z ma​łej kie​szon​ki na brze​gu pa​so​skó​ry i pod​niósł, trzy​ma​jąc mię​dzy pal​cem wska​zu​ją​cym i kciu​kiem. To coś było tak małe małe, że z po​cząt​ku nie mo​głam so​bie wy​obra​zić, co to ta​kie​go. – Pa​mię​ta​cie hi​sto​rię o Pier​ście​niu Geli? Pa​mię​ta​cie? Zgu​bio​nym pier​ście​niu? To wła​śnie jest ten pier​ścień. Zna​la​złem go za​raz po tym, jak do mnie pierw​szy raz przy​szła. Cała się za​trzę​słam. Część lu​dzi się śmia​ła, część pła​ka​ła, za​cho​wy​wa​li się, jak za​cho​wy​wa​ła​by się pew​nie sama An​ge​la, gdy​by ktoś zna​lazł jej pier​ścień, po tym, jak daw​no się pod​da​ła. Nie​któ​rzy klę​li. Na na​zwy Mi​cha​ela! Na fiu​ta Har​ry’ego! Na szy​ję Toma! Na​wet

dwa nie​mow​la​ki po​czu​ły tę falę dziw​nych emo​cji i się roz​krzy​cza​ły, naj​pierw mały Li​sek Cla​re, po​tem Kwia​tek Jan​ny. A po​tem, aż trud​no uwie​rzyć, roz​wrzesz​cza​ły się i dwa oca​la​łe ko​nie w swo​jej ja​ski​ni – Jeff na​zwał je Bun i Bia​łuch – jak​by i do nich do​tar​ło to pod​nie​ce​nie – i wte​dy wszy​scy się ro​ze​śmia​li, na​wet ci, co wcze​śniej pła​ka​li, na​wet ci, co le​d​wie parę go​dzin temu zro​bi​li na śmierć in​nych lu​dzi. Jed​nak, kie​dy John za​czął ob​cho​dzić wszyst​kich i po​ka​zy​wać im ten pier​ścień, jaki jest gład​ki i ma​leń​ki, jak jest na​praw​dę zro​bio​ny z me​ta​lu, jak w środ​ku ma ma​leń​kie li​ter​ki z imie​niem An​ge​li, li​ter​ki, któ​re mo​gły po​wstać tyl​ko na Zie​mi, po​czu​łam na​głą złość. On zno​wu tak zro​bił! Zno​wu się tak za​cho​wał, jak​by był je​dy​ną oso​bą na świe​cie, któ​ra po​trze​bu​je coś wie​dzieć, któ​ra może o czymś de​cy​do​wać! Znisz​czył Krąg, o nic ni​ko​go nie py​ta​jąc, i za​trzy​mał pier​ścień dla sie​bie, też nic ni​ko​mu nie mó​wiąc. Chciał, że​by​śmy za nim szli i mu ufa​li, a sam nie ufał ni​ko​mu z nas. By​łam tak wście​kła, że w ogó​le prze​stał mnie ob​cho​dzić cały ten pier​ścień. Mia​łam ocho​tę tyl​ko na​krzy​czeć na Joh​na. Ale prze​cież nie mo​głam tego zro​bić, praw​da? Może by​łam zła, ale wie​dzia​łam, że je​ste​śmy w nie​bez​pie​czeń​stwie. I że wszy​scy mu​szą uwie​rzyć w Joh​na i mu za​ufać, bo on ma ra​cję. Na​praw​dę mu​sie​li​śmy stąd iść. Na​praw​dę mu​sie​li​śmy za​ry​zy​ko​wać przej​ście przez Śnież​ne Ciem​no. Po​tem jed​nak przy​szło mi coś do gło​wy. Uświa​do​mi​łam so​bie, że mogę coś zro​bić, żeby John nie po​sta​wił w stu pro​cen​tach na swo​im, a jed​no​cze​śnie nie ze​psuć na​sze​go wspól​ne​go celu. – Ja wiem – po​wie​dzia​łam. – Za​graj​my te​raz tę hi​sto​rię. Zrób​my Przed​sta​wie​nie o Zgu​bio​nym pier​ście​niu. Ty mo​żesz opo​wia​dać, Dix. Ja będę An​ge​lą. Har​ry, ty bę​dziesz pierw​szym Har​rym. Su​zie Ry​bo​rze​ka, Lucy Nie​to​perz – pierw​sze Su​zie i Lucy. Cla​re, ty bę​dziesz pierw​szą Cla​re, Can​dy może być Can​di​ce. John bę​dzie Tom mym. Naj​pierw wszyst​kich to zdu​mia​ło. Pew​nie zbyt na​gle to na​stą​pi​ło, nie wi​dzie​li, po co to, a jesz​cze prze​rwa​łam im w po​ło​wie oglą​da​nia tego wspa​nia​łe​go pier​ście​nia. Ale jed​no​cze​śnie wszy​scy wi​dzie​li, że to jest na swój spo​sób wła​ści​we, żeby prze​po​wie​dzieć so​bie hi​sto​rię słyn​ne​go pier​ście​nia, któ​ry wła​śnie mają przed ocza​mi. Tak nas wy​cho​wa​no. Na każ​dej Rocz​ni​cy mó​wio​no nam, żeby wspo​mi​nać rze​czy, żeby łą​czyć prze​szłość z te​raź​niej​szo​ścią. A John, kie​dy zer​k​nę​łam na nie​go ukrad​kiem, czuł się tak, jak ja parę mi​nut wcze​śniej. Był zły zły, czuł, że ktoś go wra​bia, w ogó​le tego nie chciał, ale jed​no​cze​śnie wie​dział, że musi na to przy​stać. Nie da​łam mu wy​bo​ru, tak jak on mi nie dał. I świet​nie! Do​brze mu tak. Niech się prze​ko​na, jak to jest. – Oto hi​sto​ria o pier​ście​niu An​ge​li i o tym, jak go zgu​bi​ła – za​czął Dix, przy​stoj​ny i miły chło​pak, któ​ry się za​trzy​mał, żeby się za​trosz​czyć o mnie i o Jef​fa, kie​dy John i resz​ta z krzy​kiem po​gna​li za​bi​jać. – Gela ni​g​dy nie chcia​ła przy​le​cieć na Eden. Tom​my, Di​xon i Meh​met zmu​si​li ją i Tom​my ego, żeby przy​by​li tu wbrew swej woli. Po​sta​no​wi​ła zo​stać i za​ło​żyć z Tom​mym Ro​dzi​nę, bo po​my​śla​ła, że le​piej prze​żyć i zo​ba​czyć, co przy​nie​sie przy​szłość, i po​cze​kać do po​wro​tu Zie​mi, niż po​le​cieć w nie​bo, gdzie było pra​wie pew​ne, że się uto​pi. Ale smut​no jej było. Tę​sk​ni​ła za mamą. Tę​sk​ni​ła za tatą. Tę​sk​ni​ła za swo​ją gru​pą, któ​ra na​zy​wa​ła się Lon​dyn, tak jak na​sza pierw​sza gru​pa tu​taj. Tę​sk​ni​ła za wiel​ką gwiaz​dą, Słoń​cem, któ​ra wy​peł​nia​ła Zie​mię świa​tłem. Tę​sk​ni​ła za ludź​mi, któ​rych zna​ła i

lu​bi​ła. W głę​bi du​szy była smut​na smut​na. Ale tego nie oka​zy​wa​ła, Ra​dzi​ła so​bie jak mo​gła. Opie​ko​wa​ła się dzieć​mi i ro​bi​ła wszyst​ko, żeby im było do​brze. My​śla​ła też o nas, w przy​szło​ści… i… eee… Tu się za​wa​hał, bo wła​śnie miał po​wie​dzieć, że zbu​do​wa​ła Ka​mien​ny Krąg, tak nor​mal​nie było w tej hi​sto​rii, ale zo​rien​to​wał się, że tego już się nie po​win​no mó​wić (mimo że wszy​scy wie​dzie​li​by do​kład​nie, co po​mi​nął) i że to jest wła​śnie to miej​sce hi​sto​rii, któ​re trze​ba by te​raz zmie​nić. – …i usta​li​ła tra​dy​cje i pra​wa – do​koń​czył – któ​rych na​dal prze​strze​ga​my. Zmu​si​ła się na​wet do tego, żeby ko​chać Tom​my’ego, choć nie był to czło​wiek, z któ​rym nor​mal​nie chcia​ła​by prze​by​wać, i czę​sto by​wał po​nu​ry i zły, a raz dwa razy na​wet ją ude​rzył. Obej​rzał się na Joh​na i wy​cią​gnął rękę po pier​ścień. Wi​dzia​łam, że John nie ma naj​mniej​szej ocho​ty go od​da​wać, ale zno​wu nie miał wy​bo​ru, nie mógł od​mó​wić, nie psu​jąc hi​sto​rii. Spryt​ny Dix. Czu​ły, przy​stoj​ny i spryt​ny. – An​ge​la mia​ła pier​ścień… – Tu Dix się tro​chę za​jąk​nął, bo dziw​nie było opo​wia​dać o pier​ście​niu, trzy​ma​jąc go w dło​ni. Głos miał te​raz drżą​cy i ła​mią​cy się, jak​by miał się za​raz roz​pła​kać. – Gela mia​ła pier​ścień, któ​ry do​sta​ła w pre​zen​cie od mamy i taty. (Bo na Zie​mi każ​dy wie​dział, kto jest jego tatą, to nie było tak jak u nas). A pier​ścień… pier​ścień miał w środ​ku li​te​ry, ma​lut​kie li​ter​ki, któ​re mó​wi​ły: An​ge​li od ko​cha​ją​cych mamy i taty. Po​dał pier​ścień mnie i wi​dzia​łam, że robi to zgod​nie z hi​sto​rią, ale i dla mnie, bo wi​dział, jak się po​czu​łam, kie​dy John tak w nas ci​snął swo​ją no​wi​ną, i chciał, że​bym po​czu​ła się le​piej. W koń​cu do Przed​sta​wie​nia nie po​trze​bo​wa​li​śmy praw​dzi​we​go pier​ście​nia. Nor​mal​nie, jak lu​dzie gra​ją Pier​ścień An​ge​li, to w ogó​le żad​ne​go pier​ście​nia nie mają. – I na​gle któ​re​goś wsta​nia, kie​dy była w le​sie na zbie​ra​niu, Gela zgu​bi​ła pier​ścień. Ja​koś tak zsu​nął jej się z pal​ca i nie mo​gła go zna​leźć. I wte​dy… Te​raz była moja ko​lej. By​łam An​ge​lą. Rzu​ci​łam pier​ścień na zie​mię (ką​tem oka wi​dzia​łam, że John się skrzy​wił) i za​czę​łam bie​gać tam i z po​wro​tem, tam i z po​wro​tem, klę​kać, zno​wu wsta​wać, ję​czeć, mam​ro​tać, po​pła​ki​wać. – Tom​my! Tom​my! – wrza​snę​łam Joh​no​wi pro​sto w twarz. – Zgu​bi​łam! Zgu​bi​łam mój pier​ścień. John skrzy​wił się. Na​praw​dę nie miał ocho​ty w to grać. Dla nie​go to była tyl​ko stra​ta cza​su, stra​ta cza​su i zbęd​na kom​pli​ka​cja, a poza tym nie chciał wy​pusz​czać pier​ście​nia z rąk. – Na pew​no się znaj​dzie – po​wie​dział, na​wet nie pró​bu​jąc grać Tom​my’ego. -Co to zna​czy, „się znaj​dzie”, ty bał​wa​nie? Co to zna​czy, ty bez​u​ży​tecz​ny śmie​ciu?! To po​móż mi go szu​kać. Znajdź go. Bez nie​go się stąd nie ru​szam. Obej​rza​łam się groź​nie na Har​ry’ego, Su​zie, Lucy, Cla​re i Can​dy. – A wy co się tak ga​pi​cie, de​bi​le? Na na​zwy Mi​cha​ela! Rusz​cie dupy i znajdź​cie mi ten pier​ścień! Choć raz w ży​ciu się na coś przy​daj​cie! Za​czę​li się roz​glą​dać, nie​któ​rzy na sto​ją​co, inni klęk​nę​li. Cla​re i Can​dy za​czę​ły pła​kać. Har​ry cały się trząsł i bie​gał na​oko​ło, jak​by na​praw​dę my​ślał, że pier​ścień się zgu​bił. – Znaj​dę, Gela, znaj​dę! – krzy​czał. – Znaj​dę za​raz! – Prze​stań​cie się drzeć, za​smar​ka​ne ba​cho​ry – krzy​cza​łam na nich – i to już! Ja was w ogó​le nie chcia​łam, ro​zu​mie​cie? W ogó​le nie chcia​łam być z nim. Na​wet do​ty​kać go nie

chcia​łam, a co do​pie​ro śli​zgać się z nim i ro​dzić jego dzie​ci… Ko​cham moją mamę i tatę na Zie​mi, i przy​ja​ciół na Zie​mi, ale nie was, nie wa​szą dur​ną ban​dę na tej dur​nej ciem​nej pla​ne​cie. A ten pier​ścień to ostat​nia rzecz, jaka… – Mamo, pro​szę – mruk​nę​ła Cla​re i te​raz już na​praw​dę się roz​pła​ka​ła. – Zejdź mi z oczu, Cla​re. Nie mogę na cie​bie pa​trzeć. Ro​zu​miesz? Na was wszyst​kich nie mogę pa​trzeć. Jej u! Na​praw​dę się roz​krę​ci​łam, sami wi​dzi​cie. Wrzesz​cza​łam, dar​łam się, aż twarz mi po​czer​wie​nia​ła, po​la​ły się łzy, spo​ci​łam się i za​czę​łam trząść. Cała piąt​ka mo​ich tak zwa​nych dzie​ci pła​ka​ła – choć jed​nym był na​praw​dę mój star​szy brat – i znacz​na część oglą​da​ją​cych wszyst​ko lu​dzi. Dar​ły się i nie​mow​la​ki, i ko​zioł​ki w ja​ski​ni ro​bi​ły iiiiiik! Iiiiiik! I i ii i i k! Na​wet John miał prze​ra​żo​ną minę. Dla tej piąt​ki dzie​ci za pierw​szym ra​zem też mu​sia​ło to być strasz​ne strasz​ne, tyle łon temu, tak pa​trzeć, jak ich mat​ka się po​sy​pa​ła i rzu​ci​ła się na nie, kie​dy mia​ły tyl​ko ją i Tom​my’ego. Strasz​ne strasz​ne to mu​sia​ło być. Ina​czej ta hi​sto​ria by tak dłu​go nie prze​trwa​ła, praw​da? Tyle in​nych rze​czy za​po​mnie​li​śmy i prze​pa​dły, ro​ze​szły się mię​dzy po​ko​le​nia​mi jak fale po wrzu​co​nym do sta​wu ka​mie​niu, co​raz mniej​sze i mniej​sze. A w tej hi​sto​rii o Pier​ście​niu An​ge​li dziw​ne było, że ona na​wet nie mia​ła za​koń​cze​nia, szczę​śli​we​go czy nie, i żad​nej pły​ną​cej z niej na​uki. Była jak krzyk bólu jed​nej oso​by, bez koń​ca po​wta​rza​ją​cy się echem przez po​ko​le​nia, cho​ciaż ta oso​ba już daw​no nie żyje. To cze​mu my to od​gry​wa​my? Cza​sem się nad tym za​sta​na​wia​łam, a te​raz to od​kry​łam! Dla​te​go że, gra​jąc tę rolę, świet​nie się po​czu​łam! – A co do Cie​bie, Tom​my – po​wie​dzia​łam, zwra​ca​jąc się do Joh​na. – Tom​my, ty sa​mo​lu​bie, ty waż​nia​ku, ty dra​niu. Za​bra​łeś mnie od mamy i taty, od przy​ja​ciół, z mo​jej uko​cha​nej Zie​mi, na​wet mi o swo​ich pla​nach nie po​wie​dzia​łeś, nie da​łeś mi wy​bo​ru, w ogó​le cię nie ob​cho​dzi​ło, co ja czu​ję. A te​raz do tego zgu​bi​łam pier​ścień. Nie​na​wi​dzę cię. Nie​na​wi​dzę. I za​wsze cię będę nie​na​wi​dzić. Lecz John po pro​stu klęk​nął, pod​niósł pier​ścień i po​dał mi go. – Jest, Gela. Zna​la​złem go. Po tylu ło​nach zna​la​złem go dla cie​bie. To mnie zbi​ło z tro​pu, mu​szę przy​znać. Tego ru​chu w ogó​le się nie spo​dzie​wa​łam. – Co ty mó​wisz? Tom​my, ty w ży​ciu nie zna​la​złeś pier​ście​nia. Przez całe ży​cie nic tak po​ży​tecz​ne​go ci się nie uda​ło. – Nie – po​wie​dział John. – Nie je​stem Tom​my. Je​stem John. John Czer​wo​niuch. Je​stem two​im pra​pra​wnu​kiem, a to jest resz​ta two​ich pra-pra​wnu​cząt, któ​re pró​bu​ją urzą​dzić so​bie dom na ciem​nym Ede​nie, tak samo jak ty. Gela, zna​la​złem twój pier​ścień. Za​koń​czy​łem tę hi​sto​rię. Już nie po​trze​bu​jesz jej opo​wia​dać. – Więc mi go od​daj. Od​daj mi go. Już. Ale on i na to miał od​po​wiedź. – Nie, Gela. Ty już nie ży​jesz. Nie ży​jesz i je​steś po​cho​wa​na pod górą ka​mie​ni, nie pa​mię​tasz? Więc pier​ścień już ci się nie przy​da, praw​da? Ale ja się nim za​opie​ku​ję. My się nim za​opie​ku​je​my. Prze​nie​sie​my go ze sobą przez Ciem​no, aż na dru​gą stro​nę, tam gdzie chcia​łaś. I wło​żył pier​ścień z po​wro​tem do kie​szon​ki w skó​rze, pod​szedł i ob​jął mnie. Niech mnie fiu​ty Toma i Har​ry’ego, to trze​ba mu przy​znać, wie​dział, jak opa​no​wać sy​tu​ację!

Oczy mia​łam peł​ne łez i nie wie​dzia​łam, czy to wła​ści​wie moje łzy, czy An​ge​li, po​dob​nie jak nie wie​dzia​łam, czy w jego ob​ję​ciach mimo wszyst​ko po​czu​łam otu​chę, czy znie​na​wi​dzi​łam go bar​dziej niż kie​dy​kol​wiek. Przed​sta​wie​nie się skoń​czy​ło, de​cy​zja za​pa​dła i wszy​scy za​ję​li​śmy się przy​go​to​wa​nia​mi do wy​pra​wy na Ciem​no i odej​ścia stąd na za​wsze.

30.

John Czer​wo​niuch

Lu​dzie za​wsze chcie​li mieć wszyst​ko na​raz, na​wet tacy in​te​li​gent​ni i uczci​wi lu​dzie jak Tina. Chcie​li to co do​bre, a po​tem na​rze​ka​li na to co złe, a zwią​za​ne z tym do​brym. Ja mia​łem jed​ną do​brą rzecz: umia​łem za​dzia​łać, żeby coś się sta​ło. A do tego, jak już się za coś wzią​łem, to nie od​pusz​cza​łem. To było u mnie do​bre, a do tego były róż​ne rze​czy, któ​re się lu​dziom nie po​do​ba​ły. Kie​dy mie​li​śmy to spo​tka​nie, do​pie​ro co zro​bi​łem czło​wie​ka. Zro​bi​łem czło​wie​ka, któ​re​go wi​dzia​łem w Ro​dzi​nie od dziec​ka. Nie czu​łem się win​ny, bo wie​dzia​łem, że on z miłą chę​cią zro​bił​by mi to samo, mnie, Ti​nie i pew​nie in​nym też. Ale, na oczy Geli, wstrzą​śnię​ty wstrzą​śnię​ty tym by​łem. Przez całe spo​tka​nie przed oczy​ma w kół​ko sta​wa​ła mi moja dzi​da wy​sta​ją​ca z ple​ców Di​xo​na, albo wbi​ja​ją​ca się mu z po​wro​tem w brzuch, ten bul​got, z ja​kim się wbi​ja​ła, syk po​wie​trza, krew bu​cha​ją​ca mu z ust. Nie za​trzy​ma​łem się nad nim dłu​żej niż było trze​ba, żeby wy​cią​gnąć z nie​go dzi​dę, żeby zdą​żył się ob​ró​cić i na mnie po​pa​trzeć i że​bym wbił tę dzi​dę jesz​cze raz i go zro​bił – bo jego dwaj kum​ple ucie​ka​li, więc Ger​ry i Har​ry mo​gli po​trze​bo​wać mo​jej po​mo​cy – ale te parę se​kund tak wry​ło mi się w pa​mięć, że mia​łem wra​że​nie, że cały czas się dzie​ją – na​praw​dę się dzie​ją – w kół​ko i w kół​ko. Mia​łem w gło​wie to wszyst​ko, mia​łem kupę prak​tycz​nych rze​czy do pa​mię​ta​nia, jed​no​cze​śnie mu​sia​łem ja​kimś spo​so​bem spra​wić, żeby ci lu​dzie we mnie wie​rzy​li, po​zwa​la​li się or​ga​ni​zo​wać i trzy​ma​li się tego – a może bę​dzie​my mie​li szan​sę na prze​ży​cie. Mu​sia​łem my​śleć o tym wszyst​kim, a prze​cież czło​wiek jest w sta​nie ogar​nąć na​raz tyl​ko parę spraw – a tu jesz​cze ta cho​ler​na Tina wcią​ga mnie w tę swo​ją cho​ler​ną grę, w to Przed​sta​wie​nie o pier​ście​niu, i, niech mnie fiut Toma, mu​szę jesz​cze my​śleć, jak so​bie z tym dać radę. Po​wie​dzia​ła​by, że to moja wina, bo trzy​ma​łem pier​ścień w ta​jem​ni​cy, ale ja to zro​bi​łem ce​lo​wo. Zro​bi​łem tak, bo od razu wie​dzia​łem, że kie​dy po​ka​żę go lu​dziom, da mi nad nimi wła​dzę, ale jed​no​cze​śnie wie​dzia​łem, że nie na dłu​go. Dla​te​go za​cho​wa​łem go na mo​ment, kie​dy naj​bar​dziej będę tej wła​dzy po​trze​bo​wać – nie tyl​ko ja, ale my wszy​scy. Tro​chę jak wte​dy, kie​dy rzu​cił się na mnie ten lam​part. Wie​dzia​łem, że mam tyl​ko jed​ną pró​bę, więc od​cze​ka​łem do naj​lep​szej chwi​li, a nie ci​sną​łem dzi​dą na chy​bił tra​fił. I uda​ło mi się. Tra​fi​łem do​kład​nie jak trze​ba, a Tina niech so​bie my​śli, co chce. Wy​cią​gną​łem pier​ścień do​-

kład​nie w mo​men​cie, gdy był nam po​trzeb​ny – i za​dzia​łał! Parę go​dzin po rym, jak od​zy​ska​łem go od Tiny, wy​ru​sza​li​śmy na Zim​ną Ścież​kę. Było nas dwa​dzie​ścio​ro je​den i dwo​je nie​mow​ląt. Więk​szy z ko​nio​ko​złów, Bun, szedł przo​dem, je​chał na nim Jeff. Po​tem szli​śmy ja i Tina, a da​lej cała resz​ta, jed​no za dru​gim, a na koń​cu dru​gi koń, Bia​łas. Wszy​scy byli po​okry​wa​ni skó​ra​mi, tak że wi​dać było tyl​ko usta i oczy, więc na​wet nie wy​glą​da​li​śmy jak lu​dzie, ra​czej jak sta​do dzi​wacz​nych dwu​noż​nych ko​złów. Każ​dy miał sto​po​skó​ry z na​tłusz​czo​nej skó​ry weł​nia​ka, nad któ​ry​mi pra​co​wa​łem jesz​cze za​nim do​łą​czył do mnie kto​kol​wiek z Ro​dzi​ny, z twar​dy​mi war​stwa​mi skó​ry i tłu​ste​go kle​ju pod spodem. Oprócz Jef​fa na ko​niu, dwóch dziew​czyn z nie​mow​lę​ta​mi (Cla​re i Jan​ny) i trzech, któ​re nio​sły dzie​ci w brzu​chach (Su​zie, Geli i Ju​lie), wszy​scy nie​śli coś na ple​cach: zwo​je lin, za​pa​so​we sto​po​skó​ry, wor​ki z czar​nosz​kłem, zwi​nię​te skó​ry i inne rze​czy, o któ​rych po​my​śla​łem i zor​ga​ni​zo​wa​łem je w cią​gu ostat​nich dzie​się​ciu okre​sów. Na zmia​nę nie​śli​śmy wiel​kie, pła​skie ka​wa​ły kory, wy​gła​dzo​ne i na​tłusz​czo​ne, któ​re na​zwa​łem śnie​go​ło​dzia​mi. Każ​da była wy​pa​ko​wa​na przy​dat​ny​mi rze​cza​mi, jak mię​so, fu​tra, za​pa​so​we skó​ry, z wy​jąt​kiem jed​nej, na któ​rej były wę​giel​ki na wiel​kim pła​skim ka​mie​niu. Po su​chej zie​mi bar​dzo cięż​ko je było nieść, ale gdy tyl​ko wej​dzie​my na śnieg, będą su​nąć po nim ła​two ła​two i jed​na oso​ba bę​dzie w sta​nie je cią​gnąć. To też był mój po​mysł. – Bez cie​bie nic z tego by się nie wy​da​rzy​ło, co nie? – po​wie​dzia​ła do mnie Tina, oglą​da​jąc się na resz​tę wy​pra​wy. – Nie – burk​ną​łem ze zło​ścią. – Pew​nie, że, kur​na, nie. To ja was wszyst​kich ścią​gną​łem do Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki. Ja do​ga​da​łem się z Ca​ro​li​ne, żeby zy​skać na cza​sie. To ja wy​my​śli​łem, jak uszyć skó​ry okry​wa​ją​ce całe cia​ło. To ja mia​łem po​mysł na śnie​go​ło​dzie, ja zor​ga​ni​zo​wa​łem lu​dzi, żeby po​cię​li korę i przy​wią​za​li do niej sznu​ry do cią​gnię​cia. Ja cią​gle cho​dzi​łem na Śnież​ne Ciem​no, żeby dojść, jak tam prze​żyć, co jest po​trzeb​ne, na​wet kie​dy krzy​cza​łaś na mnie, że cią​gle gdzieś sam idę. I wszy​scy zde​cy​do​wa​li​ście, że pój​dzie​cie za mną, bo do​brze wie​cie, że beze mnie do ni​cze​go ta​kie​go by nie do​szło. Nikt z was by tego nie do​ko​nał, na​wet ty, Tina. a już na pew​no nie twój ko​cha​ny Dix, co idzie tam da​lej. To dla​cze​go na​gle ja mam być w tej hi​sto​rii Tom mym, a ty je​steś Gelą? To ja tu je​stem Cie​lą. To ja to wszyst​ko trzy​mam w ku​pie. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Po pro​stu tak się po​czu​łam i tyle. Mu​sia​łam to z sie​bie wy​rzu​cić, ina​czej bym pę​kła. Więk​szość lu​dzi tak ma. Mu​szą cza​sa​mi się wy​krzy​czeć, obo​jęt​ne, czy to do​bre, czy złe. Nie każ​dy po​tra​fi tak utrzy​mać coś w ta​jem​ni​cy jak ty. No i, niech mnie oczy Geli, gdy​by tak było, wszy​scy by​li​by​śmy sa​mot​ni sa​mot​ni. Do​szli​śmy do miej​sca, z któ​re​go daw​no temu ze Sta​rym Ro​ge​rem wi​dzie​li​śmy te świe​cą​ce weł​nia​ki, tak wy​so​ko na Ciem​nie, że naj​pierw wzią​łem je za łódź z Zie​mi. Po​tem po​szli​śmy da​lej, i to był ko​niec Do​li​ny Zim​nej Ścież​ki i Okrą​głej Do​li​ny, w któ​rej się uro​dzi​li​śmy. Wpa​dło mi do gło​wy, że może po​peł​ni​łem strasz​ny błąd, może na​praw​dę trze​ba było zo​stać przy Ka​mien​nym Krę​gu, może Zie​mia przy​le​ci z nie​ba, a Ro​dzi​na im po​wie, że zgi​nę​li​śmy na Śnież​nym Ciem​nie i wró​cą na Zie​mię bez nas. Ale wy​rzu​ci​łem tę myśl z gło​wy. Musi być ja​kiś punkt, w któ​rym wy​bie​rasz so​bie dro​gę i po​tem trzy​masz się jej choć​by nie wiem co. Szli​śmy te​raz po śnie​gu, ma​jąc na​dzie​ję, że sto​po​skó​ry nie prze​mok​ną i się nie roz​pad​ną

– wzdłuż Stru​mie​nia Zim​nej Ścież​ki, aż do lo​dow​ca, z któ​re​go wy​pły​wa (nie wiel​kie​go wiel​kie​go jak Lo​do​wiec Di​xo​na w Gó​rach Nie​bie​skich, któ​ry do​cho​dzi aż do sa​me​go lasu, ale i tak du​że​go, wy​so​kie​go na czte​rech lu​dzi albo i wię​cej). Po​wią​za​li​śmy się li​na​mi, wzię​li​śmy w ręce dzi​dy, gro​ta​mi w dół, żeby się nimi przy​trzy​my​wać, i za​czę​li​śmy piąć się po śli​skiej koź​lej ścież​ce wzdłuż boku lo​dow​ca. Har​ry spró​bo​wał pod​biec i po​śli​zgnął się. Lu​dzie oczy​wi​ście się ro​ze​śmia​li, bo bar​dzo po​trze​bo​wa​li się z cze​goś po​śmiać, ale Har​ry strasz​nie strasz​nie nie lu​bił, gdy się z nie​go śmie​ją. – To Har​ry zo​sta​je – po​wie​dział. – Wy so​bie idź​cie, gdzie chce​cie. Har​ry ni​g​dzie nie idzie z ludź​mi, co się z nie​go śmie​ją. I się roz​pła​kał. Był naj​star​szy z nas, je​dy​ny, któ​re​go moż​na by na​praw​dę na​zwać do​ro​słym, ale roz​pła​kał się jak małe dziec​ko. Było to że​nu​ją​ce i za​wsty​dza​ją​ce, ale lu​dzie nie po​win​ni się z nie​go tak śmiać. Trze​ba było pa​mię​tać, że on też ko​goś tego wsta​nia zro​bił, za​bił Joh​na Pod​nie​bie​skie​go. A sko​ro mnie na​wet było cięż​ko ogar​nąć to ro​zu​mem, to jak cięż​ko mu​sia​ło być Har​ry’emu. Jemu cięż​ko było ogar​nąć ro​zu​mem co​kol​wiek. Tina wró​ci​ła, żeby go uspo​ko​ić i na​mó​wić do dal​szej dro​gi, a wte​dy pod​szedł do mnie Geny. On też chciał po​roz​ma​wiać o tym, co się sta​ło. Bie​dak, miał naj​go​rzej z nas trzech. Ja nie zna​łem Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go, Har​ry pra​wie w ogó​le nie znał Joh​na Pod​nie​bie​skie​go. Ale Ger​ry zro​bił chłop​ca z wła​snej gru​py, z któ​rym cho​wał się od dziec​ka. Cały czas to roz​pa​mię​ty​wał, a ja mu​sia​łem mu w kół​ko po​wta​rzać, że nie mie​li​śmy wy​bo​ru, że gdy​by​śmy ich w porę nie do​pa​dli, za​bi​li​by Jef​fa. Za​bi​li​by go na​praw​dę, a Ti​nie zro​bi​li tę okrut​ną rzecz, na któ​rą na​wet nie ma na​zwy. – I gdy​by im to uszło na su​cho – po​wta​rza​łem mu cały czas – na​stęp​na by​ła​by resz​ta nas, jed​no po dru​gim, albo wszy​scy na​raz. Pa​mię​taj, że przy Gar​dle było nas tyl​ko dwa​dzie​ścio​ro je​den, a w Sta​rej Ro​dzi​nie po​nad pięć​set​ka. – No tak, ale ja się kie​dyś z Mę​tem ba​wi​łem – mó​wił wte​dy Ger​ry. – Kie​dyś za​mie​nił się ze mną, ka​wa​łek czar​nosz​kła, któ​ry zna​lazł, na wiel​ki ka​wał drze​wo​sto​du. – Albo: – Kie​dyś upo​lo​wa​li​śmy z nim ta​kie​go peł​za​ka, pa​mię​tasz? Tego, co po​zwo​li​łeś mu go za​bić? Co Jeff się wte​dy za​sta​na​wiał, jak to jest być peł​za​kiem. Wte​dy się z Mę​tem przy​jaź​ni​li​śmy, praw​da? Jak przy​ja​cie​le z jed​nej gru​py. – Tak, Ger​ry – od​po​wia​da​łem – ale prze​stał być na​szym przy​ja​cie​lem, kie​dy za​bił Brą​zi​ka i sko​pał Jef​fa, i stał i się śmiał, kie​dy Di​xon pró​bo​wał się śli​zgnąć z Tiną. – Ra​cja – mó​wił Ger​ry. – To przez nie​go. I chwi​lę się nad tym za​sta​na​wiał z ulgą na twa​rzy, po czym na​gle znów się na​chmu​rzał i przy​po​mi​na​ła mu się ko​lej​na rzecz. – Był tu z nami wte​dy, pierw​szy raz, kie​dy we​szli​śmy tu ze Sta​rym Ro​ge​rem, pa​mię​tasz? Wte​dy się z nami przy​jaź​nił. I zno​wu trze​ba było mu po​wta​rzać w kół​ko to samo. Tym​cza​sem stra​ci​li​śmy z oczu świa​tła lasu za nami i na​praw​dę zna​leź​li​śmy się na Ciem​nie. Wi​dać było tyl​ko to, co oświe​tla​ła lamp​ka na gło​wie ko​nia Buna, idą​ce​go przed nami z Jef​fem na grzbie​cie. Ska​ły, śnieg i lód wy​ła​nia​ły się z czer​ni bli​sko nas i zni​ka​ły zno​wu w czer​ni za nami, za dru​gim weł​nia​kiem, Bia​ła​sem. Jeff na​zwał swo​je​go ko​zioł​ka Bun – od ko​smicz​nej ło​dzi Bun​tow​nik, któ​ra przy​wio​zła z

Zie​mi An​ge​lę, Tom​my’ego i Trzech To​wa​rzy​szy, i to było do​bre imię. Wte​dy, daw​no temu, kie​dy zo​ba​czy​łem tę grup​kę weł​nia​ków wy​so​ko na Ciem​nie, przez chwi​lę my​śla​łem, że wi​dzę ko​smicz​ną łódź – i wła​ści​wie Bun i Bia​łas były dla nas tro​chę jak ko​smicz​ne ło​dzie. Może nie prze​wo​zi​ły nas przez Gwiezd​ny Wir, ale prze​pro​wa​dza​ły przez Ciem​no, i to by się bez nich nie uda​ło. Wcze​śniej my​śla​łem, że może da się ja​koś od​na​leźć dro​gę albo po​świe​cić so​bie lam​pa​mi z pu​stych ga​łą​zek, albo po​chod​nia​mi z su​chych fa​lo​ro​stów za​nu​rzo​nych w tłusz​czu, jak się cza​sem ro​bi​ło w Ro​dzi​nie, kie​dy po​trze​ba było wię​cej świa​tła. Ko​zły jed​nak ro​bi​ły dla nas dużo wię​cej niż tyl​ko oświe​tla​nie dro​gi. One tę dro​gę zna​ły. To weł​nia​ki wy​dep​ta​ły całą Zim​ną Ścież​kę – to dzię​ki nim była ścież​ką – a te​raz znaj​do​wa​ły dro​gę dla nas, choć ścież​ka była ukry​ta w śnie​gu. Mu​sia​łem to przy​znać: tej czę​ści pla​nu w ogó​le nie za​wdzię​cza​li​śmy mnie, ale Jef​fo​wi, temu dzi​wacz​ne​mu dzie​cia​ko​wi z krzy​wo​sto​pa​mi, ja​dą​ce​mu z przo​du mło​dzia​ko​wi, któ​ry na​wet jesz​cze po​rząd​nie nie ob​rósł. *** Szli​śmy przez całe wsta​nie i po​tem od razu przez ko​lej​ne wsta​nie, bo nie było gdzie po​ło​żyć się spać i trze​ba było iść, żeby nie za​mar​z​nąć. Od cza​su do cza​su trze​ba się było za​trzy​mać, żeby zjeść tro​chę wę​dzo​ne​go mię​sa, albo plac​ków z na​sion, albo żeby Jan​ny czy Cla​re na​kar​mi​ły dziec​ko, albo żeby zmie​nić sto​po​skó​ry ko​muś, komu się roz​pa​dły lub prze​mo​kły. (Nie chcia​łem, żeby ktoś do​stał czar​nych opa​rzeń, jak kie​dyś jed​no​no​gi Jef​fo). Ale za każ​dym ra​zem, gdy sta​wa​li​śmy, wszy​scy za​czy​na​li mar​z​nąć i bać się, a Tina i ja mu​sie​li​śmy cho​dzić wzdłuż lu​dzi tam i z po​wro​tem i uci​nać wszel​kie gad​ki, że się zgu​bi​li​śmy, że zgi​nie​my, że ni​g​dzie nie doj​dzie​my. Naj​go​rzej było w oko​li​cy Meh​me​ta Nie​to​pe​rza oraz An​gie, Ju​lie i Can​dy Pod​nie​bie​skich, któ​re szły ra​zem. Wszy​scy oni mil​kli, kie​dy pod​cho​dzi​li​śmy do nich ja lub Tina. – No i gdzie my je​ste​śmy, John? – za​py​tał mnie w koń​cu Meh​met. – Idzie​my koź​lą ścież​ką. Sam do​brze wiesz, Meh​met. Wszy​scy się na to zgo​dzi​li​śmy, nie pa​mię​tasz? Nie pa​mię​tasz, że da​łem ci wy​bór i sam tak wy​bra​łeś? – Do​bra, ale do​kąd nas pro​wa​dzi? Przez cały czas idzie​my tyl​ko w górę i w górę. Praw​da. Fak​tycz​nie cały czas szli​śmy w górę i ro​bi​ło się co​raz zim​niej. I coś dziw​ne​go dzia​ło się z po​wie​trzem, trze​ba było go wcią​gać co​raz wię​cej, żeby wy​star​czy​ło. Mimo woli przy​po​mi​na​ły mi się te hi​sto​rie o Tom-mym, Geli i Trzech To​wa​rzy​szach – mó​wi​ły, że na gó​rze w Gwiezd​nym Wi​rze w ogó​le nie ma po​wie​trza, że po​wie​trze jest jak woda i trzy​ma się bli​sko zie​mi. Może po​wie​trze sie​dzia​ło w Okrą​głej Do​li​nie jak woda w wiel​kim sta​wie i Bun pro​wa​dził nas te​raz w miej​sce, gdzie się koń​czy​ło i nie da się tam od​dy​chać? Póź​niej jed​nak przy​po​mnia​łem so​bie, że i ko​zły po​trze​bu​ją po​wie​trza. Sły​chać było, że od​dy​cha​ją, wi​dzia​ło się parę wo​kół ich py​sków, tak samo jak wo​kół na​szych ust. – Tak, idzie​my do góry – od​po​wie​dzia​łem Meh​met owi – ale nie przez szczy​ty, tyl​ko po​mię​dzy dwie​ma gó​ra​mi. – A skąd ty to wiesz? – No, stok po le​wej to chy​ba wi​dzisz, praw​da? Wi​dać w świe​tle lam​pek, jak idzie do góry. A górę po pra​wej za to sły​chać.

Unio​słem przód gło​wo​skó​ry, żeby mu po​ka​zać. – Meh​met! – wrza​sną​łem. – Meh​met! – od​po​wie​dzia​ło echo, wy​so​ko wy​so​ko nad nami i po pra​wej. Było o wie​le wy​żej niż so​bie wy​obra​ża​łem, mój wła​sny głos od​bi​jał się od ja​kiejś ska​ły w cał​ko​wi​tej ciem​no​ści, ska​ły, na któ​rej naj​pew​niej ni​g​dy nie sta​nie ani czło​wiek, ani żad​ne żywe stwo​rze​nie. A po​tem do​szły inne, cich​sze echa i od​głos ka​mie​ni zsu​wa​ją​cych się po go​łej ska​le. – Te​raz ro​zu​miesz? – za​py​ta​łem, z po​wro​tem na​cią​ga​jąc gło​wo​skó​rę. W bro​dzie już mia​łem peł​no lodu. – Nie no, jak ty się znasz na Śnież​nym Ciem​nie – burk​nął kwa​śno Meh​met. Z nim nie dało się wy​grać. Je​śli coś po​wie​dzia​łem źle, ro​bi​łem z sie​bie dur​nia. Je​śli coś po​wie​dzia​łem do​brze, to się wy​mą​drza​łem. Na​gle Su​zie Ry​bo​rze​ka za​wo​ła​ła, że dziw​nie się czu​je i chy​ba bę​dzie ro​dzić. Na szczę​ście oka​za​ło się, że nie, ale trze​ba się było nią za​jąć i uspo​ko​ić, za​nim mo​gli​śmy pójść da​lej, a tym​cza​sem wszy​scy jesz​cze bar​dziej zmar​z​li, zmę​czy​li się i prze​stra​szy​li i każ​dy tyl​ko wy​pa​try​wał, na kogo by tu zrzu​cić od​po​wie​dzial​ność, że tak się czu​je. I do​my​ślam się, że zna​ko​mi​ta więk​szość wy​bie​ra​ła mnie. Wresz​cie stwier​dzi​li​śmy, że do​tar​li​śmy na wierz​cho​łek grzbie​tu. A przed nami, w dole, coś było, coś in​ne​go niż tyl​ko ciem​ność i śnieg. Ja​kieś źró​dło świa​tła. *** Tyl​ko że to nie była dru​ga stro​na Śnież​ne​go Ciem​na. To było jed​no drze​wo, wy​ra​sta​ją​ce z dziu​ry w śnie​gu, któ​rą wy​to​pi​ło so​bie go​rą​cym pniem, pew​nie tak samo jak pierw​sze drze​wo, co prze​bi​ło się na zim​ną po​wierzch​nię Ede​nu z go​rą​cych ja​skiń Pod​zie​mia, kie​dy cały Eden był jak jed​no Śnież​ne Ciem​no. Było ol​brzy​mie, mia​ło dłu​gi, pro​sty i gład​ki pień, na nim wy​so​ko gru​be ga​łę​zie i bia​łe lamp​ki, roz​świe​tla​ją​ce cały śnieg do​oko​ła. Oświe​tlo​ne nimi chmu​ry pary wy​do​by​wa​ły się z otwo​rów od​de​cho​wych w bo​kach drze​wa krót​ki​mi, ryt​micz​ny​mi sap​nię​cia​mi i pły​nę​ły w górę wzdłuż pnia. Na​wet je tro​chę sły​sze​li​śmy – hmmmf, hmmmf, hmmmf, ten do​brze zna​ny dźwięk. Wszy​scy za​czę​li ga​dać jed​no​cze​śnie i zbie​gać po śnież​nym sto​ku do drze​wa, żeby ogrzać się od jego pnia. Har​ry po​biegł pierw​szy i za​padł się w śnieg po szy​ję. Lucy Nie​to​perz po pa​chy, a Dave Ry​bo​rze​ka po pas. Pod​eks​cy​to​wa​ne okrzy​ki i gad​ki za​mie​ni​ły się w krzy​ki stra​chu, a ja mu​sia​łem wy​drzeć się na resz​tę, że ma sta​nąć, uspo​ko​ić się, pod​czas gdy my rzu​ca​li​śmy tej trój​ce linę i wy​cią​ga​li​śmy ich. – Te​raz idź​cie za Bu​nem, ro​zu​mie​cie?! – krzyk​ną​łem do wszyst​kich. – On wie, jak tam przejść. My nie. Mia​łem tyl​ko na​dzie​ję, że Bun pla​nu​je zejść do tego drze​wa, a nie zo​stać na gó​rze grzbie​tu, bo nie wie​dzia​łem, jak prze​ko​nam całą gru​pę zmę​czo​nych i prze​ra​żo​nych lu​dzi, że mają wcho​dzić z po​wro​tem na Ciem​no, nie za​znaw​szy cie​pła, świa​tła i otu​chy od drze​wa. Na szczę​ście, ko​nio​ko​zioł jed​nak do tego drze​wa po​szedł. Po​pro​wa​dził nas grzbie​tem tro​chę na pra​wo, ob​szedł skra​jem mięk​ki śnieg i zszedł w za​śnie​żo​ną do​li​nę, w któ​rej ro​sło drze​wo. A kie​dy ku nie​mu scho​dzi​li​śmy, do​cie​ra​ło do nas, że jest dużo więk​sze, a do​li​na

dużo głęb​sza, niż się nam wcze​śniej wy​da​wa​ło, bo dro​ga na dół trwa​ła i trwa​ła. To drze​wo było wy​so​kie wy​so​kie, pięt​na​ście dwa​dzie​ścia razy wyż​sze od do​ro​słe​go czło​wie​ka. A kie​dy już by​li​śmy na tyle bli​sko, żeby zdać so​bie spra​wę z jego praw​dzi​wej wiel​ko​ści, wy​da​rzy​ła się ko​lej​na dziw​na rzecz, któ​ra znów nas zbi​ła z tro​pu, tak że zno​wu za​czę​li​śmy mieć wąt​pli​wo​ści, czy oczy nas nie mylą. Z nie​ba opadł nie​to​perz i wy​lą​do​wał na jego czub​ku. Sta​nął tam, jak to nie​to​pe​rze, ła​god​nie fa​lu​jąc skrzy​dła​mi, ocie​ra​jąc pysk rę​ka​mi i ga​piąc się na nas z góry, z lek​ko prze​krzy​wio​ną gło​wą, jak​by nas oce​niał. Owie​wa​ła go para z otwo​ru od​de​cho​we​go ze trzy me​try po​ni​żej. Był więk​szy niż ja​ki​kol​wiek nie​to​perz, ja​kie​go w ży​ciu wi​dzia​łem. Naj​więk​sze nie​to​pe​rze w na​szym le​sie, czer​won​ce, mia​ły może z pół me​tra od gło​wy do pal​ców u nóg. Ten tu​taj był jed​nak wiel​ko​ści mniej wię​cej pięt​na​sto​ło​no​we​go dziec​ka, a roz​pię​tość skrzy​deł miał co naj​mniej na metr osiem​dzie​siąt. I dziw​ne to było, bo choć miał skrzy​dła, ko​la​na zgi​na​ły mu się do tyłu, za​miast stóp miał pa​zu​ry, i nie​to​pe​rzo​wą mord​kę, całą po​wy​krę​ca​ną i po​marsz​czo​ną, bez nosa, mia​łem wra​że​nie, że to pra​wie ja​kaś oso​ba stam​tąd na nas pa​trzy. Wtem wszy​scy zo​ba​czy​li​śmy coś, cze​go nie​to​perz nie wi​dział. Z otwo​ru od​de​cho​we​go wy​su​nę​ła się gło​wa peł​za​ka. Przez mo​ment ko​ły​sa​ła się z boku na bok, jak to ro​bią peł​za​ki, kie​dy roz​glą​da​ją się za nie​to​pe​rza​mi, pta​ka​mi albo prze​lot​ka​mi. Po czym, przy​ci​ska​jąc się moc​no do pnia, za​czął peł​znąć w górę, nie pro​sto w górę, ale po​wo​li, do​oko​ła pnia, w stro​nę nie​to​pe​rza. Na fiu​ta Har​ry’ego, ten peł​zak był dłu​gi dłu​gi. Chy​ba z pięć me​trów miał i dzie​siąt​ki drob​nych, pa​zu​rza​stych nó​żek na ca​łej dłu​go​ści. Ale nie​to​perz da​lej ocie​rał pysk i nas ob​ser​wo​wał. Wszy​scy przy​sta​nę​li i za​czę​li się ga​pić, z wy​jąt​kiem Jef​fa na grzbie​cie Buna, któ​ry czła​pał da​lej nie​wzru​szo​ny. Nie​to​perz jak​by za​uwa​żył, że prze​sta​li​śmy się ru​szać, i za​sta​na​wiał się dla​cze​go, bo prze​stał trzeć pysk i uniósł gło​wę i tro​chę opu​ścił ręce, jak​by był zde​ner​wo​wa​ny, zdzi​wio​ny, albo po pro​stu za​cie​ka​wio​ny. Ale peł​za​ka, któ​re​go gło​wa była za​le​d​wie o metr od nie​go, jesz​cze nie wi​dział. Nie wiem cze​mu, ale na​gle za​wo​ła​łem do nie​go. – Uwa​żaj! – krzyk​ną​łem. – Uwa​żaj! Lu​dzie za mną par​sk​nę​li śmie​chem. Kto sły​szał, żeby krzy​czeć ostrze​gaw​czo do zwie​rzę​cia, jak​by było ta​kim sa​mym czło​wie​kiem jak my? Mimo to część z nich też za​czę​ła wo​łać: – Uwa​żaj, nie​to​perz, peł​zak cię do​pad​nie! Na​gle nie​to​perz ze​sztyw​niał, ro​zej​rzał się do​oko​ła, ostat​ni raz prze​su​nął pra​wą ręką po py​sku, roz​ło​żył tro​chę sze​rzej skrzy​dła, ale się nie ru​szył. Peł​zak pod​peł​zał co​raz bli​żej. – Uwa​żaj! – wrza​sną​łem zno​wu. I wresz​cie, do​słow​nie w ostat​niej chwi​li, do nie​to​pe​rza chy​ba do​tar​ło. Wy​sko​czył w po​wie​trze do​kład​nie w mo​men​cie, kie​dy peł​zak za​ata​ko​wał. Spi​cza​ste szczę​ki trza​snę​ły, mi​ja​jąc go o pół me​tra, ale był bez​piecz​ny, już wzno​sił się w mroź​ne po​wie​trze. Gło​wa peł​za​ka, wy​sta​ją​ca po​nad czu​bek drze​wa, za​ko​ły​sa​ła się z boku na bok, pa​trząc na nie​to​pe​rza, po​tem prze​chy​li​ła się i spoj​rza​ła w dół, na nas. Po czym stwór zszedł ty​łem po drze​wie, tak samo na​oko​ło jak wszedł, i znik​nął w pa​ru​ją​cej dziu​rze. Tym​cza​sem nie​to​perz wzno​sił się wy​so​ko, co​raz wy​żej, cały czas na nas pa​trząc, aż stał się tyl​ko ma​łym czar​nym cie​niem na tle ja​sne​go Gwiezd​ne​go Wiru. W koń​cu prze​stał się

wzno​sić, skrę​cił i od​fru​nął nad Śnież​ne Ciem​no, po​wo​li bi​jąc wiel​ki​mi skrzy​dła​mi. – John! John! – wo​ła​li mnie wszy​scy. – John – szep​nę​ła Tina, wy​cho​dząc ze środ​ka sze​re​gu – weź się w garść i wy​trzyj oczy. Ro​zej​rza​łem się. Zo​ba​czy​łem ich twa​rze w świe​tle drzew​nych lam​pek, nie​któ​re uśmiech​nię​te, inne ro​ze​śmia​ne, jesz​cze inne wy​stra​szo​ne. Szyb​ko unio​słem dło​nie do twa​rzy i otar​łem łzy.

31.

