Coetzee John Maxwell - Elizabeth Costello

104 Pages • 63,410 Words • PDF • 2 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:28

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


John Maxwell Coetzee

ELIZABETH COSTELLO Przekład Zbigniew Batko

WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2006

Copyright 2003 by J.M. Coetzee

1. Realizm Od razu na wstępie pojawia się problem, jak zacząć, dostać się stąd, gdzie jesteśmy, czyli na razie znikąd, na przeciwległy brzeg. To kwestia zwykłego spięcia dwóch brzegów, przerzucenia mostu. Ludzie rozwiązują takie problemy codziennie. A kiedy już rozwiążą, idą dalej. Przyjmijmy, że bez względu na to, jak sobie poradziliśmy, mamy to już za sobą. Załóżmy, że most został zbudowany, przerzucony, że możemy tym sobie więcej nie zaprzątać głowy. Pozostawiliśmy za sobą obszar, na którym byliśmy do tej pory. Jesteśmy na obszarze, na którym chcemy być. Elizabeth Costello jest pisarką, urodziła się w 1928 roku, czyli ma sześćdziesiąt sześć lat, wkrótce będzie miała sześćdziesiąt siedem. Napisała dziewięć powieści, wydała dwa tomiki poezji, książkę o życiu ptaków i sporo rozmaitych artykułów. Z pochodzenia jest Australijką. Urodziła się w Melbourne i mieszka tam do dziś, choć w latach 1951-1963 przebywała za granicą, w Anglii i we Francji. Była dwukrotnie mężatką. Ma dwoje dzieci, po jednym z każdego małżeństwa. Rozgłos przyniosła jej czwarta powieść, Dom przy Eccles Street (1969), której bohaterką jest Marion Bloom, żona Leopolda Blooma, głównej postaci innej powieści, Ulissesa (1922) Jamesa Joyce'a. W ciągu minionej dekady powstał wokół książki cały krytyczny „przemysł", istnieje nawet w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk Stowarzyszenie Elizabeth Costello, które wydaje kwartalnik „Elizabeth Costello Newsletter". Wiosną 1995 roku Elizabeth Costello udała się (i jest tam w tej chwili, będziemy więc odtąd używać czasu teraźniejszego) do Williamstown w Pensylwanii, żeby odebrać nagrodę Stowe Award. Nagrodę tę przyznaje się co dwa lata najlepszemu pisarzowi na świecie, wytypowanemu przez jury złożone z krytyków i autorów. Jest to pięćdziesiąt tysięcy dolarów z fundacji Stowe'a oraz złoty medal. Podczas pobytu w Pensylwanii Elizabeth Costello (Costello to jej panieńskie nazwisko) towarzyszy syn, John. John jest wykładowcą fizyki i astronomii w college'u w Massachusetts, ale z powodów osobistych wziął roczny urlop. Elizabeth podupadła nieco na zdrowiu; bez pomocy syna nie podjęłaby trudów podróży przez pół świata. Dokonajmy przeskoku w czasie. Elizabeth i John dotarli do Williamstown; zawieziono ich do hotelu, zaskakująco dużego jak na tak małe miasto, wysokiego sześcioboku z elewacją z czarnego marmuru i z kryształami, i lustrami w środku. W pokoju Elizabeth odbywa się następujący dialog: — Będzie ci tu wygodnie? — pyta syn. — Na pewno — brzmi odpowiedź. Pokój jest na dwunastym piętrze, z widokiem na pole golfowe i zalesione wzgórza w tle. — Spróbuj trochę odpocząć. Przyjadą po nas o wpół do siódmej. Zadzwonię do ciebie kilka minut wcześniej. Zabiera się do wyjścia. — John? — pyta Elizabeth. — Czego oni właściwie ode mnie chcą? — Dziś wieczorem? Niczego. To będzie po prostu kolacja z członkami jury. Nie będziemy z nimi długo siedzieć. Napomknę, że jesteś zmęczona. — A jutro? — Jutro to co innego. Niestety będziesz się musiała zmobilizować. — Już nie pamiętam, dlaczego się zgodziłam przyjechać. Zanosi się na ciężką przeprawę i nie wiadomo właściwie, po co mi to wszystko. Powinnam była ich poprosić, żeby zrezygnowali z całej ceremonii i przysłali mi czek pocztą. Po długim locie wygląda na swój wiek. Nigdy nie dbała o wygląd i jakoś z tym żyła, ale teraz wszystko wychodzi na wierzch. Jest stara i zmęczona. — Niestety tak się nie da, mamo. Jeśli przyjmujesz pieniądze, musisz przecierpieć cały ten cyrk. Elizabeth potrząsa głową. Jeszcze nie zdjęła starego, granatowego prochowca, w którym

przyjechała z lotniska. Włosy ma przetłuszczone, matowe. Nawet nie zaczęła się jeszcze rozpakowywać. Co zrobi, jeśli on sobie teraz pójdzie? Położy się w płaszczu i w butach? Ale on jest przy niej, z miłości. Nie wyobraża sobie, żeby mogła przejść tę ciężką próbę bez niego u boku. Towarzyszy jej, bo jest jej synem, kochającym synem. Ale niewiele też brakuje, by stał się jej — cóż za wstrętne słowo — treserem. Myśli o niej jak o foce, starej i zmęczonej cyrkowej foce, która musi jeszcze raz podjąć wysiłek i wejść do wanny, jeszcze raz pokazać, że potrafi balansować piłką na nosie. Jego zadaniem jest ją do tego zachęcić, wykrzesać z niej choć odrobinę entuzjazmu, doprowadzić popis do końca. — Tylko w ten sposób mogą to zrobić — mówi najdelikatniej jak umie. — Podziwiają cię, chcą cię uhonorować. Nic lepszego nie potrafią wymyślić. Dają ci pieniądze. Rozsławiają twoje nazwisko. Traktują to jako środek do osiągnięcia celu. Stojąc przy empirowym sekretarzyku i przerzucając ulotki z informacjami, gdzie robić zakupy, gdzie jeść, jak korzystać z telefonu, rzuca mu jedno z tych krótkich, ironicznych spojrzeń, które jeszcze potrafią go zaskoczyć, które przypominają mu, kim dla niego jest. — I to ma być najlepszy sposób? — mruczy. O wpół do siódmej John puka do jej drzwi. Jest gotowa, czeka, pełna wątpliwości, ale gotowa zmierzyć się z wyzwaniem. Ma na sobie niebieski kostium z jedwabną marynarką, swój uniform powieściopisarki, do tego białe buty, które są niby w porządku, ale upodabniają ją do Daisy, przyjaciółki Kaczora Donalda. Umyła włosy i sczesała je gładko do tyłu. Wciąż wyglądają na przetłuszczone, ale teraz jest to przetłuszczenie budzące szacunek, jak u robociarza lub mechanika. Na twarzy już zawczasu wyraz bierności i rezygnacji; gdyby chodziło o młodą dziewczynę, można by to określić jako wycofanie. To oblicze bez osobowości, wyraz, nad jakim usilnie pracują fotografowie, kiedy chcą nadać twarzy indywidualny charakter. Wygląda jak Keats, ten wielki piewca przezroczystej wrażliwości, myśli John. Niebieski kostium, przetłuszczone włosy to detale, oznaki umiarkowanego realizmu. Dostarczają szczegółowych informacji, pozwalają się ujawnić temu, co znaczące. To procedura, której pionierem był Daniel Defoe. Wyrzucony na brzeg Robinson Crusoe rozgląda się w poszukiwaniu swoich towarzyszy z załogi. Ale nie widzi nikogo. „Nigdym ich już nie obaczył, ani nawet śladu po nich mówi — poza trzema kapeluszami, jedną czapką i dwoma trzewikami, z których każdy był od innej pary". Dwa buty, nie tworząc pary, przestają być obuwiem i stają się dowodami śmierci, zdartymi przez spienione fale z nóg tonących ludzi i wyrzuconymi na brzeg. Żadnych wielkich słów, żadnego rwania włosów, tylko kapelusze, czapki, buty. Bo jak daleko sięga pamięcią, matka zawsze izolowała się rankami, żeby pisać. Nie wolno było przeszkadzać, pod żadnym pozorem. Uważał się za nieszczęśliwe dziecko, samotne i niekochane. Kiedy czuli się z siostrą wyjątkowo rozżaleni, osuwali się na podłogę pod zamkniętymi drzwiami jej gabinetu i pojękiwali z cicha. Stopniowo kwilenie zamieniało się w nucenie lub podśpiewywanie, nastrój im się poprawiał i w końcu zapominali o swym osamotnieniu. Teraz sytuacja się zmieniła. Jest dorosły. Nie stoi już pod drzwiami, ale jest w środku, przygląda się jej, siedzącej plecami do okna, spotyka się z nią twarzą w twarz dzień po dniu, rok za rokiem, gdy tymczasem jej czarne kiedyś włosy siwieją, białe jak niezapisana stronica. Cóż za wytrwałość — myśli. Zasłużyła sobie na ten medal, bez wątpienia, na ten i nie tylko. Za dzielność wykraczającą poza to, co wynika z poczucia obowiązku. Zmiana nastąpiła, kiedy miał trzydzieści trzy lata. Do tego czasu nie przeczytał ani słowa z tego, co napisała. To była jego odpowiedź, jego rewanż za to, że się przed nim zamykała. Wyparła się go, więc on wyparł się jej. Lub może nie czytał jej książek w odruchu obronnym. Może kierował się głębszymi motywami: chciał się ustrzec porażenia gromem. A potem, pewnego dnia, nie mówiąc nikomu słowa, nie mówiąc słowa nawet samemu sobie, wypożyczył z biblioteki jedną z jej książek. Od tej pory czytał wszystko, czytał otwarcie, w pociągu, przy stole podczas lunchu. „Co czytasz?" „Książkę mojej matki'. Występuje w jej książkach, w niektórych. Rozpoznaje też innych ludzi, choć pewnie jest tam więcej tych, których nie rozpoznaje. O seksie, o namiętności i zazdrości matka pisze tak

wnikliwie, że John doznaje wstrząsu. Jest to naprawdę nieprzyzwoite. Szokuje go i to samo robi prawdopodobnie z innymi czytelnikami. I pewnie dlatego właśnie, ogólnie biorąc, zaistniała. Cóż za dziwna nagroda za to, że przez całe życie wstrząsała ludźmi: sprowadzili ją do tego miasta w Pensylwanii i obdarowali pieniędzmi! Bo Elizabeth zdecydowanie nie jest typem pisarki pocieszycielki. Bywa nawet okrutna, tak, jak potrafią być okrutne kobiety, a jak mężczyźni bywają raczej rzadko. Jakim ona jest tak naprawdę stworzeniem? Nie foką — jak na fokę jest za mało sympatyczna. Ale też nie rekinem. Kotem. Jednym z tych wielkich kotów, które patrosząc swą ofiarę, robią przerwy i rzucają sponad jej otwartego brzucha zimne spojrzenia żółtych ślepiów. Na dole czeka na nich ta sama młoda kobieta, która przywiozła ich z lotniska. Ma na imię Teresa. Jest instruktorem w Altona College, ale w zespole przyznającym nagrodę Stowe'a pełni funkcję totumfackiej, popychadła, czyli w ogóle jest kimś mało ważnym. John siada w samochodzie obok Teresy, matka siedzi z tyłu. Teresa jest podekscytowana, tak bardzo, że nie przestaje trajkotać. Opowiada im o dzielnicach, przez które przejeżdżają, o Altona College i jego historii, o restauracji, do której jadą. Udaje jej się dwukrotnie wśród tej paplaniny uszczknąć jak myszce coś dla siebie. — Gościliśmy tu jesienią zeszłego roku A.S. Byatt — mówi. — Co pani sądzi o A.S. Byatt, pani Costello? I nieco później: — A co pani sądzi o Doris Lessing, pani Costello? Pracuje nad książką o pisarkach i kobietach w polityce, miesiące letnie spędza w Londynie, prowadząc, jak to określa, „prace badawcze"; John nie byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że ma ukryty w samochodzie magnetofon. Jego matka ma nazwę dla takich ludzi jak Teresa. Nazywa ich złotymi rybkami. Wszyscy myślą, że to małe i nieszkodliwe stworzonka, mówi, bo nie potrzebują więcej niż drobinki mięsa, połówki połówki miligrama. Co tydzień dostaje od nich listy, które skrupulatnie przesyła jej wydawca. Kiedyś odpowiadała: „Dziękuję za okazane zainteresowanie, niestety jestem zbyt zajęta, żeby odpowiedzieć tak wyczerpująco, jak na to zasługuje Pana/Pani list". Potem jakiś znajomy powiedział jej, że te listy osiągają wysoką cenę na rynku autografów. Wtedy przestała odpowiadać. Małe złote drobinki, które uwijają się wokół zdychającego wieloryba, czekając na szansę, by go dopaść i błyskawicznie uskubnąć jeden kęs. Docierają do restauracji. Mży deszczyk. Teresa zostawia ich przy wejściu i odjeżdża, żeby zaparkować samochód. Przez chwilę stoją sami na chodniku. — Możemy jeszcze czmychnąć — mówi John. — Jeszcze nie jest za późno. Możemy złapać taksówkę, wpaść do hotelu po rzeczy, zdążyć na lotnisko na wpół do dziewiątej i odlecieć pierwszym samolotem. Zniknęlibyśmy, zanim pojawiłaby się konna policja. Uśmiecha się. Ona odpowiada uśmiechem. Zrealizują program wizyty, nie muszą sobie nawet o tym mówić. Ale to przyjemne poigrać sobie przynajmniej myślą o ucieczce. Żarciki, sekrety, spiski, tu łypnięcie okiem, tam słówko — w taki sposób z sobą obcują, czy są razem, czy osobno. On będzie jej giermkiem, ona rycerzem. Będzie ją ochraniał tak długo, jak potrafi. Potem pomoże jej przywdziać zbroję, dosiąść rumaka, przymocować puklerz, wręczy kopię i wycofa się. W restauracji rozgrywa się dłuższa scena, głównie dialogowa, którą opuścimy. Wrócimy do hotelu, gdzie Elizabeth Costello prosi syna, żeby przyjrzał się liście ludzi, z którymi się właśnie spotkali. Spełnia posłusznie jej prośbę, obdarzając każdego nazwiskiem i funkcją, jak to się dzieje w życiu. Gospodarz, William Brautegam, jest dziekanem wydziału humanistycznego w Altonie. Przewodniczący jury, Gordon Wheatley, jest Kanadyjczykiem, profesorem na McGill University, pisał o kanadyjskiej literaturze i o Wilsonie Harrisie. Ta, do której mówili Toni i która opowiadała jej o Henrym Handelu Richardsonie, jest z Altona College. To specjalistka od Australii — wykładała tam kiedyś. Paulę Sachs Elizabeth zna. Ten łysy, Kerrigan, jest powieściopisarzem, Irlandczykiem z pochodzenia; mieszka teraz w Nowym Jorku. Piąta jurorka, ta, która siedziała obok Johna, nazywa się Moebius. Wykłada w Kalifornii i wydaje pismo literackie. Opublikowała też parę opowiadań.

— Miło wam się rozmawiało — zauważa matka. — Niebrzydka, prawda? — Chyba tak. — Ale jako zespół... — zastanawia się głośno — czy nie wydali ci się raczej... — Drugorzędni? Kiwa głową. — Pewnie tak. Ci naprawdę ważni nie angażują się w takie widowiska. Ważni zmagają się z problemami wielkiej wagi. — I ja nie jestem dla nich wystarczająco ważna? — No nie, ty jesteś ważna. Z tobą jest ten kłopot, że nie stanowisz dla nich problemu. To, co piszesz, nie zostało jeszcze uznane za problem. Kiedy staniesz się problemem, mogą się tobą zainteresować. Ale na razie nie jesteś problemem, tylko przykładem. — Przykładem czego? — Przykładem pisarstwa. Przykładem tego, jak pisze ktoś o twoim statusie społecznym, twojej przynależności pokoleniowej i twoim pochodzeniu. — A więc jestem tylko przykładem? Protestuję. Mimo tych usilnych starań, żeby nie pisać tak jak inni? — Mamo, nie masz się co ze mną spierać i traktować mnie jak przeciwnika. Nie odpowiadam za to, jak postrzegają cię akademicy. Ale musisz się zgodzić, że na pewnym poziomie mówimy, a zatem i piszemy podobnie jak wszyscy inni. Inaczej mówilibyśmy i pisali swoimi odrębnymi, prywatnymi językami. Przecież nie ma nic absurdalnego w tym, że interesuje nas, co ludzi łączy, a nie, co ich dzieli. Następnego dnia rankiem John zostaje wciągnięty do kolejnej dyskusji literackiej. W hotelowej siłowni wpada na Gordona Wheatleya, przewodniczącego jury. Ćwicząc obok siebie na rowerach treningowych, wdają się w głośną rozmowę. Jego matka będzie rozczarowana, powiedział Wheatleyowi na pół żartobliwie, jeśli dowie się, że dostała nagrodę Stowe'a tylko dlatego, że rok 1995 został uznany na mocy dekretu za rok Austrazji. — A czego by chciała? — Uznania jej za najlepszą — odpowiada John. — Według szczerej i uczciwej opinii waszego jury. Nie za najlepszego autora z Australii, nie za najlepszą pisarkę w Australii, po prostu za najlepszą. — Bez pojęcia nieskończoności nie mielibyśmy matematyki — mówi Wheatley — ale to nie znaczy, że nieskończoność istnieje. Pojęcie nieskończoności jest tylko konstrukcją, konstrukcją stworzoną przez człowieka. Jesteśmy oczywiście głęboko przekonani, że Elizabeth Costello jest najlepsza. Musimy tylko sprecyzować, co takie stwierdzenie oznacza w kontekście naszych czasów. Analogia z nieskończonością nie ma dla Johna sensu, ale nie podejmuje tego wątku. Ma nadzieję, że Wheatley pisze lepiej, niż myśli. Realizm nigdy nie czuł się dobrze w świecie idei. Nie mogło być inaczej: realizm opiera się na założeniu, że pojęcia i idee nie mają autonomicznego bytu, mogą istnieć tylko w powiązaniu z rzeczami. A zatem, kiedy zaistnieje, jak w tym wypadku, potrzeba dyskusji o pojęciach, realizm jest zmuszony do wymyślania sytuacji — spacerów po okolicy, rozmów — w których postacie głoszą przeciwstawne idee, a więc w pewnym sensie je ucieleśniają. Pojęcie ucieleśniania okazuje się kluczowe. Podczas takich sporów idee nie przepływają i nie mogą przepływać swobodnie; są przywiązane do tych, którzy je głoszą, i są wytworem matrycy indywidualnych zainteresowań, stosownie do których głosiciele określonych idei funkcjonują w świecie. Przykład: troska, syna, aby jego matka nie była traktowana jako Myszka Miki postkolonialnej literatury, czy troska Wheatleya, żeby nie wydać się staroświeckim absolutystą. O jedenastej puka do jej drzwi. Elizabeth ma przed sobą pracowity dzień: wywiad, udział w dyskusji w uniwersyteckim radiu, a potem, wieczorem, ceremonia prezentacji i obowiązkowe wystąpienie. Jej strategia wobec tych, którym udziela wywiadów, polega na panowaniu nad wymianą pytań i odpowiedzi. Są to bloki dialogu, który został już przećwiczony tyle razy, że Johna aż dziwi, iż nie spetryfikowały się w jej umyśle i nie stały się czymś w rodzaju prawdy. Długi fragment o dzieciństwie na przedmieściach Melbourne (papugi kakadu skrzeczące w głębi ogrodu) z

podpunktem o zagrożeniu wyobrażeń o mieszczańskim poczuciu bezpieczeństwa. Fragment o śmierci ojca, który umierał na dur brzuszny na Malajach, podczas gdy matka grała gdzieś w tle walce Chopina na pianinie. Potem następuje fragment, który brzmi jak zaimprowizowane głośne rozważania na temat wpływu muzyki na jej prozę. Punkt poświęcony lekturom wczesnej młodości (pochłanianym żarłocznie, bez wyboru), potem przeskok do Virginii Woolf, której pierwszą książkę przeczytała jako studentka i trochę o wpływie, jaki wywarła na nią ta pisarka. Fragment o krótkim pobycie w szkole plastycznej i drugi, o półtorarocznych studiach w powojennym Cambridge („Najbardziej utkwił mi w pamięci dokuczliwy chłód"), kolejny o latach spędzonych w Londynie („Mogłam zarabiać na życie tłumaczeniami, ale najlepiej znałam niemiecki, a ten język, jak się łatwo domyślić, nie był w tamtym okresie zbyt popularny"). Jej pierwsza powieść, o której mówi przez skromność lekceważąco, choć jako debiut książka biła na głowę wszelką konkurencję. Następnie trochę o pobycie we Francji („szalone lata") i mgliste napomknienie o pierwszym małżeństwie. Wreszcie o powrocie do Australii z małym wtedy synkiem. Z nim. W sumie, ocenia, przysłuchując się, cały ten występ jest przykładem fachowej roboty, jeśli można tak powiedzieć, i pochłania prawie godzinę, pozostawiając słuchaczom zaledwie parę minut na zadanie na marginesie pytań, które zaczynają się od słów: „Co pani sądzi...". Co sądzi o neoliberalizmie, o kwestii kobiecej, o prawach Aborygenów, o współczesnej australijskiej powieści. Spędził z nią z przerwami prawie czterdzieści lat, a jednak wciąż nie jest pewien, co ona rzeczywiście o tych ważnych problemach sądzi. Nie jest pewien i właściwie dziękuje Bogu, że nie musi tego wysłuchiwać. Bo jej poglądy, jak podejrzewa, są tak samo nieciekawe, jak poglądy większości ludzi. To pisarka, nie myślicielka. Pisarze i myśliciele: pięść do nosa. Nie, raczej jak to, co pływa, i to, co lata. Ale do której ona należy grupy? Co jest jej żywiołem: woda czy powietrze? Dziennikarka, która przyjechała specjalnie z Bostonu, jest młoda, a jego matka traktuje zwykle młodych łaskawie. Dziewczyna jest jednak niezbyt delikatna i nie da się zbyć byle czym. — Jak określiłaby pani główne przesłanie swoich książek? — docieka. — Przesłanie? A czy ja mam obowiązek formułować jakieś przesłanie? Słaba kontra; dziennikarka wykorzystuje swoją chwilową przewagę: — W Domu przy Eccles Street główna postać książki, Marion Bloom, odmawia współżycia swemu mężowi, dopóki ten nie uświadomi sobie, kim jest. Czy chce pani przez to powiedzieć, że dopóki mężczyźni nie określą swej nowej, postpatriarchalnej tożsamości, kobiety powinny ich trzymać na dystans? Matka rzuca mu szybkie, komiczne spojrzenie, które mówi: „Na pomoc!". — To intrygująca teza — mruczy. — Oczywiście co do męża Marion żądanie od niego, żeby określił swoją nową tożsamość, jest żądaniem wyjątkowo surowym, bo jest to człowiek, jakby tu powiedzieć... o tożsamości nieokreślonej, wielokształtnej. Eccles Street jest wspaniałą powieścią; prawdopodobnie pozostanie książką żywą tak długo jak Ulisses, z pewnością będzie czytana jeszcze długo po tym, jak jej autorka spocznie w grobie. Był jeszcze dzieckiem, kiedy ją napisała. Deprymuje go i oszałamia to, że ta sama istota, która zrodziła Eccles Street, zrodziła i jego. Pora wkroczyć, uratować ją przed przesłuchaniem, które staje się już nudne. John wstaje. — Niestety będziemy chyba musieli przerwać, mamo. Za chwilę przyjadą po nas, żeby zawieźć nas do radia. — Do dziennikarki — Dziękuję pani, to chyba byłoby wszystko. Obrażona dziennikarka wydyma wargi. Czy znajdzie dla niego jakąś rolę w historii, którą pichci? Historii o powieściopisarce, która przeżywa kryzys twórczy, i o jej apodyktycznym synu? W rozgłośni zostają rozdzieleni. Johna prowadzą do reżyserki. Tym razem ku jego zaskoczeniu rozmówczynią matki będzie ta elegancka Moebius, obok której siedział podczas kolacji. — Tu Susan Moebius w programie Warsztat pisarza. Dziś gościmy Elizabeth Costello — zaczyna i wygłasza zgrabne wprowadzenie. — Pani ostatnia książka, Ogień i lód — ciągnie — której akcja rozgrywa się w Australii w latach trzydziestych, jest historią młodego człowieka, walczącego o to, by zostać malarzem, pomimo sprzeciwu rodziny i środowiska. Czy pisząc tę powieść, myślała pani o kimś konkretnym? Czy wykorzystywała pani motywy z własnej młodości?

— Nie, w latach trzydziestych byłam dzieckiem. Oczywiście, że zawsze czerpiemy inspirację z własnego życia — to nasze główne źródło, w pewnym sensie jedyne. Ale nie, Ogień i lód nie jest biografią. To fikcja literacka. Wymyśliłam to wszystko. — Muszę powiedzieć naszym słuchaczom, że książka robi wrażenie. Czy było łatwo pisać z pozycji mężczyzny? Jest to rutynowe pytanie, które otwiera matce drzwi do jednej z jej rutynowych odpowiedzi. Ku jego zaskoczeniu Elizabeth nie wykorzystuje szansy. — Łatwo? Nie; gdyby to było łatwe, nie warto by było tego robić. To właśnie inność jest wyzwaniem. Wymyślenie kogoś innego niż my sami. Stworzenie świata, w którym ten ktoś się porusza. Wymyślenie Australii. — Czy właśnie to robi pani w swoich książkach: kreuje pani Australię? — Tak, chyba tak. Ale dziś nie jest to takie łatwe. Jest większy opór, daje się odczuć ciężar wielu Australii wykreowanych przez innych autorów. Trzeba to przezwyciężyć. To jest to, co rozumiemy przez słowo tradycja, początki tradycji. — Chciałabym przejść do powieści Dom przy Eccles Street, książki, która przyniosła pani w tym kraju największą popularność, która przetarła nowe szlaki. I do postaci Molly Bloom. Krytyka skoncentrowała się na sposobie, w jaki przywłaszczyła sobie pani czy przyswoiła stworzoną przez Joyce'a postać Molly, uczyniła ją swoją własnością. Czy zechciałaby pani skomentować swoje intencje, zwłaszcza zamysł konfrontacji z Joyce'em, jednym z ojców współczesnej literatury, i to konfrontacji na jego terytorium? Kolejne drzwi uchylone — i tym razem matka z tego korzysta. — Tak, to ujmująca postać, ta Molly Bloom — to znaczy Joyce'owska Molly. Zostawia swoje ślady na kartach Ulissesa, tak jak suka podczas cieczki zostawia swój zapach. Trudno to nazwać kuszącym; to coś bardziej prymitywnego. Mężczyźni wyczuwają ten zapach, węszą, krążą wokół niej i warczą na siebie, nawet gdy Molly nie ma na scenie. Nie, nie powiedziałabym, że to konfrontacja z Joyce'em. Ale pewne książki są pisane z tak ogromną inwencją, że po wszystkim pozostaje mnóstwo materiału, materiału, który wręcz zaprasza, żeby po niego sięgnąć i użyć go jako budulca dla czegoś własnego. — Ale pani, jeśli wolno mi użyć pani własnej metafory, wyprowadziła Molly z domu, zabrała ją pani z domu przy Eccles Street, w którym zamknął ją mąż, kochanek i w pewnym sensie także autor, czyniąc z niej coś w rodzaju królowej pszczół, niezdolnej do latania, a więc zabrała ją pani stamtąd i wypuściła na ulice Dublina. Czy nie traktuje pani tego jako konfrontacji z Joyce'em? — Królowa pszczół, suka... Skorygujmy to nieco i nazwijmy ją raczej lwicą, która skrada się po ulicach, wietrzy różne zapachy i chłonie widoki. A nawet szuka zdobyczy. Owszem, chciałam ją uwolnić z tego domu, a zwłaszcza z tej sypialni, z łóżka ze skrzypiącymi sprężynami, i wypuścić ją, jak pani to określa, na ulice Dublina. — Skoro postrzega pani Molly, Joyce'owską Molly, jako więźnia w domu przy Eccles Street, czy znaczy to, że w ogóle uważa pani kobiety za niewolnice małżeństwa i ogniska domowego? — Chyba nie mówi pani o kobietach współczesnych. Ale tak, do pewnego stopnia Molly jest niewolnicą małżeństwa, tego modelu małżeństwa, jaki występował w Irlandii 1904 roku. Jej mąż, Leopold, także jest więźniem. O ile ona jest uwięziona w ich wspólnym małżeńskim gnieździe, o tyle on jest uwięziony poza nim, odcięty. A zatem mamy Odyseusza próbującego dostać się do środka i Penelopę usiłującą wyjść na zewnątrz. To komedia, komiczny mit, któremu Joyce i ja, na dwa różne sposoby, oddajemy hołd. Ponieważ obie mają słuchawki na uszach i zwracają się raczej do mikrofonu niż do siebie, trudno stwierdzić, jaki jest ich wzajemny stosunek, ale jak zawsze imponuje mu zdolność matki do zaprezentowania siebie jako osoby kierującej się zdrowym rozsądkiem, zupełnie wyzbytej złośliwości, ale jednocześnie piekielnie inteligentnej. — Chciałabym pani powiedzieć — ciągnie Susan (spokojny głos, myśli John: to spokojna kobieta, kompetentna, bynajmniej nie powierzchowna) — jak wielkie wrażenie zrobił na mnie Dom przy Eccles Street, kiedy przeczytałam po raz pierwszy tę książkę w latach siedemdziesiątych.

Byłam wtedy w college'u, studiowałam książkę Joyce'a, chłonęłam słynny monolog Molly Bloom i znałam jego „ortodoksyjną" interpretację krytyczną, według której autor pozwolił tu dojść do głosu autentycznej kobiecości, opisał „sensualną rzeczywistość" kobiety i tak dalej. A potem przeczytałam pani powieść i uświadomiłam sobie, że Molly wcale nie musi być tak ograniczona, jak to sugeruje Joyce, że równie dobrze może być inteligentną kobietą, interesuje się muzyką, ma swój krąg przyjaciół i córkę, której zwierza się, ze wzajemnością, ze swoich tajemnic — i jak już wspomniałam, było to dla mnie wielkie odkrycie. Zaczęłam się zastanawiać nad innymi kobietami, które według naszych wyobrażeń pisarze mężczyźni niby to wyposażają w zdolność przemawiania własnym głosem, jako rzecznicy wyzwolenia, by w ostatecznym rozrachunku wspomagały męską filozofię i jej służyły. Myślę zwłaszcza o kobietach z książek D.H. Lawrence'a, ale gdyby sięgnąć głębiej w przeszłość, mogłaby to także być Tess D'Urberville i Anna Karenina, żeby wymienić tylko dwa przykłady. To niezwykle poważny problem, i jestem ciekawa, czy może pani coś o tym powiedzieć — nie tylko o Marion Bloom i całej reszcie, ale o zamiarze rewizji tych kobiecych biografii w ogóle. — Nie, nie sądzę, żebym miała tu coś do dodania, myślę, że pani komentarz wyczerpuje sprawę. Oczywiście, aby sprawiedliwości stało się zadość, mężczyźni będą mu sieli zabrać się do rewizji romantycznych stereotypów i takich postaci jak Heathcliffowie i Rochesterowie, nie mówiąc już o biednym, starym i przykurzonym Casaubonie. To dopiero będzie widowisko! Ale mówiąc poważnie: nie możemy pasożytować na klasykach w nieskończoność. Nie wyłączam tu siebie. Musimy zacząć coś wymyślać samodzielnie. Tego w ogóle nie było w scenariuszu. To kolejne naruszenie zasady. Dokąd zaprowadzi jej uwaga? Ale niestety panna Moebius (która zerka już na zegar), nie podejmuje tematu. — W nowszych powieściach wraca pani do australijskich realiów. Czy może pani powiedzieć, jak pani postrzega Australię? Co to dla pani znaczy być pisarką australijską? Australia to kraj, który nadal jest bardzo odległy, przynajmniej dla Amerykanów. Czy pisząc, ma pani świadomość, że będzie to głos z drugiego końca świata? — Drugiego końca świata... Ciekawe określenie. Niewielu współczesnych Australijczyków gotowych jest to zaakceptować. „A gdzie jest pierwszy?" — zapytają. Niemniej jednak ma to pewien sens, nawet jeśli jest to sens narzucony przez historię. Nie jesteśmy krajem skrajności — powiedziałabym, że należymy raczej do ludzi łagodnych — ale jesteśmy krajem na skraju. Zasiedliliśmy ów skraj, bo nie było wielkiego oporu, w żadnym kierunku. Jeśli człowiek zaczyna upadać, nie ma go co podtrzymać. Są już z powrotem w świecie banału, na znajomym gruncie. John może przestać słuchać. Przechodzimy do wieczoru, do głównego wydarzenia, którym jest wręczenie nagrody. Jako syn laureatki i osoba towarzysząca siedzi na sali w pierwszym rzędzie, wśród gości specjalnych. Kobieta siedząca po lewej stronie przedstawia się: — Nasza córka studiuje w Altona College — mówi. Pisze pracę dyplomową o pańskiej matce. Jest jej wielbicielką. Zmusiła nas, żebyśmy przeczytali wszystko, co napisała pani Costello. — Klepie po przegubie mężczyznę siedzącego obok niej. Pachnie tu dużymi pieniędzmi, starymi pieniędzmi. Bez wątpienia dobroczyńcy, sponsorzy. — Pańska matka jest bardzo podziwiana w tym kraju. Zwłaszcza przez młodych. Mam nadzieję, że pan jej to powie. W całej Ameryce młode kobiety piszą rozprawy naukowe o jego matce. Admiratorzy, poplecznicy, uczniowie. Czy gdyby jej powiedział, że ma w Ameryce uczniów, sprawiłoby jej to przyjemność? Samą scenę wręczenia nagrody opuścimy. Zbyt częste przerywanie toku narracji nie jest dobrym pomysłem, bo sztuka opowiadania polega na swoistym ukołysaniu czytelnika lub słuchacza, wprawieniu go w stan marzenia na jawie, kiedy to czas i przestrzeń realnego świata blakną i znikają, wypierane przez czas i przestrzeń fikcji. Brutalne zakłócanie tego snu zwraca uwagę na szwy konstrukcyjne opowiadania i niweczy iluzję realności. Jeśli jednak nie pominiemy niektórych scen, będziemy tu tkwić całe popołudnie. Te przeskoki nie są częścią tekstu, są częścią przedstawienia. A więc nagroda wręczona, matka zostaje sama na mównicy, żeby wygłosić mowę, której

tytuł, podany w programie, brzmi: „Czym jest realizm?". Nadeszła pora jej popisu. Elizabeth Costello wkłada okulary do czytania. — Panie i panowie — mówi i zaczyna czytać. — Pierwszą książkę opublikowałam w 1955 roku, kiedy mieszkałam w Londynie, w tamtym czasie dla mieszkańców antypodów wielkiej metropolii kulturalnej. Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy przyszła paczka z książką, egzemplarzem autorskim. Byłam naturalnie podekscytowana tym, że trzymam ją w ręku, wydrukowaną i oprawioną, tak realną i niezaprzeczalną. Ale coś nie dawało mi spokoju. Zadzwoniłam do mojego wydawcy. „Czy zostały rozesłane egzemplarze promocyjne i recenzenckie?", zapytałam. I nie spoczęłam, dopóki nie zapewnili mnie, że książki zostaną wysłane jeszcze tego popołudnia do Szkocji, do Bodleian Library w Oksfordzie i tak dalej, ale przede wszystkim do British Museum. To była moja wielka ambicja: mieć swoje miejsce na półkach British Museum, grzbiet w grzbiet z innymi „C", tymi wielkimi — Carlyle'em, Chaucerem, Coleridge'em i Conradem. (Najśmieszniejsze było to, że moją literacką sąsiadką okazała się Marie Corelli). Taka naiwność może dziś wywoływać uśmiechy. Jednak za moim dopytywaniem kryło się coś poważniejszego, a z kolei za tym coś żałosnego, do czego się już trudniej przyznać. Pozwolą państwo, że wyjaśnię, o co mi chodzi. Ignorując wszystkie egzemplarze napisanej przez siebie książki, które mają przepaść — które pójdą na przemiał, bo nikt nie chciał ich kupić, które ktoś otworzy i zacznie ziewać, po czym odłoży po przeczytaniu jednej czy dwóch stroniczek, by nigdy do nich nie wrócić, które pozostaną porzucone w nadmorskich hotelach i pociągach — a więc ignorując wszystkie te stracone egzemplarze, człowiek musi mieć jednocześnie poczucie, że istnieje przynajmniej jeden egzemplarz, który nie tylko będzie czytany, ale o który ktoś będzie dbał, który będzie miał swój dom, swoje stałe miejsce na półce. Za moją troską o darmowe egzemplarze kryło się pragnienie, żeby nawet jeśli następnego dnia potrąci mnie autobus, to moje pierworodne dziecko miało swój dom, w którym, jeśli tak zrządzi los, będzie mogło podrzemywać przez najbliższe sto lat i nikt nie będzie go dźgał kijem, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje. To był jeden aspekt moich nalegań na wydawcę: jeśli ja, jako śmiertelna powłoka, mam umrzeć, to niech pozostanę żywa przynajmniej w swoim dziele. Elizabeth Costello snuje dalej refleksje o przemijalności sławy. Przeskakujemy zatem do przodu. — Ale oczywiście British Museum czy, obecnie, British Library nie będą trwały wiecznie. Także i one zmurszeją i rozpadną się, a książki na półkach zamienią się w proch. Zresztą nawet już wcześniej, gdy kwas przeżre papier i trzeba będzie zwolnić miejsce, te brzydsze, nieczytane i niechciane książki zostaną wywiezione, ciśnięte w ogień i wszelki ślad po nich zostanie usunięty z głównego katalogu. I będzie tak, jakby nigdy nie istniały. To jest alternatywna wizja Biblioteki Babel, która niepokoi mnie bardziej niż wizja Jorge Luisa Borgesa. Nie biblioteka, w której współistnieją wszelkie wyobrażalne książki z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, ale biblioteka, w której książki naprawdę napisane i wydane są nieobecne, nawet wymazane z pamięci bibliotekarzy. Taki zatem był ten inny, bardziej żałosny powód mojego telefonu do wydawcy. Nie możemy polegać na British Library czy Library of Congress bardziej niż na samej reputacji, która ma nas ocalić od zapomnienia. I o tym muszę pamiętać, o tym przypominać państwu w ten zaszczytny dla mnie wieczór w tutejszym college'u. A teraz pozwolą państwo, że przejdę do tematu „Czym jest realizm?". Jest takie opowiadanie Franza Kafki — być może je znacie — w którym małpa, ubrana na tę okazję bardzo elegancko, wygłasza mowę do uczonego audytorium. Jest to nie tylko mowa, ale także test, egzamin, viva voce. Małpa musi wykazać, że nie tylko potrafi mówić językiem swych słuchaczy, lecz również dowieść, że opanowała ich maniery i konwencje, że nadaje się do tego, żeby przyjęli ją do swego towarzystwa. Dlaczego przypominam to opowiadanie Kafki? Czy zamierzam udawać, że jestem małpą wyrwaną ze swego naturalnego środowiska i zmuszoną do popisywania się przed gronem

krytycznie nastawionych nieznajomych? Mam nadzieję, że nie. Jestem jedną z was, nie reprezentuję odrębnego gatunku. Jeśli czytaliście to opowiadanie, przypominacie sobie pewnie, że ma ono formę monologu, monologu małpy. W obrębie tej formy ani mówca, ani widownia nie mogą być oglądani z zewnątrz. Zdajemy sobie sprawę z tego, że mówca może wcale nie być małpą, może być po prostu taką jak my istotą ludzką, która wmówiła sobie, że jest małpą, albo istotą ludzką, która dla efektu retorycznego przedstawia siebie z ponurą ironią jako małpę. Widownia zaś może równie dobrze składać się nie, jak moglibyśmy sobie wyobrażać, z wąsatych, rumianych jegomościów, którzy zamienili swe kurtki i hełmy tropikalne na smokingi, ale z podobnych do mówcy małp, może nie aż tak wyszkolonych, by potrafiły jak on wygłaszać złożone zdania po niemiecku, ale przynajmniej tak, żeby siedzieć cicho i słuchać. A jeśli nawet nie wytresowanych do tego stopnia, to przykutych do krzeseł łańcuchami i przyuczonych, że nie wolno wrzeszczeć, iskać się ani załatwiać się publicznie. Nie wiemy tego. Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy na pewno, jak jest naprawdę w tym opowiadaniu; czy to rzecz o człowieku przemawiającym do ludzi, czy o małpie mówiącej do małp, o małpie mówiącej do ludzi, czy o człowieku mówiącym do małp (choć to ostatnie jest jak mi się wydaje, nieprawdopodobne). Czy wreszcie o papudze przemawiającej do papug. Był taki czas, że wiedzieliśmy takie rzeczy. Wierzyliśmy, że jeśli było napisane: „Na stole stała szklanka wody", to był tam rzeczywiście stół i szklanka wody na nim i że wystarczy zajrzeć w zwierciadło słów, żeby je zobaczyć. Ale to się skończyło. Zwierciadło słów zostało rozbite, jak się wydaje, bezpowrotnie. Wasze domysły, co się naprawdę dzieje w sali wykładowej, mają taką samą wartość jak moje: ludzie i ludzie, ludzie i małpy, małpy i ludzie, małpy i małpy. Sala wykładowa może być niczym innym, jak klatką w zoo. Słowa nie mogą się już dumnie prężyć na stronicy i obwieszczać: „Znaczę to, co znaczę!' Słownik, który dotąd stał obok Biblii i dzieł Szekspira na półce nad kominkiem, w którym w domach pobożnych Rzymian rezydowali bogowie ogniska domowego, stał się jedną z wielu książek kodowych. Taka jest sytuacja, w której staję przed wami. Mam nadzieję, że nie nadużywam przywileju korzystania z tej mównicy, robiąc sobie jałowe, nihilistyczne żarciki z tego, kim jestem, małpą czy kobietą, i kim jesteście wy, moi słuchacze. To nie jest istota tej historii, powiadam, choć nie mam wszakże prawa dyktować, co jest tą istotą. Był w naszym przekonaniu taki czas, kiedy mogliśmy powiedzieć, kim jesteśmy. Teraz zostaliśmy tylko aktorami odgrywającymi swoje role. Straciliśmy grunt pod nogami. Można by to traktować jako tragiczny obrót sprawy, gdy by nie to, że trudno odczuwać respekt wobec tego, co było naszym oparciem — dziś wygląda nam to na złudzenie na jedną z tych iluzji podtrzymywanych jedynie przez skoncentrowane w jednym punkcie spojrzenia wszystkich zebranych w tej sali. Ale wystarczy, że odwrócicie wzrok choćby na chwilę, a lustro runie na podłogę i roztrzaska się na kawałki. Mam zatem wszelkie powody, żeby czuć się niepewnie, stojąc tu przed wami. Pomimo otrzymania tej wspaniałej nagrody, za którą jestem niezmiernie wdzięczna, pomimo związanej z nią nadziei, że włączona dzięki niej do znamienitego towarzystwa tych, którzy otrzymali ją przede mną, uniknę niszczącego działania zawistnego czasu, zdajemy sobie wszyscy jako realiści sprawę, że jest tylko kwestią tego czasu, aby książka, którą uhonorowaliście i z której powstaniem mam coś wspólnego, przestała być czytana i w końcu odeszła w całkowite zapomnienie. I jak najsłuszniej. Muszą być jakieś granice w obarczaniu pamięci naszych dzieci i wnuków. One będą miały własny świat, w którym powinniśmy odgrywać coraz mniejszą rolę. Dziękuję. Brawa, najpierw niepewne, potem coraz głośniejsze. Matka zdejmuje okulary, uśmiecha się. To ujmujący uśmiech; najwyraźniej mówczyni delektuje się tą chwilą. Aktorom wolno pławić się w aplauzie, zasłużonym czy nie — aktorom, śpiewakom, skrzypkom. Dlaczego by jego matka nie mogła mieć swojej chwili triumfu? Oklaski zamierają. Dziekan Brautegam nachyla się do mikrofonu. — Zapraszamy państwa do bufetu... — Przepraszam bardzo! — Czysty i pewny młody głos przebija się przez słowa dziekana.

Poruszenie wśród zebranych. Wszystkie głowy odwracają się w tamtym kierunku. — W foyer jest bufet i wystawa książek Elizabeth Costello. Serdecznie zapraszamy. Pozostaje mi... — Przepraszam! — Tak? — Czy mogę zadać pytanie? Pytająca stoi, jest to młoda kobieta w czerwono-białym podkoszulku z emblematem Altony. Brautegam jest najwyraźniej zakłopotany. Jeśli chodzi o matkę, uśmiech zniknął z jej twarzy. John zna tę minę. Elizabeth ma dość, chce stąd wyjść. — Nie jestem pewien... — mówi Brautegam, marszcząc brwi i rozglądając się w poszukiwaniu pomocy. — Nie przewidzieliśmy pytań w programie uroczystości. Chciałbym podziękować... — Przepraszam, mam pytanie do autorki. Czy mogę o coś zapytać autorkę? Zapada cisza. Wszystkie oczy zwrócone są na Elizabeth Costello. Ona patrzy lodowatym wzrokiem w przestrzeń. Brautegam bierze się w garść. — Chciałbym podziękować pani Costello, dla której uhonorowania zebraliśmy się tu dzisiejszego wieczoru. Zapraszamy do foyer. Dziękuję. Wyłącza mikrofon. Kiedy wychodzą z sali, dokoła słychać gwar rozmów. Nieprzyjemny incydent, nie ma co. John widzi w tłumie dziewczynę w czerwono-białym podkoszulku. Przechadza się sztywna, wyprostowana, wyraźnie zła. Jakie chciała zadać pytanie? Czy nie byłoby lepiej, żeby je zadała? John boi się, że sceną może się powtórzyć w foyer. Ale nie dochodzi do tego. Dziewczyna wychodzi, pewnie wzburzona, i znika w mroku nocy. Niemniej incydent pozostawia uczucie niesmaku, można powiedzieć, że wieczór został zepsuty. O co chciała zapytać? Ludzie szepczą, zbierają się w grupki. Robią wrażenie, jakby wiedzieli. On też się domyśla. Pytanie dotyczyło zapewne czegoś, co Elizabeth Costello, słynna pisarka, powinna była powiedzieć przy takiej okazji, a czego wbrew oczekiwaniom nie powiedziała. John widzi dziekana Brautegama i innych, jak zaaferowani uwijają się wokół jego matki, usiłując zatrzeć niedobre wrażenie. W końcu zainwestowali pieniądze, chcieliby, żeby wróciła do siebie z dobrym mniemaniem o nich i o college'u. Ale pewnie wybiegają także myślami w przyszłość, do roku 1997, z nadzieją, że jury znajdzie bardziej zwycięskiego zwycięzcę. Przeskakujemy od sceny w foyer do hotelu. Elizabeth Costello udaje się na spoczynek. Jej syn ogląda przez chwilę telewizję u siebie. Ogarnia go niepokój, więc schodzi na dół, do baru, gdzie pierwszą osobą, na jaką się natyka, jest Susan Moebius, która przeprowadzała z jego matką wywiad radiowy. Susan macha do niego ręka. Towarzyszy jej jakiś mężczyzna, ale wkrótce wychodzi, pozostawiając ich samych. Susan Moebius wydaje się Johnowi atrakcyjna. Jest dobrze ubrana, lepiej niż na to zazwyczaj pozwalają konwencje przyjęte w świecie akademickim. Siedzi wyprostowana, ma długie, złotoblond włosy; kiedy potrząsa głową, odrzucając je z twarzy, jest to gest prawdziwie królewski. Nie komentują wydarzeń wieczoru. Zamiast tego rozmawiają o renesansie radia jako kulturowego medium. — Przeprowadziła pani ciekawą rozmowę z moją matką — zauważa John. — Wiem, że napisała pani o niej książkę, niestety jeszcze jej nie czytałem. Czy pisze pani o niej dobrze? — Myślę, że tak. Elizabeth Costello była najważniejszą pisarką naszych czasów. Moja książka jest nie tylko o niej, ale poświęcam jej wiele miejsca. — Najważniejszą pisarką... Czy jest pani zdaniem najważniejsza dla nas wszystkich, czy tylko dla kobiet? Odniosłem wrażenie, przysłuchując się rozmowie, że postrzega ją pani wyłącznie jako piszącą kobietę albo pisarkę dla kobiet. Czy uważałaby ją pani również za najważniejszego autor a, gdyby była mężczyzną?

— Gdyby była mężczyzną? — No dobrze: gdyby pani była mężczyzną. — Gdybym ja była mężczyzną? Nie wiem, nigdy nie byłam mężczyzną. Dam panu znać, jak spróbuję. Uśmiechają się do siebie. Coś zdecydowanie czai się w powietrzu. — Ale moja matka była mężczyzną — upiera się on. Była też psem. Potrafi wejść w skórę innego człowieka, żyć jego życiem. Czytałem jej książki, więc wiem. Może to zrobić. Czyż nie to jest najważniejsze w fikcji literackiej? Ze możemy wyjść poza siebie, wejść w inne życie? — Być może. Ale i tak pańska matka pozostaje kobietą. Cokolwiek robi, robi to jako kobieta. „Zamieszkuje" w swoich postaciach jako kobieta, nie jako mężczyzna. — Ja tego nie dostrzegam. Odbieram stworzonych przez nią mężczyzn jako absolutnie wiarygodnych. — Nie dostrzega pan, bo pan nie może dostrzec. Tylko kobieta może to zrobić. To jest sprawa pomiędzy kobietami. Jeśli jej postacie mężczyzn są przekonujące, to dobrze, miło mi to słyszeć, ale w końcu to tylko mimetyzm. Kobiety są w tym dobre, lepsze od mężczyzn. Nawet w parodii. Robimy to z większą lekkością. Znów się uśmiecha. „Przekonaj się, jak lekki może być mój dotyk", zdają się mówić jej wargi. Miękkie wargi. — O ile matka w ogóle uprawia parodię — odpowiada on. — Muszę przyznać, że jest jak dla mnie zbyt subtelna, żebym ją dostrzegł. — Zapada przedłużająca się cisza. — A więc tak właśnie pani myśli — mówi w końcu John. Ze kobiety i mężczyźni wiodą żywoty równoległe, że nigdy się tak naprawdę nie spotykamy? Zmienił się temat rozmowy. Nie mówią już o pisarstwie, jeżeli w ogóle mówili. — A co pan myśli? — pyta ona. — Co mówi panu pańskie doświadczenie? I czy ta różnica jest taką złą rzeczą? Gdyby nie było różnicy, co by się stało z pożądaniem? Patrzy mu prosto w oczy. Pora się stąd ruszyć. John wstaje; ona odstawia szklankę i też podnosi się powoli. Kiedy go mija, on ujmuje ją za łokieć i pod wpływem tego dotknięcia doznaje wstrząsu; jest oszołomiony. Różnica; przeciwne bieguny. Środek nocy w Pensylwanii; która może być godzina w Melbourne? Co on robi na tym obcym kontynencie? Są w windzie sami. Nie jest to ta winda, którą jeździ z matką. Gdzie jest północ, a gdzie południe w tym hotelowym sześcioboku, w tym wielkim ulu? Przyciska Susan do ściany, całuje ją, smakując zapach dymu w jej oddechu. Gromadzenie materiałów; czy ona tak to później nazwie? Wykorzystanie wtórnego źródła? Całuje ją jeszcze raz, ona odwzajemnia pocałunek, namiętnie, zmysłowo. Wysiadają na trzynastym piętrze, on idzie za nią korytarzem, skręcając najpierw w prawo, potem w lewo, aż traci orientację w kierunkach. Wnętrze ula, sam jego środek: czy tego szukają? Matka mieszka w pokoju numer 1254. Jego numer to 1220. Numer Susan — 1307. Dziwi go to, że w ogóle jest taki numer. Sądził, że po dwunastym piętrze jest czternaste, że to zasada obowiązująca w świecie hotelowym. Gdzie znajduje się pokój 1307 w stosunku do 1254 — na północ, na południe, na zachód, na wschód? Znów skok do przodu, skok raczej w tekście niż w zdarzeniach. Kiedy później rozmyśla o tym wszystkim, jeden moment powraca z niezwykłą siłą, moment, w którym jej kolano wsuwa mu się pod ramię i wciska pod pachę. To dziwne, że wspomnienie całej sceny zostaje zdominowane przez ten jeden moment, nie najbardziej znaczący, a jednak tak żywy i wyrazisty, że John niemal czuje dotknięcie jej uda na skórze. Czy świadomość z samej swej natury przedkłada doznania nad idee, to, co namacalne, nad to, co abstrakcyjne? Czy też zgięcie kobiecego kolana jest tylko bodźcem skojarzeniowym, z którego rozwinie się później obraz reszty nocy? Leżą w ciemnościach obok siebie, włączeni w tekst pamięci, rozmawiają. — A więc uważasz, że to udana wizyta? — Z czyjego punktu widzenia? — Z twojego.