Tina Kol​czak

Jak on mógł tak się roz​pła​kać, kie​dy wszy​scy po​trze​bo​wa​li, żeby był sil​ny? Na na​zwy Mi​cha​ela! Tyle razy przy​da​ło​by się, żeby oka​zał ja​kieś uczu​cia, a on nic. Ale te​raz, kie​dy to kom​plet​nie nie było po​trzeb​ne, on się na​gle roz​kle​ił. I to od cze​go? Za​cho​wał się, jak​by obej​rzał hi​sto​rię, jak ci, co pła​ka​li, kie​dy od​gry​wa​łam Pier​ścień Geli. Ale lu​dzie ni​g​dy nie pła​ka​li przez samą hi​sto​rię, praw​da? Pła​ka​li, bo przy​po​mi​na​ła im o czymś z rze​czy​wi​sto​ści. O czymś, co stra​ci​li, albo cze​go ni​g​dy nie mie​li, albo jak cier​pie​li, albo jak inni lu​dzie ich za​wie​dli. Więc co hi​sto​ria o nie​to​pe​rzu i peł​za​ku przy​po​mnia​ła Joh​no​wi? Z czym mu się sko​ja​rzy​ła? Nie​to​perz to pew​nie był on, sa​mot​ny, zim​ny i dum​ny, po​nad wszyst​kim. Ale kim był peł​zak? *** Drze​wo sta​ło w dziu​rze wy​to​pio​nej w lo​dzie. Mia​ła może dzie​sięć me​trów sze​ro​ko​ści i trzy me​try głę​bo​ko​ści, a jej brze​gi były ze stro​me​go, gład​kie​go lodu, po​ły​sku​ją​ce​go zie​lon​ka​wo w świe​tle drze​wa. Ale w jed​nym miej​scu weł​nia​ki wy​dep​ta​ły coś w ro​dza​ju nie​rów​ne​go zej​ścia ze śnie​gu. Tam​tę​dy mo​gli​śmy zejść. Na dnie były wiel​kie ka​mie​nie, bło​to, udep​ta​ne koź​le od​cho​dy i ka​łu​że wody, któ​ra spły​wa​ła do ma​łe​go stru​mycz​ka zni​ka​ją​ce​go w dziu​rze pod lo​dem i wy​pły​wa​ją​ce​go Gela jed​na wie gdzie. Drze​wo po​środ​ku, wi​dzia​ne z bli​ska było ol​brzy​mie ol​brzy​mie. Żeby ob​jąć pień, trze​ba było trzech lu​dzi, a w górę piął się tak wy​so​ko, że do​pie​ro na wy​so​ko​ści czte​rech pię​ciu lu​dzi za​czy​nał wy​pusz​czać ga​łę​zie. Ła​że​nie po tym bło​cie na pew​no nie przy​słu​ży​ło​by się na​szym sto​po​skó​rom, z Joh​nem przy​ka​za​li​śmy wszyst​kim, żeby sta​ra​li się cho​dzić tyl​ko po su​chym, ale nikt się tym nie przej​mo​wał. Wszy​scy prze​py​cha​li się, żeby ogrzać się od drze​wa i na​pić wody z ka​łuż i ma​łe​go stru​mycz​ka. Weł​nia​ki sa​pa​ły i skrze​cza​ły pod​eks​cy​to​wa​ne. Lu​dzie prze​py​cha​li się do drze​wa i kłó​ci​li o miej​sce. Nie​mow​lę​ta, pod​czas dro​gi zu​peł​nie ci​che, jak​by za​pa​dły ra​zem z nami w dziw​ny pół​sen, te​raz za​czę​ły pła​kać. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ło tym​cza​sem drze​wo, bu​cha​jąc parą z sze​ściu sied​miu otwo​rów w pniu, tak jak to ro​bi​ło przez masę łon​cza​sów, sto​jąc tu samo i nie ma​jąc do​oko​-

ła nic, tyl​ko lód, śnieg i gwiaz​dy. – Ej, wszy​scy! – za​wo​ła​łam. – Nie bij​cie się przy tym drze​wie. Bę​dzie​my się grzać na zmia​nę, do​bra? Wy​bra​łam lu​dzi na pierw​szą ko​lej​kę, wo​kół pnia, ra​mię w ra​mię, zmie​ści​ła się ich dzie​siąt​ka. Przy​sie​dli na pię​tach, za​mknę​li oczy, a cie​pło drze​wa i jego mia​ro​we pul​so​wa​nie za ple​ca​mi aż nad​to wy​star​czy​ło, żeby po tej dłu​giej wę​drów​ce wszy​scy na​tych​miast po​snę​li. Wśród tej dzie​siąt​ki zna​lazł się Ger​ry. Po​wie​dział, że chce czu​wać z Joh​nem, ale prze​ko​na​łam go, że le​piej mu po​mo​że, je​śli tro​chę od​pocz​nie. Wy​bra​łam też ko​cha​ne​go Dixa. – Ty, Tina, też od​pocz​nij – po​wie​dział – chodź tu do mnie. Je​steś zmę​czo​na zmę​czo​na. Ale po​wie​dzia​łam, że nie, choć rzu​ci​łam mu ukrad​kiem uśmiech wdzięcz​no​ści. John wy​zna​czył Jane i Mike’a na pierw​szą war​tę. Jane mia​ła pa​trzeć na drze​wo, a Mikę ob​cho​dzić brzeg lo​do​wej dziu​ry i pa​trzeć na śnież​ny stok do​oko​ła nas. Nie​trud​no było so​bie wy​obra​zić, że peł​zak tej wiel​ko​ści może po​sta​no​wić zejść w dół po drze​wie i chwy​cić czło​wie​ka, sko​ro nie wy​szło mu z nie​to​pe​rzem. (Nie mógł być tu​taj za bar​dzo wy​bred​ny, chy​ba że w Pod​zie​miu było jesz​cze ja​kieś źró​dło po​ży​wie​nia). A sko​ro były i ol​brzy​mie nie​to​pe​rze i ol​brzy​mie peł​za​ki, kto wie, co mo​gło tu się jesz​cze tra​fić? Resz​ta, któ​ra nie zmie​ści​ła się przy drze​wie, uży​ła żaru przy​nie​sio​ne​go z Do​li​ny, żeby roz​pa​lić dwa małe ogni​ska – na pod​pał​kę były uschnię​te ga​łąz​ki i koź​le kupy; lu​dzie zbi​li się w gro​mad​ki nad nimi, cze​ka​jąc, aż przyj​dzie ich ko​lej przy drze​wie, i wy​ko​rzy​stu​jąc ten czas na pod​kle​je​nie sto​po​skór za​pa​so​wy​mi skó​ra​mi. Meh​met Nie​to​perz, An​gie Pod​nie​bie​ska i Dave Ry​bo​rze​ka sku​pi​li się wo​kół jed​ne​go, a ja, Gela Bro​oklyn i Har​ry wo​kół dru​gie​go. Weł​nia​ki nie lu​bią ognia, więc Jeff, wtu​lo​ny mię​dzy Buna i Bia​ła​sa zo​stał jak naj​da​lej od nich. John nie​spo​koj​nie prze​mie​rzał cia​sną prze​strzeń wo​kół drze​wa, cza​sem wcho​dził na lód do Mike’a, cza​sem scho​dził na dół do mnie. – Na ra​zie na​praw​dę do​brze idzie – po​wie​dział za któ​rymś ra​zem, ku​ca​jąc obok mnie, Geli i Har​ry’ego. – Nie było aż tak cięż​ko, praw​da? Ale nie wszy​scy byli tacy za​chwy​ce​ni. – Faj​ne to nowe miej​sce, co John nam zna​lazł – po​wie​dział Meh​met Nie​to​perz do An​gie i Da​vea, kie​dy wstał, żeby do​ło​żyć tro​chę kup do ogni​ska. – Może tro​chę małe, może tro​chę wil​got​ne, ale war​to było dla nie​go zo​sta​wić Okrą​głą Do​li​nę, co nie? Tyl​ko jed​no, tak się za​sta​na​wiam, co my tu bę​dzie​my jeść? Obej​rzał się na nas. Ja spoj​rza​łam na Joh​na. On na mnie, a po​tem wzru​szył ra​mio​na​mi i od​szedł na lód, zu​peł​nie nic nie mó​wiąc. – Sam też jest w nie​złym sta​nie! – wark​nął Meh​met. – Gada do nie​to​pe​rzy, pła​cze… i to ma być fa​cet, co pro​wa​dzi nas w nie​zna​ne! – To ty nas po​pro​wadź, Meh​met – po​wie​dzia​ła sta​now​czo Gela, swo​im ni​skim, moc​nym gło​sem. – No da​waj, Meh​met, ty nas te​raz po​pro​wadź. Po​dob​no wiesz le​piej niż John, co trze​ba zro​bić. To pro​wadź. Od​tąd ty po​dej​mu​jesz de​cy​zje. No da​waj. Po​wiedz nam, co ro​bi​my da​lej. Meh​met przez chwi​lę miał prze​stra​szo​ną minę. Po​tem jed​nak się uśmiech​nął. – O, nie, nie. Tak mnie nie po​dej​dziesz, Gela. John nas w to wpa​ko​wał, to niech on nas

z tego wy​cią​gnie. – A, ro​zu​miem – od​par​ła Gela – czy​li jed​nak mu wie​rzysz, że się o nas za​trosz​czy, tak? – John? A skąd. On już się po​gu​bił. Sam nie wie, co robi. – Ale i tak wo​lisz go słu​chać niż de​cy​do​wać sa​me​mu, co? Tak samo jak przed​tem, w Do​li​nie Zim​nej Ścież​ki, kie​dy John dał ci wy​bór. To nie ma sen​su, Meh​met, i sam do​brze o tym wiesz. – A ty, Gela, cze​go się wtrą​casz? – za​py​ta​ła An​gie Pod​nie​bie​ska. Har​ry obok mnie dziw​nie stęk​nął. Ki​wał się na pię​tach i dy​szał, jak wte​dy, kie​dy się de​ner​wo​wał i za​raz miał za​cząć krzy​czeć. Wsta​łam, żeby ja​koś ich wszyst​kich uspo​ko​ić. Wtem John wy​szedł na skraj lodu tuż nad Meh​me​tem, pa​trząc z góry na nas, usa​do​wio​nych w błot​ni​stej no​rze. My​śla​łam, że przy​łą​czy się do kłót​ni, ale nie po​wie​dział ani sło​wa. Jak​by w ogó​le jej nie za​uwa​żył. – Meh​met, zmień Mike’a – po​wie​dział po pro​stu. – Prze​mo​kły mu sto​po​skó​ry. Musi je so​bie zmie​nić. Meh​met spoj​rzał na An​gie, ale usłu​chał. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ło drze​wo, wy​pusz​cza​jąc w mroź​ne po​wie​trze kłę​by pary. Jed​no z nie​mow​ląt obu​dzi​ło się i za​czę​ło pła​kać. *** Czte​ry pięć go​dzin póź​niej, kie​dy dru​ga gru​pa lu​dzi usia​dła wo​kół drze​wa i wszy​scy zje​dli​śmy tro​chę mię​sa, z po​wro​tem na​ło​ży​li​śmy wszyst​kie skó​ry, zmie​nia​jąc się w dzi​wacz​ne, bez​kształt​ne zwie​rzę​ta, i ru​szy​li​śmy na lód. Jeff na Bu​nie z przo​du, po​tem John, po​tem cała ko​lum​na lu​dzi, z Bia​ła​sem na koń​cu, pro​wa​dzo​nym na li​nie przez Jane. Ja szłam po​środ​ku, z Di​xem. Niech mnie cyc​ki Geli, jak zim​no było, kie​dy wy​ru​sza​li​śmy. Skó​ry mie​li​śmy wil​got​ne, sami by​li​śmy zmę​cze​ni, oba ma​lu​chy się dar​ły i nie mie​li​śmy po​ję​cia, do​kąd idzie​my. Wie​dział tyl​ko, na oko, Bun, bo parł na​przód przez za​śnie​żo​ną do​li​nę. Od cza​su do cza​su oglą​da​li​śmy się tę​sk​nie na drze​wo – przez chwi​lę świe​ci​ło na śnieg wo​kół nas, tak że skrzył się i błysz​czał. Ja​kie to było dziw​ne, że to sa​mot​ne drze​wo w błot​ni​stej dziu​rze, drze​wo, o któ​rym wie​dzie​li​śmy, że ma w środ​ku okrop​ne​go, ol​brzy​mie​go peł​za​ka, mo​gło wy​da​wać się bez​piecz​ne i przy​tul​ne w po​rów​na​niu z tym, do​kąd te​raz szli​śmy. Ale do​li​na za​raz skrę​ci​ła, stra​ci​li​śmy je z oczu i zna​leź​li​śmy się w cał​ko​wi​tej ciem​no​ści – na​wet Gwiezd​ny Wir znów scho​wał się za chmu​ra​mi – ma​jąc do oświe​tla​nia dro​gi tyl​ko lamp​ki na gło​wach weł​nia​ków. Z ciem​ne​go nie​ba za​czę​ły pa​dać wiel​kie płat​ki śnie​gu. Spa​da​ły w ten krąg świa​teł ca​ły​mi set​ka​mi, osia​da​jąc gru​bo na nas, na ko​złach i na tych cięż​kich śnie​go​wych ło​dziach, któ​re cały czas cią​gnę​li​śmy za sobą. Kie​dy je​steś na​praw​dę umę​czo​na, uświa​do​mi​łam so​bie, na​praw​dę po​ma​ga rytm. Je​śli tyl​ko wczu​jesz się w rytm, mo​żesz iść da​lej, bo ro​bisz to tro​chę jak we śnie. Ale gdy ktoś się ode​zwie, albo się za​trzy​ma, albo coś się sta​nie, wte​dy zno​wu jest trud​no to znieść. Więc tak leź​li​śmy i leź​li​śmy, i przez dłuż​szy czas nikt nie od​zy​wał się sło​wem. Szli​śmy przez dwie go​dzi​ny, nie​mow​lę​ta sie​dzia​ły ci​cho, nikt nic nie mó​wił, sły​chać było tyl​ko chrup-chrup-chrup na​szych stóp na śnie​gu, gdy na​gle ode​zwał się Dix.

– Co to za dźwięk? Oj ci​cho bądź, po​my​śla​łam. Gdzieś mam wszyst​kie dźwię​ki. Mu​szę się sku​pić na chrup, chrup, chrup mo​ich zmar​z​nię​tych zmar​z​nię​tych stóp. Ale inni też to usły​sze​li i za​trzy​ma​li się, nie​któ​rzy ga​da​li, a inni ich uci​sza​li, żeby móc coś usły​szeć. Weł​nia​ki też sta​nę​ły. Sta​nę​ły jak wry​te i na​słu​chi​wa​ły. Brzmia​ło to jak ci​chy okrzykv – aaaaaaaa! – do​cho​dzą​cy od ja​kichś ciem​nych skał po le​wej stro​nie, któ​re le​d​wo wi​dzie​li​śmy w koź​lim świe​tle. Bun i Bia​łas za​czę​ły wę​szyć i po​stę​ki​wać. – Lu​dzie Cie​nie! Lucy Lu mia​ła ra​cję, to na pew​no Lu​dzie Cie​nie – mruk​nął ktoś. Wśród nas roz​le​gły się jęki. – Żad​ne Cie​nie! – za​wo​łał John. – To lam​part. Przy​go​tuj​cie dzi​dy. Trzy​maj​cie moc​no ko​zły. Ger​ry i Gela rzu​ci​li się na​przód, żeby przy​trzy​mać weł​nia​ka, na któ​rym je​chał Jeff. Su​zie i Dave z tyłu chwy​ci​li Bia​ła​sa. Oba szar​pa​ły się i wy​ry​wa​ły, pisz​cząc cie​niut​ko ze stra​chu: Iiiiiik! Iiiiiik! Ii mik! Aaaaaaaa! – roz​legł się znów ten smut​ny krzyk, gdzieś wy​so​ko. Wszy​scy sta​li​śmy w rzę​dzie i wy​tę​ża​li​śmy wzrok, pró​bu​jąc coś do​strzec w sła​bym świe​tle. Na​gle krzyk​nął Meh​met! – Nie! Jest za nami! Od​wróć​cie się! Łup! Rzu​cił się na nas. Kie​dy pa​trzy​li​śmy w dru​gą stro​nę, wiel​ka, bia​ła, wło​cha​ta be​stia bez​gło​śnie pod​bie​gła do nas od tyłu, po śnie​gu. Chwy​cił zę​ba​mi i przed​ni​mi ła​pa​mi Bia​ła​sa, wy​ry​wa​jąc go Su​zie i Dave’owi i cią​gnąc ra​zem z jego świa​teł​kiem po śnie​gu. Zo​sta​wiał na nim cien​ką, czar​ną struż​kę krwi. Su​zie i Dave pró​bo​wa​li go go​nić, ale poza ścież​ką, któ​rą zna​lazł dla nas Bun, śnieg był syp​ki i od razu za​pa​dli się po ko​la​na. Nie po​tra​fi​li biec po jego po​wierzch​ni, tak jak lam​part. A więc te​raz ko​niec ko​lum​ny już nie miał wła​sne​go świa​tła. Sto​jąc w nie​mal cał​ko​wi​tej ciem​no​ści, pa​trzy​li​śmy na śnież​ne​go lam​par​ta w krę​gu świa​tła z gło​wy mar​twe​go Bia​ła​sa. Roz​pru​wał mu gar​dło. Był więk​szy od le​śne​go lam​par​ta i po​kry​ty ko​sma​tym bia​łym fu​trem, jak weł​niak. Czte​ry tyl​ne łapy były wiel​kie i pła​skie, roz​po​star​te na śnie​gu, a na gło​wie, oprócz dwoj​ga pła​skich, czar​nych oczu, miał jak​by ogrom​ne, trze​cie oko, na sa​mym czub​ku, o wie​le więk​sze od tam​tych i pu​ste, jak mi​ska. Kie​dy zo​ba​czył, że go ob​ser​wu​je​my, uniósł gło​wę znad zdo​by​czy i od​chy​lił ją tro​chę w tył, jak​by pa​trzył na szczy​ty gór. Zno​wu usły​sze​li​śmy ten krzyk – aaaaaaaa! – i wszy​scy się obej​rze​li​śmy, bo w ogó​le nie do​cho​dził od stro​ny lam​par​ta, ale z da​le​ka i wy​so​ka za nami. Chrup! Kie​dy by​li​śmy od​wró​ce​ni, lam​part od​gryzł lamp​kę z na wpół od​cię​tej gło​wy mar​twe​go ko​zła i skrył się w ciem​no​ści. Jed​no​cze​śnie Bun na cze​le wy​pra​wy za​skrze​czał prze​raź​li​wie, wy​rwał się z uwię​zi Ger​ry’ego i Geli i po​pę​dził śnież​ną do​li​ną z Jef​fem na grzbie​cie. I już nie mie​li​śmy świa​tła. Tyl​ko to jed​no nam zo​sta​ło, ten mały krą​żek świa​tła su​ną​ce​go przez pa​da​ją​cy śnieg – a te​raz zni​kał w dali, z ma​łym cie​niem Jef​fa po​środ​ku, zo​sta​wia​jąc nas w cał​ko​wi​tej ciem​no​ści. Aaaaaaaa! – roz​legł się znów głos śnież​ne​go lam​par​ta, da​le​ki, roz​ma​rzo​ny, za na​szy​mi

ple​ca​mi. Jed​no​cze​śnie lam​part – nie da​le​ki i roz​ma​rzo​ny, ale ogrom​ny i sil​ny, z groź​ny​mi pa​zu​ra​mi i zę​ba​mi – zno​wu się na nas rzu​cił. Le​śny lam​part za​bi​ja tyl​ko raz, ale śnież​ne​mu chy​ba pa​su​je za​bi​jać i za​bi​jać, szyb​ko od​gry​zać ko​złom lamp​ki i go​nić ko​lej​ne, aż na​zbie​ra się za​pas za​mro​żo​ne​go mię​sa, któ​ry musi wy​star​czyć, póki nie przyj​dzie ko​lej​ne sta​do. Przez chwi​lę czu​li​śmy go mię​dzy nami. Usły​sze​li​śmy krzyk dziew​czy​ny, po​tem, parę me​trów od nas, sły​sze​li​śmy, jak się dła​wi i milk​nie. Wie​dzie​li​śmy, że lam​part wy​wlókł ją z ko​lum​ny i zro​bił w ciem​no​ści, tak samo jak wcze​śniej Bia​ła​sa. Nikt nie wie​dział, kto to był. Wszy​scy wo​ła​li sio​stry i przy​ja​ciół​ki. – Tina, ży​jesz?! – krzyk​nął Dix, wy​ma​cu​jąc mnie dłoń​mi. – Jane! – za​wo​ła​łam sio​strę. – Jane, je​steś?! – Lucy? Cla​re? Can​dy? – roz​le​gły się gło​sy, a inne gło​sy od​po​wia​da​ły im w ciem​no​ści, póki ktoś nie za​wo​łał: – Su​zie! – a Su​zie Rybo rze​ka, ta by​stra dziew​czy​na o ostrym ję​zy​ku nie od​po​wie​dzia​ła. I wie​dzie​li​śmy, że gdy​by coś było wi​dać, to wi​dzie​li​by​śmy na śnie​gu jej czer​wo​ną krew, jej i dziec​ka, któ​re w so​bie mia​ła. I luź​no dyn​da​ją​cą mar​twą gło​wę. Na​gle przez te krzy​ki i la​men​ty prze​bił się do​no​śny głos Joh​na: – Trzy​mać się ra​zem. Szyb​ko! Wszy​scy w kupę, z dzi​da​mi na ze​wnątrz! Chce​cie, żeby nas po ko​lei ze​żarł? Ra​zem, i dzi​dy na ze​wnątrz! Szyb​ko! Już!

32.

Jeff Czer​wo​niuch

Bun pę​dził i pę​dził i nie by​łem w sta​nie go za​trzy​mać. Mo​głem tyl​ko trzy​mać się moc​no moc​no jego fu​tra, le​żąc pła​sko na grzbie​cie. Wie​dzia​łem, że je​śli spad​nę w ten śnieg i ciem​ność, to bę​dzie ko​niec. Mój ko​niec. Świat bę​dzie miał jesz​cze dużo in​nych oczu, przez któ​re bę​dzie mógł pa​trzeć, ale już nie moje. Bun biegł przez tę dłu​gą za​śnie​żo​ną do​li​nę. Lamp​ka na gło​wie pul​so​wa​ła mu ja​sno ja​sno ze stra​chu i wy​da​wał taki dziw​ny od​głos, któ​re​go ni​g​dy wcze​śniej nie sły​sza​łem: Aiiiiii! Aiiiiii! Od​bi​jał się echem od skał i gór. Wiel​kie płat​ki śnie​gu sy​pa​ły się na mnie i od​la​ty​wa​ły w tył. Mi​ga​ły mi wy​so​kie ska​ły, urwi​ska i wy​sta​ją​ce spod śnie​gu wiel​kie zie​lon​ka​we ję​zo​ry lodu. Po dłuż​szym sza​lo​nym bie​gu Bun w koń​cu zwol​nił. Wi​dzia​łem, że za​śnie​żo​ny grunt przed nami się za​ła​mu​je i za​czy​na opa​dać, że wy​sta​je z nie​go co​raz wię​cej tych lo​do​wych brył, że w śnie​gu po​ja​wia​ją się lo​do​we szcze​li​ny. Do​tar​ło do mnie, że przez cały czas by​li​śmy na wiel​kim wiel​kim lo​dow​cu. Do​tąd był cały za​kry​ty moc​no ubi​tym śnie​giem, tu jed​nak lód pę​kał, wy​gi​nał się i wy​sta​wał ze śnie​gu, cał​kiem jak ko​ści wy​sta​ją​ce ze zła​ma​nej nogi. Aiiiiii! Aiiiiii! – ro​bił Bun. Na chwi​lę prze​stał i zno​wu za​wo​łał: Aiiiiii! Aiiiiii! Skrę​cił znie​nac​ka w lewo i za​czął się wspi​nać po ska​li​stym zbo​czu po​nad lo​dow​cem, póki nie wszedł na grzbiet i nie mo​gli​śmy zaj​rzeć na dru​gą stro​nę. Pod nami było świa​tło! Ty​sią​ce lam​pek, bia​łych i zie​lon​ka​wo​żół​tych. Mała do​lin​ka peł​na świe​cą​cych drzew była oto​czo​na ze​wsząd Śnież​nym Ciem​nem. Aiiiiii! Aiiiiii! – zro​bił Bun. Po​ło​ży​łem rękę na mięk​kiej lamp​ce na jego gło​wie i pró​bo​wa​łem go na​kło​nić, żeby za​wró​cił i po​szedł z po​wro​tem, że​bym mógł po​wie​dzieć resz​cie. Za​wsze do​tąd da​wał mi się w ten spo​sób pro​wa​dzić. Ścież​kę znaj​do​wał sam, ale kie​dy było kil​ka do wy​bo​ru, za​trzy​my​wał się, pod​no​sił gło​wę, wę​szył i sa​pał i po​wie​wał czuł​ka​mi, a wte​dy ja po​dej​mo​wa​łem de​cy​zję, kła​dąc rękę na lamp​ce i prze​krę​ca​jąc mu gło​wę w kie​run​ku, w któ​rym chcia​łem po​je​chać. Do​my​śla​łem się, że weł​nia​ki mogą po​zo​sta​wać na Śnież​nym Ciem​nie ile ze​chcą, ale my mu​si​my prze​do​stać się na dru​gą stro​nę. Dla​te​go sta​ra​łem się, w mia​rę moż​li​wo​ści, kie​ro​wać nim tak, żeby szedł w po​przek Wzgórz Pe​ckham, a nie wzdłuż nich.

Te​raz jed​nak, na szczy​cie grzbie​tu, Bun nie zro​bił tego, o co pro​si​łem. Mo​głem mu od​wra​cać gło​wę jak chcia​łem, on i tak nie za​wra​cał. Za​pew​ne lam​part na​dal był gdzieś nie​da​le​ko za nami. Za​trzy​mać też się nie chciał. Zno​wu krzyk​nął: Aiiiiii! – i ru​szył pro​sto na świa​tła do​li​ny. Po​cią​gną​łem za lamp​kę, żeby cho​ciaż go za​trzy​mać. W ogó​le nie zwró​cił na to uwa​gi. Nic nie mo​głem zro​bić, żeby go prze​ko​nać – na​praw​dę mo​głem tyl​ko przy​po​mi​nać so​bie, że mam mieć oczy otwar​te i do​strze​gać świat, na któ​rym je​stem. – Je​ste​śmy tu – szep​ną​łem do sie​bie – je​ste​śmy tu na​praw​dę. Po​my​śla​łem, że może już ni​g​dy nie zo​ba​czę resz​ty lu​dzi. Ze umrę tu sa​mot​nie i nikt się ni​g​dy nie do​wie, co wi​dzia​łem. Ale to nie zmie​ni​ło fak​tu, że te rze​czy wi​dzia​łem. Ży​łem, wi​dzia​łem, i by​łem tu na​praw​dę. Ze​szli​śmy do dziw​ne​go lasu, z drze​wa​mi tak wy​so​ki​mi jak to wcze​śniej​sze, sa​mot​ne, z nie​to​pe​rzem i peł​za​kiem. Na wszyst​kich ga​łę​zie wy​ra​sta​ły z pnia do​pie​ro wy​so​ko wy​so​ko. Prze​cho​dząc pod nimi, czu​łem się mały mały, na​wet na grzbie​cie Bun a, przez to, że ga​łę​zie były tak da​le​ko w gó​rze. Za to lamp​ki świe​ci​ły tak samo ja​sno jak bia​łu​chy w Okrą​głej Do​li​nie, a pnie drzew były cie​płe i wy​da​wa​ły ten sam zna​jo​my dźwięk, któ​ry sły​sze​li​śmy każ​de​go wsta​nia i spa​nia przez całe ży​cie, póki nie wy​pra​wi​li​śmy się w Śnież​ne Ciem​no. Hmmmf, hmmmf, hmmmf, ro​bi​ły. A cały las ro​bił hmmmmmm. Z jed​ne​go drze​wa zbiegł drzew​ny lis i spoj​rzał na nas zza pnia pła​ski​mi, pu​sty​mi ocza​mi, wę​sząc dłu​gim, gięt​kim ryj​kiem. Prze​le​ciał ja​skra​wy ptak, z wy​cią​gnię​ty​mi do przo​du rącz​ka​mi. Z ga​łę​zi wy​so​ko wy​so​ko po​pa​trzy​ła na mnie mał​pa o sze​ściu rę​kach, więk​sza niż mał​py z Okrą​głej Do​li​ny i z luź​ny​mi pła​ta​mi skó​ry zwi​sa​ją​cy​mi po​mię​dzy rę​ka​mi. Wszyst​ko wi​dzia​łem tak wy​raź​nie wy​raź​nie, ga​pi​łem się i ga​pi​łem, bo tyl​ko tyle mo​głem – pa​trzeć, pa​trzeć i pa​trzeć, więc trze​ba to było ro​bić naj​le​piej jak umia​łem. Po​czu​łem, że się uspo​ka​jam i Bun też. Ser​ca nie biły mu już tak szyb​ko, lamp​ka prze​sta​ła pul​so​wać i za​świe​ci​ła spo​koj​nie. De​li​kat​nie za nią po​cią​gną​łem, żeby spraw​dzić, czy się za​trzy​ma, i za​trzy​mał się od razu, bez pro​te​stów. Zsia​dłem, pod​pro​wa​dzi​łem go do stru​mie​nia, opar​łem się ple​ca​mi o drze​wo, a on przed​ni​mi ła​pa​mi, jak rę​ka​mi, na​bie​rał ta​lo​ro​stu do py​ska. Za​raz po​tem po​ło​żył się na zie​mi koło mnie i za​snął. *** – W pew​nym sen​sie to ja by​łem sta​ro​stą, nie John – po​wie​dzia​łem do sie​bie, głasz​cząc wło​cha​ty grzbiet Buna i my​śląc, że to ja stwo​rzy​łem ko​nie i wy​bra​łem dro​gę. – Ja by​łem praw​dzi​wym sta​ro​stą – po​wie​dzia​łem. Ro​ze​śmia​łem się. Oczy​wi​ście nie tak jak John. Tak bym nie był w sta​nie i zresz​tą nie chciał​bym, ani tro​chę. Moje ży​cie było inne inne niż Joh​na, bo by​łem krzy​wo​sto​pem i nikt nie ocze​ki​wał, że sta​nę się męż​czy​zną. Inni chłop​cy so​bie bie​ga​li, bili się, ko​pa​li pił​kę (na​wet nie​to​py​ski, cho​ciaż tro​chę się z nich śmia​li), ale krzy​wo​stop był poza tym wszyst​kim. Inni chłop​cy zo​sta​wa​li męż​czy​zna​mi, bo na​kła​da​li ma​ski męż​czyzn i wy​rzu​ca​li z gło​wy wszyst​kie rze​czy, któ​re do tych ma​sek nie pa​so​wa​ły, ale jak się było krzy​wo​sto​pem, nikt ci tej ma​ski nie ka​zał na​kła​dać i nie trze​ba było wy​rzu​cać tych rze​czy z gło​wy. To dla​te​go ja wi​dzia​łem rze​-

czy, któ​rych inni lu​dzie nie wi​dzie​li. – vTo dla​te​go ja wy​my​śli​łem, jak stwo​rzyć ko​nie – po​wie​dzia​łem do sie​bie sen​nym gło​sem, prze​su​wa​jąc rę​ka​mi po fu​trze Buna. – Bo było w tych zwie​rzę​tach coś, co ja wi​dzia​łem, i nikt inny. A wi​dzia​łem, że to żad​na róż​ni​ca, czy jest się zwie​rzę​ciem ziem​skim, zwie​rzę​ciem edeń​skim, czy czło​wie​kiem. Tak czy owak, z oczu wy​glą​da​ło to samo, ta sar​na świa​do​mość. To dzię​ki temu, że wie​dzia​łem to o weł​nia​kach, wy​trwa​łem w pró​bach zro​bie​nia z nich koni. Bo wie​dzia​łem, że tak na​praw​dę bar​dzo się od nas nie róż​nią. Więk​szość chłop​ców nie mo​gła​by tak po​my​śleć, bo byli zbyt za​ję​ci rolą twar​dych my​śli​wych. Po​czu​łem wiel​ki wiel​ki spo​kój, zro​bi​ło mi się cie​pło i bez​piecz​nie mię​dzy cia​łem Buna i pniem drze​wa. Zresz​tą, ja nie przej​mo​wa​łem się tak jak inni lu​dzie, czy umrę, czy prze​ży​ję. Do​brze wie​dzia​łem, że na​wet kie​dy ktoś umrze, ta ta​jem​ni​cza świa​do​mość, któ​ra pa​trzy im z oczu, ni​g​dzie nie gi​nie. I za​raz sam też za​sną​łem.

33.

Ger​ry Czer​wo​niuch

Za​wsze uwiel​bia​łem Joh​na i za​wsze mu ufa​łem, że bę​dzie wie​dział, co ro​bić, na​wet je​śli nie za​wsze ro​zu​mia​łem, cze​mu tak my​śli. Ale tym ra​zem oto, do cze​go nas do​pro​wa​dził: mój brat Jeff zgu​bio​ny, sam je​den gdzieś w tym śnie​gu, a resz​ta zbi​ta w kupę w miej​scu tak ciem​nym, że rów​nie do​brze mo​gli​by​śmy być śle​pi, i cze​ka​ją​ca na ko​lej​ny atak tego lam​par​ta i ko​lej​ną ofia​rę. Było ciem​no ciem​no ciem​no. Ale w tej ciem​no​ści, przez któ​rą by​li​śmy śle​pi, gdzieś bli​sko bli​sko, ni​czym od nas nie​od​dzie​lo​ny, cza​ił się zwierz, któ​ry w ogó​le nie był śle​py i jesz​cze po​tra​fił bez​gło​śnie bie​gać po śnie​gu. Wszy​scy usta​wi​li​śmy dzi​dy gro​ta​mi na ze​wnątrz i ma​cha​li​śmy nimi na boki, żeby nie prze​kradł się mię​dzy nimi. Ale dzi​dy to tyl​ko drzew​no, więk​szość nie mia​ła na​wet po​rząd​nych czar​nosz​kla​nych gro​tów. Ten wiel​ki bia​ły lam​part mógł j e roz​trą​cić j ak ga​łąz​ki. – Pa​mię​taj​cie, on ni​g​dy nie spo​tkał lu​dzi! – za​wo​łał John. – Nie zna nas. Nie może wie​dzieć, że go nie wi​dzi​my. Trze​ba go spró​bo​wać na​stra​szyć. Krzy​czy​my! Na cały głos! Jak naj​gło​śniej! W ogó​le nie mie​li​śmy ocho​ty tego ro​bić. Jak nie wi​dzisz, to nie masz ocho​ty jesz​cze do tego prze​stać sły​szeć. Chcie​li​śmy wła​śnie cał​ko​wi​tej cał​ko​wi​tej ci​szy, żeby słu​chać, słu​chać i słu​chać. Ale John za​czął wrzesz​czeć, a po nim Tina. Więc się przy​łą​czy​łem, a wte​dy ko​lej​ne oso​by za​czę​ły się drzeć, krzy​czeć i ry​czeć. Oczy​wi​ście ma​lu​chy też się roz​pła​ka​ły, a wszyst​kie te gło​sy wra​ca​ły echem od ota​cza​ją​cych nas gór, więc za​raz mie​li​śmy wra​że​nie, że ten nie​koń​czą​cy się wrzask do​oko​ła jest naj​więk​szą rze​czą na ca​łym świe​cie. I co dziw​ne – jak już za​czę​li​śmy, to nie chcie​li​śmy prze​sta​wać. Ten krzyk mó​wił, jak się czu​je​my. Wy​peł​niał świat na​szy​mi uczu​cia​mi. I choć te uczu​cia to były strach i ból, były tak wiel​kie, że od​py​cha​ły od nas lód i ciem​ność, ja​koś je od nas od​da​la​ły. Ale na​wet cały ten wrzask nie był w sta​nie od​go​nić wszyst​kich po​nu​rych my​śli. Wie​dzie​li​śmy, że lam​part to do​pie​ro po​czą​tek kło​po​tów. Na​wet je​śli go od​go​ni​my, co bę​dzie po​tem? Jak się z tego wy​do​sta​nie​my, sko​ro nie mamy świa​tła i nie mamy po​ję​cia, gdzie je​ste​śmy i do​kąd chce​my dojść? – I co my zro​bi​my?! – krzyk​nął ktoś wśród tych wrza​sków. – Co my, kur​na, zro​bi​my?

A ktoś inny za​wo​łał po pro​stu: – Mamo! Mamo! Ma​mu​siu! Ale żad​na ma​mu​sia nie mo​gła tu przyjść, praw​da? Żad​na ma​mu​sia nie mo​gła nam po​móc. – Do​bra! – ryk​nął John. – Po​szedł! Po​szedł! Ci​cho te​raz! Słu​chaj​cie! Krzy​ki i wrza​ski usta​ły, ale po​wo​li po​wo​li, bo jak już za​czę​li​śmy, to te​raz ba​li​śmy się sta​nąć oko w oko z ci​szą, tak jak przed​tem ba​li​śmy się ją za​głu​szyć. Ja​koś cały ten ja​zgot do​da​wał nam otu​chy. – Skąd wia​do​mo, że po​szedł? – roz​legł się w ciem​no​ści głos Cla​re, kie​dy wszy​scy w koń​cu uci​chli​śmy. – Bo gdy​by tu był, to już by za​ata​ko​wał – od​parł John. – Od​stra​szy​li​śmy go. Po​ka​za​li​śmy mu, że nie je​ste​śmy jak ko​zły, że nie przy​po​mi​na​my ni​cze​go, co on zna. – I co te​raz zro​bi​my? – Gdzie są śnież​ne ło​dzie? – za​py​tał John. – Gdzie ogień? Mam sznu​ry umo​czo​ne w tłusz​czu, moż​na je pa​lić i oświe​tlać so​bie dro​gę. Pój​dzie​my za śla​da​mi Bu na na śnie​gu. Lu​dzie opu​ści​li dzi​dy i za​czę​li ma​cać w ciem​no​ści. Ci, co cią​gnę​li sa​nie, pu​ści​li je, kie​dy za​ata​ko​wał lam​part, i nikt nie wie​dział, gdzie one są. Ktoś wpadł ko​muś na dzi​dę i za​klął. Ktoś ko​goś prze​wró​cił. Mimo to zna​leź​li​śmy łódź z kory z górą skór na niej, po​tem dru​gą, z wę​dzo​nym mię​sem i chle​ba​mi z na​sion, a po​tem… a po​tem usły​sze​li​śmy tu​bal​ny jęk Geli. – Prze​wró​ci​ła się, John. Pew​nie wte​dy, jak ten lam​part się na nas rzu​cił. Się prze​wró​ci​ła i ten ka​mień z ża​rem gdzieś prze​padł. Nie mamy ognia. Te​raz zro​bi​ło się tak kiep​sko, że nikt się nie ode​zwał, na​wet Meh​met. Za​pa​dła dłu​ga ci​sza. A gdy John się w koń​cu ode​zwał, sły​sza​ło się strach w jego gło​sie, choć bar​dzo sta​rał się go nie po​ka​zać. – No do​bra… To… ten… bę​dzie trze​ba… wy​ma​cać so​bie dro​gę. Ja pój​dę przo​dem i wy​ma​cam śla​dy Buna. Śnieg prze​stał pa​dać, praw​da, więc ich nie za​sy​pie. Pój​dzie po​wo​li, ale się uda. No cóż, nie mie​li​śmy in​ne​go wy​bo​ru, praw​da? Zo​sta​wi​li​śmy ło​dzie z tyłu, a John po​szedł przo​dem i za​czął wy​ma​cy​wać owi​nię​ty​mi w skó​ry pal​ca​mi wgłę​bie​nia w śnie​gu. Mu​siał to ro​bić po​wo​li po​wo​li – pła​skie sto​py Buna nie ro​bi​ły wiel​kich dziur, jak ludz​kie – a my mu​sie​li​śmy mieć na​dzie​ję, że za​raz nie za​cznie zno​wu pa​dać i tych dziur nie za​sy​pie. Po​wo​li po​wo​li po​su​wa​li​śmy się na​przód, po​wią​za​ni li​na​mi, ale przez więk​szość cza​su dla pew​no​ści jesz​cze trzy​ma​li​śmy się za ręce. Człap człap – prze​rwa – człap człap – prze​rwa – człap człap – prze​rwa. Było zim​no zim​no. Nie da​wa​ło się roz​grzać, kie​dy się szło tak wol​no. Wie​dzie​li​śmy, że to tyl​ko kwe​stia cza​su, kie​dy za​cznie​my do​sta​wać czar​nych opa​rzeń, a po​tem zgo​rzei jak sta​ry Jef​fo Lon​dyn. Wie​dzie​li​śmy, że pew​nie za ko​lej​ne wsta​nie bę​dzie​my tu le​żeć, tak samo mar​twi jak Su​zie Ry​bo​rze​ka, jako mię​so dla lam​par​tów, tak jak ona. Niech mnie fiut Toma, prze​cież na​wet nie wie​dzie​li​śmy, do​kąd nas te śla​dy Buna za​pro​wa​dzą, czy aby w do​bre miej​sce. Rów​nie do​brze Bun mógł po​nieść Jef​fa na sam szczyt góry, praw​da? Weł​nia​ki to nie lu​dzie. One po​tra​fią żyć na Ciem​nie. Człap człap – prze​rwa – człap człap – prze​rwa – człap człap – prze​rwa. Usły​sza​łem, jak z tyłu ko​lum​ny Gela Bro​oklyn za​czy​na śpie​wać sta​rą sta​rą pio​sen​kę, po​-

dob​no przy​wie​zio​ną z Zie​mi przez Tom​my’ego, Gelę i Trzech To​wa​rzy​szy. – Płyń płyń łód​ko płyń, po stru​mie​niu hen – śpie​wa​ła swo​im ni​skim gło​sem – we​so​ło we​so​ło we​so​ło płyń, wszyst​ko to jest sen… I stop​nio​wo wszy​scy się do niej przy​łą​cza​li, nie gło​śno, nie jak​by​śmy śpie​wa​li to wo​kół ogni​ska, ale ra​czej jak​by​śmy mru​cze​li pio​sen​kę do sie​bie we wła​snych gło​wach. – Płyń płyń łód​ko płyń – człap, człap, stop-po stru​mie​niu hen – człap, człap, stop – we​so​ło we​so​ło we​so​ło płyń – człap, człap, stop – wszyst​ko to jest sen… Trwa​ło to jed​ną dwie trzy go​dzi​ny. Raz ktoś po​środ​ku – Dave Ry​bo​rze​ka – spadł w bok w ja​kąś dziu​rę czy pęk​nię​cie w lo​dzie i zgi​nął​by, gdy​by nie był przy​wią​za​ny li​na​mi do lu​dzi z przo​du i z tyłu. A tak oni po pro​stu wy​cią​gnę​li go z po​wro​tem, mruk​nę​li do tych z tyłu, żeby ze​szli tro​chę na lewo, i czła​pa​li da​lej, znów w rytm pio​sen​ki, jak gdy​by ni​g​dy nic. In​nym ra​zem usły​sze​li​śmy krzyk śnież​ne​go lam​par​ta, wy​da​wa​ło się, że bar​dzo da​le​ko – cho​ciaż kto to wie ze śnież​nym lam​par​tem, jak jest da​le​ko i z któ​rej stro​ny? – ale my tyl​ko pod​nie​śli​śmy tro​chę w górę dzi​dy, tro​chę pod​nie​śli​śmy gło​sy i śpie​wa​li​śmy da​lej. – Płyń płyń łód​ko płyń. – Człap, człap, stop… I na​gle, po ja​kimś cza​sie, John na prze​dzie za​czął krzy​czeć: – Stać! Nie ru​szać się! Nie ru​szać się! Więc wszy​scy się za​trzy​ma​li​śmy i pio​sen​ka uci​chła. – Chy​ba jest tu szcze​li​na w lo​dzie, w po​przek dro​gi! – za​wo​łał. – Pra​wie w nią wpa​dłem. Za​raz, coś spraw​dzę. Cze​ka​li​śmy. Nie​któ​rzy usły​sze​li de​li​kat​ne chlup​nię​cie. – Tak – ode​zwał się John i choć​by nie wiem jak się sta​rał, głos miał drżą​cy i prze​ra​żo​ny. – Cał​kiem… duża szcze​li​na. Zro​bi​łem kul​kę ze śnie​gu i rzu​ci​łem tam w dół. Duża szcze​li​na i na dole ma stru​mień. Może z pięć me​trów w dół. Nie da się tędy przejść. Wszy​scy cze​ka​li. – Chy​ba… – za​czął John – chy​ba mu​sia​łem gdzieś źle skrę​cić. Wzią​łem ja​kiś do​łek w śnie​gu za śla​dy Buna. Chy​ba mu​si​my tro​chę wró​cić i… i spró​bu​ję zna​leźć miej​sce, gdzie się po​my​li​łem. Wró​cić po śnie​gu za​dep​ta​nym przez dwa​dzie​ścia osób i zna​leźć miej​sce, gdzie płyt​kie śla​dy weł​nia​ka ode​szły w inną stro​nę. Po ciem​ku? Kogo on chciał na to na​brać? Ale sta​li​śmy tak i nic. Cze​ka​li​śmy. – Chy​ba że ktoś ma lep​szy po​mysł? Po​ło​żyć się na śnie​gu i za​snąć, po​my​śla​łem. Za​paść w sen i ni​g​dy się nie obu​dzić. Wie​dzia​łem, że jak się po​ło​żę, za​raz zdrę​twie​ję i już nie będę czuć zim​na, będę mógł so​bie ma​rzyć, że je​stem z Jef​fem, Sue i resz​tą mo​ich bra​ci i sióstr, w Ro​dzi​nie, przy cie​płym ogni​sku. – Nie ma po​my​słów? – spró​bo​wał jesz​cze raz. Prze​waż​nie za​da​wał ta​kie py​ta​nia, żeby prze​rwać na​rze​ka​nia, ale tym ra​zem sły​chać było, że ma na​dzie​ję, że ktoś się jed​nak ode​zwie. Ale nikt nie po​wie​dział ani sło​wa. Ani Tina. Ani Meh​met. Nikt. Było zim​no zim​no. – To ja… Ja przej​dę na dru​gi ko​niec – po​wie​dział John. – A resz​ta niech się po pro​stu od​wró​ci, i pój​dzie​cie za mną w dru​gą stro​nę. Nikt się nie ode​zwał. Nikt się nie po​ru​szył. John prze​szedł wzdłuż sze​re​gu. Bied​ny

John, po​my​śla​łem. Za​wiódł nas wszyst​kich i o tym wie. Do​tkną​łem jego ra​mie​nia, kie​dy mnie mi​jał. Też się na nim za​wio​dłem – strasz​nie strasz​nie – ale mimo to było mi go żal. On nie mógł po pro​stu za​paść w sen i zga​snąć. Nie mógł, bo to on wszyst​ko to na nas spro​wa​dził. Bę​dzie mu​siał wal​czyć i wal​czyć do koń​ca. Poza tym on nie był jak my wszy​scy, nie miał ni​ko​go w Ro​dzi​nie, do kogo mógł​by się w rym śnie przy​tu​lić. Nie miał wyj​ścia, mu​siał przeć na​przód. – No do​bra, słu​chaj​cie! – za​wo​łał, do​tarł​szy na sam ko​niec. – Te​raz to bę​dzie szło o wie​le wol​niej, bo będę pró​bo​wał… Urwał. Gdzieś wy​so​ko po na​szej le​wej stro​nie roz​legł się krzyk. Jesz​cze je​den lam​part, po​my​śle​li​śmy, i wzdłuż ko​lum​ny prze​szedł jęk. Wie​dzie​li​śmy, że te​raz je​ste​śmy tyl​ko mię​sem. Lam​part na​wet nie mu​siał się mę​czyć i nas za​bi​jać. Dać nam tro​chę cza​su i sami się zro​bi​my. Ale okrzyk roz​legł się zno​wu i tym ra​zem sły​sze​li​śmy, że to są nie​wy​raź​ne sło​wa. – He​eej! Je​ste​ście tam? John? Ger​ry? Tina? Je​ste​ście tam? Unie​śli​śmy gło​wy. Wy​so​ko wy​so​ko na za​śnie​żo​nym zbo​czu nad nami za​pa​li​ło się świa​teł​ko. Po​środ​ku nie​go stał weł​niak, a na grzbie​cie weł​nia​ka dziw​ne, świe​cą​ce stwo​rze​nie, o twa​rzy jak ma​ska, oświe​tlo​nej od dołu lamp​ką na gło​wie zwie​rzę​cia. Can​dy krzyk​nę​ła ze stra​chu – po​my​śla​ła, że to Lu​dzie Cie​nie, że przy​szli po nas, choć jesz​cze nie umar​li​śmy – a ja się ro​ze​śmia​łem. – Jeff! – za​wo​ła​łem. – Jeff! Bo to oczy​wi​ście był mój brat, mój mą​dry brat. W ogó​le nie zgi​nął ani się nie zgu​bił. – Wi​dzę was! – krzyk​nął, a Bun za​czął po​wo​li scho​dzić po sto​ku do nas. – Le​d​wo, le​d​wo, ale wi​dzę. Nie ru​szaj​cie się ani kro​ku da​lej. Ani kro​ku. Głos od​bi​jał się echem od ścia​ny po dru​giej stro​nie do​li​ny. Z tru​dem go sły​sze​li​śmy. – Ten lo​do​wiec jest cały po​pę​ka​ny! – za​wo​łał. – Nie idź​cie tam. Tędy trze​ba iść. Na górę. – Za​czął scho​dzić zyg​za​kiem po śnież​nym zbo​czu. – Za​raz za tym grzbie​tem są drze​wa, stru​mie​nie i masa ko​złów. Mi​ja​cie to tuż obok i nic nie wie​cie. I nie​któ​rzy za​czę​li się śmiać, inni pła​kać, a cała resz​ta ga​dać i ga​dać. – Za​cze​kaj​cie, za​raz do was zej​dę! – za​wo​łał Jeff. – Niech mnie fiut Har​ry’ego, Jeff – po​wie​dział John, gdy Jeff się zbli​żył – jak się cie​szy​my cie​szy​my, że cię wi​dzi​my. Sam się przy​znam, że już my​śla​łem, że to ko​niec. Że skoń​czy​ło się nam szczę​ście. Jeff za​śmiał się. – No, wca​le się nie skoń​czy​ło. Mam dla was bez​piecz​ne miej​sce, i to bar​dzo nie​da​le​ko. Przy​je​chał​bym szyb​ciej, ale Bun za bar​dzo bał się lam​par​ta i nie chciał wra​cać. Mu​sia​łem mu dać od​po​cząć, żeby się uspo​ko​ił, tro​chę prze​spał, sam też mu​sia​łem się uspo​ko​ić, żeby czuł się ze mną bez​piecz​ny i dał się pro​wa​dzić. Ni​g​dy nie wi​dzia​łem, żeby Jeff się tak za​cho​wy​wał. Od za​wsze wie​dzia​łem, że jest by​stry by​stry, o wie​le by​strzej​szy ode mnie, ale jed​no​cze​śnie to był mój młod​szy brat ku​la​pe​ta, któ​ry cią​gle trzy​mał się z boku i cza​sem dziw​nie ga​dał. Te​raz na​to​miast zro​bił się z nie​go sta​ro​sta, pra​wie jak John. Le​d​wo był ob​rost​kiem, ale za​cho​wy​wał się jak do​ro​sły. Wi​dzia​łem, że to nie tyl​ko jego mą​drość tak go wy​róż​nia i nie tyl​ko te by​stre by​stre oczy, co wi​dzia​ły rze​czy, któ​rych inni nie do​strze​ga​li. Cho​dzi​ło jesz​cze o to, że był sil​ny. Był sil​ny

sil​ny, o wie​le sil​niej​szy niż ja, na swój spo​sób sil​niej​szy na​wet od Joh​na. – Jeff! – wrza​sną​łem i rzu​ci​łem się ku nie​mu. Za​po​mnia​łem, że je​stem przy​wią​za​ny liną, z jed​nej stro​ny do Jan​ny Czer​wo​niuch, z dru​giej do Mar​thy Lon​dyn. Wy​rwa​łem się z sze​re​gu i upa​dłem. A po​tem one, a po​tem cały sze​reg padł na śnieg przed moim bra​tem na ko​niu. Jeff za​śmiał się. – Je​ste​śmy tu – po​wie​dział. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę!