— Mój punkt widzenia się nie liczy. Przyjechałem tu dla Elizabeth Costello. Ważny jest jej punkt widzenia. Owszem, myślę, że to udana wizyta. Wystarczająco udana. — Czyżbym wyczuwała gorycz w twoim głosie? — Broń Boże. Jestem tu, żeby pomóc, to wszystko. — To bardzo miłe z twojej strony. Sądzisz, że masz wobec niej jakiś dług? — Tak. Dług syna wobec matki. To absolutnie naturalne uczucie wśród ludzi. Burzy mu włosy. — Nie bądź zły — mówi. — Nie jestem. Susan zsuwa się w dół, przytula go, głaszcze. — „Wystarczająco udana" — co to znaczy? — mruczy. Nie daje za wygraną. On musi jeszcze zapłacić pewną cenę za ten czas spędzony w jej łóżku, za to, co można uznać za podbój. — Mowa jej nie wyszła. Jest bardzo zawiedziona. Włożyła w nią mnóstwo pracy. — W samym przemówieniu nie było nic złego. Ale tytuł nie był dobry. I nie powinna była posługiwać się Kafką do zilustrowania swojej tezy. Są lepsze teksty. — Czyżby? — Tak, lepsze, bardziej odpowiednie. To jest Ameryka, lata dziewięćdziesiąte. Ludzie nie chcą już słuchać o Kafce. — A czego chcą słuchać? Wzrusza ramionami. — Czegoś bardziej osobistego. To nie muszą być sprawy intymne. Ale ludzie nie reagują dziś dobrze na ciężkawą, „historyczną" autoironię. Mogliby jeszcze znieść odrobinę tego z ust mężczyzny, ale nie od kobiety. Kobieta nie musi przywdziewać tego całego pancerza. — A mężczyzna musi? — Ty mi to powiedz. Jeśli to w ogóle jest problem, to wybitnie męski. Nie daliśmy nagrody mężczyźnie. — A czy braliście pod uwagę możliwość, że moja matka potrafi się wznieść ponad podział mężczyzna—kobieta? Ze może spenetrować problem dogłębnie i ma teraz większe ambicje? — Na przykład? Ręka, która go głaskała, nieruchomieje. Chwila jest ważna i on to czuje. Ona zaś czeka na odpowiedź, na uprzywilejowany dostęp, którego obietnica wisi w powietrzu. Jego także podnieca ten moment, elektryzujący, szalenie ryzykowny. — Takie jak zmierzenie się ze znakomitymi nieboszczykami. Albo oddanie hołdu siłom, które ją ożywiają. Na przykład. — Tak mówi? — Nie uważasz, że to właśnie robi przez całe życie; mierzy się z mistrzami? Czy nikt z ludzi twojej profesji tego nie zauważył? Nie powinien był tego mówić. Powinien się trzymać z daleka od spraw swojej matki. Znalazł się w łóżku obcej kobiety nie dla swoich pięknych, błękitnych oczu, ale dlatego, że jest synem Elizabeth. A jednak paple jak jakiś idiota. Pewnie w taki sposób pracują kobiety szpiedzy. Żadnej subtelności. Mężczyzna daje się uwieść nie dlatego, że jego opór zostaje sprytnie przełamany, ale dlatego, że bycie uwodzonym jest przyjemnością samo w sobie. W nocy budzi się, przytłoczony smutkiem tak głębokim, że chce mu się płakać. Dotyka lekko nagiego ramienia kobiety u swego boku, ale ona nie reaguje. Przesuwa dłoń w dół: piersi, talia, biodro, udo, kolano. Doskonała w każdym szczególe, bez wątpienia, ale w taki obojętny sposób, że już go to nie porusza. Wyobraża sobie matkę w wielkim, podwójnym łożu, skuloną, z podciągniętymi kolanami i z obnażonymi plecami. Z jej pleców, z woskowatego ciała starszej kobiety sterczą trzy druty; nie małe igły do akupunktury czy voodoo, ale grube, szare druty, stalowe lub plastikowe, takie do robótek. Nie zabiły jej, nie ma obawy, oddycha we śnie regularnie. Ale leży przebita drutami. Kto to zrobił? Kto mógłby to zrobić? Cóż za samotność, myśli, krążąc w wyobraźni nad starą kobietą w pustym pokoju. Serce mu

pęka; smutek szumi jak szary wodospad gdzieś w czaszce, tuż za oczami. Nie powinien był tu w ogóle przychodzić, do pokoju 13, bez względu na końcówkę. Zły ruch. Powinien wstać, natychmiast, wymknąć się ukradkiem. Ale nie wychodzi. Dlaczego? Bo nie chce być sam. I ponieważ chce zasnąć. Sen, myśli, który zwikłane węzły trosk rozplata. Cóż za niezwykły sposób formułowania myśli! Nie każda małpa na świecie stukająca przez całe życie w klawisze maszyny do pisania ułożyłaby te słowa w takim szyku. Słowa wyłaniające się z mroku, znikąd: najpierw ich nie ma, potem są, jak nowo narodzone dziecko: serce pracuje, mózg pracuje, wszystkie procesy zawiłego elektrochemicznego labiryntu uruchomione. Cud. Zamyka oczy. Znów luka. Kiedy schodzi na śniadanie, ona, Susan Moebius, już tam jest. Ubrana na biało, wygląda na wypoczętą i zadowoloną. John przysiada się do niej. Susan wyjmuje coś z torebki i kładzie na stoliku: jego zegarek. — Spóźnia się trzy godziny — mówi. — Nie trzy — poprawia ją John. — Piętnaście. Taki jest czas w Canberze. Jej oczy patrzą prosto w jego oczy, a może odwrotnie. Mają zielone plamki. Ściska mu się serce. Niezbadany kontynent, który za chwilę opuści! Bolesne poczucie straty przeszywa go na wskroś. To ból nie bez przyjemności, jak pewne odcienie bólu zębów. Potrafi sobie wyobrazić coś całkiem poważnego, co mogłoby go połączyć z tą kobietą, której prawdopodobnie nigdy więcej nie spotka. — Wiem, o czym myślisz — mówi ona. — Myślisz o tym, że nie zobaczymy się więcej. Myślisz: zmarnowana inwestycja. — I co jeszcze wiesz? — Myślisz, że cię wykorzystałam. Myślisz, że próbowałam dotrzeć do twojej matki poprzez ciebie. Uśmiecha się. Nie jest głupia. Zręczny gracz. — Tak — mówi. — Nie. — Bierze głęboki oddech. — Powiem ci, co naprawdę myślę. Myślę, że jesteś zdezorientowana i zawiedziona, nawet jeśli nie chcesz się do tego przyznać. Zbija cię z tropu tajemnica pierwiastka boskości w człowieku. Wiesz, że jest coś szczególnego w mojej matce — to właśnie przyciąga cię do niej — ale kiedy ją poznajesz, okazuje się zwyczajną starą kobietą. Coś ci się nie zgadza. Szukasz wyjaśnienia. Chcesz jakiejś wskazówki, znaku, jeśli nie od niej, to ode mnie. Oto, co się dzieje. Ale w porządku, nie szkodzi. Dziwne słowa przy śniadaniu, przy kawie i tostach. Sam nie wiedział, że nosi je w sobie. — Ty naprawdę jesteś jej nieodrodnym synem. Też piszesz? — To znaczy, czy dotknęli mnie bogowie? Nie. Ale rzeczywiście jestem jej synem. Nie podrzutkiem ani dzieckiem adoptowanym. Wyszedłem z jej ciała, z wrzaskiem. — I masz siostrę. — Przyrodnią, z tego samego łona. Jesteśmy prawdziwi, oboje. Krew z krwi, kość z kości. — I nigdy się nie ożeniłeś. — Mylisz się. Ożeniłem się i rozwiodłem. A jak z tobą? — Jestem mężatką. Mam męża, dziecko, jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. — To chyba dobrze? Trudno coś jeszcze dodać. — Czy będę miała szansę pożegnać się z twoją matką? — Możesz ją jeszcze złapać przed rozmową w telewizji. O dziesiątej, w sali balowej. Luka. Ci z telewizji wybrali salę balową ze względu na czerwone, pluszowe draperie. Ustawili na ich tle ozdobne krzesło dla jego matki i prostsze krzesło dla kobiety, która będzie z nią rozmawiać. Kiedy Susan przychodzi, musi przejść przez całą salę. Jest gotowa do podróży; ma na ramieniu torbę z cielęcej skóry. Idzie pewnym krokiem, swobodnie. John czuje ukłucie, lekkie jak muśnięcie piórka; jest to związane z poczuciem nieuchronnej straty. — Jestem zaszczycona, że mogłam panią poznać, pani Costello — mówi Susan, ujmując rękę jego matki. — Elizabeth — mówi matka. — Przepraszam za ten tron. — Elizabeth.

— Chciałabym ci podarować to — mówi Susan i wyjmuje z torby książkę. Na okładce kobieta w starożytnym greckim stroju, ze zwojem pergaminu w dłoni. Rewizja historii: Kobiety i pamięć, głosi tytuł. Susan Kaye Moebius. — Dziękuję. Przeczytam na pewno — mówi Elizabeth. John zostaje na czas rozmowy, siedzi w kącie sali i patrzy, jak matka przeobraża się w osobę, jaką chciałaby w niej widzieć telewizja. Wszystkie dziwactwa, których nie dopuszczała się wczoraj wieczorem, teraz są dozwolone: zjadliwe uwagi, opowieści o życiu w australijskim buszu („Musi sobie pani uświadomić, jak olbrzymia jest Australia. My, późni osadnicy, jesteśmy zaledwie pchłami na grzbiecie tego kontynentu"), historyjki ze świata filmu, opowieści o aktorach i aktorkach, z którymi się zetknęła, o adaptacjach jej książek i jej stosunku do nich („Film to medium, które trywializuje, taka już jego natura. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Operuje grubą krechą, szerokimi pociągnięciami pędzla"). Potem rzut oka na współczesny świat („Serce mi rośnie, kiedy patrzę na te wszystkie silne, młode kobiety, które wiedzą, czego chcą"). Doczekuje się wzmianki nawet sprawa obserwacji ptaków. Po wywiadzie książka Susan Moebius omal nie zostaje zapomniana. To on zabiera ją spod krzesła. — Wolałabym, żeby mi ludzie nie dawali książek — mruczy matka. — Gdzie ja znajdę na nią miejsce? — U mnie jest miejsce. — Więc weź ją ty. Zatrzymaj sobie. To o ciebie jej chodzi tak naprawdę, nie o mnie. John czyta dedykację: „Elizabeth Costello z wdzięcznością i podziwem". — O mnie? — mówi. — Nie sądzę. Ja byłem tylko — tu lekkie wahanie — pionkiem w grze. To ciebie kocha i nienawidzi. Zawahał się, bo w pierwszej chwili chciał powiedzieć nie „pionkiem", tylko „okrawkiem". Ścinkiem paznokcia, który ktoś kradnie, zawija w papierową serwetkę i zabiera z sobą dla jakichś własnych celów. Matka nie odpowiada. Ale obdarowuje go uśmiechem, szybkim, krótkim uśmiechem, który on może odczytać tylko w jeden sposób — jako uśmiech triumfu. To już koniec ich obowiązków w Williamstown. Ekipa telewizyjna zwija sprzęt. Za pół godziny taksówka zabierze ich na lotnisko. Wygrała, tak czy inaczej. Na obcym boisku także. Wygrana na wyjeździe. Może wrócić do domu ze swym prawdziwym „ja", niezagrożonym, pozostawiając tu swój wizerunek, fałszywy jak wszystkie wizerunki. Jaka jest prawda o jego matce? John nie wie i w gruncie rzeczy nie chce wiedzieć. Jest tu po prostu po to, żeby ją chronić, nie dopuszczać łowców relikwii, impertynentów i sentymentalnych pielgrzymów. Ma swoje zdanie, ale nie będzie go ujawniał. „Ta kobieta — powiedziałby, gdyby już koniecznie musiał mówić — której słowa tak chłoniecie, jakby była Sybillą, jest tą samą kobietą, która czterdzieści lat temu chowała się codziennie w swoim pokoiku w Hampstead i płakała w samotności, a wieczorami wypełzała na zamglone ulice, żeby kupić rybę z frytkami, która była podstawą jej pożywienia, i potem kładła się spać w ubraniu. Jest tą samą kobietą, która później, w Melbourne, miotała się z rozwianym włosem po całym domu, wrzeszcząc na dzieci: »Zabijacie mnie! Rozrywacie mnie na strzępy!«. (Leżał potem w ciemnościach ze swoją łkającą siostrą i pocieszał ją; miał siedem lat, był to swoisty przedsmak ojcostwa). To jest sekretny świat wyroczni. Jak można mieć nadzieję, że się ją rozumie, jeśli się jej tak naprawdę nie zna?" Nie nienawidzi swojej matki. (Kiedy się zastanawia nad tymi słowami, pobrzmiewają mu w głowie echem inne: słowa jednej z postaci Williama Faulknera, która powtarzała z obłędnym uporem, że nie nienawidzi Południa. Kto to był?) Wprost przeciwnie. Gdyby jej nienawidził, już od dawna utrzymywałby jak największy dystans. Nie nienawidzi jej. Służy w jej świątyni, sprząta po zamęcie świątecznego dnia, zamiata płatki kwiatów, zbiera datki, składając wdowi grosz do grosza, żeby zanieść go do banku. Może nie uczestniczy w ogólnym szaleństwie, ale także jest czcicielem. Tubą dla istoty boskiej. Ale Sybilla nie jest właściwym słowem na jej określenie. Ani wyrocznia. To zbyt grecko-rzymskie. Jego matka nie mieści się w grecko-rzymskim szablonie. Bardziej pasuje do tybetańskiego lub indyjskiego: bóg wcielony w postać dziecka i wożony od wsi

do wsi, by wierni mogli mu okazać cześć i uwielbienie. Po chwili jadą taksówką, ulicami, które mają już atmosferę miejsc do szybkiego zapomnienia. — A więc — mówi matka — udało nam się czmychnąć. — Mam nadzieję. Czy schowałaś dobrze czek? — Czek, medal, wszystko. Luka. Są na lotnisku, przy wejściu, czekają, aż zapowiedzą odlot ich samolotu, który zabierze ich w pierwszy etap podróży do domu. Gdzieś w górze, nad ich głowami, słychać stłumione dźwięki Eine kleine Nachtmusik, przeróbki z prymitywnym, transowym rytmem. Naprzeciwko siedzi kobieta i je popcorn z papierowego wiaderka; jest gruba, ledwie sięga nogami podłogi. — Mogę cię o coś zapytać? — mówi John. — Dlaczego historia literatury? I dlaczego taki ponury rozdział z tej historii? Realizm: nikt tutaj nie chce słuchać o realizmie. Elizabeth grzebie w torebce, nie odpowiada. — Kiedy myślę o realizmie — ciągnie on — kojarzy mi się to z wieśniakami zamienionymi w bryły lodu. Z Norwegami w cuchnącej bieliźnie. Co cię w tym interesuje? I co ma tu do rzeczy Kafka? Co Kafka ma z tym wspólnego? — Z czym? Z cuchnącą bielizną? — Tak. Z cuchnącą bielizną. Z ludźmi dłubiącymi w nosie. Ty nie piszesz o takich rzeczach. Kafka też o tym nie pisał. — Nie, Kafka nie pisał o ludziach dłubiących w nosie. Ale Kafka miał czas, by się zastanawiać, gdzie i jak jego biedny wykształcony małpiszon znajdzie sobie partnerkę. I jak to będzie, kiedy zostawią go w ciemnościach z oszołomioną, na pół oswojoną samicą, którą jego właściciele w końcu skądś dla niego wytrzasną. Małpa Kafki jest dobrze osadzona w życiu. To właśnie jej osadzenie jest ważne, a nie samo życie. Jego małpa jest w nim zakorzeniona tak, jak jesteśmy zakorzenieni my — ty we mnie, ja w tobie. I za tą małpa idzie autor do końca, do gorzkiego, nieodwołalnego końca, bez względu na to, czy na stronicy są jakieś tego ślady, czy nie. Kafka czuwa w tych przerwach, w których my zasypiamy. To właśnie pod tym względem Kafka był tu na miejscu. Gruba kobieta przygląda się otwarcie tej spierającej się parze, która mówi z dziwnym akcentem, spojrzenie jej małych oczek przemyka od jednego do drugiego, od starej kobiety w prochowcu do mężczyzny z łysinką, który jest pewnie jej synem. — No dobrze — mówi on. — Jeśli to, co powiedziałaś, jest prawdą, to wygląda to odstręczająco. To dozorowanie zoo, a nie pisarstwo. — A co byś wolał? Zoo bez dozorców, gdzie zwierzęta wpadają w trans, kiedy spuszczasz z nich oko? Zoo idei? Klatkę dla goryla z ideą goryla w środku, klatkę dla słonia z ideą słonia? Czy wiesz, ile kilogramów odchodów wydala słoń w ciągu doby? Jeśli chcesz mieć prawdziwą klatkę z prawdziwymi słoniami, to potrzebny jest dozorca, który po nich posprząta. — Mówisz nie na temat, mamo. I nie podniecaj się tak — John zwraca się do grubej kobiety. — Rozmawiamy o literaturze, o konflikcie wymogów realizmu i idealizmu. Nie przestając żuć, kobieta odwraca wzrok. John myśli o przeżutej kukurydzy, o ślinie w jej ustach i wzdryga się. Gdzie się to wszystko kończy? — Jest różnica pomiędzy sprzątaniem po zwierzętach a przyglądaniem się im, kiedy załatwiają swoje sprawy zaczyna od nowa. — Ja pytam o to drugie, nie o pierwsze. Czy zwierzęta nie mają prawa do prywatnego życia tak jak my? — Nie w zoo — odpowiada ona. — Nie wtedy, kiedy są na pokaz. Kiedy jesteś na pokaz, nie masz prywatnego życia. A tak nawiasem mówiąc, czy pytasz gwiazdy o pozwolenie, jeśli chcesz je sobie pooglądać przez teleskop? Co z życiem prywatnym gwiazd? — Mamo, gwiazdy są wielkimi, kamiennymi bryłami. — Czyżby? A ja sądziłam, że to świetlne ślady liczące miliony lat. — Pasażerowie rejsu 323 linii United Airlines do Los Angeles są proszeni na pokład samolotu — mówi głos nad ich głowami. — Pasażerowie wymagający pomocy i rodziny z małymi

dziećmi proszeni są o wejście na pokład w pierwszej kolejności. Podczas lotu ona ledwie tyka jedzenia. Wypija dwie brandy, jedną po drugiej, i zasypia. Kiedy po paru godzinach podchodzą do lądowania w Los Angeles, jeszcze śpi. Stewardessa klepie ją w ramię: — Proszę pani, pasy. Nie rusza się. John i stewardessa wymieniają spojrzenia. On nachyla się i zapina jej pas. Półleży, zagłębiona w fotelu. Głowa opadła jej na bok, usta ma otwarte. Pochrapuje cichutko. Kiedy lądują, światło błyska przez okna, słońce zachodzi olśniewająco nad południową Kalifornią. Widzi jej dziurki w nosie, zagląda jej do ust, głęboko do gardła. A to, czego nie widzi, może sobie wyobrazić: przełyk, różowy, wstrętny, który, kurczy się przy łykaniu, jak u pytona, wciąga jedzenie do gruszkowatego worka brzucha. John prostuje się w swoim fotelu, zapina swój pas, patrzy przed siebie. Nie, mówi do siebie, ja nie wyszedłem stamtąd, na pewno nie. 2. Powieść w Afryce Podczas pewnego przyjęcia spotyka Iksa, którego nie widziała od lat. Czy wciąż wykłada na University of Queensland, pyta? Nie, odpowiada on, zrezygnował i teraz pracuje na statkach wycieczkowych, podróżuje po całym świecie, wyświetla stare filmy, mówi emerytom o Bergmanie i Fellinim. Nigdy nie żałował tego kroku. Płacą dobrze, można zwiedzić świat — i wie pani co? — ludzie w tym wieku naprawdę słuchają, co się ma do powiedzenia. Namawia ją, żeby spróbowała: „Jest pani sławną postacią, znaną pisarką. Linia, dla której ja pracuję, na pewno skorzystałaby skwapliwie z możliwości zaangażowania pani. Byłaby pani ich chlubą. Niech pani tylko powie słowo, a ja załatwię to z dyrektorem — jest moim przyjacielem". Propozycja wydaje jej się interesująca. Ostatni raz płynęła statkiem w 1963 roku, kiedy wracała do kraju z Anglii. Niedługo później zaczęli wycofywać wielkie oceaniczne liniowce, jeden po drugim, i ciąć je na złom. To był koniec pewnej epoki. Nie miałaby nic przeciwko temu, by popłynąć znów, znów znaleźć się na morzu. Chciałaby zajrzeć na Wyspę Wielkanocną i Świętą Helenę, na której dogorywał Napoleon. Chciałaby też zwiedzić Antarktydę nie tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy te ogromne przestrzenie, jałowe pustkowia, ale postawić stopę na siódmym i ostatnim kontynencie, poczuć, jak to jest być żywą, oddychającą istotą w rejonach nieludzkiego zimna. Iks jest człowiekiem słownym. Z zarządu linii oceanicznych Scandia przychodzi wkrótce faks. W grudniu SS „Northern Lights" wyrusza z Christchurch w dwutygodniowy rejs do Lodowca Szelfowego Rossa, a stamtąd do Kapsztadu. Czy byłaby zainteresowana dołączeniem do zespołu edukacyjno-rozrywkowego? Pasażerami statków wycieczkowych Scandii, jak wyjaśniano w liście, będą „bystrzy, inteligentni ludzie, którzy traktują poważnie swój czas wolny". W programie położony jest nacisk na tematykę ornitologiczną i ekologię zimnych wód, ale Scandia byłaby zachwycona, gdyby słynna pisarka Elizabeth Costello znalazła czas, by poprowadzić krótki kurs na temat, powiedzmy, współczesnej powieści. W zamian za co (a także za gotowość do kontaktów z pasażerami na co dzień) zapewniono by jej kajutę pierwszej klasy, pokrycie wszelkich wydatków, zagwarantowano łączność radiową z Christchurch i z Kapsztadem, a ponadto wypłacono by sowite honorarium. Jest to propozycja nie do odrzucenia. Dziesiątego grudnia rano wchodzi na pokład statku w porcie w Christchurch. Jej kabina, jak stwierdza, jest mała, ale zadowalająca, młody człowiek, który koordynuje program rozrywkowy z edukacyjnym, traktuje ją z odpowiednim szacunkiem, towarzystwo przy stole, głównie emeryci, ludzie jej pokolenia, są mili i bezpretensjonalni. Na liście współwykładowców jest tylko jedno znane jej nazwisko: Emmanuel Egudu, pisarz z Nigerii. To znajomość sprzed wielu lat, wolałaby nie przypominać sobie, sprzed ilu. Spotkali się na konferencji Penklubu w Kuala Lumpur. Egudu był wtedy hałaśliwy, żarliwy, zaangażowany politycznie; początkowo robił na niej wrażenie pozera. Także przy bliższym poznaniu go nie zmieniła o nim zdania. Ale teraz zastanawia się, co to właściwie takiego pozer? Ktoś, kto wydaje się kimś innym, niż jest? Poza tym w Afryce może to wyglądać inaczej. W Afryce to, co ktoś bierze za pozę, za bufonadę, może być po prostu przejawem męskości. Kimże ona jest, żeby wyrokować?

Zauważa, że jej stosunek do mężczyzn, w tym do Egudu, zmienia się z upływem lat; jest teraz bardziej wyrozumiała. Dziwne, bo pod wieloma innymi względami stała się bardziej (tu starannie dobiera słowo) kostyczna. Wpada na Egudu na kapitańskim koktajlu (wszedł na pokład późno). Ma jaskrawozieloną dashiki, eleganckie włoskie buty. Jego broda jest przyprószona siwizną, ale zachował dobrą sylwetkę. Posyła jej szeroki uśmiech, ściska ją serdecznie. — Elizabeth! — wykrzykuje. — Jak miło cię widzieć. Co za niespodzianka! Mamy tyle do obgadania! W jego słowniku „obgadanie" oznacza najwyraźniej opowiadanie o sobie samym i o tym, co robi. Jak ją informuje, nie spędza teraz zbyt wiele czasu w ojczyźnie. Stał się, według własnych słów, „zatwardziałym wygnańcem, tak jak zatwardziały przestępca". Przyjął amerykańskie obywatelstwo, zarabia na życie odczytami — wygląda na to, że włączył do obszaru swej aktywności także statki wycieczkowe. To będzie jego trzeci rejs na „Northern Lights". Taka działalność bardzo jego zdaniem uspokaja, bardzo rozluźnia. Kto by pomyślał, mówi, że wiejski chłopak ź Afryki skończy w ten sposób, pławiąc się w luksusie? Tu znów obdarza ją swym szerokim uśmiechem, takim specjalnym. Ja sama jestem wiejską dziewczyną, chciałaby powiedzieć, ale się powstrzymuje, choć to po części prawda. „Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że się pochodzi ze wsi". Od każdego z członków zespołu rozrywkowego oczekuje się, że wygłosi krótką mowę. „Żeby się przedstawić, powiedzieć, skąd się pochodzi", wyjaśnia młody koordynator staranną angielszczyzną. Ma na imię Mikael, jest przystojny, jasnowłosy, bardzo „szwedzki", ale zimny, zbyt zimny jak na jej gust. Temat jej wystąpienia brzmi „Przyszłość powieści", Egudu będzie mówił o powieści afrykańskiej. Ona wygłosi swój odczyt rano pierwszego dnia rejsu, on tego samego dnia po południu. Wieczorem będzie pogadanka pod tytułem „Z życia wielorybów", ilustrowana nagraniami odgłosów wydawanych przez te stworzenia. Przedstawia ją publiczności sam Mikael. „Mamy zaszczyt gościć słynną australijską pisarkę", mówi, „autorkę powieści Dom przy Eccles Street i wielu innych". Złości ją to, że znów przedstawia się ją jako autorkę książki tak dawno napisanej, ale nie może na to nic poradzić. „Przyszłość powieści" to odczyt, który już wygłaszała, i to wielokrotnie, w wersji poszerzonej lub skróconej, zależnie od okoliczności. Bez wątpienia istnieją również poszerzone i skrócone wersje odczytu o powieści afrykańskiej i życiu wielorybów. Na dzisiejszą okazję Elizabeth wybrała wersję skróconą. — Przyszłość powieści nie jest tematem, który by mnie jakoś szczególnie interesował — zaczyna, próbując zaintrygować słuchaczy. — Właściwie nie interesuje mnie przyszłość jako taka. Bo czymże jest w gruncie rzeczy przyszłość, jeśli nie pewną strukturą złożoną z nadziei i oczekiwań? To rodzaj osadu w świadomości, nie zaś realny byt. Mogą państwo oczywiście odpowiedzieć, że podobnie przeszłość jest fikcją. Przeszłość jest historią, a czym jest historia, jeśli nie opowieścią utkaną z przekazywanych sobie wrażeń? Niemniej przeszłość ma w sobie coś cudownego, czego brakuje przyszłości. Cudowne w przeszłości jest to, że udało nam się — Bóg wie jak — stworzyć miliony jednostkowych fikcji, fikcji wykreowanych przez pojedyncze istoty ludzkie i sprzężonych z sobą tak ściśle, żeby sprawiać wrażenie wspólnej przeszłości, powszechnie dzielonych losów. Przyszłość jest inna. Nie dzielimy jej. Kreowanie przeszłości zdaje się całkowicie wyczerpywać zbiorową energię twórczą. W porównaniu z naszą fikcją przeszłości fikcja przyszłości jest czymś szkicowym, bezkrwistym, jak to bywa z wizjami raju. Raju, a nawet piekła. Powieść, tradycyjna powieść — ciągnie — jest próbą zrozumienia pojedynczego ludzkiego losu, zrozumienia, jak to się dzieje, że jakiś nasz bliźni, startując z punktu A i doświadczając B, C i D, dochodzi do finalnego punktu Z. A zatem, podobnie jak historia, powieść jest nadawaniem spójnego kształtu czasowi przeszłemu. Podobnie jak historia, powieść bada wkład postaci i okoliczności w kształtowanie czasu teraźniejszego. Dzięki temu powieść zawiera sugestię, jak można badać potęgę teraźniejszości w celu fabrykowania przyszłości. To właśnie dlatego mamy to

coś, to medium, tę instytucję zwaną powieścią. Wsłuchując się we własne słowa, zaczyna wątpić, czy wierzy jeszcze sama w to, co mówi. Podobne idee mogły robić na niej pewne wrażenie, kiedy przed laty zapisywała je sobie w notatniku, ale wielokrotnie powtarzane musiały się zużyć, stracić siłę przekonywania. Z drugiej strony ona sama nie wierzy już aż tak mocno w przekonania. Rzeczy mogą być prawdziwe, myśli teraz, nawet jeśli się w nie nie wierzy, i odwrotnie. W końcu przekonanie, wiara, mogą być niczym więcej, jak tylko źródłem energii, czymś w rodzaju baterii, którą podłącza się do idei, aby ta zaczęła funkcjonować. Tak samo, jak to się dzieje, kiedy się pisze, należy wierzyć w to, co ma być wiarygodne, żeby wykonać zadanie. O ile ma problem z wiarą we własne wywody, o tyle jeszcze większy z ukryciem braku przekonania, jaki zdradza jej głos. Pomimo że jest słynną pisarką, autorką, jak powiedział Mikael, powieści Dom przy Eccles Street i innych książek, pomimo że słuchacze reprezentują w większości jej pokolenie i powinni wobec tego dzielić z nią niejako przeszłość, w brawach na końcu nie wyczuwa się entuzjazmu. Aby wysłuchać Emmanuela, siada skromnie w ostatnim rzędzie. Wcześniej zjedli dobry lunch, płyną na południe, po wciąż spokojnym oceanie, są wszelkie szanse, że niektórzy z tych poczciwców na widowni — których jest na oko około pięćdziesięciu — będą przysypiać. Właściwie to kto wie, może i ona się zdrzemnie, a w takim razie dobrze by było, żeby nikt niczego nie zauważył. — Pewnie się państwo zastanawiają, dlaczego wybrałem jako temat powieść afrykańską — zaczyna Emmanuel swoim naturalnie grzmiącym głosem. — Co jest takiego szczególnego w powieści afrykańskiej? Co ją aż tak wyróżnia, żebyśmy poświęcali jej dziś uwagę? Przekonajmy się. Przede wszystkim wiemy wszyscy, że alfabet, sama idea alfabetu, nie wywodzi się z Afryki. Wiele rzeczy powstało w Afryce, więcej niż się państwu wydaje, ale nie alfabet. Alfabet został przywieziony, najpierw przez Arabów, potem przez przybyszów z Zachodu. W Afryce samo pisanie, nie mówiąc już o pisaniu powieści, jest sprawą świeżą. Zapytacie: czy możliwe jest istnienie powieści bez uprawiania powieściopisarstwa? Czy my, w Afryce, mogliśmy mieć powieść, zanim pojawili się w naszych progach nasi przyjaciele kolonizatorzy? Poprzestanę na razie na postawieniu tego pytania. Później być może do tego wrócę. Druga uwaga: czytanie nie jest typową dla Afryki formą rekreacji. Muzyka — owszem, taniec — tak, jedzenie tak, rozmowy — tak, mnóstwo gadania. Ale czytanie, a już zwłaszcza czytanie grubych powieści — nie. Czytanie zawsze robiło na nas, Afrykanach, wrażenie dziwnie samotniczego zajęcia. Czytanie wywołuje w nas niepokój. Kiedy my, Afrykanie, odwiedzamy wielkie europejskie miasta, takie jak Paryż i Londyn, od razu rzuca nam się w oczy to, że ludzie w metrze i w pociągach wyciągają z toreb lub z kieszeni książki i wycofują się do swoich samotni. Za każdym razem, kiedy pojawia się książka, wygląda to tak, jakby ktoś wywieszał napis: „Zostawcie mnie w spokoju, ja czytam. I to, co czytam, jest ciekawsze niż wy wszyscy razem wzięci". No więc my w Afryce jesteśmy inni. Nie lubimy się odcinać od innych ludzi i wycofywać się do naszych prywatnych światów Nie jesteśmy też przyzwyczajeni do tego, żeby nasi sąsiedzi wycofywali się do swoich światów. Afryka jest kontynentem ludzkiej wspólnoty. Samotne czytanie książki nie jest jej przejawem. To tak jak samotne jedzenie albo mówienie do siebie. My tak nie robimy. Czytanie wydaje się nam trochę nienormalne. My, my, my, myśli Elizabeth. My, Afrykanie. My tak nie robimy. Nigdy nie lubiła słowa "my" w tak emfatycznej formie. Emmanuel mógł się postarzeć, mógł uzyskać błogosławieństwo posiadania amerykańskich papierów, ale właściwie się nie zmienił. Afrykańskość: szczególna tożsamość, wyjątkowy los. Była kiedyś w Afryce: górzysta Kenia, Zimbabwe, bagna Okawango. Widziała czytających Afrykanów, zwykłych Afrykanów, na przystankach autobusowych, w pociągach. To prawda, nie czytali powieści, czytali gazety. Ale czy gazeta nie jest ścieżką do prywatnych światów w takim samym stopniu jak powieść? — Po trzecie — kontynuuje Egudu — w wielkim i dobroczynnym globalnym systemie, w którym dzisiaj żyjemy, Afryce wyznaczono pozycję ojczyzny ubóstwa. Afrykanie nie mają

pieniędzy na luksusy. W Afryce książka musi zwrócić pieniądze, jakie się wydało na jej publikację. Czego się nauczę, czytając tę historię, zapyta Afrykanin. Jaką będę miał z tego korzyść? Możemy ubolewać nad taką postawą Afrykanina, panie i panowie, ale nie możemy jej zignorować. Musimy potraktować ją poważnie i próbować ją zrozumieć. Naturalnie w Afryce drukuje się książki. Ale książki, które wydajemy, są przeznaczone dla dzieci albo służą do nauki, w najbardziej podstawowym sensie. Jeśli chce się zarobić na wydawaniu książek w Afryce, muszą to być szkolne podręczniki, które zakupi w dużych ilościach resort edukacji, żeby wykorzystywać je na lekcjach. Nie opłaca się wydawanie książek pisarzy z poważnymi ambicjami, pisarzy, którzy piszą o dorosłych i sprawach dotyczących dorosłych. Tacy pisarze muszą szukać swojej szansy gdzie indziej. Oczywiście, panie i panowie z „Northern Lights", to, co tu dziś mówię, nie jest pełnym obrazem. Nakreślenie pełnego obrazu zajęłoby nam całe popołudnie. Ja naszkicowałem sytuację tylko z grubsza, bardzo pobieżnie. Oczywiście można tu i ówdzie znaleźć w Afryce wydawców, którzy popierają lokalnych pisarzy, nawet jeśli nigdy na nich nie zarobią. Ale ogólnie biorąc, z opowiadania historyjek nie utrzyma się u nas ani wydawca, ani autor. To tyle, jeśli chodzi o ogólny obraz, bardzo przygnębiający. A teraz skoncentrujmy naszą uwagę na sobie, to znaczy na was i na mnie. Oto stoję przed państwem, wszyscy wiedzą, kim jestem, można to przeczytać w programie: Emmanuel Egudu z Nigerii, autor powieści, wierszy, dramatów, nawet zdobywca Literackiej Nagrody Sekcji Afrykańskiej Commonwealthu. A przede mną siedzą państwo, ludzie bogaci lub przynajmniej, jak to się mówi, dobrze sytuowani (chyba się nie mylę, prawda?), z Ameryki Północnej, Europy, nie możemy też oczywiście zapomnieć o naszej austrazjatyckiej reprezentacji, zdaje się, że słyszałem nawet, jak szepcze się na korytarzach o Japończykach podróżujących na pokładzie tego wspaniałego statku. Płyną państwo obejrzeć najdalsze zakątki globu, odhaczyć to na swojej liście. Są państwo po dobrym lunchu i słuchają gadki pewnego faceta z Afryki. Pewnie zadają sobie państwo pytanie, dlaczego ten Afrykanin znalazł się w ogóle na pokładzie statku. Dlaczego, jeśli jest naprawdę pisarzem i pisze książki, nie siedzi przy biurku w kraju rodzinnym i nie uprawia swego zawodu? Dlaczego truje o powieści afrykańskiej, czyli na temat, który jest dla nas absolutnie marginalny? Najkrótsza odpowiedź, panie i panowie, brzmi: ten gość z Afryki zarabia na życie. W swoim kraju, jak próbowałem to wyjaśnić, nie mógłby utrzymać się z pisania. We własnym kraju (nie chcę się nad tym rozwodzić, wspominam o tym tylko dlatego, że dotyczy to tak wielu moich kolegów po piórze w Afryce) jest on w gruncie rzeczy osobą mniej niż pożądaną. W swoim kraju uważany jest, jak to mówią, za intelektualistę dysydenta, a intelektualiści dysydenci muszą na siebie uważać, nawet w nowej Nigerii. A więc znalazł się tu, w wielkim świecie, i zarabia na życie. Częściowo zarabia na nie, pisząc książki, które są wydawane, czytane, recenzowane, dyskutowane i oceniane przeważnie przez cudzoziemców. Dorabia zaś na „produktach ubocznych" swojego pisania. Recenzuje na przykład książki innych pisarzy, w prasie europejskiej i amerykańskiej. Wykłada w amerykańskich college'ach, mówiąc młodym ludziom z Nowego Świata o pewnym egzotycznym zagadnieniu, od którego jest ekspertem w taki sam sposób, jak słoń jest ekspertem od słoni, czyli o afrykańskiej powieści. Jako człowiek bardzo zajęty nie ma stałego adresu. Wszystkie jego adresy są tymczasowe, nie ma stałego miejsca pobytu. I jak państwo sądzą, czy łatwo takiemu facetowi pozostać wiernym temu, co jest esencją jego pisarstwa, kiedy wokół jest tylu obcych ludzi, których należy zadowolić, miesiąc po miesiącu — wydawców, czytelników, krytyków, studentów — i z których każdy uzbrojony jest nie tylko we własne przekonania, czym jest lub powinno być pisarstwo, czym jest lub powinna być powieść, czym jest lub powinna być Afryka, ale także czym jest lub powinna być satysfakcja czytelników? Czy sądzicie, że to możliwe, aby ten facet pozostał niewrażliwy na presję, jaką wywiera się na niego, żeby satysfakcjonował innych, był dla nich tym, kim ich zdaniem powinien być, dostarczał im tego, czego ich zdaniem powinien dostarczać? Mogło to ujść państwa uwagi, ale przemyciłem przed chwilą słowo, które powinno sprawić,

że nadstawicie ucha. Powiedziałem o esencji i wierności temu, co jest tą esencją. Mógłbym powiedzieć więcej o esencji i jej implikacjach, ale to nie jest dobra okazja, żeby o tym mówić. Niemniej jednak mogą państwo zapytać, czym w tych niesprzyjających esencji czasach, czasach tymczasowych tożsamości, które przywdziewamy, nosimy i wyrzucamy jak zużytą odzież, a więc czym mogę wytłumaczyć to, że mówię o swojej esencji afrykańskiego pisarstwa? Wokół esencji i esencjonalizmu, pozwolę sobie zauważyć, narosło wśród afrykańskich intelektualistów mnóstwo nieporozumień. Musieli państwo słyszeć o ruchu z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, zwanym négritude. Négritude, według jego twórców, jest gruntem, na którym jednoczą się wszyscy Afrykanie i który stanowi o ich jedynej w swym rodzaju afrykańskości — i to nie tylko Afrykanów z Afryki, ale także tych z wielkiej afrykańskiej diaspory żyjącej w Nowym Świecie, a teraz i w Europie. Chciałbym tu zacytować słowa senegalskiego pisarza i myśliciela nazwiskiem Cheikh Hamidou Kane. Kiedyś przeprowadzał z nim wywiad pewien Europejczyk. „Zastanawia mnie — powiedział — pańskie uznanie dla niektórych pisarzy, okazywane im za to, że są prawdziwie afrykańscy. Czy mimo że pisarze ci piszą w obcym języku (konkretnie francuskim), publikują i są — przede wszystkim — czytani za granicą (konkretnie we Francji), można ich nazywać prawdziwie afrykańskimi pisarzami? Czy nie byłoby trafniej mówić o nich: pisarze francuscy afrykańskiego pochodzenia? Czy język nie jest ważniejszym wyróżnikiem niż miejsce urodzenia?". Odpowiedź Hamidou brzmiała: „Pisarze, o których mówię, są prawdziwymi Afrykanami, bo urodzili się w Afryce, mieszkają w Afryce, ich emocjonalność jest afrykańska... Tym, co ich wyróżnia, jest życiowe doświadczenie, rodzaj wrażliwości, rytm, styl. Francuski czy angielski pisarz ma za sobą tysiące lat tradycji słowa pisanego... My natomiast jesteśmy spadkobiercami tradycji słowa mówionego". Nie ma w odpowiedzi Hamidou nic mistycznego, nic metafizycznego, nic rasistowskiego. Nadaje on tylko stosowną wagę tym nieuchwytnym cechom kultury, które często pozostają niezauważone, bo trudno je określić słowami. Temu, jak ludzie żyją w swych ciałach. Temu, w jaki sposób poruszają rękami. Jak chodzą. Jak się uśmiechają albo pochmurnieją. Melodii ich głosu. Temu, jak śpiewają. Tembrowi ich głosu. Sposobowi, w jaki tańczą. Jak się wzajemnie dotykają, przedłużając kontakt palców. Jak się kochają. Temu, jak leżą po tym, jak się kochali. Sposobowi ich myślenia. Temu, jak śpią. My, afrykańscy powieściopisarze, możemy pokazać te cechy w tym, co piszemy (pozwólcie, że przypomnę: kiedy słowo powieść, czyli novel, weszło do języków europejskich, miało bardzo niejasne znaczenie: oznaczało formę, która była amorficzna, nie miała reguł, dopiero tworzyła te reguły, w miarę jak się rozwijała) — a więc my, afrykańscy powieściopisarze, możemy opisać te cechy jak nikt inny, bo my nie straciliśmy łączności z ciałem. Afrykańska powieść, prawdziwa afrykańska powieść jest opowieścią ustną. Na stronicy książki jest bezwładna, tylko na pół żywa: budzi się dopiero wtedy, kiedy wychodzący z głębi ciała głos tchnie życie w słowa, kiedy je wypowie. Afrykańska powieść jest zatem, śmiem twierdzić, w swej istocie — i to już zanim zostanie napisane pierwsze słowo — krytyką zachodniej powieści, która zaszła tak daleko w procesie odrywania się od ciała — weźmy Henry'ego Jamesa, weźmy Marcela Prousta — że właściwym i w gruncie rzeczy jedynym sposobem jej przyswajania jest obcowanie z nią w milczeniu i w samotności. Zakończę swoje wystąpienie, panie i panowie — bo widzę, że mój czas się wyczerpał — cytując na poparcie tego, co powiedziałem i co mówi Cheikh Hamidou, słowa, które wypowiedział nie Afrykanin, ale człowiek ze śnieżnych pustkowi Kanady, wielki znawca przekazów ustnych, Paul Zumthor. „Od XVII wieku — pisze Zumthor — Europa rozprzestrzeniała się po świecie jak rak, początkowo ukradkiem, ale potem, przez długi czas, w coraz szybszym tempie, aż wreszcie dziś sieje spustoszenie wśród wszelkich form życia, wśród zwierząt, roślin, w środowisku naturalnym, w językach. Z każdym mijającym dniem kilka języków na świecie znika, odrzuconych i stłamszonych... Jednym z symptomów tej choroby było bez wątpienia od samego początku to, co nazywamy literaturą. Literatura skonsolidowała się, rozwinęła i stała się tym, czym jest dziś —

jednym z najpotężniejszych przejawów ludzkiej działalności — przez zanegowanie głosu... Nadszedł czas, by odebrać jej tę uprzywilejowaną pozycję... Być może wielka, nieszczęsna Afryka, spauperyzowana przez nasz polityczno-industrialny imperializm, jest — jako mniej zarażona słowem pisanym — bliższa tego celu niż inne kontynenty". Brawa, gdy Egudu kończy swoje wystąpienie, są głośne i ożywione. Przemawiał sugestywnie, nawet z pasją, walczył o swoją sprawę, o swe powołanie, o swoich rodaków; czemu by go za to nie nagrodzić, nawet jeśli to, co mówił, nie miało wiele wspólnego z życiem jego słuchaczy? A jednak jest w jego wystąpieniu coś, co jej się nie podoba, coś, co wiąże się z kulturą słowa mówionego, z całą jej mistyką. Zawsze musi w tym być, myśli, nacisk na to ciało i na głos, ową mroczną esencję ciała, którą ono tryska. Négritude: sądziła, że Emmanuel wyrósł już z tej pseudofilozofii. Najwidoczniej jednak nie. Najwidoczniej postanowił się jej trzymać jako elementu swoich aspiracji zawodowych. No cóż, wszystkiego najlepszego. Zostało jeszcze sporo czasu, co najmniej dziesięć minut, na pytania. Elizabeth ma nadzieję, że będą dociekliwe, że go nieco obnażą. Pierwsza pytająca pochodzi, jak ocenia Elizabeth po akcencie, ze Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych. Pierwsza napisana przez Afrykanina książka, jaką przeczytała w życiu, kilkadziesiąt lat temu, to powieść Amosa Tutuoli, nie pamięta już tytułu (Smakosz wina palmowego, podpowiada Egudu. — A tak, tak — potwierdza słuchaczka). Książka ją urzekła. Uznała ją za zapowiedź innych wspaniałych powieści, jakie miały się pojawić. Toteż była rozczarowana, strasznie rozczarowana, kiedy dowiedziała się, że Tutuola nie cieszy się szacunkiem w swojej ojczyźnie, że wykształceni Nigeryjczycy mówią o nim lekceważąco i uważają, iż jego reputacja na Zachodzie jest niezasłużona. Czy to prawda? Czy Tutuola jest kimś w rodzaju twórcy ustnych opowieści, o jakich mówił prelegent? Co się stało z Tutuolą? Czy przetłumaczono jeszcze jakieś jego książki? Nie, odpowiada Egudu, Tutuoli już nie tłumaczono, właściwie to nigdy go nie tłumaczono, a przynajmniej nie na angielski. Dlaczego? Bo nie trzeba go było tłumaczyć. Bo pisał wyłącznie po angielsku. — Co jest oczywiście sednem problemu, który podnosi pytająca. Językiem Amosa Tutuoli jest angielski, ale nie standardowa angielszczyzna ani nie angielski, którego w latach pięćdziesiątych uczyli się Nigeryjczycy w szkołach i college'ach. Jest to język na pół wykształconego urzędnika, człowieka po podstawówce, ledwie zrozumiały dla ludzi z zewnątrz, podrasowany przez brytyjskiego wydawcę. Tam, gdzie język Tutuoli był absolutnie niezrozumiały, poprawili go, powstrzymali się natomiast od poprawiania tego, co uznali za autentycznie nigeryjskie, to znaczy tego, co wydawało im się malownicze, egzotyczne, folklorystyczne. — Z tego, co teraz powiedziałem — ciągnie Egudu — możecie wnioskować, że ja też mam krytyczny stosunek do Tutuoli czy do jego fenomenu. Jestem od tego daleki. Tutuola został odrzucony przez tak zwanych wykształconych Nigeryjczyków, bo ich skompromitował — ludzie mogli ich wsadzić do jednego worka jako jego ziomków, którzy nie potrafią pisać poprawną angielszczyzną. Co do mnie, to jestem szczęśliwy, że mogę się nazwać rodowitym, rdzennym, urodzonym Nigeryjczykiem. W tej bitwie jestem po stronie Tutuoli. Tutuola jest lub był utalentowanym gawędziarzem. Cieszę się, że się pani podobał. W Anglii wydano jeszcze kilka jego książek, choć żadna, powiedziałbym, nie dorównywała Smakoszowi wina palmowego. I tak, zgadza się, jest on typem pisarza, o jakim mówiłem, pisarzem „oralnym". Odpowiedziałem pani tak obszernie, bo przykład Tutuoli jest bardzo pouczający. Tym, co czyni tego autora postacią wyjątkową, jest to, że nie nagiął swego języka do oczekiwań — ani do tego, co mógłby, gdyby nie był tak naiwny, uznać za oczekiwania — cudzoziemców, którzy będą go czytać i oceniać. Jako człowiek nieuczony pisał tak, jak mówił. Musiał zatem ugiąć się bezradny i zgodzić się na opatrzenie swej książki na zachodnim rynku etykietą egzotyki afrykańskiej. Ale, proszę państwa, który pisarz afrykański nie jest egzotyczny? Prawda wygląda tak, że dla Zachodu my wszyscy jesteśmy istotami egzotycznymi, jeśli nie po prostu dzikusami. Taki jest nasz los. Nawet tutaj, na tym statku płynącym w stronę kontynentu, który powinien być najbardziej egzotyczny i najdzikszy na świecie, kontynentu, na którym w ogóle nie obowiązują ludzkie standardy, wyczuwam, że jestem egzotyczny.

Rozlega się zbiorowy chichot. Egudu uśmiecha się swoim szerokim uśmiechem, szczerym i według wszelkich pozorów spontanicznym. Ale Elizabeth nie może uwierzyć, że to szczery uśmiech, taki z serca, jeśli to stamtąd biorą się uśmiechy. Jeśli bycie egzotycznym jest losem, który Egudu wybrał dla siebie, to jest to los straszny. Elizabeth nie może uwierzyć, że on tego nie wie i że nie buntuje się przeciw temu w głębi serca. Jedna czarna twarz w tym morzu bieli. — Ale pozwoli pani, że wrócę do pani pytania — ciągnie Egudu. — Czytała pani Tutuolę, teraz proszę przeczytać książkę mojego rodaka Bena Okriego. Amos Tutuola to przypadek bardzo prosty i oczywisty. Okri taki nie jest. Okri jest spadkobiercą Tutuoli, albo też obaj są spadkobiercami wspólnych przodków. Ale Okri przezwycięża sprzeczności związane z publicznym szpanerstwem (przepraszam za ten żargon, chodzi o szukanie poklasku) w znacznie bardziej złożony sposób. Proszę przeczytać Okriego. Przekona się pani, że to bardzo pouczające doświadczenie. „Powieść afrykańska" miała być w zamierzeniu, jak wszystkie odczyty na statku, lekką pogadanką. Nic w programie nie miało być zbyt ciężkie. Niestety istnieje obawa, że Egudu będzie. Oficer kulturalny, wysoki młody Szwed w niebieskim mundurze, daje sygnał dyskretnym skinieniem głowy i Egudu z wdziękiem, bez najmniejszego problemu, podporządkowuje się, kończąc swój występ. Załoga „Northern Lights" to Rosjanie, podobnie jak stewardzi. Właściwie wszyscy oprócz oficerów, zespołu przewodników i kadry kierowniczej są Rosjanami. Muzykę zapewnia zespół bałałajek — pięciu mężczyzn, pięć kobiet. Akompaniament do obiadu jest jak na jej gust zbyt kiczowaty i sentymentalny; po kolacji muzyka staje się żywsza. Szefowa zespołu, okazjonalnie wokalistka, jest blondynką po trzydziestce. Liznęła trochę angielskiego, dość, żeby móc zapowiadać kolejne numery: — We play piece that is called in Russian „My Little Dove". „My Little Dove". Jej dove — gołąbeczka — rymuje się raczej ze stove piec — niż z love. Ze swymi trelami i zawodzeniami piosenka brzmi z węgierska, z cygańska, z żydowska, tylko nie z rosyjska. Ale kimże jest ona, Elizabeth Costello, wiejska dziewucha, żeby to oceniać? Teraz popija z parą, z którą jada zwykle posiłki. Są, jak ją poinformowali, z Manchesteru. Nie mogą się doczekać jej odczytu o powieści, na który zamierzają przyjść oboje. Mężczyzna jest wysoki, szczupły, ma srebrzyste włosy i kojarzy się jej z białym głuptakiem. Na czym się dorobił, nie mówi, a ona nie docieka. Kobieta jest drobna, zmysłowa. Zupełnie nie kojarzy się jej z Manchesterem. Steve i Shirley. Domyśla się, że nie są małżeństwem. Ku jej uldze wkrótce przestają mówić o niej i napisanych przez nią książkach i przerzucają się uwagami na temat prądów oceanicznych, o których Steve zdaje się wiedzieć absolutnie wszystko, oraz całych ton drobnych stworzeń, których życie polega na tym, że unoszone łagodnie przez lodowate wody pożerają i są pożerane, mnożą się i giną, ignorowane przez historię. Turyści ekologiczni tak określają siebie Steve i Shirley. W zeszłym roku byli nad Amazonką, w tym są na Oceanie Południowym. Egudu stoi przy wejściu, rozglądając się dokoła. Elizabeth macha mu ręką. — Przysiądź się — mówi. — Emmanuel. Shirley. Steve. Komplementują Emmanuela za jego wykład. — To było bardzo interesujące — mówi Steve. — Przedstawił pan sprawę w zupełnie nowym świetle. — Tak się zastanawiałam, kiedy pan mówił... — odzywa się Shirley refleksyjnie. — Przykro mi, nie znam pana książek, ale może dla pana jako autora z kręgu tradycji opowieści ustnych, jaki pan nam opisał, drukowana książka nie jest właściwym medium? Czy myślał pan kiedykolwiek o nagraniu jej bezpośrednio na magnetofon? Po co korzystać z pośrednictwa druku? Po co w ogóle pisać? Niech pan opowie swoją historię bezpośrednio słuchaczowi. — Znakomity pomysł! — mówi Emmanuel. — Wprawdzie nie rozwiąże wszystkich problemów afrykańskiego pisarza, ale warto się nad tym zastanowić. — Dlaczego nie rozwiąże pańskich problemów? — Ponieważ, mówię to z żalem, Afrykanom potrzeba czegoś więcej niż usiąść w ciszy i

słuchać płytki kręcącej się w odtwarzaczu. To byłoby coś w rodzaju bałwochwalstwa. Afrykanie potrzebują żywej obecności, żywego głosu. Żywy głos. Troje ludzi przy stoliku wsłuchuje się w milczeniu w żywy głos. — Jesteś tego pewien? — pyta Elizabeth, wtrącając się do rozmowy po raz pierwszy. — Afrykanie nie mają nic przeciwko słuchaniu radia. Radio to głos, ale nie głos żywy, nie żywa obecność. Tym, czego się, jak sądzę, domagasz, jest nie głos, ale przedstawienie, żywy aktor, który wygłosi twój tekst. Jeśli tak jest, jeśli tego wymagają Afrykanie, to zgadzam się, że nagranie niczego nie rozwiąże. Ale powieść nigdy nie była z założenia scenariuszem spektaklu. Od samego początku powieść poczytywała sobie za zaletę to, że nie potrzebuje być „wystawiana". Nie można mieć jednocześnie żywego przedstawienia i taniej, wygodnej dystrybucji. Jeśli rzeczywiście chcesz, żeby książka była jednocześnie stosem papieru formatu kieszonkowego i żywą istotą, to zgadzam się: powieść w Afryce nie ma przyszłości. — Nie ma przyszłości — mówi Egudu w zadumie. — To brzmi bardzo ponuro, Elizabeth. Czy możesz nam zaproponować jakieś wyjście? — Wyjście? Nie do mnie należy proponowanie wyjścia. Ja wam raczej proponuję pytanie. Dlaczego jest tylu afrykańskich powieściopisarzy, a nie ma żadnej afrykańskiej powieści, o której warto by mówić? To wydaje mi się prawdziwym problemem. I ty sam w swoim wystąpieniu zasugerowałeś, gdzie szukać odpowiedzi. W egzotyce. W egzotyce i jej powabach. — W egzotyce i jej powabach? Intrygujesz nas, Elizabeth. Powiedz nam, co masz na myśli. Gdyby to była sprawa między nią a Emmanuelem, w tym momencie by wyszła. Jest już zmęczona jego szyderczym tonem, wściekła. Ale przed obcymi, przed „klientami", muszą trzymać wspólny front, oboje. — Angielska powieść — mówi — jest pisana przede wszystkim przez Anglików dla Anglików. I właśnie to czyni ją powieścią angielską. Rosyjska powieść jest pisana przez Rosjan dla Rosjan. Ale powieść afrykańska nie jest pisana przez Afrykanów dla Afrykanów. Afrykańscy powieściopisarze mogą pisać o Afryce, o swoich afrykańskich doświadczeniach, ale wydaje mi się, że pisząc, ciągle oglądają się przez ramię na zagranicznego czytelnika. Czy im się to podoba, czy nie, zaakceptowali rolę tłumaczy, którzy objaśniają Afrykę swoim czytelnikom. No ale jak można badać świat w całej jego złożoności, jeśli trzeba go jednocześnie objaśniać cudzoziemcom? To tak, jakby uczony próbował się poświęcić bez reszty, uruchamiając całą twórczą inwencję, swoim badaniom i jednocześnie tłumaczył to, co robi, grupie tępych studentów. To za dużo, jak na możliwości jednego człowieka, tego się nie da zrobić bez ryzyka, że będzie się powierzchownym. I to, jak mi się wydaje, leży u podstaw twojego problemu. To, że pisząc, chcesz jednocześnie demonstrować swoją afrykańskość. — Świetnie, Elizabeth! — mówi Egudu. — Naprawdę to rozumiesz i świetnie to wyłożyłaś. Badacz jako objaśniacz. — Wyciąga rękę i klepie ją po ramieniu. Gdybyśmy byli sami, myśli ona, dałabym mu w twarz. — Jeśli rzeczywiście rozumiem problem — mówi, ignorując Egudu i zwracając się do pary z Manchesteru — to tylko dlatego, że my w Australii przeszliśmy przez coś podobnego i znaleźliśmy wyjście. Wyzbyliśmy się nawyku pisania dla zagranicznego czytelnika, kiedy dojrzało czytelnictwo w Australii, co stało się w latach sześćdziesiątych. Czytelnictwo, nie pisarstwo — które już istniało. Wyzbyliśmy się nawyku pisania dla czytelnika zagranicznego, kiedy nasz rynek, nasz australijski rynek zdecydował, że może sobie pozwolić na wspieranie ojczystej literatury. To jest właśnie lekcja, jaką możemy zaproponować. Tego może się od nas nauczyć Afryka. Emmanuel milczy, choć wciąż błąka mu się na ustach ironiczny uśmieszek. — To bardzo ciekawe, co mówicie — mówi Steve. Traktujecie pisanie jak biznes. Rozpoznajecie rynek, a potem dostarczacie towaru. Wyobrażałem sobie to inaczej. — Naprawdę? A jak pan to sobie wyobrażał? — No wie pani: zastanawiałem się, skąd pisarze czerpią inspirację, jak wymyślają postacie i tak dalej. Ale przepraszam, proszę nie brać tego poważnie, jestem tylko amatorem. Inspiracja. Przyjmowanie ducha. Teraz, kiedy przywołał to słowo, zawstydził się. Zapada niezręczna cisza.