34.

John Czer​wo​niuch

We​szli​śmy za Jef​fem na skal​ny grzbiet i zaj​rze​li​śmy w mały la​sek na dnie niec​ki. W po​rów​na​niu z Okrą​głą Do​li​ną był ma​leń​ki ma​leń​ki i nie roz​cią​gał się na zbo​cza, jak tam​ten las. Wszyst​kie drze​wa stał)’ na sa​mym dnie, z wy​jąt​kiem paru ol​brzy​mich, któ​re wy​sta​wa​ły sa​mot​nie ze śnie​gu, bu​cha​jąc kłę​ba​mi pary i two​rząc wła​sne krę​gi świa​tła, tu i ów​dzie na stro​mych, śnież​nych zbo​czach wo​kół ma​łej do​lin​ki. Lu​dzie krzyk​nę​li z ra​do​ści, wi​dząc świa​teł​ka drzew na dole, parę osób za​czę​ło Jef​fo​wi dzię​ko​wać, by​li​śmy jed​nak zbyt zmę​cze​ni zmę​cze​ni i zbyt smut​ni, żeby coś wię​cej mó​wić w dro​dze na dół, i za​trzy​ma​li​śmy się od razu, gdy tyl​ko mi​nę​li​śmy skraj lasu. Na szy​ję Toma, do​brze było zno​wu usły​szeć bu​cze​nie drzew ze wszyst​kich stron i móc coś wi​dzieć, ale te wy​so​kie, pro​ste pnie i lamp​ki wy​so​ko wy​so​ko nad nami, poza na​szym za​się​giem, nada​wa​ły do​lin​ce smut​ny smut​ny na​strój. I nie było tu ko​lo​ro​wych świa​teł – ani czer​wo​nych, ani nie​bie​skich – wszyst​kie były bia​łe jak śnieg, albo bla​do​zie​lon​ka​wo​żół​te – i wca​le nie było cie​pło w tej Do​li​nie Wy​so​kich Drzew. Na​wet na sa​mym dole, mię​dzy cie​pły​mi pnia​mi drzew, trze​ba było cały czas mieć na so​bie skó​ry. Ale moż​na było cho​ciaż sta​nąć na su​chej zie​mi, nie było aż tak zim​no, żeby za​kry​wać gło​wę – zdję​li​śmy wil​got​ne skó​ry ze stóp i głów, sta​li​śmy się z po​wro​tem twa​rza​mi, a nie fu​trza​ny​mi ma​ska​mi. Lu​dzie ro​zej​rze​li się po so​bie i zo​ba​czy​li przy​ja​ciół, któ​rych zna​li całe ży​cie, i pra​wie wszy​scy się roz​pła​ka​li – jak dzie​ci, któ​re się zgu​bi​ły, a po​tem od​na​la​zły. Pła​ka​ła An​gie. Pła​kał Ger​ry. Pła​ka​ła Tina. Pła​ka​ła duża i sil​na Gela Bro​oklyn. Pła​kał na​wet Meh​met. Har​ry ry​czał jak dziec​ko swo​im tu​bal​nym gło​sem po​tęż​ne​go męż​czy​zny. – Har​ry smut​ny, Har​ry smut​ny smut​ny – szlo​chał, a Tina przy​tu​la​ła go, żeby się uspo​ko​ił. I na do​kład​kę do tego wszyst​kie​go, Dave i John​ny Ry​bo​rze​ka ob​ję​li się i za​czę​li opła​ki​wać swo​ją sio​strę Su​zie, któ​rą roz​szar​pał na Ciem​nie śnież​ny lam​part. Je​dy​ny​mi oso​ba​mi, któ​re nie pła​ka​ły, były Cla​re i Jan​ny, bo mu​sia​ły na​kar​mić dzie​ci, oraz Jeff, któ​ry zdej​mo​wał wor​ki z grzbie​tu swe​go uko​cha​ne​go Buna i wy​gła​dzał mu fu​tro. Ja też nie pła​ka​łem. By​łem jak​by odrę​twia​ły. Usia​dłem na ka​mie​niu i roz​tar​łem sto​py. – Do​brze, że cho​ciaż bę​dzie hi​sto​ria do opo​wia​da​nia – po​wie​dzia​łem so​bie. Gdy​by​śmy wszy​scy zgi​nę​li na Ciem​nie, po​zo​sta​ła​by po nas tyl​ko ta hi​sto​ria, któ​rą opo​wia​da​ją o nas w Ro​dzi​nie, no a co to by​ła​by za hi​sto​ria? Mó​wi​ła​by o ban​dzie dur​nych

dzie​cia​ków, któ​re nie chcia​ły słu​chać Rady, Naj​star​szych oraz wła​snych mam, ode​szły z Ro​dzi​ny i słuch po nich za​gi​nął. I na tym by się koń​czy​ła, tak jak hi​sto​ria Trzech To​wa​rzy​szy się koń​czy, kie​dy że​gna​ją się z Tom​mym i An​ge​lą. Ale te​raz to się mia​ło zmie​nić. Przez chwi​lę wy​glą​da​ło ina​czej, ale na​sza hi​sto​ria mia​ła jesz​cze trwać. Co praw​da, nie wy​glą​da​ła tak, jak ocze​ki​wa​łem, bo kie​dy scho​dzi​li​śmy do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, nie ja wszyst​kich pro​wa​dzi​łem, lecz Jeff. Tak wy​szło i tak bę​dzie się tę hi​sto​rię w przy​szło​ści opo​wia​dać. Lu​dzie, któ​rych ro​dzi​ce i dziad​ko​wie jesz​cze się na​wet nie uro​dzi​li, będą słu​chać o tym, jak mały chło​pa​czek z krzy​wo​sto​pem na swo​im świe​tli​stym ko​niu zszedł z góry, żeby ura​to​wać przy​ja​ciół. Będą się śmiać i krzy​czeć z ra​do​ści, kie​dy na ja​kieś głu​piej, uda​wa​nej gó​rze po​ja​wi się ktoś na uda​wa​nym ko​niu i za​cznie grać Jef​fa. *** Kie​dy Jeff wy​gła​dził Bu​no​wi fu​tro, po​pro​wa​dził go do stru​mie​nia, żeby mógł się na​jeść, i przy​kuś​ty​kał do na​szej gru​py. – Ooo, Jeff, by​łeś wspa​nia​ły wspa​nia​ły! – mó​wi​li mu wszy​scy po ko​lei. Na​wet bra​cia Ry​bo​rze​ko​wie dzię​ko​wa​li mu przez łzy. – Dzię​ki​dzię​ki​dzię​ki, Jeff! Gdy​byś nie przy​szedł, wszy​scy by​śmy tam zgi​nę​li jak Su​zie. Oczy​wi​ste było: ja coś stra​ci​łem, Jeff coś zy​skał. Wszy​scy sły​sze​li, że się prze​stra​szy​łem. Wszy​scy sły​sze​li, jak się przy​zna​ję, że skrę​ci​łem nie w tę stro​nę. Wszy​scy sta​nę​li na Ciem​nie w miej​scu, do​kąd ich za​pro​wa​dzi​łem, i wie​dzie​li, że nie mam po​ję​cia, gdzie pójść da​lej. A Jeff przy​szedł i ich ura​to​wał. Nic dziw​ne​go, że tak się na nie​go rzu​ci​li, za​czę​li go chwa​lić, ca​ło​wać, tu​lić, ści​skać za rękę i kle​pać po ple​cach. Pew​nie ni​g​dy w ży​ciu nie był w cen​trum uwa​gi tak jak te​raz, choć minę miał taką, że chy​ba nie do koń​ca mu się to po​do​ba​ło. My​ślę, że może czuł się tro​chę ja ja wte​dy, kie​dy przy​nie​śli​śmy do Ro​dzi​ny tego za​bi​te​go lam​par​ta, przez wej​ście koło Nie​to​pe​rzy. Tro​chę po​trwa​ło, za​nim kto​kol​wiek po​my​ślał o mnie – sie​dzia​łem so​bie sam na ka​mie​niu, pa​trzy​łem na nich i roz​cie​ra​łem sto​py. Po chwi​li jed​nak Gela obej​rza​ła się, za​uwa​ży​ła mnie, po​de​szła i przy​tu​li​ła. – Ty też by​łeś świet​ny świet​ny, John. Ty to wszyst​ko zor​ga​ni​zo​wa​łeś – po​wie​dzia​ła. – Cięż​ko cięż​ko pra​co​wa​łeś nad wszyst​kim przy Gar​dle, kie​dy my jesz​cze na​praw​dę nie wie​rzy​li​śmy, że w ogó​le gdzieś doj​dzie​my. Gela była z tych dziew​czyn, któ​re wy​da​ją się do​ro​słe na​wet kie​dy są ma​ły​mi dzieć​mi – i przez to te​raz po​czu​łem się jak dziec​ko, dla któ​re​go do​ro​sły jest miły. – A i jesz​cze wy​my​śli​łeś, jak prze​go​nić lam​par​ta – do​da​ła. Tina zo​ba​czy​ła, że Gela ze mną roz​ma​wia, i tak​że po​de​szła i też mnie przy​tu​li​ła, cho​ciaż zu​peł​nie tak jak Gela, tak jak się przy​tu​la przy​ja​ciół albo ko​le​gów z gru​py. Póź​niej ko​lej​ne oso​by przy​szły, żeby ze mną po​roz​ma​wiać. Dix uści​snął mi dłoń. Jane uca​ło​wa​ła mnie. Głup​ko​wa​ta Mar​tha Lon​dyn ob​ję​ła mnie i szlo​cha​ła i szlo​cha​ła. Nie​któ​rzy jed​nak trzy​ma​li się z dala. Meh​met nie zbli​żał się do mnie, po​dob​nie jak Dave i John​ny Ry​bo​rze​ko​wie, któ​rych sio​stra zgi​nę​ła przez mój plan, ani An​gie Pod​nie​bie​ska, któ​rej ku​zyn

ni​g​dy nie zgi​nął​by od kija Har​ry’ego, gdy​bym nie po​dzie​lił ro​dzi​ny na dwo​je, ani jej ko​le​żan​ki z gru​py – Ju​lie i Can​dy. Na​wet ci, co przy​szli ze mną po​ga​dać, za​raz so​bie po​szli, wszy​scy poza Ger​rym, któ​ry kuc​nął na zie​mi i zo​stał. A i on ina​czej te​raz na mnie pa​trzył. Wie​dział, że coś stra​ci​łem, ale po​ka​zy​wał mi, że i tak bę​dzie przy mnie stał. Za​wsze był z nie​go do​bry chło​pak, ale mnie tego ro​dza​ju do​bro​ci nie mu​siał do​tąd oka​zy​wać, no, może wte​dy, kie​dy wy​sze​dłem z sza​ła​su Bel​li i więk​szość Czer​wo​niu​chów pa​trzy​ła w dru​gą stro​nę. – Wiem, że źle źle ci po tym, co się sta​ło z Su​zie i jak się zgu​bi​li​śmy – po​wie​dział – ale prze​cież dzię​ki to​bie po​szli​śmy na górę. Ty nas zor​ga​ni​zo​wa​łeś przy Gar​dle. Ty do​pil​no​wa​łeś, żeby wszyst​ko urzą​dzić i wy​my​ślić. – Tak, praw​da, dzię​ki mnie po​szli​śmy na górę, ale to twój młod​szy bra​ci​szek spro​wa​dził nas na dół. I już kie​dy mó​wi​łem te sło​wa do Ger​ry’ego, gło​wę mia​łem w po​ło​wie za​prząt​nię​tą tym, jak mam so​bie po​ra​dzić z Jef​fem. Z dziw​nym i by​strym Jef​fem – zna​łem go od uro​dze​nia, a w gru​pie Czer​wo​niu​chów od wie​lu łon spa​li​śmy ra​zem w jed​nym sza​ła​sie. Ni​g​dy nie sta​no​wił dla mnie pro​ble​mu (je​śli nie li​czyć jego krzy​wo​stóp), te​raz na​gle stał się pro​ble​mem. Mia​łem dość dość roz​wią​zy​wa​nia pro​ble​mów, ale on stał się ko​lej​nym pro​ble​mem, któ​ry mu​sia​łem ja​koś za​ła​twić. Nie cho​dzi o to, że my​śla​łem, że Jeff chce mi ode​brać sta​ro​stwo. On taki nie był. To by go w ogó​le nie in​te​re​so​wa​ło, grać rolę, któ​rą ja mu​sia​łem grać. Ale od​tąd lu​dzie bar​dziej będą go słu​chać i spo​koj​nie mogą po​sta​no​wić, że to, co on mówi, jest bar​dziej war​to​ścio​we od tego, co mó​wię ja. I to nie bę​dzie tyl​ko mój pro​blem – to bę​dzie pro​blem dla wszyst​kich, bo je​stem im po​trzeb​ny, żeby wszyst​ko zor​ga​ni​zo​wać i za​rzą​dzić. A żeby to mi się uda​ło, mu​szą we mnie wie​rzyć. I jak wła​ści​wie ja mam to od​zy​skać? Jeff nie tyl​ko ura​to​wał nas wszyst​kich, ale miał nade mną jesz​cze jed​ną prze​wa​gę, któ​ra wy​ni​ka​ła z fak​tu, że nie był za​in​te​re​so​wa​ny za​stą​pie​niem mnie. Żeby ro​bić to co ja, trze​ba no​sić ma​skę i ukry​wać wła​sne uczu​cia, uwa​żać na to, co się mówi, a co się skry​wa w środ​ku. Lu​dzie to wi​dzą i cały czas się za​sta​na​wia​ją, co ty tam ukry​wasz. Na​to​miast Jeff mógł po pro​stu być sobą i nikt ni​g​dy nie wąt​pił, że mówi do​kład​nie to, co my​śli. Więc nie tyl​ko ich wszyst​kich ura​to​wał, ale i był ła​twiej​szy do zro​zu​mie​nia, ła​god​niej​szy i szczer​szy ode mnie. Niech mnie fiut Toma, jak moż​na z tym wszyst​kim kon​ku​ro​wać? Jed​no było pew​ne, nie mo​głem z nim wal​czyć. Nie mo​głem go wy​gnać. Nie mo​głem nic mu zro​bić. Nie mo​głem też na​sta​wić in​nych prze​ciw​ko nie​mu. Po pro​stu trze​ba się do nie​go zbli​żyć, zde​cy​do​wa​łem. Prze​stać o nim my​śleć „mały Jeff” i się z nim za​przy​jaź​nić. Trze​ba bę​dzie… Te​raz jed​nak zmu​si​łem się do prze​rwa​nia tych roz​my​ślań. Głu​pio te​raz o tym my​śleć. Jeff może jed​no wsta​nie po​cze​kać. Jest parę spraw, któ​re trze​ba zro​bić na​tych​miast, i na nie trze​ba oszczę​dzić siły. Wsta​łem. – Mu​szę po​roz​ma​wiać ze wszyst​ki​mi – szep​ną​łem do sie​bie. – Zor​ga​ni​zo​wać wszyst​ko, żeby moż​na było zjeść i pójść spać. Wszy​scy sie​dzie​li nad ma​łym stru​my​kiem, wie​lu da​lej pła​ka​ło, albo tu​li​ło się do sie​bie.

Pod​sze​dłem do ka​mie​nia le​żą​ce​go tuż nad stru​mie​niem, gó​ru​ją​ce​go nad wszyst​ki​mi, i wspią​łem się na górę. Niech mnie fiut Toma, jak​że już mia​łem dość roli Joh​na Czer​wo​niu​cha. Złe złe rze​czy się sta​ły, od​kąd wbi​łem dzi​dę mię​dzy że​bra gru​be​go Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go, i przy​da​ło​by mi się tro​chę spo​ko​ju. Jed​no​cze​śnie wie​dzia​łem, że to zno​wu jest je​den z tych lam​par​cich mo​men​tów. Na na​zwy Mi​cha​ela, ile ich, kur​na, było! Je​den za dru​gim! I za​raz na​stęp​ny. Od​chrząk​ną​łem i po​wie​dzia​łem: – Słu​chaj​cie, wszy​scy! Tro​chę się ba​łem, że nie zwró​cą uwa​gi, albo na​wet za​krzy​czą mnie: „Ty? Cie​bie mamy słu​chać? Niby cze​mu?”. Ale tak się nie sta​ło. Może byli mną roz​cza​ro​wa​ni, część z nich może mnie na​wet nie​na​wi​dzi​ła, ale na​dal ro​bi​li, co mó​wię – i uci​chli. – A więc do​tar​li​śmy do tego miej​sca – po​wie​dzia​łem. – Może jesz​cze nie na dru​gą stro​nę, ale w nowe miej​sce. Wszy​scy oprócz nie​szczę​snej Su​zie. Ni​g​dy by się nam to nie uda​ło, gdy​by nie mój mą​dry mą​dry ku​zyn Jeff, któ​ry wpadł na po​mysł, żeby zro​bić z ko​złów ko​nie, a po​tem wró​cił do nas, kie​dy, spójrz​my praw​dzie w oczy, na​praw​dę na​praw​dę się zgu​bi​li​śmy. On nas tu przy​pro​wa​dził. Ura​to​wał nas. Dzię​ku​ję ci, Jeff. Dzię​ku​ję. Wszy​scy wi​wa​to​wa​li, krzy​cze​li i okla​ski​wa​li Jef​fa. On uśmiech​nął się, a po​tem na​gle ro​ze​śmiał się, jak​by to wszyst​ko był je​den wiel​ki żart. – I to nas w przy​szło​ści ura​tu​je – do​da​łem – i po​zwo​li nam iść da​lej. Nowe po​my​sły. Tak jak ten, któ​ry miał Jeff, kie​dy wy​my​ślił, że z ko​złów moż​na zro​bić ko​nie. To już się im tak nie po​do​ba​ło, bo su​ge​ro​wa​ło, że zno​wu bę​dzie​my gdzieś iść. – To, co nas ura​tu​je w przy​szło​ści, John – za​wo​łał Meh​met – to jak nie bę​dzie​my cho​dzić na Śnież​ne Ciem​no, nie wie​dząc, co mo​że​my spo​tkać i do​kąd iść. Ro​zej​rzał się, spo​dzie​wa​jąc się gło​sów po​par​cia, wszy​scy jed​nak mil​cze​li. Strasz​nie strasz​nie było wte​dy na Ciem​nie, kie​dy po​ru​sza​li​śmy się po omac​ku, nie wie​dząc, czy do​oko​ła nie ma cza​sem sta​da go​to​wych do ata​ku śnież​nych lam​par​tów – spo​dzie​wa​łem się, że bę​dzie to do nas wra​cać przez całe ży​cie, cią​gle, we śnie i na ja​wie. Ale była to zbyt wiel​ka spra​wa, żeby tak szyb​ko za​mie​nić ją w kłót​nię. Meh​met wzru​szył ra​mio​na​mi, skrzy​żo​wał je i umilkł. – Mu​si​my zor​ga​ni​zo​wać parę spraw – po​wie​dzia​łem te​raz pew​niej​szym to​nem – na przy​kład wy​sta​wić war​tow​ni​ków, po​bu​do​wać sza​ła​sy i roz​pa​lić ogień. Mu​si​my urzą​dzić po​grzeb Su​zie i jej nie​szczę​sne​mu dziec​ku, któ​re​mu nie było dane się uro​dzić. To smut​ne smut​ne, że nie mo​że​my po​grze​bać jej ko​ści, ale po​grzeb mo​że​my urzą​dzić i tak. I tak mo​że​my usy​pać gór​kę z ka​mie​ni i na​pi​sać na jed​nym jej imię. – No tak, ale kie​dy wró​ci Zie​mia – po​wie​dział głu​cho głu​cho brat Su​zie, Dave – jej ko​ści nie bę​dzie w środ​ku, żeby mo​gli je za​brać? – Czy​li zo​sta​nie sama jed​na na za​wsze na Ede​nie, a wszy​scy inni od​le​cą – do​dał John​ny – przez to, co się sta​ło tam na gó​rze. Przez to, że nas tam za​pro​wa​dzi​łeś, John. – Prze​cież cza​sem zda​rza​ło się to i w Ro​dzi​nie, praw​da? – po​wie​dzia​łem naj​de​li​kat​niej, jak umia​łem. Że ktoś tra​fił na lam​par​ta, albo na coś in​ne​go, i nie zo​sta​ło nam nic do przy​sy​pa​nia ka​mie​nia​mi? Prze​cież tak na​praw​dę nie wie​my, co się dzie​je, kie​dy umie​ra​my. Nie​któ​rzy na​wet mó​wią, że kie​dy umie​ra​my, na​sze cie​nie za​wsze wra​ca​ją na Zie​mię, choć

ko​ści zo​sta​ją tu na Ede​nie. Nie wia​do​mo. Oczy​wi​ście wszy​scy, kie​dy umie​ra​my, chcie​li​by​śmy, żeby na​sze ko​ści zo​sta​ły w ta​kim miej​scu, gdzie może je zna​leźć Zie​mia. Smut​no mi smut​no, że nie mo​że​my tego za​pew​nić na​szej Su​zie. Meh​met prych​nął gniew​nie. – Tak jak to na ra​zie idzie, to mar​ne szan​se, żeby kto​kol​wiek z nas tra​fił na Zie​mię, żywy czy mar​twy. Wszy​scy jak​by wes​tchnę​li. Parę osób mruk​nę​ło coś na zgo​dę i przez mo​ment mia​łem wra​że​nie, że na​praw​dę prze​gra​łem. Oka​za​ło się jed​nak, że nie. Dave i John​ny sta​li obok M eh meta, ra​zem z An​gie Pod​nie​bie​ską, Ju​lie i Can​dy, pa​trzy​li zim​no, ale pa​trzy​li na mnie – cze​ka​li, co po​wiem da​lej, na​wet sam Meh​met. Pry​wat​nie my​śle​li so​bie i czu​li róż​ne rze​czy, ale na​dal ocze​ki​wa​li, że ja im po​wiem, co bę​dzie da​lej. Taka była moja rola, może mnie za nią nie lu​bi​li, ale na​dal uwa​ża​li, że to moje za​da​nie. Zda​wa​łem so​bie jed​nak spra​wę, że ocze​ku​ją te​raz ode mnie cze​goś wię​cej niż pla​nu, dla​te​go zno​wu się​gną​łem po pier​ścień Geli. – Pa​mię​taj​cie, że Gela jest z nami – po​wie​dzia​łem. – Nie ze Sta​rą Ro​dzi​ną, ale z nami, z na​szą nową, małą Ro​dzi​ną, któ​ra sta​ra się urzą​dzić na Ede​nie jak naj​le​piej, tak samo jak ona. Gela jest z nami. Nie z ludź​mi, któ​rzy tyl​ko sie​dzą i cze​ka​ją, aż ko​smicz​ne ło​dzie za​bio​rą ich do domu. Nie z tymi, co sta​ra​ją się uda​rem​nić wszyst​ko, co nowe. Jest z tymi, któ​rzy wy​ru​szy​li na Ciem​no, nie wie​dząc, co za​sta​ną po dru​giej stro​nie. I jest z was dum​na dum​na. To wy je​ste​ście jej praw​dzi​wy​mi dzieć​mi i ro​bi​cie to, co chcia​ła. Ro​zej​rza​łem się po nich. Wi​dzia​łem, jak marsz​czy się Jan​ny, pró​bu​jąc usta​lić, czy się ze mną zga​dza. Wi​dzia​łem Lucy Lon​dyn z twa​rzą całą we łzach. Wi​dzia​łem Tinę ze sple​cio​ny​mi ra​mio​na​mi, za​cie​ka​wio​ną, jaką sztucz​kę za​sto​su​ję tym ra​zem. – A kie​dy ko​smicz​ne ło​dzie na​praw​dę przy​le​cą z Zie​mi – do​da​łem – będą nas szu​kać po ca​łym Ede​nie, bo spo​dzie​wa​ją się, że urzą​dzi​my się tu jak naj​le​piej, a nie, że zmar​nu​je​my całe ży​cie, ci​snąc się w Okrą​głej Do​li​nie, aż skoń​czy się je​dze​nie. W koń​cu lu​dzie z Zie​mi na​wet samą Zie​mię opusz​cza​ją i wy​pra​wia​ją się o wie​le da​lej niż my, na​wet na dru​gą stro​nę Gwiezd​ne​go Wiru. Dziw​ne to było. Za​czy​na​jąc, sam nie wie​dzia​łem, co po​wiem, i słu​cha​łem wła​snych ar​gu​men​tów, jak​by były cu​dze. Ale mnie prze​ko​ny​wa​ły. Tak, my​śla​łem, to na​praw​dę ma sens. Na​praw​dę tego ocze​ki​wa​ła​by Zie​mia! I czu​łem wiel​ką wiel​ką ulgę, bo i moje ser​ce gry​zły wąt​pli​wo​ści. Ale Gela Bro​oklyn, naj​lep​sza przy​ja​ciół​ka Tiny, za​kwe​stio​no​wa​ła to, co po​wie​dzia​łem – i to nie ze zło​ścią, jak zro​bił​by Meh​met, ale po​wo​li, jak​by ze zdzi​wie​niem, jak​by na​praw​dę sta​ra​ła się to zro​zu​mieć. – No tak, John – po​wie​dzia​ła swo​im ni​skim gło​sem – ale prze​cież to An​ge​la po​sta​no​wi​ła nie prze​la​ty​wać przez Gwiezd​ny Wir, choć mia​ła moż​li​wość. To Trzech Nie​po​słusz​nych za​bra​ło ją na Eden, choć ona chcia​ła zo​stać bli​sko Zie​mi. Ona z Mi​cha​elem ro​bi​li co mo​gli, żeby ta trój​ka też zo​sta​ła bli​sko Zie​mi. A jesz​cze póź​niej, jak już była na Ede​nie, po​sta​no​wi​ła tu zo​stać, a nie prze​la​ty​wać z po​wro​tem przez Gwiezd​ny Wir ra​zem z Trze​ma To​wa​rzy​sza​mi. Po​sta​no​wi​ła zo​stać i po​cze​kać na nową łódź z Zie​mi, nie ry​zy​ko​wać po​dró​ży tą sta​rą, bo wie​dzia​ła, że ona może za​to​nąć. Po​czu​łem nie​przy​jem​ne ukłu​cie wąt​pli​wo​ści, tak jak wte​dy, gdy pierw​szy raz wy​ru​sza​-

li​śmy na Ciem​no. Może Gela mia​ła ra​cję? Może ro​bi​my do​kład​nie to, przed czym nas An​ge​la ostrze​ga​ła? Za​cho​wa​łem jed​nak sta​now​czą i pew​ną minę. Źle ro​bi​my czy do​brze, już to zro​bi​li​śmy i nie da się tego cof​nąć. Na​sza grup​ka mu​sia​ła czuć, że pod​ję​ła wła​ści​wą de​cy​zję – a moim obo​wiąz​kiem było ich prze​ko​nać, że tak wła​śnie jest, obo​jęt​ne, co tam mnie drę​czy w głę​bi du​szy. To było moje za​da​nie. Moja rola w tej hi​sto​rii. – Tak, Gela – po​wie​dzia​łem – ale prze​cież po​sta​no​wi​ła la​tać po nie​bie Raj do​wo​zem, praw​da? I gdy​by na​praw​dę tak była przy​wią​za​na do Zie​mi, to po​le​cia​ła​by na nią z po​wro​tem ra​zem z Trze​ma, tak? A jed​nak nie zro​bi​ła tego. Zo​sta​ła tu, na Ede​nie, bo na​le​ża​ła do lu​dzi, któ​rzy każ​dą sy​tu​ację sta​ra​ją się wy​ko​rzy​stać jak naj​le​piej. I od nas też tego wła​śnie ocze​ku​je. Wi​dzia​łem, że mają nie​spo​koj​ne i nie​swo​je miny – sam też czu​łem się nie​swo​jo – więc szyb​ko zsu​ną​łem pier​ścień z pal​ca i po​da​łem im. – Pa​mię​taj​cie, że Gela jest z nami. Nie dała pier​ście​nia Ca​ro​li​ne. Nie dała go Da​vi​do​wi. Nie dała go Naj​star​szym. Dała go mnie. Wła​śnie mnie. I po​wie​dzia​ła mi, że chce, że​by​śmy ro​ze​szli się po Ede​nie, zna​leź​li nowe miej​sca do miesz​ka​nia i do po​lo​wa​nia. Tak mi po​wie​dzia​ła. I dziw​ne dziw​ne to było, bo ja wca​le o to nie pro​si​łem, a jed​nak wszy​scy po ko​lei po​de​szli do mnie, żeby do​tknąć pier​ście​nia – pra​wie wszy​scy, z wy​jąt​kiem Meh​me​ta, Tiny i Jef​fa.

35.

Tina Kol​czak

Za​trzy​ma​li​śmy się w ta​kim miej​scu nad stru​mie​niem, na sa​mym skra​ju lasu Wy​so​kich Drzew. Wy​zna​czy​li​śmy war​tow​ni​ków, po​roz​kła​da​li​śmy mo​kre skó​ry do wy​schnię​cia i ze​bra​li​śmy tro​chę drzew​na na ogni​sko. Po​tem więk​szość lu​dzi po​ukła​da​ła się gdzie po​pad​nie do snu. John jed​nak czu​wał – ra​zem ze mną, Har​rym i Di​xem. Roz​pa​la​li​śmy ogień pa​ty​ka​mi. Na szy​ję Toma, trze​ba je było trzeć go​dzi​na​mi, żeby uzy​skać choć jed​ną iskier​kę. Za​nim się uda​ło, dło​nie mie​li​śmy całe w pę​cher​zach. Ale kie​dy już się wresz​cie roz​pa​lił, John i tak nie za​mie​rzał się kłaść. Wstał, za​wo​łał do war​tow​ni​ków, żeby do​rzu​ca​li do ognisk, a po​tem do​dał, że idzie się przejść. – Zmę​czo​ny zmę​czo​ny je​stem – po​wie​dział, uni​ka​jąc na​sze​go wzro​ku – ale za​nim się po​ło​żę, mu​szę zna​leźć staw i się tro​chę prze​pły​nąć. Dix zer​k​nął na mnie, ale wsta​łam ra​zem z Joh​nem, a jemu po​ka​za​łam ge​stem, że wró​cę póź​niej. Miło by​ło​by za​sy​piać w czu​łych ob​ję​ciach Dixa, wi​dzia​łam jed​nak, że John ma na gło​wie wiel​ki wiel​ki cię​żar, i czu​łam, że nie po​win​nam zo​sta​wiać go z nim sa​me​go. Las był zu​peł​nie zu​peł​nie inny od tego, w któ​rym się wy​cho​wa​li​śmy. Wiel​ka pu​sta prze​strzeń pod naj​niż​szy​mi ga​łę​zia​mi była trzy czte​ry razy wyż​sza od czło​wie​ka, więc prze​lot​ki i nie​to​pe​rze nie śmi​ga​ły wo​kół nas, jak w Okrą​głej Do​li​nie, ale la​ta​ły wy​so​ko po​nad na​szy​mi gło​wa​mi. Na dół tyl​ko cza​sa​mi za​plą​tał się ja​kiś skrze​czą​cy i kra​czą​cy ptak. – Ko​ja​rzy mi się z tymi hi​sto​ria​mi z Zie​mi – po​wie​dzia​łam. – Pa​mię​tasz tę o wy​so​kich sza​ła​sach, do sa​me​go nie​ba i ta​kich pro​stych pro​stych, wiel​kich jak góry? Wie​żow​cach? Jak się pod nimi cho​dzi, pew​nie jest po​dob​nie, jak pod tymi drze​wa​mi. John przez parę mi​nut się nie od​zy​wał. Na​wet nie oka​zał, że mnie usły​szał. Jak to on, był cał​ko​wi​cie za​to​pio​ny we wła​snych my​ślach. Ode​zwał się do​pie​ro dużo póź​niej – daw​no po​my​śla​łam, że za​po​mniał, co mó​wi​łam. – Tak. Były zro​bio​ne z me​ta​lu i ka​mie​nia, i jesz​cze z ta​kie​go szkła, przez któ​re było wszyst​ko wi​dać jak przez wodę. – Co? – No, te wy​so​kie sza​ła​sy. Wy​glą​dał na zmę​czo​ne​go zmę​czo​ne​go. Był tak zmar​no​wa​ny, że do​kład​nie wi​dzia​łam,

jaki bę​dzie jako śle​py, trzę​są​cy się sta​rzec. Sama pew​nie wy​glą​da​łam nie​wie​le le​piej. – Świet​nie się spra​wi​łeś – po​wie​dzia​łam. Wy​cią​gnę​łam do nie​go rękę, ale w ogó​le na to nie za​re​ago​wał, więc opu​ści​łam ją z po​wro​tem. – Świet​nie? Mó​wisz, że to świet​nie? Stra​ci​łem Su​zie, nie? I jej dziec​ko. A gdy​by nie Jeff, wszy​scy by​śmy zgi​nę​li. Na oczy Geli, Tina, kie​dy sta​li​śmy w tej ciem​no​ści… – Głos mu się ła​mał. – Kie​dy by​li​śmy tam na gó​rze… – za​czął zno​wu – my​śla​łem, że wy​rwa​łem tych wszyst​kich lu​dzi z Ro​dzi​ny, za​bra​łem od mam, wuj​ków, bra​ci i sióstr, i po co? Obej​rzał się na mnie, ja jed​nak od​wró​ci​łam wzrok. Nie chcia​łam go wi​dzieć w ta​kim sta​nie. Zu​peł​nie jak wte​dy, kie​dy się roz​pła​kał na Ciem​nie, gdy ten wiel​ki peł​zak pra​wie do​rwał nie​to​pe​rza. Nie wiem dla​cze​go, ale tej jego czę​ści nie by​łam w sta​nie znieść. Pod wiel​ki​mi drze​wa​mi po le​wej, gdzie zie​mia już pod​no​si​ła się w stro​nę Ciem​na, na gwiaz​do​kwia​tach pa​sło się sześć sie​dem weł​nia​ków. Do​brze to wy​glą​da​ło: aku​rat mię​sa nam tu nie za​brak​nie. – John, czy ty na​praw​dę wie​rzysz w te gad​ki o An​ge​li? – za​py​ta​łam po ja​kimś cza​sie. – Na​praw​dę? Szcze​rze? Bo to nie brzmi jak coś, w co ty byś… – Ja wi​dzia​łem An​ge​lę – po​wie​dział to​nem peł​nym upo​ru, nie pa​trząc na mnie. – Nad sa​mym Głę​bo​kim Sta​wem. Wi​dzia​łem, jak tam sie​dzi, sama, i pła​cze. Nie chcia​ła być w Ede​nie. Ni​g​dy nie chcia​ła opusz​czać Zie​mi. Ale wie​dzia​ła, że nie ma co się nad tym roz​wo​dzić. Zna​la​zła się na Ede​nie i na Ede​nie po​win​na urzą​dzić się jak naj​le​piej. I to wła​śnie zro​bi​ła: oczy​wi​ście li​czy​ła, że Zie​mia po nią wró​ci, ale jed​no​cze​śnie urzą​dza​ła tu so​bie ży​cie. Mia​ła ra​cję, praw​da? Gdy​by tyl​ko sie​dzia​ła i pła​ka​ła za Zie​mią, zmar​no​wa​ła​by ży​cie, praw​da? Bo umar​ła​by przed jej po​wro​tem. – Ale ty ją na​praw​dę wi​dzia​łeś? – Tak. Zer​k​nął na mnie z uko​sa i szyb​ko od​wró​cił wzrok, jak dzie​ciak, co się spo​dzie​wa, że bę​dzie wy​py​ty​wa​ny. I ra​cja – tyle róż​nych py​tań mo​głam mu wte​dy za​dać. Czy miał na my​śli, że wi​dział ją na​praw​dę, jak żywą oso​bę, czy po pro​stu wy​obra​ził ją so​bie? Czy twier​dził, że Gela na​praw​dę z nim roz​ma​wia​ła? Ze ona na​praw​dę jest te​raz z nami? Ale wie​dzia​łam, jak to jest, kie​dy za​czy​na się ga​dać o Lu​dziach Cie​niach i tak da​lej. To jest nie do uchwy​ce​nia. Ga​da​ją tak, jak​by coś mo​gło być jed​no​cze​śnie praw​dą i nie​praw​dą, jak​by mo​gło jed​no​cze​śnie być i nie być. Nie cier​pia​łam tego typu gad​ki – i za​wsze my​śla​łam, że John też. – No ale wte​dy nic mi o tym nie po​wie​dzia​łeś. – Tyl​ko tyle z sie​bie wy​du​si​łam. – Niech mnie oczy Geli! – wy​buch​nął. – Zde​cy​duj się cze​go chcesz ode mnie! Mam ci mó​wić o róż​nych spra​wach czy mam je ukry​wać? Wi​dzia​łam, że jest w tym tro​chę ra​cji, ale by​łam zbyt zmę​czo​na, żeby się nad tym za​sta​na​wiać. Nie ode​zwa​łam się. Kra​aaa! Kra​aaa! Z ga​łę​zi wy​so​ko nad nami pa​trzył na nas ptak. Ni​g​dy ta​kie​go pta​ka nie wi​dzie​li​śmy. To był ptak bez na​zwy, ptak, któ​re​go Mi​cha​el od Nazw nie wi​dział na oczy. Sie​dział tuż obok kwia​tu bia​łu​cha, więc do​brze wi​dzie​li​śmy dłu​gie lśnią​ce zie​lo​ne skrzy​dła, któ​re wy​gła​dzał bla​dy​mi rącz​ka​mi o dłu​gich pal​cach. Miał na nich i na sto​pach dłu​gie dłu​gie czer​wo​ne pa​zu​ry. Kra​aaa! Kra​aaa! Sfru​nął i po​le​ciał mię​dzy drze​wa.

– Lu​dziom po​trzeb​ne są ta​kie rze​czy jak ten pier​ścień – do​dał po ja​kimś cza​sie John. – Po​trze​bu​ją hi​sto​rii, opo​wie​ści. Cze​goś z prze​szło​ści, cze​go się będą trzy​mać, idąc w przy​szłość. Tak jak kie​dy wcho​dzisz na drze​wo: mu​sisz się trzy​mać moc​no jed​nej ga​łę​zi i pusz​czasz się do​pie​ro, gdy już moc​no trzy​masz na​stęp​ną. – Nie​któ​rzy by po​wie​dzie​li, że wła​śnie do tego słu​żył Krąg. Na​wet więk​szość lu​dzi. – Krąg to co in​ne​go. Krąg nam nie po​zwa​lał pójść w przy​szłość. Trzy​mał nas w prze​szło​ści, bo ni​g​dzie nie moż​na było go ru​szyć. Pier​ścień miał na ma​łym pal​cu (na ża​den inny mu nie wcho​dził). Nie mu​siał już go ukry​wać. Za​trzy​mał się, zdjął go i dał mi do po​trzy​ma​nia. Mu​szę przy​znać, że był pięk​ny pięk​ny, taki gład​ki i cięż​ki, z tymi drob​ny​mi li​ter​ka​mi w środ​ku. I był do​wo​dem, obo​jęt​ne, czy John ją wi​dział, czy nie, na to, że An​ge​la fak​tycz​nie ist​nia​ła i fak​tycz​nie przy​le​cia​ła z Zie​mi. Nikt na Ede​nie nie był​by w sta​nie zro​bić ta​kie​go pier​ście​nia. – Po​myśl tyl​ko, Tina. Kie​dy pierw​szy raz go wło​ży​ła, wca​le nie była na Ede​nie, była jesz​cze na Zie​mi. Wy​obraź to so​bie! Ten ka​wa​łek me​ta​lu, któ​ry masz w ręce, był na Zie​mi i świe​ci​ło na nie​go świa​tło z nie​ba! Za​brał mi pier​ścień i wło​żył z po​wro​tem na pa​lec. – Tam pew​nie każ​dy ma taki pier​ścień z ma​leń​ki​mi sło​wa​mi w środ​ku, do​sta​je go w pre​zen​cie od mamy i taty. – Moż​li​we. – Ale ja nie chcę, że​by​śmy tyl​ko ma​rzy​li, że znaj​dzie​my się na Zie​mi. Zie​mia so​bie przy​le​ci jak bę​dzie go​to​wa, a szyb​ko to pew​nie nie bę​dzie. A my tym​cza​sem mu​si​my się urzą​dzić na Ede​nie jak na Zie​mi, że​by​śmy umie​li ro​bić pier​ście​nie, ko​smicz​ne ło​dzie, Pyront i le​wi​zję. Przej​ście przez Śnież​ne Ciem​no, Tina, to do​pie​ro po​czą​tek. Do​pie​ro po​czą​tek wszyst​kie​go, co mu​si​my zro​bić. Zresz​tą, na ser​ce Geli, na​wet tego jesz​cze nie skoń​czy​li​śmy. Jesz​cze mu​si​my przejść na dru​gą stro​nę. – Na ra​zie o tym za​po​mnij – po​wie​dzia​łam ostro. – Ro​zu​miesz? Na ra​zie za​po​mnij o tym i ani sło​wa. To miej​sce jest w po​rząd​ku. Przez dłu​gi dłu​gi czas nikt nie bę​dzie chciał się stąd ru​szyć. Ani na​wet roz​ma​wiać o tym. Do​szli​śmy do miej​sca, gdzie spod skał wy​pły​wał nie​du​ży stru​myk, two​rząc staw, może czte​ry pięć me​trów dłu​go​ści i dwa trzy głę​bo​ko​ści, cały roz​świe​tlo​ny fa​lo​ro​sta​mi. John od razu zdjął wszyst​kie skó​ry i sko​czył, nic mi nie od​po​wia​da​jąc. – Niech mnie fiut Toma, zim​no zim​no zim​no. Wy​nu​rzył się, prych​nął, par​sk​nął śmie​chem, jak naj​szyb​ciej pod​pły​nął do brze​gu i wy​lazł. Cały był mo​kry i lo​do​wa​ty, ale i tak ob​ję​łam go i przy​tu​li​łam. Daw​no nie wi​dzia​łam, żeby się śmiał. Otrzą​snął się z wody, ubrał w wil​got​ne skó​ry i po​szli​śmy z po​wro​tem w miej​sce, gdzie resz​ta po​ło​ży​ła się wo​kół ognisk, pa​ra​mi i trój​ka​mi. Za​nim do​szli​śmy do nich, John zna​lazł ład​ną kry​jów​kę mię​dzy cie​pły​mi ko​rze​nia​mi drze​wa i ge​stem za​pro​sił mnie, że​bym się z nim po​ło​ży​ła. Za​wa​ha​łam się, bo wie​dzia​łam, że cze​ka na mnie Dix, ale jed​nak kiw​nę​łam gło​wą i po​ło​ży​li​śmy się. Ob​jął mnie jed​nym ra​mie​niem. – Ostat​nio dużo my​śla​łem o Trzech To​wa​rzy​szach – po​wie​dział. – O tym, że ich hi​sto​ria wła​ści​wie nie ma za​koń​cze​nia, a przy​naj​mniej my go nie zna​my. Smut​ne smut​ne to, praw​-

da? Nie to, że hi​sto​ria nie ma koń​ca. To, że gdy​by do​tar​li na Zie​mię i ścią​gnę​li po​moc dla Tom​my’ego i An​ge​li, wte​dy ich hi​sto​ria by​ła​by tą naj​waż​niej​szą hi​sto​rią o Ede​nie, nie? Tom​my i An​ge​la by​li​by tyl​ko nie​du​żą czę​ścią, bo nie mie​li​by ze sobą dzie​ci i z po​wro​tem sta​li​by się nor​mal​ny​mi ludź​mi z Zie​mi, a nie Mat​ką i Oj​cem ca​łe​go no​we​go świa​ta. – My​ślał nad tym przez chwi​lę. – I my by​śmy nie ist​nie​li, ja i ty – do​dał – ani nikt, kogo zna​my. – Chy​ba tak. Niech mnie cyc​ki Geli, cze​mu on chce te​raz o tym ga​dać? Tacy by​li​śmy zmę​cze​ni. Tyle prze​szli​śmy. My​śla​łam, że przed snem tro​chę się ze mną po​śli​zga, sama też mia​łam na to ocho​tę. Te​raz jed​nak ża​ło​wa​łam, że nie wró​ci​łam do Dixa. Dix na pew​no nie ga​dał​by bez koń​ca o lu​dziach, któ​rzy umar​li dłu​go przed na​szym uro​dze​niem. Dix chciał​by mnie. – A ty za​sta​na​wiasz się cza​sem nad Trze​ma To​wa​rzy​sza​mi? – za​py​tał. Wzru​szy​łam ra​mio​na​mi. – Nie za bar​dzo. – Mówi się, że to Di​xon, pierw​szy Di​xon, że to on pod​su​nął Tom​my’emu i Meh​me​to​wi, żeby nie słu​chać Pre​zy​dent, nie? To on chciał prze​le​cieć Bun​tow​ni​kiem na dru​gą stro​nę gwiazd. My​ślał, że każe mu to zro​bić Je​zus Zyt, kto​kol​wiek to jest. – Mó​wił, że roz​ka​zu​je mu ja​kiś zmar​ły czło​wiek. Co mi to przy​po​mi​na? Nie za​re​ago​wał. W ogó​le tego nie za​uwa​żył. Cały John, po​my​śla​łam. Żeby coś czuć do swo​jej pra​pra​bab​ki, po​cho​wa​nej pod ka​mie​nia​mi daw​no przed jego uro​dze​niem. Ta​kie uczu​cie do ko​goś, kogo się ni​g​dy nie zna​ło, to ko​lej​ny spo​sób, żeby nie być z ludź​mi, któ​rzy są ci rów​ni, praw​da? Umar​li nic nie od​po​wie​dzą, moż​na so​bie wy​my​ślać, że mó​wią do​kład​nie to, co chcesz, wia​do​mo, że ni​g​dy ci nie po​wie​dzą, że nie masz ra​cji. Lucy Lu od​kry​ła to na dłu​go przed Joh​nem. Ale nie po​wie​dzia​łam mu tego. – A pierw​szy Meh​met? – cią​gnął. – Jego gru​pa na​zy​wa​ła się Tur​cy, praw​da, mó​wią, że był za​baw​ny i miły, i to jego An​ge​la naj​bar​dziej lu​bi​ła. Tak kie​dyś Tom​my’emu po​wie​dzia​ła, praw​da? „Cze​mu to nie Meh​met tu zo​stał za​miast cie​bie”, po​wie​dzia​ła. „Meh​me​ta na​praw​dę bym mo​gła po​ko​chać”. I wte​dy Tom my ją ude​rzył, na oczach wszyst​kich dzie​ci, po​wie​dział, że jest bez​na​dziej​na, zim​na i okrut​na. Pa​mię​tasz tę hi​sto​rię? Wiel​ka kłót​nia? Kie​dyś parę razy to gra​li, pa​mię​tasz? – Oczy​wi​ście, że tak. – A pierw​szy Mi​cha​el? Po​dob​no był ła​god​ny i spo​koj​ny. Był na po​cząt​ku z An​ge​lą w tej in​nej ło​dzi. Na​zy​wa​li się Po​li​cja Or​bi​tal​na, praw​da? Pil​no​wa​li, żeby lu​dzie prze​strze​ga​li ziem​skich re​guł, kie​dy la​ta​ją po nie​bie swo​imi ło​dzia​mi. Był jak An​ge​la. Nie chciał tu le​cieć. Chciał zo​stać na ziem​skim nie​bie… – Prze​rwał. – Ktoś w koń​cu z tej Zie​mi przy​le​ci – do​dał po ja​kimś cza​sie. – No bo prze​cież wie​my, że To​wa​rzy​sze po​le​cie​li na Bun​tow​ni​ka, praw​da? Ja​sne, był tro​chę ze​psu​ty. Jak łód​ka, z któ​rej się od​kle​ja​ją skó​ry. Ale hi​sto​ria nie mówi, że nie był w sta​nie zro​bić no​wej Dziu​ry w Nie​bie i wpaść do niej. Hi​sto​ria mówi tyl​ko, że, spa​da​jąc, naj​pew​niej by się roz​wa​lił i wszy​scy To​wa​rzy​sze by się zro​bi​li, ale ich szcząt​ki i tak zna​la​zły​by się gdzieś koło Zie​mi. Wcze​śniej czy póź​niej Zie​mia by ich zna​la​zła, na​wet gdy​by Ra​dy​jo było ze​psu​te i ich nie za​wo​ła​ło. Trze​ba pa​mię​tać, Tina, że na nie​bie nad Zie​mią było gę​sto jak na Wiel​ko​sta​wie, kie​dy wszyst​kie gru​py ło​wią na​raz. Jed​ne

ło​dzie ro​bią to, inne coś in​ne​go… Na pew​no któ​raś by ich za​uwa​ży​ła. Były jesz​cze te Raj do​wo​zy i… Z po​cząt​ku po​my​śla​łam, że nie może so​bie przy​po​mnieć, ja​kie inne ło​dzie mie​li. – I sy​te​li​sy? – pod​su​nę​łam. On jed​nak nie od​po​wie​dział. Za​raz za​czął chra​pać.

36.