— Elizabeth i ja znamy się od lat — mówi wreszcie Emmanuel. — Wiele razy się spieraliśmy. Ale to niczego między nami nie zmienia, prawda, Elizabeth? Jesteśmy kolegami po piórze. Częścią wielkiego, światowego, piszącego bractwa. Bractw o. Prowokuje ją, próbuje ją wyprowadzić z równowagi przy obcych ludziach. Ale ona czuje nagle, że za bardzo ją to wszystko mierzi, żeby dała się sprowokować. To nie jest bractwo ludzi pióra, myśli. Raczej bractwo zabawiaczy. No bo z jakiego innego powodu znaleźliśmy się na pokładzie tego drogiego statku, oddani do dyspozycji publiczności, co w tak bezpośredni sposób zostało ujęte w zaproszeniu, do dyspozycji ludzi, którzy nas nudzą i których sami zaczynamy nudzić? Prowokuje ją, bo go roznosi. Elizabeth zna go wystarczająco dobrze, żeby to zauważyć. Ten człowiek ma dość afrykańskiej powieści, dość jej i jej znajomych, chce jakiejś odmiany. Śpiewaczka zakończyła swój występ. Słaby szmerek oklasków. Kłania się, raz, drugi, unosi w górę swoją bałałajkę. Zespół zaczyna grać kozaka. Tym, co najbardziej irytuje ją w Emmanuelu i co rozsądnie ignoruje w obecności Steve'a i Shirley, bo podjęcie tego tematu doprowadziłoby tylko do skandalu, jest traktowanie przez niego każdej różnicy zdań jako sprawy osobistej. Jeśli zaś chodzi o jego ukochany temat ustnej powieści, który eksploatuje jako prelegent, to Elizabeth uważa, iż jest to idea mętna już w samym założeniu. „Powieść o ludziach, którzy żyją w kulturze przekazu ustnego — chciałaby powiedzieć — nie jest żadną powieścią ustną. Tak jak powieść o kobietach nie jest powieścią kobiecą". Jej zdaniem cały wywód Emmanuela o powieści ustnej, powieści, która łączy się z ludzkim głosem, a zatem z ludzkim ciałem, która w odróżnieniu od zachodniej powieści nie odrywa się od powłoki cielesnej, ale wyraża ciało i prawdę ciała, jest tylko kolejnym sposobem podtrzymywania mitu o Afryce jako ostatnim repozytorium pierwotnej ludzkiej energii. Emmanuel obwinia swoich zachodnich wydawców i zachodnich czytelników, że zmusili go do eksploatowania afrykańskiej egzotyki, ale tenże Emmanuel ma swój interes w prezentowaniu samego siebie jako zjawiska egzotycznego. Emmanuel, jak jej przypadkiem wiadomo, od dziesięciu lat nie napisał żadnej ważnej książki. Kiedy go poznała, miał pełne prawo nazywać siebie pisarzem. Teraz zarabia na życie gadaniem. Jego książki są tylko czymś w rodzaju listów uwierzytelniających, niczym więcej. Owszem, mógł być kolegą w zabawianiu, ale kolegą po piórze nie, już nie. Włączył się do kręgów prelegenckich dla pieniędzy i dla innych korzyści także. Na przykład seksu. Jest czarny, egzotyczny, ma w sobie energię życiową, jeśli nawet nie jest już młody, to przynajmniej dobrze się trzyma, dźwiga te swoje lata z godnością. Jakiej młodej Szwedce by przepuścił? Elizabeth dopija swojego drinka. — Pójdę się położyć — mówi. — Dobranoc, Steve, dobranoc, Shirley. Do zobaczenia jutro. Dobranoc, Emmanuelu. Budzi się w absolutnej ciszy. Zegar wskazuje wpół do piątej. Maszyny stanęły. Wygląda przez bulaj. Na zewnątrz jest mglisto, ale przez mgłę widać jakiś ląd, nie dalej niż w odległości kilometra. Musi to być wyspa Macquarie, a jej się zdawało, że dzielą ich jeszcze od niej godziny. Ubiera się i wychodzi na korytarz. W tej samej chwili otwierają się drzwi kabiny A-230 i wychodzi z niej rosyjska piosenkarka. Ma na sobie ten sam strój co wieczorem, rubinowoczerwoną bluzkę i szerokie czarne spodnie; buty niesie w ręku. W niekorzystnym, górnym świetle wygląda raczej na czterdziestkę niż na trzydziestkę. Mijając się, obie odwracają wzrok. A-230 to kabina Egudu, Elizabeth to wie. Wychodzi na, górny pokład. Jest tam już garstka ciepło ubranych pasażerów; opierają się o reling, patrzą w dół, na wodę. Morze pod nimi wydaje się kipieć życiem — roi się tam od czegoś, co wygląda na ryby: wielkie, czarne, z lśniącymi grzbietami, nurkują, wyskakują ponad fale. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziała. — To pingwiny — mówi stojący obok mężczyzna. — Pingwiny królewskie. Przypłynęły nas powitać. Nie wiedzą, kim jesteśmy. — Ach — odpowiada. I dodaje — Takie niewinne? Czyżby były aż takie niewinne? Nieznajomy patrzy na nią dziwnie, odwraca się do swojego towarzysza.

Ocean Południowy. Poe nigdy go nie widział, ale przemierzał go w wyobraźni. Łodzie wiosłowe z czarnoskórymi mieszkańcami wysp wypływały mu na spotkanie. Wydawali się zwykłymi ludźmi, takimi jak m y, ale kiedy szczerzyli w uśmiechu zęby, okazywało się, że nie są białe, lecz czarne. Ciarki przebiegły mu po plecach i całkiem słusznie. Morza pełne stworzeń, które wydają się podobne do nas, ale są zupełnie inne. Morskie kwiaty, które otwierają się i pożerają wszystko dookoła. Węgorze, każdy z kolczastym żołądkiem i przyczepionym do niego jelitem. Zęby są po to, by szarpać, język, by mieszać wodę: taka jest prawda o tym, co ustne. Ktoś powinien to powiedzieć Emmanuelowi. Tylko dzięki mądrej ekonomii, dzięki jakiemuś wypadkowi w procesie ewolucji, organ służący do przyjmowania pokarmu jest czasem używany po to, by wydobyć z niego pieśń. Zostaną na Macquarie do południa, wystarczająco długo, żeby ci pasażerowie, którzy tak bardzo pragną zwiedzić wyspę, zdążyli to zrobić. Zapisała się na listę zwiedzających. Pierwsza łódź odpływa po śniadaniu. Przybicie do brzegu utrudniają grube ławice wodorostów i skaliste rafy. W końcu jeden z marynarzy musi jej pomóc i przenieść ją na ląd, jakby była staruszką. Marynarz ma niebieskie oczy i jasne włosy. Elizabeth czuje przez nieprzemakalną bluzę jego młodzieńczą siłę. W jego ramionach płynie bezpieczna jak dziecko. „Dziękuję", mówi z wdzięcznością, kiedy marynarz stawia ją na ziemi, ale dla niego to drobiazg, usługa, za którą mu płacą w dolarach, i nie ma w tym nic bardziej osobistego niż w usłudze pielęgniarki w szpitalu. Czytała wcześniej o wyspie Macquarie. W dziewiętnastym wieku był to ośrodek specyficznego przemysłu: setki tysięcy pingwinów zabijano pałkami i wrzucano do żeliwnych kotłów, aby przerobić je na użyteczny olej i bezużyteczne odpady. Albo nawet nie zabijano, tylko zaganiano kijami na deskę, z której wpadały do wrzątku bulgoczącego w kotle. A jednak ich dwudziestowieczni potomkowie nie nauczyli się niczego. Pingwiny nadal niewinnie wypływały, żeby powitać przybyszów, nadal wykrzykiwały swe pozdrowienia, gdy ludzie podchodzili do ich kolonii (Ho! Ho! — wołały na cały świat, jak burkliwe, małe gnomy) i pozwalały im podchodzić tak blisko, by mogli ich dotknąć, pogłaskać ich gładkie gorsy. O jedenastej łodzie miały zabrać uczestników wycieczki z powrotem na statek. Do tego czasu mogli sobie spokojnie zwiedzać wyspę. Doradzono im, żeby obejrzeli kolonię albatrosów; mogą fotografować ptaki, ale nie powinni za bardzo się zbliżać i ich niepokoić, gdyż jest właśnie sezon lęgowy. Elizabeth odłącza się od grupki zwiedzających i po przejściu przez pas splątanych traw staje na rozległym płaskowzgórzu. I nagle tuż przed nią nieoczekiwanie coś wyrasta. Początkowo myśli, że to odłamek skały, gładkiej i białej, upstrzonej szarymi plamkami. A potem stwierdza, że to ptak, większy od jakiegokolwiek ptaka, jakiego widziała w życiu. W końcu rozpoznaje ten długi, opuszczony dziób i szeroką, masywną pierś. To albatros. Albatros przypatruje się jej nieruchomo i — tak się jej przynajmniej wydaje — z rozbawieniem. Zza niego wystaje mniejsza wersja takiego samego długiego dzioba. Pisklę jest usposobione bardziej wrogo. Otwiera dziób i wydaje z siebie przeciągły, bezdźwięczny okrzyk ostrzegawczy. I tak trwają, ona i dwa ptaki, przyglądając się sobie badawczo. Przed upadkiem, myśli. Tak właśnie musiało być przed upadkiem. Mogę się spóźnić na łódź i zostać tutaj. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece. Wyczuwa czyjąś obecność za plecami. Odwraca się. To rosyjska piosenkarka ubrana teraz w ciemnozielony anorak z opuszczonym kapturem. Na głowie ma chustkę. — Albatros — mówi Elizabeth do kobiety przyciszonym głosem. — Tak się nazywa po angielsku. Nie wiem, jak one same siebie nazywają. Kobieta kiwa głową. Wielki ptak przygląda się im spokojnie, nie lęka się dwóch bardziej niż jednej. — Czy Emmanuel jest z panią? — pyta Elizabeth. — Nie. Został na statku. Rosjanka nie wydaje się skłonna do rozmowy, ale Elizabeth nie ustępuje.

— Wiem, że jest pani jego przyjaciółką. Ja też, w każdym razie byłam kiedyś. Czy mogę zapytać: co pani w nim widzi? Jest to dziwne pytanie, aroganckie przez swą intymność, nawet bezczelne. Ale Elizabeth wydaje się, że na tej wyspie, podczas wycieczki, która się nigdy nie powtórzy, można powiedzieć wszystko. — Co widzę? — powtarza kobieta. — Tak. Co pani w nim widzi? Co się pani w nim podoba? W czym tkwi jego urok? Kobieta wzrusza ramionami. Teraz Elizabeth zauważa, że ma farbowane włosy. Czterdzieści lat, co najmniej, trzeba utrzymać dom w kraju, jedno z tych rosyjskich ognisk domowych z niedołężną matką, mężem, który za dużo pije i bije ją, synem nierobem i córką z ogoloną głową i ustami pomalowanymi fioletową szminką. Kobieta, która umie trochę śpiewać, lecz pewnego dnia, raczej prędzej niż później, będzie miała najlepsze lata za sobą. Która gra na bałałajce dla cudzoziemców, śpiewa kiczowate rosyjskie piosenki, dostaje napiwki. — On jest wolny. Mówi po rosyjsku? Nie? Elizabeth kręci głową. — Deutsch? — Troszeczkę. — Er ist freigebig. Ein guter Mann. Freigebig, hojny, wymawiane z ciężkim, rosyjskim g. Czy rzeczywiście Emmanuel jest hojny? Nie ma o tym pojęcia. Ale to słowo na pewno nie byłoby pierwszym, jakie by się jej nasunęło. Wielki, może. Z wielkim gestem. — Aber kaum zu vertrauen — zauważa. Nie posługiwała się od lat tym językiem. Czy w nim właśnie rozmawiali ci dwoje w łóżku tej nocy? Po niemiecku, w urzędowym języku nowej Europy? Kaum zu vertrauen, niebudzący zaufania. Rosjanka znów wzrusza ramionami. — Die Zeit ist immer kurz. Man kann nicht alles h aben. — Następuje pauza. Potem dodaje —Ruch die Stimme. Sie wacht dass man... — szuka słowa — ... man schaudert. Schaudern. Drżeć. Ten głos przyprawia o dreszcze. Pewnie tak, kiedy się zetknąć z tym człowiekiem pierś w pierś. Wymieniają coś w rodzaju nieśmiałego jeszcze uśmiechu. Jeśli chodzi o albatrosa, tkwią tu wystarczająco długo, by ptak stracił zainteresowanie. Tylko pisklę, wyglądające zza matki, zachowuje rezerwę wobec intruzów. Czyżby była zazdrosna? Nie, to niemożliwe. A jednak trudno zaakceptować to, że jest się wyłączonym z gry. Jakby była znów dzieckiem i jakby znów kazali jej iść spać. Głos. Cofa się myślami do Kuala Lumpur, kiedy była młoda, albo jeszcze młoda, i kiedy spędziła trzy noce z rzędu z też wtedy młodym Emmanuelem Egudu. „Oralny poeta", powiedziała z lekką ironią. „Pokaż mi, co potrafi oralny poeta". I on ułożył ją sobie odpowiednio, położył się na niej, przytknął usta do jej uszu, otworzył je, tchnął w nią swego ducha, pokazał jej, co potrafi. 3. Życie zwierząt Filozofowie i zwierzęta Kiedy jej samolot ląduje, on czeka przy wyjściu. Dwa lata minęły od ich ostatniego spotkania; mimo woli doznaje szoku, widząc, jak bardzo matka się postarzała. Jej włosy, kiedyś przetykane pasemkami siwizny, teraz są całkiem białe, garbi się, skórę ma zwiotczałą. Nigdy nie było ostentacji w ich stosunkach rodzinnych. Uścisk, kilka wymamrotanych słów i cała ceremonia powitania zakończona. W milczeniu idą w strumieniu pasażerów do hali bagażowej, biorą jej walizkę i wyruszają w półtoragodzinną podróż samochodem. — Długo leciałaś — zauważa John. — Pewnie jesteś wykończona. — Spać mi się chce — odpowiada i, rzeczywiście, zasypia na krótko w czasie jazdy, z głową opartą o szybę. O szóstej, gdy zapada zmierzch, zajeżdżają przed dom na przedmieściach Waltham. Na werandę wychodzi jego żona i dzieci. Z serdecznością na pokaz, co musi ją wiele kosztować, Norma rozkłada szeroko ramiona i woła: „Elizabeth!". Kobiety obejmują się, potem dobrze wychowane dzieci witają się z nią tak samo, ale z większą powściągliwością.

Elizabeth Costello, powieściopisarka, pozostanie u nich przez trzy dni, tyle będzie trwała jej oficjalna wizyta w Appleton College. Nie jest tym zachwycony. Jego żona i matka nie przepadają za sobą. Byłoby lepiej, gdyby zatrzymała się w hotelu, ale nie śmiał jej tego zasugerować. Wrogość odżywa niemal natychmiast. Norma przygotowała lekką kolację. Jego matka zauważa, że są tylko trzy nakrycia. — Czy dzieci nie będą jadły z nami? — pyta. — Nie — mówi Norma. — Dzieci zjedzą w bawialni. — Dlaczego? Pytanie nie było potrzebne, bo zna odpowiedź. Dzieci jedzą osobno, bo Elizabeth nie toleruje widoku mięsa na stole, a Norma nie zamierza zmieniać diety swoich pociech tylko dlatego, żeby dostosowywać się do, jak to nazywa, „niezwykłej wrażliwości twojej matki". — Dlaczego? — pyta Elizabeth po raz drugi. Norma rzuca Johnowi wściekłe spojrzenie. Wzdycha. — Mamo — mówi John. — Dzieci jedzą na kolację kurczaka, tylko dlatego. — Aha — mówi ona. — Rozumiem. Matka została zaproszona do Appleton College, gdzie on, jej syn, jest docentem na wydziale fizyki i astronomii. Ma wygłosić doroczny wykład inauguracyjny i spotkać się ze studentami wydziału filologicznego. Ponieważ Costello jest panieńskim nazwiskiem matki, a on nigdy nie widział powodu, żeby opowiadać o tych koneksjach, nikt nie wiedział, zapraszając ją, że Elizabeth Costello, australijską pisarkę, łączą więzy rodzinne z jednym z członków uczelnianej społeczności. I wolałby, żeby tak już zostało. W związku z jej sławą wybitnej pisarki, zaproszono tę zażywną, siwowłosą damę do Appleton z wykładem poświęconym wybranemu przez nią tematowi, ona zaś zdecydowała, że nie będzie mówić o sobie i swoich powieściach, jak by bez wątpienia chcieli jej sponsorzy, ale o swoim koniku, jakim stały się zwierzęta. John Bernard nie rozpowiadał o swoich związkach krwi z Elizabeth Costello, bo woli iść przez życie samodzielnie. Nie wstydzi się swojej matki. Przeciwnie, jest z niej dumny, mimo że zarówno on i jego siostra, jak ich zmarły ojciec zostali przedstawieni w jej książkach tak, że to czasem boli. Nie jest jednak pewien, czy chciałby po raz kolejny słuchać wykładu na temat praw zwierząt, zwłaszcza wiedząc, że będzie później, w łóżku, narażony na obraźliwe komentarze swojej żony. Poznał i poślubił Normę, kiedy oboje byli studentami ostatniego roku na Johns Hopkins University. Norma uzyskała doktorat z filozofii, ze specjalizacją w zakresie filozofii umysłu. Kiedy przeniosła się z nim do Appleton, nie mogła tu dostać pracy. I to jest przyczyną jej rozgoryczenia i konfliktu między obiema kobietami. Norma i jego matka nigdy się nie lubiły. Prawdopodobnie Elizabeth już z góry postanowiła, że nie polubi żadnej kobiety, z którą on się ożeni. Jeśli zaś chodziło o Normę, ta nie wahała się ani chwili, żeby powiedzieć mu, że książki jego matki są przeceniane, a jej opinie na temat zwierząt, ich świadomości i etycznych relacji ludzie—zwierzęta jałowe i sentymentalne. Obecnie pracowała nad krytycznym esejem dla pisma filozoficznego, poświęconym eksperymentom związanym z nauczaniem naczelnych języka; nie byłby zdziwiony, gdyby nazwisko jego matki znalazło się w jakimś lekceważącym przypisie. On sam nie ma zdania na ten temat. Jako dziecko hodował krótko chomika; poza tym nie jest zbyt obeznany ze zwierzętami. Starszy synek chce mieć pieska. Oboje z Normą się temu sprzeciwiają; nie mają nic przeciwko szczeniakowi, ale przewidują, że dorosły pies ze swymi potrzebami seksualnymi będzie tylko ciężarem i niczym więcej. John uważa, że matka ma prawo do swoich przekonań. Jeśli chce spędzić schyłek życia na walce z okrucieństwem wobec zwierząt, proszę bardzo. Za kilka dni będzie dzięki Bogu w drodze na następne spotkanie, a on będzie mógł wrócić do pracy. Pierwszego ranka w Waltham matka śpi długo. On idzie na zajęcia, wraca w porze lunchu, bierze ją na przejażdżkę po mieście. Wykład jest zaplanowany na późne popołudnie. Potem ma się odbyć uroczysty obiad, którego gospodarzem będzie rektor; oboje z Normą są zaproszeni.

Wprowadzenie do wykładu wygłasza Elaine Marx z wydziału filologii angielskiej. John jej nie zna, ale domyśla się, że pisała o jego matce. W swoim wprowadzeniu, jak zauważa, mówczyni nie próbuje nawet powiązać sprawy twórczości matki z tematyką jej wystąpienia. Potem przychodzi kolej na Elizabeth Costello. Jemu wydaje się stara i zmęczona. Siedząc obok żony w pierwszym rzędzie, usiłuje z daleka natchnąć matkę energią. — Panie i panowie — zaczyna Elizabeth. — Upłynęły dwa lata od czasu, jak wygłaszałam wykład w Stanach Zjednoczonych. W swoim ówczesnym wystąpieniu miałam pewne powody, by odwołać się do wielkiego bajkopisarza Franza Kafki, a konkretnie do jego opowiadania Sprawozdanie dla Akademii, o wykształconej małpie, Czerwonym Piotrusiu, który występuje przed członkami stowarzyszenia naukowego i opowiada im historię swego życia, mówi o tym, jak przeobraził się ze zwierzęcia w coś bliskiego istocie ludzkiej. Wygłaszając tamten wykład, czułam się sama trochę jak Czerwony Piotruś i powiedziałam to słuchaczom. Dziś to uczucie jest jeszcze silniejsze, z powodów, które mam nadzieję — staną się dla państwa jaśniejsze. Wykłady zaczynają się często od żartobliwych uwag, których celem jest wytworzenie swobodnej atmosfery. Przywołane przeze mnie porównanie siebie samej do małpy z opowiadania Kafki może być potraktowane jako taka właśnie żartobliwa uwaga rzucona po to, aby się państwo rozluźnili, aby dać do zrozumienia, że jestem kimś zwyczajnym, a nie bogiem ani bestią. Nawet ci z was, którzy odczytali opowiadanie Kafki o małpie występującej przed ludźmi jako alegorię o Kafce Żydzie występującym przed gojami, mogą mimo to — wobec tego, że ja nie jestem Żydówką — doszukiwać się w moim porównaniu ironii. Chciałabym zatem powiedzieć od razu na wstępie, że nie było moją intencją, aby moja uwaga — uwaga, że czuję się jak Czerwony Piotruś — tak zabrzmiała. Żeby zabrzmiała ironicznie. Oznacza ona tylko to, co oznacza. Mówię, co myślę. Jestem starą kobietą. Nie mam już czasu mówić rzeczy, których nie myślę. Matka nie potrafi mówić do ludzi. Nawet kiedy czyta swoje historie, brakuje w tym żywszych emocji. Kiedy był dzieckiem, zawsze go zastanawiało, że kobieta, która utrzymuje się z pisania książek, tak kiepsko opowiada bajki na dobranoc. Jej monotonny głos i to, że nie odrywa oczu od kartki, sprawiają, że w jego odczuciu wystąpieniu brakuje energii. A jednocześnie, ponieważ zna swoją matkę, wyczuwa, do czego ona zmierza. I nie chce wiedzieć, co będzie. Nie chce słuchać, jak matka mówi o śmierci. Co więcej, ma nieodparte wrażenie, że jej audytorium — które w końcu składa się głównie z ludzi młodych — chce tego jeszcze mniej. — Przedstawiając problem zwierząt — kontynuuje Elizabeth — wyświadczę państwu uprzejmość i oszczędzę recytowania listy okropności towarzyszących ich życiu i śmierci. Choć nie mam powodów, aby wierzyć, że są państwo świadomi, co robi się w tej chwili zwierzętom w przedsiębiorstwach produkcyjnych (wahałabym się, czy można je jeszcze nazwać farmami hodowlanymi), w ubojniach, na trawlerach, w laboratoriach całego świata, zakładam, że wierzycie w moją zdolność do ewokowania i przedstawienia tego koszmaru z odpowiednią sugestywnością, i poprzestanę na tym stwierdzeniu, przypominając tylko, że potworności, które tu pominę, pozostaną mimo to sednem mojego wystąpienia. W latach 1942-1945 zgładzono kilka milionów ludzi w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy: w samej Treblince ponad półtora miliona, a najprawdopodobniej nawet około trzech milionów. Są to liczby, które porażają. Mamy tylko jedną własną śmierć; tylko czasami możemy pojąć, czym jest śmierć innych. W sensie abstrakcyjnym potrafimy policzyć do miliona, ale nie umiemy liczyć do miliona śmierci. Ludzie, którzy mieszkali w okolicach Treblinki — głównie Polacy — mówili, że nie wiedzieli, co działo się w obozach. Mówili, że choć mogli podejrzewać, co się dzieje, nie byli tego pewni. Mówili, że choć w pewnym sensie mogli wiedzieć, w innym sensie wiedzieć nie mogli, nie mogli sobie pozwolić na to, by wiedzieć, dla własnego dobra. Mieszkańcy okolic Treblinki nie byli wyjątkiem. Obozy były w całej Rzeszy, prawie sześć tysięcy w samej Polsce, nie wiadomo, ile tysięcy na obszarze Niemiec. Niewielu było Niemców, którzy mieszkaliby dalej niż parę kilometrów od jakiegoś obozu. Nie każdy z nich był obozem

śmierci, fabryką śmierci, ale straszne rzeczy działy się we wszystkich i było ich więcej, niż człowiek może dopuścić do świadomości, dla własnego dobra. To nie dlatego, że prowadzili zaborczą wojnę, i nie dlatego, że ją przegrali, Niemcy pewnej generacji są wciąż postrzegani jako ludzie, którzy znaleźli się poza obrębem ludzkiej społeczności i muszą uczynić coś szczególnego lub stać się kimś szczególnym, żeby zasłużyć na ponowne przyjęcie do owczarni. Stracili w naszych oczach swoje ludzkie cechy z powodu swojej „programowej" ignorancji. Podczas takiej wojny, jaką prowadził Hitler, ignorancja mogła być użytecznym mechanizmem umożliwiającym przeżycie, ale jest to usprawiedliwienie, które z godną podziwu moralną surowością odrzucamy. W Niemczech, mówimy, została przekroczona pewna linia, granica zwykłej krwiożerczości i okrucieństw wojennych, ludzie zapuścili się w regiony, które możemy nazwać tylko grzechem. Podpisanie aktu kapitulacji i wypłacanie reparacji nie położyły kresu temu stanowi tkwienia w grzechu. Przeciwnie, powiedzieliśmy, choroba duszy w dalszym ciągu naznacza piętnem to pokolenie. Naznaczyła tych obywateli Rzeszy, którzy dopuszczali się niecnych czynów, ale także tych, którzy, z różnych powodów, byli popełnianych zbrodni nieświadomi. Czyli niemal wszystkich obywateli Rzeszy. Tylko ci z obozów byli niewinni. „Szli jak barany na rzeź". „Umierali jak zwierzęta". „Zabijali ich nazistowscy rzeźnicy". To potępienie obozów jest pod względem języka tak bliskie terminologii rzeźnickiej, że właściwie nie muszę przygotowywać gruntu dla porównań, jakich zamierzam dokonać. Zbrodnią Trzeciej Rzeszy, mówi głos oskarżenia, było traktowanie ludzi jak zwierząt. My — nawet ci, którzy mieszkają w Australii — należymy do cywilizacji głęboko zakorzenionej w greckiej i judeochrześcijańskiej myśli religijnej. Możemy nie wierzyć w profanację, możemy nie wierzyć w grzech, ale wierzymy w korelaty psychiczne. Akceptujemy bez zastrzeżeń to, że psyche (lub dusza) dotknięta świadomością winy nie może być zdrowa. Nie akceptujemy tego, że ludzie mający na sumieniu zbrodnie mogą być zdrowi i szczęśliwi. Patrzymy (lub patrzyliśmy dawniej) krzywo na pewne pokolenie Niemców, bo są oni w pewnym sensie skażeni; w samych przejawach ich normalności (ich wilczych apetytach, ich gromkim śmiechu) dostrzegamy dowód, jak głębokie jest to skażenie. Było i jest niepojęte, że ludzie, którzy nie wiedzieli (w tym szczególnym sensie) o obozach, mogli być w pełni ludźmi. W tej metaforyce, jaką przyjęliśmy, to właśnie oni, nie ich ofiary, byli zwierzętami. Traktując bliźnich, ludzkie istoty stworzone na podobieństwo Boga, jak zwierzęta, sami stali się zwierzętami. Dziś rano zabrano mnie na przejażdżkę po Waltham. Miasto zrobiło na mnie dość przyjemne wrażenie. Nie widziałam żadnych okropieństw, żadnych laboratoriów, żadnych wielkich farm hodowlanych, żadnych ubojni. A jednak jestem pewna, że one gdzieś są. Po prostu się nie afiszują. Są wszędzie dookoła nas, tyle że my w pewnym sensie o nich nie wiemy. Powiem otwarcie: wokół nas funkcjonuje olbrzymia fabryka upodlenia, okrucieństwa i mordowania, która dorównuje wszystkiemu, do czego zdolna była Trzecia Rzesza, a w gruncie rzeczy bije ją na głowę pod tym względem, że jest przedsięwzięciem bez końca, samoodradzającym się, produkującym w nieskończoność króliki, szczury, drób, bydło, po to, żeby je zabijać. I rozszczepianie włosa na czworo, twierdzenie, że tu nie ma porównania, że Treblinka była, że się tak wyrażę, metafizycznym przedsiębiorstwem oddanym wyłącznie zabijaniu i unicestwianiu, podczas gdy przemysł mięsny służy w ostatecznym rozrachunku życiu (w końcu, gdy ofiary są już martwe, nie spala się ich na popiół ani się ich nie grzebie, ale przeciwnie, tnie się je na kawałki, zamraża i paczkuje, żebyśmy mogli je skonsumować w zaciszu naszych domów), a więc taka argumentacja jest słabą pociechą dla ofiar, bo to tak, jakby — z góry przepraszam za szokujące porównanie — jakby żądać od zabitych w Treblince, żeby wybaczyli swym oprawcom, bo ich tłuszcz był potrzebny do produkcji mydła, a ich włosy do wypychania materaców. Przepraszam jeszcze raz. To ostatni tani chwyt, jakim się posłużę. Wiem, jak tego rodzaju wypowiedzi pogłębiają konflikty między ludźmi i że takie punktowanie tylko pogarsza sprawę. Chciałabym znaleźć taki sposób przemawiania do bliźnich, żeby zachowywali spokój, a nie gorączkowali się niepotrzebnie, żeby podchodzili do zagadnienia raczej filozoficznie niż polemicznie, żeby przyniosło to iluminację, a nie pogłębiało podziały na prawych i grzeszników,

zbawionych i potępionych, owce i kozły. Potrafię posługiwać się takim językiem, wiem o tym. Jest to język Arystotelesa i Porfiriusza, Augustyna i Tomasza z Akwinu, Kartezjusza i Benthama, a ze współczesnych Mary Midgley i Toma Regana. To język filozoficzny, w którym możemy dyskutować i debatować o tym, jakie dusze mają zwierzęta, czy rozumują, czy przeciwnie — działają jak biologiczne automaty, czy mają jakieś prawa w stosunku do nas, czy też tylko my mamy obowiązki wobec nich. Potrafię przemawiać takim językiem i za chwilę się nim posłużę. Ale prawdę mówiąc, jeśli chcieliście, żeby przyjechał tu ktoś, kto pokaże wam różnicę pomiędzy śmiertelnymi i nieśmiertelnymi duszami czy między prawami i obowiązkami, to powinniście byli zaprosić filozofa, a nie osobę, której jedynym tytułem do zabierania wam czasu jest to, że pisze wymyślone historie o wymyślonych ludziach. Jak powiedziałam, mogę się posługiwać tym językiem w mało oryginalny, wtórny sposób, bo tylko tak potrafię. Mogłabym na przykład powiedzieć, co sądzę o argumencie świętego Tomasza, że ponieważ tylko człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo Boga i zamieszkuje w Bogu, to to, jak traktujemy zwierzęta, ma znaczenie tylko o tyle, o ile bycie okrutnym wobec zwierząt może nas przyzwyczaić do okrucieństwa wobec ludzi. Mogłabym spytać, co rozumie święty Tomasz przez esencję boskości, na co odpowiedziałby, że boskość to rozum. Podobnie jak mówił Platon, jak mówił Kartezjusz, tyle że innymi słowami. Wszechświat opiera się na rozumie. Bóg jest Bogiem rozumu. To, że dzięki rozumowi możemy pojąć zasadę, na jakiej opiera się wszechświat, dowodzi, że rozum i wszechświat są w swej istocie jednością. A to, że zwierzęta, nie mając rozumu, nie mogą zrozumieć wszechświata, ale muszą ślepo przestrzegać jego reguł, dowodzi, że w odróżnieniu od człowieka, choć są częścią wszechświata, nie są częścią jego istoty: człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga, zwierzęta na podobieństwo rzeczy. Nawet Immanuelowi Kantowi, po którym spodziewałabym się, naprawdę czegoś lepszego, zabrakło w tym miejscu odwagi. Nawet Kant nie bada, uwzględniając sprawę zwierząt, implikacji swego przeczucia, że rozum może nie być esencją wszechświata, lecz przeciwnie, jedynie esencją ludzkiego mózgu. I to, proszę państwa, jest moim dylematem dzisiejszego popołudnia. Zarówno rozum, jak siedem dziesiątków lat życiowego doświadczenia podpowiadają mi, że rozum nie jest ani esencją wszechświata, ani esencją Boga. Wprost przeciwnie, rozum wygląda mi podejrzanie, podobnie jak istota myśli ludzkiej, a nawet gorzej, jak istota jednej tendencji w ludzkim myśleniu. Rozum jest pewnym widmem ludzkiego myślenia. I jeśli tak jest, jeśli takie właśnie panuje przekonanie, to dlaczego miałabym chylić dziś głowę przed rozumem i zadowalać się haftowaniem na kanwie dyskursu starych filozofów? Zadałam pytanie i odpowiem za was. A raczej pozwolę odpowiedzieć na nie Czerwonemu Piotrusiowi, Kafkowskiemu Czerwonemu Piotrusiowi. Teraz, kiedy stoję tu przed wami, mówi Czerwony Piotruś, w smokingu, z muszką i w czarnych spodniach, w których wycięty jest otwór na ogon (stoję do was przodem, więc go nie widzicie), a zatem teraz, kiedy tu przed wami stoję, co mam właściwie począć? Czy tak naprawdę mam jakiś wybór? Jeśli nie podporządkuję swego przemówienia rygorom rozumu, czymkolwiek on jest, to cóż mi pozostanie oprócz bełkotu, zgrywania się, przewracania szklanki z wodą i ogólnie robienia z siebie małpy? Znacie zapewne historię Sriniwasy Ramanudżana, urodzonego w Indiach w 1887 roku, porwanego i przetransportowanego do Cambridge, gdzie nie mogąc znieść klimatu, diety i akademickiego reżimu, zachorował i zmarł w wieku trzydziestu trzech lat. Ramanudżan jest powszechnie uważany za największego matematyka intuicyjnego naszych czasów, to znaczy samouka, który myślał kategoriami matematycznymi i któremu mozolne dociekania oraz pojęcia matematycznego dowodu czy wzoru były całkowicie obce. Wiele z jego teorii (lub, jak je nazywali ci, którzy go lekceważyli, spekulacji) pozostało nieznanych do dziś, choć według wszelkiego prawdopodobieństwa są trafne. Co mówi nam fenomen Ramanudżana? Czy Ramanudżan był bliżej Boga dlatego, że jego umysł (nazwijmy go umysłem; termin „mózg" wydaje mi się w tym wypadku obraźliwy) pozostawał w pełnej, a w każdym razie większej niż u innych harmonii z esencją rozumu? Czy gdyby poczciwcy z Cambridge, z profesorem G.H. Hardym na czele, nie wydobyli na światło

dzienne spekulacji Ramanudżana i nie dowiedli pracowicie słuszności tych, których słuszności potrafili dowieść, to byłby on i tak bliżej Boga niż oni? A co by było, gdyby zamiast jechać do Cambridge, Ramanudżan po prostu siedział w domu i snuł swoje myśli, wypełniając kwity celne dla władz portu Madras? I co z Czerwonym Piotrusiem (mam na myśli historycznego Czerwonego Piotrusia)? Skąd mamy wiedzieć, że Czerwony Piotruś albo jego siostrzyczka zastrzelona w Afryce przez myśliwych nie mieli takich samych myśli jak Ramanudżan w Indiach i tak samo niewiele jak on mówili? Czy jest jakaś różnica pomiędzy G.H. Hardym z jednej strony a niemym Ramanudżanem i niemą Czerwoną Sally z drugiej, oprócz tego, że ten pierwszy jest obeznany z obowiązującą etykietą akademickiej matematyki, a ci drudzy nie? Czyżbyśmy tym mierzyli dystans dzielący nas od Boga, od esencji rozumu? Jak to jest, że ludzkość wyrzuca z siebie, pokolenie za pokoleniem, myślicieli nieco bardziej oddalonych od Boga niż Ramanudżan, ale zdolnych mimo to, po obowiązkowych dwunastu latach nauki i sześciu studiów wyższych, wnieść pewien wkład do rozszyfrowania wielkiej księgi natury dzięki rozwojowi fizycznych i matematycznych dyscyplin? Jeśli esencja człowieczeństwa stanowi jednię z esencją Boga, to czy nie powinno budzić naszej podejrzliwości to, że ludzkim istotom potrzeba osiemnastu lat, czyli solidnej porcji świadomego ludzkiego życia na zdobycie kwalifikacji niezbędnych do rozszyfrowywania mistrzowskiego scenariusza Boga, a nie pięciu minut albo, powiedzmy, pięciuset lat? Czy nie jest przypadkiem tak, że badany tu przez nas fenomen to nie przejaw rozkwitu umiejętności umożliwiających dostęp do tajemnic wszechświata, ale wąska specjalizacja w dość ograniczonej, samoodradzającej się tradycji intelektualnej, której siłą jest rozumowanie, w taki sam sposób, jak siłą szachisty jest gra w szachy, i która kierując się własnymi motywami, próbuje usytuować to rozumowanie w samym środku wszechświata? A jednak chociaż widzę, że najlepszym sposobem zyskania akceptacji tego uczonego gremium byłoby dla mnie włączenie się — na podobieństwo strumienia wpadającego do rzeki — do wielkiego dyskursu zachodniego świata na temat „człowiek przeciw zwierzęciu", „rozum przeciw bezrozumności", czuję wewnętrzny opór, przewidując, że taki krok byłby ustępstwem w całej batalii. Kiedy się bowiem patrzy na to z zewnątrz, z pozycji kogoś neutralnego, rozum jawi się po prostu jako jedna wielka tautologia. To oczywiste, że rozum uprawomocni rozum jako naczelną zasadę wszechświata — cóż ma innego zrobić? Zdetronizować się? Systemy rozumowania, jak wszystkie systemy całościowe, nie są do tego zdolne. Gdyby istniała pozycja, z jakiej rozum mógłby zaatakować i obalić sam siebie, to już dawno by ją zajął; w przeciwnym razie nie byłby całościowy. W zamierzchłych czasach głos człowieka, wyniesionego dzięki rozumowi, był konfrontowany z rykiem lwa i bawołu. Człowiek wypowiedział wojnę lwom i bawołom i po wielu pokoleniach ostatecznie ją wygrał. Dziś te stworzenia nie mają już dawnej mocy. W konfrontacji z nami zwierzętom pozostało już tylko milczenie. Generacja za generacją, heroicznie, nasi jeńcy odmawiają odzywania się do nas. Wszyscy oprócz Czerwonego Piotrusia, wszyscy prócz wielkich małp. Ponieważ jednak wielkie małpy, a przynajmniej niektóre z nich, bliskie są, jak się wydaje, przerwania tego milczenia, zaczynają się odzywać głosy ludzi, którzy są za tym, by włączyć wielkie małpy do większej rodziny hominidów jako stworzenia, które łączy z ludźmi zdolność rozumowania. A skoro są ludźmi, czy też humanoidami, mówią ci ludzie, to wielkim małpom należy przyznać ludzkie prawa lub prawa humanoidów. Jakie w pierwszym rzędzie? Przynajmniej te, które przyznajemy umysłowo upośledzonym osobnikom rodzaju homo sapiens: prawo do życia, prawo do obrony w obliczu wymiaru sprawiedliwości. Nie o to chodziło Czerwonemu Piotrusiowi, kiedy pisał, z pomocą swego sekretarza Franza Kafki, historię, którą w listopadzie 1917 roku przedstawił członkom Akademii Nauk. Jego wystąpienie było wszystkim, tylko nie prośbą o to, by traktować go jako upośledzonego umysłowo człowieka, jako głupka. Czerwony Piotruś nie był badaczem zachowań naczelnych, ale napiętnowanym,

oznakowanym, zranionym zwierzęciem prezentującym uczonemu gremium ustne świadectwo. Nie jestem filozofem umysłu; jestem zwierzęciem demonstrującym (bez demonstrowania) zgromadzeniu uczonych ranę, którą kryję pod ubraniem, lecz której dotykam, wypowiadając słowo. O ile Czerwony Piotruś wziął na siebie ciężkie zadanie zejścia od milczenia zwierzęcia do bełkotu rozumu w duchu kozła ofiarnego, wybrańca, o tyle jego sekretarz był tym kozłem ofiarnym z urodzenia, z przeczuciem, Vorgefühl, zbliżającej się masakry wybranego narodu, jaka nastąpiła niedługo po jego śmierci. A więc pozwólcie mi dowieść mojej dobrej woli, przedstawić swoje listy uwierzytelniające, wykonać gest wobec uczonych i przedstawić wam moje naukowe, opatrzone przypisami spekulacje — tu matka, nietypowym dla siebie gestem podnosi tekst swego wystąpienia i wymachuje nim — dotyczące pochodzenia Czerwonego Piotrusia. W 1912 roku Pruska Akademia Nauk założyła na Teneryfie stację, która przeprowadzała eksperymenty dotyczące inteligencji małp, zwłaszcza szympansów. Stacja ta działała do roku 1920. Jednym z pracujących tam naukowców był psycholog Wolfgang Köhler. W 1917 roku Köhler opublikował monografię zatytułowaną „Umysłowość małp człekokształtnych", w której opisywał swoje eksperymenty. W listopadzie tego samego roku Franz Kafka opublikował swoje Sprawozdanie dla Akademii. Czy Kafka czytał książkę Köhler, nie wiem. Nie wspomina o tym ani w swoich listach, ani w dzienniku, a jego biblioteka zniknęła w czasach panowania nazizmu. Jakieś dwieście książek odnalazło się w 1982 roku. Nie ma wśród nich książki Köhlera, ale to o niczym nie świadczy. Nie jestem znawczynią twórczości Kafki. Właściwie to w ogóle nie jestem naukowcem. O mojej pozycji w świecie nie decyduje to, czy mam rację, czy nie, twierdząc, że Kafka czytał książkę Köhlera. Ale wyobrażam sobie, że czytał, i to czyni moje spekulacje co najmniej prawdopodobnymi. Według słów samego Czerwonego Piotrusia został on schwytany w Afryce przez myśliwych specjalizujących się w handlu małpami i przetransportowany statkiem do instytutu naukowego. Tak samo jak małpy, z którymi pracował Köhler. Zarówno Czerwony Piotruś, jak małpy Köhlera poddawane były ćwiczeniom, które miały je uczłowieczyć. Czerwony Piotruś przeszedł przez swój kurs śpiewająco, choć zapłacił za to wysoką cenę. Opowiada nie Kafki traktuje o tych kosztach: dzięki ironii i przemilczeniom autora dowiadujemy się, co się na nie składa. Małpom Köhlera nie szło tak dobrze. Niemniej jednak liznęły trochę wiedzy. Pozwolą państwo, że wyliczę, czego nauczyły się od swego pana Wolfganga Köhlera małpy na Teneryfie, a zwłaszcza Sułtan, najlepszy z jego uczniów, w pewnym sensie pierwowzór Czerwonego Piotrusia. Sułtan siedzi sam w swojej zagrodzie. Jest głodny: przestali mu nieoczekiwanie dostarczać jedzenie, które dostawał do tej pory regularnie. Człowiek, który go dotąd karmił, a teraz przestał to robić, rozpina drut nad zagrodą, trzy metry nad ziemią, i wiesza na nim kiść bananów. Potem wciąga do zagrody trzy drewniane skrzynki. Następnie znika, zamykając za sobą furtkę, choć musi być gdzieś w pobliżu, bo można wyczuć jego zapach. Sułtan wie: teraz należy pomyśleć. Oto po co zawieszono te banany tak wysoko. Są tam po to, żeby skłonić go do myślenia, pobudzić jego umysł do najwyższego wysiłku. Ale co należy myśleć? Myśli się: Dlaczego on mnie głodzi? Myśli się: Co takiego zrobiłem? Dlaczego przestał mnie lubić? Myśli się: Czemu on już nie chce tych swoich skrzynek? Ale żadna z tych myśli nie jest właściwa. Nawet bardziej skomplikowana — na przykład: Co mu się stało, co go skłoniło do błędnego założenia, że łatwiej mi będzie sięgnąć po banana zawieszonego na drucie niż podnieść go z podłogi? — nawet więc taka myśl jest błędna. Właściwa zaś, to: Jak można wykorzystać skrzynki, żeby dosięgnąć bananów? Sułtan podciąga skrzynki pod banany, stawia je jedną na drugą, wspina się na wieżę, którą zbudował, i ściąga owoce. Czy teraz facet przestanie mnie karać? — myśli. Odpowiedź brzmi: nie. Nazajutrz dozorca wiesza świeżą kiść bananów na drucie, ale jednocześnie napełnia skrzynki kamieniami, tak że są zbyt ciężkie, żeby można je było ruszyć z miejsca. Właściwe pytanie nie brzmi: Dlaczego włożył do skrzynek te kamienie? Należy myśleć:

Jak wykorzystać skrzynki do zdobycia bananów, mimo że są pełne kamieni? Powoli staje się zrozumiałe, jak pracuje umysł dozorcy. Sułtan wyjmuje kamienie ze skrzynek, buduje z nich wieżę, wspina się na nią, ściąga banany. Dopóki Sułtan myśli nieprawidłowo, dopóty głoduje. Głód jest tak silny, tak dojmujący, że zmusza zwierzę do prawidłowego rozumowania, a mianowicie do obmyślenia, w jaki sposób dosięgnąć bananów. W ten sposób inteligencja szympansa zostaje poddana najcięższej próbie. Mężczyzna upuszcza kiść bananów w odległości metra od drucianego ogrodzenia. Wrzuca do środka kij. Niewłaściwa myśl to: Dlaczego przestał zawieszać banany na drucie? Inna niewłaściwa (choć prawidłowa niewłaściwa) myśl to: Jak wykorzystać trzy skrzynki, żeby dosięgnąć bananów? Natomiast myśl prawidłowa to: Jak wykorzystać kij, żeby dosięgnąć bananów? Za każdym razem Sułtan jest zmuszany do coraz mniej interesujących myśli. Nieubłaganie popycha się go od czystej spekulacji (Dlaczego ten człowiek tak się zachowuje?) ku rozumowaniu bardziej prymitywnemu, praktycznemu, instrumentalnemu (Jak użyć tego, żeby zdobyć tamto?), a zatem zmusza się go do zaakceptowania siebie jako przede wszystkim organizmu motywowanego potrzebami, które muszą być zaspokojone. Chociaż cała jego historia, od czasu, gdy jego matka została zastrzelona, a jego samego schwytano, poprzez podróż w klatce, aż po uwięzienie w obozie na wyspie i sadystyczne zabawy z pożywieniem, skłania go do zadawania pytań o sprawiedliwość świata i o miejsce tej kolonii karnej w owym świecie, ten starannie obmyślony psychologiczny reżim odciąga go od refleksji etycznej i metafizyki i popycha ku znacznie uboższym rejonom praktycznego rozumowania. I tak czy inaczej, kiedy cal po calu przedziera się przez ten labirynt przymusu, manipulacji i obłudy, musi sobie w końcu uświadomić, że nigdy nie ośmieli się zaniechać swych wysiłków, bo na jego barkach spoczywa odpowiedzialne zadanie reprezentowania małpiego gatunku. To, jak się spisze, może rozstrzygnąć o losie jego braci i sióstr. Wolfgang Köhler był prawdopodobnie zacnym człowiekiem. Zacnym człowiekiem, ale nie poetą. Poeta zrobiłby jakiś użytek z obrazu uwięzionych szympansów, które krążą nieustannie po zagrodzie, zupełnie jak orkiestra wojskowa po placu apelowym, niektóre gołe jak je Pan Bóg stworzył, inne przystrojone jakimiś sznurami lub strzępami znalezionych szmat, jeszcze inne ze śmieciami w garści. (W egzemplarzu książki Köhlera wypożyczonym przeze mnie z biblioteki jakiś zirytowany czytelnik napisał w tym miejscu na marginesie: „Antropomorfizm!". Chciał powiedzieć, że zwierzęta nie mogą maszerować, nie mogą się stroić, bo nie znają znaczenia słowa „maszerować" ani „stroić się"). Nic we wcześniejszym życiu tych małp nie wytworzyło w nich nawyku patrzenia na siebie z zewnątrz, jakby oczami kogoś nieistniejącego. A zatem, jak zauważa Köhler, te wszystkie wstążki i śmiecie nie służą efektowi wizualnemu, bo ładnie wyglądaj ą, ale efektowi ruchowemu, bo dają poczucie odmienności — bo dobre jest wszystko, co zabija nudę. To cała refleksja, na jaką stać Khlera, przy całej jego zdolności współodczuwania i przenikliwości; w tym miejscu powinien wkroczyć poeta, z większym wyczuciem małpich doznań. W swej najgłębszej istocie Sułtan nie jest zainteresowany problemem bananów Tylko maniacki upór eksperymentatorów zmusza go do tego, żeby się na nich koncentrował. Pytanie, które naprawdę zaprząta mu głowę, tak jak zaprząta głowę szczura, kota i każdego innego zwierzęcia uwięzionego w piekle laboratorium lub zoo, brzmi: Gdzie jest dom i jak się tam dostać. Pomyślcie o dystansie, jaki dzieli małpę Kafki w smokingu, w muszce, z plikiem notatek do wykładu, od tego smutnego pochodu jeńców krążących po zagrodzie na Teneryfie. Jakże daleko zawędrował Czerwony Piotruś! A jednak mamy wszelkie podstawy, by zapytać: Czego musiał się wyrzec w zamian za ten ogromny skok intelektualny, za opanowanie etykiety obowiązującej w sali wykładowej i całej akademickiej retoryki? Odpowiedź brzmi: Bardzo wielu rzeczy, w tym potomstwa i sukcesji. Jeśli Czerwony Piotruś ma odrobinę oleju w głowie, nie będzie płodził żadnych dzieci. Bo z tą zdesperowaną, na pół obłąkaną samicą, z którą usiłują go w opowiadaniu Kafki skojarzyć jego strażnicy, mógłby spłodzić tylko jakieś monstrum. Byłoby nam tak samo trudno wyobrazić sobie dziecko Czerwonego Piotrusia jak dziecko samego Kafki. Hybrydy są, albo

powinny być, sterylizowane, a Kafka postrzegał zarówno siebie, jak Czerwonego Piotrusia jako hybrydy, monstrualne myślące urządzenia zamontowane w jakiś niewytłumaczalny sposób na udręczonych zwierzęcych ciałach. Spojrzenie, jakie widzimy na wszystkich zachowanych zdjęciach Kafki, jest spojrzeniem wyrażającym kompletne zaskoczenie: zaskoczenie, zdumienie, trwogę. Ze wszystkich ludzi na świecie Kafka robi wrażenie najbardziej niepewnego i zagubionego w swoim człowieczeństwie. A więc t o, zdaje się mówić, t o ma być ten obraz Boga? — Pogubiła się — zauważa siedząca obok niego Norma. — Co? — Pogubiła się. Straciła wątek. — Jest taki filozof nazwiskiem Thomas Nagel — kontynuuje Elizabeth Costello. — Postawił on pytanie, które stało się sławne w kręgach profesjonalistów: Jak to jest, kiedy się jest nietoperzem? Samo wyobrażenie o tym, jak to jest żyć życiem nietoperza, powiada Nagel — wyobrażenie sobie, jak spędzamy noce, latając dookoła i łapiąc owady, posługując się słuchem zamiast wzroku, jak wisimy całymi dniami głową w dół — to za mało, bo w ten sposób dowiadujemy się tylko, jak to jest, gdy zachowujemy się jak nietoperz. A tymczasem my mamy ambicję dowiedzieć się, jak to jest b y ć nietoperzem, tak jak jest nim nietoperz. A to nie uda nam się nigdy, bo nasze umysły nie są przystosowane do takich zadań — nasze umysły nie są umysłami nietoperzy. Nagel zwrócił moją uwagę jako inteligentny, niepozbawiony wrażliwości człowiek. Obdarzony nawet pewnym poczuciem humoru. Ale jego twierdzenie, że nie możemy sobie wyobrazić, jak to jest być czymś innym niż my sami, wydało mi się tragicznie ograniczające, ograniczające i ograniczone. Dla Nagela nietoperz jest stworzeniem z gruntu obcym, może nie tak obcym jak Marsjanin, ale na pewno bardziej obcym niż którykolwiek z naszych bliźnich (zwłaszcza, jak sądzę, niż tacy jak on akademiccy filozofowie). A zatem skonstruowaliśmy kontinuum, które sięga od Marsjanina z jednej strony, do nietoperza, psa, małpy (choć nie Czerwonego Piotrusia) i człowieka (choć nie Franza Kafki) — z drugiej. I z każdym krokiem, kiedy posuwamy się wzdłuż tego ciągu od nietoperza w stronę człowieka, mówi Nagel, odpowiedź na pytanie: „Jak to jest, kiedy się jest. Iksem?", staje się łatwiejsza. Wiem, że Nagel posłużył się przykładem nietoperzy i Marsjan tylko po to, żeby postawić pytania o naturę świadomości. Ale jak większość pisarzy, mam „literacką" wyobraźnię, a więc zatrzymam się na nietoperzu. Kiedy Kafka pisze o małpie, odbieram to tak, że przede wszystkim pisze o małpie. Kiedy Nagel pisze o nietoperzu, to uważam, że pisze przede wszystkim o nietoperzu. Siedząca obok Norma wzdycha, rozdrażniona, ale tak cicho, że tylko on to słyszy. Ale też tylko on miał to usłyszeć. — Potrafię sobie wyobrazić przez sekundę — mówi jego matka — jak to jest, kiedy się jest trupem. To wyobrażenie budzi we mnie odrazę. Przepełnia mnie grozą, uciekam przed nim, nie chcę go kontemplować. Wszyscy mamy takie chwile, zwłaszcza wtedy, kiedy zaczynamy się starzeć. Wiedza, jaką mamy, nie jest abstrakcyjna — "Wszyscy ludzie są śmiertelni, ja jestem człowiekiem, a zatem jestem śmiertelny" — lecz „ucieleśniona". Chwilami to my sami jesteśmy tą wiedzą. Przeżywamy „niemożliwe": wychodzimy poza własną śmierć, oglądamy się na nią, ale oglądamy się tylko tak, jak może się oglądać zmarły. Kiedy wiem, dzięki tej wiedzy, że mam umrzeć, to czym według Nagela jest to, co wiem? Czy wiem, czym jest dla mnie być trupem, czy też czym to jest dla trupa? Takie rozróżnienie wydaje mi się mało znaczące. Wiem to, czego trup nie może wiedzieć: że zgasł, że nic nie wie i nie będzie już niczego wiedział. Przez krótką chwilę, zanim cała struktura mojej wiedzy runie w panice, żyję w obrębie tej sprzeczności, martwa i żywa jednocześnie. Norma parska cicho. John odnajduje jej dłoń, ściska ją. — Do takich właśnie myśli jesteśmy zdolni, my, ludzie, do takich i do jeszcze innych, jeśli się zmusimy, albo nas zmuszą. Ale my opieramy się zewnętrznemu przymusowi i rzadko zmuszamy się sami; myślimy o śmierci tylko wtedy, kiedy stajemy w jej obliczu. A teraz pytam:

Jeśli potrafimy wczuć się we własną śmierć, dlaczego, na Boga, nie mielibyśmy umieć się wczuć w życie nietoperza? Jak to jest być nietoperzem? Zanim będziemy mogli odpowiedzieć sobie na to pytanie, sugeruje Nagel, musimy być zdolni doświadczyć życia nietoperza przez doświadczenie zmysłowego trybu jego istnienia. Ale Nagel się myli, a w każdym razie kieruje nas na fałszywy trop. Być żyjącym nietoperzem to pełnia istnienia; bycie w pełni nietoperzem jest jak bycie w pełni człowiekiem, co oznacza także pełnię bytu w ogóle. Bytu nietoperza w pierwszym wypadku, ludzkiego — w drugim, ale to są sprawy drugorzędne. Być w pełni to żyć jako jednia duszy i ciała. Jednym z imion takiej pełni istnienia jest r a d o ś ć. Być żywym to znaczy mieć żywą duszę. Zwierzę — a jesteśmy wszyscy zwierzętami — jest duszą w cielesnej powłoce. To dokładnie widział Kartezjusz i z tylko sobie znanych powodów zdecydował się to zanegować. Zwierzę żyje, powiedział Kartezjusz, tak jak żyje maszyna. Zwierzę jest niczym więcej jak zespołem mechanizmów, które się na nie składają; jeśli ma duszę, to ma ją tak, jak maszyna ma baterię, która daje iskrę zapłonu, ale zwierzę nie jest duszą w ciele i cechą jego istnienia nie jest radość. Wypowiedział także słynne zdanie Cogito ergo sum. Jest to formuła, która nigdy mi się nie podobała. Sugeruje ona, że żywa istota, która nie robi tego, co nazywamy myśleniem, jest jakby istotą drugiej klasy. Przeciwstawiam temu pełnię, cielesność, doznanie esencji — nie świadomość siebie jako czegoś w rodzaju upiornej rozumnej maszyny, która wytwarza myśli, ale przeciwnie, doznanie intensywnie emocjonalne doznanie — bycia ciałem z członkami, które mają swe przedłużenie w kosmosie, bycia żywym dla świata. Ta pełnia, kontrastuje ostro z kluczowym stwierdzeniem Kartezjusza, które ma w sobie jakąś pustkę: jest jak groszek grzechoczący w strąku. Pełnia istnienia jest stanem, którego trudno doświadczyć w zamknięciu. Umieszczenie w więzieniu jest formą kary, którą preferuje Zachód, i stara się, jak może, narzucić ją reszcie świata, potępiając inne formy kary (bicie, torturowanie, okaleczanie, egzekucje) jako okrutne i przeciwne naturze. Co nam to mówi o nas samych? Według mnie sugeruje to, że swoboda poruszania się żywej istoty w przestrzeni skupia na sobie uwagę jako to, w co rozum może najboleśniej i najskuteczniej ugodzić tę istotę. I to właśnie wśród stworzeń najciężej znoszących uwięzienie — tych, które najmniej pasują do Kartezjuszowskiego obrazu duszy jako groszku w strąku, co do którego pojęcie ponownego uwięzienia nie ma sensu — wśród tych stworzeń obserwujemy najbardziej niszczące skutki: w ogrodach zoologicznych, w laboratoriach, w instytucjach, gdzie radość z życia, nie życia „w ciele" ani „jako ciało", ale po prostu z bycia ucieleśnioną esencją, nie istnieje. Pytanie nie powinno zatem brzmieć: Czy mamy coś wspólnego — rozum, samoświadomość, duszę — z innymi zwierzętami? (Z taką konkluzją, że skoro nie mamy, to możemy traktować zwierzęta, jak chcemy, więzić je, zabijać, bezcześcić ich martwe ciała). Wracam do obozów śmierci. Szczególna groza obozów, ich potworność, która decyduje o tym, że to, co się tam działo, było zbrodnią przeciw ludzkości, nie polega na tym, że pomimo współprzynależności do rodzaju ludzkiego oprawcy traktowali ofiary jak wszy. To byłoby zbyt abstrakcyjne. Groza polegała na tym, że oprawcy nie chcieli się psychicznie postawić na miejscu ofiar, jak to czynili wszyscy inni ludzie. Mówili: „W tych przejeżdżających z łoskotem bydlęcych wagonach są »oni«". Nie zadali sobie pytania: „Jak by to było, gdybym to ja był w tym bydlęcym wagonie?". Nie mówili: „To ja jestem w tym bydlęcym wagonie". Mówili: „To pewnie przez te trupy, które palą dzisiaj, powietrze tak śmierdzi i na moje zagony kapusty spada popiół". Nie mówili: „Jak by to było, gdybym to ja płonął?". Nie mówili: „To ja płonę, ja opadam w postaci popiołu". Innymi słowy, zamknęli swoje serca. Serce jest siedliskiem możliwości, współodczuwania, które pozwala nam czasami utożsamić się z innymi. Współodczuwanie ma ścisły związek z podmiotem i niewielki z przedmiotem, z „innym", jak to dostrzegamy od razu, kiedy myślimy o tym przedmiocie nie jako o nietoperzu (czy mogę utożsamić się z nietoperzem?), ale jako o innej ludzkiej istocie. Są ludzie, którzy mają zdolność wyobrażania sobie siebie jako kogoś innego, i są ludzie, którzy tej zdolności nie mają (w wypadkach skrajnych nazywamy ich psychopatami), są też tacy, którzy posiadają tę zdolność, ale wolą jej nie uruchamiać.