John Czer​wo​niuch

Do​li​na Wy​so​kich Drzew ani tro​chę mi się nie po​do​ba​ła. Wie​dzia​łem to od razu, kie​dy ze​szli​śmy za Jef​fem ze Śnież​ne​go Ciem​na. Wie​dzia​łem to, kie​dy z Tiną, Har​rym i Di​xem sie​dzie​li​śmy i pró​bo​wa​li​śmy roz​pa​lić ogień. Wie​dzia​łem to, kie​dy kła​dłem się z Tiną spać. I po​tem, kie​dy sam się obu​dzi​łem. Pach​nia​ło pie​czo​nym koź​lim mię​sem i sły​sza​łem, że lu​dzie już po​wsta​wa​li. Ja jed​nak, pierw​sze co zro​bi​łem, to po​sze​dłem ka​wa​łek na górę, na skraj śnie​gu, żeby przyj​rzeć się ca​łej tej do​li​nie. – Nie – po​wie​dzia​łem gło​śno, pa​trząc na ten skra​wek lasu ze wszyst​kich stron oto​czo​ny wy​so​kim wy​so​kim Ciem​nem – nie ma mowy, że​bym ja się czymś ta​kim za​do​wo​lił. Do​li​na Wy​so​kich Drzew w ogó​le nie była war​ta śmier​ci Bel​li i spro​wa​dze​nia za​bi​ja​nia na ten świat. Może i czu​li​śmy się w niej ma​leń​cy ma​leń​cy, jak mrów​ki pod wiel​ki​mi drze​wa​mi, ale sama Do​li​na była cia​sna cia​sna. W dwie go​dzi​ny moż​na było przejść z jed​ne​go koń​ca na dru​gi. No i ilu lu​dzi by​ła​by w sta​nie wy​ży​wić, sko​ro w ca​łej Okrą​głej Do​li​nie le​d​wo star​cza​ło mię​sa na wy​kar​mie​nie Ro​dzi​ny? Te​raz może i jest tu peł​no ko​złów – tyl​ko z tego miej​sca, gdzie sta​łem, wi​dzia​łem pięć sześć – ale i w Okrą​głej Do​li​nie była ich kupa, za​nim Ro​dzi​na więk​szo​ści nie zro​bi​ła. Zresz​tą, kto by chciał miesz​kać w miej​scu, gdzie trze​ba było cały czas się okry​wać skó​ra​mi, żeby nie zmar​z​nąć? Zsze​dłem na dół do resz​ty. Już się za​ję​li róż​ny​mi rze​cza​mi. Tina i Gela wy​zna​cza​ły lu​dziom za​da​nia. Ktoś zro​bił ma​łe​go ko​zioł​ka i upiekł na ogniu dwie nogi, Jane Kol​czak od​ci​na​ła lam​par​cim no​żem pa​ski zie​lon​ka​we​go mię​sa i rzu​ca​ła je na ta​lerz z kory, któ​ry pod​sta​wiał jej Har​ry. Mikę Bro​oklyn, Can​dy Pod​nie​bie​ska i Ger​ry ścią​ga​li ga​łę​zie na pro​sty płot. Dave i John​ny Ry​bo​rze​ko​wie, z po​nu​ry​mi mi​na​mi lu​dzi, któ​rym do​pie​ro co umarł ktoś dro​gi, po​wo​li po​wo​li roz​kła​da​li do wy​su​sze​nia górę ga​sną​cych gwiaz​do​kwia​tów. An​gie i Ju​lie po​ma​ga​ły im. Jeff sie​dział z Bu​nem i kar​mił go fa​lo​ro​sta​mi z kup​ki ze​bra​nej ze sta​wu. Weł​niak każ​dą garść sztur​chał i do​ty​kał czuł​ka​mi, za​nim po​łknął te włók​ni​ste pędy. W pu​stej prze​strze​ni pod drze​wa​mi dźwięk niósł się da​le​ko i już z dzie​się​ciu dwu​dzie​stu me​trów sły​sza​łem ich roz​mo​wy. – Wszę​dzie peł​no weł​nia​ków, praw​da? – po​wie​dzia​ła Jan​ny. – Bę​dzie tu ła​two ła​two o

mię​so. – Po pro​stu bę​dzie​my no​sić na so​bie tro​chę wię​cej skór i tyle – po​wie​dzia​ła Jane, sio​stra Tiny. – No tak – do​da​ła Gela. – I po​win​no się dać zbu​do​wać tro​chę so​lid​niej​sze sza​ła​sy niż tam, żeby nie wpusz​cza​ły zim​na. – No, mu​szę po​wie​dzieć, że gwiaz​do​kwia​tów to tu jest peł​no wszę​dzie – stwier​dzi​ła Ju​lie Pod​nie​bie​ska. – Ale owo​ce tro​chę za wy​so​ko, cięż​ko bę​dzie do​się​gnąć, nie? – za​nie​po​ko​iła się Lucy Lon​dyn, pa​trząc w górę na drze​wo swo​imi wy​łu​pia​sty​mi oczy​ma. – Tak – od​par​ła Tina po​god​nym po​god​nym gło​sem, zu​peł​nie do niej nie​po​dob​nym – ale może da się użyć sznu​rów, albo ja​kieś sie​ci zro​bić, czy coś? Sko​ro mię​so jest tak ła​twe do zdo​by​cia, bę​dzie​my mieć kupę cza​su na ta​kie rze​czy. Taką hi​sto​rię już so​bie ukła​da​li: Do​li​na Wy​so​kich Drzew bę​dzie cał​kiem cał​kiem w po​rząd​ku. A je​śli ktoś wcho​dził w inną hi​sto​rię, resz​ta od razu go na​pro​sto​wy​wa​ła. – Tyle cza​su i ani razu jesz​cze nie sły​sza​łam lam​par​ta – po​wie​dzia​ła Jan​ny. – Do​bry znak, nie? – Bę​dzie nam bra​ko​wać Ro​dzi​ny. – Lucy Lon​dyn wes​tchnę​ła. – Szko​da, że tak da​le​ko od nich je​ste​śmy. – Ale mamy sie​bie na​wza​jem, praw​da? – wtrą​ci​ła szyb​ko Jane. – Mamy sie​bie. Zresz​tą je​ste​śmy pra​wie do​ro​śli, nie? – A my​śli​cie, że te śnież​ne lam​par​ty tu scho​dzą? – za​py​ta​ła Lucy Nie​to​perz. – Dru​gi raz nie chcia​ła​bym ich oglą​dać. – Cze​mu mia​ły​by? – od​po​wie​dzia​ła jej Gela, tym sa​mym po​god​nym po​god​nym to​nem, co wcze​śniej Tina. – W Okrą​głej Do​li​nie w koń​cu też się nie po​ka​zy​wa​ły. Ani na​wet na wzgó​rzach. Gdy​by tam były, to sły​sze​li​by​śmy o nich wcze​śniej, nie? I, tak jak mó​wi​ła Jan​ny, my tu nie sły​sze​li​śmy na​wet nor​mal​ne​go le​śne​go lam​par​ta, a pew​nie przez tyle cza​su to już by się ja​kiś po​ka​zał, nie my​ślisz? – Mnie tam się tu po​do​ba – po​wie​dzia​ła sta​now​czo Tina. – Te wy​so​kie wy​so​kie drze​wa mi się po​do​ba​ją. – No taa, a wi​dzie​li​ście te la​ta​ją​ce mał​py? – za​py​tał Mikę, ode​rwaw​szy się od pra​cy przy pło​cie, żeby wziąć so​bie tro​chę mię​sa. – Boję się, że będę tu​taj mu​sia​ła ro​dzić – po​wie​dzia​ła Ju​lie Pod​nie​bie​ska – i nie bę​dzie sta​ro​ma​tek do po​mo​cy. – Jest Cla​re, jest Jan​ny – po​wie​dzia​ła Gela tym po​god​nym po​god​nym to​nem. Sama też była w cią​ży, więc na pew​no to samo ją nie​po​ko​iło. – Może to nie sta​ro​mat​ki, ale już przez to prze​szły, praw​da? Będą wie​dzia​ły, co ro​bić. – Ale im po​ma​ga​ły ich mat​ki przy Guli Lawy, co nie? – Spró​buj, Mikę, tego mię​sa – po​wie​dzia​ła gło​śno Jane – ja​kie do​bre do​bre. – Har​ry uwiel​bia! Uwiel​bia! Naj​lep​sze mię​so, ja​kie Har​ry jadł! Na​tu​ral​nie, wszy​scy wi​dzie​li tak samo do​brze jak ja, że Do​li​na Wy​so​kich Drzew jest mała, zim​na i smut​na, ale nie chcie​li do​pu​ścić do sie​bie my​śli, że mie​li​by zno​wu gdzieś wy​ru​szać, nie po tym, co się sta​ło w gó​rze na Ciem​nie. Dla​te​go chcie​li na​wza​jem tłu​mić w so​bie te wąt​pli​wo​ści i lęki i prze​ko​ny​wać się, że jest tu przy​tul​nie. Ale sła​be sła​be to było,

te peł​ne na​dziei gad​ki. Cien​kie cien​kie cien​kie. Tuż pod po​wierzch​nią kry​ło się wspo​mnie​nie o tym strasz​nym, zim​nym i ciem​nym miej​scu, gdzie zgi​nę​ła Su​zie Ry​bo​rze​ka i gdzie wszy​scy o mało co nie zgi​nę​li, wy​ma​cu​jąc so​bie dro​gę przez śnieg i lód jak ban​da śle​pych sta​rusz​ków. Niech mnie fiut Har​ry’ego, do wszyst​kie​go by się na​wza​jem prze​ko​na​li, żeby tyl​ko tam zno​wu nie iść. Pod​sze​dłem do ognia. – Cześć, John – po​wie​dzia​ła Tina i paru in​nych, lecz Meh​met za​jął się ostrze​niem dzi​dy i nie pod​niósł wzro​ku. – No tak, na pew​no ja​koś da się tu​taj urzą​dzić – po​wie​dział, kon​ty​nu​ując jak gdy​by ni​g​dy nic roz​mo​wę, któ​ra to​czy​ła się przed moim przyj​ściem. – Mie​li​śmy dużo dużo szczę​ścia, że na to tra​fi​li​śmy. Wzią​łem so​bie tro​chę gwiaz​do​kwia​tów i mię​sa na śnia​da​nie, usia​dłem na ka​mie​niu obok Jan​ny, któ​ra kar​mi​ła pier​sią Kwiat​ka, pra​wie nie​wi​docz​ne​go w skó​rze, któ​rą so​bie spe​cjal​nie uszy​ła z ta​kim roz​cię​ciem z przo​du. Zja​dłem kwia​ty i mię​so, wsta​łem. – Trze​ba się le​piej ro​zej​rzeć po tej do​li​nie – po​wie​dzia​łem. – Trze​ba się zo​rien​to​wać, czy jest z niej ja​kieś wyj​ście, ja​kie zwie​rzę​ta tu żyją i co nam tu może za​gra​żać, za​nim na do​bre tu​taj osią​dzie​my. Wiem, że nie mogę od​ry​wać zbyt wie​lu lu​dzi od ro​bo​ty. Ale chcę raz to wszyst​ko obejść na​oko​ło. Zo​ba​czy​łem, że Tina na mnie zer​k​nę​ła – za​sta​na​wia​ła się, czy ją o to po​pro​szę, i mia​ła wiel​ką wiel​ką na​dzie​ję, że nie. Wi​dzia​łem też, że Ger​ry na mnie pa​trzy, tro​chę z na​dzie​ją, że go po​pro​szę, ale bar​dziej z na​dzie​ją, że nie będę go od​ry​wać od resz​ty. Ale ja już po​sta​no​wi​łem, że we​zmę Jef​fa. Wzię​li​śmy dzi​dy, łuk i parę strzał, we​szli​śmy tro​chę pod górę, żeby le​piej wi​dzieć, i obe​szli​śmy do​li​nę na tej wy​so​ko​ści, ja pie​szo, on obok mnie na koź​le. Dziw​nie było być tyl​ko z nim. Za​wsze byli nie​roz​łącz​ni z Ger​rym. I czu​łem się nie​zręcz​nie, bo on oczy​wi​ście świet​nie wie​dział, że nie​przy​pad​ko​wo po​sta​no​wi​łem iść tyl​ko z nim. – Musi być ja​kieś wyj​ście z tej do​li​ny – po​wie​dzia​łem po chwi​li. – Ina​czej zro​bił​by się z niej wiel​ki staw, tyle tej wody ze śnie​gu. Obej​rza​łem się na las Wy​so​kich Drzew, świe​cą​cy bia​ły​mi i żół​ty​mi lamp​ka​mi na dnie stro​mej, ciem​nej niec​ki. Po​środ​ku zbie​ra​ły się pod​świe​tlo​ne lamp​ka​mi kłęb​ki my​gły. Tu i ów​dzie nad drze​wa​mi prze​la​ty​wa​ły po​je​dyn​cze pta​ki albo nie​to​pe​rze. – Wiem, na co li​czysz, John – ode​zwał się z uśmie​chem Jeff. – Li​czysz, że znaj​dziesz ład​ne, sze​ro​kie wyj​ście peł​ne świe​cą​cych drzew i spo​koj​nie so​bie zej​dzie​my gdzieś tam na dół, tak że nie bę​dziesz mu​siał nas wszyst​kich prze​ko​ny​wać, że trze​ba z po​wro​tem wejść na Ciem​no. Nie od​po​wie​dzia​łem. – Nie wi​dać ni​g​dzie ta​kiej szcze​li​ny, praw​da? – po​wie​dzia​łem. – Ciem​no ota​cza nas ze wszyst​kich stron i nie ma… Urwa​łem, bo za​uwa​ży​łem trzy z tych małp, jak ga​pią się na nas z drze​wa. Jed​na za dru​gą wy​sko​czy​ły w po​wie​trze. A spa​da​jąc, wy​cią​gnę​ły przed​nie łapy w przód, tyl​ne w tył, a środ​ko​we na boki, tak że luź​ne fał​dy skó​ry roz​pro​sto​wa​ły się i na​pię​ły jak skrzy​dła nie​to​pe​rza. Prze​le​cia​ły pięt​na​ście dwa​dzie​ścia me​trów i wy​lą​do​wa​ły, jed​na za dru​gą, na na​stęp​nym drze​wie, chwy​ta​jąc się go pa​zu​ra​mi z ci​chym klak-klak-klak.

– Taka roz​cią​gli​wa skó​ra może się na coś przy​dać – po​wie​dzia​łem. Za​ło​ży​łem strza​łę na łuk i pod​nio​słem go, żeby wy​ce​lo​wać… Lecz Jeff wy​chy​lił się z grzbie​tu Buna i przy​giął mi strza​łę do zie​mi. – John, daj im spo​kój! – rzu​cił ze śmie​chem. – Nie mu​sisz pa​trzeć na wszyst​ko i tyl​ko my​śleć, do cze​go moż​na to wy​ko​rzy​stać… Niech mnie cyc​ki Geli, kim on był, żeby mi to mó​wić? Może i ura​to​wał nas na Ciem​nie, ale da​lej był tyl​ko dziw​nym dzie​cia​kiem z krzy​wo​sto​pa​mi, jesz​cze nie​obro​śnię​tym, no, może nad fiu​tem miał kil​ka pierw​szych kłacz​ków. – Nic nie ro​zu​miesz – po​wie​dzia​łem ze zło​ścią, na nowo pod​no​sząc łuk – mu​si​my wy​ko​rzy​stać wszyst​ko co się da, je​śli mamy… Ale mał​py zno​wu sko​czy​ły – jed​na, dru​ga, trze​cia – w stro​nę środ​ka lasu. A gdy pierw​sza wy​lą​do​wa​ła, od razu sko​czy​ła znów, i znik​nę​ły. Opusz​cza​jąc łuk, uświa​do​mi​łem so​bie, że czu​ję ulgę, że nie pró​bo​wa​łem do nich strze​lać. Jef​fo​wi bym się oczy​wi​ście do tego nie przy​znał, ale cho​ler​nik znów miał ra​cję. Miło było cza​sem coś so​bie od​pu​ścić. Zdją​łem strza​łę z łuku i przez chwi​lę tak so​bie sta​li​śmy i pa​trzy​li​śmy na do​li​nę. – Gdzieś tu musi być wiel​ki wo​do​spad – po​wie​dzia​łem. – Sły​szysz go? Taki ci​chy ci​chy od​głos, huk wody, za​głu​szo​ny bu​cze​niem drzew? Ale choć obe​szli​śmy wszyst​ko do​oko​ła, aż zno​wu zo​ba​czy​li​śmy przed sobą dym, ła​god​nie oświe​tlo​ny przez las, nie zna​leź​li​śmy żad​nej prze​rwy w ota​cza​ją​cym Do​li​nę pa​śmie skał. Gdzie ucie​ka​ła ta woda? Skąd do​bie​gał ten huk wo​do​spa​du? – A pa​mię​tasz, jak by​li​śmy mali – po​wie​dzia​łem – ro​bi​li​śmy z tobą i Ger​rym ta​kie łó​decz​ki z su​chych skó​rek od owo​ców? Sma​ro​wa​li​śmy je tłusz​czem, żeby nie roz​mię​ka​ły. – Tak, pew​nie. Wszyst​kie dzie​ci się tym ba​wi​ły. – A pa​mię​tasz, jak wy​ko​pa​li​śmy dla nich wła​sny sta​wik? Tyl​ko że woda cią​gle wsią​ka​ła w zie​mię i ro​bi​ło się bło​to, trze​ba jej było do​le​wać i do​le​wać, i w koń​cu się nam znu​dzi​ło. Z G er rym rzu​ca​li​śmy w to bło​to ka​mie​nie, pa​mię​tasz? Ka​mień ro​bił chlup i wy​bi​jał w bło​cie taką dziur​kę z gór​ką na​oko​ło. Do​kład​nie jak ta do​li​na, jak​by wy​bił ją ja​kiś wiel​ki wiel​ki ka​mień. – Pew​nie wła​śnie tak po​wsta​ła – po​wie​dział Jeff. – Jeff, nie bądź głu​pi. Ka​mień mu​siał​by być wiel​ki wiel​ki wiel​ki, żeby coś ta​kie​go wy​bić. – Na nie​bie są i więk​sze, dużo więk​sze ka​mie​nie, praw​da? Eden na przy​kład, albo Zie​mia. Całe nie​bo jest peł​ne ka​mie​ni. Dziw​ne to było. Niby wszyst​ko to wie​dzia​łem rów​nie do​brze jak on. Praw​da o tym mó​wi​ła. Ale ni​g​dy w ży​ciu nie po​my​śla​łem, że te ka​mie​nie są w tym sa​mym świe​cie co ja. – Pójdź​my za stru​mie​niem – po​wie​dział Jeff – i zo​bacz​my, gdzie ucie​ka woda. Zje​chał pierw​szy na dół. Za​raz usły​sze​li​śmy ryk wo​do​spa​du, tym ra​zem wy​raź​nie przed nami, mniej stłu​mio​ny bu​cze​niem lasu. Chwi​lę póź​niej po​czu​li​śmy na twa​rzach kro​pel​ki wody. I na​gle, w naj​niż​szej czę​ści niec​ki, las po pro​stu się skoń​czył i przed nami po​ja​wi​ła się ogrom​na, nie​re​gu​lar​na dziu​ra, do któ​rej wle​wa​ła się woda i spły​wa​ła po stro​mych ska​łach ze wszyst​kich stron. Z dołu bu​cha​ła cie​pła para. Dno prze​pa​ści było peł​ne pary, ale kie​dy tak sta​li​śmy nad nią i za​glą​da​li​śmy, na parę se​-

kund się roz​wia​ła i mo​gli​śmy zo​ba​czyć nie​wy​raź​ne świa​teł​ka drzew da​le​ko da​le​ko w dole, czer​wo​ne, nie​bie​skie, żół​te i bia​łe. – Na na​zwy Mi​cha​ela – szep​ną​łem. To było przej​ście do Pod​zie​mia, gdzie za​czę​ło się całe ży​cie na Ede​nie, całe tu​tej​sze ży​cie z wy​jąt​kiem nas. Bun de​ner​wo​wał się od tego ha​ła​su i Jeff uspo​ka​jał go, gła​dząc po gło​wie i przez cały czas pa​trząc w Pod​zie​mie. Wi​dzia​łem, jak po​ru​sza usta​mi, i choć go nie sły​sza​łem, do​brze wie​dzia​łem, co mówi. – Je​ste​śmy tu – szep​tał do sie​bie. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę. Po​tem coś po​ka​zał. Nad brze​giem prze​pa​ści po na​szej le​wej stro​nie usa​do​wi​ły się czte​ry mał​py. Pa​trzy​ły w głąb pary swo​imi pła​ski​mi edeń​ski​mi ocza​mi, i do tego, co cie​ka​we, każ​da przy​tar​ga​ła ze sobą nad kra​wędź wiel​ki ka​mień. Na​gle sko​czy​ły w prze​paść, nie roz​kła​da​jąc ra​mion, jak wi​dzie​li​śmy wcze​śniej mię​dzy drze​wa​mi, ale wszyst​ki​mi sze​ścio​ma trzy​ma​jąc się ka​mie​nia, tak że fał​dy skó​ry wy​dę​ły im się mię​dzy ra​mio​na​mi, spo​wal​nia​jąc upa​dek. Cała czwór​ka znik​nę​ła w kłę​bach pary. – Mo​gli​by​śmy coś ta​kie​go zro​bić – po​wie​dzia​łem po chwi​li do Jef​fa. – Po​zszy​wać so​bie skó​ry i zro​bić coś po​dob​ne​go, żeby wol​niej spa​dać. Ro​ze​śmiał się na te sło​wa. Śmiał się i śmiał, aż na​wet ja się mimo woli uśmiech​ną​łem. – Co, ja ni​g​dy nie od​pusz​czam, tak? To my​ślisz? – No, kur​na, John, to fakt, ni​g​dy. Cał​kiem jak​by wszyst​ko na świe​cie było dla cie​bie tyl​ko rze​cza​mi do wy​ko​rzy​sta​nia w two​ich pla​nach. Da​lej gła​dził Buna i pa​trzył, jak woda opa​da w parę. – A poza tym, to jak by​śmy wró​ci​li? – do​dał po ja​kimś cza​sie. – Mo​gli​by​śmy wziąć liny. Na to się zno​wu ro​ze​śmiał. – Mu​sia​ły​by być dłu​gie dłu​gie jak nie wiem. Weł​niak stęk​nął i prych​nął. Jeff od​wró​cił się do nie​go. Ja wy​chy​li​łem się za kra​wędź, żeby spoj​rzeć pro​sto w dół. Para znów się roz​wia​ła, zno​wu zo​ba​czy​łem te roz​świe​tlo​ne drze​wa da​le​ko da​le​ko w dole, czer​wo​ne, nie​bie​skie i żół​te. Wtem coś tam się po​ru​szy​ło, wi​ją​cy się po​mię​dzy drze​wa​mi rzą​dek dzie​się​ciu dwu​na​stu czer​wo​nych świa​te​łek. – Jeff! Szyb​ko! Zo​bacz! Ale za​nim Jeff zdą​żył od​wró​cić się od Buna, para za​sło​ni​ła wi​dok, a gdy znów się roz​wia​ła, ru​cho​me świa​teł​ka znik​nę​ły. Tyl​ko ja zo​ba​czy​łem tego dłu​gie​go dłu​gie​go stwo​ra wi​ją​ce​go się mię​dzy drze​wa​mi. – Co tam wi​dzia​łeś? – A… nic, zno​wu te drze​wa – od​par​łem. Na​gle sap​ną​łem, ze​rwa​łem się na rów​ne nogi i od​sko​czy​łem od tej okrop​nej dziu​ry. Dziw​ne to było. Cały się trzą​słem. Jak​by pra​wie mnie tam wcią​gnę​ło. – Co się sta​ło, John? – A nic, nie po​do​ba mi się tu​taj. – W tej dziu​rze? Czy w ogó​le w Do​li​nie Wy​so​kich Drzew? – Ani tu, ani tu. – Na​praw​dę na​praw​dę, co? Jeff, cały czas sto​jąc z Bu​nem na skra​ju prze​pa​ści, obej​rzał się na mnie i uśmiech​nął.

Strasz​nie było po​my​śleć, że choć​by na chwi​lę przy​szło mi do gło​wy, że​by​śmy scho​dzi​li do tej dziu​ry. Cał​kiem jak​by Pod​zie​mie chcia​ło mnie oszu​kać, zwa​bić mnie do sie​bie, za​brać od nie​ba i Zie​mi. – Nie mo​że​my tu zo​stać, Jeff, wiesz? Mu​si​my z po​wro​tem wejść na Ciem​no i przejść na dru​gą stro​nę. – Te​raz nikt z tobą nie pój​dzie – po​wie​dział Jeff, wsia​da​jąc na grzbiet Buna. – Na​wet Ger​ry. Zdją​łem pier​ścień Geli i za​czą​łem ob​ra​cać go w pa​kach. – No do​bra, to po pro​stu po​cze​ka​my na od​po​wied​ni mo​ment. Ale nie mo​że​my tu zo​stać na za​wsze, Jeff! Nie mo​że​my! Nie od​po​wie​dział. Pa​trzył, jak ba​wię się pier​ście​niem Geli. Po chwi​li, kie​dy się uspo​ko​iłem, da​łem mu go do po​trzy​ma​nia. Przy​glą​dał mu się przez parę se​kund, a po​tem po pro​stu mi go od​dał, ten pier​ścień, któ​ry An​ge​la do​sta​ła na Zie​mi od mamy i taty, jak​by to był tyl​ko ład​ny ka​myk albo mu​szel​ka. – Gdy​by​śmy byli tu na Zie​mi – po​wie​dział – na​zy​wa​li​by​śmy to tu​taj Zie​mią i by​ło​by nud​nym, zwy​czaj​nym miej​scem, w któ​rym utknę​li​śmy na za​wsze, a Eden to by​ło​by to wspa​nia​łe i dziw​ne miej​sce da​le​ko da​le​ko stąd. – Nie ro​zu​miem, Cho​dzi mi o to, że gdzie​kol​wiek je​steś, to jest „tu​taj” i mo​żesz być tyl​ko „tu​taj”. Tu​taj albo ni​g​dzie. Wło​ży​łem pier​ścień z po​wro​tem na pa​lec. Ko​lej​na mał​pa ze​pchnę​ła ka​mień nad brzeg prze​pa​ści i opa​dła w kłę​by pary. – A ty, Jeff, mnie ro​zu​miesz? – za​py​ta​łem. Jeff par​sk​nął śmie​chem. – Pew​nie, że tak. – To zna​czy, je​steś po mo​jej stro​nie? – Two​jej „stro​nie”? Od razu wi​dzia​łem, że to nie jest wła​ści​we py​ta​nie dla nie​go. To ja cią​gle chcia​łem wszyst​ko uprasz​czać, od​ci​nać róż​ne rze​czy, sku​piać się na jed​nym, żeby coś osią​gnąć. A Jeff miał do​kład​nie od​wrot​nie, cały czas przy​po​mi​nał so​bie, żeby ode​rwać wzrok od tego, co nas po​chła​nia, i wi​dzieć też sze​ro​ki świat do​oko​ła. On ni​g​dy nie bę​dzie chciał pa​trzeć na coś tyl​ko z jed​nej stro​ny. – To zna​czy, czy je​ste​śmy przy​ja​ciół​mi? – po​pra​wi​łem się nie​udol​nie. Na to śmiał się i śmiał. Na​gle usły​sze​li​śmy prze​ra​żo​ny krzyk z obo​zu, gdzie była resz​ta lu​dzi. Po​bie​gli​śmy z po​wro​tem i oka​za​ło się, że Ju​lie Pod​nie​bie​ska za​czy​na ro​dzić.

37.

Gela Bro​oklyn

Dziec​ko Ju​lie ro​dzi​ło się i ro​dzi​ło całe dwa wsta​nia. Ja​koś tak uwię​zło w środ​ku i nie chcia​ło się ru​szyć, choć par​ła i par​ła, a do tego wrzesz​cza​ła i wrzesz​cza​ła tak, że my​śle​li​śmy, że za​raz umrze. W Ro​dzi​nie były sta​ro​mat​ki, któ​re wie​dzia​ły, jak moż​na jej po​móc. My nie mie​li​śmy po​ję​cia. Nikt nie miał. Wszy​scy ku​li​li się w so​bie, a Ju​lie wrzesz​cza​ła i wrzesz​cza​ła i wrzesz​cza​ła. Kie​dy pró​bo​wa​łam ją uspo​ko​ić i po​cie​szyć, czu​łam, jak we mnie ro​śnie moje wła​sne dziec​ko. Za​sta​na​wia​łam się, czy sama też tak umrę. A po​tem coś się jak​by prze​sta​wi​ło i dziec​ko wy​szło. Ma​lut​ki ma​lut​ki chło​pa​czek z nie​to​pyszcz​kiem, nie​ży​wy, cały siny i po​marsz​czo​ny Ko​lej​na śmierć oprócz Su​zie i jej dziec​ka – i Do​li​na Wy​so​kich Drzew zro​bi​ła się jesz​cze bar​dziej smut​na i pu​sta, choć​by​śmy nie wia​do​mo jak prze​ko​ny​wa​li się na​wza​jem, że tak nie jest. Kie​dy po​cho​wa​li​śmy dzie​ciacz​ka pod ka​mie​nia​mi, przez parę wstań jesz​cze sie​dzie​li​śmy nad tym stru​mie​niem na skra​ju lasu. Po​tem z Tiną prze​ko​na​li​śmy wszyst​kich, żeby wejść głę​biej w las. Zbu​do​wa​li​śmy so​bie sza​ła​sy i nowy płot nad ma​łym staw​kiem. Od tego cza​su w su​mie to ja i ona wszyst​kim rzą​dzi​li​śmy, tak jak przy Gar​dle. Ja​sne, to John nas tu przy​pro​wa​dził, ale te​raz znów za​jął się na ca​łe​go wła​sny​mi spra​wa​mi – wy​pra​wa​mi na skraj Ciem​na, szy​ciem no​wych skór, na​tłusz​cza​niem ich i cho​wa​niem do wy​drą​żo​nych pni, wy​ci​na​niem no​wych śnie​go​bu​tów z kory, su​sze​niem fa​lo​ro​stów i krę​ce​niem lin, wy​pró​bo​wy​wa​niem róż​nych no​wych ty​pów sto​po​skór z róż​nych mie​sza​nek tłusz​czu, soku i ko​zie​go kle​ju. Miesz​ka​li​śmy tam już ja​kiś czas – dwa trzy okre​sy – kie​dy usły​sze​li​śmy przez sen krzy​ki war​tow​ni​ków, wy​gra​mo​li​li​śmy się z na​mio​tów i zo​ba​czy​li​śmy, że pada śnieg. Pa​dał i pa​dał i pa​dał w ca​łej Do​li​nie Wy​so​kich Drzew, aż cał​ko​wi​cie za​krył zie​mię. Lamp​ki na drze​wach świe​ci​ły spod śnież​nych czap, a z każ​dej ga​łę​zi kap-kap-ka​pa​ła lo​do​wa​ta woda z top​nie​ją​ce​go na cie​płej ko​rze śnie​gu. Śnieg wszyst​ko za​krył, ale pa​dał i pa​dał z czar​ne​go nie​ba, aż na​pa​da​ło go pra​wie metr, a na​sze sza​ła​sy za​mie​ni​ły się w gład​kie bia​łe pry​zmy. Parę za​wa​li​ło się pod tym cię​ża​rem. – Śnieg! Śnieg! Har​ry nie lubi śnie​gu – stę​kał Har​ry Kol​czak. – Niech on już prze​sta​nie. Har​ry się boi. Niech on so​bie pój​dzie! Lu​dzie jak za​wsze krzyk​nę​li na nie​go, żeby się za​mknął, tyl​ko że Har​ry tak na​praw​dę

po​wie​dział na głos to, co czu​li wszy​scy. Fak​tycz​nie było strasz​nie. Ja też tak po​my​śla​łam. Cał​kiem jak​by​śmy ze​szli do tej po​nu​rej cho​ler​nej Do​li​ny, żeby uciec od Śnież​ne​go Ciem​na, ale te​raz Ciem​no przy​szło tu za nami. Szyb​ko roz​pa​li​li​śmy wiel​kie ogni​sko, za​nim śnieg zdą​żył je za​ga​sić. Po​wy​cią​ga​li​śmy ka​wał​ki drzew​na spod śnie​gu, któ​ry za​krył cały ich stos, a po​tem stło​czy​li​śmy się wo​kół pło​mie​ni ze skó​ra​mi na gło​wach, pró​bu​jąc się ogrzać i osu​szyć, na ile się dało. Coś się we mnie po​ru​szy​ło. Dziec​ko w moim ło​nie. Moje pierw​sze. – Oj! – po​wie​dzia​łam. – Chy​ba będę… Ale nie do​koń​czy​łam. Gdzieś na sto​kach nad nami roz​legł się krzyk. Aaaaaaaaaa! Aaaaaaaaaaa! Lam​part śnież​ny. Na ser​ce Geli! Lucy Lon​dyn wy​buch​nę​ła pła​czem a spo​ro in​nych za​czę​ło szlo​chać, po​ję​ki​wać i ko​ły​sać się. – Nic nam nie bę​dzie – po​wie​dzia​łam do wszyst​kich. – Nic się nam nie sta​nie. Na​wet le​śne lam​par​ty boją się ognia, nie? – To praw​da – włą​czy​ła się od razu Tina. – A śnież​ne to już w ogó​le żad​ne​go świa​tła nie zna​ją, tak? Będą się bać jesz​cze bar​dziej. Pró​bo​wa​li​śmy za​cho​wać po​go​dę, ale ten cu​dak John na​gle za​czął się za​cho​wy​wać, jak​by na​praw​dę był za​do​wo​lo​ny za​do​wo​lo​ny. – Śnieg. Mróz. Lam​par​ty – rzu​cił ra​do​śnie, wsta​jąc, żeby ze​brać drzew​na na ogień. – Cał​kiem jak​by Ciem​no tu po nas przy​szło, nie? Jak​by​śmy tak na​praw​dę od nie​go nie ucie​kli. Rzu​cił kło​dę w pło​mie​nie i po​pa​trzy​ła na nas z sze​ro​kim uśmie​chem na twa​rzy. – Ogień po​wi​nien je od​stra​szyć – po​wie​dział – ale może przy​go​tuj​my parę dzid i łu​ków, na wszel​ki wy​pa​dek, co? Co za peł​zak! Li​czył, że to nas na do​bre zra​zi do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew! A tak na​praw​dę, choć z po​cząt​ku sama się prze​stra​szy​łam, nie wy​da​wa​ło mi się. że ten śnieg może nam ja​koś za​szko​dzić. Na​wet w Okrą​głej Do​li​nie od cza​su do cza​su pa​dał, a w le​sie pod Gó​ra​mi Błę​kit​ny​mi lub Wzgó​rza​mi Pe​ckham zda​rza​ło mu się le​żeć przez wsta​nie czy dwa. Faj​ne to nie bę​dzie, ale nie za​mar​z​nie​my od tego. Mamy wiel​ką górę drzew​na na opał, ogrze​je​my się nim, póki śnieg nie stop​nie​je, do​oko​ła mamy płot, a zresz​tą ni​g​dy nie sły​sza​łam, żeby ja​kieś zwie​rzę chcia​ło się zbli​żać do ognia. – Pro​blem z Do​li​ną Wy​so​kich Drzew – ode​zwał się John – po​le​ga na tym, że ona jest jesz​cze na Ciem​nie. Wła​ści​wie nie​wie​le się róż​ni od tego miej​sca na gó​rze, gdzie wi​dzie​li​śmy tego ol​brzy​mie​go peł​za​ka. To tyl​ko taka plam​ka cie​pła po​środ​ku Śnież​ne​go Ciem​na. Póki nie przej​dzie​my przez całe Ciem​no i nie zej​dzie​my na dół po dru​giej stro​nie, tak na​praw​dę jesz​cze się z nie​go nie wy​do​sta​li​śmy. Gdy​by po​wie​dział to wsta​nie wcze​śniej, wszy​scy by​śmy się wście​kli, a tak – sza​ła​sy przy​sy​pa​ne, w gó​rze wyją lam​par​ty – wi​dzia​łam, że lu​dzie go słu​cha​ją, że sta​ra​ją się zro​zu​mieć, wi​dzia​łam, że przy​po​mi​na​ją so​bie wszyst​ko, co im się nie po​do​ba w cia​snej, zim​nej, sa​mot​nej Do​li​nie Wy​so​kich Drzew – do​kład​nie te rze​czy, któ​re z Tiną sta​ra​ły​śmy się za​głu​szyć ra​do​sną gad​ką o tym, jak tu ła​two o ko​zły i ja​kie do​bre są te cho​ler​ne gwiaz​do​kwia​ty. Sie​dzia​łam sku​lo​na z gło​wą na​kry​tą skó​rą, żeby śnieg nie pa​dał mi na wło​sy, i za​sta​na​wia​łam się, jak to na​praw​dę bę​dzie zo​stać na za​wsze pod tymi sa​mot​ny​mi, wy​so​ki​mi drze​-

wa​mi i co parę okre​sów wal​czyć z ta​kim śnie​giem. – Coś w tym jest, co mó​wisz, John – po​wie​dzia​łam. – Do​li​na Wy​so​kich Drzew nie wy​glą​da na miej​sce, gdzie po​win​ni żyć lu​dzie. Meh​met par​sk​nął ze zło​ścią. – Na fiu​ty Toma i Har​ry’ego, co ty ga​dasz? Gela, na Zie​mi lu​dzie żyli w miej​scach, gdzie śnieg pada przez je​den łon​czas za dru​gim. Nie wie​dzia​łaś o tym? A ty, John, co z tobą wła​ści​wie jest? Do​brze wiesz, że ten śnieg za​raz stop​nie​je i że spo​koj​nie spo​koj​nie so​bie z nim po​ra​dzi​my, jak tyl​ko tro​chę się przy​ło​ży​my, zro​bi​my więk​sze ogni​ska, moc​niej​sze sza​ła​sy i grub​sze skó​ry. Co ty chcesz zro​bić? Na​praw​dę po​sta​no​wi​łeś nas wszyst​kich wy​koń​czyć? Ni​g​dy go za bar​dzo nie lu​bi​łam, ale trze​ba mu było przy​znać, że się uczy. Wcze​śniej tyl​ko kry​ty​ko​wał wszyst​ko, co zro​bił John, nie ofe​ru​jąc ni​cze​go w za​mian, te​raz po raz pierw​szy za​pro​po​no​wał coś, co mia​ło sens. Mo​gli​by​śmy zo​stać w Do​li​nie Wy​so​kich Drzew. Mo​gli​by​śmy zbu​do​wać so​lid​niej​sze sza​ła​sy. Ręce mu się trzę​sły, głos mu się ła​mał, ale wresz​cie coś pro​po​no​wał, ja​kąś al​ter​na​ty​wę dla Joh​na. Nie mu​siał dłu​go cze​kać, żeby ktoś sta​nął po jego stro​nie. – Nie ma mowy, ja dru​gi raz nie idę tam, gdzie zgi​nę​ła moja sio​stra – po​wie​dział Dave Ry​bo​rze​ka. – I nie ma mowy, John, że​bym dru​gi raz dał ci się pro​wa​dzić, nie po tym, co się wte​dy sta​ło. Jemu też ła​mał się głos. Kil​ka razy spró​bo​wa​łam prze​ko​nać i jego, i jego bra​ta John​ny’ego, że nikt nas nie zmu​szał, że​by​śmy ode​szli za Joh​nem z Ro​dzi​ny, i nikt nas nie zmu​szał, żeby iść za nim na Ciem​no. Pró​bo​wa​łam ich prze​ko​nać, że nikt z nas nie mógł wie​dzieć, że ist​nie​ją śnież​ne lam​par​ty, i że szyb​ki re​fleks Joh​na ura​to​wał przy​naj​mniej całą resz​tę przed tym, co spo​tka​ło Su​zie. Pró​bo​wa​łam im na​wet przy​po​mnieć, że Su​zie była też moją przy​ja​ciół​ką, że też ją ko​cha​łam i że ją opła​ku​ję – i że Su​zie nie chcia​ła​by, żeby zro​bi​li się tacy za​wzię​ci za​wzię​ci. Lecz oni w ogó​le nie chcie​li słu​chać, co mó​wię. John​ny od razu po​parł bra​ta. Nie za​mie​rza ni​g​dzie iść z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew i ko​niec. Kie​dy się ode​zwał, trzy dziew​czy​ny z Pod​nie​bie​skich, jed​na za dru​gą, po​wie​dzia​ły to samo. A po​tem cała szóst​ka – Meh​met i pię​cio​ro jego zwo​len​ni​ków – ro​zej​rza​ła się po resz​cie, szu​ka​jąc dal​sze​go po​par​cia. Ale nikt wię​cej się nie ode​zwał. Sie​dzie​li​śmy sku​le​ni, na​kry​ci skó​ra​mi, pa​trzy​li​śmy na pa​da​ją​cy śnieg i strasz​nie strasz​nie chcie​li​śmy być gdzie in​dziej. A John nam mó​wił, że to jest moż​li​we. – Dość mam miesz​ka​nia w tej nędz​nej kęp​ce drzew na Śnież​nym Ciem​nie – po​wie​dział John. – Będę pró​bo​wał przejść na dru​gą stro​nę, do praw​dzi​we​go lasu i je​śli ktoś chce pójść ze mną, to pro​szę bar​dzo. Ja​sne, trze​ba bę​dzie zno​wu iść przez śnieg, ale tyl​ko się ro​zej​rzyj​cie. Już sie​dzi​my po uszy w śnie​gu! Meh​met ze​rwał się na rów​ne nogi. – John, niech cię fiut Har​ry’ego! Nie uda​waj, że tu jest tak samo jak na Ciem​nie. Tu​taj coś wi​dać! Tu da się zna​leźć je​dze​nie! Da się roz​pa​lić ogień! Wszę​dzie peł​no drzew! A jak zbu​du​je​my so​bie więk​sze i moc​niej​sze sza​ła​sy, to na​wet nie bę​dzie​my mu​sie​li mok​nąć. Zer​k​nę​łam na Tinę po dru​giej stro​nie ognia. Wie​dzia​łam, że bę​dzie zła na Joh​na, że zno​wu wci​ska wszyst​kim cały nowy plan, ale kie​dy za​py​ta​łam ją sa​my​mi usta​mi „Idziesz?”, kiw​nę​ła gło​wą. Od​kiw​nę​łam jej, że ja też. Po​tem spoj​rza​łam na Cla​re i za​py​ta​łam o to

samo, ona tak​że po​tak​nę​ła. Tak samo Lucy Nie​to​perz. Tak samo Jan​ny i Jane, i Mikę. Aaaaaaaaaaa! – krzyk​nął zno​wu lam​part, nie tak zno​wu wy​so​ko nad nami. Lucy i Mar​tha Lon​dyn od nowa się roz​pła​ka​ły i po​wie​dzia​ły, że już nie wy​trzy​ma​ją w tej zim​nej do​li​nie, gdzie peł​no śnie​gu. Zer​k​nę​łam na Joh​na i zo​ba​czy​łam, że cho​ler​ne​mu peł​za​ko​wi trud​no było się nie uśmiech​nąć. *** Przy​po​mnia​ło mi się coś, co mama ka​za​ła mi za​pa​mię​tać, kie​dy mia​łam czter​na​ście pięt​na​ście łon. Była to ta​jem​ni​ca i mia​łam ni​ko​mu o tym nie mó​wić. Sło​wa, któ​re prze​cho​dzi​ły z mat​ki na cór​kę, od sa​mej Pierw​szej An​ge​li, po któ​rej mia​łam imię. Mama po​wie​dzia​ła, że mam te sło​wa do​kład​nie za​pa​mię​tać, i jak będę star​sza, prze​ka​zać moim cór​kom, tym, któ​re będą w sta​nie je za​pa​mię​tać jak trze​ba i nie roz​po​wie​dzą in​nym. – To nie jest żad​na wiel​ka ta​jem​ni​ca – po​wie​dzia​ła – ale gdy​by wszy​scy so​bie cały czas te sło​wa po​wta​rza​li, nie za​cho​wa​ły​by się do​kład​nie. Zmie​ni​ły​by się po dro​dze, tak jak na​sza Praw​da, i już nie pa​mię​ta​ły​by​śmy, co na​praw​dę po​wie​dzia​ła An​ge​la. I na​uczy​ła mnie wie​lu wie​lu słów od An​ge​li, ale to, co mi się przy​po​mnia​ło te​raz, kie​dy John i Meh​met wal​czy​li o to, czy zo​stać w Do​li​nie Wy​so​kich Drzew, czy iść, brzmia​ło tak: „Nie​któ​rzy męż​czyź​ni chcą, żeby hi​sto​ria była tyl​ko o nich i o ni​kim in​nym”. Cały John, po​my​śla​łam. Jak tyl​ko wszyst​ko się uspo​ka​ja​ło i lu​dzie za​czy​na​li zaj​mo​wać się zwy​kły​mi spra​wa​mi, ro​bił się nie​spo​koj​ny, bo ży​cie za​czy​na​ło być hi​sto​rią o ni​kim kon​kret​nym, a już na pew​no nie o nim. Ale Meh​met miał do​kład​nie tak samo. *** – John nie ma po​ję​cia, jak się idzie do in​ne​go lasu – za​sy​czał te​raz Meh​met, z twa​rzą całą czer​wo​ną z wście​kło​ści. – Nie ma po​ję​cia, tak samo jak wcze​śniej. Na na​zwy Mi​cha​ela, co się z wami wszyst​ki​mi po​ro​bi​ło? Od tego śnie​gu tu​taj nie zgi​nie​cie, ale od tam​te​go tam na pew​no. Świet​nie świet​nie by​ło​by, po​my​śla​łam, gdy​by nie cho​dzi​ło o to, czy​je na wierz​chu, Joh​na czy Meh​me​ta, gdy​by​śmy po pro​stu mo​gli za​jąć się po​dej​mo​wa​niem wła​ści​wej de​cy​zji. Ale in​nych de​cy​zji nie było – tyl​ko to, co pro​po​no​wał je​den albo dru​gi. Cał​kiem tak samo, kie​dy pierw​szy raz przy​szłam do Joh​na do Gar​dła – tyl​ko że wte​dy wy​bór był mię​dzy nim a pa​skud​nym Da​vi​dem Czer​wo​niu​chem. – Mo​że​my tu zo​stać, po​środ​ku Ciem​na, aż do śmier​ci – po​wie​dział John – albo mo​że​my do​koń​czyć, co za​czę​li​śmy, i zna​leźć so​bie miej​sce po dru​giej stro​nie. Chce​cie spę​dzić resz​tę ży​cia w sze​ro​kim wiel​kim le​sie, któ​ry, jak wia​do​mo, tam jest, czy ci​snąć się na za​wsze w tej cia​snej, zim​nej do​li​nie? Aaaaaaaaaa! – roz​le​gło się zno​wu na zbo​czach Ciem​na. Przez parę se​kund wszy​scy my​śle​li. Po​tem ode​zwał się Meh​met. – A co z lam​par​ta​mi? John, może nam wy​ja​śnisz, co za sens zno​wu się pa​ko​wać mię​dzy te bia​łe lam​par​ty?

John par​sk​nął śmie​chem. – Oj, Meh​met, skąd ci przy​szło do gło​wy, że one są tam, na gó​rze? Umie​ją rzu​cać swo​im gło​sem, nie pa​mię​tasz? Niech mnie fiut Toma, prze​cież to ty pierw​szy do tego do​sze​dłeś! Rów​nie do​brze mogą być te​raz w le​sie. Parę me​trów stąd. Pa​mię​taj, że je​ste​śmy na Śnież​nym Ciem​nie. Jesz​cze na nim je​ste​śmy, i bę​dzie​my, póki nie zej​dzie​my na dół po dru​giej stro​nie. – To wszyst​ko jed​na kupa bz… – za​czął ze zło​ścią Meh​met, ale John mu prze​rwał. – Śnież​ne lam​par​ty krzy​czą za​nim za​ata​ku​ją, tak samo jak le​śne lam​par​ty śpie​wa​ją. Już to wie​my, praw​da? Krzy​czą, żeby zmy​lić ofia​rę, żeby my​śla​ła, że są gdzie in​dziej. A dru​gie, co wie​my, to że jak usły​szy​my ten głos na Ciem​nie, po pro​stu trze​ba się drzeć i krzy​czeć jak naj​gło​śniej, to je od​stra​szy. Ro​zej​rzał się wo​kół ogni​ska po twa​rzach na wpół ukry​tych pod skó​ra​mi. – Wła​ści​wie, te lam​par​ty na gó​rze to do​bry znak. Za​ło​żę się o co​kol​wiek, że przy​szły, bo ko​zły za​czę​ły wy​cho​dzić z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, żeby pójść gdzieś na dół, jak to za​wsze ro​bią, kie​dy jest ziąb. Ka​zał nam wszyst​kim po​dejść na skraj lasu, że​by​śmy mo​gli zo​ba​czyć na wła​sne oczy. Miał ra​cję. Śnieg już pra​wie nie pa​dał, a na ciem​nych gó​rach ze wszyst​kich stron wi​dać było lamp​ki ko​złów wy​cho​dzą​cych roz​cią​gnię​ty​mi ko​lum​na​mi z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew. – Wi​dzi​cie? – po​wie​dział. – Pa​trz​cie na nie! Idą do wiel​kich wiel​kich do​lin po tam​tej stro​nie! Zgo​da, tam​te wra​ca​ją w stro​nę Okrą​głej Do​li​ny, to praw​da, ale te? Po​pa​trz​cie! No, Meh​met, do​kąd one idą? Co ci to mówi? – Mnie to mówi, że ty zwa​rio​wa​łeś, John. Mnie to mówi, że jak ci po​zwo​li​my, to nie spo​czniesz, póki wszy​scy nie po​gi​nie​my. Meh​met od​wró​cił się do po​zo​sta​łych. – Na fiu​ta Har​ry’ego, wy tego nie wi​dzi​cie? On to zno​wu robi! Chce rzą​dzić na​szy​mi my​śla​mi. Chce nam wci​snąć, że moż​na to wszyst​ko wi​dzieć tyl​ko tak, jak on to wi​dzi! – Prze​cież nie mu​sisz… – za​czął John. – Po pro​stu się za​mknij! Za​mknij się i daj nam spo​kój! Sta​nął tuż przed Joh​nem. Był niż​szy od nie​go i ły​pał mu w twarz, za​dzie​ra​jąc gło​wę, a po​tem pchnął go, moc​no moc​no, tak że John za​chwiał się i omal nie upadł. John za to był zwin​ny. Szyb​ko szyb​ko od​zy​skał rów​no​wa​gę, jed​nym płyn​nym ru​chem prze​ło​żył dzi​dę z pra​wej do le​wej ręki, chwy​cił Meh​me​ta za szy​ję i ci​snął na śnieg. I już był na nim. Meh​me​to​wi spa​dła ple​co​skó​ra, a John przy​ci​snął czu​bek szkla​nej dzi​dy do jego gład​kiej pier​si. Obaj cięż​ko cięż​ko dy​sze​li. Po skó​rze Meh​me​ta ście​kła pod fu​tro kro​pel​ka czer​wo​nej krwi. – Niech mnie Cela, John, co ty ro​bisz! – wrza​snę​łam. – John! Prze​stań! – krzyk​nę​ła Tina. I do​kład​nie w tym mo​men​cie, co ona, gdzieś wy​so​ko nad nami krzyk​nął lam​part. – No da​lej, John – szy​dził Meh​met. – Zrób mnie, tak jak zro​bi​łeś Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go. W krew ci to wcho​dzi, co? Je​śli do​brze li​czę, bę​dzie wte​dy pięć osób, co umar​ły przez cie​bie. A może trze​ba li​czyć sie​dem, z dwój​ką tych ma​lu​chów? Tina przy​sko​czy​ła, od​trą​ci​ła dzi​dę. Ja szarp​nę​łam Meh​me​ta i po​sta​wi​łam go na nogi. Roz​dzie​li​ły​śmy ich.

– Każ​dy sam de​cy​du​je – za​sy​cza​ła Tina do Meh​me​ta. – De​cy​du​je, jak chce. Lu​dzie mogą zo​stać z tobą albo iść z Joh​nem. Tak to cięż​ko zro​zu​mieć? Nikt się nie ode​zwał. Chło​pa​ki od Ry​bo​rze​ków i trzy dziew​czy​ny od Pod​nie​bie​skich sta​nę​ły za Meh​me​tem, chłop​cy moc​no ści​ska​li w dło​niach dzi​dy. Resz​ta nas po​szła z po​wro​tem do obo​zu i za​czę​ła od​ko​py​wać spod śnie​gu wy​drą​żo​ne pnie, żeby wy​cią​gnąć su​che je​dze​nie i za​pa​so​we skó​ry. Wi​dzia​łam, że pod​czas pa​ko​wa​nia tam​ta szóst​ka się waha. Wi​dzia​łam, że my​ślą, jak to bę​dzie, kie​dy zo​sta​ną sami w tej zim​nej i po​nu​rej do​li​nie. Za​sta​na​wia​łam się, czy w ostat​niej chwi​li nie pęk​ną i nie pój​dą z nami, tak jak to za​wsze ro​bił Meh​met. Ale zo​sta​li. – Nie my​śl​cie so​bie, że to wy je​ste​ście od​waż​ni – wo​łał drwią​co Meh​met, kie​dy ru​szy​li​śmy za Joh​nem i Jef​fem na weł​nia​ku – tyl​ko dla​te​go, że to wy gdzieś idzie​cie! Pa​mię​taj​cie, Trzej To​wa​rzy​sze po​le​cie​li, a An​ge​la zo​sta​ła. Zo​sta​ła na miej​scu i pró​bo​wa​ła się tam urzą​dzić, tak jak my. A ty, John, i wy wszy​scy, co za nim po​szli​ście, tyl​ko gdzieś pę​dzi​cie i pę​dzi​cie.

38.

John Czer​wo​niuch

Przed nami były świa​tła. Świa​tła i świa​tła i świa​tła, cią​gnę​ły się w dole bez koń​ca, gę​ste jak gwiaz​dy w Gwiezd​nym Wi​rze. – Na ser​ce Geli, Jeff – szep​ną​łem – to jest naj​lep​szą chwi​la mo​je​go ży​cia, naj​lep​sza naj​lep​sza! Ja​sne ja​sne świa​tła bez koń​ca, i nie tyl​ko przed nami, ale i po le​wej, i po pra​wej: czer​wo​ne, zie​lo​ne, żół​te, nie​bie​skie, bia​łe. W ży​ciu cze​goś ta​kie​go nie wi​dzie​li​śmy. W ży​ciu nie wi​dzie​li​śmy tak ja​sne​go i tak wiel​kie​go lasu. Od​wró​ci​łem się, żeby za​wo​łać do resz​ty, któ​ra na​dal pię​ła się mo​zol​nie po sto​ku, w ciem​no​ści. Szli​śmy przez Ciem​no dwa dłu​gie wsta​nia. Dwa razy sły​sze​li​śmy lam​par​ty i mu​sie​li​śmy wrzesz​czeć, żeby je od​stra​szyć. – Szyb​ko! Szyb​ko! – krzyk​ną​łem. – Uda​ło się! Uda​ło! Do​szli​śmy! Z po​wro​tem się od​wró​ci​łem, żeby po​pa​trzeć na las w dole. – Jeff, po​patrz no tyl​ko. Niech mnie fiut Toma, po​patrz na to! Cią​gnie się i cią​gnie! Gdy po​zo​sta​li do​tar​li na szczyt, na​krzy​cze​li na nas ze zło​ścią: – Za da​le​ko po​szli​ście! Trze​ba było na nas za​cze​kać, do cho​le​ry! Co by było, jak​by przy​szedł lam​part? Ale po​tem, kie​dy zo​ba​czy​li, co mają przed sobą, za​mil​kli, tak samo jak ja i Jeff. Mniej​sza o Do​li​nę Wy​so​kich Drzew, przy tym i Okrą​gła Do​li​na wy​da​wa​ła się ma​leń​ka i cia​sna. Oba te miej​sca były na​praw​dę drob​ny​mi ka​łu​ża​mi na Śnież​nym Ciem​nie. Ale to nie była ka​łu​ża. To nie była po pro​stu ko​lej​na do​li​na. To był cały świat. Wszy​scy to wi​dzie​li. Wszy​scy. – Dziw​nie te​raz my​śleć, cho​le​ra, że Ro​dzi​na sie​dzia​ła w tym jed​nym cia​snym miej​scu przez sto sześć​dzie​siąt lat – po​wie​dzia​ła Gela Bro​oklyn, gła​dząc wiel​ki brzuch – kie​dy to wszyst​ko było tak bli​sko. – Na szy​ję Toma, John! – za​wo​łał pod​nie​co​ny Geny, obej​mu​jąc mnie i przy​tu​la​jąc gło​wę do mo​jej. – Uda​ło ci się! Uda​ło ci się, kur​na! Je​steś wspa​nia​ły, John. Je​steś wiel​ki. Zno​wu był ze mnie dum​ny, tak samo jak wte​dy, kie​dy zro​bi​łem lam​par​ta. Wła​ści​wie to wszy​scy byli ze mnie dum​ni. – To się uda​ło dzię​ki to​bie – po​wie​dzia​ła Tina, też pod​cho​dząc i obej​mu​jąc mnie w ta​-

lii. – Ty to wszyst​ko za​czą​łeś i do​pro​wa​dzi​łeś do koń​ca. Cały czas mie​li​śmy na so​bie gło​wo​skó​ry, żeby nie mar​z​nąć, więc wy​glą​da​li​śmy jak ja​kieś sto​ją​ce na śnie​gu cu​dacz​ne dwu​noż​ne ko​zły, do tego było ciem​no ciem​no, ale w świe​tle lamp​ki Buna wi​dzia​łem błysz​czą​ce oczy Tiny pa​trzą​ce na mnie z otwo​rów w skó​rze. – Uda​ło ci się, kur​na! – po​wtó​rzył Ger​ry. – I po​my​śleć, że ja chcia​łam za​wró​cić – po​wie​dzia​ła Jan​ny, pa​trząc na ty​siąc ty​siąc świa​teł w dole. – Po​my​śleć, że mój Kwia​tek mógł​by do​ra​stać w cho​ler​nej Do​li​nie Wy​so​kich Drzew, kie​dy to wszyst​ko tu na nas cze​ka. I na​gle ścią​gnę​ła gło​wo​skó​rę, po​tem moją, i dała mi wil​got​ne​go, nie​to​py​sko​we​go bu​zia​ka. – No, jak ona cię ca​łu​je, to ja też chcę! – po​wie​dzia​ła Tina, zry​wa​jąc swo​ją gło​wo​skó​rę. Twa​rze mie​li​śmy całe ró​żo​we i lep​kie od tych skór, a ona za​czę​ła mnie ca​ło​wać po​wo​li, z otwar​ty​mi usta​mi, jak to się robi przed śli​zgan​kiem. Resz​ta sta​ła wko​ło i nas do​pin​go​wa​ła. Ni​g​dy do​tąd nie byli tak ze mnie za​do​wo​le​ni. Na​wet kie​dy pierw​szy raz przy​szli do mnie, do Gar​dła – a to było prze​cież, za​nim zgi​nę​ła Śli​zie, za​nim zgu​bi​łem dro​gę i za​nim Jeff mu​siał ich ura​to​wać – cały czas na​rze​ka​li, jak​bym to ja ka​zał im przyjść, jak​by wszyst​ko, co stra​ci​li, było moją winą, a oni nie mie​li z tym nic wspól​ne​go. Lecz te​raz, kie​dy ra​zem z Jef​fem zmu​si​li​śmy ich, żeby iść da​lej i ry​zy​ko​wać ży​cie, ma​jąc tyl​ko jed​no źró​dło świa​tła, byli szczę​śli​wi szczę​śli​wi szczę​śli​wi. I to było miłe miłe, ale sam wi​dok był więk​szą na​gro​dą od ich po​chwał – roz​cią​ga​ją​cy się przed nami Sze​ro​ki Las, z żad​nej stro​ny nie-za​mknię​ty Ciem​nem, z wy​jąt​kiem tego Ciem​na, na któ​re​go szczy​cie sta​li​śmy. Za​uwa​ży​łem, że da​le​ko da​le​ko świa​tło Sze​ro​kie​go Lasu się zmie​nia. Mi​go​tli​we świa​tło drzew, ta​kie jak w Okrą​głej Do​li​nie, mia​ło coś w ro​dza​ju po​wy​gi​na​ne​go brze​gu, a da​lej było ła​god​niej​sze, płyn​niej​sze, rów​niej​sze świa​tło, tro​chę ta​kie jak w stru​mie​niu czy sta​wie. – To nie może być woda, nie tyle, praw​da? – po​wie​dzia​łem do sie​bie. Nie wy​da​wa​ło mi się to moż​li​we, a jed​nak przy​po​mnia​łem so​bie opo​wie​ści o czymś ta​kim na Zie​mi. O sta​wie więk​szym niż cała su​cha zie​mia ra​zem wzię​ta. Mó​wio​no o nim „może”, choć na Ede​nie nikt nie wie​dział, co on może i dla​cze​go. – Po​my​śleć, że cho​ler​ny Meh​met i ta jego piąt​ka – po​wie​dział Dix, par​ska​jąc śmie​chem – będą tkwić sami w Do​li​nie Wy​so​kich Drzew i my​śleć, co tu zro​bić, żeby mieć cie​pło, kie​dy na​stęp​ny raz spad​nie śnieg. – Taaa! – wy​krzyk​nął Har​ry. – Ha, ha! Będą sie​dzieć sami, w śnie​gu. Za​śmie​wał się i za​śmie​wał, jak to mu się zda​rza​ło, aż do mo​men​tu, kie​dy wy​glą​da​ło na to, że go to boli, albo ma ja​kiś atak. Lu​dziom czę​sto dzia​ła​ło to na ner​wy, tak bar​dzo, że ka​za​li mu się za​mknąć, a wte​dy on się wście​kał, i to było jesz​cze gło​śniej​sze i jesz​cze bar​dziej de​ner​wu​ją​ce niż śmiech. Ale tym ra​zem wszy​scy przy​łą​czy​li się do nie​go ra​do​śnie, śmia​li się i śmia​li na tym skal​nym grzbie​cie w ciem​no​ści, a przed nimi roz​cią​gał się wiel​ki, ja​sny świat, cały peł​ny lam​pek, świe​ży i nowy. Ko​niec ze śnie​giem, ko​niec z ciem​no​ścią, ko​niec ze śnież​ny​mi lam​par​ta​mi. Nie bę​dzie już wstań na głod​ne​go. Nie bę​dzie się

jeść nie​to​pe​rzy i peł​za​ków, bo bra​ku​je ko​zie​go mię​sa. Nowy po​czą​tek, nowy świat i aż nad​to miej​sca na przy​szłe po​ko​le​nia i po​ko​le​nia. Za​czę​li​śmy scho​dzić. Już po paru go​dzi​nach szli​śmy wzdłuż stru​mie​nia, oto​cze​ni bu​czą​cy​mi drze​wa​mi, oświe​tle​ni ich lamp​ka​mi, bia​ły​mi, nie​bie​ski​mi, ró​żo​wy​mi, żół​ty​mi. Sta​da ka​mie​nia​ków uno​si​ły gło​wy znad świe​cą​cych gwiaz​do​kwia​tów i pa​trzy​ły na nas. Na​wet nie pró​bo​wa​ły ucie​kać.

39.

Tina Kol​czak

A więc prze​szli​śmy przez Śnież​ne Ciem​no i zna​leź​li​śmy Sze​ro​ki Las, to wiel​kie wiel​kie miej​sce. John od za​wsze upie​rał się, że coś ta​kie​go musi tam być. I ży​cie zro​bi​ło się na swój spo​sób ła​twe ła​twe, ła​twiej​sze niż kie​dy​kol​wiek w Okrą​głej Do​li​nie. Tyle było owo​ców, tyle pta​ków i ko​złów – ka​mie​nia​ków, weł​nia​ków i ta​kich no​wych ko​złów, któ​re na​zwa​li​śmy gła​dzia​ka​mi, wiel​kich jak weł​niak, ale z gład​ką gład​ką skó​rą – że je​dze​nie na całe wsta​nie da​wa​ło się zdo​być w go​dzi​nę dwie. Nie trze​ba było wy​sy​łać wszyst​kich na całe wsta​nie, żeby tyl​ko ze​bra​li coś do je​dze​nia, tak jak to się dzia​ło w Ro​dzi​nie. John po​wie​dział, że jak dzie​ci nam tro​chę pod​ro​sną, po​win​ni​śmy na nowo za​cząć Szko​łę, żeby uczyć wszyst​kich pi​sać i do​da​wać. I że cały ten wol​ny czas po​win​ni​śmy wy​ko​rzy​sty​wać, żeby uczyć się i wy​my​ślać nowe rze​czy, tak jak ro​bi​li lu​dzie na Zie​mi. Zna​leź​li​śmy so​bie miej​sce do osie​dle​nia, ćwierć wsta​nia dro​gi od pod​nó​ża Ciem​na. Za​raz obok dłu​gie​go, świe​cą​ce​go sta​wu, któ​ry zgi​nał się jak noga w ko​la​nie albo li​te​ra L, dla​te​go na​zwa​li​śmy go El Sta​wem. Był pe​łen ryb, ostryg i ka​czek. Wo​kół brze​gu ro​sły drze​wa, w wo​dzie też – była głę​bo​ka do pasa i zwie​sza​ły się nad nią wiel​kie, ja​sne lam​py, bia​łe, zie​lo​ne i żół​te, cięż​ko i słod​ko pach​ną​ce. Za​tem z dwóch stron woda chro​ni​ła nas przed lam​par​ta​mi, a z trze​ciej szyb​ko zbu​do​wa​li​śmy krót​ki płot z ga​łę​zi, łą​czą​cy dwa boki li​te​ry L, two​rząc dla sie​bie mały, bez​piecz​ny trój​kąt. W nim po​sta​wi​li​śmy w pół​ko​lu sza​ła​sy, a po​środ​ku wy​ko​pa​li​śmy dwa wiel​kie doły na żar, głę​bo​kie głę​bo​kie, żeby za​wsze ża​rzy​ły się w nich czer​wo​ne wę​giel​ki. – Do​brze – po​wie​dział John, kie​dy sie​dli​śmy wo​kół ognia we​wnątrz świe​żo skoń​czo​ne​go trój​kąt​ne​go ogro​dze​nia. – Sko​ro te​raz lam​par​ty już nam nie gro​żą, to za​cznie​my bu​do​wać praw​dzi​wy płot. Chciał od​gro​dzić wiel​ki wiel​ki te​ren, wiel​ki jak cały te​ren Ro​dzi​ny w Okrą​głej Do​li​nie, i chciał, że​by​śmy po​mo​gli mu bu​do​wać wiel​ki płot w kształ​cie li​te​ry L, tak żeby two​rzył kwa​drat ra​zem z dwo​ma bo​ka​mi El Sta​wu. – John, ale po co nam to wszyst​ko – za​py​ta​ła go Gela, jak za​wsze roz​sąd​na – sko​ro jest nas tu tyl​ko czter​na​ścio​ro i dwój​ka ma​lu​chów? – To jest nowa Ro​dzi​na – po​wie​dział John. – Nowy po​czą​tek, wol​ny od wszyst​kie​go złe​go, co wy​da​rzy​ło się w Sta​rej Ro​dzi​nie. Czy​sty, świe​ży, nowy. Bez Naj​star​szych. Bez

Krę​gu. Bez Rady. Bez Da​vi​da Czer​wo​niu​cha i jego ban​dy. Bez Rocz​nic, gdzie tyl​ko Rada może się od​zy​wać. Ro​zej​rzał się po nas. – Tak, nowa Ro​dzi​na, bez wszyst​kich tych rze​czy, ale na​dal Ro​dzi​na, któ​ra uro​śnie na wiel​ką i sil​ną, jak tam​ta Ro​dzi​na. Na więk​szą. I sil​niej​szą. Har​ry pod​sko​czył i od​tań​czył śmiesz​ny pląs. Wie​dział, że John chce, że​by​śmy się cie​szy​li z jego po​my​słu, i chciał nas na swój spo​sób za​chę​cić. – Har​ry się cie​szy! Har​ry się cie​szy! Mu​sia​ło to uro​czo wy​glą​dać, kie​dy był mały, daw​no przed moim uro​dze​niem, wte​dy pew​nie wszy​scy się śmia​li i go do​pin​go​wa​li, ale te​raz już to nie wy​glą​da​ło uro​czo, był w koń​cu naj​star​szy z nas wszyst​kich. Nikt się nie przy​łą​czył i nikt się nie śmiał. *** I tą jego „nową i świe​żą” Ro​dzi​ną też szyb​ko prze​sta​li​śmy się za​chwy​cać. Pew​nie, od cza​su do cza​su po​ma​ga​li​śmy mu bu​do​wać ten wiel​ki płot, tro​chę, żeby mu było miło, a tro​chę dla​te​go, że nie​głu​pio by​ło​by, żeby lam​par​ty nie pod​cho​dzi​ły aż do ma​łe​go pło​tu wo​kół na​szych sza​ła​sów, ale prze​waż​nie po pro​stu zaj​mo​wa​li​śmy się zwy​czaj​ny​mi spra​wa​mi, jak to w ży​ciu. A żyło się pod pew​ny​mi wzglę​da​mi ła​two, a pod pew​ny​mi cięż​ko cięż​ko. Cza​sem czu​ło się strasz​ną strasz​ną sa​mot​ność. Tak mało nas było! Do​bra, byli tu mój Dix, jego przy​ja​ciel Mikę, moja przy​ja​ciół​ka Gela, moja nie​to​pyszcz​ko​wa sio​stra Jane, mała, by​stra Cla​re i po​god​na Jan​ny, za​wsze go​to​wa do śmie​chów i żar​tów. Geny też był w za​sa​dzie w po​rząd​ku, nud​ny, ale w po​rząd​ku, po​dob​nie, na swój dziw​ny spo​sób by​stry, ale dzi​wacz​ny Jeff. No i cho​ler​ny John też był w po​rząd​ku, przy​naj​mniej cza​sa​mi, i mój brat Har​ry chy​ba też, a w każ​dym ra​zie czu​łam się za nie​go od​po​wie​dzial​na, cho​ciaż cho​le​ra mnie bra​ła, kie​dy mu​sia​łam go uspo​ka​jać kie​dy już wszyst​kich zde​ner​wo​wał swo​ją ha​ła​śli​wo​ścią i głu​po​tą. Na​wet z Lucy Nie​to​perz i dwie​ma dziew​czy​na​mi z Lon​dy​nu też się w mia​rę do​ga​dy​wa​łam. Ale to było za mało lu​dzi, żeby za​peł​nić cały świat, nie taki, gdzie las cią​gnie się i cią​gnie w obie stro​ny ca​ły​mi ki​lo​me​tra​mi. Ty​sią​ce i ty​sią​ce drzew świe​cą​cych i pom​pu​ją​cych – hmmmf, hmmmf, hmmmf – ty​sią​ce prze​lo​tek, nie​to​pe​rzy, ko​złów, drzew​nych ko​tów, peł​za​ków i lam​par​tów, a wszyst​ko to z pła​ski​mi ocza​mi, z dwo​ma ser​ca​mi i zie​lo​no​czar​ną edeń​ską krwią, ro​bią​cych to samo, co ro​bi​ły od se​tek i ty​się​cy łon, od​kąd po raz pierw​szy wy​ło​ni​ły się z Pod​zie​mia – kie​dy się za dużo o tym my​śla​ło, ro​bi​ło się sa​mot​nie sa​mot​nie. Tyle miej​sca i tyle ży​cia, któ​re​go w ogó​le nie ob​cho​dzi​ło, że my ist​nie​je​my – i w tym tyl​ko my, garst​ka lu​dzi, sami ze sobą w środ​ku tego wszyst​kie​go. Za​czę​li​śmy ro​bić dzie​ci naj​szyb​ciej jak się dało. Na​wet ja się tym za​ję​łam, choć ni​g​dy nie prze​pa​da​łam za rolą mamy. Śli​zga​łam się z Di​xem, śli​zga​łam się z Joh​nem, na​wet raz dwa razy z Mi​kiem. I czę​sto ła​pa​łam się na tym, że ro​bię to tak samo jak te nie​obec​ne sta​ro​mat​ki w Ro​dzi​nie, że w ogó​le o tym nie my​ślę, cze​kam tyl​ko na ko​niec, a po​tem, kie​dy fa​cet, obo​jęt​ne któ​ry to aku​rat jest, skoń​czy, kła​dę się i pil​nu​ję, żeby jego mlecz​ko się ze mnie nie wy​la​ło. Wszyst​kie dziew​czy​ny ro​bi​ły tak samo.

– Śli​zga​nie po​win​no być czymś szcze​gól​nym – po​wie​dział któ​re​goś razu John, kie​dy sie​dli​śmy więk​szą gro​ma​dą przy ogniu i za​bra​li​śmy się za skro​ba​nie skór. – Nie po​win​no być tak, że ro​bisz to z kim masz ocho​tę, albo kto chce tro​chę mlecz​ka. Po​win​ni​śmy wró​cić do tego, co było na Zie​mi. Je​den męż​czy​zna śli​zga się z jed​ną ko​bie​tą, tak że wie, któ​re dzie​ci są jego, a dzie​ci wie​dzą, któ​ry fa​cet jest ich oj​cem. Do​pie​ro na Ede​nie za​czę​li​śmy ro​bić tak, że każ​dy śli​zga się z każ​dym – do​pie​ro w cza​sach Pierw​sze​go Har​ry ego, kie​dy na świe​cie był tyl​ko je​den męż​czy​zna i nie dało się ina​czej. Mó​wiąc to, pa​trzył pro​sto na mnie. Prze​szka​dza​ło mu, że śli​zgam się z Di​xem, i wie​dział, że ja wiem, że mu to prze​szka​dza. I na swój spo​sób ro​zu​mia​łam, co czu​je, bo sama za bar​dzo nie lu​bi​łam, kie​dy jesz​cze w Ro​dzi​nie śli​zgał się ze sta​ro mat​ka​mi. Wte​dy ja chcia​łam go mieć dla sie​bie, a te​raz on chciał, że​bym ja była tyl​ko jego. Ale prze​cież nie mo​głam przy​stać na cos ta​kie​go, nie z ta​kim ty​pem jak on, co jed​ne​go wsta​nia chce się po​śli​zgać, a po​tem przez wsta​nie za wsta​niem w ogó​le nie jest za​in​te​re​so​wa​ny, żeby się do mnie choć​by ode​zwać, a co do​pie​ro do​tknąć? – John, a jak to by mia​ło dzia​łać – za​py​ta​ła prak​tycz​na Jan​ny Czer​wo​ni uch – kie​dy mamy osiem dziew​czyn i tyl​ko sze​ściu fa​ce​tów? – No wła​śnie – do​da​ła Cla​re, ści​sza​jąc głos i roz​glą​da​jąc się, czy mój brat nie sły​szy – a z tej szóst​ki, co bę​dzie mia​ła fa​ce​tów, jak wy​bie​rze​my tę, któ​ra do​sta​nie cho​ler​ne​go sta​re​go Har​ry’ego? Wszyst​kie się ro​ze​śmia​ły, choć parę zer​k​nę​ło z po​czu​ciem winy na mnie i moją sio​strę Jane. Na​wet John się za​śmiał. – Masz spo​ro ra​cji, Jan​ny – po​wie​dział. – Mu​szę ci przy​znać. Pięć sześć wstań póź​niej na​tknę​łam się na nie​go w le​sie, z brzyd​ką i we​so​lut​ką Jan​ny Czer​wo​ni uch, jak śli​zgał się z nią od tyłu, a ona cały czas ga​da​ła, do​kład​nie jak sta​ro​mat​ki w Ro​dzi​nie. Uniósł gło​wę i mnie zo​ba​czył. Na ser​ce Geli, od razu było wi​dać, jak mu jest przy​kro, że go zo​ba​czy​łam. Za​raz po​tem wziął dzi​dę, nóż z zęba lam​par​ta i linę, i po​szedł w Sze​ro​ki Las na jed​ną z tych swo​ich dłu​gich, sa​mot​nych wy​praw. *** Cią​gle cho​dził da​le​ko w las, a je​śli nie był w le​sie, bez koń​ca pra​co​wał nad wiel​kim pło​tem, przy​cią​gał ga​łę​zie, rą​bał drzew​no, sam je​den, je​śli aku​rat nie miał ni​ko​go do po​mo​cy, sam je​den chciał ogro​dzić tę wiel​ką wiel​ką prze​strzeń, któ​ra nie bę​dzie nam po​trzeb​na jesz​cze przez kupę po​ko​leń. I przez cały czas był nie​spo​koj​ny nie​spo​koj​ny. Na cyc​ki Geli: roz​bił Ro​dzi​nę, za​bił Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go, prze​pro​wa​dził nas przez lód i ciem​ność, stra​cił Su​zie i o mało co nas wszyst​kich nie za​bił, a wszyst​ko to dla​te​go, że chciał przejść przez Śnież​ne Ciem​no i za​cząć od nowa po dru​giej stro​nie, ale te​raz, kie​dy już tu by​li​śmy, to mu nie wy​star​cza​ło – ta mała grup​ka zna​jo​mych twa​rzy, ta od​by​wa​ją​ca się wsta​nie za wsta​niem ru​ty​na, po​lo​wa​nie, zbie​ra​nie, go​to​wa​nie, re​pe​ro​wa​nie dzid, skro​ba​nie skór. Nie miał gdzie upu​ścić tej swo​jej ener​gii, któ​ra mu w środ​ku bu​zo​wa​ła jak go​rą​cy sok w drze​wie.

40.

Sue Czer​wo​niuch

Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Do​pie​ro co się po​ło​ży​łam, kie​dy rogi za​trą​bi​ły na ko​lej​ną cho​ler​ną Rocz​ni​cę – sto sześć​dzie​sią​tą szó​stą. Oczy​wi​ście wie​dzia​łam, że za​raz bę​dzie, ale, niech mnie na​zwy Mi​cha​ela, nie​na​wi​dzi​łam tego dźwię​ku. Gdzieś mia​łam, ile lat mi​nę​ło, od​kąd An​ge​la i Tom​my przy​by​li na Eden, ale na​praw​dę na​praw​dę bo​la​ło mnie to, że każ​da Rocz​ni​ca to jesz​cze je​den rok, od​kąd moi sy​no​wie, Ger​ry i Jeff, oraz cała ta resz​ta dzie​cia​ków ode​szli z Gar​dła i ni​g​dy nie wró​ci​li. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Wy​czoł​ga​łam się z sza​ła​su, żeby przy​pil​no​wać, czy wszy​scy wsta​ją, i po​móc mło​do​mat​kom przy ma​lu​chach. Lis już wstał i po​ga​niał lu​dzi. Był te​raz sta​ro​stą gru​py. Ja​kiś czas był nim Da​vid, ale on zo​stał Sze​fem Stra​ży, wy​pro​wa​dził się z gru​py i za​ło​żył wła​sne obo​zo​wi​sko – ogni​ska i sza​ła​sy – dla wszyst​kich Straż​ni​ków, za​raz przy Wiel​ko​sta​wie, jak​by byli od​dziel​ną gru​pą, zło​żo​ną tyl​ko z męż​czyzn, gru​pą po​nad wszyst​ki​mi gru​pa​mi. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – Ko​cha​nie, nie płacz, ma​mu​sia za chwi​lę wró​ci, tyl​ko zbu​dzi bra​cisz​ka… Lis, na cyc​ki Geli, no daj im chwi​lę. Dzie​cia​ki nie bu​dzą się tak od razu, po​trze​bu​ją cza​su… Już, już, jest mama, skar​bie, już idzie do cie​bie… Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – Do​bra, do​bra, wie​my, wie​my, daj nam tro​chę cza​su. Ła​two to wam przy​cho​dzi, bo je​ste​ście na cza​sie Lon​dy​nów, ale my wte​dy śpi​my jak ka​mień… Jej, skar​bie, nie mo​żesz wra​cać do sza​ła​su. Po​cze​kaj, pój​dzie​my na Rocz​ni​cę, tam się po​ło​żysz i tro​chę kim​niesz… Na na​zwy Mi​cha​ela, Di​xie, taki duży chło​pak z cie​bie. Wy​glą​dasz, jak​byś mógł pójść na lam​par​ta, skar​bie, a co do​pie​ro na ja​kąś tam Rocz​ni​cę. No jak? Ja mó​wię, że spo​koj​nie mógł​byś zro​bić lam​par​ta… Lis, weź no się uspo​kój, Straż​ni​cy cię nie za​bi​ją, jak dasz ma​lu​chom jesz​cze parę mi​nut, za​nim przyj​dą. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! – Ro​ger, niech ci bę​dzie. Mo​żesz się na mnie oprzeć. Tyl​ko niech ci nic nie cho​dzi po gło​wie, ja​sne? I po​szli​śmy, całą gru​pą Czer​wo​niu​chów – Lis, śle​py Sta​ry Ro​ger, Lucy Lu, Jadę, wszy​-

scy – przez te​ren Kol​cza​ków (któ​rzy się jesz​cze zbie​ra​li) i Bro​okly​nów i przez Zla​nie Stru​mie​ni na Okrą​głą Po​la​nę. Jak zwy​kle to ja mu​sia​łam za​chę​cać lu​dzi do dro​gi – Lis może i był sta​ro​stą, ale o ta​kich spra​wach nie miał po​ję​cia – choć sama by​łam w środ​ku pu​sta, lo​do​wa​ta i po​nu​ra, bo aż za do​brze wie​dzia​łam, co będę mu​sia​ła oglą​dać, cze​go będę mu​sia​ła wy​słu​chi​wać i co będę mu​sia​ła prze​cier​pieć. Z góry opa​da​ła my​gła. Było cie​pło, dusz​no i nad​cią​gał deszcz, tak samo jak na tam​tym Spe​cja​łu po sto sześć​dzie​sią​tej trze​ciej Rocz​ni​cy, kie​dy John znisz​czył Ka​mie​nie. Wy​da​wa​ło się wte​dy, że jest strasz​nie, źle jak ni​g​dy, jak​by wszyst​ko na​gle było tru​ją​ce i ze​psu​te – Ger​ry, Jeff i resz​ta po​szli za Joh​nem i Tiną, Bel​la po​wie​si​ła się na drze​wie jak Tom my… Ale jak te​raz na to pa​trzy​łam, to wte​dy wca​le nie było jesz​cze tak źle, jesz​cze co naj​mniej przez łon​czas. Praw​da, masa ob​rost​ków była poza Ro​dzi​ną, przy Gar​dle Zim​nej Ścież​ki, bra​ko​wa​ło nam ich i sy​tu​acja była na​pię​ta. Ale da​lej mo​gli​śmy się z nimi spo​ty​kać przy Guli Lawy, albo gdzieś w le​sie, wi​dy​wać ich, py​tać, co sły​chać, i w pew​nym sen​sie da​lej się nimi opie​ko​wać. Lecz po​tem, nie​dłu​go przed sto sześć​dzie​sią​tą czwar​tą, ten wred​ny Di​xon Pod​nie​bie​ski po​szedł gdzieś z na​szym Mę​tem i Joh​nem Pod nie​bie​skim i ni​g​dy nie wró​ci​li. A Da​vid wy​raź​nie coś wie​dział, cze​go my nie wie​dzie​li​śmy – mu​siał wie​dzieć, gdzie po​szli i co za​mie​rza​li. Ra​zem z tą jego ban​dą ob​rost​ków – jesz​cze nie na​zy​wa​li się wte​dy „Straż” ale już się to za​czy​na​ło – po​bie​gli do lasu z dzi​da​mi, ki​ja​mi i wście​kły​mi, za​cię​ty​mi twa​rza​mi. Zna​leź​li zo​sta​wio​ne przez lisy i gwiezd​ni ki ko​ści – po na​szej stro​nie Guli Lawy, upie​ra​li się wszy​scy, po na​szej na​szej stro​nie – a po​tem po​szli do obo​zu, któ​ry John i resz​ta za​ło​ży​li przy Gar​dle Zim​nej Ścież​ki. Zo​ba​czy​li, że ich nie ma. Oczy​wi​sta spra​wa, po​wie​dział Da​vid: po​szli na Śnież​ne Ciem​no, żeby umrzeć z zim​na, za Mlecz​nym Joh​nem i Bez​czel​ną Tiną. – Szko​da mi tych, co stra​ci​li tam dzie​ci – do​dał – ale czy nie mó​wi​łem wam, że tego Joh​na trze​ba na​dziać na kol​ce jak Je​zu​sa? Nie mó​wi​łem? Na​dziać go i niech wisi, aż się spa​li, mó​wi​łem. Ale wy tyl​ko w kół​ko ga​da​li​ście, że je​stem za ostry. To samo po​wta​rzał na sto sześć​dzie​sią​tej pią​tej i wie​dzia​łam, po pro​stu wie​dzia​łam, że te​raz też po​wie to samo. Wszy​scy zgi​nę​li na Śnież​nym Ciem​nie, byli głu​pi, że po​szli za Joh​nem, a my by​li​śmy głu​pi, że Joh​na nie zro​bi​li​śmy, kie​dy była oka​zja. *** No, w każ​dym ra​zie ze​bra​li​śmy się na Okrą​głej Po​la​nie po​mię​dzy drze​wa​mi a ka​mie​nia​mi – tymi no​wy​mi; dla mnie nie wy​glą​da​ło, że to są te same co przed​tem – a w Krę​gu sta​ła Ca​ro​li​nę, zmę​czo​na, skur​czo​na i sta​ra. Obok niej stał Mitch, ostat​ni z Naj​star​szych, ostat​ni z wnu​ków Tom​my’ego i Geli, z roz​czo​chra​ny​mi si​wy​mi wło​sa​mi i bro​dą, ze śle​py​mi ocza​mi, i dłoń​mi, co cały czas ła​pa​ły się cze​go po​pad​nie na​oko​ło, jak​by się bał, że ina​czej za​pad​nie się w zie​mię. Tuż poza Krę​giem Se​kret Tar​ka po​chy​la​ła się nad swo​imi ka​wał​ka​mi kory. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap! Po​moc​ni​ce Rady da​lej dmu​cha​ły w te sta​re rogi z ga​łę​zi pu​sta​ka, bo naj​waż​niej​si jesz​cze nie przy​szli, a bez nich spo​tka​nie nie mo​gło się za​cząć. Pa​aaaap! Pa​aaaap! Pa​aaaap!

Pap-pap-pap-pap! – na​de​szła w koń​cu od​po​wiedź i wte​dy na po​la​nę wje​chał Da​vid Czer​wo​niuch, Do​wód​ca Stra​ży, dum​nie ob​no​szą​cy swo​ją brzy​do​tę, na grzbie​cie tego weł​nia​ka, któ​re​go uda​ło im się wy​uczyć dla nie​go przez ostat​ni rok. Łyp​nął na nas, a Straż​ni​cy za jego ple​ca​mi, trzy​dzie​stu czter​dzie​stu mło​dych lu​dzi z dłu​gi​mi czar​nosz​kla​ny​mi dzi​da​mi na ra​mio​nach, wy​szcze​rzy​li się drwią​co do sie​bie. Opro​wa​dził ich wo​kół Po​la​ny, sa​mym brze​giem Krę​gu, że​by​śmy wszy​scy wi​dzie​li, kto tu te​raz na​praw​dę rzą​dzi – ci, co mogą na Rocz​ni​cę przy​cho​dzić tak póź​no, jak im się po​do​ba, a wszy​scy będą cze​kać i nie pi​sną sło​wa, choć​by nie wia​do​mo ile to trwa​ło. To już nie zmę​czo​na sta​ra Ca​ro​li​ne tym wszyst​kim rzą​dzi​ła. A po​tem, kie​dy już to po​ka​za​li, sta​nę​li ra​zem w gru​pie, po​mię​dzy Krę​giem a resz​tą Ro​dzi​ny. Dwóch po​mo​gło Da​vi​do​wi zsiąść z ko​zła, wszy​scy usie​dli i Da​vid mach​nął na Ca​ro​li​ne, żeby kon​ty​nu​owa​ła. Na szy​ję Toma, jak on do​szedł do ta​kiej wła​dzy? Cze​mu mu na to po​zwo​li​li​śmy? W koń​cu to był tyl​ko zwy​kły chło​pak od Czer​wo​niu​chów. Pa​mię​ta​łam go od ma​łe​go, sama by​łam wte​dy ob​rost​kiem. Na​wet wte​dy nie bar​dzo go lu​bi​łam. Od po​cząt​ku był ja​kiś taki chłod​ny i nie​ko​cha​ny, ale ja, jak by​łam mała, mia​łam go na oku. My, nie​to​py​ski, cią​gle od wszyst​kich ob​ry​wa​my i mu​si​my się trzy​mać ra​zem. Nie my​śla​łam, że wy​ro​śnie na ko​goś faj​ne​go i wy​bit​ne​go, i mia​łam ra​cję, tak się nie sta​ło. Wy​rósł na wred​ne​go, sar​ka​stycz​ne​go cha​ma. Ale wre​do​ta i sar​kazm to jed​no, a to tu​taj to dru​gie. Komu by coś ta​kie​go przy​szło do gło​wy? Tak czy owak, te​raz trze​ba się było po​li​czyć. Sta​ro​ści wy​stą​pi​li z grup, żeby za​mel​do​wać, ile mają te​raz lu​dzi, a ile jest na po​lo​wa​niu, zbie​ra​niu i tak da​lej. Se​kret Tar​ka wy​skro​by​wa​ła licz​by trzę​są​cą się ręką, choć była pra​wie śle​pa. Po​tem cze​ka​li​śmy, aż do​da​dzą do sie​bie licz​by z grup i usta​lą licz​ność ca​łej Ro​dzi​ny. To trwa​ło i trwa​ło, jak za​wsze. Niech mnie fiut Har​ry’ego, tak cięż​ko do​dać do sie​bie osiem liczb? Nie​mow​la​ki ry​cza​ły. Ob​rost​ki po​pa​try​wa​ły po so​bie. W koń​cu wresz​cie pod​nio​sła się Ca​ro​li​ne. – W Ro​dzi​nie mamy pięć​set osiem​dzie​się​ciu je​den lu​dzi – ob​wie​ści​ła. – Jesz​cze ni​g​dy tyle nie było! Mój mą​dry Jeff nie był w tym uwzględ​nio​ny, praw​da? Ani mój Ger​ry, ani Jan​ny Czer​wo​niuch, ani John. Nie za​li​cza​li się już do tej licz​by. A mimo to, na​wet bez nich, Ro​dzi​na uro​sła. Cał​kiem jak​by oni się nie li​czy​li, jak​by ni​cze​go nie zmie​ni​li. Ca​ro​li​ne wy​krzy​cza​ła licz​bę do ucha sta​re​go Mitch a, po​tem po​sta​wi​li go na nogi, a on za​czął te swo​je fa​miem​faj​cie to i fa​miem​faj​cie tam​to i że z nie​ba przy​le​cia​ła wiel​ka łódź i że, jak był mały, na ca​łym świe​cie było tyl​ko trzy​dzie​stu lu​dzi, trzy​dzie​stu na ca​łym świe​cie. Mie​li​śmy ich po​dzi​wiać, albo im współ​czuć, że uda​ło im się prze​trwać taką małą garst​ką. Ale prze​cież z Joh​nem na Ciem​no po​szła tyl​ko dwu​dziest​ka. A skąd Da​vid wie, że zgi​nę​li? – my​śla​łam so​bie. Skąd on może wie​dzieć? John są​dził, że da się przejść na dru​gą stro​nę, ina​czej by ich tam nie po​pro​wa​dził – i co, ktoś po​wie, że on się my​lił? Głu​pi nie był, o nie. Wy​my​ślił, jak po​szyć te cie​płe skó​ry. A mój Jeff wy​my​ślił, jak z weł​nia​ka zro​bić ko​nia, na któ​rym da się je​chać. (Da​vid w ży​ciu by cze​goś ta​kie​go nie wy​my​ślił, choć​by żył ty​siąc

łon. Za to te​raz z miłą chę​cią ukradł Jef​fo​wi ten po​mysł). To skąd wia​do​mo, że nie do​szli na dru​gą stro​nę? Ostat​nio na Rocz​ni​cach po​ja​wi​ło się coś no​we​go. Taki ka​wa​łek, kie​dy ta cho​ler​na Lucy Lu wsta​je i za​czy​na opo​wia​dać, co jej po​wie​dzie​li An​ge​la, Tom my, zmar​ły Gar​bus i cała resz​ta Lu​dzi Cie​ni. – John jest te​raz z nimi – po​wie​dzia​ła. – John Czer​wo​niuch i cała jego gro​mad​ka. Za​mar​z​li na Ciem​nie i te​raz są Ludź​mi Cie​nia​mi, jak inni zmar​li. Ale ża​den inny Cień… Tu urwa​ła, prze​wra​ca​jąc oczy​ma i wy​krzy​wia​jąc twarz, jak​by ją strasz​nie bo​la​ło. Ta baba za​wsze była fał​szy​wa i kłam​li​wa, od dziec​ka taka była. – Na ser​ce Geli! – wy​krzyk​nę​ła. – Na ko​cha​ją​ce ser​ce Geli, ależ są tam sa​mot​ni. Nikt z in​nych Lu​dzi Cie​ni się do nich nie od​zy​wa, za to, że roz​bi​li Ro​dzi​nę. I oni do​brze wie​dzą, że źle zro​bi​li. Do​brze wie​dzą, bo w Świe​cie Cie​ni wszyst​ko wia​do​mo. I wsty​dzą się okrop​nie okrop​nie, i ża​łu​ją, i już tak zo​sta​ną do koń​ca świa​ta, na za​wsze i za​wsze. Bied​ne bied​ne dzie​ci. Wstał Da​vid, opie​ra​jąc się dło​nią o grzbiet swo​je​go weł​nia​ka. Na nazw)’ Mi​cha​ela, jak mi się to wszyst​ko nie po​do​ba​ło! To o mo​ich dzie​ciach mó​wi​li, o mo​ich sy​nach i ich przy​ja​cio​łach. Jak​że oni mogą tak o nich mó​wić? Ale już się na​uczy​łam, co się sta​nie, je​śli się ode​zwę. Wszy​scy za​czną się na mnie drzeć. Będą mnie ostrze​gać, że jak nie będę uwa​żać, to też zo​sta​nę wro​giem Ro​dzi​ny. Będą py​tać, po czy​jej je​stem stro​nie. Sy​czeć, że wi​dać, po kim moi chłop​cy to mają. Sie​dzia​łam więc ci​cho, pła​cząc w mil​cze​niu, żeby po​ka​zać, jak się czu​ję. – No wła​śnie – po​wie​dział Da​vid. – Umar​li z zim​na i wy​rzu​ca​li so​bie wła​sną głu​po​tę. Tak się pła​ci za roz​bi​ja​nie Ro​dzi​ny i dla​te​go wła​śnie mamy te​raz Straż, żeby to się ni​g​dy wię​cej nie sta​ło. – Tak, tak, wiem, wiem – za​wy​ła Lucy Lu – wiem, że tak się mu​sia​ło stać. Ale kie​dy wi​dzisz ich tak jak ja, trud​no się nad nimi nie uża​lać, tacy są sa​mot​ni, udrę​cze​ni, cały czas w tym zim​nie na Śnież​nym Ciem​nie i cały… cały… Prze​rwa​ła, bo z lasu po stro​nie Wzgórz Pe​ckham od Po​la​ny do​bie​gły krzy​ki. Po​ja​wi​ła się trój​ka Straż​ni​ków Da​vi​da. Cią​gnę​li ze sobą ja​kie​goś mło​de​go czło​wie​ka, z ko​złem na sznu​rze za nimi. Straż​ni​cy mie​li gdzieś, że trwa ja​kaś tam Rocz​ni​ca, nie zwra​ca​li też uwa​gi na oso​bę po​środ​ku Krę​gu, któ​ra po​dob​no była Gło​wą Ro​dzi​ny. – Da​vid! Da​vid! Zo​bacz, kto się pod​kra​dał do Ro​dzi​ny! Zo​bacz, kto to jest! Kto to był? Z wy​glą​du wy​da​wał się zna​jo​my, ta wą​ska, by​stra twarz z wiech​ciem ja​snej bro​dy – ale daw​no go nie wi​dzie​li​śmy, bar​dzo wy​rósł, ni​g​dy też do​tąd nie wi​dzie​li​śmy go tak prze​stra​szo​ne​go. Ale na do​bre ser​ce Geli, to był je​den z nich! Je​den z na​szych za​gu​bio​nych dzie​cia​ków! – Pusz​czaj mnie! – krzyk​nął Meh​met Nie​to​perz. – Ni​g​dzie się nie pod​kra​da​łem. Przy​sze​dłem z wami po​roz​ma​wiać. Mogę wam po​wie​dzieć parę cie​ka​wych rze​czy. – No to ga​daj! – wark​nął Da​vid. – Ga​daj ! – Mniej​sza o Dą​vi​da, Meh​met! – wrza​snę​łam ja. – Mów do nas! Mów! Gdzie na​sze dzie​ci? Gdzie Ger​ry? Gdzie Jeff? Gdzie John? Wszy​scy na​gle za​czę​li się prze​krzy​ki​wać i pod​cho​dzić do nich, mamy, sio​stry, bra​cia.

Straż​ni​cy szyb​ko się usta​wi​li, od​gra​dza​jąc nas od Meh​me​ta i Da​vi​da, ale krzy​ków za​trzy​mać nie byli w sta​nie. – Co z Tiną i Har​rym? Co z Jane? – Co z Di​xem? Di​xo​nem Bro​okly​nem? I Gelą, i Cla​re, są całe? – Nie, naj​pierw Lucy. Lucy Nie​to​perz! O niej ga​daj! Za​nim Meh​met zdą​żył od​po​wie​dzieć, Da​vid pod​niósł dło​nie. – Nie wszy​scy na​raz! Po ko​lei! Od​wró​cił się do mnie. – A o Joh​nie za​po​mnij – do​dał. – On już nie na​le​ży do ro​dzi​ny. On nic nas nie ob​cho​dzi. – To praw​da – wtrą​ci​ła Lucy Lu, pa​trząc po nas za​łza​wio​ny​mi ocza​mi. – Tom​my i An​ge​la sami mi tak po​wie​dzie​li, pa​mię​ta​cie? Po​wie​dzie​li mi, że mamy za​po​mnieć, że ktoś taki jak John Czer​wo​niuch w ogó​le ist​niał, i ni​g​dy nie wspo​mi​nać jego imie​nia. – Za​mknij się, Lu, ty dur​na babo, do​pie​ro co nam po​wie​dzia​łaś, że oni wszy​scy nie żyją! – krzyk​nę​ła po​tęż​na ko​bie​ta od Nie​to​pe​rzy, imie​niem An​gie. Była cio​cią Meh​me​ta. To ona go wy​cho​wa​ła, kie​dy lam​part zro​bił jego mat​kę. – Chodź tu, Meh​met skar​bie. Chodź do cio​ci An​gie. – A ja na przy​kład chcę się do​wie​dzieć o Joh​nie! – za​wo​ła​ła moja sio​stra Jadę. – Chcę się o nim do​wie​dzieć! I spoj​rza​ła na mnie za​kło​po​ta​na, jak​by sama nie była pew​na, czy wol​no jej się mie​szać. – Gela i Cla​re Bro​oklyn! – wo​łał ktoś inny. – Są całe i zdro​we? Po​wiedz, że nie za​mar​z​ły w śnie​gu! – A co z Ju​lie Pod​nie​bie​ską? I An​gie? I Can​dy? Wszy​scy prze​py​cha​li się je​den przez dru​gie​go, tło​cząc się wo​kół Meh​me​ta, Da​vi​da i Straż​ni​ków. – A co z Dave’em i John​nym i Su​zie Rybo rze​ka​mi? Co z nimi? Su​zie jest cała, praw​da? Dziw​na rzecz. Jesz​cze za​nim Meh​met od​po​wie​dział, już wie​dzia​łam, co po​wie. Wszy​scy krzy​cze​li na​raz, ale kie​dy za​wo​ła​ła mama Su​zie, na​gle po​środ​ku tego ja​zgo​tu otwo​rzy​ła się ja​kaś pust​ka. – Nie – po​wie​dział Meh​met. – Dave i John​ny żyją, ale Su​zie zgi​nę​ła. I cała Ro​dzi​na na​gle uci​chła, nikt na​wet nie pi​snął. Sły​chać było hmmmmmmmm lasu wo​kół, i hmmmf, hmmmf, hmmmf naj​bliż​szych drzew. – Zgi​nę​ła? – po​wie​dzia​ła mama Su​zie Ry​bo​rze​ki, uśmiech​nię​ta od ucha do ucha, jak​by ktoś jej wła​śnie po​wie​dział żart. – Zgi​nę​ła. Nie, to nie​moż​li​we… prze​cież do​pie​ro co po​wie​dzia​łeś… no, nie bar​dzo po​wie​dzia​łeś, ale prze​cież tu je​steś, więc… ten… – Za​chi​cho​ta​ła. – Nie. Nie​moż​li​we – stwier​dzi​ła sta​now​czo. Bied​na ko​bie​ta. Meh​met oży​wił dla niej jej sy​nów i cór​kę, tak jak dla mnie Jef​fa i Ger​ry’ego. Su​zie wy​sko​czy​ła na chwi​lę z Ciem​na, cała i zdro​wa. A te​raz, parę mi​nut póź​niej, zno​wu nie żyła. – Tak, zgi​nę​ła – po​wie​dział Meh​met. – Ten du​reń John po​pro​wa​dził nas na śnieg. Nie miał żad​ne​go pla​nu. Nie wie​dział, co bę​dzie. Tyl​ko dzię​ki szczę​ściu wszy​scy nie zgi​nę​li​śmy. Ale Su​zie zgi​nę​ła. Tam żyje taki strasz​ny lam​part, bia​ły lam​part, któ​ry po​tra​fi rzu​cać swo​im gło​sem w inne miej​sce. Zro​bił ją tam na sa​mej gó​rze, ją i jed​ne​go z ko​złów, a dru​gie​go z Jef​fem spło​szył, tak że zo​sta​li​śmy sami w ciem​no​ści. Ser​ce mi za​mar​z​ło. Świat wo​kół ściem​niał. Po​czu​łam, że bra​ku​je mi tchu. Czy mo​je​go

syna Meh​met też za​bi​je? – Jeff?! – krzyk​nę​łam. – Spło​szył ko​zła z Jef​fem? I co się z nim sta​ło? Wró​cił? Żyje? – Jak go ostat​nio wi​dzia​łem, był cały i zdro​wy. – Czy​li Su​zie też – po​wie​dzia​ła mama Su​zie, uśmie​cha​jąc się do wszyst​kich do​oko​ła. – Wca​le nie umar​ła. Prze​cież Meh​met tu jest, praw​da? Meh​met tu jest, to do​wód, że wszy​scy są cali i zdro​wi! – Su​zie zgi​nę​ła – po​wie​dział Meh​met. – Ale resz​ta sły​sza​łem, że żyje. Dave Ry​bo​rze​ka był przy mnie z rana tego wsta​nia. Zszedł ze mną z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, ale prze​stra​szył się, kie​dy wy za​czę​li​ście na nas krzy​czeć i ma​chać dzi​da​mi. John​ny Ry​bo​rze​ka, Ju​lie, An​gie i Can​dy Pod nie​bie​ska są ze mną w Do​li​nie Wy​so​kich Drzew. Mamy tam taką małą wła​sną grup​kę, Wy​so​kich Drzew. I trój​kę dzie​ci. – A Jeff? I Ger​ry? – Cała resz​ta zo​sta​ła z Joh​nem. W koń​cu on musi cią​gle gdzieś gnać, nie? Do​li​na Wy​so​kich Drzew to faj​ne miej​sce, i tyle ko​złów, ile tyl​ko ze​chcesz – ale on mu​siał po​leźć z po​wro​tem na Ciem​no, żeby zna​leźć dro​gę na dru​gą stro​nę. Oczy​wi​ście, wszyst​kie inne ma​muś​ki, sio​stry i bra​cia i ko​le​dzy zno​wu za​czę​li się o wszyst​ko do​py​ty​wać. – Tam u nas robi się cza​sem zim​no – po​wie​dział Meh​met – i pada śnieg. Ale od tego się nie umie​ra, praw​da? Nie jest aż tak zim​no, jak na Śnież​nym Ciem​nie. I ciem​no też nie jest. Ale jak pierw​szy raz spadł śnieg, ci dur​nie, Tina, Dix, Jan​ny, Ger​ry, Jeff, ten tę​pak Har​ry, cała ta ban​da po​szła za wal​nię​tym Joh​nem, za tym wa​ria​tem i za​bój​cą, z po​wro​tem na Ciem​no, tam gdzie zgi​nę​ła Su​zie, gdzie wszy​scy o mało co nie zgi​nę​li​śmy, i by​śmy zgi​nę​li, gdy​by Jeff po nas nie wró​cił. Ży​czę im szczę​ścia, przy​da im się, i to bar​dzo. Ale ja i Dave i John​ny i dziew​czy​ny Pod​nie​bie​skie po​my​śle​li​śmy, że po​ra​dzi​my so​bie z tym śnie​giem. I po​ra​dzi​li​śmy so​bie. No​si​my gru​be skó​ry. Mamy so​lid​ne sza​ła​sy i wiel​kie ogni​ska. Ro​bi​my ko​nie z ko​złów. Do​brze nam się żyje. Mię​sa mamy ile tyl​ko chcieć i wszyst​kie… – Mój Jeff po was wró​cił, po​wie​dzia​łeś! – za​wo​ła​łam. – Co wła​ści​wie zro​bił? Gdzie był? Skąd wró​cił? Ale za​nim usły​sza​łam od​po​wiedź, wtrą​cił się Da​vid. – Na ra​zie mniej​sza o to. Co to zna​czy „za​bój​ca John”? Meh​met skrzy​wił się dziw​nie. Gło​wę miał po​mię​dzy ogrom​ny​mi pier​sia​mi swo​jej po​tęż​nej za​pal​czy​wej ciot​ki – prze​pcha​ła się po​mię​dzy Straż​ni​ka​mi, jak​by byli ma​ły​mi dzieć​mi – a wo​kół nich sta​ła resz​ta Nie​to​pe​rzy, do​ty​ka​jąc go i gła​dząc, jak​by nie wie​rzy​li, że jest tu na​praw​dę. Wi​dział, że nic mu te​raz nie gro​zi, i roz​ko​szo​wał się wła​dzą i sku​pio​ną na so​bie uwa​gą. – To ty nic nie wiesz, Da​vid? – za​py​tał. – Nie wie​dzia​łeś, że John zro​bił two​je​go przy​ja​cie​la, Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go? Wal​nął go dzi​dą od tyłu, kie​dy on już tu wra​cał. A Ger​ry i Har​ry – no wiesz, Ger​ry Czer​wo​niuch i ten wiel​ki, dur​ny Har​ry Kol​czak – oni zro​bi​li po​zo​sta​łą dwój​kę. Har​ry – Joh​na Pod​nie​bie​skie​go. A Ger​ry, no, Ger​ry, nie​ste​ty, zro​bił ko​le​gę z wła​snej gru​py, Meta. Na za​pła​ka​ne oczy Geli! Co ten Meh​met wte​dy na​ro​bił! Do​my​śla​li​śmy się, że sta​ło się coś złe​go, tak złe​go, że cała ich gru​pa na​gle wy​ru​szy​ła na Ciem​no, ale ni​g​dy nie zga​dli​śmy, co to ta​kie​go. Te​raz mama Joh​na Pod​nie​bie​skie​go i cała resz​ta Pod​nie​bie​skich za​czę​li wrzesz​czeć przez po​la​nę na Czer​wo​niu​chów i Kol​cza​ków i prze​ci​skać się przez Straż​ni​-