Wbrew twierdzeniom Thomasa Nagela, który jest prawdopodobnie poczciwym człowiekiem, wbrew Tomaszowi z Akwinu i Kartezjuszowi, z którymi trudniej mi się zgodzić, nie ma żadnych granic w psychicznym utożsamianiu się z innymi. Nie ma granic współodczuwającej wyobraźni. Jeśli chcecie dowodów, rozważcie następujący przykład. Przed laty napisałam książkę Dom przy Eccles Street. Zeby ją napisać, musiałam wczuć się w psychikę Marion Bloom. Albo mi się to udało, albo nie. Jeśli nie, to trudno mi pojąć, dlaczego zostałam tutaj zaproszona. Tak czy owak, rzecz w tym, że Marion Bloom nigdy nie istniał a. Marion Bloom jest tworem wyobraźni Jamesa Joyce'a. Jeśli potrafiłam utożsamić się z kimś, kto nigdy nie istniał, to mogę też utożsamić się z nietoperzem, szympansem czy ostrygą, z każdą istotą, z którą łączy mnie to, że jesteśmy istotami żywymi. Wrócę po raz ostatni do otaczających nas miejsc zagłady, miejsc rzezi, przed którymi, w wielkim zbiorowym wysiłku, zamykamy serca. Codziennie odbywa się nowy holokaust, a jednak najwyraźniej nasze morale pozostaje nieporuszone, nietknięte. Nie czujemy się splugawieni. Wydaje się, że możemy robić wszystko, co tylko chcemy, i wyjść z tego z czystym sumieniem. Wskazujemy palcem na Niemców, Polaków i Ukraińców, którzy wiedzieli i zarazem nie wiedzieli o dziejących się dookoła potwornościach. Lubimy sobie wyobrażać, że zostali wewnętrznie naznaczeni przez działające z opóźnieniem efekty tej szczególnej formy ignorancji. Lubimy sobie wyobrażać, że w koszmarnych snach nawiedzali ich ci, których cierpień nie przyjmowali do wiadomości. Lubimy sobie wyobrażać, że budzili się rankiem zmaltretowani i umierali zżerani przez raka. Ale prawdopodobnie wcale tak nie było. Fakty wskazują na coś całkiem przeciwnego: że możemy robić dosłownie wszystko i wszystko się nam upiecze. Ze nie ma kary. Dziwne zakończenie. Dopiero kiedy zdejmuje okulary i składa swoje papiery, rozlegają się brawa i to rozproszone. Dziwne zakończenie dziwnego wystąpienia, myśli John, źle pomyślanego, źle uargumentowanego. Argumentacja to nie jej métier. Nie powinna była tu przyjeżdżać. Norma trzyma rękę w górze, usiłuje zwrócić na siebie uwagę dziekana wydziału filologicznego, który przewodniczy sesji. — Norma — upomina ją szeptem John. Potrząsa gwałtownie głową. — Nie! — Dlaczego? — pyta ona, również szeptem. — Proszę cię, nie tu, nie teraz! — Obszerniejsza dyskusja nad wykładem naszego znamienitego gościa odbędzie się w piątek w południe szczegóły znajdą państwo w programie — ale pani Costello zgodziła się łaskawie odpowiedzieć na kilka pytań od razu. A więc...? — Dziekan rozgląda się bystro po sali. Tak? — mówi, dostrzegając kogoś za ich plecami. — Mam prawo! — szepcze Norma mężowi do ucha. — Masz prawo, ale nie korzystaj z niego, to nie jest dobry pomysł! — odpowiada on szeptem. — Nie może się wykręcić sianem! Wszystko poplątała! — Jest stara. To moja matka. Proszę cię! Ktoś za nimi już zaczął mówić. John odwraca się i widzi wysokiego, brodatego mężczyznę. Bóg jeden wie, myśli John, dlaczego matka zgodziła się odpowiadać na pytania na gorąco. Powinna wiedzieć, że publiczne wystąpienia przyciągają różnych wariatów i dziwolągów, jak padlina przyciąga muchy. — Nie bardzo jest dla mnie jasne — mówi mężczyzna jaka miała być właściwie konkluzja. Czy chciała pani powiedzieć, że powinniśmy zamknąć farmy hodowlane? Ze powinniśmy przestać jeść mięso? Czy chodzi o to, że powinniśmy traktować zwierzęta bardziej humanitarnie, zabijać je w bardziej humanitarny sposób? Ze powinniśmy zaprzestać doświadczeń n a zwierzętach? Doświadczeń z e zwierzętami, nawet tak łagodnych psychologicznych eksperymentów, jakie przeprowadzał Köhler? Czy może to pani wyjaśnić? Dziękuję. Wyjaśnić. To żaden świr. Z wyjaśnieniami matka sobie poradzi. Kiedy tak stoi przed mikrofonem bez swojego tekstu przed oczami i zaciska palce na brzegach mównicy, robi wrażenie zdenerwowanej. To nie jej métier, myśli znów John; nie powinna

była się w to wdawać. — Miałam nadzieję, że nie będę musiała formułować wniosków ogólnych — mówi matka. — Jeśli chce pan wniosków ogólnych z mojego wystąpienia, mogę odpowiedzieć tylko tak: proszę otworzyć serce i posłuchać jego głosu. Najwyraźniej chce na tym poprzestać. Dziekan wygląda na zakłopotanego. Pytający bez wątpienia także. John też. Dlaczego ona nie powie otwarcie tego, co chce powiedzieć? Jak gdyby wyczuwając, że słuchacze są nieusatysfakcjonowani, matka kontynuuje: — Nigdy nie byłam specjalnie zainteresowana zakazami, sposobem odżywiania i innymi takimi sprawami. Zakazy, reguły. Bardziej interesuje mnie to, co się za nimi kryje. Jeśli chodzi o eksperymenty Köhlera, to myślę, że napisał cudowną książkę, która nigdy by nie powstała, gdyby nie uważał się za naukowca przeprowadzającego doświadczenia z szympansami. Ale książka, którą czytamy, nie jest taką książką, za jaką ją uważał, kiedy ją pisał. Przypominam sobie pewną myśl Montaigne'a: Sądzimy, że bawimy się z kotem, ale skąd wiemy, że to nie kot bawi się z nami? Chciałabym móc myśleć, że zwierzęta w laboratoriach się z nami bawią. Ale niestety tak nie jest. Milknie. — Czy taka odpowiedź pana zadowala? — pyta dziekan. Pytający wzrusza ostentacyjnie ramionami i siada. Pozostał jeszcze obiad. Za pół godziny prezes podejmie ich obiadem w klubie wydziału. Pierwotnie John i Norma nie byli zaproszeni. Potem, kiedy wydało się, że Elizabeth Costello ma w Appleton syna, zostali dopisani do listy. John podejrzewa, że nie będą pasować do reszty towarzystwa. Z pewnością będą najmłodsi i najniżsi rangą. Z drugiej strony ich obecność na obiedzie może mieć swoje plusy. Może będzie trzeba uspokajać atmosferę. Z posępnym zainteresowaniem czeka, żeby zobaczyć, jak poradzą sobie naukowcy z wyzwaniami menu. Gdyby dzisiejszy wybitny gość był duchownym islamskim albo żydowskim rabinem, przypuszczalnie nie podano by wieprzowiny. Czy zatem przez szacunek dla wegetarianizmu podadzą wszystkim orzechowe sznycle? Czy znamienici współbiesiadnicy będą się mordować cały wieczór, marząc o kanapce z pastrami albo zimnym udku, które pożrą po powrocie do domu? A może ci uniwersyteccy mędrcy uciekną się do niejednoznacznych w swej zwierzęcości ryb, które mają wprawdzie kręgosłupy, ale nie oddychają powietrzem ani nie karmią młodych piersią? Na szczęście nie on odpowiada za menu. Przeraża go natomiast myśl, że podczas jakiejś przerwy w konwersacji ktoś wyjedzie z tym, co on nazywa Pytaniem — „Co skłoniło panią, pani Costello, do przejścia na wegetarianizm?" — a wtedy ona wsiądzie na swojego konika i odpowie tym, co oboje z Normą nazywają Ripostą Plutarcha. Kiedy zaś to się stanie, to on i tylko on będzie musiał naprawiać wynikłe z tego szkody. Wspomniana odpowiedź pochodzi z Moraliów Plutarcha. Jego matka zna ją na pamięć; on potrafi ją odtworzyć tylko z grubsza: „Pytacie mnie, dlaczego wzbraniam się przed jedzeniem mięsa. Ja ze swej strony dziwię się, że możecie brać do ust ścierwo zwierzęcia, przeżuwać bez odrazy poćwiartowane ciało i przełykać soki cieknące ze śmiertelnych ran". Ten Plutarch naprawdę potrafi popsuć nastrój przy stole i to jednym takim słowem — s o k i. Gdyby wyjechała z tym Plutarchem podczas obiadu, byłoby to jak rzucenie rękawicy i mogło mieć trudne do przewidzenia konsekwencje. Żałuje, że matka w ogóle przyjechała. Miło się z nią zobaczyć, miło, że odwiedziła wnuki, miło, że jest taka popularna, ale cena, jaką płacił i miał jeszcze zapłacić, jeśli sprawy potoczą się w niewłaściwym kierunku, wydawała mu się zbyt wysoka. Czemu matka nie może być zwykłą, starszą panią wiodącą żywot zwykłej starszej pani? Jeśli pragnie otwierać serce dla zwierząt, czemu nie siedzi w domu i nie otwiera go przed swoimi kotami? Matkę posadzono w środku, naprzeciw rektora Garrarda. John siedzi o dwa miejsca dalej, Norma na końcu stołu. Jedno miejsce jest puste — John zastanawia się, kogo zabrakło. Ruth Orkin z wydziału psychologii opowiada jego matce o eksperymencie z młodą szympansicą wychowywaną jak człowiek. Kiedy kazano jej posortować zdjęcia, małpa upierała się, by dołączać swoje do zdjęć ludzi, a nie innych małp.

— Jesteśmy skłonni odczytywać to wprost — mówi Orkin — a mianowicie tak, że chciała, aby uznać ją za jedną z nas. Jednak jako naukowcy musimy być ostrożni. Och, zgadzam się — mówi matka. — W jej umyśle te dwa stosy zdjęć mogły mieć mniej oczywiste znaczenie. Na przykład ci, którzy mogą swobodnie przychodzić i odchodzić, kontra ci, którzy muszą pozostać w zamknięciu. Może chciała przez to powiedzieć, że woli być wśród tych wolnych. — Albo może chciała sprawić przyjemność swojej opiekunce — wtrąca Garrard. — Sugerując, że są podobne. — Trochę za dużo w tym makiawelizmu jak na zwierzę, nie sądzi pani? — mówi rosły blondyn, którego nazwiska John nie dosłyszał. — Współcześni nazywali Machiavellego lisem — mówi Elizabeth. — Ale to całkiem inna sprawa, te baśniowe cechy zwierząt — protestuje mężczyzna. — Otóż to — zgadza się matka. Wszystko idzie dość gładko. Podano zupę z dyni i nikt nie zgłasza zażaleń. Czyżby mógł się już odprężyć? Miał rację z tą rybą. Na przystawkę są do wyboru lucjan z młodymi ziemniaczkami i fettuccine zapiekane z bakłażanem. Garrard bierze fettuccine, podobnie jak on; spośród jedenastu osób tylko trzy wybierają rybę. — To ciekawe, jak często wspólnoty religijne określają się w kategoriach zakazów dotyczących jedzenia — zauważa Garrard. — To prawda — mówi matka. — Najciekawsze jest to, że forma tego samookreślenia wygląda zazwyczaj tak: „Należymy do ludzi, którzy nie jedzą węży", a nie: „Należymy do ludzi, którzy jedzą jaszczurki". Raczej to, czego nie robimy, niż to, co robimy. — Garrard, zanim przeszedł do administracji, był politologiem. — To się wiąże z kwestią czystości i nieczystości — mówi Wunderlich, który pomimo swego nazwiska jest Brytyjczykiem. — Czyste i nieczyste zwierzęta, czyste i nieczyste zwyczaje. Nieczystość może być bardzo poręcznym kryterium decydowania, kto należy do wspólnoty, a kto nie, kto jest nasz, a kto obcy. — Nieczystość i wstyd — wtrąca John. — Zwierzęta nie odczuwają wstydu. — Sam jest zdziwiony tym, że przemówił. Ale czemu by nie? Wieczór upływa bez zakłóceń. — Otóż to — mówi Wunderlich. — Zwierzęta nie ukrywają swoich wydzielin, uprawiają seks na widoku publicznym. Nie mają, jak mówimy, poczucia wstydu: to właśnie różni je od nas. Ale podstawowym kryterium pozostaje nieczystość. Zwierzęta mają nieczyste nawyki, a więc są wyłączone ze wspólnoty. Wstyd czyni z nas ludzi, wstyd z powodu nieczystości. Mit Adama i Ewy: podstawowy mit. Wcześniej byliśmy wszyscy tylko zwierzętami. Nie słyszał wcześniej mówiącego Wunderlicha. Czuje do niego sympatię, podoba mu się jego szczery i nacechowany nieśmiałością oksfordzki sposób bycia. Przyjemna odmiana po pewnych siebie Amerykanach. — Ale ten mechanizm nie działa w taki sposób — sprzeciwia się Olivia Garrard, elegancka żona rektora. — To zbyt abstrakcyjne, nieprzekonujące. Zwierzęta są stworzeniami, z którymi nie uprawiamy seksu, to je dzieli od nas. Sama myśl o seksie z nimi przejmuje dreszczem. To jest ów poziom, na którym są nieczyste — wszystkie. Nie dochodzi do zbliżeń z nimi. Trzymamy to, co czyste, z daleka od nieczystego. — Ale jemy je. — To głos Normy. — A więc jednak mieszamy się z nimi. Przyswajamy je jako pokarm. Przeobrażamy ich mięso w nasze. A zatem ten mechanizm nie działa w ten sposób. Są takie szczególne gatunki zwierząt, których nie jemy. Z całą pewnością to one są nieczyste, a nie zwierzęta w ogóle! Ma oczywiście rację. Ale popełnia błąd: sprowadza rozmowę z powrotem na temat, który „leży" przed nimi, na jedzenie. Znów odzywa się Wunderlich. — Grecy wyczuwali, że jest coś złego w uboju, ale wydawało im się, że kompensują to

rytualizacją rzezi. Składali ofiary, oddawali bogom cząstkę w nadziei, że ci po zwolą im zachować resztę. To było jak dziesięcina. Prośba o błogosławieństwo dla mięsa przeznaczonego do zjedzenia, prośba o uznanie go za czyste. — Być może w ten sposób zrodziły się bóstwa — mówi jego matka. Zapada cisza. — Może wymyśliliśmy bogów, żeby móc zrzucać na nich winę. Oni dali nam pozwolenie, żebyśmy jedli mięso. Oni pozwolili nam bawić się tym, co nieczyste. To nie nasza wina, to oni. My jesteśmy tylko dziećmi. — Naprawdę tak pani myśli? — pyta pani Garrard ostrożnie. — I Bóg powiedział: „Wszystko, co się porusza i żyje, jest przeznaczone dla was na pokarm" — cytuje jego matka. — To wygodne. Bóg powiedział, że to jest okej. Znów cisza. Czekają na dalszy ciąg. W końcu płacą jej za to, by ich zabawiała. — Norma ma rację — mówi matka. — Problem polega na tym, żeby sprecyzować, czym różnimy się od zwierząt w ogóle, nie tylko od tak zwanych nieczystych. Zakaz jedzenia mięsa pewnych zwierząt — świń i tak dalej — jest całkiem arbitralny. To po prostu sygnał, że wchodzimy na niebezpieczny obszar. Na prawdziwe pole minowe. Pole minowe zakazów dotyczących pożywienia. W tabu nie ma żadnej logiki, tak jak nie ma logiki na polu minowym — i nie ma być. Człowiek nie ma pojęcia, co może jeść czy gdzie może postawić nogę, jeśli nie dysponuje mapą, boską mapą. — Ależ to po prostu antropologia — protestuje Norma z końca stołu. — Nie mówi nic o naszych zachowaniach dzisiaj. Ludzie we współczesnym świecie nie ustalają już swojej diety, kierując się tym, czy mają boskie przyzwolenie. Jeśli jemy wieprzowinę, a nie jemy psiego mięsa, to dlatego, że tak zostaliśmy wychowani. Chyba się z tym zgodzisz, Elizabeth? Taka jest po prostu tradycja. Elizabeth. Chce pokazać, jaka je łączy zażyłość. Ale jaką prowadzi teraz grę? Czy szykuje matce jakąś pułapkę? — Jest jeszcze odraza — mówi jego matka. — Mogliśmy pozbyć się bogów, ale nie pozbyliśmy się obrzydzenia, które jest odmianą religijnej grozy. — Odraza nie jest czymś uniwersalnym — sprzeciwia się Norma. — Francuzi jedzą żaby. Chińczycy różne rzeczy. W Chinach nie ma pojęcia obrzydzenia. Matka milczy. — A więc może to kwestia tego, co człowiek wyniósł z domu, tego, co matka uznawała za dobre do jedzenia, a co wykluczała. — Co było „czyste", a co „nieczyste" — mruczy matka. — I może — teraz Norma posuwa się za daleko, myśli John, teraz zaczyna dominować w absolutnie niestosowny sposób — może cała sprawa czystości przeciwstawionej nieczystości pełni zupełnie nową funkcję, a mianowicie ma umożliwić pewnym grupom samookreślenie się, przez negację, jako elity, jako wybrańców. My jesteśmy ludźmi, którzy powstrzymują się od jedzenia A, B lub C, i dzięki tej abstynencji zaznaczamy swoją wyższość, przynależność do wyższej kasty w obrębie społeczeństwa. Jak bramini. Zapada cisza. — Zakaz jedzenia mięsa, który obowiązuje w wegetarianizmie, jest tylko ekstremalną formą zakazu dotyczącego sposobu odżywiania — nie ustępuje Norma — a takie zakazy są prostym, szybkim sposobem samookreślania się elit. Nawyki żywieniowe innych są nieczyste, nie możemy jeść i pić z tymi ludźmi przy jednym stole. Teraz naprawdę dopiekła matce do żywego. Poruszenie wśród obecnych, atmosfera robi się nieprzyjemna. Na szczęście wszyscy skończyli jeść główne danie — rybę, fettuccine — i kelnerki sprzątają ze stołu. — Czytałaś autobiografię Gandhiego, Norma? — pyta matka. — Nie. — Gandhiego wysłano do Anglii, żeby studiował prawo. Anglia chlubiła się oczywiście tym, że jest wielkim krajem mięsożerców. Ale matka Gandhiego kazała mu przyrzec, że nie będzie jadł mięsa. Zapakowała mu na drogę pełen kuferek prowiantu. Podczas podróży morskiej brał tylko

troszkę chleba z ogólnego stołu, a całą resztę wyciągał z kuferka. W Londynie długo szukał mieszkania i jadłodajni, gdzie odpowiadałaby mu żywność. Towarzyskie kontakty z Anglikami były trudne, bo nie mógł korzystać z gościnności innych ani ugaszczać ich sam. Dopiero kiedy nawiązał znajomości z pewnymi marginalnymi grupami społecznymi — fabianami, teozofami i tak dalej — poczuł się jak w domu. Do tego czasu pozostawał po prostu samotnym, skromnym studentem prawa. — Ale jaki stąd wniosek, Elizabeth? — pyta Norma. Jaka jest puenta tej historii? — Taka, że wegetarianizm Gandhiego trudno uznać za manifestację siły. Raczej spychało go to na margines społeczeństwa. Tylko jego szczególny talent pozwolił mu przekształcić to, co znalazł na tym marginesie, w swoją polityczną filozofię. — Tak czy inaczej — wchodzi im w słowo wysoki blondyn — Gandhi nie jest dobrym przykładem. Jego wegetarianizm był powierzchowny. Gandhi był wegetarianinem, bo złożył przyrzeczenie matce. Owszem, dotrzymał słowa, ale bolał nad tym i czuł się urażony. — Nie uważa pan, że matka może mieć dobry wpływ na swoje dzieci? — pyta Elizabeth Costello. Zapada na chwilę cisza. Odpowiedni moment, żeby przemówił on, dobry syn. Nie odzywa się jednak. — Pani wegetarianizm, pani Costello — mówi Garrard, lejąc oliwę na wzburzone wody — wynika z moralnych przekonań, prawda? — Nie, nie sądzę — odpowiada matka. — Raczej z pragnienia, by ocalić swoją duszę. Teraz zapada prawdziwa cisza, słychać tylko brzęk talerzy, gdy kelnerki stawiają przed nimi omlet norweski. — No cóż, mam wiele szacunku dla takiej postawy mówi Garrard — jako sposobu życia. — Noszę skórzane buty — mówi matka — i mam torebkę ze skóry. Nie przesadzałabym więc z tym szacunkiem. — Konsekwencja — bąka Garrard. — Konsekwencja to złośliwy duszek prześladujący ludzi małostkowych. Z pewnością jest jakaś, różnica między jedzeniem mięsa a noszeniem skórzanej galanterii. — To różne stopnie nieprzyzwoitości — odpowiada ona. — Ja też mam najwyższy szacunek dla kodeksów moralnych opartych na szacunku do życia — mówi dziekan Arendt, który odzywa się po raz pierwszy. — Jestem skłonny zgodzić się z poglądem, że tabu dotyczące sposobów odżywiania nie musi być kwestią zwykłego obyczaju. Zakładam, że u jego podstaw leżą prawdziwe skrupuły moralne. Ale trzeba jednocześnie powiedzieć, że cała nasza superstruktura moralnych skrupułów i zasad jest czymś całkowicie niedostępnym samym zwierzętom. Trudno wytłumaczyć wołu, że jego życie będzie oszczędzone, podobnie jak żuczkowi, że się go nie rozdepcze. W życiu zwierząt dobre lub złe rzeczy po prostu się zdarzają. A zatem wegetarianizm, jak się zastanowić, jest bardzo osobliwym układem z beneficjentami całkowicie nieświadomymi, że spotyka ich dobrodziejstwo. Arendt przerywa. Teraz kolej na odpowiedź matki, ale ona wygląda po prostu na zagubioną: jest jakaś po szarzała, zmęczona i całkowicie zagubiona. John nachyla się do niej: — To był męczący dzień, mamo. Może pora odpocząć. — Tak, masz chyba rację — odpowiada. — Nie napiją się państwo kawy? — pyta Garrard. — Nie, nie będę mogła zasnąć. — Odwraca się do Arend-ta. — Poruszył pan ciekawą sprawę. Brak świadomości, który my uznajemy za świadomość. Nieświadomość siebie, o ile możemy to ocenić, jako kogoś ze swoją „historią". Mnie interesuje to, co z tego wynika. A zatem zwierzęta nie mają świadomości. Więc co? Więc możemy bez skrępowania wykorzystywać je do swoich celów? Możemy je swobodnie zabijać? Dlaczego? Co jest takiego szczególnego w tej formie znanej nam świadomości, że zabicie tego, który tę świadomość posiada, uważamy za zbrodnię, a zabijanie zwierząt jest bezkarne? Czasami... — Nie mówiąc już o dzieciach — wtrąca Wunderlich. Wszyscy odwracają się w jego stronę. — Dzieci nie mają samoświadomości, a jednak uważamy zabicie dziecka za coś wręcz bardziej odrażającego niż zabicie dorosłego.

— A zatem? — pyta Arendt. — A zatem cała ta dyskusja o świadomości i o tym, czy zwierzęta ją mają, czy nie, jest tylko zasłoną dymną. W podtekście chodzi o ochronę własnego gatunku. Kciuk w górę dla ludzkich dzieci, kciuk w dół dla rzeźnych cieląt. Nie sądzi pani, pani Costello? — Sama nie wiem, co sądzę — odpowiada Elizabeth Costello. — Często się zastanawiam, czym jest myślenie, czym jest rozumienie. Czy naprawdę rozumiemy świat lepiej niż zwierzęta? Rozumienie czegokolwiek przypomina mi często zabawę kostką Rubika. Kiedy już uda nam się ją ułożyć, jak trzeba, uważamy, że — hurra — już zrozumieliśmy! Miałoby to sens, gdyby człowiek żył w środku kostki Rubika, ale jeśli jest inaczej... Znów cisza. — Ja myślę... — zaczyna Norma, ale w tym momencie John podnosi się z krzesła i ku jego uldze żona urywa w pół zdania. Rektor wstaje, za nim reszta. — To był piękny wykład, pani Costello — mówi Garrard. — Pożywka dla przemyśleń. Czekamy z niecierpliwością na pani jutrzejszą propozycję. 4. Życie zwierząt Poeci i zwierzęta Jest po jedenastej. Matka udała się na spoczynek, John i Norma są na dole, sprzątają bałagan pozostawiony przez dzieci. Potem John musi jeszcze przygotować się do zajęć. — Idziesz jutro na jej seminarium? — pyta Norma. — Będę musiał. — Jaki jest temat? — „Poeci i zwierzęta". Tak brzmi tytuł. Organizuje to wydział filologii angielskiej. Wykład ma się odbyć w sali seminaryjnej, więc nie sądzę, żeby liczyli na masowe zainteresowanie. — Cieszę się, że będzie mówiła o czymś, na czym się zna. Uważam, że jej filozoficzne wywody są trudne do przyjęcia. — Ach, tak? Co masz na myśli? — Na przykład to, co mówiła o ludzkim rozumie. Prawdopodobnie próbowała opisać charakter racjonalnego rozumienia. Powiedzieć, że racjonalne sądy są jedynie konsekwencją struktury ludzkiego umysłu; że zwierzęta mają własne sądy, zgodne ze strukturą ich świadomości, do której nie mamy dostępu, bo nie mamy z nimi wspólnego języka. — I co w tym jest nie do przyjęcia? — To naiwne, John. To łatwy, płytki relatywizm, który może robić wrażenie tylko na początkujących. Szacunek dla różnego widzenia świata, krowiego widzenia świata, wiewiórczego widzenia świata i tak dalej. W końcu prowadzi to do totalnego paraliżu intelektualnego. Człowiek poświęca tyle czasu szanowaniu, że nie ma czasu na myślenie. — A czy wiewiórka nie ma swojego widzenia świata? — Owszem, ma. Jej widzenie świata uwzględnia żołędzie, drzewa, pogodę, koty, psy, samochody i wiewiórki odmiennej płci. Zawiera też ocenę, w jakie te zjawiska wchodzą interakcje i jak ona, wiewiórka, powinna się zachowywać wobec nich, żeby przeżyć. To wszystko. Nic więcej. Taki jest świat według wiewiórki. — Jesteśmy tego pewni? — Jesteśmy, w takim sensie, że setki lat obserwacji wiewiórek nie doprowadziły nas do innych wniosków Jeśli w umyśle wiewiórki jest coś jeszcze, to nie objawia się to w jej dającym się zaobserwować zachowaniu. Nastawiony praktycznie umysł wiewiórki jest bardzo prostym mechanizmem. — A więc Kartezjusz miał rację: zwierzęta są tylko biologicznymi automatami. — Ogólnie biorąc, tak. Teoretycznie nie można odróżnić umysłu zwierzęcia od maszyny symulującej taki umysł. — A ludzie są inni? — John, jestem zmęczona, zaczynasz mnie drażnić. Ludzie rozwiązują problemy

matematyczne, budują teleskopy, wykonują obliczenia, konstruują maszyny, naciskają guzik i bum! „Sojourner" ląduje na Marsie, dokładnie tak, jak przewidziano. I to dlatego racjonalne rozumowanie nie jest tylko, jak utrzymuje twoja matka, grą. Rozum dostarcza nam realnej wiedzy o realnym świecie. Zostało to przetestowane i działa. Jesteś fizykiem. Powinieneś wiedzieć. — Zgadzam się. To działa. Czy jednak nie ma takiego zewnętrznego punktu widzenia, z którego nasze myślenie i potem wysyłanie sondy na Marsa do złudzenia przypomina myślenie, a potem skok wiewiórki, żeby porwać orzeszek? Czy nie o to chodziło matce? — Ale przecież nie ma żadnej takiej perspektywy! Wiem, że to brzmi staroświecko, ale muszę to powiedzieć. Nie ma poza rozumem takiej perspektywy, żeby można było ją przyjąć i osądzać z niej rozum. — Oprócz perspektywy kogoś, kto nie kieruje się rozumem. — To już jest francuski irracjonalizm, coś, co może głosić tylko ktoś, kto nigdy nie przekroczył progu zakładu psychiatrycznego i nie widział ludzi, którzy naprawdę stracili rozum. — Więc oprócz perspektywy Boga. — Nie wtedy, kiedy Bóg jest Bogiem rozumu. Bóg rozumu nie może wyjść poza rozum. — Zaskakujesz mnie. Mówisz jak jakaś staroświecka racjonalistka. — Źle mnie zrozumiałeś. To twoja matka przemawiała z tej pozycji. To jej określenia. Ja tylko powtarzam. — Kogo zabrakło na obiedzie? — Mówisz o tym pustym krześle? Sterna, poety. — Myślisz, że to jakiś protest? — Jestem pewna, że tak. Powinna się była dobrze zastanowić, zanim przywołała Holokaust. Czułam, jak się ludzie dookoła jeżą. Puste miejsce była rzeczywiście wyrazem protestu. Kiedy John idzie na swoje poranne zajęcia, w skrytce znajduje list zaadresowany do jego matki. Wręcza go jej, kiedy wraca po nią do domu. — Kto to jest, ten człowiek? — Abraham Stern. Poeta. Myślę, że bardzo poważany. Jest tu od niepamiętnych czasów. John czyta odręcznie napisany list. Szanowna Pani, przepraszam, że nie przyszedłem na wczorajszy obiad. Czytałem Pani książki i wiem, że jest Pani poważną osobą, a więc traktuję Pani wystąpienie z należytą powagą. Sednem Pani wykładu była; jak mi się wydaje, kwestia łamania się chlebem, czyli pojednania. Czy jeśli odmawiamy łamania się chlebem z oprawcami z Auschwitz, możemy łamać się chlebem z tymi, którzy mordują zwierzęta? Wykorzystała Pani dla swoich celów znane porównanie mordowanych Żydów i bydła idącego na rzeź. Żydzi umierali jak bydło, a zatem bydło umiera jak Żydzi. Jest to językowa sztuczka, której nie mogę zaakceptować. Interpretuje Pani to podobieństwo absolutnie błędnie i powiedziałbym, że robi to Pani rozmyślnie, ocierając się o bluźnierstwo. Człowiek został stworzony na podobieństwo Boże, ale Bóg nie jest na obraz człowieka. Jeśli Żydzi byli traktowani jak bydło, nie znaczy to, że bydło jest traktowane jak Żydzi. Ta inwersja obraża pamięć zmarłych. Jest także tanim chwytem, żerowaniem na grozie obozów śmierci. Proszę mi wybaczyć szczerość. Powiedziała Pani, że jest Pani stara i nie ma czasu na subtelności, a ja też jestem starym człowiekiem. Z poważaniem Abraham Stern John podwozi matkę pod budynek wydziału filologicznego i jedzie na zajęcia, które wloką się w nieskończoność. Jest wpół do trzeciej, gdy dociera do salki seminaryjnej w Stubbs Hall. Kiedy wchodzi, matka jeszcze przemawia. Siada przy drzwiach, starając się nie robić hałasu.

— W tego rodzaju poezji — mówi Elizabeth — zwierzęta reprezentują ludzkie cechy: lew oznacza odwagę, sowa mądrość i tak dalej. Natomiast w wierszu Rilkego pantera jest symbolem czegoś całkiem innego. Zapamiętuje się w tańcu „siły wokół środka"; to obraz wzięty z fizyki, z fizyki cząsteczek elementarnych. Rilke nie wychodzi poza tę granicę, poza obraz pantery jako witalnego ucieleśnienia siły wyzwolonej w nuklearnym wybuchu, ale jednocześnie uwięzionej — nie tyle przez same pręty klatki, ile przez to, co te pręty jej narzucają: przymus wykonywania koncentrycznych skoków, które paraliżują wolę, jak w narkotycznym transie. Pantera Rilkego? Jaka pantera? Jego zakłopotanie musi być widoczne: siedząca obok dziewczyna podsuwa mu pod nos kserokopię. Trzy wiersze, jeden Rilkego, Pantera, i dwa Teda Hughesa —Jaguar i Powtórne spojrzenie na jaguara. John nie ma czasu ich czytać. — Wiersz Hughesa jest jakby w opozycji do wiersza Rilkego — kontynuuje matka. — Hughes posługuje się tą samą scenerią ogrodu zoologicznego, ale tu dla odmiany zahipnotyzowany jest tłum, a w tłumie mężczyzna, poeta, pogrążony w transie, zdjęty grozą, przytłoczony czymś, co przekracza jego zdolność pojmowania. Wzrok jaguara, w odróżnieniu od wzroku pantery, nie jest zmącony. Przeciwnie, jaguar przewierca nim na wskroś mroczną przestrzeń klatki. Klatka nie jest dlań czymś realnym, bo on jest gdzie indziej. Jest gdzie indziej, gdyż jego świadomość ma charakter raczej kinetyczny niż abstrakcyjny: dzięki skurczom mięśni przemieszcza się w przestrzeni całkiem różnej od trójwymiarowego pudła Newtona, przestrzeni zakrzywionej, która każe mu wracać do punktu wyjścia. A zatem — pomijając etyczny aspekt więzienia w klatkach dużych zwierząt — Hughes szuka po omacku drogi do innej formy istnienia w świecie, formy, która nie jest nam całkiem obca, jako że doznania ludzi przed klatką zdają się należeć do kategorii doznań sennych, przechowywanych w zbiorowej podświadomości. W tych wierszach poznajemy jaguara nie na podstawie tego, jakim się wydaje, lecz tego, jak się porusza. Ciało istnieje, kiedy się porusza, kiedy krążą w nim prądy życia. Ten wiersz nas zaprasza, abyśmy wniknęli wyobraźnią w ten sposób poruszania, zamieszkali w tym ciele. U Hughesa jest to sprawa — co podkreślam — nie tyle zadomowienia w innej świadomości, ile w innym ciele. To jest typ poezji, na który chciałam dziś zwrócić państwa uwagę, poezji, która nie próbuje szukać w zwierzęciu idei, która nie traktuje o zwierzęciu, ale jest zapisem głębokiego afektu do niego. Cechą szczególną w tego rodzaju poetyckich afektach jest to, że niezależnie od swojej intensywności, pozostają one absolutnie obojętne ich obiektom. Pod tym względem różnią się od miłosnych poematów, w których intencją piszącego jest poruszenie obiektem uczuć. Co nie znaczy, że zwierzętom jest obojętne, jakimi darzymy je uczuciami. Ale kiedy przeobrazimy ich strumień przepływający między nami a zwierzętami w słowa, stają się one dla zwierząt abstraktem. A zatem ten wiersz nie jest darem dla obiektu uczuć, tak jak to bywa z miłosnymi poematami. Mieści się on wyłącznie w obrębie ludzkiej ekonomii, w której zwierzę nie ma swojego udziału. Czy odpowiedziałam na pańskie pytanie? Ktoś inny podnosi rękę: wysoki, młody mężczyzna w okularach. Nie zna, jak mówi, zbyt dobrze poezji Te-da Hughesa, ale usłyszał ostatnio, że poeta ma gdzieś w Anglii owczą farmę. Możliwości są dwie: albo hoduje owce jako podmiot poetycki (chichoty na sali), albo jest prawdziwym farmerem, który hoduje je na sprzedaż. — Jak to się ma do pani wczorajszego wystąpienia, z którego wynikało, że jest pani absolutnie przeciwna zabijaniu zwierząt na mięso? — Nigdy nie poznałam Teda Hughesa — odpowiada matka — więc nie mogę panu powiedzieć, jakim on jest farmerem. Ale pozwoli pan, że spróbuję odpowiedzieć na pańskie pytanie na innym poziomie. Nie mam powodów, żeby sądzić, że Hughes uważa swoje zainteresowanie dla zwierząt za coś wyjątkowego. Przeciwnie, podejrzewam, że w swym przekonaniu wskrzesza uczucia, jakie żywili w stosunku do zwierząt nasi przodkowie i jakie w nas zanikły (rozważa tę stratę raczej w kategoriach ewolucyjnych niż historycznych, ale to inna sprawa). Domyślam się, że we własnym mniemaniu patrzy na zwierzęta okiem myśliwego z paleolitu.

Stawia to Hughesa w szeregu poetów, którzy celebrują prymitywizm i odrzucają zachodnią skłonność do abstrakcyjnego myślenia. W stylu Blake'a i Lawrence'a, a w Stanach Gary'ego Snydera czy Robinsona Jeffersa. Także Hemingwaya w jego fazie polowań i walk byków. Mam wrażenie, że właśnie walka byków naprowadza nas na trop. Zabij bestię, bez wahania, mówią, ale zrób z tego zawody lub rytuał i szanuj swojego przeciwnika za jego siłę i dzielność. Zjedz go także, kiedy go już pokonałeś, żeby jego siła i odwaga wstąpiły w ciebie. Spójrz mu w oczy, zanim go zabijesz, a po wszystkim mu podziękuj. I śpiewaj o nim pieśni. Możemy to nazwać prymitywizmem. Jest to postawa, którą łatwo krytykować i wyszydzać. Głęboko męska, maskulinistyczna. Budzą nieufność jej implikacje polityczne. Ale mimo tych wszystkich zastrzeżeń jest w niej coś atrakcyjnego, na poziomie etycznym. Jest jednak także niepraktyczna. Nie nakarmi się czterech miliardów ludzi dzięki wysiłkom matadorów i łowców jeleni uzbrojonych w łuki i strzały. Jest nas zbyt dużo. Nie ma czasu okazywać szacunku i oddawać honorów wszystkim zwierzętom, których potrzebujemy, żeby się wyżywić. Potrzebujemy fabryk śmierci, potrzebujemy produkcji zwierząt. Chicago wskazało nam drogę; to właśnie w ubojni z Chicago naziści nauczyli się, jak przetwarzać zwłoki. Ale wróćmy do Hughesa. Mówicie, że mimo kostiumu prymitywisty Hughes jest rzeźnikiem, więc co ja robię w jego towarzystwie. Odpowiem, że pisarze uczą nas więcej, niż sami sądzą. Kreując swego jaguara, Hughes pokazuje nam, że i my możemy wcielać się w zwierzęta — dzięki procesowi nazywanemu poetycką inwencją; natchnienie łączy się w nim z sensem w sposób, którego nikt dotąd nie wyjaśnił i nie wyjaśni nigdy. Hughes pokazuje nam, jak powołać w nas do istnienia żywe ciało. Kiedy czytamy wiersz o jaguarze, kiedy rozpamiętujemy go później spokojnie, stajemy się na krótką chwilę jaguarem. Jaguar wibruje w nas, opanowuje nasze ciało, staje się nami. Na razie wszystko jest w porządku. Nie sądzę, żeby sam Hughes nie zgodził się z tym, co do tej pory powiedziałam. On sam jest orędownikiem czegoś w rodzaju mieszanki szamanizmu, opętania duszy i archetypowej psychologii. Innymi słowy, prymitywne doznanie (spotkanie oko w oko ze zwierzęciem), prymitywistyczny wiersz i prymitywistyczna teoria, która ma to umotywować. Jest to także ten rodzaj poezji, który poprawia samopoczucie myśliwych i ludzi, których nazywam zarządcami ekologii. Kiedy Hughes poeta staje przed klatką z jaguarem, patrzy na konkretnego jaguara i jest pochłonięty życiem tego właśnie zwierzęcia. Musi tak być. Jaguary w ogóle, podgatunek jaguar, idea jaguara nie mogą go poruszyć, bo nie możemy doświadczyć abstrakcji. Niemniej jednak wiersz, który napisał Hughes jest o ty m jaguarze, o „jaguarowości" wcielonej w to właśnie, a nie inne zwierzę. Tak jak w późniejszych cudownych wierszach, w których pisze o łososiu, jest w nich mowa o tej rybie jako tymczasowym lokatorze łososiowego życia, łososiowej biografii. Tak więc mimo żywości opisu, mimo dosadności tej poezji, zachowuje ona pewien platoński rys. W ekologicznej wizji łosoś, rzeczne wodorosty i rzeczne owady współuczestniczą w wielkim, złożonym tańcu z ziemią i pogodą. Całość jest czymś większym niż suma części. W tym tańcu każdy organizm ma jakąś rolę; to właśnie te wielorakie role, a nie poszczególne istoty, które je odgrywają, składają się na taniec. Jeśli chodzi o samych wykonawców, dopóki zachowują oni zdolność samoodnawiania się, dopóki prą naprzód, nie musimy na nich zwracać uwagi. Nazwałam tę poezję platońską i robię to powtórnie. Nasze oko spoczywa na samym stworzeniu, ale nasz umysł śledzi interakcje, których jest ono materialnym ucieleśnieniem. To straszliwy paradoks. Ekologiczna filozofia, która zaleca nam harmonijne współistnienie z innymi stworzeniami, uzasadnia swój sens, odwołując się do pewnej idei, idei wyższego porządku ważniejszej niż jakiekolwiek żywe stworzenie. Idei, której ostatecznie — i w tym przejawia się ów paradoks — żadne stworzenie oprócz człowieka nie jest zdolne pojąć. Każda żywa istota walczy o własne indywidualne życie i walcząc, sprzeciwia się uznaniu myśli, że łosoś czy komar są czymś podrzędniejszym niż idea łososia czy idea komara. Ale kiedy widzimy łososia walczącego o życie, mówimy: on jest tak zaprogramowany, by walczyć. Mówimy, za Tomaszem z Akwinu: jego stan naturalny to podległość. Mówimy: on nie ma samoświadomości.

Zwierzęta nie są wyznawcami ekologii. Nawet etnobiolodzy nie twierdzą, że tak jest. Nawet etnobiolodzy nie twierdzą, że mrówka poświęca swe życie dla trwania gatunku. Ujmują to inaczej, bardziej subtelnie: mrówka umiera i funkcją jej śmierci jest trwanie gatunku. Trwanie gatunku jest siłą, która objawia się poprzez jednostkę, ale jednostka nie jest jej zdolna zrozumieć. W tym sensie idea ciągłości jest wrodzona i kieruje poczynaniami mrówki, tak jak program steruje komputerem. My, zarządcy ekologii — przepraszam, że ciągnę ten temat, wykraczam poza odpowiedź na pańskie pytanie, ale zaraz skończę — my, zarządcy, rozumiemy ideę tego globalnego tańca, więc możemy decydować, ile pstrągów można odłowić i ile można schwytać jaguarów, żeby jego stabilność nie została zakłócona. Jedynym organizmem, w stosunku do którego nie rościmy sobie prawa decydowania o jego życiu lub śmierci, jest człowiek. Dlaczego? Bo człowiek jest inny. Człowiek rozumie ten taniec, a inni tancerze go nie rozumieją. Człowiek jest istotą inteligentną. Kiedy Elizabeth mówi, on zaczyna błądzić myślami. Już to kiedyś słyszał, te jej antyekologiczne wywody. Wiersze o jaguarach to bardzo piękne, myśli, ale gromada Australijczyków stojąca dookoła owcy i wsłuchująca się w jej głupawe „beee" nie napisze o niej wierszy. Czyż nie to właśnie jest takie podejrzane w tym całym biznesie z prawami zwierząt, że galopuje on na grzbietach melancholijnych goryli, seksownych jaguarów i przylepnych pand, ponieważ prawdziwe przedmioty troski, kury i świnie, nie mówiąc już o białych szczurach czy krewetkach, nie są warte zainteresowania? Teraz zadaje pytanie Elaine Marx, która wygłaszała wprowadzenie do wczorajszego wykładu. — W swoim wystąpieniu przekonywała pani, że różne kryteria — Czy to stworzenie ma rozum? Czy to stworzenie umie mówić? — były używane w złej wierze, dla uzasadnienia niemających żadnych podstaw rozróżnień, na przykład Homo i innych naczelnych, a takie rozróżnienia miały z kolei usprawiedliwiać eksploatację zwierząt. Jednak sam fakt, że sprzeciwia się pani takiemu rozumowaniu, wykazując jego fałszywość, oznacza, że żywi pani wiarę w potęgę rozumu, rozumowania słusznego przeciwstawianego rozumowaniu fałszywemu. Pozwoli pani, że skonkretyzuję swoje pytanie, odwołując się do przykładu Lemuela Guliwera. W Podróżach Guliwera Swift przedstawia nam wizję utopii rozumu, krainę tak zwanych Houyhnhnmów, ale okazuje się, że nie ma w niej miejsca dla Guliwera, którego Swift czyni istotą najbliższą nam, jego czytelnikom. Ale kto z nas chciałby żyć w kraju Houyhnhnmów, z jego racjonalnym wegetarianizmem, racjonalnym rządem i racjonalnym stosunkiem do miłości, małżeństwa i śmierci? Czy nawet koń chciałby żyć w takim idealnie wyregulowanym totalitarnym społeczeństwie? A odnosząc to do nas: Jakie były w historii losy takich totalnie regulowanych społeczeństw? Czyż nie jest tak, że zwykle albo upadają, albo przekształcają się w dyktatury wojskowe? Konkretnie moje pytanie brzmi: Czy nie oczekuje pani zbyt wiele od rodzaju ludzkiego, kiedy domaga się pani, byśmy żyli bez eksploatacji innych gatunków, bez okrucieństwa? Czy nie byłoby bardziej ludzkie zaakceptować swoje człowieczeństwo — nawet gdyby miało to oznaczać uznanie siebie za mięsożernego Yahoosa — niż skończyć tak jak Guliwer, aspirując do stanu, jakiego nie mógł nigdy osiągnąć i to z oczywistego powodu: że było to sprzeczne z jego naturą, czyli naturą ludzką? — To ciekawe pytanie — odpowiada matka. — Uważam Swifta za intrygującego pisarza. Weźmy jego „Skromną propozycję". Ilekroć spotykam się z jednomyślnością co do tego, jak odczytywać jakąś książkę, nadstawiam uszu. W wypadku „Skromnej propozycji" jest powszechna zgoda co do tego, że Swift nie myśli tego, co mówi, czy co zdaje się mówić. Mówi on, lub zdaje się mówić, że rodziny irlandzkie mogłyby zarabiać, hodując niemowlęta przeznaczone na stoły swoich angielskich panów. Mówimy: niemożliwe, żeby tak myślał, bo przecież wszyscy wiemy, że zabijanie i zjadanie niemowląt jest czymś ohydnym. A jednak, jak się zastanowić, myślimy dalej, Anglicy rzeczywiście zabijają w pewnym sensie niemowlęta, dopuszczając, by głodowały. A zatem po zastanowieniu uznajemy, że Anglicy są okrutnikami. To jest mniej lub bardziej „ortodoksyjna" interpretacja. Ale skąd, zadaję sobie pytanie, ta

gwałtowność, z jaką wciska się taką właśnie interpretację młodym czytelnikom? Tak macie czytać Swifta, mówią im nauczyciele, taki nie inaczej. Skoro jest czymś potwornym zabijać i jeść niemowlęta, dlaczego nie jest potwornością zabijanie i jedzenie prosiąt? Jeśli wolicie uważać Swifta raczej za ponurego ironistę niż niefrasobliwego pamflecistę, to warto przyjrzeć się przesłankom, które czynią jego bajeczkę tak łatwą do przełknięcia. Przejdźmy do Podróży Guliwera. Z jednej strony mamy tu Yahoosów, którzy kojarzą się z jedzeniem surowego mięsa, smrodem ekskrementów i tym, co nazywamy zezwierzęceniem. Z drugiej — mamy Houyhnhnmów, kojarzących się z trawą, słodkimi zapachami i racjonalnym panowaniem nad namiętnościami. W środku mamy Guliwera, który chciałby być Houyhnhnmem, choć wie, że jest Yahoosem. Wszystko to jest absolutnie jasne. I tak jak w wypadku „Skromnej propozycji" powstaje pytanie: Jaki z tego wniosek? Tu jedna uwaga. Konie wypędzają Guliwera. Oficjalnym powodem jest to, że nie potrafi sprostać standardom racjonalnego rozumowania. Prawdziwym zaś to, że nie wygląda jak koń, ale jak coś innego — jak Yahoos w ubraniu. A zatem kryterium rozumu, stosowane przez dwunogich mięsożerców do uzasadnienia swojego specjalnego statusu, może być równie dobrze stosowane przez trawożerne czworonogi. Kryterium rozumu. Podróże Guliwera obracają się według mnie w obrębie Arystotelesowskiego podziału na bogów, zwierzęta i ludzi. Dopóki będziemy próbowali dopasować tych trzech aktorów do tylko dwóch kategorii — kto jest zwierzęciem, kto człowiekiem? — dopóty nie uchwycimy sensu tej bajki. Nie potrafią jej zrozumieć także Houyhnhnmowie. Houyhnhnmowie są kimś w rodzaju bogów, chłodnych, apollińskich. Próba, jakiej poddają Guliwera, polega na ustaleniu, czy jest bogiem, czy zwierzęciem. Uważają, że to próba właściwa. My, instynktownie, nie. Co mnie zawsze zastanawiało w Podróżach Guliwera — a jest to punkt widzenia, jakiego można się spodziewać po byłej mieszkance kolonii — to to, że Guliwer podróżuje samotnie. Wyrusza w podróż do nieznanych lądów, ale nie wychodzi na brzeg z uzbrojonym oddziałem, jak to się odbywało w rzeczywistości; książka Swifta nie mówi nic o tym, co stałoby się normalnie po pionierskich odkryciach Guliwera: przybyłyby ekspedycje, żeby skolonizować Laputę lub wyspę Houyhnhnmów. Moje pytanie brzmi: Co by było, gdyby Guliwer przybył ze zbrojną ekspedycją, gdyby najeźdźcy zastrzelili paru Yahoosów, kiedy ci zaczęliby im zagrażać, a potem zastrzeliliby i zjedli konia? Jak by to zmieniło Swiftowską nieco zbyt zgrabną, zbyt „bezcielesną", zbyt ahistoryczną bajkę? Houyhnhnmowie doznaliby z pewnością gwałtownego wstrząsu, stałoby się dla nich jasne, że oprócz bogów i zwierząt jest jeszcze trzecia kategoria, a mianowicie człowiek, i że ich były klient należy do tej kategorii. I jeszcze, że podczas gdy konie są zwolennikami rozumu, człowiek hołduje fizycznej przemocy. Zajęcie wyspy i wyrżnięcie w pień jej mieszkańców jest, nawiasem mówiąc, tym, co zrobił Odyseusz i jego towarzysze na Trinakii, wyspie poświęconej Apollinowi, za co został później okrutnie ukarany przez Zeusa. I ta historia z kolei zdaje się odwoływać do starszych pokładów wiary, z czasów, kiedy bogami były byki i zabicie oraz zjedzenie boga mogło ściągnąć na człowieka klątwę. A więc — przepraszam za tę zagmatwaną odpowiedź to prawda, nie jesteśmy końmi, nie ma w nas ich czystego, racjonalnego, nagiego piękna; przeciwnie jesteśmy subequine naczelnymi, zwanymi inaczej ludźmi. Powie pani, że nie ma innej rady, jak tylko pogodzić się z tym statusem, z naturą człowieka. Doskonale, zgoda. Ale posuńmy się w interpretacji bajki Swifta do końca i przyznajmy, że w naszej historii przyjęcie statusu człowieka pociągnęło za sobą rzezie i zniewolenie boskiej rasy — czy, inaczej mówiąc, boskich stworzeń — i ściągnęło na nas klątwę. Jest kwadrans po trzeciej, zostało jeszcze kilka godzin do ostatniego zaplanowanego spotkania matki. John odprowadza ją do swojego gabinetu ścieżką zasypaną jesiennymi liśćmi. — Czy ty naprawdę wierzysz, mamo, że studiowanie poezji przyczyni się do zamknięcia rzeźni?