ków, któ​rzy za​gra​dza​li im dro​gę dzi​da​mi. A mat​ka Meta, moja ku​zyn​ka Can​di​ce, rzu​ci​ła się na mnie. – Nie, nie, nie, nie, nie! – wrza​snę​ła. – Nie​na​wi​dzę Ger​ry’ego, nie​na​wi​dzę, nie​na​wi​dzę, nie​na​wi​dzę! Drap​nę​ła mnie pa​zu​ra​mi po oczach, jak lis drzew​ny, roz​ci​na​jąc mi skó​rę do krwi. Po​tem lu​dzie od​cią​gnę​li ją ode mnie, ale dar​ła się da​lej. Do​łą​cza​li się inni, krzy​cze​li co​raz gło​śniej – Nie​bie​scy krzy​cze​li na Kol​cza​ków i Czer​wo​niu​chów, Czer​wo​niu​cho​wie krzy​cze​li na sie​bie na​wza​jem, a wszyst​ko to na cia​snej, po​kry​tej my​głą po​la​nie, z gę​stą my​głą na​oko​ło i fał​szy​wym Krę​giem po​środ​ku. Na​gle ma​mie Su​zie Ry​bo​rze​ki wresz​cie do​tar​ło do gło​wy to, co jej uszy usły​sza​ły już daw​no temu. Jej cór​kę roz​szar​pał bia​ły lam​part, któ​ry żyje na Ciem​nie, w śnie​gu. Wśród ca​łe​go tego ja​zgo​tu i har​mi​dru wy​da​ła je​den, dłu​gi, prze​ra​ża​ją​cy, wy​so​ki pisk. – Ci​sza! – ryk​nął Da​vid. Wszy​scy za​mil​kli. – Ci​sza – po​wie​dział jesz​cze raz, roz​glą​da​jąc się po nas. Na oczy Geli, ja sama je​stem nie​to​py​skiem i żad​na ze mnie pięk​ność, ale on był na​praw​dę brzyd​ki brzyd​ki. – Wrza​ski i krzy​ki ni​cze​go nie roz​wią​żą – po​wie​dział Da​vid. – Te​raz trze​ba zro​bić tyl​ko jed​no: do​rwać tego za​bój​cę Joh​na i na​dziać go na kol​ce, tak jak daw​no mó​wi​łem. Jego, tego dzi​wa​ka Geny’ego i duże dziec​ko Har​ry’ego. My​śle​li​ście, że je​stem za ostry, ale gdy​by​śmy na​dzia​li go, jak pierw​szy raz po​wie​dzia​łem, czte​rech lu​dzi da​lej by żyło. A nie żyją. Te​raz zro​bi​my jak ja mó​wię. – No tak, ale oni są po dru​giej stro​nie Śnież​ne​go Ciem​na – szep​nę​łam do sie​bie. – Dzię​ko​wać Geli, są da​le​ko da​le​ko stąd. Da​vid tyl​ko się na​dy​ma. Tak na​praw​dę nic nie jest w sta​nie zro​bić. – No tak, John to za​bój​ca – po​wie​dział Meh​met. – Mógł za​bić każ​de​go z nas. Tyl​ko dla​te​go tam z nim na górę po​sze​dłem. Nie chcia​łem. By​łem prze​ciw​ny. Po​wie​dzia​łem mu, że na za​bi​ja​nie też się nie zga​dzam. Ale… Da​vid w ogó​le nie zwró​cił na to uwa​gi. – Jak na​praw​dę chcesz być na​szym przy​ja​cie​lem, Meh​met, to przy​pro​wadź nam parę tych swo​ich ko​nio​ko​złów. I przy​nieś tych cie​płych skór. I po​każ, w któ​rą stro​nę oni po​szli przez góry. – Tak, tak, po​ka​żę – za​pew​nił Meh​met. – I wszyst​ko przy​nio​sę. Ja nie chcę zry​wać z Ro​dzi​ną. My, lu​dzie z Wy​so​kich Drzew, nie chce​my zry​wać z Ro​dzi​ną. Pa​mię​taj​cie, że je​den z nas był ku​zy​nem Joh​na Pod​nie​bie​skie​go, a trój​ka się wy​cho​wy​wa​ła z nim i Di​xo​nem w jed​nej gru​pie. Chce​my do​paść ich mor​der​ców tak samo jak wy. – To może się ja​koś do​ga​da​my – po​wie​dział Da​vid – my i wy. Może zno​wu bę​dzie​cie mo​gli na​le​żeć do Ro​dzi​ny. – To nie ty de​cy​du​jesz, Da​vid – ode​zwa​ła się Ca​ro​li​ne zza jego ple​ców. – O ta​kich rze​czach de​cy​du​je Rada, Rada i ja, Gło… – Ko​zły, skó​ry i in​for​ma​cje – cią​gnął Da​vid, kom​plet​nie nie zwra​ca​jąc uwa​gi na Ca​ro​li​ne, tak że od tej chwi​li uzna​li​śmy, że Rada już się w ogó​le nie li​czy – ko​zły, skó​ry i in​for​ma​cje. W ten spo​sób po​ka​żesz, po czy​jej je​steś stro​nie. – Gela wła​śnie do mnie mówi! – wy​krzyk​nę​ła Lucy Lu. – Mówi do mnie, tu i te​raz. Tłu​-

ma​czy mi. I już ro​zu​miem, cze​mu my​śla​łam, że John i inni umar​li. Praw​da jest taka, że są go​rzej niż umar​li. Na​wet Lu​dziom Cie​niom wy​da​ją się umar​li. Po​my​śl​cie tyl​ko, na​wet Lu​dziom Cie​niom! To praw​da, w pew​nym sen​sie źle zro​zu​mia​łam, co mi oni mó​wią, ale w in​nym sen​sie zro​zu​mia​łam to aż za do​brze. Tak mówi An​ge​la. Nie są po pro​stu umar​li. Są go​rzej niż umar​li. – John też mówi, że roz​ma​wia z Gelą – po​wie​dział Meh​met. Na na​zwy Mi​cha​ela, trze​ba wam było wi​dzieć, jak się zmie​ni​ła, kie​dy to usły​sza​ła! W jed​nej chwi​li ule​cia​ło z niej całe roz​ma​rze​nie i za​łza​wie​nie. Twarz jej się skur​czy​ła. Wy​glą​da​ła, jak​by cza​iła się do sko​ku. Jak my​śli​wy, któ​ry za​raz się rzu​ci na zwie​rzę. – On?! – ryk​nę​ła. – On roz​ma​wia z An​ge​la! Ha ha! Nie roz​śmie​szaj mnie. – No tak, ale po​słu​chaj​cie. On na​bie​ra lu​dzi, bo ma pier​ścień Geli! Cała Ro​dzi​na się za​tch​nę​ła. – Jak to? – za​py​tał Da​vid. – Jak to, ma pier​ścień Geli? – No, zgu​bio​ny pier​ścień, jak w tej hi​sto​rii. Ten, któ​ry zgu​bi​ła, a po​tem pła​ka​ła i pła​ka​ła przez wie​le wstań. Wi​dzia​łem go. Od razu od razu wi​dać, że jest z Zie​mi. Jest z me​ta​lu, gład​ki gład​ki i błysz​czą​cy, a w środ​ku ma ma​leń​ki na​pis, An​ge​li od ko​cha​ją​cych mamy i taty. Tak jest tam na​pi​sa​ne. Wi​dzia​łem na wła​sne oczy. John zna​lazł go gdzieś tu w le​sie i ni​ko​mu nie po​wie​dział, za​cho​wał go dla sie​bie, a po​tem znisz​czył nasz Krąg. – A ty, Meh​met, po​sze​dłeś do nie​go po tym, jak znisz​czył Krąg! – za​wo​ła​łam. – Nie uda​waj ja​kie​goś… Lecz lu​dzie wrza​snę​li na mnie, że​bym się za​mknę​ła. Nie chcie​li się nad tym za​sta​na​wiać. Nie chcie​li żad​nych kom​pli​ka​cji. Chcie​li my​śleć tyl​ko o wspa​nia​łym pier​ście​niu z Zie​mi, zgu​bio​nym pier​ście​niu z hi​sto​rii, o tym, że się od​na​lazł, i chcie​li być wście​kli wście​kli na tego bez​czel​ne​go ob​rost​ka, któ​ry znisz​czył Krąg, ale Pier​ścień so​bie za​trzy​mał. Nie py​ta​jąc ni​ko​go, za​brał ka​wa​łek na​szej prze​szło​ści, przy​własz​czył so​bie i nic ni​ko​mu nie po​wie​dział, Był moim sio​strzeń​cem i ko​cha​łam go, ale na​wet mnie to się wy​da​ło sa​mo​lub​ne i złe. – Tu jest Ro​dzi​na Geli – po​wie​dział Da​vid. – My je​ste​śmy jej dzieć​mi. Ten pier​ścień na​le​ży do nas. – Gela mówi, że mu​si​my go od​zy​skać – po​twier​dzi​ła Lucy Lu, wy​wra​ca​jąc oczy tak, że wi​dać było tyl​ko biał​ka. – Sły​szę ją te​raz. Gela mówi, że mu​si​my go od​zy​skać. Za​brać pier​ścień i uka​rać prze​klę​te​go prze​klę​te​go Joh​na, co kła​mie, że mówi w jej imie​niu, a to nie​praw​da, nie​praw​da nie​praw​da! – Pod​nio​sła głos do wrza​sku. – Jak on śmie?! Nie​praw​da! Nie​praw​da! Nie​praw​da! – Za​czę​ła się trząść, dy​go​tać, jak​by mia​ła ja​kiś atak. – Trze​ba go za​bić. Trze​ba go za​bić jak peł​za​ka – za​sy​cza​ła. – Jego, Ger​ry’ego, Har​ry’ego, całą trój​kę. Za​bić ich! Za​bić! Inni za​czę​li krzy​czeć to samo: – Za​bić! Za​bić! – Aż stop​nio​wo zro​bi​ło się z tego skan​do​wa​nie: – Za​bić! Za-bić! Za​bić! Za-bić! Za-bić! Za-bić! Jadę wy​cią​gnę​ła do mnie rękę i tak trzy​ma​ły​śmy się, a tłum do​oko​ła nas krzy​czał, że trze​ba za​bić na​szych sy​nów. – Za-bić! Za-bić! Za-bić! Za-bić! Za-bić! Za-bić! Meh​met miał dziw​ną minę. Stał na​dal ob​ję​ty ra​mie​niem ciot​ki, na wpół za​do​wo​lo​ny z

efek​tu, jaki osią​gnął, a na wpół prze​ra​żo​ny tym, do cze​go do​pro​wa​dził. Strasz​ną rzecz zro​bił, przy​cho​dząc z Ciem​na i dla wła​snych ko​rzy​ści kar​miąc na​sze lęki i na​szą nie​na​wiść. Ale jed​no​cze​śnie nie moż​na było za​prze​czyć – na​wet ja nie po​tra​fi​łam – że to John wszyst​ko za​czął. To John za​bił inną ludz​ką isto​tę, po raz pierw​szy w hi​sto​rii Ede​nu. I to było jak iskra, któ​ra roz​pa​la ogień. Te​raz bę​dzie​my się za​bi​jać bez koń​ca, bez koń​ca, póki wszy​scy się nie po​za​bi​ja​my.

41.

John Czer​wo​niuch

Znisz​czy​łem Ka​mien​ny Krąg. Prze​pro​wa​dzi​łem garst​kę lu​dzi przez Ciem​no. Udo​wod​ni​łem, że lu​dzie nie mu​szą wiecz​nie miesz​kać w Okrą​głej Do​li​nie. Uda​ły mi się te wszyst​kie trud​ne trud​ne rze​czy, ale co dla mnie zo​sta​ło? Czy ja to wszyst​ko zro​bi​łem, my​śla​łem so​bie, tyl​ko po to, żeby żyć so​bie spo​koj​nie spo​koj​nie w na​szej no​wej, ma​łej Ro​dzi​nie, po​lo​wać, zbie​rać i wy​cho​wy​wać dzie​ci? Bo cho​dzi​ło o to, że po​lo​wać, bu​do​wać sza​ła​sy i wy​cho​wy​wać dzie​ci mógł każ​dy, a nie​któ​rzy byli w tym dużo lep​si ode mnie. Dix le​piej po​lo​wał. Har​ry był sil​niej​szy. Gela była lep​sza w ła​go​dze​niu kłót​ni. Jeff był naj​lep​szy w wy​cho​wy​wa​niu ko​zioł​ków na ko​nie, któ​re po​zwa​la​ją na sie​bie wsia​dać. A ja by​łem naj​lep​szy w jed​nym, w czym nikt nie był na​wet w po​ło​wie tak do​bry jak ja – w prze​ła​my​wa​niu sta​re​go zwy​cza​ju i two​rze​niu cze​goś no​we​go. Mia​łem się po​go​dzić z tym, że już ni​g​dy tego nie zro​bię, że jako le​d​wo ob​ro​stek zro​bi​łem już wszyst​ko, co mia​łem do zro​bie​nia, i od​tąd inni lu​dzie będą ode mnie we wszyst​kim lep​si? Nie, niech mnie fiu​ty Toma i Har​ry’ego, no nie! Mu​sia​łem spra​wić, żeby za​dzia​ło się coś no​we​go, a co wię​cej, oni też po​trze​bo​wa​li, że​bym ja to zro​bił, mimo że sami o tym nie wie​dzie​li, bo ina​czej by się tu za​nu​dzi​li. Dla​te​go wła​śnie lu​dzie po​zwa​la​li mi się pro​wa​dzić – bo wie​dzia​łem, cze​go po​trze​bu​ją, za​nim sami so​bie to uświa​do​mi​li, i nie po​zwa​la​łem im się nu​dzić. – Po​win​ni​śmy pójść da​lej – po​wie​dzia​łem Ti​nie, kie​dy pod ko​niec wsta​nia sie​dzie​li​śmy na brze​gu El Sta​wu. – Je​ste​śmy tu od dwóch łon, nie​ca​łe wsta​nie dro​gi od pod​nó​ża Śnież​ne​go Ciem​na, a przed nami cze​ka cały Sze​ro​ki Las. – John, je​ste​śmy już wy​star​cza​ją​co da​le​ko od Ro​dzi​ny – od​par​ła. – Nikt nie ma ocho​ty jesz​cze bar​dziej się od​da​lać od swo​ich przy​ja​ciół, mam i wszyst​kich. – No do​bra, to może po​win​ni​śmy wró​cić do Ro​dzi​ny? Przejść przez Śnież​ne Ciem​no i na​mó​wić ich wię​cej, żeby tu do nas prze​szli. – John – po​wie​dzia​ła Tina, jak​by tłu​ma​czy​ła coś ma​łe​mu dziec​ku. – Znisz​czy​łeś Krąg, nie pa​mię​tasz? Roz​bi​łeś Ro​dzi​nę. Zro​bi​łeś Di​xo​na Pod​nie​bie​skie​go. Ja​sne, Ro​dzi​na pew​nie nie wie do​kład​nie, jak to było, ale wie, że coś się sta​ło, i nie wy​ba​czy nam tego, praw​da? Na pew​no Da​vid nie wy​ba​czy, to pew​ne. Daj spo​kój, sam do​brze o tym wiesz!

– Oczy​wi​ście, że wiem, ale… Pew​nie mo​gli​by​śmy się pod​kraść do Ro​dzi​ny tak, żeby nie wie​dział. Po​py​tać, czy ktoś jesz​cze nie chce do nas przejść? Tina prych​nę​ła. – Spró​bo​wać mo​że​my, ale to się skoń​czy tak, że to my do​sta​nie​my dzi​da​mi, albo roz​wa​lą nam gło​wy. John, pa​mię​taj, że ich jest o wie​le wię​cej niż nas. Sie​dzia​łem ze sto​pa​mi w wo​dzie, a ma​leń​kie świe​cą​ce ryb​ki pod​sku​by​wa​ły mi pal​ce. Trzy czte​ry me​try da​lej, za za​ra​sta​ją​cy​mi brzeg wody drze​wa​mi, wi​dzia​łem ró​żo​we świa​teł​ka ostryg i po​my​śla​łem, że może za​pro​po​nu​ję, że za​nur​ku​je​my po nie, jak kie​dyś w Głę​bo​kim Sta​wie. – Albo może Da​vid i jego kum​ple po​sta​no​wi​li​by, że nie wszyst​kich nas zro​bią – do​da​ła Tina. – Może dziew​czy​ny by so​bie za​cho​wa​li i ro​bi​li z nimi to, co Di​xon Pod​nie​bie​ski pró​bo​wał zro​bić ze mną. – Rzu​ci​ła do wody odła​mek ka​mie​nia. – No wła​śnie, a tak się za​sta​no​wiw​szy, z tobą pew​nie zro​bi​li​by to, co Da​vid wte​dy pro​po​no​wał. Pa​mię​tasz? Chciał przy​wią​zać cię do kol​cza​ka, że​byś się spa​lił, tak jak my​śli​wi pie​ką mię​so. – No do​bra, do​bra. Rzu​ci​łem tyl​ko taki po​mysł do roz​wa​że​nia i tyle. Albo wró​cić do Okrą​głej Do​li​ny i na​mó​wić ich wię​cej, żeby do nas prze​szli, albo sa​me​mu pójść na​przód. Nie ma sen​su tak tkwić w jed​nym miej​scu. Na to na​wet nie od​po​wie​dzia​ła. Wy​cią​gnę​ła nogi z wody i od​wró​ci​ła się do mnie. Twarz mia​ła zmę​czo​ną, ale zmu​si​ła się do uśmie​chu. – A po​śli​zgał​byś się może? Spró​bo​wa​li​by​śmy zro​bić ko​lej​ne dziec​ko? Zgo​dzi​łem się, ale Tina, gdy tyl​ko do​sta​ła moje mlecz​ko, mia​ła ocho​tę wró​cić do sza​ła​su i po​ło​żyć się spać. Za to ja nie mo​głem usie​dzieć na miej​scu. Wzią​łem dzi​dy i wór my​śliw​ski i po​sze​dłem sam do lasu. Czę​sto cho​dzi​łem na ta​kie dłuż​sze wy​pra​wy, na dwa trzy czte​ry wsta​nia. Cza​sem szedł ze mną Ger​ry, cza​sem Jeff je​chał na grzbie​cie Buna, a cza​sem by​łem sam. Osma​la​łem so​bie mię​so na pniu kol​cza​ka i spa​łem mię​dzy ko​rze​nia​mi bia​łu​cha z dzi​dą w dło​ni. Któ​re​goś razu, trzy​dzie​ści czter​dzie​ści wstań po na​szym przej​ściu do Sze​ro​kie​go Lasu, wy​bra​łem się wła​śnie tak, sa​mot​nie, na jed​no wsta​nie od El Sta​wu. Zbu​dzi​łem się z krót​kie​go snu i usły​sza​łem przed sobą ja​kieś chru​pa​nie i po​cią​ga​nie no​sem. Po​my​śla​łem, że to ja​kieś ko​zły, więc po​czoł​ga​łem się przez gwiaz​do​kwia​ty, żeby spró​bo​wać zro​bić jed​ne​go. Nieść tyle mię​sa by​ło​by mi za cięż​ko, ale po​my​śla​łem, że cho​ciaż skó​rę za​bio​rę. Pra​wie na nie wpa​dłem, za​nim je za​uwa​ży​łem, i do​tar​ło do mnie, że to wca​le nie są ko​zły. Zwie​rzę​ta były wy​so​kie jak drze​wa, sta​ły na czte​rech no​gach, każ​da wzro​stu czło​wie​ka, i były całe czar​ne, czar​ne czar​ne jak lam​par​ty. Mia​ły dłu​gie dłu​gie szy​je, a na nich, tuż pod wiel​ką, po​dłuż​ną gło​wą, dwie sil​ne ręce za​koń​czo​ne dłoń​mi. Dwój​ka tych stwo​rów po​wo​li ob​ja​da​ła drze​wa, rę​ka​mi przy​cią​ga​ła ga​łę​zie do czuł​ków na pasz​czy i ob​gry​za​ła świe​cą​ce lamp​ki. Trze​ci po​chy​lił gło​wę ku zie​mi i ca​ły​mi gar​ścia​mi wy​ry​wał gwiaz​do​kwia​ty, wty​ka​jąc je do py​ska i po​wo​li chru​piąc. Za​ło​ży​łem strza​łę, ale oka​za​ło się, że nie je​stem w sta​nie strze​lić. Wy​da​ło mi się, że nie wy​pa​da zro​bić zwie​rzę​cia, któ​re wy​ro​sło tak wiel​kie. Zresz​tą, co by je​den czło​wiek z tym wszyst​kim po​tem po​czął? Opu​ści​łem łuk i za​miast strze​lać, za​wo​ła​łem do tych stwo​rzeń: – Ej, ol​brzy​my! Pa​trz​cie na mnie! Cała trój​ka za​trzy​ma​ła się. Ten z opusz​czo​ną gło​wą tro​chę ją uniósł, dwa z pod​nie​sio​ny​-

mi gło​wa​mi tro​chę je opu​ści​ły i wszyst​kie wpa​trzy​ły się we mnie pła​ski​mi, okrą​gły​mi, mi​go​tli​wy​mi ocza​mi, sa​piąc, dy​sząc i prze​żu​wa​jąc. Je​den bek​nął – kwa​śny za​pach po​czu​łem aż tu​taj – a po​tem cała trój​ka z po​wro​tem za​bra​ła się za je​dze​nie, jak​by mnie tu wca​le nie było. Od​kry​łem, że zo​sta​wi​ły za sobą w le​sie cały pas ciem​no​ści. Miał dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści me​trów sze​ro​ko​ści, sze​ro​ki ciem​ny pas kom​plet​nie ob​je​dzo​ny ze wszyst​kich lam​pek i gwiaz​do​kwia​tów. Na​wet prze​lot​ki się z nie​go wy​nio​sły. Sze​dłem nim przez pół wsta​nia, co​raz da​lej od El Sta​wu i resz​ty, my​śląc so​bie, że tak by się szło na Zie​mi przez las w nocy. Po​tem jed​nak, przed sobą i na pra​wo zo​ba​czy​łem świe​cą​ce spo​mię​dzy drzew nowe świa​tło, ła​god​ne i mięk​kie jak świa​tła ze sta​wów i stru​mie​ni. Od razu się do​my​śli​łem, że to jest to gład​kie, wod​ne świa​tło, któ​re wi​dzie​li​śmy z góry, i pu​ści​łem się bie​giem w tam​tą. stro​nę. Na do​bre ser​ce Geli, wy​sze​dłem na skraj drzew i zo​ba​czy​łem: ol​brzy​mi, roz​świe​tlo​ny staw, tak wiel​ki, że nie było wi​dać dru​giej stro​ny, i głę​bo​ki głę​bo​ki – pod wodą świe​ci​ły wiel​kie wiel​kie fa​lo​ro​sty, jak​by był tam cały dru​gi Sze​ro​ki Las. Sta​łem tak dłu​go dłu​go, pa​trząc na nie​go z ni​skie​go brze​gu. Po​mię​dzy ga​łę​zia​mi pły​wa​ły ryby, jak nie​to​pe​rze i pta​ki. Małe gór​ki wody su​nę​ły po nim po​wo​li, do​cie​ra​ły do brze​gu i prze​wra​ca​ły się. Ani na lewo, ani na pra​wo nie wi​dzia​łem koń​ca. – Nie wi​dać dru​giej stro​ny! – krzyk​ną​łem do resz​ty, jak tyl​ko wró​ci​łem. – I koń​ców też nie wi​dać! Cał​kiem jak to na Zie​mi, co mó​wi​li, że „może”. Po​win​ni​śmy go na​zwać Staw Świat. Jest jak cały nowy świat, jak Las, jak Ciem​no, jak Pod​zie​mie! Po​my​śl​cie tyl​ko! Może trze​ba by się tam prze​nieść, po​ro​bić so​bie moc​ne, wiel​kie ło​dzie i po​pły​nąć zo​ba​czyć co jest po dru​giej stro​nie! Gela tyl​ko par​sk​nę​ła śmie​chem. – Oj, John, tyle się na​ro​bi​łeś przy bu​do​wie tego wiel​kie​go pło​tu, a te​raz chcesz to wszyst​ko zo​sta​wić? Na​wet jesz​cze nie skoń​czy​łeś. – No i jak nas Zie​mia znaj​dzie, kie​dy przy​le​cą? – za​py​tał Dix. Do​pie​ro po dwóch trzech wsta​niach uda​ło mi się prze​ko​nać ko​go​kol​wiek, żeby choć prze​szedł się ze mną i spoj​rzał na Staw Świat. Na samo wspo​mnie​nie o tym zro​bi​łem się zły i smut​ny. Sze​dłem wła​śnie od El Sta​wu z po​wro​tem nad Staw Świat. Od pierw​szej wi​zy​ty by​łem tam pew​nie ze dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści razy. Mu​sia​łem ja​koś ich wszyst​kich na​kło​nić, żeby się zno​wu ru​szy​li. No i kie​dyś w koń​cu trze​ba bę​dzie na​wią​zać ten kon​takt z Ro​dzi​ną. Ja​sne, Tina mia​ła ra​cję, może skoń​czy​my na dzi​dach, albo na​dzia​ni na kol​cza​ka, ale i tak każ​dy kie​dyś umrze. Lu​dzie się to​pią, zja​da​ją ich lam​par​ty, umie​ra​ją od za​ka​żo​nych ugry​zień peł​za​ków, na raka, albo po​pa​rze​ni so​kiem z drzew. Ro​dzą się dzie​ci, co nie umie​ją ssać, umie​ra​ją z gło​du, a ich mat​ki mają peł​ne, obo​la​łe pier​si mle​ka. Każ​dy kie​dyś umrze i śmierć prze​waż​nie jest pa​skud​na pa​skud​na, ale w ży​ciu i tak trze​ba do​ko​ny​wać ja​kichś’ wy​bo​rów, moż​na je so​bie zro​bić lep​szym lub gor​szym. Za​mach​ną​łem się na prze​la​tu​ją​ce​go mi przed no​sem klej not​ka. – Na szy​ję Toma, nie po to roz​bi​łem sen​ną Ro​dzi​nę, żeby za​ło​żyć nową sen​ną Ro​dzi​nę po dru​giej stro​nie Ciem​na. Roz​bi​łem ją, żeby ro​bić nowe rze​czy.

Ale jak na ra​zie je​dy​ną oso​bą poza mną, któ​ra pró​bo​wa​ła na​dal ro​bić nowe rze​czy, był Jeff ze swo​imi mło​dy​mi ko​zioł​ka​mi.

42.

Tina Kol​czak

Swo​je pierw​sze dziec​ko na​zwa​łam Pe​ter. Był ma​lut​kim chłop​czy​kiem – nie​to​pyszcz​kiem, po​dob​nym do mo​jej sio​stry. By​łam pew​na, że jego oj​cem jest Dix. Dru​ga była dziew​czyn​ka i na​zwa​łam ją Gwiaz​da. Nie spo​dzie​wa​łam się tego, ale John od razu ją po​ko​chał. Cią​gle brał ją na ręce. Cią​gle pro​po​no​wał, że weź​mie ją nad staw i wy​ką​pie. Na ja​kiś czas prze​stał na​wet wy​pra​wiać się na te swo​je wy​ciecz​ki w las, nad swój uko​cha​ny Staw Świat. Ja​kiś czas my​śla​łam, że w koń​cu uda​ło mu się po​go​dzić ze zwy​czaj​nym ży​ciem, po​tem jed​nak przy​po​mnia​ło mi się, że cięż​ko mu być z rów​ny​mi so​bie, i przy​szło mi do gło​wy, że może dla​te​go ła​twiej mu spę​dzać czas z dziec​kiem. Małe dziec​ko nie py​sku​je, praw​da? – To ja je​stem oj​cem Gwiaz​decz​ki, praw​da? – za​py​tał, kie​dy mia​ła pięć sześć okre​sów. – Zro​bi​li​śmy ją wte​dy koło sta​wu, praw​da? By​li​śmy aku​rat nad sta​wem, pra​wie w tym sa​mym miej​scu, o któ​rym my​ślał. Trzy​mał Gwiazd​kę w wo​dzie, a ona wierz​ga​ła tłu​ściut​ki​mi nóż​ka​mi. Szko​da, że za​py​tał. Wie​dzia​łam, że chce, że​bym po​twier​dzi​ła, i tak so​bie po​my​śla​łam: trze​ba skła​mać i po​wie​dzieć mu, że na pew​no jest oj​cem. Ale nie mia​łam ocho​ty kła​mać, John też nie miał ocho​ty sły​szeć kłamstw, po​wie​dzia​łam więc praw​dę. – Może być two​ja, John, ale rów​nie do​brze może być Mike’a. Nie​dłu​go przed tym, jak za​szłam w cią​żę, śli​zga​łam się z nim raz dwa razy, kie​dy po​szli​śmy na zbie​ra​nie, a ty by​łeś da​le​ko da​le​ko nad tym two​im cho​ler​nym Sta​wem Świat czy gdzieś. Gdy to usły​szał, wy​cią​gnął Gwiazd​kę z wody, po​dał mi i po​szedł w las na pół wsta​nia. Ża​ło​wa​łam wte​dy, że mu nie skła​ma​łam. To na​wet nie by​ło​by aż ta​kie wiel​kie kłam​stwo, w koń​cu moż​li​we, że jest oj​cem Gwiazd​ki – czu​łam, że za​cho​wa​łam się nie​ład​nie, upie​ra​jąc się przy praw​dzie. Ro​zu​mia​łam, że dla ko​goś ta​kie​go jak John to może być waż​ne – mieć małą dziew​czyn​kę czy chłop​ca, któ​rych oj​cem jest się na pew​no. – Praw​do​po​dob​nie to by​łeś ty, John – po​wie​dzia​łam mu, kie​dy wró​cił. – Pew​nie wła​śnie wte​dy, nad sta​wem. Pró​bo​wa​łam go ob​jąć i po​ca​ło​wać, sie​dział jed​nak sztyw​no i nie chciał na to po​zwo​lić. Kiw​nął gło​wą, zmierz​wił Gwiazd​ce wło​sy, a po​tem od​wró​cił się i uśmiech​nął do mnie z

wy​sił​kiem. – To prze​cież nie​waż​ne – po​wie​dział. Ale wi​dzia​łam, że to waż​ne. Wró​cił cały ten jego nie​po​kój. A pod ko​niec wsta​nia, kie​dy sie​dzie​li​śmy wo​kół ognia, je​dli​śmy owo​ce i mię​so ka​mie​nia​ka, a nad nami la​ta​ły nie​to​pe​rze, ob​wie​ścił, że pla​nu​je wejść z po​wro​tem do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew. – Po co? – za​py​ta​łam. – Nie ma sen​su tak się od​ci​nać od gru​py Meh​me​ta, wie​cie? – od​parł. – W koń​cu wszy​scy ra​zem wy​ru​szy​li​śmy na Ciem​no, praw​da? Cze​mu mie​li​by​śmy się z nimi nie przy​jaź​nić? Może na​wet ze​chcą do nas zejść, kie​dy im po​wie​my, jak tu jest. – Ale prze​cież to jak wty​ka​nie kija w mro​wi​sko – stwier​dzi​ła Jan​ny. – No wła​śnie – do​da​ła Jane. – Trzy łona, od​kąd od nich ode​szli​śmy. Skąd po​mysł, że bę​dzie​my te​raz mile wi​dzia​ni? – John, ty na​praw​dę my​ślisz, że Meh​met ucie​szy się na twój wi​dok? – za​py​ta​ła Gela, uno​szą wzrok znad ssą​ce​go pierś jej dru​gie​go ma​lu​cha. – Za​sta​nów się, on cię nie​spe​cjal​nie lu​bił już przed​tem, jesz​cze za​nim po​sze​dłeś i zo​sta​wi​łeś go tyl​ko z piąt​ką lu​dzi. – A kto to Meh​met? – za​py​tał mai)’ Li​sek. Jego mama Cla​re par​sk​nę​ła śmie​chem. Mia​ła te​raz wo​kół sie​bie trój​kę dzie​ci. Na​sza mała grup​ka uro​sła. Czter​nast​ka, któ​ra wy​szła z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, była te​raz cał​kiem do​ro​sła. Dwój​ka nie​mow​ląt, któ​re po​szły z nami – Lis i Kwia​tek – mia​ła po kil​ka lat. A od tego cza​su uro​dzi​ła się dzie​siąt​ka no​wych dzie​ci, dzie​siąt​ka w każ​dym ra​zie prze​ży​ła. W dro​dze były ko​lej​ne. – Ja my​ślę, że ucie​szą się, jak nas zo​ba​czą – po​wie​dzia​ła Cla​re. – Ucie​szą się, jak zo​ba​czą ko​go​kol​wiek po ta​kim cza​sie. Na​wet nas tu​taj jest nie za wie​le, ale ich tam była tyl​ko szóst​ka. Mu​szą tam kom​plet​nie wa​rio​wać, je​śli do tej pory nie zro​bi​li się na​wza​jem. – Praw​da – przy​zna​ła Gela. – I na pew​no też mają dzie​ci. Faj​nie by​ło​by zo​ba​czyć te ich dzie​ci. – Faj​nie by​ło​by zo​ba​czyć wszyst​ko jed​no kogo – do​da​ła Jan​ny. – Moż​li​we, że wró​ci​li do Ro​dzi​ny – ode​zwał się Jeff. Jeff już ob​rósł no​wy​mi wło​sa​mi i bar​dzo się zmie​nił. Był przy​stoj​ny przy​stoj​ny, oprócz wiel​kich, głę​bo​kich oczu miał te​raz ła​god​ne rysy i szczu​płe, sil​ne cia​ło. Cała sió​dem​ka dziew​czyn cią​gle chcia​ła się z nim śli​zgać, a on słu​żył im, kie​dy tyl​ko chcia​ły, cał​kiem jak​by nad​ra​biał czas stra​co​ny wte​dy, gdy nikt nie wi​dział w nim peł​no​praw​ne​go chło​pa​ka, tyl​ko ma​łe​go krzy​wo sto pa, któ​ry za​wsze jest z boku. Ja jed​nak ja​koś nie mo​głam za​po​mnieć Jef​fa jako dziw​ne​go dzie​cia​ka, któ​re​mu przy Gar​dle Zim​nej Ścież​ki ob​my​wa​łam po​ra​nio​ne sto​py. – W ży​ciu by tego nie zro​bi​li – prych​nął John. – Pójść na ko​la​nach do Ro​dzi​ny, po tym, co się sta​ło z Di​xo​nem, Mę​tem i Joh​nem Pod​nie​ble​skim? Nie od​wa​ży​li​by się. – Mo​gli​by – od​parł Jeff. – Nikt z nich tej trój​ki pal​cem nie tknął. Nie pa​mię​tasz, jak Meh​met lu​bił ci o tym przy​po​mi​nać? John wzru​szył ra​mio​na​mi. – Jest tyl​ko je​den spo​sób, żeby się prze​ko​nać. – Wstał, po​pa​trzył w stro​nę Śnież​ne​go Ciem​na. – W koń​cu i tak bę​dzie​my mu​sie​li ja​koś się skon​tak​to​wać na​wet z Ro​dzi​ną. Ja​sne,

jesz​cze nie te​raz, do​pie​ro jak bę​dzie​my wy​star​cza​ją​co moc​ni. Wszy​scy po​pa​trzy​li​śmy po so​bie. Niech mnie cyc​ki Geli, czy ten czło​wiek ni​g​dy nie da spo​ko​ju? Cią​gle musi coś kom​bi​no​wać, wtrą​cać się w ży​cie wszyst​kich in​nych na ca​łym Ede​nie? – Któ​re​goś dnia nas wszyst​kich zro​bią przez cie​bie – wark​nę​ła Lucy Nie​to​perz. – Przez to, że cią​gle nas na coś na​ra​żasz. – No, ja nie pro​po​nu​ję, że​by​śmy od razu od​wie​dza​li Ro​dzi​nę, nie? – po​wie​dział John ze śmie​chem. – Ja tyl​ko pro​po​nu​ję, żeby pójść do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, zo​ba​czyć, co sły​chać u Meh​me​ta i resz​ty. Prze​cież nic w tym złe​go?

43.

John Czer​wo​niuch

Po​szli​śmy z Ger​rym i Jef​fem na górę do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew. Ozna​cza​ło to, że mu​si​my po raz ko​lej​ny przejść przez Śnież​ne Ciem​no – ale to już nie było to samo, co przed​tem. To już nie wy​da​wa​ło się tak da​le​ko, kie​dy wie​dzia​ło się na pew​no, że coś tam po dru​giej stro​nie jest, i wie​dzia​ło się, jak to zna​leźć. (A przez to uświa​do​mi​łem so​bie, że i do Okrą​głej Do​li​ny wła​ści​wie nie jest tak da​le​ko. Ta po​dróż, nie​moż​li​wa zda​niem wszyst​kich od pię​ciu sze​ściu po​ko​leń, da​wa​ła się od​być w sześć sie​dem wstań). Każ​dy z nas je​chał te​raz na wła​snym do​ro​słym weł​nia​ku i cią​gnął za sobą wiel​ką śnie​go​wą łódź. Moja była wy​ła​do​wa​na je​dze​niem i za​pa​so​wy​mi skó​ra​mi dla nas. Oni wieź​li rze​czy na wy​mia​nę z ludź​mi z Wy​so​kich Drzew – gład​kie skó​ry gła​dzia​ka, któ​re​go tam​ci ni​g​dy nie wi​dzie​li na oczy, i owo​ce, któ​rych tam nie mie​li. Dziw​nie dziw​nie to było, kie​dy prze​szli​śmy przez naj​wyż​szy punkt Ciem​na, ze​szli​śmy do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew i za​sta​li​śmy Meh​me​ta, John​ny ego i Ju​lie do​kład​nie w tym sa​mym miej​scu, gdzie kie​dyś miesz​ka​li​śmy ra​zem, za​raz po tym, jak Jeff wy​ra​to​wał nas z Ciem​na. Sta​li się te​raz ko​bie​ta​mi i męż​czy​zna​mi, mło​dy​mi ko​bie​ta​mi i męż​czy​zna​mi, do​oko​ła bie​ga​ło pię​cio​ro sze​ścio​ro dzie​ci i mie​li moc​ne moc​ne sza​ła​sy zbu​do​wa​ne z ka​mie​nia. Po​na​kry​wa​li je ga​łę​zia​mi, a da​chy i ścia​ny po​uty​ka​li gli​ną i skó​ra​mi, żeby nie wia​ło, na​wet kie​dy pada śnieg. Niech mnie fiut Toma, byli strasz​nie strasz​nie zdzi​wie​ni, kie​dy nas zo​ba​czy​li, zdzi​wie​ni i wy​stra​sze​ni, jak​by​śmy byli Ludź​mi Cie​nia​mi, albo coś w tym ro​dza​ju i wsta​li po​now​nie po śmier​ci. – Po​my​śle​li​śmy, że pora zno​wu spró​bo​wać się za​przy​jaź​nić – po​wie​dzia​łem do nich. Meh​met ga​pił się na mnie przez chwi​lę, a po​tem na​gle się uśmiech​nął. – Za​przy​jaź​nić! No ja​sne! – Pod​biegł i uści​snął mi rękę. – Tak, pew​nie, John, po​win​ni​śmy z po​wro​tem zo​stać przy​ja​ciół​mi. W koń​cu je​ste​śmy do​ro​śli, nie je​ste​śmy już ob​rost​ka​mi. Po​win​ni​śmy za​po​mnieć o daw​nych kłót​niach. Były dzie​cin​ne. Ob​jął mnie i mach​nął na resz​tę lu​dzi z Wy​so​kich Drzew, żeby po​de​szli i zro​bi​li to samo. – Upie​cze​my ko​zła! – za​wo​łał do nich. – Zro​bi​my pięk​ny, wiel​ki ogień, upie​cze​my wiel​kie​go ko​zła.

Ju​lie wy​ca​ło​wa​ła mnie, Ger​ry’ego i Jef​fa. – Jeff, no pa​trz​cie na nie​go! – po​wie​dzia​ła. – O rany! Su​per su​per wy​glą​dasz. Nie​sa​mo​wi​te, jak się zmie​ni​łeś. Kto by po​my​ślał, że dziw​ny mały Jeff wy​ro​śnie na tego, z któ​rym dziew​czy​ny chcą się śli​zgać, jak go tyl​ko zo​ba​czą. Nie​waż​ne krzy​wo​sto​py i tak da​lej. – A resz​ta da​lej z wami jest, tak? – za​py​ta​łem. – Dave Ry​bo​rze​ka? An​gie? Can​dy? – Can​dy umar​ła przy po​ro​dzie – po​wie​dzia​ła po pro​stu Ju​lie. – A resz​ta po​szła po​lo​wać z… Meh​met po​śpiesz​nie prze​rwał. – No wła​śnie, John, mu​szę ci wy​tłu​ma​czyć. Mamy tu paru go​ści z Ro​dzi​ny. Nic się nie bój – za​śmiał się nie​zręcz​nie – to nie Da​vid Czer​wo​niuch ani nikt taki. Paru lu​dzi od Ry​bo​rze​ków, przy​szli się wy​mie​nić, parę weł​nia​ków za tro​chę czar​nosz​kła. Nie wiem, jak tam u was, ale tu u nas w ogó​le go nie ma, a jest nam po​trzeb​ne. – A po​tem ja​koś tak na nas wyj​rzał, jak​by był w kry​jów​ce i wy​sta​wiał z niej gło​wę, a nie stał na​praw​dę tuż przed nami. – Jest tam u was w ogó​le czar​nosz​kło? – za​py​tał. – A tak swo​ją dro​gą – do​dał, na​wet nie cze​ka​jąc na od​po​wiedź – to gdzie do​kład​nie je​ste​ście? Da​le​ko stąd? – Nie bar​dzo – za​czął Ger​ry – jest ten grzbiet i po​tem… Meh​met po​chy​lił się ku nie​mu i słu​chał uważ​nie. – Nie no, ka​wał dro​gi – wtrą​ci​łem, żeby mu prze​rwać – parę wstań się idzie. Dla​te​go ni​g​dy wcze​śniej do was nie zaj​rze​li​śmy. Meh​met po​pa​trzył na mnie, po​tem na Ger​ry’ego i uśmiech​nął się tym swo​im skom​pli​ko​wa​nym uśmiesz​kiem. Za​raz po​tem wró​ci​li An​gie i Dave Ry​bo​rze​ko​wie z dwo​ma in​ny​mi chło​pa​ka​mi od Ry​bo​rze​ków, Pau​lem i Ge​ral​dem. Niech mnie fiut Har​ry’ego, miny tych dwóch jesz​cze bar​dziej niż resz​ty grup​ki Wy​so​kich Drzew wska​zy​wa​ły, że mają nas za Lu​dzi Cie​ni, co po​wsta​li z mar​twych. Jak tyl​ko nas zo​ba​czy​li, sta​nę​li jak wry​ci, cali spię​ci, go​to​wi, żeby się bić, albo ucie​kać, a dło​nie za​ci​snę​li na dzi​dach. Lecz Meh​met po​biegł do nich, traj​ko​cąc za​pa​mię​ta​le. – Kto by po​my​ślał, co? My​śle​li​śmy, że oni, jak nas tu zo​sta​wi​li, zgi​nę​li na tym Ciem​nie, a tu pa​trz​cie, kto to, John. John Czer​wo​niuch, nikt inny, a z nim Ger​ry i Jeff. Miło ich wi​dzieć, nie? Do​brze bę​dzie za​po​mnieć o sta​rych pro​ble​mach, nie? – Eee… noo… – wy​ją​ka​li nie​pew​nie Paul i Ge​rald Ry​bo​rze​ko​wie, da​lej z rę​ka​mi na dzi​dach. – I co tam sły​chać te​raz w Ro​dzi​nie? – za​py​ta​łem. – Ca​ro​li​ne da​lej jest Gło​wą, praw​da? – Ca​ro​li​ne? Eee… tak – po​wie​dział Ge​rald, zer​ka​jąc na Pau​la. – A jak na​sza mama? – za​py​tał Ger​ry. – Sue Czer​wo​niuch. Wszyst​ko u niej w po​rząd​ku, nie wie​cie? – W po​rząd​ku – od​po​wie​dział Paul. – A da​lej nas tam nie​na​wi​dzi​cie, jak to jest? – za​py​ta​łem. Po​pa​trzy​li po so​bie, jak​by ich coś bo​la​ło. – Oj, nie, nie… – za​czę​li. Na fiu​ty Toma i Har​ry’ego, dziw​nie to wszyst​ko wy​glą​da​ło, dziw​nie dziw​nie, ale ja​koś nie mo​głem uchwy​cić, o co wła​ści​wie cho​dzi. Kie​dy zje​dli​śmy mię​so, któ​rym nas po​czę​-

sto​wa​li, a oni za​czę​li kłaść się spać zgod​nie ze swo​im cza​sem, od​mó​wi​łem M eh mę​to​wi, któ​ry za​pro​po​no​wał mi miej​sce w któ​rymś sza​ła​sie. Roz​ło​ży​li​śmy się gdzie in​dziej, tro​chę da​lej od nich, tak że​by​śmy mo​gli tro​chę od​po​cząć, ma​jąc za ple​ca​mi so​lid​ną ska​łę, i że​by​śmy do​brze wi​dzie​li, kto do nas pod​cho​dzi. – Nie jest aż tak zim​no, obej​dzie​my się bez sza​ła​su – wy​ja​śni​łem lu​dziom z Wy​so​kich Drzew – a poza tym my mie​li​śmy inne wsta​nia niż wy. Bę​dzie nam tam wy​god​niej, bę​dzie​my mo​gli so​bie po​ga​dać, coś po​ro​bić, tak żeby wam nie prze​szka​dzać. Po​wie​dzia​łem Ger​ry’emu i Jef​fo​wi. że będę pil​no​wać pierw​szy, ale wła​ści​wie nikt z nas się jesz​cze nie po​ło​żył, gdy po go​dzi​nie usły​sze​li​śmy, że ktoś do nas idzie. Zła​pa​li​śmy za dzi​dy. Ale to nie był Meh​met, Dave, John​ny, czy ci mło​dzi Ry​bo​rze​ko​wie, jak się spo​dzie​wa​łem, pod​kra​da​ją​cy się do nas z lam​par​ci​mi no​ża​mi. To była Ju​lie. – Hej, Jeff, po​śli​zgasz się ze mną? Do​my​śla​łem się, że za wie​le atrak​cji tu na gó​rze nie mie​li. Było tu zim​no, nic się nie dzia​ło, a kie​dy nie mie​li go​ści, poza ma​ły​mi dzieć​mi mo​gli po​ga​dać tyl​ko z czwór​ką in​nych lu​dzi. – Z przy​jem​no​ścią, Ju​lie – od​po​wie​dział. I za​czął to z nią ro​bić, tu na miej​scu, za ska​ła​mi, po​wo​li, po​wo​li i de​li​kat​nie – i ci​cho ci​cho, jak za​wsze, kie​dy w po​bli​żu są inni lu​dzie – a po​tem trzy​mał Ju​lie w ra​mio​nach, le​że​li na skó​rach i roz​ma​wia​li, szep​tem, że​by​śmy z Ger​rym mo​gli spać. Lecz ja nie spa​łem. Le​ża​łem i na​słu​chi​wa​łem ich roz​mo​wy, a wo​kół bu​cza​ły te dziw​ne drze​wa. Prze​waż​nie mó​wi​li zbyt ci​cho, że​bym mógł zro​zu​mieć sło​wa, raz jed​nak Jeff tro​chę pod​niósł głos, nie ze zło​ści (on się pra​wie ni​g​dy nie zło​ścił), ale żeby coś sta​now​czo pod​kre​ślić. – Ju​lie, oni bro​ni​li mnie i Tiny! – po​wie​dział. – Nie zro​bi​li tego bez po​wo​du! Do​brze o tym wiesz! Po​tem już nic do mnie nie do​le​cia​ło, ale po ja​kimś cza​sie usły​sza​łem, że Ju​lie za​czy​na szlo​chać, a Jeff ją po​cie​sza. Dla​te​go wła​śnie dziew​czy​ny go uwiel​bia​ły – nie tyl​ko za pięk​ne oczy, twarz, zło​te wło​sy i dłu​gie, de​li​kat​ne pal​ce, nie tyl​ko za to, że mógł się śli​zgać i śli​zgać, póki nie mia​ły dość. Tak​że za jego czu​łość. Ja​kąś go​dzi​nę póź​niej w któ​rymś z ka​mien​nych sza​ła​sów roz​pła​ka​ło się dziec​ko i Ju​lie po​zna​ła, że to jej. – Na na​zwy Mi​cha​ela, Jeff – szep​nął Ger​ry z za​zdro​ścią, kie​dy po​szła. – Jak ty to, kur​na, ro​bisz? Ale Jeff miał bar​dziej nie​po​ko​ją​ce no​wi​ny. – John, Ger​ry, słu​chaj​cie – szep​nął. – Meh​met był na dole, w Ro​dzi​nie. Nie tak daw​no po na​szym odej​ściu. Po​dob​no te​raz o wszyst​kim w Ro​dzi​nie na​praw​dę de​cy​du​je tyl​ko Da​vid Czer​wo​niuch. Ma całą gru​pę mło​dych lu​dzi, tak zwa​nych Straż​ni​ków, któ​rzy każą lu​dziom ro​bić, co on mówi, a Ca​ro​li​ne już się w ogó​le nie li​czy. Ju​lie mówi, że Meh​met do​ga​dał się z Da​vi​dem, że chce z po​wro​tem mieć do​bre sto​sun​ki z Ro​dzi​ną. Nie wie, o co do​kład​nie cho​dzi​ło, i jest prze​ko​na​na, że Meh​met nie wszyst​ko im po​wie​dział. Do​my​śla się, że obie​cał, że po​mo​że im do was tra​fić. Jej i resz​cie z Wy​so​kich Drzew Meh​met po​wie​dział tyl​ko jed​no: że Da​vid da​lej chce za​bić was obu i Har​ry’ego. Cały czas po​wta​rza, że chce was na​dziać na kol​ce, że​by​ście się spa​li​li jak Je​zus, za to, że za​bi​li​ście Meta, Di​xo​na