— Nie. — To po co to robisz? Mówiłaś, że jesteś zmęczona wymądrzaniem się na temat zwierząt, dowodzeniem za pomocą sylogizmów, że one mają duszę lub jej nie mają. Ale czyż poezja nie jest innym rodzajem wymądrzania: na przykład to podziwianie w wierszu mięśni wielkiego kota? Czyż nie twierdzisz sama, że gadanie niczego nie zmienia? Wydaje mi się, że ten poziom ludzkich zachowań, które chcesz zmienić, jest zbyt elementarny, zbyt podstawowy, żeby mogły na nie wpłynąć słowa. Jedzenie mięsa wyraża pewną głęboką prawdę o istotach ludzkich, podobnie jak o jaguarach. Nie możesz przestawić jaguara na odżywianie się soją. — Boby zdechł. A ludzie od wegetariańskiej diety nie umierają. — To prawda. Ale oni nie chcą wegetariańskiej diety. Lubią mięso. Jedząc je, doznają atawistycznej satysfakcji. Taka jest brutalna prawda. Tak samo jak jest brutalną prawdą, że zwierzęta w pewnym sensie zasługują na to, co je spotyka. Po co tracić czas na pomaganie im, skoro one same sobie nie pomagają. Niech się duszą we własnym sosie. Gdyby mnie ktoś spytał, jaki jest ogólnie mój stosunek do zwierząt, które jemy, powiedziałbym: lekceważący. Traktujemy je źle, bo nimi pogardzamy za to, że nie stawiają oporu. — Nie odmawiam ci racji — mówi matka. — Ludzie skarżą się, że traktujemy zwierzęta jak przedmioty, ale tak właściwie to traktujemy je jak jeńców wojennych. Czy wiesz, że kiedy otwarto pierwsze ogrody zoologiczne, dozorcy musieli chronić zwierzęta przed atakami ze strony zwiedzających? Widzowie uważali, że zwierzęta są tam po to, żeby je znieważać i dręczyć, jak jeńców po zwycięstwie. Kiedyś trwała wojna ludzi ze zwierzętami, nazywaliśmy ją łowami, choć w gruncie rzeczy wojna i łowy to to samo (widział to wyraźnie Arystoteles). Ta wojna trwała miliony lat. Wygraliśmy ją ostatecznie dopiero kilkaset lat temu, kiedy wynaleźliśmy broń palną. Dopiero gdy odnieśliśmy ostateczne zwycięstwo, mogliśmy sobie pozwolić na luksus współczucia. Ale nasze współczucie jest mocno rozcieńczone. Kryje się za nim coś bardziej prymitywnego. Jeniec wojenny nie należy do naszego plemienia. Możemy z nim robić, co chcemy. Możemy go złożyć w ofierze swoim bogom. Możemy mu poderżnąć gardło, wydrzeć mu serce, wrzucić go do ognia. W stosunku do jeńców nie obowiązuje prawo. — I to z tego chcesz wyleczyć ludzkość? — John, ja nie wiem, co chcę zrobić. Ja po prostu nie mogę siedzieć i milczeć. — Doskonale. Ale na ogół nie zabija się jeńców wojennych. Robi się z nich niewolników — No więc tym właśnie są stada pojmanych: społecznością niewolników Ich zadaniem jest rozmnażać się dla nas. Nawet uprawianie przez nich seksu staje się formą pracy. Nie żywimy do nich nienawiści, bo nie są już tego warte. Traktujemy je, jak powiedziałeś, z pogardą. — A jednak są jeszcze zwierzęta, których nienawidzimy. Na przykład szczury. Nie poddają się. Formują podziemne oddziały w naszych kanałach. Nie zwyciężają, ale też nie przegrywają. Nie mówiąc już o owadach i mikrobach. Jeszcze mogą nas pobić. A już z pewnością nas przetrwają. Ostatnia sesja podczas wizyty jego matki ma mieć formę debaty. Adwersarzem będzie rosły blondyn, uczestnik wczorajszego obiadu Thomas O'Hearne, profesor filozofii z Appleton College. Uzgodniono, że O'Hearne będzie mógł zaprezentować swoje stanowisko trzykrotnie, a matka Johna trzykrotnie mu odpowie. Ponieważ O'Hearne był uprzejmy przesłać jej wcześniej streszczenie swoich tez, Elizabeth wie, mówiąc ogólnie, co jej przeciwnik w sporze powie. — Moim pierwszym zastrzeżeniem dotyczącym ruchu obrony praw zwierząt — zaczyna O'Hearne — jest to, że nie uznając swojego historycznego charakteru, może stać się, podobnie jak ruch obrony praw człowieka, kolejną krucjatą Zachodu przeciw praktykom reszty świata, przypisując sobie walor uniwersalności z tytułu tego, co jest tylko jego własnym standardem. — Następnie mówca przedstawia w zarysie historię towarzystw ochrony zwierząt w Wielkiej Brytanii i w Ameryce w dziewiętnastym wieku. — Kiedy mowa o -prawach człowieka — kontynuuje przedstawiciele innych kultur i innej religijnej tradycji całkiem słusznie odpowiadają, że mają własne normy i nie widzą powodu, by mieli przyswajać sobie normy Zachodu. Podobnie, mówią, mamy własne normy postępowania ze zwierzętami i nie widzimy powodu, by przyjmować wasze — zwłaszcza kiedy są one wynalazkami tak świeżymi.

Podczas wczorajszego wystąpienia potraktowała pani ostro Kartezjusza. Ale Kartezjusz nie był autorem poglądu, że zwierzęta należą do innego rodzaju niż ludzie, on go tylko na nowo sformułował. Idea, że mamy obowiązek traktowania zwierząt ze współczuciem, w przeciwieństwie do poglądu, że mamy taki obowiązek wobec samych siebie, jest bardzo świeża, bardzo zachodnia, wręcz bardzo anglosaska. Dopóki będziemy się upierać, że mamy dostęp do jakiegoś etycznego uniwersum, na które wyznawcy innej tradycji są ślepi, i dopóki będziemy próbować im to narzucić przez propagandę czy nawet naciski ekonomiczne, dopóty będziemy się spotykali z oporem i ten opór będzie usprawiedliwiony. Kolej na jego matkę. — Obawy, jakie pan żywi, są bardzo istotne, profesorze O'Hearne, i nie jestem pewna, czy moja odpowiedź będzie równie poważna. Ma pan oczywiście rację co do historii. Dobroć dla zwierząt stała się normą społeczną dopiero niedawno, w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu czy dwustu lat, i tylko w części świata. Ma pan też rację, łącząc tę ideę z zagadnieniem praw człowieka, ponieważ troska o zwierzęta jest, historycznie biorąc, odpryskiem szerszego filantropijnego myślenia — między innymi zainteresowania dolą niewolników i dzieci. Jednakże dobroć dla zwierząt — dobroć rozumiana jako akceptacja tego, że należymy do jednej rodziny, jednej przyrody — jest o wiele bardziej rozpowszechnionym zjawiskiem, niż pan sugeruje. Na przykład trzymanie zwierząt domowych nie jest bynajmniej kaprysem tylko społeczeństw zachodnich; pierwsi podróżnicy, którzy dotarli do Ameryki Południowej, natrafili tam na siedziby ludzkie, w których ludzie i zwierzęta żyli razem, jak to się mówi, „na kupie". Na całym świecie w sposób zupełnie naturalny przyjaźnią się też ze zwierzętami dzieci. Nie widzą żadnej linii podziału. Ten podział to coś, czego musiano je nauczyć, tak samo jak trzeba było je nauczyć, że rzeczą naturalną jest zabijanie i zjadanie zwierząt. Wracając do Kartezjusza, chciałabym tylko powiedzieć, że jego przekonanie o przepaści dzielącej zwierzęta od ludzi, było rezultatem niepełnej informacji. Naukowcy z czasów Kartezjusza nie znali wielkich człekokształtnych małp ani ssaków morskich, a zatem nie mieli podstaw, aby kwestionować założenie, że zwierzęta nie potrafią myśleć. Nauka nie miała też oczywiście dostępu do skamielin, które ilustrują stopniową ewolucję człekokształtnych stworzeń, od wyższych naczelnych — człekokształtnych, trzeba dodać, które człowiek wytępił, rosnąc w potęgę — do homo sapiens. Zgadzam się z pana ogólną tezą o kulturowej arogancji Zachodu, ale uważam też za właściwe, żeby pionierzy swoistej industrializacji życia zwierząt i uczynienia ze zwierzęcego mięsa towaru znaleźli się w pierwszym szeregu tych, którzy starają się to odpokutować. O'Hearne przedstawia swą kolejną tezę. — Zapoznając się z literaturą przedmiotu — mówi stwierdziłem, że próby dowiedzenia zdolności zwierząt do myślenia strategicznego, przyswajania pojęć ogólnych lub komunikowania się na poziomie symboli zakończyły się umiarkowanym sukcesem. Małpy człekokształtne mogą osiągnąć co najwyżej poziom poważnie upośledzonej umysłowo istoty ludzkiej z zaburzeniami mowy. A skoro tak, to czy nie lepiej uznać zwierzęta za istoty należące do całkowicie innego w sensie prawnym i etycznym obszaru, zamiast lokować je w tej przygnębiającej podkategorii ludzi? Czyż nie jest przejawem pewnej mądrości tradycyjny pogląd, według którego zwierzęta nie mogą korzystać z naszego systemu prawnego, ponieważ nie są osobami, nawet potencjalnymi osobami, jakimi są ludzkie embriony? Czy wypracowując zasady naszego postępowania ze zwierzętami, nie byłoby bardziej sensowne, aby te reguły odnieść do nas i do naszego ich traktowania, jak to jest obecnie, niż ustanawiać prawa zwierząt, których one same nie mogą dochodzić, wyegzekwować siłą ani nawet zrozumieć? Kolej na matkę. — Aby odpowiedzieć wyczerpująco, profesorze O'Hearne, musiałabym mieć na to więcej czasu, ponieważ najpierw chciałabym przebadać kwestię praw i tego, jak doszliśmy do ich posiadania. A zatem pozwoli pan na jedno tylko spostrzeżenie: że program eksperymentów naukowych, który prowadzi do konkluzji, że zwierzęta są kretynami, to program na wskroś antropocentryczny. Ocenia się zdolność zwierząt do wydostania się ze sterylnego labiryntu,

ignorując to, że gdyby badacz, który zaprojektował ten labirynt, został zrzucony ze spadochronem w dżunglę na Borneo, umarłby z głodu w ciągu tygodnia. Powiem więcej. Gdyby mnie, jako istocie ludzkiej, powiedziano, że standardy, za pomocą których ocenia się zwierzęta podczas tych eksperymentów, są ludzkimi standardami, obraziłabym się. To nie zwierzęta, ale same eksperymenty są kretyńskie. Behawioryści, którzy je wymyślają, utrzymują, że rozumiemy świat tylko dzięki procesowi tworzenia abstrakcyjnych modeli i praktycznego testowania tych modeli. Co za nonsens! Rozumiemy świat dzięki zgłębianiu go naszą inteligencją w całej jego złożoności. We wzbranianiu się naukowego behawioryzmu przed uznaniem tej złożoności życia jest coś absurdalnego. Jeśli chodzi o zwierzęta, nieme i zbyt głupie, aby mówić za siebie, proszę rozważyć następującą sekwencję zdarzeń. Kiedy Albert Camus był chłopcem i mieszkał w Algierii, babka kazała mu przynieść kurę z klatki na podwórku. Wykonał polecenie, a potem patrzył, jak babka obcina kurze głowę kuchennym nożem, łapiąc krew do miseczki, żeby nie pobrudzić podłogi. Śmiertelny krzyk tej kury wrył się tak głęboko w pamięć chłopca, że w 1958 roku Camus sprzeciwił się gwałtownie gilotynowaniu skazańców. Jego protest przyczynił się między innymi do zniesienia we Francji kary śmierci. I kto powie, że ta kura nie przemówiła? O'Hearne: — Oświadczam, co następuje, z pełną premedytacją, świadom historycznych skojarzeń, jakie może to przywołać. Nie wierzę, żeby życie było tak ważne dla zwierząt, jak jest dla nas. Oczywiście zwierzęta instynktownie walczą ze śmiercią i to jest naszą cechą wspólną. Ale one nie r o z u m i e j ą śmierci tak, jak my jej nie rozumiemy, a raczej nie rozumieją jej inaczej niż my. W ludzkim umyśle następuje przed śmiercią zapaść wyobraźni i ta zapaść — przedstawiona tak sugestywnie we wczorajszym wykładzie — jest podstawą naszego lęku przed śmiercią. Ten strach nie istnieje i nie może istnieć u zwierząt, bo zwierzę nie podejmuje po prostu wysiłku, by pojąć zjawisko gaśnięcia życia, a zatem nie można tu mówić ani o porażce w jego zrozumieniu, ani w zapanowaniu nad nim. Dlatego też, sugeruję, umieranie jest dla zwierzęcia czymś, co się po prostu przydarza, czymś, przeciw czemu może się buntować organizm, ale nie dusza. I im niżej zejdziemy na drabinie ewolucji, tym bardziej jest to prawdziwe. Dla owada śmierć jest załamaniem systemów; które podtrzymują funkcje organizmu, niczym więcej. Dla zwierząt śmierć jest przedłużeniem życia. To tylko niektórzy obdarzeni wielką wyobraźnią ludzie odczuwają grozę umierania tak intensywnie, że rzutuje to na inne istoty, w tym na zwierzęta. Zwierzęta żyją, a potem umierają — i to wszystko. A zatem porównywanie rzeźnika, który zabija kurczaka, z katem, który zabija istotę ludzką, jest poważnym błędem. Te dwa zdarzenia są nieporównywalne. Nie są tej samej skali i nie są na tej samej skali. Pozostaje kwestia okrucieństwa. Powiedziałbym, że zabijanie zwierząt jest uprawnione, bo ich życie nie jest dla nich tak ważne jak nasze dla nas; staroświecką formą wyrażenia tej prawdy jest stwierdzenie, że zwierzęta nie mają nieśmiertelnej duszy. Natomiast niczym nieuzasadnione okrucieństwo uważam za niedopuszczalne. A zatem jest rzeczą absolutnie właściwą agitacja za humanitarnym traktowaniem zwierząt, nawet, czy szczególnie, w rzeźniach. Było to od dawna celem zajmujących się losem zwierząt organizacji i chylę przed nimi czoło. Moja ostatnia uwaga dotyczy czegoś, co postrzegam jako niepokojąco abstrakcyjny charakter troski o zwierzęta ze strony obrońców ich praw Chciałbym z góry przeprosić naszego gościa za pozorną ostróść tego, co powiem, ale jestem przekonany, że musi to zostać powiedziane. Pozwolą państwo, że spośród wielu rozmaitych typów miłośników zwierząt, jakich widuję dookoła, wyodrębnię dwa. Z jednej strony są to myśliwi, ludzie, którzy cenią zwierzęta na bardzo podstawowym, „bezrefleksyjnym" poziomie, którzy spędzają długie godziny na ich obserwowaniu i tropieniu i, po ich zabiciu, delektują się ich mięsem. Z drugiej strony są ludzie, którzy mają słaby kontakt ze zwierzętami, a przynajmniej z bronionymi przez siebie przedstawicielami gatunku, takimi jak drób czy bydło rzeźne, a jednak chcieliby, żeby wszystkie zwierzęta wiodły żywot w jakiejś ekonomicznej próżni, w utopijnym świecie, w którym wszyscy są cudownym sposobem najedzeni i żadne stworzenie nie dybie na życie drugiego.

Pytam: który z tych dwóch typów kocha zwierzęta bardziej? To właśnie dlatego, że agitacja obrońców praw zwierząt, z ich prawem do życia włącznie, jest tak abstrakcyjna, wydaje mi się nieprzekonująca i w ostatecznym rozrachunku jałowa. Jej rzecznicy rozprawiają dużo o współistnieniu ze zwierzętami, ale jak realizują tę ideę w praktyce? Tomasz z Akwinu powiada, że przyjaźń pomiędzy ludźmi i zwierzętami jest niemożliwa, i byłbym skłonny się z nim zgodzić. Nie można się zaprzyjaźnić z Marsjaninem ani z nietoperzem z tej prostej przyczyny, że niewiele mamy z nimi wspólnego. Z pewnością można sobie życzyć współistnienia ze zwierzętami, ale nie jest to to samo, co żyć z nimi w jakiejś wspólnocie. To są tylko mrzonki z epoki poprzedzającej upadek człowieka. Znów zabiera głos jego matka, po raz ostatni. — Nikt, kto twierdzi, że życie ma mniejsze znaczenie dla zwierząt niż dla nas, nie widział zwierzęcia walczącego o życie. Zwierzę angażuje się w tę walkę całym sobą, bez reszty. Kiedy mówi pan, że tej walce brakuje wymiaru intelektualnej czy imaginatywnej grozy, zgadzam się z tym. Nie jest w naturze zwierząt odczuwać intelektualną grozę, cała ich istota zamyka się w żywym ciele. Jeśli pana nie przekonałam, to dlatego, że moim słowom brakuje odpowiedniej mocy, by oddać „całościową" naturę pozbawionego zdolności abstrakcyjnego myślenia, aintelektualnego zwierzęcia. To dlatego właśnie namawiałam słuchaczy do czytania wierszy tych poetów, którzy potrafią przywrócić językowi tę żywą, elektryzującą jakość. A jeśli nie poruszą was poeci, to namawiam was, żebyście towarzyszyli zwierzęciu popychanemu drągami w drodze na miejsce kaźni. Mówi pan, że śmierć nie ma znaczenia dla zwierzęcia, bo ono nie rozumie śmierci. Przypominam sobie słowa jednego z akademickich filozofów, które przeczytałam, przygotowując się do wczorajszego wystąpienia. To była przygnębiająca lektura. Wywołała u mnie wręcz swiftowską reakcję. Jeśli to jest to najlepsze, co może zaproponować ludzka myśl filozoficzna, powiedziałam sobie, to wolałabym sobie pójść i żyć wśród koni. Czy możemy, pyta ów filozof, powiedzieć, że cielę tęskni za swoją matką? Czy cielę potrafi sobie w pełni uświadomić znaczenie relacji z matką, czy potrafi w pełni pojąć znaczenie jej nieobecności, czy wreszcie cielę wie dostatecznie dużo o tęsknocie, żeby wiedzieć, że to, co czuje, jest właśnie tęsknotą? O cielęciu, które nie przyswoiło sobie pojęć obecności i nieobecności, własnej jaźni i jaźni innych — dowodzi filozof — nie można powiedzieć, że potrafi za czymkolwiek tęsknić. Aby za czymkolwiek tęskniło, musiałoby najpierw wziąć parę lekcji filozofii. Cóż to za filozofia? Moim zdaniem do luftu. Co dobrego wynika z tych bzdurnych rozróżnień? Dla mnie filozof, który mówi, że rozróżnienie tego, co „ludzkie" i „nieludzkie", opiera się na tym, czy ktoś ma białą, czy czarną skórę, i filozof, który mówi, że to rozróżnienie opiera się na tym, czy ktoś widzi różnicę pomiędzy podmiotem i orzeczeniem, czy jej nie widzi, są do siebie bardzo podobni. Zazwyczaj wystrzegam się wykluczających się gestów. Słyszałam o pewnym wybitnym filozofie, który twierdzi, że on po prostu nie może polemizować na temat zwierząt z ludźmi, którzy jedzą mięso. Nie jestem pewna, czy posunęłabym się aż tak daleko — szczerze mówiąc, nie mam tyle odwagi — ale muszę powiedzieć, że bynajmniej nie marzę o poznaniu dżentelmena, którego książkę zacytowałam. A już na pewno nie marzę, żeby zasiąść z nim do stołu. Czy byłabym gotowa z nim dyskutować? Jest to naprawdę zasadnicze pytanie. Dyskusja jest możliwa tylko wtedy, kiedy istnieje jakaś płaszczyzna porozumienia. Kiedy adwersarze są na przeciwnych biegunach, mówimy: Niech się przekonują we własnym gronie, niech sobie wyjaśniają, co ich różni, i w ten sposób osiągają zbliżenie stanowisk. Być może nie łączy ich nic innego, ale przynajmniej wszyscy mają rozum. W tym wypadku jednak nie jestem pewna, czy zgodziłabym się co do tego, że ja i mój adwersarz mamy taki sam rozum. Nie, jeśli rozum jest podstawą wielowiekowej filozoficznej tradycji, do której on należy, tradycji sięgającej Kartezjusza i wcześniejszych filozofów, Tomasza z Akwinu, świętego Augustyna, stoików i Arystotelesa. Jeśli naszą ostatnią płaszczyzną

porozumienia jest rozum i jeśli to rozum jest tym, co odróżnia mnie od cielęcia, to nie, dziękuję uprzejmie, porozmawiam z kimś innym. Pojawia się nuta, która zmusza dziekana Arendta do zakończenia debaty: żółć, wrogość, gorycz. On, John Bernard, jest pewien, że to nie to, o co chodziło Arendtowi i jego komitetowi. No cóż, powinni byli go zapytać, zanim zaprosili jego matkę. Uprzedziłby ich. Minęła północ, John i Norma są już w łóżku, on jest wykończony, będzie musiał wstać o szóstej i odwieźć matkę na lotnisko. Ale Norma jest wściekła i nie daje za wygraną. — To nic innego jak tylko dziwactwa żywieniowe, a takie dziwactwa to zawsze manifestowanie swojej władzy. Nie mogę tolerować tego, że przyjeżdża i zaczyna zmuszać ludzi, zwłaszcza dzieci, do zmieniania przyzwyczajeń pokarmowych. No i te absurdalne publiczne występy! Próbuje onieśmielić i zdominować wszystkich dookoła. John chce spać, ale nie może tak całkiem zdradzić matki. — Ona jest szczera aż do bólu w tym, co mówi. — To nie ma nic wspólnego ze szczerością. Ona w ogóle nie rozumie samej siebie. To właśnie brak zrozumienia własnych motywów sprawia, że wydaje się szczera. Obłąkani ludzie są szczerzy. John z westchnieniem daje się wciągnąć w kłótnię. — Nie widzę żadnej różnicy — mówi — pomiędzy jej oporami przed jedzeniem mięsa i moim wstrętem do jedzenia ślimaków lub szarańczy. Nie rozumiem przyczyn i guzik mnie one obchodzą. Po prostu wydaje mi się to obrzydliwe. Norma prycha pogardliwie. — Ty nie wygłaszasz publicznie wykładów i nie wymyślasz pseudofilozoficznych argumentów przeciw jedzeniu ślimaków. Nie próbujesz robić z własnych dziwactw powszechnego tabu. — Możliwe. Ale dlaczego by nie potraktować jej jak moralistki, rzeczniczki społecznych reform, a nie jako ekscentryczki, która próbuje narzucić swoje upodobania innym? — To miłe, że widzisz w niej moralistkę. Ale spójrz na innych kaznodziejów i ich obłędny plan, by podzielić całą ludzkość na zbawionych i potępionych. Czy to jest towarzystwo, do którego chciałbyś zaliczyć swoją matkę? Elizabeth Costello i jej Druga Arka z psami, kotami i wilkami, z których żaden, oczywiście, nie popełnił grzechu zjedzenia mięsa, nie mówiąc o wirusie malarii, wirusie wścieklizny i wirusie HIV, które chce ocalić, żeby mogła w nie ponownie zaopatrzyć swój Nowy Wspaniały Świat. — Przesadzasz, Norma. — Nie przesadzam. Miałabym dla niej więcej szacunku, gdyby nie próbowała ryć pode mną i opowiadać moim dzieciom swoich historyjek o biednych cielątkach i o tym, co im robią źli ludzie. Mam już dość ich dziobania widelcem w jedzeniu i pytań typu: „Mamo, czy to cielęcina?", kiedy daję im kurczaka albo tuńczyka. To nic innego jak tylko gra, demonstracja swojej władzy. Jej wielki idol, Franz Kafka, grał w to samo ze swoją rodziną. On nie będzie jadł tego, nie będzie jadł owego, woli umrzeć z głodu. Wszyscy mieli poczucie winy, jedząc w jego obecności, a on mógł siedzieć rozparty i czuć się niezwykle prawym i szlachetnym człowiekiem. To wredna gra i nie pozwolę, żeby moje dzieci rozgrywały ją przeciw mnie.— Za kilka godzin jej tu nie będzie i wrócimy do normalności. — Doskonale. Pożegnaj ją ode mnie. Nie zamierzam się zrywać o świcie. Siódma godzina, słońce wstaje, John i jego matka są w drodze na lotnisko. — Przepraszam za Normę — mówi John. — Przeżyła ostatnio duży stres. Nie sądzę, żeby mogła się przejąć tym, co mówiłaś. Pewnie dałoby się powiedzieć to samo o mnie. Byłaś tu tak krótko, że nie miałem nawet czasu zorientować się, dlaczego tak bardzo się przejmujesz tym problemem zwierząt. Elizabeth przygląda się pracującym wycieraczkom. — Najlepszym wyjaśnieniem — mówi — jest to, że ci nie powiedziałam, dlaczego. Ze nie odważyłam się ci tego powiedzieć. Kiedy zastanawiam się nad słowami, wydają mi się tak szokujące, że lepiej wypowiedzieć je do poduszki albo do jamy w ziemi, jak król Midas. — Nie rozumiem. Czego nie możesz mi powiedzieć? — Tego, że ja już nie wiem, gdzie jestem. Wydaje się, że obracam się wśród ludzi z wielką łatwością, że mam absolutnie normalne relacje z nimi. Czy to możliwe, zadaję sobie pytanie, że wszyscy oni uczestniczą w zbrodni na niewyobrażalną skalę? Czy ja to wszystko sobie uroiłam?

Muszę być szalona! Ale codziennie widzę nowe dowody tych zbrodni. I to ci właśnie, których podejrzewam, dostarczają mi dowodów, demonstrują mi je, podsuwają przed oczy. Trupy. Fragmenty zwłok, które kupują w sklepach. To jest tak, jakbym odwiedziła przyjaciół i pochwaliła uprzejmie lampę w ich salonie, a oni odpowiedzieliby: „Ach tak, ładna, prawda? Abażur jest ze skóry polskiej Żydówki, stwierdziliśmy, że takie są najlepsze, skóry młodych żydowskich dziewic". A potem wchodzę do łazienki, a na opakowaniu mydła napis: „Treblinka — sto procent stearynianu". Czy ja śnię, pytam samą siebie? Cóż to za dom? A jednak nie śnię. Patrzę ci w oczy, patrzę w oczy Normy, dzieci i widzę tylko dobroć, ludzką dobroć. Uspokój się, mówię sobie, robisz z igły widły. Takie jest życie. Wszyscy się z tym pogodzili, -czemu ty jedna nie możesz? Dlaczego? Odwraca ku niemu zalaną łzami twarz. O co jej chodzi, myśli John. Czy chce, żebym odpowiedział na jej pytanie? Jeszcze nie są na trasie szybkiego ruchu. Zjeżdża na pobocze, wyłącza silnik, bierze matkę w ramiona. Wdycha zapach kremu, starego ciała. — No już, już — szepcze jej do ucha. — Już, już. Niedługo wszystko się skończy. 5. Humanistyka w Afryce I Nie widziała siostry od dwunastu lat, od tego dżdżystego dnia w Melbourne, kiedy odbył się pogrzeb matki. Ta siostra, o której wciąż myśli jako o Blanche, lecz której oficjalne imię brzmi siostra Bridget od tak dawna, że ona sama myśli pewnie o sobie w ten sposób, wyjechała — najwyraźniej na dobre — do Afryki, idąc za głosem powołania. Z wykształcenia filolog klasyczny, przekwalifikowała się na lekarkę-misjonarkę, by w końcu zostać szefową sporego szpitala w Natalu. Ponieważ region ten pustoszyło AIDS, skoncentrowała cały potencjał szpitala pod wezwaniem Matki Bożej Loretańskiej na pomocy dzieciom urodzonym z wirusem HIV. Przed dwoma laty Blanche napisała książkę, Zycie dla nadziei, poświęconą pracy w tym szpitalu. Nieoczekiwanie książka stała się bestsellerem. Blanche objechała z wykładami Kanadę i Stany Zjednoczone, propagując działalność zakonu i gromadząc fundusze. Jej zdjęcie zamieszczono na okładce „Newsweeka". Tak więc rezygnując z kariery akademickiej i poświęcając się skromnej, ciężkiej pracy, Blanche zyskała nagle sławę, i to wystarczającą, by otrzymać tytuł doktora honoris causa nadany przez jeden z uniwersytetów w jej przybranym kraju. To właśnie z tej okazji, na uroczystość nadania tytułu, Elizabeth, młodsza siostra Blanche, przyjechała do kraju, którego nie zna i nigdy nie chciała jakoś specjalnie poznać, do tego szpetnego miasta (przyleciała przed zaledwie paroma godzinami, ale widziała już z góry całe akry zrytej jałowej ziemi i hałd). Teraz jest już na miejscu, śmiertelnie zmęczona. Długie godziny jej życia zostały stracone na lot nad Oceanem Indyjskim; próżna nadzieja, że kiedykolwiek je odzyska. Powinna sobie uciąć drzemkę, odświeżyć się, poprawić sobie nastrój, zanim spotka się z Blanche, ale jest zbyt niespokojna, zbyt oszołomiona, a także — czuje to podskórnie — chora. Czyżby złapała coś w samolocie? Rozchorować się wśród obcych: co za pech! Modli się, żeby to nie była prawda. Ulokowali obie w jednym hotelu, siostrę Bridget Costello i panią Elizabeth Costello. Kiedy dokonywano rezerwacji, zapytano je, czy wolą pojedyncze pokoje, czy wspólny apartament. Pojedynczy pokój, powiedziała Elizabeth; domyśla się, że Blanche powiedziała to samo. Nigdy nie była z siostrą naprawdę blisko; nie chciała i teraz, kiedy były kobietami w pewnym wieku, kiedy są, mówiąc wprost, starymi kobietami, słuchać wieczornych modłów Blanche ani patrzeć, jaką bieliznę noszą siostry zakonne. Rozpakowuje się, krząta, włącza i wyłącza telewizor. Wreszcie w trakcie tej krzątaniny zasypia, na wznak, w butach i w ubraniu. Budzi ją telefon. Po omacku szuka słuchawki. Gdzie ja jestem? — myśli. — Kim jestem? — Elizabeth? — pyta głos w słuchawce. — To ty? Spotykają się w hotelowym barze. Sądziła, że w strojach sióstr zakonnych nastąpiła jakaś reforma w kierunku większej swobody. Ale jeśli nawet tak jest, to reforma ominęła Blanche. Siostra Bridget ma kwef, prostą białą bluzkę, szarą spódnicę do pół łydki, ciężkie czarne buty, jakie nosiło

się jakieś dwadzieścia lat temu. Twarz ma pobrużdżoną, grzbiety dłoni upstrzone brunatnymi plamkami; poza tym trzyma się dobrze. To ten typ kobiety, myśli Elizabeth, który dożywa dziewięćdziesiątki. Mizerna — oto słowo, które mimo woli przychodzi jej na myśl: wymizerowana jak zagłodzona kura. Jakie są wrażenia Blanche, gdy widzi po latach siostrę, która pozostała gdzieś w świecie, w to Elizabeth woli się nie zagłębiać. Ściskają się na powitanie, zamawiają herbatę i gawędzą przez chwilę. Blanche jest ciotką, choć nigdy nie zachowywała się jak ciotka, a więc musi wysłuchać nowin na temat siostrzeńca i siostrzenicy, których prawie nie widywała i którzy są na dobrą sprawę obcymi ludźmi. Rozmawiając, Elizabeth myśli: Czy po to tylko przyjechałam — po to cmoknięcie w policzek i wymianę wyświechtanych komunałów, po ten gest ożywienia przeszłości, która odeszła bezpowrotnie? Zażyłość. Rodzinne podobieństwo. Dwie stare kobiety w obcym mieście popijają herbatkę, starają się ukryć zakłopotanie. Coś by z tego można było zrobić, bez wątpienia. Czai się w tle jakaś historia, skulona jak mysz zagnana do kąta. Ale Elizabeth jest teraz zbyt zmęczona, żeby ją capnąć, przygwoździć. — O wpół do dziesiątej — mówi Blanche. — Co? — O wpół do dziesiątej. Przyjadą po nas o dziewiątej trzydzieści. Tak się umówiłam. — Blanche odstawia filiżankę. — Wyglądasz na wykończoną, Elizabeth. Prześpij się trochę. Ja muszę przygotować wystąpienie. Prosili mnie, żebym wygłosiła mowę. Żebym zapracowała sobie na kolację. — Mowę? — Tak, przemówienie okolicznościowe. Wygłaszam jutro przemówienie do absolwentów. Obawiam się, że będziesz musiała wysiedzieć do końca. II Sadzają ją, razem z innymi znakomitymi gośćmi, w pierwszym rzędzie. Minęły lata od czasu, kiedy uczestniczyła po raz ostatni w podobnej ceremonii. Koniec roku akademickiego; upał tak samo okropny tu w Afryce, jak w kraju. Na sali jest, sądząc po liczebności grupy ubranych na czarno młodych ludzi za jej plecami, około dwustu świeżo upieczonych absolwentów wydziałów humanistycznych. Ale najpierw kolej na Blanche, jedynego honorowego absolwenta. Zostaje przedstawiona szacownemu zgromadzeniu. Przyodziana w szkarłatną togę doktora, nauczyciela, stoi przed nimi ze splecionymi palcami, a uniwersytecki orator odczytuje listę jej życiowych osiągnięć. Potem prowadzą ją do krzesła rektora. Przyklęka na jedno kolano i formalność nadania tytułu zostaje dopełniona. Długie brawa. Siostra Bridget Costello, oblubienica Chrystusa, doktor nauk humanistycznych, ta, która swoim życiem i dziełem przywróciła blask mianu misjonarza. Staje na mównicy. Teraz kolej na nią, Bridget-Blanche, by wygłosiła swoją mowę. — Magnificencjo — mówi — szanowni członkowie Senatu. Uhonorowaliście mnie dzisiejszego ranka tytułem doktora i z wdzięcznością przyjmuję ten zaszczyt, nie we własnym imieniu, lecz w imieniu tych nieprzebranych rzesz ludzi, którzy przez całe minione półwiecze odda wali wszystkie swe siły i swą miłość dzieciom ze szpitala Maryi, i poprzez te maleństwa naszemu Panu. Forma, w jakiej postanowiliście nas uhonorować, to coś, z czym jesteście oswojeni: to nadanie stopnia akademickiego, a dokładnie stopnia, który nazywacie doktoratem z litterae humaniores, czyli mówiąc bardziej potocznie, humanistyki. Ryzykując, że powiem tu coś, co wiecie lepiej ode mnie, chciałabym skorzystać z tej okazji, by powiedzieć coś o humanistyce, o jej historii i obecnej sytuacji, a także coś o humanitaryzmie. To, co mam do powiedzenia, może się, mam taką skromną nadzieję, odnosić bezpośrednio do sytuacji, w której znajdujecie się wy, jako słudzy humanistyki, tu, w Afryce, ale także i podobni wam w świecie, a mianowicie do sytuacji gotowości bojowej. Czasami musimy być okrutni, by być łagodnymi, a więc pozwolą państwo, że zacznę od przypomnienia, że to nie uniwersytet dał początek temu, co nazywamy dziś humanistyką, ale co dla większej historycznej precyzji będę nazywać studia humanitatis, czyli studiami humanistycznymi,

studiami nad człowiekiem i jego naturą, dla odróżnienia od studia divinitatis, czyli studiów nad tym, co boskie. Uniwersytet nie zapoczątkował studiów nad człowiekiem ani też, gdy w końcu włączył je w zakres swoich zainteresowań, nie stworzył mu jakichś szczególnie korzystnych warunków rozwoju. Przeciwnie, uniwersytet zaakceptował studia humanistyczne tylko w ich jałowej, zawężonej formie. Tą zawężoną formą było nabycie wiedzy tekstualnej; historia uniwersyteckich studiów humanistycznych, od piętnastego wieku począwszy, jest tak ściśle związana z historią erudycji tekstualnej, że można by je nazwać tożsamymi. Ponieważ nie mam do dyspozycji całego ranka (pan dziekan prosił mnie, żebym ograniczyła się do co najwyżej kwadransa — „co najwyżej" to jego własne słowa), powiem to, co mam do powiedzenia, bez dowodzenia swych racji krok po kroku i przytaczania historycznych świadectw, czego, jako zgromadzenie studentów i naukowców, mielibyście prawo wymagać. Wiedza tekstualna, powiedziałabym, gdybym miała więcej czasu, była tchnieniem życia w studiach humanistycznych, podczas gdy studia humanistyczne były tym, co moglibyśmy nazwać historycznym ruchem, mianowicie ruchem humanistycznym. Ale wkrótce owo tchnienie życia w tekstualnej wiedzy zamarło. Historia tekstualnej wiedzy stała się od tej chwili historią kolejnych prób wskrzeszenia tego życia, prób daremnych. Tekstem, na potrzeby którego wynaleziono ten rodzaj wiedzy, była Biblia. Uczeni „tekstualni" postrzegali siebie jako pełniących służebną funkcję w dociekaniu prawdziwego przesłania Biblii, zwłaszcza zaś nauk Jezusa. Przenośnią, jaką zastosowali w swej pracy, były powtórne narodziny lub zmartwychwstanie. Czytający Nowy Testament miał się po raz pierwszy spotkać twarzą w twarz ze zmartwychwstałym, powtórnie narodzonym Chrystusem, Christus renascens, z wizją niezaciemnioną woalem scholastycznych glos i komentarzy. To właśnie w tym celu uczeni mężowie opanowali najpierw grekę, potem hebrajski, wreszcie (znacznie później) inne języki Bliskiego Wschodu. Tekstualna wiedza oznaczała, po pierwsze, odzyskanie prawdziwego tekstu, a po drugie, wierny przekład tego tekstu i ów wierny przekład okazał się niezbędny dla wiernej interpretacji, tak jak wierna interpretacja okazała się niezbędna do prawdziwego zrozumienia kulturowego i historycznego wzorca, z którego tekst się zrodził. W taki to sposób studia lingwistyczne, literackie (jako ćwiczenia w interpretacji), kulturoznawcze i historyczne — a zatem studia, które stanowią jądro humanistyki — mogły połączyć się w jedno. Dlaczego, mogą państwo słusznie zapytać, nazywać tę konstelację studiów poświęconych odzyskaniu prawdziwego słowa Pana studia humanitatis? Pytanie to jest, jak się okazuje, podobne do pytania, dlaczego studia humanitatis rozkwitły dopiero w piętnastym wieku panowania Opatrzności, a nie kilkaset lat wcześniej. Odpowiedź wiąże się ściśle z pewnym wydarzeniem historycznym, a mianowicie z upadkiem i późniejszym splądrowaniem Konstantynopola oraz ucieczką uczonych mężów bizantyjskich do Włoch. (Stosując się do zalecenia pana dziekana w sprawie kwadransa, pominę żywą obecność Arystotelesa Galena oraz rolę arabskiej Hiszpanii w przekazywaniu ich nauk). Timeo Danaos et dona ferentes. Dary przyniesione przez przybyszów ze Wschodu to nie tylko gramatyka języka greckiego, ale teksty autorów starożytnej Grecji. Lingwistyczna biegłość, jaką zamierzano wykorzystać podczas studiów nad greckim tekstem Nowego Testamentu, mogła być doskonalona tylko przez zagłębienie się w te kuszące przedchrześcijańskie teksty. Jak można się było spodziewać, w krótkim czasie studia nad tymi tekstami, nazwanymi później klasycznymi, stały się celem samym w sobie. Więcej, studia antycznych tekstów zostały uzasadnione nie tylko na gruncie lingwistycznym, lecz także filozoficznym. Jezus został przysłany, by zbawić ludzkość, argumentowano. Zbawić od czego? Oczywiście od stanu, w którym winy pozostają nieodkupione. Ale co wiemy o ludzkości z nieodkupionymi winami? Jedynym istotnym zapisem, który obejmuje wszystkie aspekty życia, jest zapis z czasów antyku. Aby więc pojąć cel Wcielenia — czyli pojąć znaczenie odkupienia — musimy podjąć, poprzez zapoznanie się z dziełami klasyków, studia humanitatis. A zatem, mówiąc krótko i z grubsza, stało się tak, że wiedza biblijna i studia nad greckim i rzymskim antykiem połączyły się z sobą, choć nie bez tarć, stało się też tak, że tekstualna wiedza i

dyscypliny towarzyszące znalazły się w szufladce z napisem „nauki humanistyczne". Tyle o historii. Tyle o tym, dlaczego wy, tak różni i niedobrani w swoim prywatnym odczuciu, skupiliście się dziś pod jednym dachem jako świeżo upieczeni absolwenci uczelni humanistycznej. A teraz, w ciągu tych paru minut, jakie mi zostały, powiem wam, dlaczego do was nie przynależę i nie przynoszę wam słów otuchy, pomimo wspaniałomyślności waszego gestu w stosunku do mojej osoby. Przesłanie, jakie wam przynoszę, brzmi tak: zbłądziliście już dawno, prawdopodobnie aż pięć stuleci temu. Tę garstkę inicjatorów ruchu, którego jesteście, obawiam się, smętnym ogonem — tę garstkę ożywiał, przynajmniej na początku, cel, jakim było znalezienie Prawdziwego Słowa, przez które rozumieli wtedy, a ja rozumiem teraz, słowo o mocy odkupienia. Słowa tego nie można znaleźć u klasyków, czy rozumiemy przez nich Homera i Sofoklesa, czy Homera, Szekspira i Dostojewskiego. W epoce szczęśliwszej niż nasza ludzie mogli łudzić się, że klasycy antyku proponują wiedzę praktyczną i mówią, jak żyć. W naszych czasach zredukowaliśmy dramatycznie nasze nadzieje do przekonania, że samo studiowanie klasyków może dostarczyć wzorca, jak mamy żyć lub przynajmniej utrzymać się przy życiu, co, jeśli nawet nie jest niczym dobrym, to przynajmniej nie przynosi nikomu szkody. Ów impuls, jakim kierowała się pierwsza generacja „tekstualnych" uczonych, jest tak silny, że niełatwo odwieść ich spadkobierców od celu. Jestem córą Kościoła katolickiego, nie protestanckiego, ale przyklaskuję Marcinowi Lutrowi, kiedy odwraca się plecami do Erazma z Rotterdamu, stwierdzając, że jego uczony kolega, pomimo olbrzymiego talentu, dał się zwieść na manowce studiów, które są nieistotne, gdy chodzi o sprawy ostateczne. Agonia tego, co określamy jako studia humanitatis, trwa długo, ale teraz, pod koniec drugiego tysiąclecia naszej ery, leżą one już naprawdę na łożu śmierci. Powiedziałabym, że ich śmierć wywołuje tym większą gorycz, że jej sprawcą jest monstrum wyniesione na tron właśnie przez te studia, jako pierwsza i ożywiająca zasada wszechświata: monstrum rozumu, rozumu mechanicznego. Ale to jest inna historia, na inną okazję. III I to jest koniec, koniec przemówienia Blanche, które zostaje przyjęte nie tyle z aplauzem, ile ze szmerem ogólnej dezorientacji dobiegającym z pierwszego rzędu. Obecni wracają do programu dnia: absolwenci są wzywani po, kolei, żeby odebrać zwinięte w rulon dyplomy. Uroczystość zostaje zakończona formalną procesją, której częścią jest Blanche w swej czerwonej todze. Teraz Elizabeth ma wolną chwilę, może sobie pochodzić wśród kręcących się gości, przysłuchać się ich rozmowom. Rozmowy dotyczą głównie niezwykle długiego czasu trwania uroczystości. Dopiero w foyer słyszy konkretną wzmiankę na temat wystąpienia Blanche. Wysoki mężczyzna w narzuconej na ramiona, obszytej gronostajami todze mówi z żarem do kobiety w czerni. — Co ona sobie wyobraża, kim ona jest, żeby nas pouczać, i to przy takiej okazji? Misjonarka z jakichś zuluskich chaszczy — cóż ona wie o humanistyce? I ta ortodoksyjnie katolicka postawa a co z ekumenizmem? Elizabeth jest gościem, gościem uniwersytetu, gościem swojej siostry, a także gościem w tym kraju. Jeśli ci ludzie czują się urażeni, to takie ich prawo. Ona nie będzie się do tego mieszać. Niech Blanche sama toczy swoje walki. Ale okazuje się, że wcale nie tak łatwo się nie mieszać. W planie jest uroczysty obiad i ona, Elizabeth, również została zaproszona. Kiedy siada do stołu, okazuje się, że obok niej siedzi ten sam wysoki mężczyzna, który zdążył się już pozbyć swego średniowiecznego kostiumu. Elizabeth nie ma apetytu, czuje ucisk w żołądku, wolałaby wrócić do hotelu i położyć się, ale przezwycięża słabość. — Pozwoli pan, że się przedstawię — mówi. — Jestem Elizabeth Costello. Siostra Bridget jest moją siostrą. Siostrą w sensie pokrewieństwa. Elizabeth Costello. Widzi, że nic mu to nie mówi. Jego nazwisko widnieje na leżącej na stole wizytówce: profesor Peter Godwin. — Domyślam się, że pan tu uczy — ciągnie, chcąc nawiązać rozmowę. — Co pan wykłada?—

Literaturę. Literaturę angielską. — To przemówienie mojej siostry musiało dopiec niektórym do żywego. Niech pan nie ma jej tego za złe. Ona jest trochę apodyktyczna, to wszystko. Lubi walkę. Blanche, zadziorna siostra Bridget, siedzi na drugim końcu stołu, pochłonięta rozmową. Nie może ich słyszeć. — Mamy epokę sekularyzacji — odpowiada Godwin. Nie można cofnąć czasu. Nie można mieć instytucji za złe tego, że idzie z duchem czasów. — Instytucji, czyli uniwersytetowi? — Tak, uniwersytetowi, ale szczególnie wydziałowi humanistycznemu, który pozostaje sercem każdego uniwersytetu. Wydział humanistyczny sercem uniwersytetu. Jest spoza branży, ale gdyby ją ktoś zapytał, co jest dziś sercem uniwersytetu, jego główną dyscypliną, powiedziałaby, że robienie pieniędzy. Tak to wyglądało z perspektywy Melbourne w stanie Wiktoria i nie byłaby zaskoczona, gdyby tak było i w Johannesburgu w Afryce Południowej. — Ale czy rzeczywiście moja siostra powiedziała, żeby cofać czas? Czy nie mówiła czegoś bardziej interesującego, bardziej prowokującego — że w studiach humanistycznych tkwi od samego początku jakiś błąd? Ze pokładano w nich nadzieje i lokowano oczekiwania, które nie mogły zostać spełnione? Niekoniecznie się z nią zgadzam, ale ja zrozumiałam, że właśnie o to jej chodziło. — Właściwym przedmiotem studiów nad ludzkością jest człowiek — mówi profesor Godwin. — A naturalną skłonnością rodzaju ludzkiego jest skłonność do upadku. Nawet pani siostra musi się z tym zgodzić. Ale to nie powinno nas powstrzymywać od prób — prób wprowadzenia zmian na lepsze. Pani siostra chce, żebyśmy dali sobie spokój z człowiekiem i wrócili do Boga. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o cofaniu czasu. Ona chce wrócić do epoki sprzed renesansu, poprzedzającej to ożywienie humanizmu, o jakim mówiła, a nawet względnie oświecony dwunasty wiek. Chce, żebyśmy pogrążyli się w chrześcijańskim fatalizmie tego, co nazwałbym podlejszym średniowieczem. — Znając moją siostrę, zastanawiałabym się, czy rzeczywiście jest w jej postawie coś z fatalizmu. Ale powinien pan porozmawiać z nią sam, przedstawić jej swój punkt widzenia. Profesor Godwin zabiera się do swojej sałatki. Zapada milczenie. Kobieta w czerni, zapewne jego żona, uśmiecha się do niej przez stół. — Czy dobrze dosłyszałam, że nazywa się pani Elizabeth Costello? — pyta. — Czy jest pani tą znaną pisarką?— Tak, uprawiam ten zawód. Piszę.— I jest pani siostrą siostry Bridget?— Owszem. Ale siostra Bridget ma dużo sióstr. Ja jestem po prostu siostrą w sensie pokrewieństwa. Te inne są prawdziwszymi siostrami, siostrami duchowymi. Chciałaby, żeby ta uwaga zabrzmiała lekko, ale pani Godwin jest nią najwyraźniej poruszona. Może to właśnie tak drażni ludzi u Blanche, że używa takich słów jak „duch" i „Bóg" niewłaściwie, nie tam, gdzie należy. Elizabeth nie jest wierząca, ale myśli sobie teraz, że w tej sprawie stanęłaby po stronie Blanche. Pani Godwin posyła mężowi znaczące spojrzenie. — To pani Elizabeth Costello, pisarka, kochanie mówi. — Tak, tak — odpowiada profesor, ale najwyraźniej nazwisko nic mu nie mówi.— Mój mąż zajmuje się osiemnastym wiekiem — mówi pani Godwin. — Ach tak? To ciekawe czasy. Wiek rozumu.— Nie sądzę, abyśmy postrzegali dziś ten okres w taki prosty sposób — mówi profesor Godwin. Robi wrażenie, jakby chciał coś dodać, ale w końcu nie dodaje. Rozmowa z Godwinami jakoś się nie klei. Elizabeth zwraca się do mężczyzny siedzącego po jej prawej ręce, ale jest on pochłonięty rozmową z kim innym. — Kiedy byłam studentką — mówi, odwracając się znów do Godwinów — czyli mniej więcej w 1950 roku, czytaliśmy dużo D.H. Lawrence'a. Oczywiście czytaliśmy też klasyków, ale nasza energia koncentrowała się tak naprawdę na czym innym. D.H. Lawrence, T.S. Eliot — to byli ci pisarze, nad którymi ślęczeliśmy całymi dniami. Może jeszcze Blake, z osiemnastego wieku. Może Szekspir, bo jak wszyscy wiemy, Szekspir przerósł swoją epokę. Lawrence robił na nas wrażenie, bo obiecywał jakąś formę zbawienia. Mówił, że jeśli czciliśmy mrocznych bogów i nie zaniedbywaliśmy religijnych praktyk, to dostąpimy zbawienia. Wierzyliśmy mu. Czciliśmy bogów

ciemności najlepiej jak umieliśmy, kierując się napomnieniami pana Lawrence'a. Cóż, to, że oddawaliśmy cześć bogom, nie przyniosło nam zbawienia. Fałszywy prorok, tak bym go dziś nazwała. Chcę przez to powiedzieć, że najgłębiej przeżywając nasze lektury, szukaliśmy przewodnika wśród chaosu i dylematów. Znaleźliśmy takiego przewodnika w Lawrensie, znaleźliśmy go w Eliocie, wczesnym Eliocie: być może był to inny rodzaj przewodnictwa, ale jednak wskazówka, jak przeżyć swe życie. Cała reszta lektur była przy nich tylko czymś, co należało wykuć, żeby zdać egzaminy. Jeśli humanistyka ma przetrwać, to z pewnością musi reagować na tę energię i tę tęsknotę za przewodnikiem, tęsknotę, która jest w ostatecznym rozrachunku dążeniem do zbawienia. Powiedziała bardzo dużo, znacznie więcej, niż zamierzała. W ciszy, jaka teraz zapadła, spostrzega, że także inni przysłuchiwali się jej słowom. Nawet jej siostra zwróciła się ku niej. — Kiedy siostra Bridget poprosiła nas, żebyśmy zaprosili panią z okazji tego radosnego wydarzenia — mówi głośno dziekan siedzący u szczytu stołu — nie uświadamialiśmy sobie, że to t ę Elizabeth Costello będziemy gościć w naszym gronie. Serdecznie witamy. Jest nam niezmiernie miło. — Dziękuję — odpowiada Elizabeth.— Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie podsłuchiwać — ciągnie dziekan. — A zatem zgadza się pani ze swoją siostrą, że perspektywy humanistyki są marne?Musi uważać na słowa. — Ja tylko mówię, że nasi czytelnicy, zwłaszcza młodzi, przychodzą do nas wygłodzeni i skoro nie możemy zaspokoić i nigdy nie zaspokoimy tego głodu, to nie dziwmy się, że się od nas odwracają. Ale moja siostra i ja działamy na różnych polach. Ona już powiedziała, co myśli. Ja ze swojej strony powiem, że wystarczy, żeby książka nauczyła nas czegoś o nas samych. Każdy czytelnik powinien być tym usatysfakcjonowany. Lub prawie każdy. Obserwują pilnie reakcję jej siostry. No proszę, poucza nas, co mamy robić; czymże to jest innym, jeśli nie studium humanitatis? — Czy to tylko pogawędka przy stole — pyta siostra Bridget — czy rozmawiamy poważnie? — Rozmawiamy poważnie — odpowiada dziekan. — Jesteśmy poważnymi ludźmi. Być może powinna zrewidować swoją opinię o nim. Być może nie jest tylko jeszcze jednym akademickim biurokratą pełniącym rutynowo obowiązki gospodarza, ale człowiekiem spragnionym kontaktu z bratnią duszą. Załóżmy, że tak jest. Właściwie to może oni wszyscy przy tym stole są w głębi serca takimi spragnionymi duszami. Nie powinna ich pochopnie osądzać. Pomijając wszystko inne, ci ludzie nie są głupi. I musieli już sobie uświadomić, że w osobie siostry Bridget, bez względu na to, czy ją lubią, czy nie, goszczą kogoś niezwykłego. — Nie muszę zaglądać do powieści — mówi jej siostra żeby wiedzieć jak małostkowi, jak nikczemni, jak okrutni potrafią być ludzie. Od tego właśnie zaczynamy, wszyscy. Jesteśmy stworzeniami upadłymi. Jeśli studia nad ludzkością mają służyć tylko przedstawieniu naszego mrocznego potencjału, to znam lepsze sposoby spędzania czasu. Natomiast sytuacja jest całkiem inna, jeśli takie studia mają nam pokazać, czym może być odrodzony człowiek. Jednak mają państwo pewnie dość wykładów jak na jeden dzień. — Ale przecież — mówi młody człowiek siedzący obok pani Godwin — o to dokładnie chodziło w epoce humanizmu a także renesansu: o wskazanie na możliwości rodzaju ludzkiego. O uwznioślenie człowieka. Humaniści nie byli kryptoateistami. Nie byli nawet zakamuflowanymi luteranami. Byli katolikami, jak siostra. Proszę pomyśleć o Lorenzo Valli. Valla nie miał nic przeciwko Kościołowi, tak się tylko złożyło, że znał grekę lepiej niż Hieronim i wskazał na pewne błędy, jakie popełnił ten ostatni, tłumacząc Nowy Testament. Gdyby Kościół przyjął do wiadomości prawdę, że Wulgata Hieronima jest wytworem człowieka, a zatem czymś, co można poprawiać, a nie słowem Bożym, historia zachodniej cywilizacji mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Blanche milczy. Młody człowiek kontynuuje swój wywód. — Gdyby Kościół jako instytucja potrafił uznać, że jego nauki i cały system wiary są oparte na tekstach, które z jednej strony mogą ulegać fałszerstwom, a z drugiej — narażone są na błędy w

tłumaczeniu — bo tłumaczenie jest zawsze procesem niedoskonałym — i gdyby Kościół przyznał, że interpretacja tekstu jest sprawą złożoną, i to ogromnie złożoną, zamiast uzurpować sobie monopol na tę interpretację, nie byłoby dzisiejszego sporu.— Ale skąd byśmy wiedzieli — mówi dziekan — jak ogromnie złożoną sprawą jest interpretacja tekstu, gdyby nie pewne lekcje historii, lekcje, których Kościół w piętnastym wieku nie mógł przewidzieć?— Na przykład?— Na przykład kontakty z setkami innych kultur, z których każda miała swój język, historię i mitologię, a także swój odrębny, wyjątkowy sposób postrzegania świata. — W takim razie — mówi młody człowiek — to właśnie humanistyka i tylko ona, oraz wprawa, jakiej się nabywa podczas studiów humanistycznych, pozwalają nam poruszać się swobodnie po tym wielokulturowym świecie i to właśnie dlatego, że humanistyka opiera się na lekturze tekstów i ich interpretacji. — Mówca wręcz wali pięścią w stół, tak się podniecił. — Humanistyka zaczyna się, jak powiedziała nasza mówczyni, od wiedzy tekstualnej, która rozwinęła się w zespół dyscyplin poświęconych interpretacji. — Czyli w nauki humanistyczne — mówi dziekan. Młody człowiek krzywi się. — Nauki to mylące określenie odnoszące się w naszym języku raczej do dziedzin ścisłych, panie dziekanie. Pozwoli pan, że pozostanę przy określeniu studia lub dyscypliny. Taki młody, myśli Elizabeth, a taki pewny siebie. Pozostanie przy studiach. — A co z Winckelmannem? — pyta jej siostra. Z Winckelmannem? Młody człowiek patrzy na nią nierozumiejącym wzrokiem.— Czy w tym namalowanym przez pana obrazie humanisty Winckelmann zgodziłby się na rolę technika tekstualnej interpretacji? — Nie wiem. Winckelmann był wielkim uczonym. Pewnie tak by było. — Albo Schelling — drąży jej siostra. — Lub ktokolwiek z tych, którzy uważali, bardziej lub mniej otwarcie, że Grecja dostarczyła nam lepszego ideału cywilizacyjnego niż judeochrześcijaństwo. Albo też ci, którzy uważali, że ludzkość zbłądziła i powinna wrócić do swych korzeni i zacząć wszystko od nowa. Innymi słowy, antropolodzy. Lorenzo Valla — skoro już pan o nim wspomniał — był antropologiem. Punktem wyjścia było dla niego społeczeństwo. Mówi pan, że pierwsi humaniści nie byli krypto-ateistami. To prawda, nie byli. Ale byli kryptorelatywistami. W ich oczach Jezus był zakorzeniony we własnym świecie lub, jak byśmy to powiedzieli dzisiaj, we własnej kulturze. Jako uczeni mieli obowiązek zrozumieć ten świat i wytłumaczyć go swoim współczesnym. Tak jak w stosownym czasie stało się ich obowiązkiem objaśnienie świata Homera. I tak dalej, aż do Winckelmanna. Urywa raptownie, zerka na dziekana. Czyżby dał jej jakiś znak? Czyżby, co wydaje się niewiarygodne, klepnął pod stołem siostrę Bridget w kolano? — Tak — mówi dziekan. — To fascynujące. Powinniśmy siostrę zaprosić z całym cyklem wykładów. Niestety mamy swoje zobowiązania, ale może kiedyś, w przyszłości... — Możliwość zawisa w powietrzu; siostra Bridget wdzięcznie pochyla głowę. IV Są znów w hotelu. Elizabeth jest zmęczona, musi wziąć jakiś proszek, który złagodzi uporczywe zawroty głowy, musi się położyć. Ale wciąż nęka ją pytanie: skąd ta wrogość Blanche wobec humanistyki? „Nie muszę zaglądać do powieści", powiedziała Blanche. Czy ta niejawna wrogość była wymierzona w nią? Choć skrupulatnie wysyłała Blanche swoje powieści natychmiast po ich publikacji, nie dostrzegała żadnych oznak, że siostra przeczytała którąkolwiek z nich. Czy zatem została ściągnięta do Afryki jako przedstawicielka humanistyki, powieściopisarstwa czy obu tych dziedzin, żeby dostać nauczkę, zanim spoczną obydwie w grobie? Czy Blanche naprawdę ją tak widzi? Prawda wygląda tak — i powinna była uświadomić to siostrze — że nigdy nie była wielką entuzjastką humanistyki. Dostrzegała w tym wszystkim jakieś męskie zadufanie, jakieś zapatrzenie w siebie. Musi wyprowadzić Blanche z błędu. — Winckelmann — mówi do Blanche. — O co ci chodziło z tym Wincklemannem? — Chciałam im przypomnieć, do czego prowadzą studia nad klasykami. Do hellenizmu jako alternatywnej religii. Alternatywnej wobec chrześcijaństwa. — Tak też myślałam. Alternatywnej z punktu widzenia kilku estetów, wysoko wykształconych wytworów europejskiego systemu edukacyjnego. Ale na pewno nie w skali masowej.— Nie