i Joh​na Pod​nie​bie​skie​go. Ju​lie mó​wi​ła jesz​cze, że Meh​met po​wie​dział Da​vi​do​wi o pier​ście​niu An​ge​li. Po​dob​no Da​vid za to też cię nie​na​wi​dzi, za to, że za​trzy​ma​łeś go dla sie​bie. – Cho​ler​ny Meh​met Nie​to​perz – po​wie​dzia​łem, chwy​ta​jąc dzi​dę i zry​wa​jąc się na nogi. – Mały, kłam​li​wy peł​zak. – W wy​obraź​ni wi​dzia​łem tego ol​brzy​mie​go nie​to​pe​rza na szczy​cie drze​wa i peł​za​ka skra​da​ją​ce​go się ku nie​mu w kłę​bach pary. – Idę i zro​bię go na miej​scu – po​wie​dzia​łem. – Za​bi​ję go, za​nim nam na​ro​bi jesz​cze więk​szych kło​po​tów. – To nic nie da – po​wie​dział Jeff. – Za​bi​cie ko​lej​nej oso​by nic nie da. I ra​cja, mu​sia​łem przy​znać, że to nic nie da. Chy​ba że​bym za​bił wszyst​kich tu​taj: dwóch chło​pa​ków Ry​bo​rze​ków, John​ny ego, Dave’a, An​gie, Ju​lie i wszyst​kie ich dzie​ci. Ina​czej za​wsze zo​sta​nie ktoś, kto po​wie Ro​dzi​nie, że tu by​li​śmy i że nasz obóz jest cał​kiem nie​da​le​ko, gdzieś tuż za skal​nym grzbie​tem. – John, nie wszy​scy w Ro​dzi​nie są two​imi wro​ga​mi – na​po​mniał mnie Jeff. – Ani nie wszy​scy tu​taj, już nie. Ale je​śli zno​wu za​bi​jesz, bę​dziesz mieć wię​cej wro​gów, praw​da? Co​raz ła​twiej bę​dzie lu​dziom wi​dzieć w to​bie tyl​ko za​bój​cę i nic in​ne​go, ta​kie​go lam​par​ta, któ​re​go trze​ba za​bić. W koń​cu to ty pierw​szy na Ede​nie za​bi​łeś czło​wie​ka. Ger​ry tyl​ko sie​dział na skó​rze do spa​nia i ga​pił się na nas. To go prze​ra​sta​ło. To były trud​ne spra​wy do​ro​słych, po​mię​dzy mną i jego młod​szym bra​tem. – Na oczy Geli – mruk​ną​łem, kie​dy tro​chę się za​sta​no​wi​łem. – To ja wszyst​ko znisz​czy​łem, praw​da? Za​nim wrzu​ci​łem te ka​mie​nie do stru​mie​nia, też nie było ide​al​nie, ale co się po​tem po​ro​bi​ło! Roz​bi​łem Eden na ka​wał​ki! Od każ​dej rze​czy, któ​ra się sta​nie, roz​cho​dzi się we wszyst​kie stro​ny masa róż​nych hi​sto​rii. Gdy tyl​ko ja​kaś chwi​la mi​nie, każ​dy za​czy​na o niej opo​wia​dać i pa​mię​tać ją na swój spo​sób. Nie​któ​re hi​sto​rie żyją dłu​go, inne wy​mie​ra​ją i ni​g​dy z góry nie wia​do​mo, któ​ra prze​ży​je, a któ​ra nie. Wcze​śniej ni​g​dy nie przy​szło mi do gło​wy, że hi​sto​ria Joh​na Czer​wo​niu​cha może zo​stać za​pa​mię​ta​na jako hi​sto​ria o słyn​nym za​bój​cy, pierw​szym czło​wie​ku na Ede​nie, któ​ry zro​bił in​ne​go czło​wie​ka. Te​raz na​gle tak mi się w gło​wie za​ry​so​wa​ła. Wi​dzia​łem już, jak się bę​dzie o tym w przy​szło​ści opo​wia​dać. John, czło​wiek-lam​part. John, któ​ry za​bił lam​par​ta i zjadł jego ser​ce, a to ser​ce ja​koś wkra​dło się w nie​go i za​stą​pi​ło jego wła​sne; John śpie​wał słod​ko i zdra​dli​wie jak lam​part, obie​cy​wał pięk​ne rze​czy i na​ma​wiał lu​dzi, żeby wszyst​ko zo​sta​wi​li i po​szli ra​zem z nim. I po​szli, a on za​pro​wa​dził ich na śmierć. Bo śmierć szła za nim. Roz​cho​dzi​ła się od nie​go jak fale po sta​wie, jak ta​kie złe fale. W koń​cu jed​nak dziel​ny Da​vid Czer​wo​niuch wy​tro​pił go i zro​bił, tak jak się po​lu​je na lam​par​ta, któ​ry cho​dzi ci za pło​tem i ob​ser​wu​je ba​wią​ce się w środ​ku dzie​ci. Dziel​ny brzyd​ki Da​vid i jego Straż​ni​cy do​pa​dli go i świat zno​wu stał się bez​piecz​ny, a w Ro​dzi​nie zno​wu za​pa​no​wa​ła jed​ność. – John, nie, ty ni​cze​go nie roz​bi​łeś, ty to otwo​rzy​łeś – po​wie​dział Jeff. – Dla​te​go wszy​scy za tobą po​szli. Bo trze​ba to było otwo​rzyć. To się mu​sia​ło stać. – Spoj​rzał na mnie swo​imi wiel​ki​mi, głę​bo​ki​mi ocza​mi, kła​dąc mi dło​nie na ra​mio​nach. Przy​znam, że pra​wie się roz​pła​ka​łem. – Ale – do​dał – to nie zna​czy, że cza​sa​mi nie po​peł​niasz błę​dów. Kiw​ną​łem gło​wą. – Le​piej stąd chodź​my – po​wie​dzia​łem. – Wsia​daj​my na ko​zły i zbie​raj​my się z po​wro​tem na Ciem​no. Ger​ry spoj​rzał na bra​ta; oczy miał rów​nie wiel​kie i ła​god​ne jak on, ale cał​kiem po​zba​-

wio​ne głę​bi. Cze​kał na jego zda​nie. Jeff po​krę​cił gło​wą. – To nie bę​dzie do​brze, wiesz, John? Meh​met do​my​śli się, że coś wie​my. Do​my​śli się, że ktoś mu​siał nam coś po​wie​dzieć, co nas aż tak wy​stra​szy​ło, że czym prę​dzej od​je​cha​li​śmy. Je​śli chce​my tego unik​nąć, mu​si​my zo​stać, póki się wszy​scy nie obu​dzą. Niech we​zmą skó​ry gła​dzia​ka i owo​ce, któ​re przy​nie​śli​śmy, a my w za​mian weź​mie​my tro​chę czar​nosz​kła, któ​re do​sta​li od Ro​dzi​ny. A po​tem po​wie​my im, że nie​dłu​go nie​dłu​go zno​wu przyj​dzie​my z wi​zy​tą, uści​ska​my się, uca​łu​je​my, po​że​gna​my się i pój​dzie​my. Ger​ry wy​trzesz​czył na mnie oczy. Par​sk​ną​łem śmie​chem. – Nie wie​dzia​łem, Jeff, że po​tra​fisz być taki pod​stęp​ny. Ku mo​je​mu za​sko​cze​niu, Jeff zwie​sił gło​wę. Na​praw​dę nie cier​piał kłamstw i pod​stę​pów. – Wiem, wiem. Ale chy​ba nie mamy wy​bo​ru. Spoj​rze​li​śmy na dziw​ne, wy​so​kie drze​wa, bu​czą​ce i świe​cą​ce, na nur​ku​ją​ce i śmi​ga​ją​ce mię​dzy wy​so​ki​mi ga​łę​zia​mi nie​to​pe​rze i prze​lot​ki. – Je​ste​śmy tu – mruk​nął Jeff, jak​by przy​po​mi​nał so​bie ja​kąś praw​dę, któ​ra po​zo​sta​nie praw​dą, choć​by​śmy nie wia​do​mo ile oszu​ki​wa​li się na​wza​jem. – Je​ste​śmy tu na​praw​dę. Do​tkną​łem pier​ście​nia Geli na ma​łym pal​cu, po​czu​łem, jaki jest twar​dy, po​krę​ci​łem nim tro​chę. Naj​dziw​niej​sze było to, że wszy​scy i tak by​li​śmy sio​stra​mi i brać​mi. Ja, Meh​met, Da​vid Czer​wo​niuch – każ​dy na Ede​nie po​cho​dził z tego sa​me​go ojca i tej sa​mej mat​ki. Kie​dy więc Meh​met i resz​ta za​czę​li się ru​szać, pod​kła​dać do ognia i przy​go​to​wy​wać na na​stęp​ne wsta​nie, po​de​szli​śmy do nich, jak gdy​by ni​g​dy nic. – Mu​si​my wra​cać do na​szych – po​wie​dzia​łem Meh​me​to​wi. – Dłu​go dłu​go szli​śmy tu do was i jak się szyb​ko nie po​ka​że​my z po​wro​tem, jesz​cze po​my​ślą, że do​padł nas śnież​ny lam​part. Ale może czymś się wy​mie​ni​my? Mamy te skó​ry, zo​bacz​cie, jak skó​ry weł​nia​ków, tyl​ko gład​kie. I owo​ce, ja​kie były w Okrą​głej Do​li​nie. Co mo​że​cie nam za to dać? I po​szli​śmy z po​wro​tem na górę, na Ciem​no. Szli​śmy, aż do​tar​li​śmy do grzbie​tu z wi​do​kiem na Sze​ro​ki Las. – No po​patrz! – po​wie​dzia​łem. – Już stąd wi​dać dym z na​sze​go ogni​ska. Mogą nas ła​two zna​leźć. Po​wie​trze było nie​ru​cho​me i dym piął się pro​sto do góry jak pień drze​wa, ja​sny i bia​ły w świe​tle lam​pek Sze​ro​kie​go Lasu. Obej​rza​łem się. Na śnież​nym zbo​czu pod nami wi​dać było trzy plam​ki świa​tła – lamp​ki trzech weł​nia​ków. To był Meh​met i dwóch in​nych. Cały czas szli za nami, pa​trzy​li, w któ​rą stro​nę pój​dzie​my. Wy​star​czy​ło​by, żeby we​szli na ten grzbiet – stąd bez pro​ble​mu zo​ba​czy​li​by cały Sze​ro​ki Las, i dym z na​sze​go ogni​ska, ład​nie oświe​tlo​ny ogniem i lamp​ka​mi do​oko​ła. A wte​dy Meh​met do​wie się, gdzie miesz​ka​my, i że kła​ma​li​śmy, mó​wiąc, że to da​le​ko stąd.

44.

Tina Kol​czak

John, kie​dy wró​cił z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, był tak dum​ny dum​ny, że aż go roz​sa​dza​ło. Daw​no taki nie był. Miał z po​wro​tem całą swo​ją wła​dzę. Do​kład​nie wie​dział, co trze​ba zro​bić i jak wszyst​kich za sobą po​cią​gnąć. A co naj​śmiesz​niej​sze, nie miał do​brych wia​do​mo​ści. Przy​niósł złe złe wie​ści, ale był za​do​wo​lo​ny za​do​wo​lo​ny. Cał​kiem jak wte​dy, kie​dy na Do​li​nę Wy​so​kich Drzew spadł śnieg – on po​trze​bo​wał pro​ble​mów, z któ​ry​mi mógł​by so​bie ra​dzić. – Mu​si​my stąd odejść – po​wie​dział nam. – Da​vid Czer​wo​niuch i jego ban​da mogą tu nie​dłu​go po nas przyjść. Mu​si​my odejść stąd na tyle da​le​ko, że z grzbie​tu gór nie bę​dzie wi​dać na​sze​go dymu. Tu​taj mogą przyjść w dwa​na​ście wstań, je​śli się na​praw​dę przy​ło​żą. Obej​rzał się tam, skąd przy​szli we trój​kę. Był ziąb i Gwiezd​ny Wir wy​peł​niał nie​bo, ja​sny ja​sny i wiel​ki jak cały świat. Wy​raź​nie od​ci​nał się od nie​go czar​ny cień Śnież​ne​go Ciem​na. – Nie bę​dzie​my cią​gle od nich ucie​kać – po​wie​dział. – Przyj​dzie taki czas, że się od​wró​ci​my i zmie​rzy​my z nimi. I je​śli bę​dzie wte​dy trze​ba, kie​dy przyj​dzie ten czas, bę​dzie​my wal​czyć z Da​vi​dem i jego ban​dą i po​ko​na​my ich. Ale na ra​zie nie je​ste​śmy na to go​to​wi. Jest nas tyl​ko szes​na​ścio​ro, nie li​cząc ma​łych dzie​ci, a on może ze sobą przy​pro​wa​dzić z pięć​dzie​się​ciu sześć​dzie​się​ciu do​ro​słych męż​czyzn i ob​rost​ków, z czar​nosz​kla​ny​mi dzi​da​mi, łu​ka​mi i w ogó​le. Na to nie je​ste​śmy go​to​wi. Przyj​dzie jed​nak ta​kie wsta​nie, kie​dy bę​dzie nas wię​cej, kie​dy znaj​dzie​my wła​sne czar​nosz​kło, i wte​dy… – I wte​dy – do​koń​czy​ła Gela z wes​tchnie​niem – bę​dzie dużo dużo za​bi​ja​nia. Dużo dużo czer​wo​nej czer​wo​nej krwi. John, niech mnie fiut Har​ry’ego, nie mu​sisz prze​pra​szać, że ka​żesz nam ucie​kać. Na Ede​nie jest chy​ba do​syć miej​sca dla lu​dzi, któ​rzy chcą się zro​bić na​wza​jem, żeby mo​gli się ro​zejść w dwie stro​ny i nie wcho​dzić so​bie w dro​gę? – No wła​śnie, i mo​że​cie prze​stać ga​dać o za​bi​ja​niu? – wtrą​ci​ła się Cla​re. – Co so​bie po​my​ślą bied​ny Li​sek i Gwiazd​ka, co? Dwój​ka dzie​ci słu​cha​ła uważ​nie z ze​sztyw​nia​ły​mi twa​rza​mi. Bie​dac​twa. Kie​dy my by​li​śmy mali, nic ta​kie​go nie było. Ja​sne, ba​li​śmy się cza​sa​mi lam​par​tów albo peł​za​ków, albo na​wet do​ro​słych, któ​rzy byli wście​kli albo nie​mi​li, ale ni​g​dy ni​g​dy nie my​śle​li​śmy, że inni lu​dzie mogą przyjść i umyśl​nie nas zro​bić.

– Trze​ba za​brać, co się da – po​wie​dział John – skó​ry, czar​nosz​kło, dzi​dy, wszyst​ko. Za​ła​do​wać na ko​zły albo po​nieść na ple​cach. Pój​dzie​my w tam​tą stro​nę – sta​nął twa​rzą do Ciem​na i po​ka​zał za sie​bie, na lewo – po​mię​dzy wzgó​rza​mi a Sta​wem Świat, ale naj​pierw po​dej​dzie​my do Sta​wu Świat i pój​dzie​my nad jego brze​giem. Bę​dzie​my iść dzie​sięć wstań. Wte​dy znaj​dzie​my się wy​star​cza​ją​co da​le​ko od gór. Po​tem już nie trze​ba bę​dzie iść tak szyb​ko, ale co parę wstań zno​wu się tro​chę ru​szy​my, żeby być na​praw​dę da​le​ko da​le​ko. Wte​dy bę​dzie​my bez​piecz​ni przez wie​le łon, gdzieś nad Sta​wem Świat, da​le​ko stąd. Jak ze​chce​my, to na​wet po​ro​bi​my so​bie ło​dzie i wy​my​śli​my, jak prze​pły​nąć przez tę wodę. I bę​dzie​my mie​li ko​lej​ne miej​sce, gdzie bę​dzie​my mo​gli uciec, je​śli bę​dzie taka po​trze​ba. No tak, mo​że​my być bez​piecz​ni, po​my​śla​łam, ale to​bie to nie bę​dzie od​po​wia​da​ło. Zno​wu za​czniesz się nu​dzić. Zno​wu zro​bisz coś ta​kie​go, żeby ży​cie sta​ło się bar​dziej emo​cjo​nu​ją​ce, tak jak te​raz zro​bi​łeś – idąc do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew i wty​ka​jąc kij w mro​wi​sko. Do​kład​nie tak, jak się oba​wia​li​śmy. Ale nie po​wie​dzia​łam tego na głos. Mu​sie​li​śmy prze​cież iść. Niech mnie fiut Toma, nie chcia​ła​bym tu być, kie​dy z Ciem​na przyj​dzie Da​vid Czer​wo​niuch i jego lu​dzie, a już na pew​no nie chcia​ła​bym, żeby moje ma​lu​chy wi​dzia​ły, co oni nam ro​bią. Mu​sie​li​śmy za​dzia​łać. I na​tu​ral​nie, trze​ba było przy​znać, że w skła​nia​niu lu​dzi do dzia​ła​nia to John jest do​bry dóbr)’. Za​czę​li​śmy pa​ko​wać rze​czy, po​rząd​ko​wać je, za​sta​na​wiać się, ile da się po​nieść na ple​cach albo za​ła​do​wać na sie​dem weł​nia​ków, któ​re uda​ło nam się wy​cho​wać na ko​nie. Nie było tego za wie​le, zwłasz​cza że na jed​nym mu​siał je​chać Jeff, trze​ba było nieść dwu​nast​kę ma​łych dzie​ci i za​brać żar na ko​rze, żeby móc roz​pa​lać ogień, nie tra​cąc na to ca​łych wstań. W jed​no wsta​nie spa​ko​wa​li​śmy wszyst​ko, co mo​gli​śmy wziąć, i by​li​śmy go​to​wi, żeby opu​ścić nasz obóz nad El Sta​wem, tę wiel​ką pu​stą prze​strzeń oto​czo​ną pło​tem Joh​na, któ​rą do​pie​ro co za​czy​na​li​śmy wy​peł​niać. – Wie​cie, co mnie de​ner​wu​je? – po​wie​dzia​ła Gela. – Że Da​vid i jego ban​da przyj​dą tu przez góry, znaj​dą to miej​sce i przy​własz​czą je so​bie. Od​wa​li​li​śmy za nich całą ro​bo​tę. Pew​nie tak bę​dzie. Z tego, co sły​sze​li John, Ger​ry i Jeff w Wy​so​kich Drze​wach, Ro​dzi​na z miłą chę​cią przy​własz​czy​ła so​bie wszyst​kie po​my​sły Joh​na i resz​ty, mimo że wcze​śniej nas za nie po​tę​pi​ła – sami te​raz cho​wa​li ko​zły na ko​nie; sami ro​bi​li sto​po​skó​ry, gło​wo​skó​ry i ple​co​skó​ry. To cze​mu nie mie​li​by mieć wła​sne​go obo​zu w Sze​ro​kim Le​sie? Ale zresz​tą, co za róż​ni​ca, nie? Jak przyj​dą, daw​no nas tu nie bę​dzie. *** Szli​śmy po​wo​li przez las, po dro​dze po​lu​jąc i zbie​ra​jąc. Drze​wa do​oko​ła ro​bi​ły hmrnmmmmmm. Gwiezd​ni​ki wo​ła​ły do sie​bie. Dwa trzy razy sły​sze​li​śmy śpie​wa​ją​ce​go gdzieś da​le​ko lam​par​ta. Raz mi​nę​li​śmy dwój​kę tych ogrom​nych, po​wol​nych zwie​rząt, któ​re John na​zwał No​ca​rza​mi, a trzy czte​ry razy prze​cię​li​śmy sze​ro​kie, ciem​ne ścież​ki, któ​re ro​bi​ły w le​sie, po​wo​li zże​ra​jąc wszyst​kie świe​cą​ce kwia​ty na drze​wach i na zie​mi. Moż​na było się do​my​ślać, jak sta​ra jest taka ścież​ka, po licz​bie kwia​tów, któ​re zdą​ży​ły od​ro​snąć. Szli​śmy wol​no wol​no. Mie​li​śmy dużo rze​czy do nie​sie​nia, w tym wszyst​kie ma​lu​chy

poza Li​sem i Kwiat​kiem, któ​rzy tro​chę szli, tro​chę je​cha​li ra​zem na koź​le, a po​tem zno​wu tro​chę szli. Dru​gie​go wsta​nia, po ja​kichś trzech czte​rech go​dzi​nach, po​szłam na przód wy​pra​wy, nio​sąc na ple​cach mo​je​go ma​łe​go Pe​te​ra w no​si​deł​ku ze skó​ry. John już tam był, szedł obok Jef​fa na Bu​nie, z Ger​rym tuż za nimi. Miał w ra​mio​nach moją Gwiazd​kę. Smacz​nie spa​ła, a on od cza​su do cza​su po​chy​lał się i ca​ło​wał ją w głów​kę. Sko​ro zno​wu za​czę​ło się coś dziać, wy​glą​da​ło, że wy​ba​czył jej, że być może jest dziec​kiem Mike’a, a nie jego – i przy​po​mniał so​bie, że uwiel​bia słod​ki, świe​ży za​pach jej wło​sów. – Wła​ści​wie to cze​mu w ogó​le mie​li​by​śmy się za​trzy​my​wać w jed​nym miej​scu? – za​py​ta​łam go. – Mo​gli​by​śmy cały czas po​wo​li iść na​przód. John roz​pro​mie​nił się. Był w do​brym do​brym hu​mo​rze, czuł wiel​ką wiel​ką ulgę, że od​cho​dzi​my z tego miej​sca, któ​re so​bie urzą​dzi​li​śmy nad El Sta​wem. Na szy​ję Toma, pra​co​wał nad tym ogrom​nym pło​tem przez tyle wstań, cią​gle po​dra​pa​ny i po​ka​le​czo​ny, umę​czo​ny, a te​raz bez żalu zo​sta​wił go za sobą. Naj​le​piej czuł się w dro​dze. – Te​raz mó​wisz z sen​sem, Tina – po​wie​dział ze śmie​chem. – To mo​gło​by się spraw​dzić, nie? Na przy​kład, każ​de​go wsta​nia przejść się parę go​dzin, żeby mieć czas na po​lo​wa​nie, zbie​ra​nie i od​po​czy​nek? Wy​star​czy, że​by​śmy mie​li parę wię​cej ko​złów do jaz​dy i nie​sie​nia rze​czy i spo​koj​nie da​li​by​śmy radę, nie mu​sie​li​by​śmy się ni​g​dzie za​trzy​my​wać. Prze​szli​śmy ka​wa​łek. – Wiesz co, Tina – do​dał po dłuż​szym na​my​śle – na​praw​dę masz ra​cję. Świet​nie by było tak cały czas iść na​przód. – Rzad​ko się sły​sza​ło, żeby był tak chęt​ny dys​ku​to​wać nad czymś, co mu pod​su​nę​ła inna oso​ba. – Ale nie bę​dzie​my cały czas iść w tam​tą stro​nę – cią​gnął. – Wcze​śniej czy póź​niej trze​ba bę​dzie za​wró​cić i zmie​rzyć się z nimi. To zna​czy, kie​dy bę​dzie nas tro​chę wię​cej. Jak bę​dzie​my sil​niej​si. Jak bę​dzie​my go​to​wi. Nie moż​na tak cały czas ucie​kać. Wzru​szy​łam ra​mio​na​mi. Cze​mu mie​li​by​śmy za​wra​cać? I zmie​rzyć się z nimi? Osiem dzie​więć wstań dro​gi stąd, w Okrą​głej Do​li​nie, M eh met już pew​nie po​ga​dał z Da​vi​dem Czer​wo​ni uchem. Te​raz, albo za​raz, Da​vid i jego Straż​ni​cy za​czną się zbie​rać – we​zmą czar​nosz​kla​ne dzi​dy, łuki i strza​ły, noże, kije, wsią​dą na ko​zły i po​ja​dą na górę do Do​li​ny Wy​so​kich Drzew, a po​tem na gór​ski grzbiet jesz​cze wy​żej. Kie​dy tam do​trą, spoj​rzą z góry na Sze​ro​ki Las, tak samo jak my Będą zdu​mie​ni zdu​mie​ni, tak jak my, śli​na na​pły​nie im do ust na samą myśl o ta​kiej ilo​ści miej​sca i ła​twe​go do zdo​by​cia mię​sa. Ale po​tem przy​po​mną so​bie, po co przy​je​cha​li, i prze​sta​ną po​dzi​wiać Sze​ro​ki Las sam z sie​bie, a za​czną szu​kać szu​kać szu​kać na​szych śla​dów. Przy​ja​dą na ko​złach, któ​re były po​my​słem Jef​fa, i przej​dą dro​gą, któ​rej nikt ni​g​dy by nie po​ko​nał, gdy​by nie John, lecz im to nie bę​dzie spra​wia​ło żad​nej róż​ni​cy. Wy​ko​rzy​sta​ją wszyst​ko, co od​kry​li​śmy, żeby ści​gać nas za to, że śmie​li​śmy to od​kryć. Nie mia​łam wąt​pli​wo​ści, że te​raz, kie​dy Ca​ro​li​ne po​szła w od​staw​kę, Da​vid Czer​wo​niuch na​praw​dę na​dział​by Joh​na na kol​ce kol​cza​ka, gdy​by tyl​ko miał oka​zję – i pa​trzył, jak pali mu się skó​ra od go​rą​cej kory – tak jak cią​gle po​wta​rzał. Nie mia​łam też wąt​pli​wo​ści, że gdy​bym ja wpa​dła mu w ręce, zro​bił​by mi to, co zro​bił​by mi Di​xon Pod​nie​bie​ski, gdy​by John i resz​ta nie wró​ci​li i go nie po​wstrzy​ma​li. Przy​trzy​mał​by mnie, wszedł​by we mnie na siłę i wy​try​snął we mnie swo​im mle​kiem, po to, żeby po pro​stu po​ka​zać, że ma wła​dzę, a

ja nie mam, choć je​stem ład​na, a on pa​skud​ny i brzyd​ki. I je​śli nikt go nie po​wstrzy​ma, na tym się nie skoń​czy. Zro​bi to jesz​cze raz i jesz​cze raz, i jesz​cze, aż mnie zu​ży​je i wy​rzu​ci, jak pu​stą łu​pi​nę od owo​cu bie​la​ka, z któ​rej wy​ja​dło się cały słod​ki miąższ. Cze​mu mie​li​by​śmy sta​wiać im czo​ło, my​śla​łam. To jak z wła​snej woli pa​ko​wać ręce w otwór od​de​cho​wy, w któ​rym czai się peł​zak, albo zmu​szać się do prze​łknię​cia ka​wał​ka gów​na. Nie, po​my​śla​łam, nie, po pro​stu pój​dzie​my so​bie da​lej i da​lej. Przy​szło mi na​wet do gło​wy, że i na wio​sło​wa​nie przez Staw Świat bym się zgo​dzi​ła, gdy​by tak było trze​ba. Wła​ści​wie to zgo​dzi​ła​bym się na każ​dy plan, któ​ry od​wiódł​by Joh​na od po​my​słu, żeby za​wró​cić i sta​wić czo​ło Da​vi​do​wi. Po​tem jed​nak zmie​nił mi się na​strój i po​my​śla​łam, że im da​lej odej​dzie​my od Okrą​głej Do​li​ny, tym da​lej bę​dzie​my tak​że od wszyst​kich in​nych lu​dzi, od tych do​brych, na przy​kład mo​jej mamy albo mi​łej nie​to​pyszcz​ki Sue Czer​wo​niuch i ca​łej resz​ty Ro​dzi​ny, kom​plet​nie nie​po​dob​nej do Da​vi​da Czer​wo​niu​cha. I choć, od​kąd ode​szli​śmy od Gar​dła Zim​nej Ścież​ki, w ogó​le ich nie wi​dzie​li​śmy, smut​no smut​no było my​śleć, że pój​dzie​my aż tak da​le​ko, że nie bę​dzie już żad​nej moż​li​wo​ści kon​tak​tu. Tak, i trze​ba było jesz​cze pa​mię​tać o Zie​mi. Okrop​nie okrop​nie było my​śleć, że Zie​mia po nas przy​by​wa i nie po​tra​fi nas zna​leźć, bo po​szli​śmy za da​le​ko – tak że Da​vid i wszy​scy inni wra​ca​ją do tego świe​tli​ste​go świa​ta, a na​sza garst​ka zo​sta​je, jak wte​dy Tom​my i An​ge​la, sama sama na ciem​nym ciem​nym Ede​nie. Te​raz zro​zu​mia​łam, cze​mu John chciał za​wró​cić i sta​wić im czo​ło. Tu nie cho​dzi​ło tyl​ko o wal​kę i za​bi​ja​nie. Tro​chę tak, ale nie tyl​ko. Cho​dzi​ło tak​że o kon​takt. Na​wet wal​ka była ja​kimś kon​tak​tem. – Jeff wła​śnie mó​wił, że może po​win​ni​śmy ja​koś zła​pać parę mło​dych lam​par​tów i wy​cho​wać je jak te ko​zły, żeby nas bro​ni​ły – po​wie​dział, oglą​da​jąc się na mnie, cie​kaw, co my​ślę. – War​to by​ło​by spró​bo​wać, nie my​ślisz? Z ko​zła​mi się uda​ło, cze​mu mia​ło​by się nie udać z lam​par​ta​mi? Nie spo​dzie​wał się tego, że zła​pię go za szy​ję i po​ca​łu​ję. I tym ra​zem mi po​zwo​lił. Roz​luź​nił się, za​śmiał i od​wza​jem​nił po​ca​łu​nek. – A inny po​mysł, co mie​li​śmy z Jef​fem, to auta – po​wie​dział. – Pa​mię​tasz to Auto, któ​re Naj​star​si mie​li w Ro​dzi​nie, z ta​ki​mi czte​re​ma kół​ka​mi? Pew​nie, jak​by po​my​śleć, da​ło​by się zro​bić ta​kie śnież​ne sa​nie z kół​ka​mi, do cią​gnię​cia przez ko​zły, żeby je​cha​ły i wio​zły róż​ne rze​czy, na​wet kie​dy w ogó​le nie ma śnie​gu. A po​tem za​czął ga​dać o tym, żeby zła​pać ma​łe​go no​ca​rza i z nie​go zro​bić ko​nia. – Po​myśl tyl​ko, ile coś ta​kie​go mo​gło​by udźwi​gnąć! – po​wie​dział, oglą​da​jąc się na mnie, żeby spraw​dzić, czy in​te​re​su​je mnie to tak, jak jego. Za​śmia​łam się i znów go po​ca​ło​wa​łam, a po​tem zo​sta​łam tro​chę w tyle, żeby za​ga​dać z Di​xem i po​pro​sić go, żeby po​niósł tro​chę Pe​te​ra, któ​ry był już duży i za cięż​ki, że​bym mo​gła go dłu​żej no​sić. Dwa wsta​nia póź​niej do​szli​śmy do Sta​wu Świat. Ja by​łam nad nim trzy czte​ry razy od​kąd John go od​krył, ale zo​ba​czyć go, a iść wzdłuż jego brze​gu to coś zu​peł​nie in​ne​go. Do​pie​ro idąc, czu​ło się, jaki na​praw​dę jest wiel​ki wiel​ki. Moż​na było wę​dro​wać brze​giem przez całe wsta​nie i ani nie do​szło się do koń​ca, ani się tego koń​ca nie zo​ba​czy​ło, a fale na sta​wie były jak po​ło​wa wzro​stu do​ro​słe​go czło​-

wie​ka, jak ru​cho​me góry lśnią​cej wody, w któ​re moż​na było zaj​rzeć i zo​ba​czyć pły​wa​ją​ce w środ​ku świe​cą​ce ryb​ki. Na ko​niec prze​wra​ca​ły się na ska​ły i spie​nia​ły w bia​łe bą​ble, za​ła​mu​ją​ce świa​tło pod​wod​nych ro​ślin i zwie​rząt. Był to staw, któ​ry cią​gnął się w dru​gą stro​nę, da​le​ko da​le​ko, ła​god​nie świe​cąc w od​da​li, ale nie do​cie​rał do dru​gie​go brze​gu, jak wszyst​kie inne sta​wy, któ​re wi​dzie​li​śmy. Prze​ciw​nie, wy​da​wa​ło się, że do​ty​ka kra​wę​dzi tego czar​ne​go, peł​ne​go gwiazd nie​ba, dłu​gą, pro​stą li​nią. Ale nie mógł tak na​praw​dę go do​ty​kać. Ta li​nia to był sam nasz ciem​ny Eden, za​krzy​wia​ją​cy się i ukry​wa​ją​cy przed nami jesz​cze wię​cej wspa​nia​łych rze​czy. Prze​szli​śmy już pół wsta​nia, kie​dy do​szli​śmy do miej​sca, gdzie ska​ły prze​ci​na​ła rze​ka, sze​ro​ka na trzy​dzie​ści czter​dzie​ści me​trów. Wle​wa​ła się do Sta​wu Świat, roz​le​wa​jąc się płyt​ko po ka​mie​niach. Mu​sie​li​śmy przejść przez nią ra​zem z ko​zła​mi – po​środ​ku się​ga​ła mniej wię​cej do pasa – nio​sąc wszyst​kie rze​czy i na​sze dzie​ci. Dix i Ger​ry ostroż​nie unie​śli korę z ża​rem po​nad wodę, wę​giel​ki ża​rzy​ły się na pła​skim ka​mie​niu. – Ej, pa​trz​cie! – za​wo​ła​ła Lucy Nie​to​perz po​środ​ku rze​ki. Za​uwa​ży​ła coś pły​ną​ce​go po wo​dzie. Zła​pa​ła to i wy​nio​sła na brzeg, żeby po​ka​zać Joh​no​wi. Była to mała łód​ka-za​baw​ka zro​bio​na z su​chej skór​ki owo​cu wy​sma​ro​wa​nej tłusz​czem. Dzie​ci ba​wi​ły się ta​ki​mi w Ro​dzi​nie. Ale, na na​zwy Mi​cha​ela, jak coś tak ma​leń​kie​go mo​gło do​pły​nąć aż na brzeg Sta​wu Świat? – Pew​nie Głów​ną Rze​ką przy​pły​nę​ło – po​wie​dział Jeff. – Tędy musi spły​wać Głów​na Rze​ka, spod sa​me​go Uj​ścio​spa​du. Dziw​nie dziw​nie było my​śleć, że ta sama woda wy​pły​nę​ła spod Lo​dow​ca Di​xo​na i Lo​dow​ca Zim​nej Ścież​ki, ze wszyst​kich in​nych lo​dow​ców i stru​mie​ni, któ​re pły​nę​ły przez Okrą​głą Do​li​nę, dziw​nie było my​śleć, że mu​sia​ła prze​pły​nąć przez Głę​bo​ki Staw, gdzie z Joh​nem nur​ko​wa​li​śmy po świe​cą​ce ostry​gi, po​tem przez Dłu​gi Staw, Zla​nie Stru​mie​ni i Głów​ny Stru​mień, i da​lej do Wiel​ko​sta​wu. Dziw​nie było my​śleć, że ja​kiś mały dzie​ciak z Ro​dzi​ny, któ​ry pew​nie uro​dził się już po na​szym odej​ściu, ba​wił się tam tą łó​decz​ką tak samo jak my, mię​dzy tymi wszyst​ki​mi zna​jo​my​mi miej​sca​mi. To nie mo​gło być zbyt daw​no temu. Te łó​decz​ki, choć​by nie wiem jak na​tłusz​czo​ne, roz​ma​ka​ły po paru wsta​niach. – Wró​ci​my tu​taj któ​re​goś wsta​nia – po​wie​dział John – i pój​dzie​my za tą wodą w stro​nę Ciem​na. Może znaj​dzie​my inne wej​ście do Okrą​głej Do​li​ny. Albo może od dołu da się wejść przez Uj​ścio​spad. Niech mnie fiut Toma, czy on ni​g​dy nie od​pu​ści? *** Kie​dy szli​śmy wzdłuż wy​so​kie​go brze​gu, od Sta​wu Świat wiał cie​pły wiatr. Dziw​nie pach​niał, moc​no i ostro, tro​chę jak pach​ną fa​lo​ro​sty, kie​dy je się roz​ło​ży do su​sze​nia na sznu​ry. Tyl​ko bar​dziej słod​ko i skom​pli​ko​wa​nie. Pta​ki i nie​to​pe​rze o dłu​gich skrzy​dłach, któ​rych ni​g​dy wcze​śniej nie wi​dzie​li​śmy, wy​da​wa​ły dziw​ne krzy​ki i po​hu​ki​wa​nia z kry​jó​wek w skal​nym brze​gu pod nami, albo pa​trzy​ły na nas z wy​so​ka wy​so​ka pod sa​mym Gwiezd​nym Wi​rem. Na tych ska​łach nad wodą tra​fi​li​śmy na cał​kiem nowe zwie​rzę​ta. Le​ża​ły tam so​bie, było ich dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści, były wiel​kie jak gła​dzia​ki, mia​ły ta​kie same czuł​ki i wiel​kie

pła​skie oczy, ale w ogó​le nie mia​ły nóg, tyl​ko dwie małe rącz​ki z przo​du, z bło​ną mię​dzy pal​ca​mi, jak kacz​ka, a z tyłu czte​ry dłu​gie płe​twy, jak u ryby. Po ska​łach po​ru​sza​ły się wol​no wol​no, jak weł​niak albo ka​mie​niak, któ​ry na​gle stra​cił nogi i pró​bu​je peł​zać bez nich. Za to w wo​dzie, mię​dzy wiel​ki​mi fa​lu​ją​cy​mi drze​wa​mi peł​ny​mi świe​cą​cych żół​to i zie​lo​no lam​pek, śmi​ga​ły i nur​ko​wa​ły rów​nie zwin​nie, jak po​lu​ją​ce na prze​lot​ki nie​to​pe​rze po​mię​dzy lamp​ka​mi nad Okrą​głą Po​la​ną. Dix ustrze​lił z łuku jed​ne​go z tych stwo​rów. Jak się wte​dy roz​darł. Iiiiiiiii! Iiiiiiiii! liiiiiiii! A za nim roz​wrzesz​cza​ły się wszyst​kie inne – Iiiiiiiii! liiiiiiii! Iiiiiiiii! Krzy​cząc, za​czę​ły peł​znąć za kra​wędź skał, zsu​nę​ły się do wody i wy​strze​li​ły w głę​bi​ny, jak​by na​głe same sta​ły się strza​ła​mi wy​strze​lo​ny​mi z po​tęż​ne​go łuku. Po​szły w dół, w dół, w dół. Dix, ja, John i Ger​ry po​sta​wi​li​śmy dzie​ci, któ​re nie​śli​śmy, i ze​szli​śmy na dół po ska​łach, żeby do​bić wi​ją​ce​go się stwo​ra ki​ja​mi i dzi​da​mi. Oskó​ro​wa​li​śmy go i po​cię​li​śmy na ka​wał​ki. Nie pie​kli​śmy go na ogniu, bo nie chcie​li​śmy ro​bić dymu, ale po​kro​ili​śmy mię​so w pa​ski i osma​li​li​śmy na pniu kol​cza​ka. Mię​so było sy​cą​ce i tłu​ste tłu​ste. Czło​wiek szyb​ko się nim naja​dał, ale po​tem dłu​go za​le​ga​ło w brzu​chu i cią​ży​ło. Nie​któ​rym zro​bi​ło się od tego nie​do​brze. Ale, na oczy Geli, to był świet​ny, gę​sty tłuszcz i dużo – tak jak po​wie​dział John, je​śli bę​dzie nam po​trzeb​ny tłuszcz na śnież​ne skó​ry, albo do uszczel​nie​nia ło​dzi, to te stwo​ry będą na to naj​lep​sze. Dla​te​go na​zwa​li​śmy je tłusz​cza​ka​mi. Na​stęp​ne​go wsta​nia John jak za​wsze po​szedł przo​dem, tym ra​zem z Jef​fem, Ge r rym i H ar rym, pod​eks​cy​to​wa​ny i spra​gnio​ny no​wych od​kryć. I za​raz wy​prze​dzi​li resz​tę na tyle, że pra​wie nie było ich wi​dać. Staw Świat był tak ja​sny, że ska​ły na brze​gach wy​da​wa​ły się w po​rów​na​niu z nim ciem​ne, tak że le​d​wie wi​dzie​li​śmy tę czwór​kę – Joh​na, Ger​ry’ego, Jef​fa i mo​je​go wiel​kie​go, tę​pe​go bra​ta – jako małe, ciem​ne kre​secz​ki na tle wiel​kiej masy skal​nej, ze świe​cą​cą wodą po jed​nej stro​nie i świe​cą​cym la​sem po dru​giej. Da​le​ko przed nimi – tak da​le​ko, że nie dało się okre​ślić, czy to jest w le​sie, czy na Sta​wie Świat, czy może na Ciem​nie – pło​nął wul​kan. Jego ciem​no​czer​wo​ny pło​mień wi​dać było w miej​scu, gdzie cień Ede​nu spo​ty​kał się z nie​bem. A nad nim smu​ga czar​ne​go dymu cią​gnę​ła się przez Gwiezd​ny Wir. Szli​śmy so​bie spo​koj​nie przez ja​kiś czas, aż usły​sze​li​śmy, że ci przed nami za​czę​li strasz​nie krzy​czeć. Nie ro​zu​mie​li​śmy, co mó​wią, ani czy są pod​eks​cy​to​wa​ni, czy wy​stra​sze​ni – cie​pły wiatr znad wody wiał nam w uszy i ude​rzał w twa​rze – ale John, Har​ry i Ger​ry wy​ma​chi​wa​li rę​ka​mi i ska​ka​li po brze​gu jak zwa​rio​wa​ni. Tyl​ko Jeff za​cho​wał spo​kój – sie​dział na grzbie​cie swo​je​go ko​zła i pa​trzył, jak resz​ta krzy​czy. Na cyc​ki Geli, co to ta​kie​go? Co oni tam mo​gli zna​leźć? Za​czę​li​śmy biec. A zbli​ża​jąc się ku nim, zo​ba​czy​li​śmy, że sto​ją przed ja​kąś wiel​ką rze​czą, któ​ra leży mię​dzy drze​wa​mi mniej wię​cej dzie​sięć pięt​na​ście me​trów od szczy​tu skał. Z po​cząt​ku wy​glą​da​ła jak ja​kiś głaz, wiel​ki wiel​ki głaz, pra​wie jak wzgó​rze. A po​tem – na szy​ję Toma – kie​dy po​de​szli​śmy bli​żej, zro​zu​mie​li​śmy, cze​mu ich krzy​ki tak dziw​nie brzmia​ły. Sami nie wie​dzie​li, czy są pod​eks​cy​to​wa​ni, czy wy​stra​sze​ni. Sami nie wie​dzie​li, czy to coś do​bre​go do​bre​go, czy złe​go złe​go, bo ni​g​dy wcze​śniej cze​goś ta​kie​go nie wi​dzie​li. Ni​g​dy nie wi​dzie​li​śmy cze​goś choć​by tro​chę po​dob​ne​go. Trze​ba było się na to ga​pić przez dłuż​szy czas, za​nim oczy w ogó​le ze​chcia​ły po​wie​-

dzieć, co to za kształt. Na​wet ma​te​riał, z któ​re​go to było zro​bio​ne, ni​cze​go nie przy​po​mi​nał. To nie było drzew​no, ani ka​mień, ani zie​mia, ani nic ta​kie​go. Był gład​ki i błysz​czą​cy, jak… jak me​tal. Tyl​ko że trud​no było uwie​rzyć, że tyle me​ta​lu może się zna​leźć w jed​nym miej​scu. To coś nie było wiel​ko​ści me​ta​lo​we​go pier​ście​nia na pal​cu Joh​na, to było wiel​ko​ści ca​łe​go Ka​mien​ne​go Krę​gu! I mia​ło taki sam kształt – ol​brzy​mi ol​brzy​mi me​ta​lo​wy krąg, tro​chę prze​krzy​wio​ny na bok i jed​nym koń​cem wbi​ty w zie​mię, cały po​obi​ja​ny i po​pę​ka​ny. Cał​kiem jak​by ta wiel​ka wiel​ka rzecz tu spa​dła, albo ktoś ją moc​no rzu​cił przez las, jak się rzu​ca ka​mie​niem. Tyl​ko kto mógł​by rzu​cić czymś tak wiel​kim? Po​de​szli​śmy do tego cze​goś. Nie​śmia​ło tego do​tknę​li​śmy, a kie​dy się oka​za​ło, że nie pali i nie pa​rzy, ob​leź​li​śmy to ze wszyst​kich stron. To na​praw​dę był me​tal, twar​dy jak ka​mień, ale zim​niej​szy i gład​ki gład​ki, bez żad​nych sło​jów, bez nie​rów​no​ści, tyl​ko co ja​kiś czas pro​ste li​nie dzie​lą​ce go na wiel​kie kwa​dra​ty i pro​ste rzę​dy ma​łych, okrą​głych kro​pek. Ale me​tal to była tyl​ko jed​na z wie​lu dziw​nych rze​czy. Na sa​mej gó​rze, po​środ​ku, wy​sta​wa​ło z nie​go coś gład​kie​go, jak mi​ska na wodę, ale dwa​dzie​ścia trzy​dzie​ści razy więk​sza i zro​bio​na z cze​goś, co wy​glą​da​ło jak gład​ki lód, tak przej​rzy​sty, że prze​świe​cał przez nie​go Gwiezd​ny Wir. Dix był zwin​ny. Wspiął się na górę i do​tknął. – To nie lód – po​wie​dział. – Jest cie​pły i su​chy. I gład​szy na​wet niż me​tal, gład​ki gła… O, na cyc​ki Geli ! Czym prę​dzej ze​sko​czył na dół, ko​zioł​ku​jąc, jak​by go​ni​ło go sześć lam​par​tów. – Co tam? Co tam? – za​czę​li​śmy się do​py​ty​wać. – Twa​rze – po​wie​dział. – Tam w środ​ku były twa​rze! Bia​łe twa​rze z wiel​ki​mi ocza​mi! Lucy, Cla​re i Mikę chwy​ci​li swo​je dzie​ci i za​czę​li ucie​kać. Dzie​ci za​czę​ły wrzesz​czeć. Ale ja i John we​szli​śmy na górę i zaj​rze​li​śmy do środ​ka. Było tam ciem​no, ale las i gwiaz​dy da​wa​ły w sam raz tyle świa​tła, żeby moż​na było do​strzec pa​trzą​ce na nas dwie bia​łe twa​rze, z wiel​ki​mi ciem​ny​mi ocza​mi i wy​szcze​rzo​ny​mi zę​ba​mi. – To po pro​stu czasz​ki – po​wie​dział John. – Ludz​kie ko​ści i tyle. Nie za czę​sto oglą​da​li​śmy ludz​kie ko​ści, bo w Okrą​głej Do​li​nie za​wsze cho​wa​ło się zmar​łych pod ka​mie​nia​mi. Ja w su​mie wi​dzia​łam czy​ste, bia​łe ko​ści czło​wie​ka tyl​ko raz, jak by​łam mała, kie​dy zna​leź​li​śmy w le​sie szcząt​ki sta​re​go go​ścia od Nie​to​pe​rzy, imie​niem John​ny. (Po​szedł sam na zbie​ra​nie i cze​muś umarł – może miał atak ser​ca, czy coś – a gwiezd​ni​ki ob​ja​dły go z mię​sa). Spoj​rza​łam przez ten gład​ki, twar​dy lód na wpa​trzo​ne w nas twa​rze. Usta mia​ły roz​dzia​wio​ne, jak​by ry​cza​ły ze śmie​chu. Błe! – To tyl​ko ko​ści! – za​wo​łał John. – Nic nam nie zro​bią. Resz​ta, któ​ra roz​bie​gła się w pa​ni​ce, nie​chęt​nie po​de​szła z po​wro​tem. – Ej, pa​trz​cie! – krzyk​nę​ła Gela. – Tu na dole jest dziu​ra. Da się wejść do środ​ka. Ze​sko​czy​li​śmy z Joh​nem, żeby zo​ba​czyć. Dziu​ra była mała, ale da​ło​by się przez nią wczoł​gać. John wpełzł tam pierw​szy, za nim wier​ny Ger​ry, a po​tem ja i Jeff. Resz​ta chy​ba uwa​ża​ła, że to na​sze za​da​nie, na​sza spe​cjal​ność – pierw​sze​mu pa​ko​wać się za Joh​nem w dziw​ne i groź​ne miej​sca. W środ​ku pod tym twar​dym niby-lo​dem była pu​sta ja​ski​nia, prze​chy​lo​na ja​ski​nia, w któ​rej pach​nia​ło jak​by bło​tem. Trzy szkie​le​ty sie​dzia​ły na spe​cjal​nych sie​dze​niach z ja​kie​goś

mięk​kie​go, ciem​ne​go, kru​szą​ce​go się ma​te​ria​łu, któ​re​go ni​g​dy przed​tem nie wi​dzie​li​śmy. Trze​cie​go szkie​le​tu z ze​wnątrz nie za​uwa​ży​li​śmy, bo czasz​ka spa​dła mu z szyi i po​to​czy​ła się na dół ja​ski​ni, oczy​ma w dru​gą stro​nę. Czasz​ki i ko​ści błysz​cza​ły, bo były bia​łe, ale poza nimi nic nie było wi​dać. Za ciem​no było. Wró​ci​łam do dziu​ry i za​wo​ła​łam, żeby ktoś ze​rwał tro​chę bia​łych lam​pek i nam przy​niósł. Wró​ci​łam do po​zo​sta​łej trój​ki i chwy​ci​łam ich za ręce. Wszy​scy się trzę​śli​śmy. Szcze​rze, nie wiem, czy ze stra​chu, czy z in​ne​go po​wo​du. Sami nie wie​dzie​li​śmy, co my​śleć i co czuć. Po​tem do środ​ka wczoł​ga​ła się Gela z trze​ma czte​re​ma ja​sny​mi lamp​ka​mi na ka​wał​ku ga​łąz​ki i do​pie​ro zo​ba​czy​li​śmy, co to za dziw​na dziw​na ja​ski​nia. Wszę​dzie było peł​no dziw​nych brą​zo​wych po​wierzch​ni, ca​łych w rzę​dach ma​łych kształ​tów. Ko​ja​rzy​ły się tro​chę z Kle​pa​tu​rą i Ekra​nem, któ​re Naj​star​si po​ka​zy​wa​li nam kie​dyś na Rocz​ni​cach, tyl​ko że tu tych kwa​dra​ci​ków były cale ty​sią​ce i dzie​siąt​ki róż​nych ekra​nów. Wła​ści​wie nie wie​dzie​li​śmy, co da​lej zro​bić, więc za​czę​li​śmy do​ty​kać tych ela​stycz​nych kwa​dra​ci​ków, wci​skać je i pusz​czać, tak jak kie​dyś, kie​dy by​li​śmy mali, na Kle​pa​tu​rze, gdy po​moc​ni​ce Naj​star​szych po​ka​zy​wa​ły nam Pa​miąt​ki pod​czas Rocz​ni​cy. Co​raz wię​cej lu​dzi pa​ko​wa​ło się te​raz do środ​ka. Wczoł​gał się Mikę, po​tem Cla​re, po​tem na​wet mała Kwia​tek. Me​ta​lo​wa bry​ła za​ko​ły​sa​ła się lek​ko od cię​ża​ru wszyst​kich ła​żą​cych po niej lu​dzi i za​trzesz​cza​ła jak drze​wo na wie​trze. – To są Trzej, praw​da? – po​wie​dział John. – Trzej To​wa​rzy​sze. Di​xon, Meh​met i Mi​cha​el. To zna​czy, Pierw​szy Di​xon. Pierw​szy Meh​met. I Mi​cha​el… – Le​d​wie był w sta​nie po​wie​dzieć te sło​wa, a kie​dy wresz​cie je wy​krztu​sił, głos miał drżą​cy i ła​mią​cy się: – Mi​cha​el od Nazw. Nic mu nie od​po​wie​dzie​li​śmy. – A to jest ich ko​smicz​na łódź – ode​zwał się po chwi​li Jeff. Mó​wił ci​cho, ale bar​dziej spo​koj​nie niż John. In​te​re​so​wał się wszyst​kim wszyst​kim, ale nie eks​cy​to​wał się i nie zło​ścił. – To jest Lon Do​wnik. W ogó​le nie do​le​ciał na Bun​tow​ni​ka. W słab​ną​cym świe​tle ga​łą​zek bia​łu​cha wi​dać było te szkie​le​ty o wie​le wy​raź​niej – wi​dzie​li​śmy, że na​dal mają na so​bie skó​ry, skó​ry za​kry​wa​ją​ce całe cia​ło, jak te po Tom​mym i An​ge​li, któ​rych ka​wał​ki Naj​star​si mie​li w swo​im pniu. Dwa szkie​le​ty z gło​wa​mi mia​ły bia​łe skó​ry, a ten bez gło​wy – nie​bie​ską. I były na nich na​pi​sy, na oczy Geli, kie​dy przy​nie​śli nam świe​żych lam​pek, wi​dzie​li​śmy, że mają tam wy​pi​sa​ne imio​na – Meh​met Ha​ri​bey, Di​xon Thor​leye, Mi​cha​el Ten​ni​son – imio​na z tej daw​nej hi​sto​rii, tak sta​rej, że choć wie​rzy​li​śmy, że to praw​da, to nie do​cie​ra​ło do nas, że to się wy​da​rzy​ło w tym sa​mym świe​cie, w któ​rym ży​je​my. A tu pro​szę, mamy ich, nie w ja​kimś świe​cie z hi​sto​rii, ale wi​dzi​my ich na wła​sne oczy. Gło​wa od​pa​dła Mi​cha​elo​wi Ten​ni​so​no​wi. Pod​nio​słam ją te​raz, twar​dy, pu​sty kształt z bia​ły​mi, ka​mien​ny​mi usta​mi, któ​re daw​no daw​no temu po raz pierw​szy wy​po​wie​dzia​ły na​zwy wszyst​kich zwie​rząt i ro​ślin na Ede​nie. – Po​my​śleć tyl​ko – po​wie​dzia​łam – że jak mó​wi​my „na na​zwy Mi​cha​ela” to, „na na​zwy Mi​cha​ela” tam​to, to mó​wi​my wła​śnie o tym Mi​cha​elu! Lu​dziom znu​dzi​ło się już na​ci​ska​nie kwa​dra​ci​ków i więk​szość prze​sta​ła, ale mała Kwia​tek da​lej się nimi ba​wi​ła. Na​ci​snę​ła któ​ryś i na​gle – niech mnie fiut Toma, aż trud​no

w to było uwie​rzyć – na​gle za​czął ga​dać do nas ja​kiś głos, a na ekra​nie po​ka​za​ła się twarz. Kwia​tek krzyk​nę​ła, wszy​scy za​czę​li krzy​czeć i od​sko​czy​li, tak że cała ko​smicz​na łódź zno​wu się za​ko​ły​sa​ła. – Ci​cho! – krzyk​nął ze zło​ścią John! – Na oczy Geli, ci​cho i słu​chaj​cie! To była twarz męż​czy​zny, z ja​sny​mi wło​sa​mi i zmę​czo​ny​mi sza​ry​mi ocza​mi, ale cał​kiem bez bro​dy. Ra​mio​na miał za​kry​te ja​sno​nie​bie​ską skó​rą. – …Ten​ni​son – usły​sze​li​śmy jego głos, ale brzmiał dzi​wacz​nie i sła​biut​ko, jak​by spod zie​mi, a on sam też mó​wił śmiesz​nie, tak że le​d​wo go ro​zu​mie​li​śmy, jak​by wy​po​wia​dał sło​wa sa​mym przo​dem ust. – Mi​cha​el Ten​ni​son. Nie​ste​ty, wy​glą​da, że Lon Do​wnik zo​stał uszko​dzo​ny, kie​dy… Wtem urwał, twarz znik​nę​ła i ekran zro​bił się czar​ny jak wszyst​kie inne. A my za​czę​li​śmy wci​skać te set​ki ma​łych kwa​dra​ci​ków, wszyst​kie po ko​lei i jesz​cze raz i jesz​cze. Ka​za​li​śmy na​wet Kwiat​ko​wi po​na​ci​skać je jesz​cze raz, na wy​pa​dek gdy​by jej do​tyk ja​koś le​piej dzia​łał. Ale choć​by​śmy nie wiem ile pró​bo​wa​li, nie uda​ło nam się spra​wić, żeby ta twarz albo ten głos wró​ci​ły.