rozumiesz mnie, Elizabeth. Hellenizm był rzeczywiście alternatywny. Z całą swoją lichotą Hellada była jedyną alternatywną wobec chrześcijańskiej wizji propozycją, jaką mógł przedstawić humanizm. Można było przywoływać przykład społeczności Grecji — jej całkowicie wyidealizowany obraz, ale skąd zwykli ludzie mogli to wiedzieć? — i mówić: Patrzcie, oto jak powinniśmy żyć — i to nie w życiu przyszłym, ale tu i teraz, na ziemi. Hellada: półnadzy mężczyźni z torsami lśniącymi od oliwy siedzą na stopniach świątyni, wiodąc dyskurs o dobru i prawdzie, podczas gdy w tle gibcy młodzieńcy Zmagają się w zapasach, a stadko zadowolonych kóz pasie się na łące. Wolne umysły w wolnych ciałach. To coś więcej niż wyidealizowany obraz; marzenie senne, ułuda. Ale czymże innym mamy żyć, jeśli nie marzeniami? — Nie zaprzeczę — mówi. — Ale kto jeszcze wierzy w hellenizm? Kto jeszcze w ogóle pamięta to słowo? — A jednak nie rozumiesz. Hellenizm był jedyną wizją dobrego życia, jaką potrafił zaproponować humanizm. Kiedy hellenizm zawiódł — co było nieuniknione, jako że nie miał nic wspólnego z życiem prawdziwych ludzi — humanizm zbankrutował. Ten młody człowiek podczas lunchu argumentował za humanizmem jako zestawem pewnych technik, nauk humanistycznych. Nudnych jak flaki z olejem. Jaki młody chłopak czy młoda dziewczyna z gorącą krwią w żyłach zechce spędzić całe życie, szperając w archiwach i pisząc bez końca explications de texte? — Ale hellenizm był tylko fazą w historii humanistyki. Większe i pełniejsze wizje tego, czym może być ludzkie życie, miały się z niego dopiero wyłonić. Na przykład wizja bezklasowego społeczeństwa. Albo świata, z którego wyeliminowano nędzę, choroby, analfabetyzm, rasizm, seksizm, homofobię, ksenofobię i całą resztę tej negatywnej litanii. Ja nie opowiadam się za żadną z tych wizji. Ja tylko wskazuję na to, że ludzie nie mogą żyć bez nadziei czy być może bez złudzeń. Gdybyś się zwróciła do któregokolwiek z naukowców, z którymi jadłyśmy lunch, i zapytała ich jako humanistów, a przynajmniej takich, którzy się podają za wyznawców humanistyki, aby ci powiedzieli o celach swoich wysiłków, odpowiedzieliby ci z pewnością, że choć nie bezpośrednio, ale dążą do poprawienia losu ludzkości. — Tak. I w ten sposób odsłaniają się jako prawdziwi duchowi spadkobiercy swoich humanistycznych poprzedników, którzy proponowali świecką wizję zbawienia. Odrodzenie bez udziału Chrystusa. Przez samą działalność człowieka. Za przykładem Greków. Lub za przykładem amerykańskich Indian. Albo Zulusów. No więc tego się nie da zrobić. — Mówisz, że się nie da. Bo — choć ani jedni, ani drudzy, ani trzeci o tym nie wiedzieli — Grecy byli potępieni, Indianie byli potępieni, Zulusi byli potępieni. — Nie mówiłam nic o potępieniu. Mówię tylko o historii, o historycznym świadectwie dokonań humanistów. Tego się nie da zrobić. Extra ecclesiam nulla salvatio. Elizabeth potrząsa głową. — Blanche, Blanche, Blanche — mówi. — Kto by pomyślał, że skończysz jako taka dogmatyczka. Blanche posyła jej lodowaty uśmiech. W szkłach jej okularów błyska światełko. V Jest sobota, jej ostatni „pełny" dzień w Afryce. Spędza go w stacji misyjnej Marianhill, którą jej siostra uczyniła swym miejscem pracy i domem. Jutro pojedzie do Durbanu. Z Durbanu poleci do Bombaju, a stamtąd do Melbourne. I to będzie tyle. Nie zobaczymy się więcej, Blanche i ja, myśli, nie w tym życiu. Przyjechała tu na akademicką uroczystość, ale tym, co Blanche chciała jej naprawdę pokazać i co kryło się za zaproszeniem, był szpital. Zdaje sobie z tego sprawę i buntuje się przeciw temu. To nie to, czego by chciała. Nie jest w odpowiednim nastroju. Oglądała już takie rzeczy w telewizji, aż za często, nie może już na to patrzeć: patykowate ręce i nogi, wzdęte brzuchy, wielkie, obojętne oczy konających dzieci, którym nic już nie pomoże. Niech mnie ominie ten kielich!, błaga w duchu. Jestem zbyt stara, by znosić te widoki, zbyt stara i słaba. Po prostu się rozpłaczę. Ale akurat tym razem nie może odmówić, nie teraz, kiedy prosi ją o to rodzona siostra. I kiedy już tam są, okazuje się to nie takie straszne, w każdym razie nie takie, żeby się załamać. Fartuchy pielęgniarek są czyściutkie, wyposażenie szpitala nowe — to rezultat starań siostry Bridget o pozyskanie funduszy — atmosfera miła, wręcz radosna. W salach oprócz pielęgniarek

krzątają się kobiety w narodowych strojach. Elizabeth bierze je za matki lub babcie chorych, dopóki Blanche nie wyjaśnia, że to uzdrawiaczki, tradycyjne ludowe uzdrowicielki. Wtedy przypomina sobie: Marianhill słynie z tego, jest to wielka innowacja wprowadzona przez Blanche, że szpital otwarty jest dla ludzi, a miejscowi lekarze pracują u boku przedstawicieli zachodniej medycyny. Jeśli chodzi o małych pacjentów, to być może Blanche usunęła z widoku najcięższe przypadki, w każdym razie Elizabeth jest zaskoczona, jak wesołe może być nawet umierające dziecko. Jest dokładnie tak, jak Blanche napisała w swojej książce; dzięki miłości, trosce i odpowiednim lekom te niewinne istoty można doprowadzić do samych wrót śmierci bez lęku. Blanche idzie z nią także do kaplicy. Kiedy wchodzą do skromnej budowli z cegły i żelaza, Elizabeth uderza widok rzeźbionego drewnianego krucyfiksu za ołtarzem; wisi na nim umęczony Chrystus, z twarzą jak maska i z koroną cierniową z prawdziwych gałązek akacji; ręce i nogi ma przybite nie gwoździami, ale stalowymi bolcami. Sama postać Jezusa jest prawie naturalnej wielkości, krzyż sięga surowych drewnianych krokwi, cała konstrukcja dominuje nad kaplicą i przytłacza. Jak informuje ją Blanche, Chrystus jest dziełem miejscowego rzeźbiarza; przed laty stacja przygarnęła go, urządzając mu pracownię i płacąc miesięczną pensję. Czy Elizabeth chciałaby go poznać? I to dlatego właśnie ten stary człowiek w kombinezonie, z pożółkłymi zębami, niewładający zbyt pewnie angielszczyzną i przedstawiony jej po prostu jako Joseph otwiera teraz specjalnie dla niej drzwi szopy w odległym kącie stacji. Elizabeth zauważa, że przed drzwiami rośnie gęsta trawa; dawno nikt tędy nie chodził. W środku musi odgarniać pajęczyny. Joseph szuka po omacku wyłącznika, pstryka nim, bez efektu. — Żarówka poszła — mówi, ale nie robi nic, żeby ją wymienić. Jedyne światło pada z otwartych drzwi i ze szpar pomiędzy dachem a ścianami. Elizabeth musi odczekać, aż jej wzrok przyzwyczai się do półmroku. Na środku szopy króluje długi, niezgrabny stół. Piętrzą się na nim rzeźby, część stoi na ziemi oparta o blat. Pod ścianami, na paletach, stosy drewnianych bali, niektóre jeszcze nieokorowane, pełno też dookoła zakurzonych, kartonowych pudeł. — To mój warsztat — mówi Joseph. — Kiedy jestem młody, pracuję tu cały dzień. Ale teraz jestem za stary. Podnosi krucyfiks, nie największy, ale i tak duży: osiemnastocalowy Chrystus wyrzeźbiony jest w ciężkim, czerwonawym drewnie. — Z jakiego to drzewa?— Z sumaka. Sumaka afrykańskiego.— I pan w tym rzeźbi? — Elizabeth odsuwa krzyż na długość ramienia. Podobnie jak na krucyfiksie w kaplicy, twarz udręczonego człowieka jest wystylizowaną, uproszczoną maską wyrzeźbioną w jednym kawałku drewna, oczy jak szparki, usta nabrzmiałe, z opuszczonymi kącikami. Ciało z kolei jest bardzo realistyczne, skopiowane, jak się domyśla Elizabeth, z jakiegoś europejskiego szablonu. Nogi wyprostowane w kolanach, jakby człowiek na krzyżu próbował ulżyć ramionom, opierając ciężar ciała na gwoździu wbitym w stopy. — Ja wyrzeźbiam całego Jezusa. Krzyż czasem mój pomocnik robi go. Moi pomocnicy. — A gdzie są teraz pana pomocnicy? Żaden już tu nie pracuje? — Nie, moi pomocnicy sobie poszli. Za dużo krzyży. Za dużo krzyży na sprzedaż. Elizabeth zagląda do jednego z pudeł. Miniaturowe trzy- lub czterocalowe krucyfiksy, jak ten, który nosi jej siostra, całymi tuzinami, wszystkie z tymi samymi płaskimi twarzami maskami, u wszystkich te same wyprostowane nogi. — Nie rzeźbi pan niczego innego? Zwierząt? Twarzy? Zwykłych ludzi? Joseph krzywi się.— Zwierzęta jest tylko dla turystów — mówi pogardliwie.— A pan nie rzeźbi dla turystów. Pan nie uprawia sztuki dla nich.— Nie, żadnej sztuki dla turystów.— To dlaczego pan rzeźbi? — Dla Jezusa — mówi. — Tak. Dla naszego Zbawiciela. VI — Widziałam kolekcję rzeźb Josepha — mówi. — Trochę obsesyjna, nie uważasz? Tylko jeden

wizerunek, w kółko. Blanche nie odpowiada. Jedzą lunch, lunch, który w normalnych okolicznościach nazwałaby skromnym: pomidor pokrojony w plasterki, parę zwiędłych liści sałaty, jajko na twardo. Ale ona nie ma apetytu. Dziobie widelcem sałatę, zapach jajka przyprawia ją o mdłości. — Jak wygląda ekonomiczna strona tego wszystkiego? — kontynuuje temat. — Ekonomiczna strona sztuki sakralnej w naszych czasach? — Joseph był etatowym pracownikiem Marianhill, rzeźbił i wykonywał różne dorywcze prace. Od półtora roku jest na emeryturze. Ma artretyzm. Musiałaś to zauważyć. — Ale kto kupuje te jego rzeźby? — Mamy dwa punkty sprzedaży w Durbanie, które je od nas biorą. Biorą je też w komis inne misje. Może według zachodnich kryteriów nie są to dzieła sztuki, ale mają walor autentyzmu. Parę lat temu Joseph dostał zamówienie od kościoła w Ixopo. Zarobił kilka tysięcy randów. Mamy jeszcze sporo zamówień na małe krucyfiksy. Szkoły, katolickie szkoły, kupowały je na nagrody. — Na nagrody. Jesteś najlepszy z katechizmu, dostajesz jeden z krucyfiksów Josepha? — Mniej więcej. Czy to coś złego? — Nic. A jednak ma nadprodukcję, prawda? W tej szopie są chyba setki krzyży, identycznych. Dlaczego nie każecie mu robić czegoś jeszcze oprócz krucyfiksów? Jaki wpływ ma na jego, pozwolę sobie użyć tego słowa, d u s z ę, trawienie życia na rzeźbieniu w kółko umęczonego człowieka? Oczywiście wtedy, kiedy nie wykonuje dorywczych prac. Blanche posyła jej swój stalowy uśmiech. — Człowieka, Elizabeth? — mówi. — Umęczonego człowieka? — Człowieka, boga, człowiekaboga, nie rób z tego problemu, Blanche, nie jesteśmy na lekcji teologii. Jak wpływa na utalentowanego człowieka spędzanie życia w tak mało twórczy sposób, jak to robi Joseph? Jego talent jest może ograniczony, może to nie jest artysta w prawdziwym tego słowa znaczeniu, a jednak czy nie byłoby mądrzej zachęcać go, by poszerzył nieco swoje horyzonty? Blanche odkłada nóż i widelec. — No dobrze, stawmy zatem czoło twojej miażdżącej krytyce, dajmy jej odpór. Joseph nie jest artystą, ale może mógłby się nim stać, gdybyśmy, gdybym ja sama zachęciła go przed laty, aby poszerzył swoje horyzonty, odwiedzając galerie lub przynajmniej pracownie innych rzeźbiarzy, i zobaczył, co jeszcze się robi w tej dziedzinie. Zamiast tego Joseph zatrzymał się — lub został zatrzymany — na poziomie rzemiosła. Żył tu, w misji, w całkowitej nieświadomości, rzeźbiąc w nieskończoność to samo, w różnych rozmiarach i w różnym drewnie, aż dopadł go artretyzm i jego twórcze życie się skończyło. Tak więc Josephowi uniemożliwiono, jak to ujęłaś, poszerzenie horyzontów. Odmówiono mu zakosztowania pełniejszego życia, mianowicie życia artysty. Czy tak brzmi twój zarzut?— Mniej więcej. Niekoniecznie życia artysty. Nie jestem aż tak głupia, żeby życzyć mu czegoś takiego — chodzi po prostu o pełniejsze życie. — Jasne. No więc, jeśli taki stawiasz zarzut, odpowiem ci. Joseph spędził trzydzieści lat swego ziemskiego życia, unaoczniając innym, ale zasadniczo sobie, mękę Naszego Zbawiciela. Godzina po godzinie, dzień po dniu, wyobrażał sobie tę mękę i odtwarzał ją możliwie najwierniej, najlepiej jak potrafił, bez różnicowania poszczególnych rzeźb, bez oglądania się na nowe mody, bez użyczania swoim figurom jakichkolwiek cech własnej osobowości. Które z nas, pytam, Jezus przyjmie z większą radością do swego królestwa? Josepha z jego zniszczonymi rękami czy ciebie lub mnie? Elizabeth nie lubi, kiedy jej siostra przybiera patetyczny, kaznodziejski ton. Zdarzyło się to podczas wystąpienia w Johannesburgu, powtarza się teraz. Najbardziej nieznośne cechy charakteru Blanche wychodzą wtedy na wierzch: jest nietolerancyjna, nieustępliwa, agresywna. — Myślę, że Jezus byłby jeszcze bardziej zadowolony mówi najoschlej jak potrafi — gdyby wiedział, że Joseph miał jakiś wybór. Ze nie został nakłoniony do pobożności siłą. — Więc idź. Idź i zapytaj Josepha. Zapytaj go, czy został do czegokolwiek zmuszony. — Blanche robi pauzę. Czy ty naprawdę sądzisz, że Joseph jest marionetką w moich rękach, Elizabeth? Czy myślisz, że on nie zdaje sobie sprawy z tego, jak spędził swoje życie? Idź i porozmawiaj z nim. Posłuchaj, co on ma do powiedzenia. — Pójdę. Ale mam jeszcze jedno pytanie, na które Joseph mi nie odpowie, bo to pytanie do

ciebie. Dlaczego wzór, który ty, a jeśli nie ty, to reprezentowana przez ciebie instytucja, dlaczego więc ten konkretny wzór, który postawiłaś przed Josephem i kazałaś mu kopiować, imitować, musi być taki... nie umiem go nazwać inaczej, taki gotycki? Dlaczego Chrystus konający w męczarniach zamiast Chrystusa żywego? Mężczyzna w rozkwicie, tuż po trzydziestce: co masz przeciw pokazywaniu go żywego, w całym jego żywym pięknie? A skoro już o tym mowa, to co masz przeciwko Grekom? Grecy nigdy nie robili posągów ani malowideł przedstawiających człowieka w skrajnej udręce, zdeformowanego, szpetnego, żeby potem klękać przed takimi wizerunkami i je czcić. Jeśli zastanawiasz się, dlaczego humaniści, z których każesz nam szydzić, poszukiwali czegoś poza obrębem chrześcijaństwa z jego pogardą dla ludzkiego ciała, a zatem i samego człowieka, to powinno cię to naprowadzić na właściwy trop. Powinnaś wiedzieć, nie mogłaś tego zapomnieć, że przedstawianie męki Chrystusa jest manią Kościoła zachodniego. Konstantynopolowi było to całkowicie obce. Kościół wschodni uważał to za nieprzyzwoitość i bardzo słusznie. Naprawdę, Blanche, jest coś w tej całej tradycji ukrzyżowania, co robi na mnie wrażenie czegoś niskiego, wsteczniackiego, średniowiecznego w najgorszym tego słowa znaczeniu — kojarzy mi się z niedomytymi mnichami, niepiśmiennymi księżmi, zahukanymi wieśniakami. Jaki jest sens odtwarzać tu, w Afryce, najpodlejszą, najbardziej ospałą i zacofaną fazę europejskiej historii? — Holbein — mówi Blanche. — Grnewald. Jeśli chcesz zobaczyć ludzkie ciało in extremis, zwróć się do nich. Martwy Jezus. Jezus w grobie. — Nie rozumiem, do czego zmierzasz.— Holbein i Grünewald nie byli artystami katolickiego średniowiecza. Tworzyli w duchu reformacji. — Ja nie prowadzę sporu z historycznym Kościołem katolickim, Blanche. Pytam, co ty, ty osobiście, masz przeciwko pięknu. Dlaczego ludzie nie mogą spojrzeć na dzieło sztuki i powiedzieć: „Oto czym możemy być jako gatunek, oto czym mogę być ja sam", tylko patrzeć i myśleć sobie: „Boże, muszę umrzeć, zjedzą mnie robaki"? — Stąd ci Grecy, chcesz powiedzieć. Apollo Belwederski. Wenus z Milo. — Tak, stąd Grecy. Stąd moje pytanie: Co właściwie robisz, importując w imię Boga do Afryki, do kraju Zulusów, tę kompletnie im obcą, gotycką, obsesyjną fascynację brzydotą i śmiertelnością ludzkiego ciała? Skoro już musisz sprowadzać do Afryki coś z Europy, to czy nie lepiej importować Greków?— Czy myślisz, Elizabeth, że Grecy są całkiem nieznani Zulusom? Powtarzam: jeśli nie chcesz słuchać mnie, bądź przynajmniej na tyle przyzwoita, żeby posłuchać samego Josepha. Czy myślisz, że Joseph rzeźbi cierpiącego Jezusa dlatego, że nic więcej nie umie? Ze gdybyś wzięła go do Luwru, otworzyłyby mu się oczy i zacząłby rzeźbić dla swoich ziomków nagie, wdzięczące się kobiety i mężczyzn napinających mięśnie? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że kiedy Europejczycy, i to wykształceni Europejczycy, Anglicy po prywatnych szkołach, zetknęli się po raz pierwszy z Zulusami, wydawało im się, że odkrywają po raz drugi Greków? Mówili to wprost. Wyciągnęli szkicowniki i na ich rysunkach zuluscy wojownicy z włóczniami, pałkami i tarczami wyglądają dokładnie tak samo, jeśli chodzi o postawę, proporcje ciała, jak Hektor i Achilles z dziewiętnastowiecznych ilustracji do Iliady, tyle że są ciemnoskórzy. Proporcjonalne członki, skąpe stroje, dumna postawa, wytworne maniery, męstwo — wszystko tu było! Sparta w Afryce: oto co w swym przekonaniu odkryli. Przez całe dziesięciolecia ci sami absolwenci prywatnych szkół, ze swą romantyczną wizją greckiego antyku, administrowali krainą Zulusów w imieniu Korony. Chcieli, żeby kraj Zulusów był Spartą. Chcieli, żeby Zulusi byli Grekami. A więc dla Josepha, jego ojca i dziada Grecy nie są w ogóle jakimś dalekim, obcym plemieniem. Nowi władcy zaproponowali im Greków jako wzorzec, jako typ ludzi, jakimi powinni i mogą być. Zaproponowano im ten wzorzec i oni go odrzucili. Zamiast tego rozejrzeli się po innych rejonach śródziemnomorskiego świata. Postanowili zostać chrześcijanami, wyznawcami żywego Chrystusa. Joseph wybrał Jezusa na swego modela. Porozmawiaj z nim. Powie ci to sam. — Nie znam za dobrze tych odgałęzień historii, Blanche — Brytyjczycy i Zulusi. Nie mogę z tobą dyskutować. Tak się stało nie tylko w Natalu. To samo stało się w Australii. I w całym skolonizowanym świecie, tyle że nie w tak zgrabnej formie. Młodzi ludzie z Oksfordu, Cambridge i St. Cyr zaproponowali swym barbarzyńskim poddanym fałszywe ideały. „Wyrzućcie swoich bożków

powiedzieli. — Możecie być sami jak bogowie. Spójrzcie na Greków". I rzeczywiście, kto potrafił odróżnić bogów od ludzi w Grecji, w romantycznej Grecji z wyobrażeń tych młodych ludzi, spadkobierców humanistów? „Chodźcie do naszych szkół, powiedzieli, a my was wszystkiego nauczymy. Zrobimy z was wyznawców rozumu i nauk, które z niego płyną; zapanujecie nad przyrodą. Dzięki nam zwalczycie choroby i wszelkie słabości ciała. Będziecie żyć wiecznie". — No cóż, Zulusi byli mądrzejsi. — Blanche wskazuje gestem ręki na okno, za którym zabudowania szpitala prażą się w słońcu, na piaszczystą drogę wijącą się wśród nagich wzgórz. — To jest rzeczywistość, rzeczywistość Natalu, rzeczywistość Afryki. Dzisiejsza i przyszła, jak daleko potrafimy sięgnąć myślą. I to dlatego Afrykanie przychodzą do kościoła, by uklęknąć przed Jezusem na krzyżu, przede wszystkim kobiety, które muszą zmagać się na co dzień z tą rzeczywistością. Bo oni cierpią i On cierpi z nimi. — A nie dlatego, że obiecuje im inne, lepsze życie po śmierci? Blanche potrząsa głową. — Nie. Nie obiecuję ludziom, którzy przychodzą do Marianhill, niczego prócz tego, że pomożemy im dźwigać ich krzyż. VII Jest niedziela, wpół do dziewiątej rano, ale słońce już pali wściekle. W południe przyjedzie samochód, żeby zawieźć Elizabeth do Durbanu, skąd odleci do kraju. Dwie bosonogie dziewczyny w kolorowych sukienkach biegną w stronę dzwonu i zaczynają ciągnąć za sznur. Dzwon na stelażu bije spazmatycznie. — Idziesz? — pyta Blanche.— Tak, pójdę. Czy mam nakryć głowę?— Chodź tak, jak jesteś. Tu nie obowiązują formalności. Ale ostrzegam: będzie ekipa z telewizji.— Z telewizji?— Ze Szwecji. Robią film o AIDS w Kwazulu.— A ksiądz? Czy ksiądz wie, że msza będzie filmowana? Nawiasem mówiąc, kto jest księdzem?— Mszę będzie odprawiał ojciec Msimungu z Dalehill. Nie ma nic przeciwko filmowaniu. Ojciec Msimungu przyjeżdża całkiem eleganckim golfem; jest młody, chudy, w okularach. Idzie do szpitalnej apteki, żeby się przebrać, potem dołącza do Blanche i kilku innych sióstr stojących najbliżej ołtarza. Światła telewizji już są rozstawione i wypróbowane. W ich bezlitosnym blasku nie można nie zobaczyć, jak stare są wszystkie siostry. Siostry marianki, plemię wymierające ze względu na brak powołań. W kaplicy, która ma blaszany dach, jest potwornie gorąco; Elizabeth nie wyobraża sobie, jak Blanche wytrzymuje w swoim ciężkim stroju. Msza celebrowana jest w języku zulu, choć od czasu do czasu Elizabeth wyłapuje jakieś słówko angielskie. Wszystko zaczyna się dość spokojnie, ale zanim dojdzie do pierwszej kolekty, już narasta gwar wśród wiernych. Wygłaszając kazanie, Msimungu musi podnieść głos, żeby było go słychać. Mówi barytonem, zaskakującym u tak młodego człowieka. Ten głos zdaje się z niego wydobywać bez najmniejszego wysiłku. Msimungu odwraca się, klęka przed ołtarzem. Zapada cisza. Nad nim głowa umęczonego Chrystusa w cierniowej koronie. Kapłan odwraca się i podnosi do góry hostię. Rozlega się zbiorowy okrzyk radości. Zaczyna się rytmiczny tupot, od którego aż wibruje drewniana podłoga. Elizabeth czuje, że zaczyna się, chwiać. Powietrze jest aż gęste od zapachu potu. Chwyta Blanche za ramię. — Muszę wyjść! — szepcze. Blanche rzuca jej taksujące spojrzenie. — Jeszcze chwilę — odpowiada szeptem i odwraca się. Elizabeth bierze głęboki oddech, próbując się orzeźwić, ale to nie pomaga. Fala zimna zdaje się wzbierać, pełznąć od stóp w górę. Dochodzi do twarzy, skóra na głowie cierpnie i Elizabeth mdleje. Budzi się w jakimś pustym pokoju, którego nie rozpoznaje. Leży na wznak, obok jest Blanche i jakaś młoda kobieta w białym fartuchu. — Tak mi przykro — mamrocze, usiłując się podnieść. — Zemdlałam? Młoda kobieta kładzie jej uspokajająco rękę na ramieniu.

— Nic się nie stało — mówi. — Ale musi pani wypocząć. Patrzy na Blanche. — Tak mi przykro — powtarza. — Za dużo kontynentów. Blanche patrzy nierozumiejącym wzrokiem.— Za dużo kontynentów — powtarza Elizabeth. — Zbyt duże obciążenie. — Własny głos wydaje się jej jakiś wątły, odległy. — Nie odżywiałam się właściwie. Chyba to jest przyczyna. Ale czy to jest rzeczywiście wyjaśnienie? Czy dwudniowe zaburzenia żołądkowe mogą spowodować omdlenie? Blanche powinna wiedzieć. Blanche musi mieć doświadczenie w poszczeniu i omdlewaniu. Sama Elizabeth podejrzewa, że jej niedyspozycja nie jest czysto fizyczna. Gdyby miała takie skłonności, przyjmowałaby spokojnie te nowe doznania na nowym kontynencie, coś by z nich rozumiała. Ale ona nie ma takich skłonności. Właśnie to mówi jej ciało, w swoim specyficznym języku. Zbyt to wszystko obce i zbyt tego wiele, skarży się: chcę wracać na swoje śmieci, do życia, które znam. Wycofanie — oto co jej dolega. Omdlenie jest symptomem wycofania. Kogoś jej to przypomina. Kogo? Tę bladą młodą Angielkę z Drogi do Indii, tę, która nie wytrzymuje, która ulega panice i kompromituje wszystkich dookoła. Która nie może znieść intensywności żaru. VIII Kierowca czeka. Elizabeth jest spakowana i gotowa, trochę jeszcze niewyraźna, niepewnie trzyma się na nogach. — Do widzenia — mówi do Blanche. — Do widzenia, siostro Blanche. Teraz rozumiem, co miałaś na myśli. To nie jest katedra Świętego Patryka w niedzielny poranek. Mam nadzieję, że mnie nie sfilmowali, kiedy fiknęłam. Blanche uśmiecha się. — Jeśli nawet, to poproszę ich, żeby to wycięli. Następuje pauza, obie milkną na chwilę. Może teraz powie, dlaczego mnie tu ściągnęła, myśli Elizabeth.— Elizabeth — zaczyna Blanche (czyżby w jej tonie było coś nowego, jakaś łagodniejsza nuta, czy tylko tak się wydaje?) — pamiętaj, że to ich ewangelia, ich Chrystus. To jest to, co z nim zrobili, oni, zwyczajni ludzie. Co oni zrobili z niego i co on pozwolił im zrobić z siebie. Z miłości. I nie tylko w Afryce. Takie same sceny zobaczysz w Brazylii, na Filipinach, nawet w Rosji. Zwykli ludzie nie chcą Greków. Oni nie chcą czystych form. Nie chcą marmurowych posągów. Chcą kogoś, kto cierpi jak oni. Jak oni i dla nich. Jezus. Grecy. Nie tego oczekiwała, nie tego chciała, nie w tej ostatniej minucie, kiedy się żegnają, być może na zawsze. Jest jakiś zaciekły upór w Blanche. Aż do śmierci. Powinna była sobie to uświadomić wcześniej. Siostry nigdy się nie rozstają. W odróżnieniu od mężczyzn, którzy wyrzekają się wszystkiego zbyt łatwo. Zamknięta do końca w uścisku Blanche. — A zatem, blady Galilejczyku, zwyciężyłeś — mówi, nie próbując nawet ukryć goryczy w głosie. — Czy to właśnie chciałaś ode mnie usłyszeć, Blanche? — Mniej więcej. Postawiłaś na przegranego, moja droga. Gdybyś postawiła swoje pieniądze na innego Greka, miałabyś jeszcze szansę. Na Orfeusza zamiast na Apolla. Na kogoś ekstatycznego zamiast na racjonalnego. Na kogoś, kto zmienia kształt i kolor stosownie do otoczenia. Kogoś, kto może umrzeć, ale wróci. Na kameleona. Feniksa. Kogoś, kto robi wrażenie na kobietach. Bo to kobiety stoją twardo na ziemi. Na kogoś, kto przebywa wśród ludzi, kogo mogą dotknąć — włożyć rękę do rany w boku, pomacać ją, poczuć zapach krwi. Ale nie zrobiłaś tego i przegrałaś. Postawiłaś nie na tych Greków, Elizabeth. IX Minął miesiąc. Elizabeth jest w domu, żyje na powrót swoim życiem, afrykańską wyprawę ma za sobą. Spotkania z Blanche jeszcze nie przemyślała, choć wspomnienie bynajmniej nie siostrzanego rozstania nie daje jej spokoju. „Jest coś, co chciałabym ci opowiedzieć", pisze. „O matce". Pisze do siebie, to znaczy do tego kogoś, kto jest z nią w pokoju, kiedy jest sama, ale wie, że nie znajdzie słów, jeśli nie będzie o tym myśleć jako o liście do Blanche. Podczas pierwszego roku pobytu w Oakgrove matka zaprzyjaźniła się z mężczyzną, nazwiskiem Phillips, który również tam mieszkał. Wspomniałam ci o nim, ale pewnie tego nie pamiętasz. Phillips miał samochód; chodzili razem do teatru, na koncerty, byli tak zwaną kulturalną

parą. Matka nazywała go od początku znajomości aż do końca „panem Phillipsem" i była to dla mnie wskazówka, żeby nie wyobrażać sobie za dużo. Potem pan Phillips podupadł poważnie na zdrowiu i to był koniec ich prowadzania się za rączki. Kiedy go poznałam, pan P. był jeszcze całkiem rześkim jegomościem, z fajką, w blezerze, z apaszką i wąsikiem à la David Niven. Był prawnikiem, całkiem nieźle prosperującym. Dbał o swoją powierzchowność, miał liczne zainteresowania, sporo czytał; był jeszcze wciąż pełen życia, jak mówiła matka. Jednym z jego koników było malowanie akwarelkami. Widziałam parę jego prac. Postacie ludzkie były drewniane, ale czuł pejzaż, zarośla, uważałam, że to mu wychodziło. Miał wyczucie światła i tego, jak się ono zmienia w perspektywie. Namalował portret mamy w niebieskiej sukni z organdyny, z powiewającym jedwabnym szalem. Niezbyt udany, ale zatrzymałam go, mam go gdzieś jeszcze. Ja też mu pozowałam. Po operacji był przykuty do swojego pokoju, a w każdym razie nie chciał wychodzić. Moje pozowanie było pomysłem matki. „Zobaczymy, czy potrafisz go trochę rozruszać — powiedziała. — Ja nie potrafię. Siedzi całymi dniami sam i duma". Pan Phillips stronił od ludzi, bo przeszedł operację wycięcia krtani. Miał otwór, przez który powinien był mówić dzięki protezie. Ale wstydził się tej szpetnej dziury, otwartej rany w gardle, i usunął się z widoku publicznego. I tak nie mógł mówić, w każdym razie nie tak, żeby można go było zrozumieć — nie zadał sobie trudu, by nauczyć się poprawnie oddychać. W najlepszym razie mógł wydobyć z siebie jakiś skrzek. Musiało to być głęboko upokarzające dla takiego amatora kobiet. Porozumiewając się za pomocą karteczek, ustaliliśmy, że odbędziemy cykl sobotnich popołudniowych sesji pozowania. Ręka już mu nieco drżała, mógł malować tylko godzinę, rak atakował go na wielu frontach naraz. Miał jedną z najlepszych garsonier w Oakgrove, na parterze, z oszklonymi drzwiami wychodzącymi na ogród. Pozując do portretu, siedziałam przy tych drzwiach na rzeźbionym krześle z twardym oparciem, owinięta szalem, który kupiłam w Dżakarcie, ręcznie malowanym, koloru ochry i kasztanów. Nie wiem, czy było mi w nim dobrze, ale pomyślałam, że jemu jako malarzowi spodobają się te kolory i będzie się mógł nimi pobawić. Pewnej pięknej i upalnej soboty — cierpliwości, już zmierzam do sedna — kiedy gołębie gruchały na drzewach, odłożył pędzel, potrząsnął głową i wyskrzeczał coś, czego nie zrozumiałam. „Nie dosłyszałam, Aidan", powiedziałam. „Nie wychodzi mi", powtórzył. A potem napisał coś w swoim bloczku i podał mi. „Wolałbym cię malować nago", napisał. A pod spodem: „Byłbym zachwycony". Musiało go to wyznanie trochę kosztować. Tryb przypuszczający. Ale co on właściwie miał na myśli? Może chciał powiedzieć: „Byłoby cudownie malować cię nago, gdybyś była młoda", ale nie sądzę, żeby taki był sens tego zdania. „Z przyjemnością namalowałbym cię nago, gdybym był jeszcze mężczyzną" — to wydawało mi się bardziej prawdopodobne. Kiedy pokazywał mi karteczkę, wargi mu drżały. Wiem, że nie powinno się przywiązywać zbyt wielkiego znaczenia do drżących warg i łzawiących oczu starych ludzi, ale mimo wszystko... Uśmiechnęłam się krzepiąco i przybrałam znów poprzednią pozę, on zaś stanął przy sztalugach i wszystko wróciło do poprzedniego stanu, tyle tylko że, jak spostrzegłam, on już nie malował, tylko stał z pędzlem schnącym w dłoni. Pomyślałam więc — tu w końcu dochodzę do puenty — „Co do diabła", rozluźniłam szal, zsunęłam go z ramion, zdjęłam stanik, powiesiłam go na oparciu krzesła i powiedziałam: „No, a co powiesz na to, Aidan?". Maluję swoim penisem — czy to nie Renoir tak powiedział, Renoir, ten od pulchnych kobietek o śmietankowej karnacji? Avec ma verge, rzeczownik rodzaju żeńskiego. No dobrze, pomyślałam sobie, zobaczmy, czy uda nam się obudzić verge pana Phillipsa z głębokiego snu. I odwróciłam się znów profilem, a gołębie dalej gruchały na drzewach, jakby się nic nie stało. Czy to podziałało, czy ten spektakl ze mną półnagą w roli głównej coś w nim na nowo rozniecił, nie potrafię powiedzieć. Ale poczułam ciężar jego spojrzenia na mnie, na moich piersiach, i szczerze mówiąc, było to przyjemne. Miałam wtedy czterdzieści lat, dwoje dzieci, moje

piersi nie były już piersiami młodej kobiety, ale mimo to wyglądały nieźle, tak myślałam wtedy i myślę nadal, wyglądały nieźle w tym miejscu starczego uwiądu i umierania. Były błogosławieństwem. Potem, po chwili, kiedy cienie w ogrodzie wydłużyły się i zrobiło się chłodniej, znów zamieniłam się w kobietę przyzwoitą. „Do widzenia, Aidan, niech cię Bóg błogosławi", powiedziałam, a on napisał w swoim bloczku „Dziękuję" i na tym się skończyło. Nie sądzę, żeby się spodziewał, że wrócę w następną sobotę, i rzeczywiście nie wróciłam. Czy skończył obraz beze mnie, nie wiem. Może go zniszczył. Na pewno nie pokazał go matce. Dlaczego opowiadam ci tę historię, Blanche? Bo łączę ją z naszą rozmową w Marianhill o Zulusach i Grekach, i o prawdziwej naturze humanistyki. Nie zamierzam poprzestać na tym, co zostało powiedziane, nie chcę ustępować pola. Ten epizod, o którym ci opowiadam, to, co rozegrało się w salonie pana Phillipsa, choć tak błahy sam w sobie, nie dawał mi spokoju przez lata; dopiero teraz, po powrocie z Afryki, mogę go sobie, jak sądzę, wytłumaczyć. Oczywiście w moim postępku był element triumfu, element fanfaronady, z czego nie jestem bynajmniej dumna: zdrowa, pełna życia kobieta, która prowokuje gasnącego mężczyznę, pokazuje mu swoje ciało, trzymając go jednocześnie na dystans. Podpucha — czy pamiętasz to z dawnych czasów? Ale dostrzegam w swoim geście coś więcej. To było zupełnie nie w moim stylu. Skąd mi w ogóle przyszło do głowy? — zastanawiałam się. Skąd się wzięła ta poza, to spokojne zapatrzenie w dal, kiedy suknia opadła wokół talii jak obłok, a moje boskie ciało zostało wystawione na widok? O d G r e k ó w, jak sobie teraz uświadamiam, Blanche, od Greków i z tego, co wzięły od nich całe pokolenia malarzy renesansu. Kiedy tak tam siedziałam, nie byłam sobą, a raczej nie całkiem sobą. Przez moją osobę manifestowała się bogini, Afrodyta, Hera, może nawet Artemida. Byłam kimś z grona nieśmiertelnych. Nie koniec na tym. Użyłam przed chwilą słowa „błogosławieństwo". Bo to wszystko, co się działo, obracało się wokół moich piersi, byłam tego pewna, wokół piersi i mleka. Bez względu na to, co robiły te antyczne greckie boginie, nie występowała u nich laktacja, wydzielanie, podczas gdy ja, mówiąc obrazowo, wydzielałam pewne fluidy. Wypełniały one pokój pana Phillipsa, czułam to i mogę się założyć, że on czuł to także i to jeszcze długo po moim wyjściu. Grecy niczym nie emanują. Tą, która emanuje, jest Maria z Nazaretu. Nie nieśmiała dziewica z czasu Zwiastowania, ale matka, którą widzimy u Correggia, ta, która delikatnie unosi swą sutkę czubkami palców, tak, by ułatwić dzieciątku ssanie. Która, bezpieczna w swej cnocie, śmiało obnaża się na oczach malarza, a zatem i naszych. Wyobraź sobie, Blanche, tę scenę w pracowni Correggia. Malarz pokazuje pędzlem: „Podnieś w ten sposób. Nie, nie całą dłonią, tylko dwoma palcami". Idzie przez pracownię, pokazuje jej. „O tak". I kobieta jest mu posłuszna, robi ze swym ciałem to, co on każe. Inni mężczyźni przyglądają się przez cały czas ukryci w cieniu: uczniowie, koledzy malarze, goście. Kto wie, kim była jego modelka tego dnia: kobietą z ulicy? Atmosfera w pracowni naelektryzowana, ale od czego? Od erotycznej energii? Czy penisy tych wszystkich mężczyzn, ich verges, świerzbią? Bez wątpienia. Jest jednak w powietrzu coś jeszcze. Cześć boska. Pędzel nieruchomieje, kiedy oni oddają cześć tajemnicy, która im się objawia: przez ciało tej kobiety, przez życie, płynące strumieniem. Czy kraina Zulu ma coś, co może dorównać tej chwili, Blanche? Wątpię. Nie ma tam tej oszałamiającej mieszanki ekstazy i wrażeń estetycznych. Coś takiego zdarza się tylko raz w historii ludzkości, jak we włoskim renesansie, kiedy do odwiecznych chrześcijańskich wizji i obrzędów wdarły się sny humanistów o antycznej Grecji. W całej naszej rozmowie o humanizmie i humanistyce występowało słowo, które obie starałyśmy się omijać: człowieczeństwo. Kiedy Maria, błogosławiona między niewiastami, uśmiecha się swym nieobecnym anielskim uśmiechem i podtyka nam przed oczy swą rozkoszną różową sutkę, kiedy ja, naśladując ją, obnażam pierś przed starym panem Phillipsem, uczestniczymy w akcie charakterystycznym dla człowieczeństwa. Niedostępnym zwierzętom, które

nie mogą się rozebrać, bo się nie ubierają. Nic nie skłania nas do tego, by się obnażać, ani Marii, ani mnie. Niemniej jednak robimy to, bo nasze ludzkie serca wzbierają uczuciem: zrzucamy szaty, odkrywamy się, odkrywamy to błogosławieństwo życia i piękna, którym zostałyśmy obdarzone. Piękno. Oczywiście, mieszkając w krainie Zulusów, gdzie występuje taka mnogość nieubranych ciał, na które można patrzeć, musisz się zgodzić, Blanche, że nie ma nic po ludzku piękniejszego niż pierś kobiety. Nie ma nic po ludzku piękniejszego, nic bardziej tajemniczego niż to pragnienie mężczyzn, by pieścić nieustannie, pędzlem, dłutem lub ręką te dziwnie ukształtowane tłuste worki i nic bardziej po ludzku milszego niż nasze współuczestnictwo (mam tu na myśli współuczestnictwo kobiet) w ich obsesji. Humanistyka uczy nas człowieczeństwa. Po wielowiekowej chrześcijańskiej nocy humanistyka przywróciła nam piękno, nasze ludzkie piękno. To było to, o czym zapomniałaś powiedzieć. To jest to, czego uczą nas Grecy, Blanche, właściwi Grecy. Pomyśl o tym. Twoja siostra Elizabeth Tak właśnie pisze. Nie pisze natomiast i nie zamierza pisać o tym, jak się rozwinęła historia pana Phillipsa i ich popołudniowych sobotnich sesji. Bo historia nie kończy się, jak napisała, tym, że przyzwoicie się ubrała, pan Phillips podziękował jej na karteczce i wyszła z jego mieszkania. Nie, wszystko znajduje swą kontynuację miesiąc później, kiedy matka napomyka, że pan Phillips był w szpitalu na kolejnej dawce napromieniowania i wrócił w bardzo kiepskim stanie, przygnębiony i załamany. Może by się z nim zobaczyła, spróbowała go trochę pocieszyć? Puka do jego drzwi, odczekuje chwilę, wchodzi. Oznaki nie mogą mylić. To już nie rześki starszy pan, tylko po prostu stary człowiek, który czeka aż po niego przyjadą. Leży na wznak z rozrzuconymi rękami i z rozłożonymi, bezwładnymi rękami, rękami, które w ciągu miesiąca zsiniały i pokryły się guzami; trudno uwierzyć, że kiedykolwiek mogły utrzymać pędzel. Nie śpi, tylko leży, czeka. Wsłuchuje się też, bez wątpienia, w wewnętrzne odgłosy, odgłosy bólu. (Nie zapomnijmy o tym, Blanche, myśli sobie: nie zapomnijmy o bólu. Groza śmierci to za mało: do tego wszystkiego ból, crescendo. Cóż może być bardziej wymyślnie, bardziej szatańsko okrutne jako sposób zakończenia naszej wizyty w tym świecie?) Staje przy łóżku starego człowieka, ujmuje go za rękę. Choć nie ma nic przyjemnego w zamykaniu tej zimnej, zsiniałej dłoni we własnej, robi to. Nie ma zresztą nic przyjemnego w żadnej czynności. Trzyma go za rękę, ściska ją i mówi: „Aidan!", najserdeczniej jak potrafi, i patrzy, jak w jego oczach wzbierają łzy, łzy starców, które nie są zbyt istotne, bo płyną zbyt łatwo. Nie ma nic więcej do powiedzenia i on też z pewnością nie ma nic do powiedzenia przez swoją dziurę w gardle, przykrytą teraz dla przyzwoitości gazą. Elizabeth stoi i głaszcze jego rękę do chwili, gdy pojawia się pielęgniarka, tocząc przed sobą stolik na kółkach z herbatą i tabletkami. Pomaga mu usiąść, żeby się napił z pojnika z rurką, jak dwulatek upokorzeniom nie ma końca. W kolejną sobotę odwiedza go znów, a po tygodniu jeszcze raz; staje się to nową rutyną. Trzyma go za rękę i próbuje go pocieszyć, odnotowując jednocześnie chłodnym okiem etapy jego upadku. Podczas tych odwiedzin obywają się prawie bez słów Ale nadchodzi wreszcie sobota, kiedy pan Philips, trochę bardziej ożywiony niż zwykle, trochę bardziej dziarski, podsuwa jej swój bloczek i Elizabeth czyta słowa, które próbował wyartykułować już wcześniej: „Masz piękny biust. Nigdy nie zapomnę. Dziękuję ci za wszystko, moja miła Elizabeth". Oddaje mu bloczek. Cóż tu można powiedzieć? Porzuć to, coś zdążył ukochać. Brutalnie, z zaskakującą jak na żywy szkielet siłą, Phillips wydziera kartkę z bloczka, mnie ją, wrzuca do kosza i podnosi palec do ust, jak gdyby chciał powiedzieć: „To nasza tajemnica". Co do diabła, myśli znów Elizabeth. Wraca do drzwi i przekręca zatrzask. W małej wnęce, w której wiszą jego ubrania, zdejmuje sukienkę i stanik. Podchodzi z powrotem do łóżka, siada na krawędzi, gdzie on może ją dobrze widzieć, i przybiera pozę, w jakiej ją malował. Uczta, myśli, niech to będzie uczta dla staruszka, rozjaśnijmy mu ten sobotni dzień. Nachodzą ją jeszcze inne myśli, kiedy tak siedzi na brzegu łóżka pana Phillipsa w to chłodne popołudnie (już dawno po lecie, jest jesień, późna jesień), tak chłodne, że po pewnym

czasie zaczyna nawet lekko drżeć. Porozumienie dorosłych — to jedna z tych jej myśli. To, co zgodnie wykręcą dorośli za zamkniętymi drzwiami, jest wyłącznie ich sprawą. Byłoby to kolejne dobre miejsce, by zakończyć tę historię. Bez względu na to, jaki jest prawdziwy charakter tej tak zwanej uczty zmysłów, nie należy jej powtarzać. Następnej soboty, jeśli będzie jeszcze żył, jeśli ona będzie jeszcze żyła, przyjdzie i znów potrzyma go za rękę, ale musi to być ostatnia sesja pozowania, ostatnie ofiarowanie widoku piersi, ostatni akt błogosławieństwa. Potem piersi muszą zostać zakryte, może już nieodwołalnie. Tak więc można by zakończyć w tym miejscu, na tej pozie, jaką przybrała według własnej oceny na dobre dwadzieścia minut, pomimo dreszczy. Historia, swoisty recital, mogłaby się zakończyć tutaj i pozostać epizodem tak przyzwoitym, że można by było włożyć jego opis do koperty i wysłać Blanche, nie niwecząc tego, co pragnęła powiedzieć o Grekach. Ale w rzeczywistości trwa to nieco dłużej, o pięć, może dziesięć minut, i to jest ta część, o której nie może napisać Blanche. Wszystko trwa dostatecznie długo dla niej, kobiety, by położyć niby przypadkowo rękę na kołdrze i zacząć głaskać niezwykle delikatnie miejsce, gdzie powinien być penis, gdyby był żywy i pobudzony, a potem wobec braku reakcji, odkryć kołdrę i rozwiązać tasiemkę od piżamy pana Phillipsa, staroświeckiej flanelowej piżamy, jakiej nie widziała od lat — nigdy by nie pomyślała, że można jeszcze coś takiego dostać w sklepie. Rozchyla ją z przodu i składa pocałunek na całkowicie zwiotczałym ptaku, bierze go do ust i miętosi wargami, aż członek porusza się lekko, ożywiony. Po raz pierwszy widzi siwiejące włosy łonowe. To głupie z jej strony, że nie uświadamiała sobie, iż coś takiego się z nimi dzieje. Z nią będzie tak samo w odpowiednim czasie. Zapach też nie jest przyjemny, woń niedomytych genitaliów starego mężczyzny. To raczej dalekie od ideału, myśli; wycofuje się, przykrywa starego pana Phillipsa, obdarzając go uśmiechem i głaszcząc po ręce. Ideałem byłoby przysłać mu młodą ślicznotkę, żeby mu to zrobiła, filie de joie z pulchnym, młodym biustem, o jakim marzą starzy mężczyźni. Co do płacenia nie miałaby skrupułów. Mogłaby to nazwać urodzinowym prezentem, gdyby dziewczyna chciała wyjaśnień i gdyby określenie „pożegnalny prezent" było zbyt szokujące. Ale też, kiedy przekroczy się pewien wiek, nic nie jest już idealne. Pan Phillips powinien był się już z tym oswoić. Tylko bogowie, „nieludzcy" bogowie, są wiecznie młodzi. Bogowie i Grecy. A gdyby Grecy zobaczyli ją, Elizabeth, nachyloną z dyndającymi piersiami nad tym starym worem kości i obrabiającą ustami niemal obumarły organ reprodukcyjny, jakim słowem określiliby taki spektakl? Na pewno nie eros — to byłoby zbyt groteskowe. Agape? Też chyba nie. Czy to oznacza, że Grecy nie mieli słowa na określenie czegoś takiego? Czy trzeba było czekać na chrześcijan, żeby przynieśli z sobą właściwe słowo: caritas? Bo to właśnie jest właściwym słowem, dochodzi w końcu do wniosku. Wie to stąd, że coś wzbiera w jej sercu, wie, wyczuwając tę absolutną, przepastną różnicę pomiędzy tym, co czuje w swoim sercu, a tym, co zobaczyłaby pielęgniarka, gdyby wskutek jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności otworzyła drzwi swoim kluczem i wparadowała do pokoju. Nie to jednak zaprząta ją przede wszystkim — to, co pomyślałaby o tym pielęgniarka, co pomyśleliby o tym Grecy, co pomyślałaby mieszkająca piętro wyżej matka. Najważniejsze, co pomyśli o tym ona sama, wracając samochodem do domu albo kiedy obudzi się jutro rano czy za rok. Co pomyśli o epizodach takich jak ten, nieprzewidzianych, niezaplanowanych, nietypowych dla niej? Czy są one po prostu dziurami, dziurami w sercu, w które człowiek wchodzi i spada, spada w nieskończoność? Blanche, droga Blanche, myśli, dlaczego jest ta bariera między nami? Dlaczego nie możemy mówić do siebie wprost i otwarcie, jak powinni mówić ludzie, którzy lada chwila odejdą. Matka nie żyje, stary pan Phillips został spalony na popiół i rozsypany na wietrze, ze świata, w którym dorastałyśmy, dziś żyjemy już tylko my — ty i ja. Siostro z mojej młodości, nie umieraj na obczyźnie, pozostawiając mnie bez odpowiedzi! 6. Problem zła Zaproszono ją, żeby wystąpiła na konferencji w Amsterdamie, konferencji poświęconej odwiecznemu zagadnieniu zła: dlaczego na świecie jest zło i czy można temu jakoś zaradzić.