45.

Sue Czer​wo​niuch

Wła​śnie tłu​kłam na​sio​na, żeby zro​bić plac​ki na ko​la​cję, kie​dy przy​biegł do nas dzie​ciak od Nie​to​pe​rzy, wo​ła​jąc, że Meh​met zno​wu przy​szedł z Ciem​na. Tym ra​zem z dwo​ma chło​pa​ka​mi od Ry​bo​rze​ków, Pau​lem i Ge​ral​dem, tymi, któ​rych Da​vid ostat​nio wy​słał przez Ciem​no do miej​sca zwa​ne​go Do​li​ną Wy​so​kich Drzew, gdzie miesz​ka​li Meh​met i jego grup​ka. Meh​met, Paul i Ge​rald po​szli pro​sto do Straż​ni​ków nad Wiel​ko​staw, w ogó​le nie prze​cho​dząc przez resz​tę Ro​dzi​ny. Ale je​den ze Straż​ni​ków po​wie​dział o tym sio​strze i tak się ro​ze​szło. Po​dob​no Paul i Ge​rald spo​tka​li tam na gó​rze Joh​na! Na​sze​go Joh​na, Czer​wo​niu​cha! Wi​docz​nie też od​wie​dzał Wy​so​kie Drze​wa, tyl​ko od dru​giej stro​ny, z ja​kie​goś miej​sca po dru​giej stro​nie Ciem​na, ja​kie​goś in​ne​go lasu. Niech mnie fiut Har​ry’ego, ile jesz​cze jest tych miejsc na świe​cie? Wte​dy jed​nak nie to mi za​przą​ta​ło gło​wę. Jak tyl​ko usły​sza​łam tę no​wi​nę, od razu wie​dzia​łam, że sta​nie się coś złe​go złe​go, i po​bie​głam do Stra​ży, po dro​dze wy​krzy​ku​jąc do każ​de​go, kogo na​po​tka​łam: – Do​wie​dzie​li się, gdzie jest John i jego lu​dzie! – wo​ła​łam. – Pój​dą na nich, chy​ba że ich za​trzy​ma​my! Pój​dą za​bić na​sze dzie​ci! Po​wiedz​cie wszyst​kim! Chodź​cie do Stra​ży, szyb​ko! Straż​ni​cy już się szyb​ko szyb​ko uwi​ja​li. Wy​cią​ga​li cie​płe śnie​go​skó​ry i zwi​ja​li je. Wią​za​li pęki strzał. Zbie​ra​li naj​lep​sze dzi​dy z czar​nosz​kła i naj​lep​sze noże z zę​bów lam​par​ta. – Co się dzie​je?! – krzyk​nę​łam na nich. – Co się tu dzie​je, w imię Geli?! Straż​ni​cy za​śmia​li się i da​lej zbie​ra​li rze​czy, przy​wią​zu​jąc je so​bie na ple​cach sznu​ra​mi i skó​rza​ny​mi pa​ska​mi. – Nie prze​szka​dzać – wark​nął Da​vid, zbie​ra​jąc róż​ne rze​czy do wor​ka. – Za​ję​ci je​ste​śmy. Mamy ro​bo​tę i nie mamy cza​su. Obok nie​go był Meh​met, już sie​dział na grzbie​cie weł​nia​ka, go​to​wy, żeby po​pro​wa​dzić ich na Ciem​no. – Jaką ro​bo​tę? – za​py​ta​ła go Jadę. Obej​rza​łam się za​sko​czo​na. Za mną sta​ło dzie​sięć je​de​na​ście ma​mu​siek. Jadę przy​bie​gła ra​zem z nimi. – Do​brze wiesz, jaką ro​bo​tę, ma​muś​ko Mlecz​ne​go Joh​na – po​wie​dział Da​vid. – Do​brze

wiesz, jaką ro​bo​tę. Zna​leź​li​śmy miej​sce, gdzie się ukry​wa ten twój mlecz​ny chłop​taś i jego kum​ple. Zro​bi​my to, co trze​ba było zro​bić daw​no temu. – To nasi sy​no​wie i cór​ki – po​wie​dzia​łam mu. – To też jest Ro​dzi​na! Nie mo​żesz im zro​bić krzyw​dy! Da​vid pod​szedł do mnie i wy​szcze​rzył mi się drwią​co w twarz. – To nasi sy​no​wie i cór​ki – za​pisz​czał ję​kli​wym szy​der​czym gło​si​kiem. – To też jest Ro​dzi​na. Nie mo​żesz im zro​bić krzyw​dy! Po​tem prych​nął i cof​nął się parę kro​ków, żeby móc mó​wić do wszyst​kich ko​biet na​raz, swo​im nor​mal​nym, ostrym i twar​dym gło​sem. – Tego już się wszy​scy na​słu​cha​li​śmy, nie? Tego, że ko​cha​ny słod​ki Mlecz​ny John to na​sze dziec​ko, że jest jed​nym z nas, że nie moż​na mu nic zro​bić. I pa​trz​cie, do cze​go to do​pro​wa​dzi​ło. Przez nie​go nie żyje czte​rech lu​dzi, a mo​gli​by żyć i od​dy​chać! Czte​rech lu​dzi! I jesz​cze dziec​ko w brzu​chu mat​ki. Te​raz zejść mi z dro​gi i ani sło​wa o tym, że wam ko​goś szko​da. Pod​bie​głam i chwy​ci​łam go za ręce. – Po​słu​chaj mnie, Da​vid. Znam cię od ma​łe​go. Zaj​mo​wa​łam się tobą. Do​brze wiesz. Opo​wia​da​łam ci hi​sto​rie. Po​cie​sza​łam cię, kie​dy inne dzie​ci się z cie​bie śmia​ły. Opie​ko​wa​łam się tobą. Więc mnie po​słu​chaj. Na​le​ży mi się to. Nie pusz​czę cię, póki… Od​wró​cił się i za​wo​łał przez ra​mię: – Mikę! Za​bierz ją i do​pil​nuj, żeby mi nie prze​szka​dza​ła! Bru​tal​ny mło​dy chło​pak od Lon​dy​nów, Mi​cha​el, pod​szedł z ja​kimś ko​le​gą i od​cią​gnę​li mnie od Da​vi​da. – Do na​sze​go po​wro​tu ty tu do​wo​dzisz, Mikę – do​dał Da​vid. – A na ra​zie wy​goń stąd te roz​ry​cza​ne ma​muś​ki, że​by​śmy mo​gli się spo​koj​nie spa​ko​wać i pójść. Po​dzie​lił swo​ich Straż​ni​ków na dwie gru​py. Jed​na mia​ła pójść z nim na górę, w Śnież​ne Ciem​no, z Meh​me​tem Nie​to​pe​rzem jako prze​wod​ni​kiem. Dru​ga – oko​ło dwu​dziest​ki, wszy​scy z dzi​da​mi i gru​by​mi ki​ja​mi – mia​ła zo​stać w Ro​dzi​nie, do​wo​dzo​na przez Mi​cha​ela Lon​dy​na, żeby mieć nas pod kon​tro​lą, kie​dy Da​vi​da nie ma. Tyl​ko że oczy​wi​ście każ​de​go z tych, któ​rzy zo​sta​li i mie​li nami rzą​dzić, zna​li​śmy od wie​lu łon (po​dob​nie jak tych, co po​szli z Da​vi​dem na Ciem​no), a spo​ro z nich było ku​zy​na​mi, wuj​ka​mi czy na​wet brać​mi dzie​cia​ków, któ​re wie​le wie​le wstań temu ode​szły stąd za Joh​nem. – Cof​nąć się, wszyst​kie! – wrza​snął Mi​cha​el Lon​dyn, sztur​cha​jąc nas tę​pym koń​cem dzi​dy. Dur​ny, za​ro​zu​mia​ły ba​chor nie był star​szy od mo​je​go Ger​ry ego. Ale wy​raź​nie po​sta​no​wił, że sko​ro omi​ja​ją go atrak​cje po dru​giej stro​nie Ciem​na, to i tu​taj się nie​źle za​ba​wi. – Cof​nąć się, albo damy wam ki​ja​mi! Tym​cza​sem Da​vid i dru​ga gru​pa Straż​ni​ków – ko​lej​nych dwu​dzie​stu męż​czyzn i ob​rost​ków – wsie​dli na ko​nio​ko​zły z bro​nią i skó​ra​mi, po dwóch Straż​ni​ków na ko​zła, i ru​szy​li w stro​nę Wzgórz Pe​ckham. – Da​vid! – krzyk​nę​łam za nim. – Da​vid! Stój ! Na​wet się nie obej​rzał. – Meh​met! – wrza​snę​łam więc. – Nie pro​wadź go do nich! On chce ich wszyst​kich zro​bić! Meh​met Nie​to​perz obej​rzał się, a minę miał dziw​ną dziw​ną, bo było w niej wi​dać dwie

rze​czy na​raz. Sta​rał się być zim​ny zim​ny i twar​dy twar​dy jak Da​vid – i ta siła na​wet spra​wia​ła mu przy​jem​ność – ale jed​no​cze​śnie coś go mę​czy​ło. Cał​kiem jak​by do​pie​ro te​raz do​tar​ło do nie​go, do cze​go do​pro​wa​dził, te​raz, gdy już nie da się tego za​trzy​mać. Do​stał tro​chę sił)’, zro​bił się tro​chę waż​ny, ale osią​gnął to, re​zy​gnu​jąc z praw​dzi​wej siły. – Meh​met! – za​wo​ła​łam, bo szyb​ko od​wró​cił się z po​wro​tem. – Nie chcesz tego ro​bić, to nie rób! My cię po​prze​my. Te​raz roz​dar​ły się już wszyst​kie mat​ki, a z grup na​scho​dzi​ło się jesz​cze wie​lu in​nych lu​dzi. Też krzy​cze​li, wo​ła​li do tych Straż​ni​ków z dwu​dziest​ki, któ​rych zna​li: – John​ny! Mike! Di​xon! Mitch! Pete! Nie idź z nimi! Nie idź! I nie​któ​rzy Straż​ni​cy obej​rze​li się, a inni nie. Ale wła​ści​wie, co mie​li zro​bić? Byli w ta​kiej sa​mej sy​tu​acji jak Meh​met. Po​szli za da​le​ko. Gdy​by któ​ryś za​wró​cił, to za​raz ko​le​dzy na​dzie​wa​li​by go na kol​ce. Sku​pi​ły​śmy się te​raz na Straż​ni​kach, któ​rzy nas po​wstrzy​my​wa​li: – Pusz​czaj​cie! Pusz​czaj​cie, kur​na! Idą za​bić na​sze dzie​ci! Idą za​bić lu​dzi, któ​rzy kie​dyś byli wa​szy​mi przy​ja​ciół​mi i ko​le​ga​mi z grup! Po​za​bi​ja​ją ich wszyst​kich! Na​praw​dę tego chce​cie? Tyl​ko wzru​sza​li ra​mio​na​mi. Paru za​śmia​ło się szy​der​czo, ale było wi​dać, że ich też to mę​czy. Tyl​ko że to nic nie zmie​nia​ło. I tak nas nie prze​pusz​cza​li. Bo jak mo​gli​by? Z nimi było tak samo jak ich ko​le​ga​mi, ja​dą​cy​mi na ko​złach na Śnież​ne Ciem​no. Je​śli nie zro​bią tego, co im ka​za​no, sami się na​ra​żą. Dla​te​go marsz​czy​li się, uni​ka​li na​sze​go wzro​ku, sztur​cha​li nas i wa​li​li ki​ja​mi i trzon​ka​mi dzid, je​śli za moc​no na​pie​ra​ły​śmy, albo pró​bo​wa​ły​śmy ich obejść. Zresz​tą, już ro​bi​ło się za póź​no, że​by​śmy mo​gły do​go​nić wy​pra​wę, więc za​raz wzru​szy​li ra​mio​na​mi i nas prze​pu​ści​li. – A rób​cie so​bie co chce​cie – po​wie​dział Mi​cha​el Lon​dyn. – Tyl​ko wy​no​ście się z te​re​nu Stra​ży i prze​stań​cie się, kur​na, drzeć. Łeb mnie od tego roz​bo​lał. I od​wró​ci​li się do nas ple​ca​mi i ro​ze​szli w róż​ne stro​ny, uda​jąc, że są za​ję​ci i nie mają cza​su na ta​kie bzdu​ry. Ale tak na​praw​dę po pro​stu chcie​li od nas uciec, żeby nie pa​trzeć nam w oczy i nie za​sta​na​wiać się nad tym, co ro​bią. Nie​któ​re ma​muś​ki od razu po​bie​gły w las za Da​vi​dem i jego ban​dą, ale to nie mia​ło sen​su. Lu​dzie nie bie​ga​ją tak szyb​ko jak ko​zły, a Da​vid do​pil​no​wał, żeby ko​złów nie miał w Ro​dzi​nie nikt poza Stra​żą. Dla​te​go ja po​go​ni​łam za dwo​ma chło​pa​ka​mi, któ​rzy ze​szli z Meh​me​tem z Do​li​ny Wy​so​kich Drzew i te​raz na​le​że​li do Stra​ży, któ​rej ka​za​no nas pil​no​wać. – Co tam wi​dzie​li​ście na gó​rze? Kogo wi​dzie​li​ście? Co mó​wi​li? Spoj​rze​li po so​bie z za​kło​po​ta​niem, a po​tem ro​zej​rze​li się do​oko​ła, czy ktoś jesz​cze sły​szy. – Kie​dy tam by​li​śmy, u nich, przy​szedł John i twoi sy​no​wie – po​wie​dział Ge​rald, wzru​sza​jąc na siłę ra​mio​na​mi, jak​by uda​wał, że to dla nie​go zu​peł​nie nie​waż​ne. – Geny i ten, jak mu… Jeff. – Ger​ry? Jeff? Obaj? Cała się te​raz trzę​słam. Dziw​nie dziw​nie było ga​dać z kimś, kto le​d​wo parę wstań temu wi​dział mo​ich sy​nów. Tyl​ko że to nie była żad​na po​cie​cha, bo wie​dzia​łam, że Da​vid i jego ban​da jadą te​raz ku nim.

– I co tam u nich? – za​py​ta​łam. – W po​rząd​ku. Wszyst​ko do​brze. Wy​ro​śli. Jeff to te​raz wiel​ki fa​cet, ma bro​dę i w ogó​le. Przy​stoj​ny gość w su​mie. – Wy ich nie​na​wi​dzi​cie? Ge​rald zer​k​nął na Pau​la. – No… nie – mruk​nął. – Pew​nie, że nie. – Ale jed​nak przy​szli​ście tu​taj z Meh​me​tem, żeby po​wie​dzieć o nich Da​vi​do​wi, wie​dząc, jak bar​dzo Da​vid chce ich na​dziać na kol​ce? – Ale my nie… – No, Ge​rald, wie​dzia​łeś prze​cież, że Da​vid ru​szy za nimi, jak tyl​ko się do​wie. Nie mów mi, że nie. Ge​rald obej​rzał się de​spe​rac​ko na Pau​la. Ja też na nie​go spoj​rza​łam, tak jak się pa​trzy na nie​grzecz​ne dzie​ci. Na mo​ment zro​bił za​kło​po​ta​ną i prze​stra​szo​ną minę, ale po​tem od razu się zmarsz​czył, za​kła​da​jąc twar​dą twar​dą ma​skę, twarz praw​dzi​we​go Straż​ni​ka. – Cof​nij się, Sue – po​wie​dział. – Cof​nij się, albo zro​bię uży​tek z kija, ro​zu​miesz? – Co? – za​sy​cza​łam na nie​go. – Dasz mi ki​jem za to, że py​tam, co chce​cie zro​bić z mo​imi sy​na​mi? Sku​lił się, jak​bym to ja go ude​rzy​ła, ale kij trzy​mał moc​no w dło​ni. Pu​ści​łam ich. Dur​ne, sła​be dzie​cia​ki. A po​tem pła​ka​łam i pła​ka​łam. Prze​kli​na​łam Pierw​sze​go Tom​my’ego i Pierw​sze​go Di​xo​na i Pierw​sze​go Meh​me​ta, że spro​wa​dzi​li lu​dzi na Eden. Prze​kli​na​łam Tom​my’ego i An​ge​lę za to, że po​sta​no​wi​li tu zo​stać i wy​cią​gnąć nas ze spo​koj​nej spo​koj​nej ni​co​ści na ten okrut​ny ciem​ny świat. Złe złe to było miej​sce. Nie​do​bre dla lu​dzi. Lu​dzie po​win​ni żyć na Zie​mi, gdzie wszyst​ko jest ja​sne, nowe i czy​ste jak śro​dek drzew​nej lamp​ki. To miej​sce na​da​je się tyl​ko dla stwo​rów z ciem​ne​go ciem​ne​go Pod​zie​mia, z pła​ski​mi ocza​mi, z zie​lo​no​czar​ną krwią i sze​ścio​ma ła​pa​mi z pa​zu​ra​mi. Na tym par​szy​wym ciem​nym Ede​nie ni​g​dy nie spo​tka nas nic do​bre​go. Ni​g​dy. Ni​g​dy. Ni​g​dy. Bę​dzie tyl​ko ból, męka i krew, krew, krew. – Sue – szep​nął ktoś za mną. – Sue? Zno​wu Ge​rald Ry​bo​rze​ka, bez bra​ta i bez dzi​dy. – Sue, Ju​lie ich ostrze​gła. Śli​zgnę​ła się z Jef​fem, tam u nas, w Wy​so​kich Drze​wach, i ostrze​gła go przed Da​vi​dem i Meh​me​tem. Po​wie​dzia​ła, że Meh​met bę​dzie roz​ma​wiał z Da​vi​dem, i co Da​vid bę​dzie chciał zro​bić, kie​dy się do​wie, gdzie oni są. – Skąd ty to wiesz? – Bo z nią roz​ma​wia​łem. Masz ra​cję, ja nie nie​na​wi​dzę Joh​na i two​ich chło​pa​ków. Wła​ści​wie, to kie​dy tam się spo​tka​li​śmy, na​wet ich po​lu​bi​łem, zwłasz​cza Jef​fa. A kie​dy po​szli i ni​ko​go przy mnie nie było, po​wie​dzia​łem Ju​lie, że szko​da, że ich nie ostrze​głem. A ona po​wie​dzia​ła: „Nie przej​muj się, Ge​rald, ja ich ostrze​głam”. No i wte​dy go przy​tu​li​łam, a po​tem wal​nę​łam z ca​łej siły w gębę, bo może i to ostrze​że​nie ura​tu​je jesz​cze Joh​na i in​nych, ale w tym nie bę​dzie żad​nej za​słu​gi tego tchórz​li​we​go peł​za​ka, któ​re​go su​mie​nie ru​szy​ło do​pie​ro, jak było już za póź​no. W sam raz wte​dy, żeby mógł sam sie​bie prze​ko​nać, że wca​le nie jest taki zły, ale nie mu​siał się mę​czyć i ro​bić ni​cze​go do​bre​go. A po​tem zno​wu go przy​tu​li​łam, za to, że mi po​wie​dział. Wy​rwał mi się, roz​glą​da​jąc się z po​czu​ciem winy. I z po​wro​tem za​ło​żył tę twar​dą ma​skę Straż​ni​ka, tak samo jak jego kum​pel Paul.

– Ni​g​dy wię​cej ze mną o tym nie roz​ma​wiaj, ja​sne? – po​wie​dział. – I nie mów ni​ko​mu, że z tobą roz​ma​wia​łem, bo ja po​wiem, że kła​miesz. – A oni mó​wi​li, jak tam jest, po dru​giej stro​nie? Zno​wu się ro​zej​rzał. Bar​dzo chciał już iść. Był strasz​nie strasz​nie wy​stra​szo​ny, że ktoś zo​ba​czy, jak ze mną roz​ma​wia. – Wiel​ki – po​wie​dział – wiel​ki wiel​ki las. Taki wiel​ki, mó​wią, że na​wet nie wi​dać, gdzie się koń​czy. I w nim staw, któ​ry jest taki sam: że nie wi​dać koń​ca. Nie wi​dać dru​giej stro​ny. I uciekł. Ja opa​dłam pod pień bia​łu​cha i zno​wu się roz​pła​ka​łam. Ale te​raz to był inny płacz. Te​raz pła​ka​łam z ulgą. Mie​li szan​sę uciec przed Da​vi​dem, w ten wiel​ki wiel​ki las, któ​ry oni zna​li, a Da​vid nie. Tak, po​my​śla​łam, ale czy to nie dziw​ne i nie smut​ne smut​ne, że mat​ka czu​je ulgę, że jej sy​no​wie mogą odejść od niej jesz​cze da​lej i scho​wać się w ta​kim miej​scu, że może ich ni​g​dy nie zo​ba​czy?

46.

John Czer​wo​niuch

Sie​dzie​li​śmy tam jed​ną dwie go​dzi​ny, nic, tyl​ko pró​bu​jąc wy​wo​łać ga​da​ją​cą twarz na ekran. Lu​dzie przez cały czas ci​snę​li się do środ​ka, prze​py​cha​li je​den przez dru​gie​go, na​ci​ska​li te cho​ler​ne kwa​dra​ci​ki, od​gar​nia​li ko​ści Trzech To​wa​rzy​szy, jak​by to były su​che ga​łąz​ki w le​sie. – Uwa​żaj​cie no! – krzy​cza​łem. – Uła​mie​cie gło​wy i tym dwóm! Nikt nie słu​chał. – Ten spró​buj! – mó​wił ktoś. – Nie, nie, tam​te, co Kwia​tu​szek na​ci​ska​ła! – Nie, no nie! Co za sens? Sto razy już pró​bo​wa​li​śmy. Zo​staw tam​te, ja spró​bu​ję tu​taj. – Ej, prze​puść​cie mnie, przy​nio​słem tro​chę lam​pek. Trze​ba po​pa​trzeć przy świe​tle. To na​pię​cie na ich twa​rzach! Ta de​spe​ra​cja, żeby ktoś, kogo nie zna​ją, po​ja​wił się na mo​ment na tym ekra​nie i za​ga​dał sło​wa​mi, któ​rych pra​wie nie ro​zu​mie​li! Ta jed​na rzecz, ekran i ga​da​ją​cy głos, wy​gra​ła ze wszyst​ki​mi in​ny​mi cu​da​mi – mar​twy​mi To​wa​rzy​sza​mi i sa​mym Ło​nem Do​wni​kiem. Może po pro​stu nie chcie​li my​śleć, co to na​praw​dę ozna​cza. Wy​czoł​ga​łem się z po​wro​tem przez dziu​rę i zo​sta​wi​łem ich z tym. Jeff, Har​ry i Gela już byli na ze​wnątrz. Gela i Jeff pil​no​wa​li dwój​ki nie​mow​ląt i pię​cior​ga sze​ścior​ga ma​lu​chów, któ​re nie chcia​ły wcho​dzić do ko​smicz​nej ło​dzi, bo się bały. I Har​ry się z nimi zga​dzał. Nie po​do​ba​ły mu się ko​ści ani me​ta​lo​wa ja​ski​nia, a już w ogó​le nie cier​piał dziw​ne​go gło​su, któ​ry za​ga​dał do nas z ekra​nu. Te​raz cho​dził w kół​ko, mru​cząc coś i po​ję​ku​jąc. Chciał stąd iść. – Har​ry’emu się nie po​do​ba. Har​ry chce już iść. Tina wy​szła za​raz po mnie, po​tem Jan​ny, po​tem Dix, wszy​scy tro​chę wstrzą​śnię​ci i tro​chę za​że​no​wa​ni, jak​by po​zwo​li​li się po​rwać cze​muś złe​mu i te​raz tego ża​ło​wa​li. – My​ślę, że trze​ba to prze​rwać – po​wie​dzia​łem. – Ta ga​da​ją​ca twarz już pew​nie nie wró​ci. Tina kiw​nę​ła gło​wą. Wsta​łem. – Wy​cho​dzić! Wszy​scy wy​cho​dzić! Nikt się ze mną nie sprze​czał. Wszy​scy zgod​nie wy​szli, po ko​lei, przez dziu​rę w ło​dzi – Ger​ry, Lucy Nie​to​perz, Mikę, Cla​re, Jane, mały Kwia​tu​szek, Cla​re… a na koń​cu Mar​tha i Lucy Lon​dyn, obie gorz​ko za​pła​ka​ne.

– Ej, wszy​scy, słu​chaj​cie! – za​wo​ła​łem. *** Wszy​scy zro​bi​li się ci​cho ci​cho. Sta​li obok Łona Do​wni​ka pod ja​sny​mi bia​łu​cha​mi, a nie​da​le​ko lśni​ła gład​ka po​wierzch​nia Sta​wu Świat. Pa​trzy​łem po ich twa​rzach, do​ro​słych i dzie​ci, pod​eks​cy​to​wa​nych, prze​stra​szo​nych, spra​gnio​nych cze​goś, cze​go na​wet nie ro​zu​mie​li, i pró​bo​wa​łem wy​my​ślić, co wła​ści​wie mam po​wie​dzieć. Trud​no trud​no mi było, bo sam też by​łem pod​nie​co​ny, sam czu​łem to samo pra​gnie​nie i, jak oni wszy​scy, też by​łem oszo​ło​mio​ny twa​rzą Mi​cha​ela od Nazw ga​da​ją​cą do nas z ekra​nu. (Kto by po​my​ślał, że coś ta​kie​go może się nam przy​da​rzyć?). Ale ja​koś mu​sia​łem spra​wić, żeby do in​nych też to do​tar​ło, mimo że jesz​cze na​wet sam tego nie ogar​ną​łem. – Więc… – za​czą​łem. – Więc te​raz wie​my, jak skoń​czy​ła się hi​sto​ria Trzech To​wa​rzy​szy. Po tylu la​tach. Po tylu… ło​nach i po tylu… po​ko​le​niach. Mó​wi​łem, nie wie​dząc, co będę mó​wić, ale coś mi się w te my​śli wkra​da​ło. Tro​chę tak, jak kie​dy się za​uwa​ży lam​par​ta w le​sie. Na po​cząt​ku się nie wie, czy to na​praw​dę lam​part, czy tyl​ko po​let​ko kwia​tów, a po​tem je​steś już pe​wien, że to lam​part, ale jesz​cze wła​ści​wie nie wi​dzisz jego kształ​tu. I na​gle go wi​dzisz wi​dzisz. – I to zna​czy praw​da, że oni… To zna​czy, że oni ni​g​dy nie do​tar​li na Bun​tow​ni​ka. A to z ko​lei zna​czy, że… Na ser​ce Geli, prze​cież to zna​czy… Spoj​rza​łem po ich twa​rzach. Wi​dzia​łem, że do nie​któ​rych za​czy​na do​cie​rać: do Geli, Tiny, Dixa, tych by​strzej​szych i sil​niej​szych. Wzią​łem głę​bo​ki od​dech i po​sta​ra​łem się opa​no​wać głos. – A to zna​czy, że Bun​tow​nik ni​g​dy z Ede​nu nie od​le​ciał. Myś… my​ślę, że on musi gdzieś tu być na nie​bie, za wy​so​ko, że​by​śmy go zo​ba​czy​li. Przez tyle cza​su wy​obra​ża​li​śmy so​bie, że on jest gdzieś da​le​ko po dru​giej stro​nie Gwiezd​ne​go Wiru, tym​cza​sem on jest tu​taj. A to zna​czy… – To zna​czy, że oni ni​g​dy po nas nie przy​le​cą! – za​wy​ła Lucy Lon​dyn. – Ni​g​dy, ni​g​dy, ni​g​dy! I za​raz wszy​scy się roz​pła​ka​li – do​ro​śli, dzie​ci, ko​bie​ty, męż​czyź​ni – pła​ka​li i pła​ka​li za tym wiecz​nym wiecz​nym ma​rze​niem, któ​re ni​g​dy się nie speł​ni. Pła​ka​ła Tina, pła​ka​ła Gela, pła​kał Ger​ry, Mar​tha Lon​dyn la​men​to​wa​ła i la​men​to​wa​ła i bu​ja​ła się tam i z po​wro​tem jak mama, któ​ra stra​ci​ła dziec​ko. Na​wet po mo​jej twa​rzy pły​nę​ły łzy, choć to ja pró​bo​wa​łem wszyst​kich przez to prze​pro​wa​dzić. Tyl​ko Jeff nie pła​kał. My​ślę, że zro​zu​miał, co to ozna​cza, od razu, kie​dy zo​ba​czył Łona Do​wni​ka, i te​raz spo​koj​nie wszyst​ko ob​ser​wo​wał swo​imi ła​god​ny​mi, za​cie​ka​wio​ny​mi ocza​mi. (A tuż za nim, z ga​łę​zi bia​łu​cha, ob​ser​wo​wał nas też nie​to​perz. Gło​wę miał tro​chę prze​krzy​wio​ną i pa​trzył, wa​chlu​jąc się skrzy​dła​mi i dra​piąc z na​my​słem po uchu jed​nym cien​kim, czar​nym pal​cem). – To praw​da – po​wie​dzia​łem. – To zna​czy, że mu​si​my zre​zy​gno​wać z my​śli, że cze​ka​my na lu​dzi z Zie​mi, żeby po nas przy​le​cie​li i za​bra​li nas z po​wro​tem na… na…

Trzy razy pró​bo​wa​łem wy​krztu​sić z sie​bie te sło​wa, tak były smut​ne smut​ne. A prze​cież to ja znisz​czy​łem Krąg, to ja po​wie​dzia​łem, że nie po​win​ni​śmy całe ży​cie ki​sić się w Okrą​głej Do​li​nie, cze​ka​jąc na po​moc z Zie​mi. – …do tego miej​sca, gdzie z nie​ba pada świa​tło, ja​sne jak w środ​ku bia​łu​cha, gdzie się do​brze wi​dzi, pod​czas gdy my je​ste​śmy śle​pi i gdzie zna​ją się na tych wszyst​kich rze​czach, któ​re nam tak cięż​ko cięż​ko ob​jąć my​ślą. Za​czy​na​łem tro​chę nad sobą pa​no​wać. Ucie​szy​ło mnie to. I wi​dzia​łem te wszyst​kie oczy, utkwio​ne we mnie, spoj​rze​nia cze​ka​ją​ce, aż do​dam im otu​chy. To też mnie cie​szy​ło. – Ale po​słu​chaj​cie mnie te​raz. Od zna​le​zie​nia tej ło​dzi nic nam się nie sta​ło. Na​dal mamy sie​bie na​wza​jem. Mamy owo​ce i mię​so do je​dze​nia. Mamy Eden, taki sam jak w ostat​nie wsta​nie i wszyst​kie wsta​nia przed​tem, przez tyle po​ko​leń. Nic się nie zmie​ni​ło, poza jed​ną rze​czą – i to w pew​nym sen​sie do​brze. Te​raz wie​my na pew​no, że mu​si​my po pro​stu dzia​łać i nie oglą​dać się na żad​ną Zie​mię. Spoj​rza​łem na Tinę, a to przy​po​mnia​ło mi coś, co kie​dyś mi po​wie​dzia​ła przy Głę​bo​kim Sta​wie, jesz​cze kie​dy by​li​śmy ob​rost​ka​mi, w Ro​dzi​nie: – To tro​chę tak, jak kie​dy dziec​ko zgu​bi się w le​sie. I jego mat​ka nie może spać, nie może się za nic za​brać, może tyl​ko szu​kać, pła​kać i szu​kać, póki nie znaj​dą jego ko​ści. A kie​dy je znaj​dą i do niej przy​nio​są, jest smut​na smut​na, krzy​czy, pła​cze, buja się i drze na so​bie skó​ry. Ale przy​naj​mniej wie, że już nie ma sen​su da​lej szu​kać, i po​wo​li po​wo​li wra​ca do swo​je​go po​przed​nie​go ży​cia, do in​nych dzie​ci, bo wie, że już nie trze​ba szu​kać tego, któ​re zgi​nę​ło. I tak i my, za​wsze wie​dzie​li​śmy, że Zie​mia może ni​g​dy nie przy​le​ci. Za​wsze wie​dzie​li​śmy że na​wet je​śli któ​re​goś wsta​nia Zie​mia przy​le​ci, pew​nie nie bę​dzie to za na​sze​go ży​cia. Prze​cież dla​te​go wła​śnie Tom​my i An​ge​la po​sta​no​wi​li tu​taj zo​stać, praw​da? Ale za​wsze w głę​bi ser​ca mie​li​śmy na​dzie​ję, że Zie​mia przy​bę​dzie szyb​ko i za​bie​rze nas od na​szych wszyst​kich smut​ków i pro​ble​mów, na​wet je​śli to zu​peł​nie nie​praw​do​po​dob​ne, na​wet je​śli wie​my – bo o tym też nie za​po​mi​naj​my – wie​my, że Zie​mia ma wła​sne trud​ne trud​ne pro​ble​my. Nic nie mo​gli​śmy na to po​ra​dzić. Nie od​da​li​śmy się w peł​ni Ede​no​wi, bo cały czas ma​rzy​li​śmy o tym in​nym świe​cie, peł​nym świa​tła. Ale te​raz mo​że​my być tu​taj na​praw​dę. Jeff po​znał, że to ostat​nie po​ży​czy​łem od nie​go, i rzu​cił mi swój dziw​ny uśmie​szek. Tina kiw​nę​ła gło​wą. A Ger​ry, choć cały czas pła​kał pła​kał, był ze mnie dum​ny, a to za​wsze było przy​jem​ne. Kiw​ną​łem gło​wą. Po​my​śla​łem, że mi wy​szło. By​łem prze​ko​na​ny, że do​tar​łem do pra​wie wszyst​kich. Otar​łem łzy z oczu i do​koń​czy​łem. – Nie mo​że​my tu zo​stać – po​wie​dzia​łem im – bo je​ste​śmy jesz​cze za bli​sko grzbie​tu Wy​so​kich Drzew. A ko​smicz​nej ło​dzi ze sobą nie za​bie​rze​my. Bę​dzie​my mu​sie​li ją tu​taj zo​sta​wić. Ale to do​brze, że ją zna​leź​li​śmy. Do​brze do​brze. Ta trój​ka przez cały czas tu sie​dzi, jak​by jesz​cze mie​li prze​le​cieć przez całe nie​bo i do​koń​czyć swo​ją hi​sto​rię, ale te​raz ich zna​leź​li​śmy. I hi​sto​ria się skoń​czy​ła. Oni są z po​wro​tem w na​szej hi​sto​rii. Mogą już od​po​cząć. Tak, zna​leź​li się z po​wro​tem w na​szej hi​sto​rii. Zno​wu ist​nie​li i mnie to na​wet ucie​szy​ło, mimo że smut​no było po​my​śleć, że ni​g​dy nie do​tar​li na​wet na Bun​tow​ni​ka, mimo że strasz​nie smut​no było stra​cić wszel​ką na​dzie​ję na po​wrót Zie​mi.

Przez chwi​lę po​czu​łem wo​kół sie​bie cały tłum lu​dzi z przy​szło​ści, wie​lu wie​lu po​ko​leń – pa​trzy​li na tę sce​nę i wo​ła​li do nas swo​imi sła​by​mi, cien​ki​mi gło​si​ka​mi. Ale nie ro​zu​mia​łem nic z tego, co mó​wi​li, bo żywi lu​dzie wo​kół też dar​li się na cały głos. – A co zro​bi​my z ko​ść​mi? – za​py​ta​ła Tina. – Nie mo​że​my tak so​bie od tego pójść! – za​szlo​cha​ła Mar​tha Lon​dyn, ra​mię w ra​mię z za​łza​wio​ną, wy​łu​pia​sto​oką Lucy. – Tam jest Le​wi​zja i Py-ront, zu​peł​nie jak na Zie​mi. – Mo​że​my wy​jąć te ko​ści z Do​wni​ka i urzą​dzić im po​rząd​ny po​grzeb, przy​kryć ka​mie​nia​mi – po​wie​dzia​ła Gela. – Nie ma cza​su na zbie​ra​nie ka​mie​ni – wtrą​ci​łem od razu, wra​ca​jąc do te​raź​niej​szo​ści. – A zresz​tą, pa​mię​ta​cie, cze​mu cho​wa​li​śmy lu​dzi pod ka​mie​nia​mi? Żeby Zie​mia mo​gła ich zna​leźć i za​brać do domu. A to już… – prze​rwa​łem, żeby uspo​ko​ić wła​sny głos. – No, wła​śnie o tym mó​wi​li​śmy przed chwi​lą. To się nie wy​da​rzy. Praw​da? Parę osób zno​wu się roz​pła​ka​ło na myśl, że na​wet na​sze ko​ści ni​g​dy nie wró​cą na Zie​mię. Ale jed​no czy dwo​je już pró​bo​wa​ło wy​my​ślić nowy spo​sób na cho​wa​nie na​szych zmar​łych. – Może po pro​stu trze​ba ich stam​tąd wy​cią​gnąć i po​ło​żyć tu​taj – po​wie​dzia​ła Jan​ny. – Co ta​kie​go? – od​po​wie​dzia​ła Gela. – Żeby ban​da Da​vi​da mo​gła ich zna​leźć i za​nieść Lucy Lu, żeby się śli​ni​ła do tych ko​ści? – Wiem, co zro​bi​my – po​wie​dzia​ła Tina. – Wrzu​ci​my ich do Sta​wu Świat i za​bie​rze ich ta ru​sza​ją​ca się woda. I tak zro​bi​li​śmy. Cla​re wy dra​pa​ła ich imio​na na ka​mie​niach, wy​sta​wia​jąc ję​zyk zu​peł​nie tak samo jak Se​kret Tar​ka, a my uło​ży​li​śmy je na zie​mi obok Łona Do​wni​ka, jak ka​mie​nie na Po​la​nie Po​pio​łów w Okrą​głej Do​li​nie: PIER​SZY​DI​XON, ASTRO​NAŁ​TA MEH​MET, ASTRO​NAŁ​TA MI​CHE​AL PLI​CJA OR​BI​TAL​NA Po​tem znie​śli​śmy wszyst​kie ko​ści po ska​łach i we​szli​śmy na dwa trzy me​try do wody, do miej​sca gdzie dno Sta​wu Świat opa​da​ło ku głę​bo​kie​mu głę​bo​kie​mu wod​ne​mu la​so​wi. I upu​ści​li​śmy je tam, żeby opa​dły, krę​cąc się i roz​pa​da​jąc, po​mię​dzy wod​ne lamp​ki i świe​cą​ce ła​wi​ce ry​bek, co​raz głę​biej i głę​biej w śro​dek Ede​nu. Wszy​scy za​kla​ska​li​śmy i za​wo​ła​li​śmy, oprócz roz​sz​lo​cha​nych Lucy i Mar​thy Lon​dyn, któ​re da​lej nie mo​gły od​ża​ło​wać Le​wi​zji i Py-ron​tu. A po​tem wró​ci​li​śmy po ska​łach na górę i wszy​scy za​czę​li z po​wro​tem ła​do​wać rze​czy na ko​zły. Na​wet nie mu​sia​łem ich pro​sić. *** – John? Jak? Wszyst​ko go​to​we. Mamy ru​szać? Tina ode​zwa​ła się tym zbo​la​łym gło​sem, któ​re​go uży​wa​ła, kie​dy wi​dzia​ła, że się czymś mar​twię. Cho​ler​na Tina, z nią za​wsze to samo: chcia​ła, że​bym był mniej skry​ty i że​bym był bar​dziej skry​ty, i to jed​no, i dru​gie na​raz. – Jesz​cze chwi​lę – od​po​wie​dzia​łem. – Daj​cie mi jesz​cze chwi​lę. Po​sze​dłem nad sam brzeg urwi​ska. Świe​cą​ca woda Sta​wu Świat była ja​sna ja​sna, a po​-

mię​dzy ga​łę​zia​mi i ko​lo​ro​wy​mi lamp​ka​mi pod​wod​nych drzew śmi​ga​ły trzy wiel​kie tłusz​cza​ki. Zdją​łem pier​ścień Geli z ma​łe​go pal​ca i ob​ró​ci​łem w. dło​ni. Ze wszyst​kich po​cho​dzą​cych z Zie​mi rze​czy, ja​kie tu mie​li​śmy, ta była naj​do​sko​nal​sza i naj​pięk​niej​sza, ten mały pier​ścio​nek z wy​pi​sa​ny​mi w środ​ku sło​wa​mi: An​ge​li od ko​cha​ją​cych mamy i taty. Ale prze​cież że​gna​li​śmy się te​raz z Zie​mią, praw​da? To może po​wi​nie​nem zo​sta​wić go tu​taj, albo wrzu​cić do Sta​wu Świat, tam gdzie ko​ści Trzech To​wa​rzy​szy? – Nie! Nie! Nie! Nie wy​rzu​caj go! – roz​le​gły się gło​sy przy​szłych lu​dzi, pa​trzą​cych na na​szą hi​sto​rię, obu​rzo​nych. – To naj​cen​niej​sze, co nam zo​sta​ło! Ni​g​dy ci nie wy​ba​czy​my! Ale inne gło​sy mó​wi​ły coś od​wrot​ne​go: – Zo​staw go! Wy​rzuć! Spro​wa​dzi tyl​ko pro​ble​my i pro​ble​my i zno​wu krew. Znisz​czy​łeś Krąg, zo​sta​wiasz za sobą ko​smicz​ną łódź. Cze​mu by nie zo​sta​wić pier​ście​nia Geli i nie mieć spo​ko​ju? Ob​ró​ci​łem pier​ścień w dło​ni. Przy​bli​ży​łem go do twa​rzy, żeby móc prze​czy​tać wia​do​mość w środ​ku, prze​zna​czo​ną dla ko​bie​ty, któ​ra była mat​ką nas wszyst​kich. Mat​ką każ​de​go, moją też. Obej​rza​łem się na resz​tę, cze​ka​ją​cą obok roz​bi​tej ko​smicz​nej ło​dzi. Wsu​ną​łem pier​ścień z po​wro​tem na mały pa​lec. Świe​cił na nas Gwiezd​ny Wir. Świe​cił na wszyst​ko: na wiel​ki las z ty​sią​cem ty​sią​cem drzew, na tłusz​cza​ki su​ną​ce przez roz​świe​tlo​ną wodę, na czar​ny czar​ny cień Śnież​ne​go Ciem​na, na da​le​ki, pa​lą​cy się na czer​wo​no wul​kan… Świe​cił na​wet na Da​vi​da i jego Straż​ni​ków gdzieś tam, na ra​zie da​le​ko, ale peł​zną​cych w na​szą stro​nę po wiel​kim Ede​nie jak małe, wście​kłe mrów​ki. Przy​szli do mnie Tina, Ger​ry, a tak​że przy​stoj​ny, ła​god​ny, uty​ka​ją​cy Jem Uśmiech​ną​łem się. To wła​śnie są moi Trzej To​wa​rzy​sze, po​my​śla​łem, to Pierw​si Trzej, ci, co są ze mną od sa​me​go po​cząt​ku. Jeff, jesz​cze idąc, otwo​rzył usta, żeby coś po​wie​dzieć. Przy​ło​ży​łem mu pa​lec do ust. – Wiem, Jeff. Wiem. Je​ste​śmy tu​taj. Prze​cież to tam po​wie​dzia​łem, praw​da? Po​wie​dzia​łem to za cie​bie. Je​ste​śmy tu na​praw​dę. A Tina ro​ze​śmia​ła się swo​im prze​ślicz​nym drwią​cym śmie​chem. Huum! Huum! – zro​bił gwiezd​nik w le​sie mię​dzy nami a grzbie​tem Do​li​ny Wy​so​kich Drzew. Aaaa! Aaaa! – od​po​wie​dział mu dru​gi. – Trze​ba by po​zbie​rać te ka​wał​ki me​ta​lu, co się wszę​dzie wa​la​ją, i za​brać ze sobą – po​wie​dzia​łem. – Przy​da​dzą się na dzi​dy i noże.

Spis tre​ści Stro​na ty​tu​ło​wa Stro​na re​dak​cyj​na De​dy​ka​cja 1. John Czer​wo​niuch 2. Tina Kol​czak 3. John Czer​wo​niuch 4. Mitch Lon​dyn 5. John Czer​wo​niuch 6. Tina Kol​czak 7. John Czer​wo​niuch 8. Tina Kol​czak 9. John Czer​wo​niuch 10. Geny Czer​wo​niuch 11. John Czer​wo​niuch 12. Tina Kol​czak 13. John Czer​wo​niuch 14. Ca​ro​li​ne Bro​oklyn 15. John Czer​wo​niuch 16. Tina Kol​czak 17. Sue Czer​wo​niuch 18. John Czer​wo​niuch 19. Tina Kol​czak 20. John Czer​wo​niuch 21. Tina Kol​czak 22. John Czer​wo​niuch 23. Tina Kol​czak 24. John Czer​wo​niuch 25. Tina Kol​czak 26. John Czer​wo​niuch 27. Tina Kol​czak 28. John Czer​wo​niuch 29. Tina Kol​czak

30. John Czer​wo​niuch 31. Tina Kol​czak 32. Jeff Czer​wo​niuch 33. Ger​ry Czer​wo​niuch 34. John Czer​wo​niuch 35. Tina Kol​czak 36. John Czer​wo​niuch 37. Gela Bro​oklyn 38. John Czer​wo​niuch 39. Tina Kol​czak 40. Sue Czer​wo​niuch 41. John Czer​wo​niuch 42. Tina Kol​czak 43. John Czer​wo​niuch 44. Tina Kol​czak 45. Sue Czer​wo​niuch 46. John Czer​wo​niuch
Chris Beckett - Ciemny Eden (tom 1) - Ciemny Eden

Related documents

257 Pages • 107,891 Words • PDF • 1.4 MB

242 Pages • 44,241 Words • PDF • 840 KB

306 Pages • 89,046 Words • PDF • 1.6 MB

2 Pages • 725 Words • PDF • 31.3 KB

171 Pages • 90,229 Words • PDF • 1.3 MB

88 Pages • 56,551 Words • PDF • 766.1 KB

285 Pages • 95,638 Words • PDF • 1.6 MB

165 Pages • 44,605 Words • PDF • 605.8 KB

178 Pages • 65,569 Words • PDF • 1.2 MB

6 Pages • 320 Words • PDF • 66.1 KB

292 Pages • 108,354 Words • PDF • 1.2 MB

1 Pages • 202 Words • PDF • 97 KB