Może się z grubsza domyślić, dlaczego organizatorzy zaprosili właśnie ją: było to następstwem jej zeszłorocznego wystąpienia w amerykańskim college'u, wystąpienia, za które zaatakowano ją na łamach miesięcznika „Commentary" (oskarżano ją o bagatelizowanie Holokaustu). Bronili jej zaś ludzie, których poparcie było dla niej przeważnie kłopotliwe: utajeni antysemici i sentymentalni obrońcy zwierząt. Mówiła przy tamtej okazji o tym, co postrzegała i wciąż postrzega jako zniewolenie całej zwierzęcej populacji. Niewolnik: istota, której życie i śmierć są w rękach innych. Czymże innym jest bydło, owce, drób? Nikt nie wymyśliłby obozów śmierci, gdyby wcześniej nie istniały ubojnie na przemysłową skalę. Powiedziała to i jeszcze więcej: wydawało jej się to oczywistością, czymś, co mówi się bez chwili zastanowienia. Ale posunęła się o jeden krok dalej, o jeden krok za daleko. Masakra bezbronnych powtarza się wokół nas bezustannie, dzień po dniu, powiedziała, trwa rzeź nieróżniąca się skalą, stopniem grozy czy sensem moralnym od tego, co nazywamy „właściwym" Holokaustem, ale wolimy tego nie dostrzegać. Podobny sens moralny: ta właśnie uwaga wywołała tak gwałtowny sprzeciw. Protestowali studenci z Hillel Centre. Zażądali, aby Appleton College jako instytucja odciął się od jej wypowiedzi. A właściwie to uczelnia powinna pójść dalej i przeprosić za to, że udzieliła jej trybuny do głoszenia takich poglądów. W kraju gazety ochoczo podjęły temat. Dziennik „Age" zamieścił notkę opatrzoną nagłówkiem LAUREATKA NAGRODY LITERACKIEJ OSKARZONA O ANTYSEMITYZM i przedrukował rzekomo obraźliwe akapity z jej wystąpienia, robiąc przy okazji masę błędów interpunkcyjnych. Telefon dzwonił od rana do nocy; dzwonili głównie dziennikarze, ale także jacyś nieznajomi, w tym anonimowa kobieta, która wrzasnęła do słuchawki: „Ty faszystowska suko!". Po tym incydencie przestała odbierać telefony. Nagle znalazła się pod ostrzałem. Była to afera, którą mogła przewidzieć i której powinna była uniknąć. A zatem co znów robi na mównicy? Gdyby miała odrobinę rozsądku, trzymałaby się z daleka od świateł reflektorów. Jest stara, czuje się wciąż zmęczona, straciła całe dawne upodobanie do sporów, a zresztą jaka była nadzieja, że problem zła — o ile „problem" jest tu właściwym słowem, słowem dostatecznie pojemnym, by to zło pomieścić — zostanie rozwiązany dzięki gadaniu? Ale wtedy, gdy nadeszło zaproszenie, pozostawała pod złowieszczym urokiem książki, którą właśnie czytała. Powieść traktowała o deprawacji najgorszego rodzaju i jej lektura wessała ją, wprawiając w nastrój bezdennego przygnębienia. Miała ochotę krzyczeć, Bóg jeden wie, do kogo: Dlaczego mi to robisz? I tego samego dnia przyszło zaproszenie. Czy Elizabeth Costello, ceniona pisarka, zaszczyci swą obecnością sympozjum teologów i filozofów i wypowie się na ogólny temat: „Milczenie, współudział i wina"? Autorem książki był Paul West, Anglik, ale z tych, którzy wyzwolili się od miałkich tematów poruszanych zwykle w angielskiej powieści. Powieść opowiadała o Hitlerze i jego niedoszłych zabójcach i Elizabeth czytało się ją dobrze, dopóki nie doszła do opisów egzekucji spiskowców. Skąd West mógł czerpać swoje informacje? Czy naprawdę mogli tam być świadkowie, którzy tego dnia wieczorem poszli do domów i zanim zapomnieli, zanim konieczność ratowania się wymazała wszystko doszczętnie z pamięci, zapisali w słowach przepalających papier na wylot relację z tego, co widzieli, łącznie z cytowaniem obelżywych uwag kierowanych przez kata do nieszczęśników oddanych w jego ręce, w większości niedołężnych starców odartych z mundurów, ubranych na tę finalną okazję w więzienne stroje, w sztywne od brudu spodnie z sukna i nadjedzone przez mole swetry, bez butów, bez pasów, bez sztucznych szczęk i okularów, starców śmiertelnie wyczerpanych, dygoczących, z rękami w kieszeniach, żeby podtrzymywać opadające spodnie, sklamrzących ze strachu, połykających łzy, zmuszonych do wysłuchiwania tej grubiańskiej kreatury, tego rzeźnika z zeszłotygodniową krwią zaschniętą pod paznokciami, szydzącego, opowiadającego im o tym, co się stanie, kiedy zaciśnie się pętla, o tym, jak kał będzie spływać po ich chudych starczych nogach, jak ich zwiotczałe, starcze penisy drgną po raz ostatni? Jeden po drugim szli na szafot w nieokreślonej przestrzeni, pomieszczeniu, które mogło być równie dobrze garażem jak rzeźnią, w świetle łukowych lamp, tak by gdzieś w swym ukrytym w lasach

mateczniku Adolf Hitler, wódz naczelny, mógł obejrzeć na filmie ich szlochy i ich drgawki, a potem znieruchomienie, zwiotczałe znieruchomienie martwych połci mięsa i sycić się swą zemstą. To właśnie opisał Paul West, powieściopisarz, strona po stronie, nie opuszczając niczego, i to przeczytała, zbrzydzona aż do mdłości tym widowiskiem, samą sobą, światem, w którym działy się takie rzeczy, a w końcu odsunęła książkę i ukryła twarz w dłoniach. Ohyda! — chciałaby zawołać, ale nie zawołała, bo nie wiedziała, kogo ugodzić tym słowem, samą siebie, Westa, zastępy aniołów, które przyglądają się biernie temu, co się dzieje. Ohyda, bo coś takiego nie powinno się było zdarzyć, ohyda, bo skoro już się zdarzyło, nie powinno się tego wydobywać na światło dzienne, ale pozostawić ukryte na zawsze w trzewiach ziemi, razem z tym, co dzieje się w ubojniach świata, jeśli człowiek chciał pozostać przy zdrowych zmysłach. Zaproszenie przyszło, kiedy czuła jeszcze na sobie plugawe dotknięcie książki Westa. I dlatego, mówiąc krótko, jest teraz w Amsterdamie, ze słowem ohyda cisnącym się jej na usta. Ohyda: nie tylko czyny hitlerowskich katów, nie tylko czyny oprawcy, lecz także same stronice czarnej książki Paula Westa. Sceny, które nie przynależą do światła dnia, przed którymi należałoby zasłaniać oczy niewinnych dziewcząt i dzieci. Jak przyjmie Amsterdam Elizabeth Costello w jej obecnym stanie ducha? Czy krzepkie kalwińskie słowo „zło" zachowało jeszcze swą moc dla tych racjonalnych, pragmatycznych, zrównoważonych obywateli nowej Europy? Ponad pół wieku minęło od czasu, gdy diabeł przeparadował buńczucznie i bezczelnie przez ich ulice, ale z pewnością nie mogli tego zapomnieć. Adolf z jego kohortami wciąż działał na masową wyobraźnię. Zastanawiające, jeśli zważyć, że Niedźwiedź Koba, jego starszy brat i mentor, nieporównanie bardziej krwiożerczy, nikczemny, bardziej zatrważający i groźny dla duszy, niemal zniknął ze świadomości. Porównywanie jednej nikczemności z drugą, kiedy to sam akt takiego porównywania pozostawia ohydny posmak w ustach. Dwadzieścia milionów, sześć milionów, trzy miliony, sto tysięcy; w pewnej chwili świadomość nie wytrzymuje ciężaru tych liczb. I im człowiek jest starszy — tak było w każdym razie w jej wypadku — tym szybciej następuje załamanie. Wróbel strącony z gałęzi kamieniem z procy, miasto unicestwione atakiem z powietrza — któż odważy się powiedzieć, co jest gorsze? W obu wypadkach jest to zło, uniwersum zła wymyślone przez jego bogów Czy odważy się to powiedzieć swoim uprzejmym holenderskim gospodarzom, swoim miłym, inteligentnym, rozsądnym słuchaczom w tym oświeconym, racjonalnie zorganizowanym, dobrze zarządzanym mieście? Lepiej siedzieć cicho, lepiej za dużo nie wykrzykiwać. Może sobie wyobrazić kolejny nagłówek w „Age": UNIWERSUM ZŁA, TWIERDZI COSTELLO. Ze swego hotelu idzie wzdłuż kanału, stara kobieta w przeciwdeszczowym płaszczu, wciąż chwiejnie, z lekkimi zawrotami głowy po długim locie z antypodów. Zdezorientowana: czy to po prostu ogólne zagubienie i oszołomienie skłania ją do tych czarnych myśli? Jeśli tak, to może powinna mniej podróżować. Albo więcej. Temat, na który ma mówić, temat wynegocjowany przez nią z jej gospodarzami, brzmi: „Świadek, milczenie i cenzura". Sam referat, a w każdym razie większa jego część, nie był trudny do napisania. Po latach działalności w zarządzie australijskiego Penklubu może rozprawiać o cenzurze przez sen. Gdyby chciała ułatwić sobie sprawę, mogłaby im przeczytać swój rutynowy materiał na temat cenzury, spędzić parę godzin w Rijksmuseum i jeszcze zdążyć na pociąg do Nicei, gdzie jej córka zatrzymała się akurat jako gość jakiejś fundacji. Rutynowy referat o cenzurze jest liberalny w swej wymowie, być może z domieszką czegoś, co można by nazwać Kulturpessimismus, a co ostatnio cechowało jej sposób myślenia: cywilizacja Zachodu opiera się na wierze w nieograniczony i niepoddający się ograniczeniom wysiłek, dążenie; jest zbyt późno, byśmy mogli coś na to poradzić, musimy się po prostu mocno trzymać i iść z prądem. To właśnie w kwestii tej nieograniczalności jej pogląd zdaje się podlegać subtelnej ewolucji. Wpłynęła na to, jak podejrzewa, lektura książki Westa, choć możliwe, że ta zmiana nastąpiłaby i tak z jakichś bardziej niejasnych powodów. A konkretnie nie jest już tak pewna, czy ludzie stają się zawsze lepsi pod wpływem tego, co czytają. A co za tym idzie, nie jest pewna, czy pisarze, którzy zapuszczają się na mroczniejsze terytoria duszy, zawsze powracają stamtąd nietknięci. Zaczęła się zastanawiać, czy pisanie tego, co się zapragnie, jest samo w sobie czymś

dobrym i lepszym niż czytanie tego, co się zapragnie. To w każdym razie zamierza powiedzieć tu, w Amsterdamie. Jako główny przykład zamierza przedstawić „Godzinki hrabiego von Stauffenberga", książkę, którą przysłał jej do przejrzenia razem z innymi, nowymi i wznowionymi, zaprzyjaźniony wydawca z Sidney. „Godzinki" były jedyną książką, która ją naprawdę wciągnęła; swoimi wrażeniami z lektury podzieliła się w recenzji, którą wycofała w ostatniej chwili i nigdy nie opublikowała. W hotelu czekała na nią koperta: list powitalny od organizatorów, program konferencji, mapki. Teraz, siedząc na ławce w Prinsengracht, w niepewnym cieple północnego słońca, przegląda program. Jej wystąpienie zaplanowano na jutro rano, na pierwszy dzień konferencji. Przerzuca kartki, żeby zajrzeć na koniec. „Elizabeth Costello, słynna australijska powieściopisarka i eseistka, autorka Domu przy Eccles Street i wielu innych książek". Ona sama przedstawiłaby się inaczej, ale nie proszono jej o to. Zamrożona w przeszłości, jak zwykle; zamrożona w osiągnięciach młodości. Oko prześlizguje się w dół listy. O większości mówców nigdy nie słyszała. Nagle jej wzrok przykuwa ostatnie nazwisko na liście; serce jej zamiera. „Paul West, powieściopisarz i krytyk". Paul West, nieznajomy, którego stanowi ducha poświęciła tak wiele stronic. Czy ktokolwiek może, pyta w swoim referacie, zapuścić się w nazistowski las grozy tak głęboko, jak czyni to Paul West, i wyjść stamtąd bez uszczerbku? Czy bierzemy pod uwagę to, że odkrywca zwabiony ciekawością do tego lasu, może z niego wyjść nie lepszy i silniejszy, ale gorszy? Jakże będzie mogła wygłosić swój tekst, zadać to pytanie w obecności Paula Westa, siedzącego na sali? Wszyscy odbiorą to jako atak, arogancki, niesprowokowany, a przede wszystkim osobisty atak na kolegę po piórze. Kto uwierzy, że nigdy nic jej nie łączyło z Paulem Western, że nigdy się z nim nie spotkała, że czytała tylko tę jedną jego książkę? Co robić? Z dwudziestu stron jej tekstu aż połowa jest poświęcona książce o von Stauffenbergu. Elizabeth może liczyć tylko na szczęśliwy traf, na to, że książka nie została przetłumaczona na niderlandzki. Jeśli będzie miała nadzwyczajne szczęście, może się okazać, że żaden ze słuchaczy jej nie czytał. Mogłaby wyeliminować nazwisko Westa, nawiązywać do niego tylko jako do „autora książki o okresie nazizmu". Mogłaby nawet mówić o książce jako czymś hipotetycznym: hipotetycznej powieści o nazistach, której napisanie okaleczyło duszę jej hipotetycznego autora. Wtedy nikt się nie zorientuje, z wyjątkiem oczywiście samego Westa, jeśli będzie obecny, jeśli raczy przyjść, by wysłuchać wystąpienia pisarki z Australii. Jest czwarta po południu. Zwykle po długim locie śpi bardzo niespokojnie. Ale tym razem zrobiła eksperyment z nowym proszkiem i wygląda na to, że specyfik podziałał. Czuje się dobrze, jest gotowa rzucić się w wir pracy. Ma dosyć czasu, by przerobić tekst, zepchnąć nazwisko Paula Westa i jego książkę gdzieś na daleki plan, pozostawiając tylko czytelną tezę, tezę, że samo pisanie jako forma moralnego hazardu jest czymś potencjalnie niebezpiecznym. Ale cóż to będzie za wystąpienie — teza bez egzemplifikacji? Czy jest ktoś, kogo mogłaby podstawić na miejsce Paula Westa? Na przykład Céline'a? W jednej ze swoich powieści, nie pamięta tytułu, Céline flirtuje z sadyzmem, faszyzmem, antysemityzmem. Czytała to przed laty. Czy udałoby się zdobyć egzemplarz, najlepiej nie po niderlandzku, i wmontować Céline'a do referatu? Ale Paul West to nie Céline, w niczym go nie przypomina. Flirt z sadyzmem jest akurat tym, czego West nie robi; co więcej, w swojej książce ledwie napomyka o Żydach. Potworności, jakie odsłania, są sui generis. Książka musiała być wynikiem swoistego zakładu z samym sobą: postanowił uczynić bohaterami grupę pełnych wahań zawodowych oficerów, których już sama wierność kodeksowi czyniła niezdolnymi do spiskowania i zabójstwa, opowiedzieć od początku do końca historię ich nieudolności i jej konsekwencji i pozostawić czytelnika, ku jego własnemu zaskoczeniu, z uczuciem autentycznego współczucia i autentycznej grozy. Kiedyś powiedziałaby: Chylę czoło przed pisarzem, który zgłębia taką historię, docierając aż do jej najmroczniejszych zakamarków Dziś nie jest tego tak pewna. Właśnie to się w niej zmieniło. W każdym razie Céline jest inny, Céline się tu nie przyda. Na pokładzie barki przycumowanej na wprost niej dwie pary siedzą przy stole, gawędzą, piją piwo. Nabrzeżem przemykają z klekotem rowerzyści. Zwykłe popołudnie zwykłego dnia w

Holandii. Czy po przebyciu tysięcy mil tylko po to, by móc zanurzyć się w tym wariancie codzienności, musi to teraz poświęcić, zasiąść w hotelowym pokoju i zmagać się z tekstem referatu, którego po tygodniu nikt nie będzie pamiętał? I w jakim celu? Żeby oszczędzić kłopotliwej sytuacji człowiekowi, z którym się nigdy nie zetknęła? Jakie znaczenie miała ta jedna kłopotliwa chwila rozpatrywana w szerszej perspektywie? Elizabeth nie wie, ile lat ma Paul West, na obwolucie jego książki nie ma tej informacji, zdjęcie może być sprzed lat — jedno wydaje się pewne, że nie jest już młody. Czyż nie są oboje, każde na swój sposób, dostatecznie starzy, żeby nie odczuwać żadnego zakłopotania? W hotelu zastaje liścik z prośbą, żeby zatelefonowała do poznanego korespondencyjnie Henka Badingsa z Vrije Universiteit. Jaką miała podróż, pyta Badings. Czy jest zadowolona z hotelu? Czy nie zechciałaby zjeść obiadu z nim i paroma innymi osobami? Dziękuję, odpowiada, ale nie, wolałaby wcześniej iść spać. Pauza, potem ona zadaje pytanie. Powieściopisarz Paul West: czy przyjechał już do Amsterdamu? Tak, odpowiada Badings: Paul West nie tylko przyjechał, ale, co ją pewnie ucieszy, zatrzymał się w tym samym hotelu co ona. Jeśli potrzebowała jakiegoś bodźca, to właśnie tego. To, że Paul West mieszka w tym samym hotelu co kobieta, która atakuje go publicznie jako ofiarę podstępu szatana, było sytuacją nieznośną. Musi go wyciąć ze swojego referatu albo wycofać się ze wszystkiego, nie ma innego wyjścia. Pracuje całą noc, mozoląc się nad swoim referatem. Najpierw próbuje wyeliminować nazwisko Westa. Używa określenia „pewna ostatnio opublikowana w Niemczech książka". Ale to oczywiście nic nie daje. Nawet jeśli większość słuchaczy jakoś to przełknie, West będzie wiedział, że chodzi o niego. A gdyby tak spróbować złagodzić tezę? Zasugerować, że przedstawiając mechanizmy zła, pisarz może to zło bezwiednie uatrakcyjnić, a co za tym idzie, wyrządzić więcej szkód, niż uczynić dobra? Czy to złagodzi uderzenie? Wykreśla pierwszy akapit na stronie ósmej, pierwszej ze „złych" stron, potem drugi, trzeci, zaczyna robić dopiski na marginesach, po czym przygląda się tym bazgrołom zniechęcona. Czemu nie zrobiła kopii, zanim zaczęła cokolwiek poprawiać? Młody człowiek w recepcji siedzi ze słuchawkami na uszach, podryguje w rytmie muzyki. Na jej widok staje na baczność. — Kserokopiarka —mówi Elizabeth. — Czy jest tu gdzieś ksero, z którego mogłabym skorzystać? Recepcjonista bierze od niej plik kartek, zerka na nagłówek. Hotel jest miejscem wielu konferencji; młody człowiek musi być przyzwyczajony do roztargnionych cudzoziemców przepisujących swoje referaty w środku nocy. Ewolucja białych i czerwonych karłów Plony w Bangladeszu. Dusza i wielorakie przejawy jej zepsucia. Dla niego wszystko było tym samym. Mając już kopię, Elizabeth kontynuuje tonowanie swojego referatu, ale z coraz większymi wątpliwościami w sercu. Pisarz jako ofiara manipulacji szatana, co za nonsens! Nieuchronnie wchodzi w rolę staroświeckiego cenzora. A swoją drogą, jaki jest sens całego tego czajenia się? Chce uniknąć małego skandalu? Skąd się to bierze, z niechęci do obrażania kogokolwiek? Wkrótce umrze. Jakie to zatem będzie miało znaczenie, że kiedyś tam trochę potarmosiła jakiegoś obcego człowieka w Amsterdamie? Kiedy miała dziewiętnaście lat, przypomina sobie, dała się poderwać na moście przy Spencer Street w Melbourne, wtedy bardzo niebezpiecznym rejonie miasta. Podrywacz, doker po trzydziestce, odznaczał się surową, prymitywną urodą i miał na imię Tim albo Tom. Elizabeth studiowała wtedy malarstwo i była buntowniczką, protestującą głównie przeciw modelowi życia, który ją uformował: przeciw szacowności, drobnomieszczaństwu, katolicyzmowi. W jej oczach w tamtych czasach tylko klasa robotnicza i wartości wyznawane przez tę klasę były autentyczne. Tim czy Tom wziął ją do baru, a potem do swojego wynajmowanego mieszkania. Nigdy dotąd nic takiego nie zrobiła, nie przespała się z nieznajomym mężczyzną. Kiedy doszło do rzeczy, w ostatniej chwili nie mogła się przemóc. „Przepraszam", powiedziała. „Naprawdę przepraszam, ale przestań". Jednak Tim czy Tom jej nie słuchał. Kiedy zaczęła się opierać, próbował ją wziąć siłą. Długo, w milczeniu, zdyszana, próbowała stawiać opór, odpychając go i drapiąc. Na początku

traktował wszystko jako grę. Potem go to zmęczyło albo też znużone szarpaniną pożądanie przeobraziło się w coś innego i zaczął ją bić. Ściągnął ją z łóżka, uderzył pięścią w klatkę piersiową, potem w brzuch, wreszcie wymierzył jej straszliwy cios łokciem w twarz. Kiedy znudziło go bicie, podarł jej ubranie i próbował je spalić w koszu na śmieci. Nagusieńka wyczołgała się z mieszkania i ukryła się w łazience na półpiętrze. Godzinę później, kiedy upewniła się, że zasnął, wyszła z łazienki i pozbierała to, co zostało z jej ubrania. W nadpalonej, podartej sukience wyszła na ulicę i zatrzymała taksówkę. Przez tydzień mieszkała u jednej przyjaciółki, a potem u drugiej, nie wyjaśniając, co się stało. Miała złamaną żuchwę, musieli ją zdrutować, odżywiała się tylko mlekiem i sokiem pomarańczowym przez słomkę. Był to jej pierwszy kontakt ze złem. Uświadomiła sobie, że to jest właśnie to, zło w stanie czystym, kiedy u tego mężczyzny poczucie urażonej dumy ustąpiło dzikiej satysfakcji z jej maltretowania. Znęcanie się nad nią sprawiało mu przyjemność, widziała to wyraźnie, prawdopodobnie wolał to nawet od seksu. Choć mógł sobie nie zdawać z tego sprawy, kiedy ją podrywał, zaciągnął ją do siebie raczej po to, żeby ją pobić, a nie po to, by się z nią kochać. Opierając mu się zaciekle, uwolniła tkwiące w nim zło i objawiło się ono w formie satysfakcji najpierw z zadawania jej bólu („Lubisz to, co?", szeptał, skręcając jej sutki. „Lubisz to?"), a potem w infantylnym, złośliwym akcie niszczenia jej odzieży. Dlaczego wracała pamięcią do tego zamierzchłego i w gruncie rzeczy nieważnego epizodu? Odpowiedź: ponieważ nigdy się nikomu z tego nie zwierzyła, nigdy nie zrobiła z tego użytku. W żadnej z jej książek nie występuje fizyczna napaść — czy to ze strony mężczyzny, czy kobiety w rewanżu za odrzucenie. O ile Tim lub Tom nie dożył sędziwego wieku, o ile anielscy obserwatorzy nie zachowali w swych archiwach zapisu wydarzeń tamtego wieczoru, to, co zdarzyło się w sublokatorskim pokoiku, należało do niej i tylko do niej. Przez pół stulecia wspomnienie zaległo w niej niczym jajko, kamienne jajko, którego skorupka nigdy nie pęknie i z którego nigdy nic się nie wykluje. Dobrze jej z tym, sprawia jej przyjemność to milczenie, milczenie, które ma nadzieję zachować aż do grobu. Czy tym, czego żąda od Westa, jest jakaś równoważna powściągliwość? Czy chciałaby historii o spisku, w której autor nie będzie opowiadał o tym, co stało się ze spiskowcami, kiedy wpadli w łapy swoich wrogów? Absolutnie nie. A zatem co ona, Elizabeth, chce właściwie przekazać temu zgromadzeniu obcych ludzi za — tu zerka na zegarek — niecałe osiem godzin? Próbuje myśleć trzeźwo, cofnąć się do samego początku. Co się w niej zbuntowało przeciw Westowi i jego książce, kiedy czytała ją pierwszy raz? Pierwsza myśl: to był protest przeciw temu, że autor wskrzesza Hitlera i jego zbirów, pozwala im powtórnie zaistnieć w świecie. No dobrze. Ale co w tym złego? West to podobnie jak ona powieściopisarz, oboje żyją z opowiadania własnych lub przetwarzania cudzych historii i jeśli są one w ogóle dobre, to postacie, nawet katów, zaczynają żyć własnym życiem. W czym zatem ona jest lepsza od Westa? Odpowiedź, w jej przekonaniu, brzmi następująco: ona już nie wierzy, że opowiadanie historii jest samo w sobie czymś dobrym, podczas gdy dla Westa albo przynajmniej dla Westa z okresu, kiedy pisał książkę o Stauffenbergu, taka kwestia najwyraźniej nie istniała. Gdyby ona, taka, jaką jest dzisiaj, miała wybierać pomiędzy opowiadaniem historii a czynieniem dobra, wybrałaby raczej, jak sądzi, to drugie. West, jak przypuszcza, wolałby opowiadać historie, choć być może powinna powstrzymać się z takimi sądami do czasu, kiedy usłyszy to z jego własnych ust. Istnieje wiele rzeczy, które kojarzą się z tym całym biznesem opowiadania historii. Jedną z nich (tak pisze we fragmencie, którego jeszcze nie wykreśliła) jest opowieść o butelce z dżinnem w środku. Kiedy opowiadający otwiera butelkę, uwalnia dżinna i potem są piekielne trudności z zapędzeniem duszka z powrotem. Jej stanowisko, jej zrewidowane stanowisko, jakie reprezentuje u schyłku życia: ogólnie biorąc, lepiej, żeby dżinn pozostał w butelce. Mądrość tej paraboli, mądrość wielowiekowa (dlatego właśnie Elizabeth woli myśleć takimi parabolami, niż dociekać prawdy na drodze racjonalnego rozumowania), tkwi w tym, że pomija się w niej milczeniem żywot, jaki wiedzie duszek zamknięty w butelce. Wiemy tylko tyle, że na świecie byłoby lepiej, gdyby dżinu pozostał uwięziony. Dżinn albo diabeł. O ile jest coraz mniej pewna, co to znaczy wierzyć w Boga, o tyle co do diabła nie ma wątpliwości. Diabeł jest wszędzie pod powierzchnią rzeczy i szuka drogi ku światłu.

Diabeł wstąpił w dokera tamtego wieczoru przy Spencer Street, diabeł wstąpił w hitlerowskich katów I przez dokera, dawno, dawno temu, diabeł wstąpił w nią: Elizabeth czuje, jak w niej przycupnął, skulony jak ptak, który czeka na szansę, by zerwać się do lotu. Przez katów Hitlera diabeł wstąpił w Paula Westa i ten z kolei dał mu w swojej książce swobodę działania, wypuścił go na świat. Kiedy czytała te mroczne stronice, poczuła muśnięcie skórzastego skrzydła diabła, muśnięcie niezwykle wyraźne. Jest absolutnie świadoma tego, jak staroświecko to brzmi. West będzie miał tysiące obrońców Jak moglibyśmy poznać całą grozę nazizmu, powiedzą, gdybyśmy zabronili naszym artystom przywoływać ją na kartach książek? Paul West nie jest diabłem, ale bohaterem; zapuścił się odważnie w głąb labiryntu przeszłości Europy, stanął oko w oko z Minotaurem i wrócił, aby nam o tym opowiedzieć. Cóż może odpowiedzieć? Ze lepiej by było, gdyby nasz bohater nie ruszał się z domu albo przynajmniej zachował opowieść o swoich wyczynach dla siebie? Ile dziś, w czasach, gdy artyści trzymają się kurczowo razem, pozostało im resztek godności, jaką zyska sobie wdzięczność kolegów po piórze taką odpowiedzią? Zawiodła nas, powiedzą. Elizabeth Costello zamieniła się w starą Matkę Grundy. Żałuje, że nie ma egzemplarza „Godzinek hrabiego von Stauffenberga" przy sobie. Gdyby mogła choć zerknąć na te stronice, omieść je spojrzeniem, wszelkie wątpliwości zniknęłyby natychmiast, jest tego pewna. Myśli o stronicach, na których West oddaje głos katu, rzeźnikowi — zapomniała jego nazwisko, ale nie może zapomnieć rąk, podobnie jak ofiary, które bez wątpienia zabrały do wieczności pamięć o tych rękach gmerających przy ich szyjach — a więc stronicach, na których autor oddaje głos rzeźnikowi, przytaczając jego ordynarne, gorzej niż ordynarne szyderstwa pod adresem roztrzęsionych starych ludzi, których ma za chwilę zabić, jego dogadywanie, jak to ich ciała zaraz ich zawiodą, jak będą podskakiwać i tańczyć na sznurze. To straszne, niewyobrażalnie straszne, że taki człowiek naprawdę istniał, a jeszcze straszniejsze, że oto musiał być wywleczony z grobu, kiedy już się nam wydawało, że jest martwy raz na zawsze. Obsceniczne. To jest właściwe słowo o spornej etymologii, słowo, którego musi się trzymać jak talizmanu. Woli sobie wyobrażać, że obscene znaczy poza sceną. Aby ocalić swoje człowieczeństwo, pewne rzeczy, które pragniemy zobaczyć (a pragniemy je zobaczyć, bo jesteśmy ludźmi!), muszą pozostać „poza sceną". Paul West napisał obsceniczną książkę, pokazał to, czego pokazywać nie należało. To musi być wątek przewodni jej referatu, kiedy stanie przed słuchaczami, musi o tym pamiętać. Zasypia przy sekretarzyku, w ubraniu, z głową opartą na rękach. O siódmej dzwoni budzik. Oszołomiona, zmęczona, robi, co może, żeby się odświeżyć, i zjeżdża małą, śmieszną windą do hallu. — Czy pan West już się zameldował? — pyta młodego recepcjonistę, tego samego co przedtem.— Pan West... Tak, pan West mieszka w pokoju 311. Słońce leje się strumieniami przez okna sali śniadaniowej. Elizabeth bierze kawę i rogalika, znajduje sobie miejsce przy oknie, przygląda się kilku innym rannym ptaszkom. Czy ten krępy mężczyzna w okularach, który czyta gazetę, to przypadkiem nie West? Nie przypomina tego z fotografii na obwolucie książki, ale to niczego nie dowodzi. Czy powinna podejść i zapytać? „Witam pana, panie West, jestem Elizabeth Costello i chciałabym poruszyć pewną skomplikowaną kwestię, jeśli zechce mnie pan wysłuchać. Dotyczy to pana i pańskich układów z diabłem". Jak by się czuła, gdyby ktoś nieznajomy zrobił jej coś takiego przy śniadaniu? Wstaje, idzie między stolikami w stronę bufetu. Gazeta, którą czyta mężczyzna to holenderski dziennik "Yolkskrant". Widać łupież na kołnierzu marynarki. Nieznajomy zerka na nią sponad okularów. Łagodna, pospolita twarz. Może być kimkolwiek: komiwojażerem, profesorem specjalistą od sanskrytu. Ale równie dobrze szatanem w jednym ze swych przebrań. Elizabeth waha się, mija stolik. Ta holenderska gazeta, ten łupież... Nie żeby Paul West nie mógł czytać holenderskiej gazety czy mieć łupieżu. Ale jeśli ona, Elizabeth, chce uchodzić za eksperta od zła, to czy nie powinna zwietrzyć go natychmiast? Jak pachnie zło? Siarką? Cyklonem B? Czy też zło jest

bezbarwne i bezwonne, jak prawie wszystko w moralnym świecie? O wpół do dziewiątej przychodzi po nią Badings. Razem idą pieszo do położonego o kilka przecznic dalej teatru, w którym ma się odbyć konferencja. Na sali Badings pokazuje jej mężczyznę, który siedzi samotnie w tylnym rzędzie. — Paul West — mówi. — Czy chce go pani poznać? Choć nie jest to mężczyzna, którego widziała podczas śniadania, łączy ich pewne podobieństwo, jeśli chodzi o sylwetkę, a nawet twarz. — Może później — mamrocze. Badings przeprasza, idzie przypilnować spraw organizacyjnych. Do rozpoczęcia sesji pozostało jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Elizabeth idzie w głąb sali. — Pan West? — pyta, najuprzejmiej jak potrafi. Minęły lata od czasu, gdy po raz ostatni stosowała to, co można by nazwać kobiecymi sztuczkami, ale jeśli mogą one poskutkować, to gotowa jest ich użyć. — Czy mogłabym z panem zamienić słówko? West, prawdziwy West, spogląda sponad swej lektury, najwyraźniej jakiegoś komiksu. — Nazywam się Elizabeth Costello — mówi Elizabeth i siada obok niego. — Sprawa nie jest dla mnie łatwa, więc przejdę od razu do sedna. W moim dzisiejszym wykładzie nawiązuję do jednej z pańskich książek, tej o Stauffenbergu. Właściwie to większa część mojego wystąpienia jest poświęcona tej książce i panu jako autorowi. Kiedy przygotowywałam ten wykład, nie wiedziałam, że pan będzie w Amsterdamie: Organizatorzy mnie o tym nie poinformowali. A zresztą dlaczego niby mieliby to robić? Nie mieli przecież pojęcia, co zamierzam powiedzieć. Robi pauzę. West patrzy w przestrzeń, nie pomaga jej. — Mam nadzieję — ciągnie Elizabeth po chwili, nie wiedząc właściwie, co zamierza powiedzieć — mam nadzieję, że przyjmie pan z góry moje przeprosiny i nie potraktuje moich uwag zbyt osobiście. Może pan teraz zapytać, i całkiem słusznie, dlaczego upieram się przy uwagach, które wymagają z góry usprawiedliwień, dlaczego ich po prostu nie usunę. Właściwie to rozważałam, czy ich nie wykreślić. Przesiedziałam nad maszynopisem prawie całą noc, gdy usłyszałam, że pan tu będzie, usiłując znaleźć jakiś sposób, żeby moje uwagi nie były tak sarkastyczne, tak obraźliwe. Myślałam nawet o tym, żeby w ogóle zrezygnować z wystąpienia — udać, że jestem chora. Ale to nie byłoby chyba w porządku wobec organizatorów, prawda? To był wstęp, danie mu szansy, żeby przemówił. West chrząka, lecz dalej się nie odzywa; zapatrzony gdzieś w przestrzeń, prezentuje swój nawet szlachetny profil. — A chodzi mi o to — mówi Elizabeth, spoglądając na zegarek (zostało dziesięć minut, sala zaczyna się zapełniać, musi rzucić się głową naprzód, nie ma czasu na subtelności) — że powinniśmy się wystrzegać takich potworności, jakie opisuje pan w swojej książce. My jako pisarze. Nie tylko ze względu na naszych czytelników, ale z troski o nas samych. To, co piszemy, może się stać zagrożeniem dla nas samych, tak przynajmniej uważam. Bo skoro to, co piszemy, może uczynić nas lepszymi, to z pewnością może nas też uczynić gorszymi. Chyba się pan ze mną zgodzi. Znów furtka. I znów West uparcie milczy. Co się dzieje w jego głowie? Czy zastanawia się, co on tu robi na tym spędzie w Holandii, kraju wiatraków i tulipanów, nękany przez jakąś starą, zwariowaną wiedźmę i z perspektywą, że będzie musiał przejść tę torturę po raz drugi? Zycie pisarza, powinna mu przypomnieć, nie jest łatwe. Grupka młodych ludzi, prawdopodobnie studentów, sadowi się tuż przed nimi. Czemu West nie odpowiada? Rośnie w niej irytacja; ma ochotę podnieść głos, pomachać mu kościstym palcem przed oczami. — Pańska książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W takim sensie, w jakim robi na nas wrażenie, kiedy wypalają nam piętno rozpalonym żelazem. Niektóre stroni ce płoną piekielnym ogniem. Musi pan wiedzieć, o czym mówię. Mam na myśli zwłaszcza scenę wieszania. Wątpię, czy sama mogłabym napisać coś takiego. To znaczy, pewnie bym potrafiła, ale bym nie napisała, nie pozwoliłabym sobie na to, nie teraz, na tym etapie życia. Nie sądzę, aby jakikolwiek autor pozostał nietknięty po opisaniu takich scen. Myślę, że takie pisanie przynosi człowiekowi szkodę. To właśnie zamierzam powiedzieć w swoim wystąpieniu. — Podnosi zieloną teczkę ze swoim tekstem,

klepie go palcami. — A więc nie proszę pana o wybaczenie, nawet nie proszę o wyrozumiałość, po prostu z czystej przyzwoitości informuję pana, ostrzegam, co stanie się za chwilę. Bo (nagle czuje się silniejsza, pewniejsza siebie, bardziej skłonna okazać swą irytację, wręcz gniew, temu człowiekowi, który nie raczy nawet odpowiedzieć), bo w końcu nie jest pan dzieckiem, musiał pan być świadom ryzyka, jakie pan podejmuje, zdawać sobie sprawę z konsekwencji, konsekwencji trudnych do przewidzenia, no i proszę — wstaje, przyciska teczkę do piersi, jakby chciała się osłonić przed płomieniami, które migoczą wokół niej — oto są konsekwencje. To wszystko. Dziękuję, że mnie pan wysłuchał, panie West. Badings, który stoi blisko sceny, przywołuje ją dyskretnie gestem ręki. Pora zaczynać. Pierwsza część wykładu jest rutynowa, dotyczy znajomego obszaru: autorstwo i autorytet, zawłaszczanie przez poetów w ciągu stuleci prawa do głoszenia wyższych prawd, prawd z mocą objawienia, a później, w okresie romantyzmu, czyli w epoce bezprecedensowych odkryć geograficznych, domaganie się prawa do zapuszczania się na zakazane i objęte tabu obszary. — Pytanie, które chcę postawić dzisiaj — kontynuuje to pytanie, czy artysta jest naprawdę herosem odkrywcą, jakiego udaje, i czy zawsze słusznie klaszczemy, ilekroć wyłoni się z jaskini z ociekającym krwią mieczem w jednej dłoni i z łbem potwora w drugiej. Aby przedstawić problem bardziej obrazowo, odwołam się do produktu wyobraźni, który pojawił się przed paru laty, do ważnej i pod wieloma względami odważnej książki o kimś, kto był najdoskonalszym ucieleśnieniem mitu monstrum, jakie wydała ludzkość w naszej pozbawionej złudzeń epoce, czyli o Adolfie Hitlerze. Mam na myśli książkę Paula Westa „Godzinki hrabiego von Stauffenberga", a w szczególności jeden niezwykle plastyczny fragment, rozdział, w którym pan West rekonstruuje przebieg egzekucji spiskowców z lipca 1944 roku, wszystkich z wyjątkiem Stauffenberga, rozstrzelanego już wcześniej przez nadgorliwego oficera, ku wielkiemu żalowi Hitlera, który pragnął, by jego niedoszły zabójca umierał powolną śmiercią. Gdyby była to zwykła lektura, przeczytałabym w tej chwili jakiś fragment czy dwa, aby dać państwu wyobrażenie o tej nadzwyczajnej książce. (Nie jest, nawiasem mówiąc, tajemnicą, że autor znajduje się wśród nas. Najmocniej przepraszam pana Westa, że pozwalam sobie wygłaszać ten wykład w jego obecności: kiedy pisałam swój tekst, nie miałam pojęcia, że autor książki będzie tu z nami). Powinnam odczytać państwu te straszliwe fragmenty, ale nie zrobię tego, bo nie sądzę, żeby wysłuchanie ich było czymś dobrym dla państwa czy dla mnie. A nawet śmiem twierdzić (i tu przechodzę do sedna sprawy), prosząc jednocześnie autora o wybaczenie, że i dla niego samego napisanie tych stronic nie było rzeczą dobrą. Tak właśnie brzmi teza mojego dzisiejszego wystąpienia: że nie jest dobrze czytać pewne rzeczy i nie jest dobrze je p i s a ć. Ujmując rzecz inaczej, traktuję poważnie twierdzenie, że artysta wiele ryzykuje, zapuszczając się na zakazane obszary — ryzykuje samego siebie, ryzykuje być może wszystko. Traktuję to twierdzenie poważnie, bo traktuję poważnie zakaz wstępu na zakazane obszary. Piwnica, w której wieszano spiskowców w lipcu 1944 roku, była jednym z takich miejsc. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas musiał do niej wchodzić. Nie sądzę, aby musiał tam wchodzić pan West, ale jeśli zdecydował się mimo to, nie uważam, abyśmy my musieli wchodzić za nim. Przeciwnie, uważam, że powinno się zakratować wejście do tej piwnicy i powiesić tam pamiątkową tablicę z brązu, na której byłoby napisane: „Tu umarł...", po czym następowałaby lista zmarłych z datami ich urodzenia i śmierci. I to wszystko. Pan West jest pisarzem lub, jak się to kiedyś mówiło, poetą. Ja także jestem poetką. Nie znam wszystkiego, co napisał pan West, ale czytałam dostatecznie dużo, żeby wiedzieć, że traktuje on swój zawód poważnie. A zatem kiedy czytam jego książkę, czynię to nie tylko z szacunkiem, lecz również ze zrozumieniem. Czytam książkę o von Stauffenbergu, łącznie (tu muszą mi państwo uwierzyć na słowo) ze sceną egzekucji, z pełnym zrozumieniem, wręcz tak, jakbym to ja trzymała pióro i podążała za słowami. Słowo po słowie, krok za krokiem, w rytmie uderzeń serca towarzyszę mu, gdy zanurza się w mroku. Słyszę, jak szepcze: „Nikt tu wcześniej nie był", i mówię szeptem to samo; nasz oddech jest wspólnym oddechem. Nikt nie zapuścił się do tej piwnicy od czasu, gdy byli w niej ci,

którzy umierali, i ten, który ich zabijał. Nasza jest śmierć, która się dokona, nasza jest ręka, która zawiąże sznur. („Użyjcie cienkiego sznura", rozkazał Hitler swemu człowiekowi. „Uduście ich. Chcę, żeby czuli, że umierają". I jego człowiek, jego kreatura, jego monstrum, spełnił jego wolę). Jakąż jest arogancją rościć sobie prawo do cierpienia i śmierci tych nieszczęśników! Ich ostatnie godziny należą wyłącznie do nich, nie wolno nam ich zawłaszczać. Jeśli uznają państwo, że to nieładnie mówić tak o koledze, jeśli mogłoby to nieco złagodzić całą sprawę, to możemy przyjąć, że omawiana książka nie jest już książką pana Westa, lecz moją, że stała się moją przez ten akt szaleństwa, jakim było jej przeczytanie. Bez względu na to, jaką mamy przyjąć postawę, przyjmijmy ją w imię Boga i kontynuujmy. Musi jeszcze przebrnąć przez kilkanaście stron, ale nagle czuje się zbyt zmęczona, by mówić dalej, a może zawodzi ją odwaga. Homilia: pozostańmy przy tym. Śmierć jest sprawą prywatną, artyście nie wolno wdzierać się na obszar cudzej śmierci. To bynajmniej nie szokujące stanowisko w świecie, w którym obiektywy kamer już rutynowo zaglądają z bliska w twarze rannych i konających. Zamyka zieloną teczkę. Szmerek nikłych oklasków. Spogląda na zegarek. Pięć minut do planowanego końca sesji. Wystąpienie zajęło jej zaskakująco dużo czasu, biorąc pod uwagę, jak niewiele właściwie powiedziała. Został, dzięki Bogu, czas na jedno, najwyżej dwa pytania. Kręci jej się w głowie. Ma nadzieję, że nikt nie będzie się domagał, żeby powiedziała więcej o Paulu Weście, który, jak widzi (włożywszy okulary), siedzi wciąż na swoim miejscu w ostatnim rzędzie. (Ten człowiek musi już od dawna cierpieć, myśli i nagle budzą się w niej bardziej przyjazne uczucia). Mężczyzna z czarną brodą podnosi rękę. — Skąd pani wie? — pyta. — Skąd pani wie, że pan West, bo mówimy dziś bardzo dużo o nim, mam nadzieję, że będzie miał prawo odpowiedzieć, byłoby rzeczą interesującą poznać jego zdanie — tu uśmiechy na twarzach słuchaczy — a zatem skąd pani wie, że zaszkodziło mu to, co napisał? O ile dobrze panią zrozumiałem, twierdzi pani, że gdyby to pani napisała tę książkę o Stauffenbergu i Hitlerze, zostałaby pani zarażona nazistowskim złem. Ale być może to wszystko świadczy tylko o tym, że jest pani, że tak powiem, słabym przekaźnikiem. Może pan West jest zrobiony z bardziej wytrzymałego surowca. I być może z lepszego surowca jesteśmy zbudowani my, jego czytelnicy. Może potrafimy czytać to, co pisze pan West, i uczyć się wychodzić z tego wzmocnieni, nie osłabieni, bardziej zdecydowani nie dopuścić, by to zło powróciło. Czy zechciałaby się pani do tego odnieść? Nie powinna była tu przyjeżdżać, nie powinna była przyjmować zaproszenia, teraz już to wie. Nie dlatego, że nie ma nic do powiedzenia o złu, o problemie zła, o problemie przedstawienia zła jako problemu, nawet nie dlatego, że miała pecha i natknęła się na samego Westa, ale z powodu dojścia do pewnej granicy, granicy tego, co można osiągnąć, przemawiając do grupy zrównoważonych, dobrze poinformowanych nowoczesnych ludzi w czystej, dobrze oświetlonej sali wykładowej, w sprawnie administrowanym, dobrze rządzonym europejskim mieście u progu dwudziestego pierwszego wieku. — Nie jestem, mam nadzieję, słabym przekaźnikiem mówi wolno, słowa wydobywają się z niej jedno po drugim, padają jak kamienie. — Ani nie jest nim chyba pan West. Doznania, jakich dostarcza pisanie lub czytanie a w kontekście mojego dzisiejszego wystąpienia te czynności są tożsame... (ale czy naprawdę? — traci wątek, co właściwie chciała powiedzieć?) — prawdziwe pisarstwo, prawdziwe czytanie nie jest czymś zależnym od pisarza i jego potencjału, czy zależnym od czytelnika (nie spała Bóg wie jak długo, drzemkę w samolocie trudno nazwać snem). Kiedy pan West pisał te rozdziały, dotknął absolutu. Absolutnego zła. Powiedziałabym, że to dla niego i błogosławieństwo, i przekleństwo. Przez lekturę to dotknięcie zła przeniosło się na mnie. Jak wstrząs. Jak porażenie prądem. — Zerka na Badingsa stojącego w kulisie. Pomóż mi, mówi jej spojrzenie. Zakończ to wszystko. — Nie jest to coś, co można by zademonstrować — mówi, zwracając się po raz ostatni do słuchacza, który zadał pytanie. — Można tego tylko doświadczyć. Jednak zalecałabym, żeby pan tego nie próbował. Nie nauczy się pan niczego z takiego doświadczenia. Nie wyjdzie to panu na dobre. To chciałam państwu dzisiaj powiedzieć.

Dziękuję. Kiedy słuchacze wstają i zaczynają się rozchodzić (pora na filiżankę kawy, dość tej dziwnej kobiety i to jeszcze z Australii, co oni tam wiedzą o złu?), Elizabeth stara się nie spuszczać z oka Paula Westa siedzącego w ostatnim rzędzie. Jeśli była jakaś prawda w tym, co powiedziała (choć jest pełna wątpliwości, wręcz załamana), jeśli istotnie elektryczny ładunek zła przeskoczył z Hitlera na hitlerowskiego rzeźnika, a potem na Paula Westa, to z pewnością pisarz w jakiś sposób to okaże. Ale z tej odległości nie może wypatrzyć żadnej widocznej oznaki, jak przyjął jej wystąpienie, widzi tylko niskiego, ubranego na czarno mężczyznę, który zmierza do automatu z kawą. Badings ujmuje ją za łokieć. — To było bardzo interesujące, pani Costello — bąka, spełniając obowiązek gospodarza. Elizabeth uwalnia się, nie życzy sobie pocieszeń. Ze spuszczoną głową, nie patrząc nikomu w oczy, przepycha się przez tłum do toalety i tam zamyka się w kabinie. Banalność zła. Czy to dlatego zło nie ma już żadnego zapachu ani aury? Czy wspaniali Lucyferowie Dantego i Miltona wycofali się na dobre, a ich miejsce zajęła banda przykurzonych, pomniejszych demonów, które przysiadają na ramieniu człowieka jak papugi, nie emanując blaskiem, lecz przeciwnie, wsysając światło? Czy też wszystko, co powiedziała, całe to jej wytykanie palcem i oskarżanie było nie tylko przejawem głupiego uporu, ale jakimś wariactwem, kompletnym wariactwem? Co jest zadaniem powieściopisarza, co było przez całe życie jej zadaniem, jeśli nie ożywianie martwej materii, i co innego zrobił Paul West, jak wykazał mężczyzna z brodą, jeśli nie ożywił, nie wskrzesił historii, tego, co stało się w tej piwnicy w Berlinie? I co ona przywiozła do Amsterdamu, aby przedstawić zaskoczonym cudzoziemcom, jeśli nie obsesję, która jest tylko jej obsesją i którą sama nie całkiem rozumie? Obsceniczne. Wróć do słowa talizmanu, trzymaj się go mocno. Trzymaj się słowa, potem sięgnij do doświadczenia, jakie się za nim kryje: to było zawsze jej zasadą w sytuacji, gdy czuła, że ześlizguje się w abstrakcję. Jakie było jej doświadczenie? Czym było to, co się jej przydarzyło, kiedy siedziała na trawniku tego sobotniego poranka i czytała tę przeklętą książkę? Co tak bardzo wytrąciło ją z równowagi, że rok później wciąż ryje, szukając korzeni tego czegoś? I czy potrafi odnaleźć drogę powrotną? Znała, jeszcze zanim zaczęła czytać książkę, historię spiskowców, wiedziała, że w kilka dni po próbie zamachu na życie Hitlera, większość z nich została wytropiona, osądzona i powieszona. Wiedziała nawet ogólnie, że zostali uśmierceni z wyrafinowanym okrucieństwem, w jakim specjalizowali się Hitler i jego kamraci. A zatem nic w tej książce nie było dla niej prawdziwym zaskoczeniem. Wraca myślami do tego, jak mu tam było, kata. W szyderstwach pod adresem ludzi, którzy mieli zginąć z jego ręki, było coś sprośnego, jakaś obsceniczna energia, coś, co wykraczało poza jego obowiązki zawodowe. Skąd brała się ta energia? Na własny użytek nazwała ją szatańską, ale może teraz powinna odejść od tego słowa. Bo ta energia pochodziła w pewnym sensie od samego Westa. To West wymyślił te szyderstwa (angielskie, nie niemieckie) i włożył je w usta kata, dopasowując język do postaci. I cóż w tym szatańskiego? Ona sama robi to nieustannie. Wrócić. Wrócić do Melbourne, do tego sobotniego poranka, kiedy poczuła, mogłaby przysiąc, muśnięcie gorącego, skórzastego skrzydła szatana. Czyżby uległa jakimś omamom? Nie chcę tego czytać, powiedziała sobie, a jednak czytała, podekscytowana, wbrew sobie. Diabeł mnie zwodzi, cóż to za usprawiedliwienie? Paul West wypełniał tylko swój pisarski obowiązek. Poprzez postać swojego kata otworzył jej oczy na ludzką deprawację w kolejnej z jej wielorakich form. Poprzez osoby ofiar kata przypominał o tym, jak nieszczęsnymi, rozdartymi wewnętrznie, rozdygotanymi stworzeniami wszyscy jesteśmy. Cóż w tym złego? Co takiego powiedziała? „Nie chcę tego czytać". Ale jakie miała prawo odrzucać tę książkę? Jakie miała prawo nie wiedzieć tego, co aż nazbyt dobrze już wcześniej wiedziała? Skąd brał się ten wewnętrzny opór, ta odmowa przyjęcia kielicha? I dlaczego mimo to wychyliła go w końcu — wypiła dó dna, żeby rok później urągać człowiekowi, który przyłożył go do jej ust? Gdyby na tych drzwiach było zamiast haka lustro, gdyby zdjęła z siebie ubranie i uklękła

przed nim, z obwisłymi piersiami i zdeformowanymi biodrami, wyglądałaby zupełnie jak te kobiety na intymnych, aż nazbyt intymnych zdjęciach z drugiej wojny, tych migawkach z piekła, jak te nagie kobiety klęczące na krawędzi dołu, do którego za minutę, za sekundę runą bezwładnie, martwe lub konające, z kulą w mózgu. Tyle że te kobiety nie były w większości tak stare jak ona, lecz po prostu wycieńczone i sparaliżowane strachem. Głęboko współczuła tym martwym siostrom i tym mężczyznom, którzy ginęli z rąk oprawców, mężczyznom wystarczająco starym i brzydkim, by mogli być jej braćmi. Nie chce patrzeć na poniżenie swych sióstr i braci, których jako starych tak łatwo poniżyć, odzierając ich na przykład z ubrań, zabierając im sztuczne szczęki, szydząc z ich intymnych części ciała. Jeśli jej bracia musieli być tego dnia w Berlinie powieszeni, jeśli mieli podrygiwać na końcu sznura, z purpurowymi twarzami, wywalonymi na wierzch językami i wytrzeszczonymi oczami, to ona nie chce tego widzieć. Skromność siostry. Pozwól, że odwrócę swe oczy. Pozwól, że nie będę patrzeć. To była jej prośba, wydyszana do ucha Paula Westa (tyle że wtedy nie znała go osobiście, był dla niej jedynie nazwiskiem na okładce książki). Nie każ mi przez to przechodzić! Ale Paul West był nieubłagany. Zmusił ją do czytania, pobudził jej ciekawość tak, że musiała czytać. Tego nie mogła mu tak łatwo wybaczyć. Za to ścigała go przez morza aż do Holandii. Czy taka jest prawda? Czy to wystarczy jako wyjaśnienie? A przecież ona robi, a przynajmniej robiła to samo. Dopóki się nad tym nie zastanowiła, nie miała nic przeciwko brutalnemu zmuszaniu ludzi do przyglądania się na przykład temu, co dzieje się w rzeźniach. Jeśli szatan nie sroży się w rzeźni, rzucając cień swych skrzydeł na zwierzęta, które z nozdrzami napełnionymi odorem śmierci popychane są wzdłuż rampy w stronę człowieka z pistoletem i z nożem, człowieka tak bezlitosnego i t a k banalnego (choć ona, Elizabeth, zaczyna odczuwać, że to słowo także powinno wycofać się z obiegu, okres jego świetności minął), tak zwyczajnego jak człowiek Hitlera (który w końcu uczył się swego rzemiosła na bydle) — jeśli więc szatan nie sroży się w rzeźni, to gdzie jest? Wiedziała nie gorzej od Paula Westa, wiedziała, jak operować słowami, żeby działały, żeby wywoływały elektryczny wstrząs i ciarki na grzbiecie czytelnika. Byli też na swój sposób rzeźnikami. A więc co się z nią teraz dzieje? Teraz, ni stąd, ni zowąd, stała się nagle bardzo zasadnicza. Teraz już nie lubi przeglądać się w lustrze, bo przywodzi jej to na myśl śmierć. Rzeczy brzydkie woli zawijać i chować w szufladzie. Stara kobieta cofająca wskazówki zegara, powracająca myślami do irlandzkiego, katolickiego Melbourne swego dzieciństwa. I to ma być wszystko? Odwołaj się do doświadczenia. Uderzenie skórzastego skrzydła szatana: co sprawiło, że je poczuła? I jak długo może zajmować jedną z dwóch kabin w obleganej damskiej toalecie, zanim jakaś dobra dusza uzna, że zemdlała, i wezwie portiera, żeby wyłamał zamek? Dwudziesty wiek Pana naszego, wiek szatana, kończy się i zamyka. Wiek szatana i także jej wiek. Jeśli tak się zdarzy, że przepełznie przez linię mety i wejdzie w nowe stulecie, nie będzie tam z pewnością „u siebie". Szatan szuka sobie tam po omacku drogi, wypróbowuje nowe triki, urządza się od nowa. Rozbija swój namiot w dziwnych miejscach, na przykład w Paulu Weście — o ile jej wiadomo — dobrym człowieku, w każdym razie tak dobrym, jak tylko może być dobry człowiek, który jest także powieściopisarzem, to znaczy wcale nie dobrym, ale skłaniającym się ku dobru w pewnym podstawowym sensie, bo inaczej po co by pisał? Instaluje się też w kobietach. Jak motylica wątrobowa, jak owsik: człowiek może żyć i umrzeć nieświadomy, że był żywicielem całej ich generacji. W czyjej wątrobie, w czyich wnętrznościach był szatan tego fatalnego dnia zeszłego roku, kiedy znów poczuła ponad wszelką wątpliwość jego obecność: w trzewiach Westa czy w jej własnych? Starcy wieszani ze spodniami opadającymi do kostek, traceni skazańcy. W Rzymie wyglądałoby to inaczej. W Rzymie robili z egzekucji widowisko: wlekli swe ofiary przez wyjący tłum na ich Golgotę i wbijali je na pal, obdzierali ze skóry albo smarowali smołą i podpalali. Naziści natomiast, nędzni tandeciarze, strzelali do ludzi w polu, gazowali ich w bunkrach, dusili w piwnicach. A zatem co było tak trudne do zniesienia w opisie śmierci z rąk nazistów, co nie wydawało się aż tak nieznośne w Rzymie, gdzie robiono wszystko, by wycisnąć ze śmierci tyle

okrucieństwa, tyle bólu, ile tylko było można? Była to obskurność tej piwnicy w Berlinie, obskurność zbyt dla niej realna, zbyt współczesna, by mogła ją znieść. Czuje się tak, jakby rozbijała się raz za razem o jakiś mur. Nie chciała czytać, ale czytała; zadawano jej gwałt, ale ona przykładała do tego ręki. To on mnie zmusił, mówi, ale sama zmusza do tego innych. Nie powinna była tu przyjeżdżać. Konferencje są organizowane w celu wymiany myśli, przynajmniej taka idea leży u ich podstaw. Nie może dojść do takiej wymiany, kiedy się nie wie, co się myśli. Słychać skrobanie w drzwi, dziecięcy głosik woła: — Mammie, er zit een vrouw erin, ik kan haar schoenen zien! Pośpiesznie spuszcza wodę, otwiera drzwi, wychodzi. — Przepraszam — mówi, unikając wzroku matki i córki. Co powiedziało to dziecko? Dlaczego siedzi tak długo? Gdyby znała ten język, mogłaby je oświecić. Bo im człowiek jest starszy, tym więcej potrzebuje na to czasu. Bo bywa tak, że człowiek chce być sam. Bo są rzeczy, których nie robimy publicznie, już nie. Jej bracia, czy pozwolili im skorzystać po raz ostatni z toalety, czy popuszczanie w spodnie było częścią kary? Przynajmniej na to Paul West spuścił zasłonę miłosierdzia, dzięki za ten drobny gest. Nie ma ich komu umyć po wszystkim. To od niepamiętnych czasów obowiązek kobiet. żadnej kobiety przy tej piwnicznej robocie. Wstęp ograniczony; tylko dla mężczyzn. Ale być może później, kiedy różanopalca jutrzenka dotknęła nieba na wschodzie, przyszły kobiety, niestrudzone niemieckie sprzątaczki jak ze sztuki Brechta, i przystąpiły do usuwania brudu, mycia ścian, szorowania podłogi, czyszczenia wszystkiego na glanc, tak że po wszystkim człowiek nigdy by nie zgadł, jak zabawiali się tu chłopcy w nocy. Nie zgadłby, dopóki nie pojawił się pan West i nie ujawnił tego wszystkiego. Jest jedenasta. Pewnie sesja toczy się dalej, ktoś wygłasza następny wykład. Elizabeth ma do wyboru albo iść do hotelu, ukryć się w swoim pokoju i gryźć się dalej, albo wrócić na paluszkach na salę, usiąść w tylnym rzędzie i zrobić drugą rzecz, dla której ściągnęli ją do Amsterdamu: posłuchać, co inni mają do powiedzenia na temat zła. Powinno być jeszcze trzecie wyjście: znaleźć sposób na zwieńczenie poranka przez nadanie mu kształtu i znaczenia, przez konfrontację, która doprowadziłaby do jakiejś konkluzji. Powinno się zdarzyć tak, że wpadłaby na kogoś na korytarzu, może na samego Paula Westa. Coś powinno zaiskrzyć między nimi, nagłe jak błyskawica, która rozświetli dla niej pejzaż, nawet jeśli wszystko miałoby się później znów pogrążyć w naturalnym mroku. Ale korytarz jest najwyraźniej pusty. 7. Eros Spotkała się z Robertem Duncanem tylko raz, w 1963 roku, wkrótce po powrocie z Europy. Amerykańska Information Service zorganizowała Duncanowi i innemu, mniej interesującemu poecie o nazwisku Philip Whalen cykl spotkań: trwała zimna wojna, były fundusze na propagandę kulturalną. Duncan i Whalen wygłosili wykłady na University of Melbourne, a po wykładach wszyscy dwaj poeci, przedstawiciel konsulatu, pół tuzina australijskich pisarzy w różnym wieku, wśród nich ona — udali się do baru. Duncan przeczytał tego wieczoru swój długi „Poemat zaczynający się wersem z Pindara" i wiersz zrobił na niej wrażenie, poruszył ją. Podobał się jej też bardzo sam Duncan ze swoim surowym rzymskim profilem, nie miałaby nic przeciwko małemu romansowi; w tym stanie ducha, w jakim wtedy była, nie miałaby nawet nic przeciwko temu, żeby mieć z nim dziecko, niczym jedna z tych mitologicznych śmiertelnic zapłodnionych przez przechodzącego boga i pozostawionych ze swą półboską latoroślą. Przypomniała sobie Duncana, bo natrafiła właśnie w książce, którą przysłał jej znajomy z Ameryki, na jeszcze jedną wersję opowieści o Erosie i Psyche, autorstwa niejakiej Susan Mitchell, której twórczości dotąd nie znała. Skąd wśród amerykańskich poetów zainteresowanie Psyche? — zastanawia się. Czy znajdują coś amerykańskiego w tej dziewczynie, która nie zadowalając się rozkoszą, jaką daje jej co noc mężczyzna odwiedzający ją w łożu, musi zapalić lampę, rozproszyć

ciemność i zobaczyć go nagiego? Czy w jej wiecznym niepokoju, jej niemożności zadowolenia się tym, co ma, rozpoznają coś ze swoich odczuć? Nie można też powiedzieć, żeby nie interesowały jej stosunki bogów i śmiertelników, choć nigdy o tym nie pisała, nawet w swojej książce o Marion Bloom i jej nawiedzanym przez Boga mężu Leopoldzie. Tym, co ją intryguje, jest nie tyle metafizyka, ile mechanika, praktyczny aspekt stosunku partnerów o tak odmiennej fizyczności. Już samo to, że dorosły łabędź bez ceregieli wbija ci błoniaste łapy w tyłek albo ważący tonę, stękający byk zwala się na ciebie całym ciężarem, musi być bardzo przykre; w jaki sposób, skoro bóg nie zadaje sobie trudu, by zmienić kształt, ale pozostaje budzącym grozę jestestwem, w jaki więc sposób ludzkie ciało przystosowuje się, by móc przyjąć eksplozję jego żądzy? Trzeba tu oddać sprawiedliwość Susan Mitchell, że nie cofa się przed takimi kwestiami. W jej wierszu Eros, który najwyraźniej przybiera ludzkie rozmiary, leży na łóżku na wznak, z opuszczonymi, zwisającymi po bokach skrzydłami, a dziewczyna (można się tego domyślić) go dosiada. Sperma bogów tryska zapewne obficie (musiała też tego doświadczyć Maria z Nazaretu, budząc się z lekkim drżeniem ze snu i czując, jak nasienie Ducha Świętego ścieka jej po udach). Kiedy kochanek Psyche szczytuje, jego skrzydła ociekają; być może także kapie z nich nasienie, może stają się same organami spełnienia. Gdy oboje osiągają orgazm jednocześnie, on odrywa się od niej raptownie niczym (określenie Mitchell) ptak postrzelony w locie. (A co z dziewczyną, chciałaby Elizabeth zapytać poetkę — jeśli potrafisz powiedzieć, jak rzecz wygląda z jego punktu widzenia, czemu nam nie powiesz, jak to odbiera ona?) Tym jednak, o czym chciała naprawdę rozmawiać z Robertem Duncanem tego wieczoru w Melbourne, kiedy tak wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie interesuje go nic z tego, co mu proponuje, były nie dziewczęta nawiedzane przez bogów, ale znacznie rzadsze historie mężczyzn zaszczycanych wizytami bogiń. Weźmy Anchizesa, kochanka Afrodyty i ojca Eneasza. Można się domyślić, że po nieprzewidzianym i niezapomnianym epizodzie w jego chacie na górze Ida Anchizes — młody przystojniak, jeśli wierzyć słowom epopei, ale skądinąd zwykły pastuch — nie chciał mówić tym, którzy gotowi byli go słuchać, o niczym innym, tylko o tym, jak wypieprzył najbardziej soczystą z całego stada boginię, jak pieprzył ją całą noc i w dodatku zrobił jej dziecko. Mężczyźni i ich sprośne przechwałki. Elizabeth nie ma złudzeń co do tego, jak śmiertelnicy traktują rozmaitych bogów, prawdziwych lub fałszywych, starożytnych bądź współczesnych, którzy mają nieszczęście wpaść im w łapy. Przypomina sobie film, do którego scenariusz mógłby napisać Nathanael West, choć napisał go kto inny: Jessica Lange gra hollywoodzką boginię seksu, która przeżywa załamanie nerwowe i kończy w domu wariatów nafaszerowana lekami, poddana lobotomii, przywiązana pasami do łóżka. Pielęgniarze sprzedają bilety upoważniające do spędzenia z nią dziesięciu minut. „Chcę wypieprzyć gwiazdę filmową!", dyszy jeden z ich klientów, rzucając im pieniądze. W jego głosie ujawnia się odrażająca strona bałwochwalczego uwielbienia: jadowita złośliwość, mordercza uraza. Ściągnąć nieśmiertelną na ziemię, pokazać jej, czym jest naprawdę życie, zaruchać na śmierć. „A masz, a masz!" Scena, którą wycięto w telewizyjnej wersji, tak boleśnie godziła w Amerykę. Co do Anchizesa, bogini, wstając z łoża, ostrzegła swego kochanka całkiem wyraźnie, żeby trzymał gębę na kłódkę. Roztropnemu młodzieńcowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zatracić się przez resztę nocy w sennym rozpamiętywaniu: ciało mężczyzny, które przywiera do ciała istoty boskiej. A gdy nieco trzeźwiał i popadał w bardziej filozoficzny nastrój, zastanawiać się: skoro fizyczne zespolenie dwóch porządków istnienia, a konkretnie współgranie ludzkich organów z tym, co stanowi organy w biologii bogów, jest, ściśle biorąc, niemożliwe, nie wtedy w każdym razie, gdy nadal rządzą prawa natury, to w jaką istotę, w jaką hybrydę ciała niewolnicy i duszy bogini musiała się przeobrazić uwielbiająca śmiech Afrodyta na czas jednej nocy, żeby mogło dojść do zbliżenia? Gdzie była ta wspaniała dusza, kiedy brał w ramiona niezrównane ciało? Pozostawała upchnięta w jakimś zakamarku, na przykład w jakimś maleńkim gruczole w czaszce, albo rozpraszała się niewinnie w całym organizmie jako poświata, jako nimb? Jednak nawet jeśli przez wzgląd na niego dusza bogini była ukryta, jak mógł nie poczuć ognia boskiego pożądania, kiedy obejmowała go rękami i nogami — nie poczuć i nie spłonąć w nim? Dlaczego to, co się zdarzyło, musiało mu być

nazajutrz opowiedziane? (Jej głowa sięgała krokwi dachu, twarz jaśniała nieśmiertelnym pięknem. Obudź się, powiedziała, spójrz na mnie, czy wyglądam jak ta, która zapukała do twoich drzwi wczoraj wieczorem?) Jak mogło się zdarzyć to wszystko, jeśli przyjąć, że on, ten mężczyzna, nie pozostawał od początku do końca pod wpływem czarów, pod urokiem tłumiącym niczym anestetyk tę przerażającą świadomość, że dziewczyna, którą obnażył, wziął w ramiona, której rozchylił uda, w którą wszedł, jest istotą nieśmiertelną? Jeśli przyjąć, że nie był w transie, który chronił go przed pełnią niemożliwej do zniesienia rozkoszy obcowania z istotą boską, dopuszczając tylko stępione doznania śmiertelnika? Ale dlaczego bogini, wybierając sobie na kochanka śmiertelnika, miałaby go zaczarować tak, żeby przez dłuższy czas nie był sobą? Tak właśnie, jak sobie można wyobrazić, mógł to odczuwać do końca życia oszołomiony Anchizes: jako jeden wir pytań, które odważył się wypowiadać w obecności swych towarzyszy pasterzy tylko najbardziej oględnie, ze strachu, że padnie rażony gromem. Jednak w rzeczywistości było inaczej, przynajmniej zdaniem poetów. Jeśli wierzyć poetom, Anchizes wiódł potem normalny żywot, godny, ale normalny ludzki żywot, aż do dnia, w którym najeźdźcy podpalili jego miasto i skazali go na wygnanie. Choć nie zapomniał tamtej niezwykłej nocy, to nie myślał o niej zbyt wiele, w każdym razie nie było to myślenie w zwykłym znaczeniu tego słowa. I to jest ta główna rzecz, o którą chciałaby zapytać Roberta Duncana, jako eksperta od niezwykłego stosunku, to coś, czego nie rozumie u Greków lub, jeśli Anchizes i jego syn nie byli Grekami, lecz Trojanami, cudzoziemcami, to i u Greków i u Trojan jako archaicznego, śródziemnomorskiego ludu, podmiotu helleńskiego mitotwórstwa. Nazywa to ich brakiem duchowości, życia wewnętrznego. Anchizes pozostawał z boskimi istotami na stopie tak zażyłej, jak to tylko możliwe. Nie było to powszechne zjawisko. W całej chrześcijańskiej mitologii, wyłączając apokryfy, jest tylko jedno porównywalne zdarzenie i to bardziej pospolite: historia boga mężczyzny zapładniającego — raczej bezosobowo, na dystans, można powiedzieć — śmiertelną kobietę. Magnificat anima mea Dominum, miała rzekomo powiedzieć Maria po fakcie, co było być może zniekształconym, niedosłyszanym Magnam me facit Dominus. To niemal wszystko, co mówi w Ewangelii ta niezamężna dziewica, zupełnie jak gdyby to, co się jej przydarzyło, odebrało jej mowę do końca życia. Nikt z jej otoczenia nie ma czelności zapytać: „Jak to było, co czułaś, jak to zniosłaś?". Jednak pytanie to musiało się nasuwać różnym ludziom, na przykład jej przyjaciółkom z Nazaretu. „Jak ona to zniosła?", szeptały pewnie między sobą. „Musiała się czuć, jakby wypieprzył ją wieloryb. Albo Lewiatan". Rumieniły się przy tych słowach, te bosonogie dzieci z plemienia Judy, tak jak czerwieni się teraz ona, Elizabeth, przelewając to na papier. Już wśród krajan Marii coś takiego było wystarczająco chamskie, a naprawdę nieprzyzwoite u kogoś o dwa tysiąclecia starszego i mądrzejszego. Psyche, Anchizes, Maria: musi być jakiś lepszy, mniej zaprawiony lubieżnością, bardziej filozoficzny sposób myślenia o całej tej bosko-ludzkiej aferze. Ale czy ona ma czas lub narzędzia, nie mówiąc o chęci, żeby to zrobić? Duchowość. Czy możemy zjednoczyć się z bogiem dostatecznie głęboko, żeby zrozumieć boską istotę, uchwycić esencję boskości? Oto pytanie, którego nikt już nie zadaje, z wyjątkiem jej nowego odkrycia, Susan Mitchell, która także nie jest filozofem. Pytanie, które zdążyło wyjść z mody za jej życia (pamięta, jak je stawiano, pamięta swoje zaskoczenie), tak jak weszło w modę na krótko przedtem, zanim jej życie się zaczęło. Inne tryby istnienia. To byłoby bardziej przyzwoite określenie. Czy są nam dostępne jakieś inne sposoby istnienia poza tym, który nazywamy ludzkim? A jeśli nie, co nam to mówi o nas samych i naszych ograniczeniach? Nie wie zbyt wiele o Kancie, ale wygląda jej to na pytanie kantowskie. Jeśli jej słuch nie zawodzi, to duchowa refleksja pojawiła się wraz z tym człowiekiem z Królewca i skończyła się mniej więcej na Wittgensteinie, wiedeńskim burzycielu. „Bogowie istnieją", pisze Friedrich Hölderlin, który czytał Kanta, „ale wiodą swój żywot gdzieś ponad nami, w innych sferach, niezbyt, jak się wydaje, zainteresowani tym, czy istniejemy, czy nie". W zamierzchłych czasach ci bogowie zstępowali na ziemię, przechadzali się wśród ludzi.

Ale dziś nie jest nam dane ujrzeć ich nawet w przelocie, nie mówiąc już o doznaniu miłości z ich strony. „Przyszliśmy za późno". Na starość czyta mniej i jest bardziej wybredna w doborze lektur. To wcale nierzadkie zjawisko. Na Hölderlina ma jednak zawsze czas. Wielki duchem, nazwałaby go, gdyby była Greczynką. Jednak to, co mówi Hölderlin o bogach, budzi w niej wątpliwości. Jest zbyt naiwny, myśli, zbyt skłonny do polegania na pozorach, niezbyt czujny wobec przebiegłości historii. Rzeczy rzadko są takie, jakie się wydają, chciałaby mu uświadomić. Skoro czujemy potrzebę opłakiwania utraty bogów, to jest rzeczą wielce prawdopodobną, że pobudzają ją sami bogowie. Bogowie nie skapitulowali, nie mogą sobie na to pozwolić. To dziwne, że człowiek, który zidentyfikował boską apatheię, niezdolność bogów do uczuć i wynikłą z tego potrzebę, by inni odczuwali za nich, nie dostrzegł wpływu owej apathei na ich życie erotyczne. Miłość i śmierć. Bogowie, sami nieśmiertelni, byli wynalazcami śmierci i rozkładu, ale z dwoma słynnymi wyjątkami zabrakło im odwagi, żeby wypróbować swój wynalazek na sobie. To dlatego właśnie byli nas tak ciekawi, tak nieskończenie dociekliwi. Uważamy Psyche za głupią, wścibską dziewczynę, ale należałoby przede wszystkim zapytać, co robił bóg w jej łóżku. Naznaczając nas piętnem śmierci, bogowie dali nam przewagę nad sobą. Z tych dwóch rodzajów istot, bogów i śmiertelników, to my żyjemy bardziej gorączkowo, odczuwamy bardziej intensywnie. To dlatego właśnie bogowie nie mogą przestać o nas myśleć, nie mogą się bez nas obejść, nieustannie nas obserwują i żerują na nas. Dlatego wreszcie nie zakazują uprawiania seksu z nami, a tylko ustanawiają reguły, gdzie mamy to robić, w jakiej formie i jak często. Wynalazcy śmierci; także wynalazcy seksturystyki. Seksualna ekstaza śmiertelników, frisson śmierci, jej konwulsje, rozmawiają o tym bez końca, kiedy za dużo wypiją — kogo najpierw dopadli i jakie towarzyszyły temu odczucia. Żałują, że nie mają w swoim erotycznym repertuarze tego niemożliwego do podrobienia dreszczyku, który dodałby pikanterii ich spółkowaniu we własnym gronie. Ale cena jest taka, że nie są skłonni jej płacić. Śmierć, unicestwienie. A co, jeśli nie ma zmartwychwstania? — zastanawiają się, zaniepokojeni. Uważamy ich, tych bogów, za wszechmocnych, ale prawda jest taka, że wiedzą oni bardzo mało, a ta ich wiedza jest bardzo powierzchowna. Żadnej dziedziny nauki ani właściwie żadnej filozofii nie mogą nazwać swoją. Ich kosmologia to zbiór komunałów Jedyne, na czym się znają, to podróże astralne, jedyną uprawianą po amatorsku nauką jest antropologia. Specjalizują się w badaniu rodzaju ludzkiego ze względu na to, co my mamy, a czego im brakuje; studiują nas, bo są zawistni. Co do nas, to czy domyślają się (cóż za paradoks!), że tym, co czyni nasze uściski tak gorącymi, tak niezapomnianymi, jest ta dana nam przez nich możliwość przelotnego rzucenia okiem na życie, które według naszych wyobrażeń jest ich życiem i które nazywamy (z braku innego słowa w naszym języku) życiem pozagrobowym? „Nie lubię tego innego świata", pisze Martha Clifford do swojego korespondencyjnego przyjaciela Leopolda Blooma, ale kłamie. Po co by w ogóle pisała, gdyby nie chciała zostać porwana do tego innego świata przez jakiegoś demonicznego kochanka? Tymczasem Leopold przechadza się pod dublińską biblioteką publiczną, zerkając, gdy nikt nie patrzy, między nogi posągów bogiń. Jeśli Apollo ma marmurowego kutasa i jaja, to czy Artemida, zastanawia się, ma odpowiednią dziurkę? Dociekania natury estetycznej, oto, jak sam lubi to określać na własny użytek. Jakie są obowiązki artysty wobec natury? Jednak tak naprawdę chciałby się dowiedzieć, gdyby tylko potrafił wyrazić to słowami, czy możliwe jest spółkowanie z boskością. A ona sama? Czego dowiedziała się o bogach podczas swoich wędrówek po Dublinie z tym niepoprawnie pospolitym człowiekiem? Niemal go poślubiła. Elizabeth Bloom, druga i widmowa żona Leopolda. Na pewno wie o nich jedno: że cały czas spoglądają na nas, zaglądają nam nawet między nogi, zaciekawieni, zawistni. Czasem posuwają się do tego, że zaczynają potrząsać naszą ziemską klatką. Ale jak głęboko, zastanawia się, sięga naprawdę ich ciekawość? Czy pomijając

zainteresowanie naszymi możliwościami erotycznymi, są nas ciekawi jako antropologicznych okazów, tak jak my z kolei jesteśmy ciekawi szympansów, ptaków czy much? Pomimo pewnych dowodów, które świadczyłyby o czymś innym, lubi sobie wyobrażać, że jak szympansów Lubi sobie wyobrażać, że bogowie podziwiają, choć z pewną dozą zawiści, naszą energię, naszą niewyczerpaną pomysłowość, z jaką próbujemy uniknąć swego losu. „Fascynujące stworzenia", mówią sobie w jej wyobrażeniach, spożywając ambrozję. „Tak pod wieloma względami do nas podobne, zwłaszcza te pełne wyrazu oczy. Jaka szkoda, że brakuje im tego je ne sais quoi, bez którego nigdy nie wespną się tak wysoko, by móc zasiąść obok nas!" Ale być może myli się co do ich zainteresowania nami. Albo raczej kiedyś się nie myliła, a teraz się myli. W kwiecie wieku, jak lubiła sobie wyobrażać, dałaby samemu uskrzydlonemu Erosowi powód, aby złożył wizytę na ziemi. Nie dlatego, że była aż taką pięknością, ale dlatego, że tęskniła za dotknięciem boga aż do bólu, dlatego, że w swoich tęsknotach, tak niemożliwych do zaspokojenia i z tego powodu tak komicznych, kiedy się objawiały, mogła mu obiecać, że zakosztuje tego, czego brakowało tam, na Olimpie. Ale teraz wszystko najwyraźniej się zmieniło. Gdzie w dzisiejszym świecie szukać takich nieśmiertelnych pragnień jak jej dawne tęsknoty? Na pewno nie w rubrykach towarzyskich. „Samotna biała kobieta, wzrost 5'8", po trzydziestce, brunetka, zainteresowana astrologią, turystyką rowerową, szuka samotnego białego mężczyzny 3545, przyjaciela, towarzysza zabaw i przygód". Albo: „Rozwiedziona biała kobieta; wzrost 5'8", po sześćdziesiątce, trzy ćwierci do śmierci, poszukuje B, nieśmiertelnego, ziemskiej formy niematerialnej, dla celów, których nie oddadzą żadne słowa". W redakcji zasępiliby się na pewno. „Grzeszne żądze", powiedzieliby i wrzuciliby ją do tego samego kosza co pederastów. Nie przyzywamy bogów, ponieważ już w nich nie wierzymy. Elizabeth nienawidzi zdań, których konstrukcja opiera się na słówku „ponieważ". Szczęki pułapki zatrzaskują się, ale myszy za każdym razem udaje się uciec. A po za tym to nie ma nic do rzeczy! Jakie to błędne myślenie! Gorsze niż Hölderlin. Kogo obchodzi, w co wierzymy? Jedynym pytaniem pozostaje, czy bogowie będą w dalszym ciągu wierzyć w nas, wierzyć, że potrafimy podtrzymać ten ostatni, pełgający płomyk, który kiedyś płonął w nich. „Przyjaciel, towarzysz zabaw i przygód", cóż to za atrakcja dla boga? Tam, skąd przychodzą, jest aż za dużo zabawy. I aż za dużo piękna. To dziwne, że w miarę jak pożądanie rozluźnia uścisk, w którym ją kiedyś trzymało, ona dostrzega coraz wyraźniej wszechświat rządzony przez pożądanie. Czy nie czytali państwo Newtona? — miałaby ochotę zapytać ludzi z biura matrymonialnego (chciałaby to też powiedzieć Nietzschemu, gdyby mogła nawiązać z nim kontakt). Pożądanie jest dwukierunkowe: A pociąga B, ponieważ B pociąga A, i odwrotnie, w taki właśnie sposób powstaje konstrukcja wszechświata. Jeśli pożądanie jest jeszcze wciąż zbyt ordynarnym słowem, to może pociąg? Pociąg i szansa: potężny duet, aż nadto wystarczający, by zbudować na nim kosmologię, od atomów i drobinek o absurdalnych nazwach, które tworzą atomy, po Alfa Centauri, Kasjopeję i wielką czerń w nieskończoności. Bogowie i my, bezwolni, wprawieni w ruch wirowy przez wichry szansy, a jednak przyciągający się wzajemnie, nie tylko przez B, C i D, ale także do X, Y, Z i do Omegi. Nie ma najmniejszej, najmarniejszej istoty, która byłaby głucha na zew miłości. Wizja, otwarcie, tak jak wtedy, gdy tęcza otwiera niebo po deszczu. Czy to wystarczy starym ludziom, te pojawiające się od czasu do czasu wizje, te tęcze jako pociecha zanim znów lunie? Czy człowiek musi tak zniedołężnieć, by nie móc się już włączyć do tańca, zanim zdoła dostrzec ten układ? 8. Przed bramą Jest upalne popołudnie. Plac zatłoczony przyjezdnymi. Mało kto zwraca uwagę na siwowłosą kobietę, która z walizką w ręku wysiada z autobusu. Ma na sobie niebieską, bawełnianą sukienkę; szyja zaczerwieniona od słońca, perlą się na niej kropelki potu. Mija stoliki wystawione na chodnik, mija młodych ludzi, kółka walizki turkoczą na bruku, zmierza ku bramie, gdzie stoi na straży senny mężczyzna w mundurze, oparty na karabinie, który trzyma przed sobą kolbą w dół. — Czy to jest ta brama? — pyta kobieta. Pod czapką z daszkiem błysk oczu na potwierdzenie.

— Mogę przejść? Strażnik wskazuje oczami wartownię stojącą z boku. W wartowni, skleconej z paździerzowych płyt, jest duszno i gorąco. W środku, za blatem opartym na kozłach siedzi mężczyzna bez marynarki i coś pisze. Podmuch z elektrycznego wiatraczka chłodzi mu twarz. — Przepraszam... — mówi kobieta. Mężczyzna za stołem nie zwraca na nią uwagi. — Czy ktoś mógłby otworzyć bramę? Mężczyzna wypełnia jakiś formularz. Nie przestając pisać, mówi: — Najpierw musi pani złożyć oświadczenie. Złożyć oświadczenie? Komu? Panu? Piszący przesuwa lewą ręką arkusz papieru w jej stronę. Kobieta odstawia walizkę i bierze papier do ręki. Kartka jest czysta. — A więc zanim przekroczę bramę, muszę złożyć oświadczenie — powtarza kobieta. — Oświadczenie o czym?— O przekonaniach. Napisać, w co pani wierzy.— O przekonaniach. I to wszystko? Chodzi o wyznanie wiary? A co, jeśli nie wierzę? Jeśli jestem niewierząca? Mężczyzna wzrusza ramionami. Po raz pierwszy patrzy jej prosto w oczy. — Wszyscy w coś wierzymy. Nie jesteśmy bydłem. Każdy ma coś, w co może wierzyć. Proszę napisać, w co pani wierzy. W formie oświadczenia. Nie ma już wątpliwości, gdzie się znajduje i kim jest. Jest petentką, stoi przed bramą. Podróż, która przywiodła ją tutaj, do tego kraju, do tego miasteczka, i która, jak się zdawało, dobiegła kresu, gdy autobus stanął i drzwi otworzyły się na zatłoczony plac, nie była wcale końcem wszystkiego. Teraz odbywa się próba innego rodzaju. Żąda się od niej pewnego aktu, jakiejś zalecanej, lecz nieokreślonej afirmacji, zanim przyzna się jej prawo do przejścia. Ale czy będzie to oceniał właśnie on, ten rumiany, klocowaty mężczyzna, na którego nieokreślonym uniformie (wojskowym? straży obywatelskiej?) nie może wypatrzyć żadnych dystynkcji ani stopnia i na którego kręcący się niezdecydowanie wiatraczek wionie chłodem, gdy ona wolałaby, żeby wionął na nią? — Jestem pisarką — mówi. — Pewnie pan o mnie nie słyszał, ale piszę czy raczej pisałam książki pod nazwiskiem Elizabeth Costello. Moim zawodem jest pisanie, nie wyznawanie wiary. To nie moja specjalność. Ja tworzę imitacje, jak by powiedział Arystoteles. Robi pauzę, potem wypowiada kolejne zdanie, zdanie, które pomoże jej się zorientować, czy to jest jej sędzia, człowiek uprawniony do wydania werdyktu, czy tylko pierwszy z długiego szeregu urzędników prowadzącego do niewiadomego bezbarwnego funkcjonariusza w niewiadomej kancelarii w tym niewiadomym zamku. — Mogę stworzyć imitację wiary — jeśli pan sobie tego życzy. Czy to panu wystarczy? W jego odpowiedzi wyczuwa się nutę zniecierpliwienia, jakby proponowała mu coś, co proponowano mu już wielokrotnie. — Proszę napisać takie oświadczenie, jakie jest wymagane — mówi. — I przynieść je, jak będzie gotowe.— Doskonale, tak zrobię — odpowiada. — Czy kończy pan służbę o jakiejś określonej porze?— Jestem tu zawsze — odpowiada mężczyzna. Z czego ona wnioskuje, że to miasto, w którym się znajduje, w którym strażnik przy bramie nigdy nie śpi, a ludzie w kawiarniach robią wrażenie, jakby nie mieli dokąd iść i jakby ich jedynym obowiązkiem było wypełnianie powietrza swoją paplaniną, jest nie bardziej rzeczywiste niż ona sama. Nie bardziej, ale być może i nie mniej. Siedząc przy jednym ze stolików wystawionych na chodnik, pośpiesznie kleci to, co ma być oświadczeniem. „Jestem pisarką, sprzedaję fikcję", pisze. "Wyznaję określoną wiarę tylko tymczasowo: trwała wiara mogłaby mnie blokować. Zmieniam wiarę tak jak miejsce zamieszkania i ubranie, stosownie do potrzeb. Z tych przyczyn - profesjonalnych, związanych z wykonywaniem zawodu — proszę o uchylenie w odniesieniu do mnie reguły, o której dowiaduję się po raz pierwszy, a mianowicie, że każdy ubiegający się o zezwolenie na przejście przez bramę powinien wyznawać jedną lub więcej wiar". Niesie swoje oświadczenie do wartowni. Jak przeczuwała, zostaje odrzucone. Człowiek za biurkiem nie przekazuje go zwierzchnikom, najwidoczniej pismo na to nie zasługuje. Potrząsa tylko głową, pozwala, by kartka spadła na podłogę, i podsuwa jej nową.

— W co pani wierzy — mówi. Wraca na krzesełko na chodniku. Czyżbym stawała się instytucją? — zastanawia się. — Ja, stara kobieta, która twierdzi, że jako pisarka nie podlega prawu? Kobieta, która ze swoją nieodłączną czarną walizką (zawierającą co? — sama już nie pamięta) pisze podania, jedno po drugim, kładzie je przed Mężczyzną z wartowni, a mężczyzna z wartowni odsuwa je na bok jako nieprawidłowe, nie takie, jakie są wymagane, żeby można było przejść przez bramę? — Czy mogę chociaż zajrzeć? — mówi po drugiej próbie. — Rzucić okiem na to, co jest po drugiej stronie? Ze-by tylko zobaczyć, czy warto się w ogóle trudzić. Mężczyzna wstaje ociężale od biurka. Jest młodszy od niej, ale też niemłody. Ma na nogach buty do konnej jazdy, granatowe, sukienne spodnie z czerwonymi lampasami. Jakże musi mu być gorąco, myśli ona. A zimą jak zimno! Stanowisko strażnika bramy nie jest wygodną posadką. Prowadzi ją obok żołnierza opartego na karabinie, w końcu stają przed bramą, tak masywną, że mogłaby powstrzymać napór całej armii. Z woreczka przypiętego do pasa wyjmuje klucz, niemal tak długi, jak jego przedramię. Czyżby nadszedł moment, w którym powie jej, że brama jest przeznaczona dla niej i tylko dla niej i co więcej, że ona nigdy jej nie przekroczy? Czy powinna mu przypomnieć, uświadomić mu, że wie, co tu jest grane? Klucz obraca się w zamku dwa razy. — Proszę bardzo — mówi mężczyzna. Kobieta przykłada oko do szpary. On uchyla bramę na milimetr, dwa, potem zamyka ją z powrotem. — Widziała pani — mówi. — Zostanie to odnotowane. Co widziała? Wbrew swemu niedowiarstwu spodziewała się, że to, co jest za tymi wrotami z tekowego drewna i mosiądzu, ale także bez wątpienia z tkanki alegorii, będzie niewyobrażalne, że jej ludzkie zmysły porazi oślepiające światło. Tymczasem światło nie jest bynajmniej niewyobrażalne. Jest po prostu olśniewające, być może bardziej olśniewające niż te rozmaite światła, jakie widziała do tej pory, ale zasadniczo nie różni się od tamtych, nie jest bardziej jaskrawe niż przedłużany w nieskończoność błysk magnezji. Mężczyzna klepie ją w ramię. Jest to gest zaskakujący z jego strony, zaskakująco osobisty. Jak gest oprawcy, który zapewnia, że nie chce człowiekowi zrobić krzywdy, że tylko spełnia swój smutny obowiązek. — No to zobaczyła pani — mówi. — Teraz się pani bardziej przyłoży. W kawiarni zamawia coś do picia po włosku — to odpowiedni język, mówi sobie, dla takiego miasta rodem z opery buffo — i płaci znalezionymi w torebce banknotami, banknotami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. Właściwie wyglądają podejrzanie jak lipne pieniądze do zabawy; na jednej stronie wizerunek jakiegoś brodatego, dziewiętnastowiecznego ważniaka, na drugiej nominały, pięć, dziesięć, dwadzieścia pięć, sto, w odcieniach zieleni i wiśniowym. Pięć czego? Dziesięć czego? Jednak kelner przyjmuje banknoty, muszą zatem być dobre. Jakiekolwiek są, nie ma ich za wiele: czterysta czegoś tam. Drink kosztuje pięć, z napiwkiem. Co się dzieje, kiedy komuś kończą się pieniądze? Czy istnieje tu jakaś publiczna instytucja, na której miłosierdzie można się zdać? Porusza tę kwestię ze strażnikiem przy bramie: — Jeśli będzie pan odrzucał moje oświadczenia, będę musiała zamieszkać u pana — mówi. — Nie stać mnie na drogi hotel. To żart, próbuje po prostu rozruszać tego sztywniaka. — Dla tych, którzy czekają dłużej na zezwolenie, jest noclegownia. Z kuchnią i z umywalnią. Zadbano o wszystko, co potrzebne. — Z kuchnią czy z garkuchnią? — pyta ona. Mężczyzna nie odpowiada. Najwidoczniej tu się nie żartuje. Noclegownia to pozbawiona okien sala, długa i nisko sklepiona. Pojedyncza goła żarówka oświetla przejście między łóżkami. Po obu stronach prycze sklecone ze sfatygowanych desek pomalowanych na ciemnordzawy kolor, który kojarzy się jej z taborem kolejowym. I rzeczywiście, przyjrzawszy się uważniej, dostrzega malowane szablonem numery: 100377/3 CJG, 282220/0 CXX... Na większości prycz sienniki, słoma w płóciennych workach, które w gorącej duchocie wydzielają odór tłustego brudu i zastarzałego potu.

Niczym się to nie różni od gułagu, myśli. Ani od dowolnego obozu w Trzeciej Rzeszy. Wszystko jest zlepkiem klisz, bez odrobiny oryginalności. — Co to za miejsce? — pyta kobiety, która ją wpuściła. Nie musi pytać. Z góry wie, jaka będzie odpowiedź. — Tu się czeka. Kobieta — na razie waha się jeszcze, czy nazwać ją kapo — sama jest kliszą: krępa wieśniaczka w niezgrabnym szarym kitlu, z chustką na głowie, w sandałach i niebieskich wełnianych skarpetach. Jednak spojrzenie ma spokojne i inteligentne. Elizabeth nie może się pozbyć wrażenia, że gdzieś ją już widziała. A może jej sobowtóra czy przynajmniej zdjęcie. — Czy mogę wybrać łóżko? — pyta. — Czy i to zostało już wcześniej za mnie postanowione? — Pani wybierze — mówi kobieta. Jej twarz jest nieodgadniona. Wybiera z westchnieniem, podnosi walizkę, otwiera ją. Nawet w tym mieście czas płynie. Wreszcie nadchodzi ten dzień, jej dzień. Staje przed wielkim stołem w pustej sali. Na stole szeregiem dziewięć mikrofonów. Na ścianie w głębi gipsowy emblemat, płaskorzeźba: dwie tarcze, dwie skrzyżowane włócznie i coś, co wygląda jak struś emu, ale ma być zapewne jakimś szlachetniejszym ptakiem, i trzyma w dziobie wieniec laurowy. Mężczyzna, który wygląda na woźnego, podsuwa jej krzesło i pokazuje gestem, żeby siadła. Siada, czeka. Wszystkie okna są zamknięte, w sali jest duszno. Pokazuje woźnemu na migi, że chciałaby się napić. On udaje, że nie widzi. Drzwi się otwierają, wchodzą szeregiem sędziowie, jej sędziowie. Pod czarnymi togami kryją się, podejrzewa, stwory jak z Grandville'a: krokodyl, osioł, kruk, chrząszcz tykotek. Ale nie, wszyscy należą do tego samego gatunku co ona, do tej samej gromady. Nawet ich twarze są ludzkie. Wszystkie męskie, męskie i stare. Woźny nie musi jej nakazywać (stoi teraz za nią), żeby wstała. Zażądają od niej występu; ma nadzieję, że potrafi wejść ze swymi replikami w odpowiednich momentach. Sędzia siedzący w środku skłania lekko głowę, ona odpowiada tym samym. — Pani...? — Elizabeth Costello. — Tak. Petentka. — Lub suplikantka, jeśli to zwiększa moje szanse. — I to jest pierwsze pani przesłuchanie?— Tak.— A ubiega się pani o...?— Chcę przejść przez bramę. Przejść na drugą stronę. Zmierzyć się z tym, co nastąpi.— No tak. Jak się już pani zorientowała, pozostaje kwestia wiary. Czy chciałaby pani złożyć oświadczenie? — Mam tu oświadczenie, poprawione, poprawiane wielokrotnie. Napisałam je, śmiem twierdzić, najlepiej jak potrafię. Nie sądzę, żebym mogła dalej je poprawiać. Wysoki Sąd ma zapewne kopię? — Owszem. Mówi pani, że poprawione najlepiej, jak pani umiała. Niektórzy z nas powiedzieliby, że zawsze można jeszcze coś poprawić. Zobaczmy. Zechce pani łaskawie przeczytać swoje oświadczenie. Czyta. — Jestem pisarką. Pewnie Wysoki Sąd uważa, że powinnam powiedzieć: byłam pisarką. Ale ja jestem lub byłam pisarką z tego powodu, że kimś jestem lub byłam. Nie przestałam być tym, kim jestem. Na razie. A przynajmniej takie mam wrażenie. Jestem pisarką i piszę to, co słyszę. Jestem sekretarką niewidzialnego, jedną z wielu w ciągu wieków To moje powołanie: być sekretarką, której się dyktuje. Nie jest moją rolą zadawać pytania ani osądzać to, co się do mnie mówi. Ja tylko zapisuję słowa, a potem je wypróbowuję, sprawdzam ich dźwięczność, żeby się upewnić, że dobrze usłyszałam. Sekretarka niewidzialnego, śpieszę poinformować, to nie moje określenie. Zapożyczyłam je od sekretarza wyższej rangi, Czesława Miłosza, poety, być może znanego panu, a jemu samemu zostało ono podyktowane przed laty. Milknie. Spodziewa się, że jej przerwą. Oczekuje, że zapytają: „A kto pani dyktuje?". I ma już gotową odpowiedź: „Moce nieziemskie". Ale nikt jej nie przerywa, pytanie nie pada. Zamiast tego przewodniczący kiwa w jej stronę ołówkiem. — Proszę kontynuować.— Zanim będę mogła przejść przez bramę, muszę złożyć oświadczenie na temat swojej wiary — czyta. — Odpowiadam: dobra sekretarka nie powinna mieć żadnych przekonań, wyznawać żadnej wiary. To niestosowne, kiedy pełni się tę funkcję. Sekretarka powinna

po prostu być w gotowości, czekać na wezwanie. Znów spodziewa się, że jej przerwą. Ze zapytają: „Czyje wezwanie?". Ale najwyraźniej to pytanie nie padnie. — W mojej pracy wiara jest zawadą, przeszkodą. Staram się wyzbyć takich blokad.— Bez wiary nie jesteśmy ludźmi. — To głos ostatniego sędziego z lewej strony, którego na swój użytek nazwała „wściekłą kocicą", pomarszczonego kurdupla, tak niskiego, że jego podbródek opiera się niemal o blat stołu. Właściwie każdy z nich ma jakąś niepokojąco komiczną cechę. To niesamowicie literackie, myśli. Wyobrażenie karykaturzysty o zespole sędziowskim.— Bez wiary nie jesteśmy ludźmi — powtarza sędzia. — I co pani na to, Elizabeth Costello? Elizabeth wzdycha. — Oczywiście, szanowni panowie. — Nie twierdzę, że jestem całkowicie pozbawiona wiary. Mam coś, co uważam za swe opinie i uprzedzenia i nie różnią się one od tego, co powszechnie nazywa się przekonaniami. Kiedy mówię, że jestem sekretarką wyzbytą przekonań, to mam na myśli siebie idealną, siebie zdolną trzymać swoje opinie i uprzedzenia na wodzy, kiedy przekazuję słowo, które mam obowiązek przekazać. — Zdolność negatywna — mówi człowieczek. — Czy to pani ma na myśli, czy to właśnie pani we własnym mniemaniu posiada? — Tak, jeśli zechciał pan tak to nazwać. Ujmując to inaczej, mam przekonania, ale w nie nie wierzę. Nie są one dostatecznie ważne, żeby w nie wierzyć. Nie wkładam w nie serca. Serca ani poczucia obowiązku. Człowieczek wydyma wargi. Jego sąsiad obraca się ku niemu i obrzuca go spojrzeniem (Elizabeth przysięgłaby, że słyszy szelest piór). — I jak to pani zdaniem wpłynęło, ten brak przekonań, na pani człowieczeństwo? — pyta sędzia. — Na moje człowieczeństwo? A czy to ma jakieś znaczenie? To, co daję swoim czytelnikom, mój wkład w ich człowieczeństwo, równoważy jakoś, mam nadzieję, moją własną pustkę pod tym względem. — Chciała pani powiedzieć, cynizm. Cynizm. Nie podoba się jej to słowo, ale w tych okolicznościach gotowa jest je zaakceptować. Odrobina szczęścia i będzie to ostatnia okazja. Odrobina szczęścia i nie będzie już musiała się bronić i popadać w patos, jaki tej obronie nieuchronnie towarzyszy. — W odniesieniu do siebie samej to owszem, mogę być cyniczna, w sensie technicznym. Nie mogę sobie pozwolić na to, aby traktować siebie czy swoje motywy zbyt serio. Ale jeśli chodzi o innych ludzi, jeśli chodzi o rodzaj ludzki, czy człowieczeństwo, to nie, nie sądzę, żebym w ogóle była cyniczna. — A zatem nie jest pani całkiem wyzuta z wiary? — mówi ten w środku. — Nie. Niewiara jest rodzajem wiary. Ja jestem raczej niedowiarkiem, jeśli zechce pan zaakceptować takie rozróżnienie, choć czasami wydaje mi się, że niedowiarstwo może się także stać swoistym credo. Zapada milczenie. — Proszę dalej — mówi sędzia. — Niech pani kontynuuje. — To już wszystko. Niczego nie zataiłam. Nie mam nic więcej do dodania. — A więc oświadczyła pani, że jest sekretarką. Sekretarką niewidzialnego. — I że nie mogę sobie pozwolić na posiadanie przekonań.— Z przyczyn zawodowych. — Z przyczyn zawodowych.— A co, jeśli niewidzialne nie uznaje pani za swoją sekretarkę? Co, jeśli, okres zatrudnienia dawno się skończył, tylko pismo w tej sprawie nie dotarło? Lub jeśli wręcz nigdy nie była pani zatrudniona? Czy brała pani pod uwagę taką możliwość?— Rozważam ją codziennie. Skoro nie jestem tym, za kogo się podaję, to jestem oszustką. Jeśli taka jest konkluzja sądu, to mogę tylko pochylić głowę. Zakładam, że wzięto pod uwagę przebieg mojego całego życia. Jeśli sąd chce być sprawiedliwy, nie może tego zignorować.— A co z dziećmi? Głos jest skrzeczący, chrapliwy. W pierwszej chwili nie może się zorientować, który z sędziów przemówił. Czy Numer Osiem, ten czerwony na twarzy, z obwisłym podgardlem? — Dziećmi? Nie rozumiem. — A co z mieszkańcami Tasmanii? — ciągnie sędzia. Co pani sądzi o ich losie? Z mieszkańcami Tasmanii? Czyżby wydarzyło się na Tasmanii coś, o czym nie wie? — Nie mam określonego zdania w sprawie mieszkańców Tasmanii — odpowiada ostrożnie. — Zawsze uważałam ich za porządnych ludzi. Sędzia macha ręką, zniecierpliwiony.

— Mam na myśli starych Tasmańczyków, tych, którzy ulegli eksterminacji. Czy ma pani jakieś określone zdanie w tej sprawie?— Chodzi panu g to, czy docierają do mnie ich głosy? Nie, nie docierają, jeszcze nie. Prawdopodobnie w ich oczach nie mam odpowiednich kwalifikacji. Chcą pewnie skorzystać z usług własnego sekretarza czy sekretarki, do czego bez wątpienia mają prawo. Słyszy nutę irytacji we własnym głosie. Co ona tu robi, tłumacząc się temu stadu starych gęgaczy, którzy równie dobrze mogliby być jakimiś małomiasteczkowymi Włochami lub obywatelami Austro-Węgier, uprawnionymi jakimś cudem do jej sądzenia? Dlaczego znosi to wszystko? I cóż oni wiedzą o Tasmanii? — Nie wspominałem o żadnych głosach — mówi mężczyzna. — Pytałem o pani myśli. O jej myśli na temat Tasmanii? Nie tylko ona jest zdezorientowana, cały zespół sędziowski także, bo pytający musi im w końcu wyjaśnić, o co mu chodziło. — Dopuszczają się tam okrucieństw — mówi. — Gwałtów na niewinnych dzieciach. Eksterminacji całych narodów. Co pani sądzi o tej sprawie? Czy ma pani jakieś poglądy, którymi może się kierować? Eksterminacja pierwotnych mieszkańców Tasmanii przez jej rodaków, jej przodków. Czy właśnie to, jak się w końcu okazuje, leży u podstaw tego przesłuchania? Problem historycznej winy? Bierze głęboki oddech. — Są sprawy, o których się mówi, i takie, które lepiej przemilczeć, nawet przed trybunałem, nawet przed Sądem Ostatecznym, jeśli ten sąd jest takowym. Wiem, do czego pan nawiązuje, i mogę tylko odpowiedzieć, że jeśli z tego, co tu powiedziałam dzisiaj, wyciągnął pan wniosek, że jestem niepomna takich spraw, to się pan głęboko myli. Pozwolę sobie jeszcze dodać, dla pańskiej wiadomości: wiara nie jest jedyną etyczną ostoją, jaką mamy. Możemy się także kierować odruchami serca. To wszystko. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Obraza sądu. Otarła się niebezpiecznie o obrazę sądu. Jest to coś, czego u siebie nigdy nie lubiła: skłonność do emocjonalnych wybuchów. — Ale jako pisarka? Zaprezentowała pani siebie dzisiaj nie jako osobę, ale jako szczególny przypadek, kogoś obarczonego misją, pisarkę, która tworzy nie tylko dla rozrywki, ale pisze książki o złożonych motywach ludzkiego postępowania. W tych książkach musi pani dokonywać ocen i wyborów. Czym się pani wtedy kieruje? Czy obstaje pani przy tym, że to sprawa odruchu serca? Nie ma pani przekonań jako pisarka? Jeśli pisarz jest po prostu ludzką istotą z ludzkim sercem, to co takiego szczególnego jest w pani przypadku? Nie jest głupcem. To nie świnia w atłasowej todze, porcus magistralis z Grandville'a. I to nie podwieczorek u Szalonego Kapelusznika. Po raz pierwszy tego dnia czuje, że poddaje się ją próbie. Doskonale, myśli, zobaczmy, jak sobie poradzę. — Aborygeni z Tasmanii są dziś między innymi tym niewidzialnym, niewidzialnym, którego jestem sekretarką, jedną z wielu. Każdego ranka zasiadam przy biurku i przygotowuję się do zmierzenia się z wyzwaniami dnia. Takie jest życie sekretarki, moje życie. Jeśli wezwą mnie dawni Tasmańczycy, jeśli postanowią mnie wezwać, będę gotowa i napiszę o nich, najlepiej jak potrafię. Podobnie z dziećmi, skoro wspomniał pan o gwałconych dzieciach. Muszę jeszcze zostać wezwana przez dziecko, ale powtarzam, jestem gotowa. Jednak tu słowo ostrzeżenia. Jestem otwarta na wszystkie głosy, nie tylko na głosy mordowanych i gwałconych. — Usiłuje nawet teraz mówić swoim głosem, nie wprowadzać nuty, którą można by nazwać „adwokacką". — Jeśli to ich mordercy i gwałciciele postanowią mnie wezwać, żeby przemówić przeze mnie, nie zamknę na ich głosy swoich uszu, nie będę ich sądzić. — Przemówi pani w imieniu morderców?— Tak. — Bez rozróżnienia mordercy i jego ofiary? Czy na tym polega rola sekretarki? Zeby zapisywać wszystko, co do niej mówią? Wyłączyć głos sumienia? Przyparł ją do muru, jest tego świadoma. Ale jakie to ma znaczenie, że ją przyparł, jeśli dzięki temu coś, co przypomina coraz bardziej konkurs krasomówczy, szybciej się skończy? — Czy nie sądzi pan, że winowajcy też cierpią? — pyta. — Myśli pan, że nie wołają z płomieni?

„Nie zapominaj o mnie!" — tak wołają. Cóż to za sumienie, które ignoruje taki krzyk moralnej udręki?— A jeśli chodzi o te głosy, które panią wzywają — mówi pękaty jegomość — to nie pyta pani, skąd dochodzą?— Nie. Nie, jeśli mówią prawdę. — I pani, tylko słuchając serca, ocenia, czy to jest prawda? Przytakuje niecierpliwie. To wygląda zupełnie jak przesłuchanie Joanny d'Arc, myśli. „Skąd wiesz, czyje to głosy?" Nie może znieść „literackości" tego wszystkiego. Czy nie stać ich na coś oryginalnego? Zapadła cisza. — Proszę dalej — zachęca ją sędzia.— To wszystko — odpowiada. — Pan mnie zapytał, ja odpowiedziałam. Czy wierzy w Boga? To pytanie, wobec którego woli zachować ostrożny dystans. Po co, nawet zakładając, że Bóg istnieje — cokolwiek oznacza to ostatnie słowo — zakłócać stąd, z dołu, jego głęboki, monarszy sen zgiełkliwym współzawodnictwem wiary i niewiary, jak w jakimś plebiscycie? — To pytanie zbyt intymne — mówi. — Nie mam nic do powiedzenia.— Jesteśmy tu tylko my. Może pani swobodnie otworzyć serce.— Nie zrozumiał mnie pan. Ja po prostu podejrzewam, że Bóg nie patrzy łaskawym okiem na taką arogancję, arogancję wobec spraw intymnych. Wolę pozwolić Bogu istnieć. Tak, jak, mam nadzieję, On pozwoli istnieć mnie. Zapada milczenie. Boli ją głowa. Zbyt wiele oszałamiających abstrakcyjnych rozważań, myśli sobie: to ostrzeżenie od natury. Przewodniczący rozgląda się dokoła. — Czy są jeszcze jakieś pytania? Pytań nie ma. Przewodniczący zwraca się do niej. — Zakomunikujemy pani naszą decyzję. W odpowiednim czasie. Ustalonymi kanałami. Jest znów w noclegowni, leży na swojej pryczy. Wolałaby siedzieć, ale prycze mają wysokie, podniesione krawędzie, jak tace, nie da się na nich usiąść i spuścić nóg. Nienawidzi tej gorącej, dusznej sali, przydzielonej jej jako dom. Nienawidzi odoru, wzdryga się, kiedy dotyka brudnego materaca. Godziny, zwłaszcza w środku dnia, wydają się tu dłuższe od tych, do jakich przywykła. Jak długo już tu jest? Straciła rachubę czasu. Wydaje się, że upłynęły całe tygodnie, miesiące. Po południu, kiedy zelżeje największy upał, na plac wychodzi orkiestra. Muzycy w wykrochmalonych białych mundurach, spiczastych czapkach i z mnóstwem złotych galonów ustawiają się na bogato udekorowanym podeście i grają marsze Souzy, walce Straussa, popularne melodie: Il pipistrello, Sorrento. Dyrygent ma cienki wąsik małomiasteczkowego lowelasa; po każdym kawałku uśmiecha się i kłania publiczności, a grubas grający na tubie zdejmuje czapkę i wyciera czoło szkarłatną chustką do nosa. Dokładnie to, myśli Elizabeth, czego można się spodziewać w zapadłym włoskim lub austriackim przygranicznym miasteczku w 1912 roku. Które wygląda jak wyjęte z książki, podobnie jak noclegownia ze swoimi wypchanymi słomą siennikami i czterdziestowatową żarówką, podobnie jak cała ta afera sądowa, razem z sennym woźnym. Czyżby wszystko to zostało zmontowane specjalnie dla niej, dlatego że jest pisarką? Czy jest to czyjeś wyobrażenie piekła, a co najmniej czyśćca dla pisarza, czyśćca pełnego klisz? Bez względu na to, o co tu chodzi, powinna być na zewnątrz, na placu, nie tu, w noclegowni. Mogłaby siedzieć przy jednym ze stolików, w cieniu, wśród szeptów zakochanych, z zimnym napojem przed sobą, czekając na pierwsze łagodne muśnięcie wiatru na policzku. Banał wśród banałów, bez wątpienia, ale jakie to teraz ma znaczenie? Jakie ma znaczenie to, czy szczęście zakochanych par na placu jest pozornym szczęściem, nuda wartowni symulowaną nudą, fałszywe nuty wydobywane z kornetu w wyższych rejestrach podrabianymi fałszywymi nutami? Tym właśnie stało się życie od chwili, kiedy tu przyjechała: skomplikowanym zestawem zazębiających się banałów, łącznie z rozklekotanym, rzężącym autobusem z walizkami przytroczonymi na dachu, łącznie z bramą nabijaną wielkimi, wypukłymi ćwiekami. Dlaczego by nie wyjść i nie odegrać swojej roli podróżniczki, rzuconej przez los do

miasteczka, którego już nigdy nie będzie jej dane opuścić? Jednak nawet gdy tak siedzi, przyczajona, w noclegowni, kto mógłby powiedzieć, że nie gra żadnej roli? Dlaczego ma sobie wyobrażać, że tylko ona sama może się powstrzymać od udziału w sztuce? I na czym zresztą polega prawdziwy upór, w czym objawia się prawdziwy charakter, jeśli nie w tym, że kontynuuje się przedstawienie, bez względu na wszystko? Niech orkiestra zagra jakiś taneczny kawałek, niech pary skłonią się sobie i wejdą na deski i niech tam, wśród tancerzy będzie ona, Elizabeth Costello, stara członkini trupy, w swoim niestosownym stroju, krążąca sztywno, ale nie bez wdzięku. I jeśli to, ów profesjonalizm, odgrywanie roli, jest także kliszą — to niech sobie będzie. Co upoważnia ją do obruszania się na klisze, kiedy wszyscy pozostali zdają się je akceptować, wręcz nimi żyć? Tak samo jest z całą sprawą wiary. „Wierzę w niezłomność ludzkiego duch" — oto co powinna była powiedzieć sędziom. To by ich zadowoliło, może nawet zatupaliby z aprobatą. „Wierzę, że cała ludzkość stanowi jedność". Wydaje się, że wszyscy inni są o tym przekonani, wierzą w to. Nawet ona w to wierzy od czasu do czasu, kiedy jest w odpowiednim nastroju. Dlaczego nie może, choćby jeden raz, poudawać? Kiedy była młoda, w świecie, który odszedł bezpowrotnie, można było natrafić na ludzi wciąż wierzących w sztukę, a przynajmniej w artystów, i próbujących iść w ślady wielkich mistrzów. Nie miało znaczenia, że zawiódł Bóg i socjalizm: pozostawali jako przewodnicy Dostojewski, Rilke lub van Gogh z zabandażowanym uchem symbolizującym mękę. Czy zachowała do późnych lat życia tę dziecięcą wiarę, wiarę w artystę i jego prawdę? W pierwszej chwili skłonna była odpowiedzieć: nie. W jej książkach z pewnością nie było wiary w sztukę. Teraz, kiedy się to na dobre skończyło, ten znój pisania, może rzucić okiem wstecz, okiem dostatecznie — jak sądzi — chłodnym czy wręcz zimnym, żeby się nie dać zwieść. Jej książki nie uczą niczego, nie głoszą żadnych prawd, one tylko ukazują tak jasno, jak to możliwe, życie ludzi w określonym czasie i miejscu. Ujmując rzecz skromniej, mówią o tym, jak żyła jedna osoba, jedna z miliardów: osoba, którą ona sama nazywa „nią", a którą inni nazywają Elizabeth Costello. Jeśli wreszcie wierzy w swoje książki bardziej niż w tę osobę, to tylko tak, jak stolarz wierzy w solidny stół, a bednarz w krzepką beczkę. Jej książki, jest o tym przekonana, są właściwie lepsze od niej samej. Ze zmiany w powietrzu, zmiany, która przenika nawet zatęchłą przestrzeń noclegowni, wnioskuje, że słońce chyli się ku zachodowi. Pozwoliła, by wymknęło jej się całe popołudnie. Ani nie poszła tańczyć, ani nie popracowała nad swoim oświadczeniem, po prostu zatopiła się w posępnych rozmyślaniach, marnując czas. Odświeża się jak może w małej, ciasnej umywalni. Kiedy wraca na salę, okazuje się, że jest tam jakaś nowa, młodsza od niej; leży na pryczy nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Zauważyła ją już wcześniej, na placu, w towarzystwie mężczyzny w białym, słomkowym kapeluszu. Wzięła ją za miejscową. Ale najwidoczniej się pomyliła. Najwidoczniej to też petentka. Nie po raz pierwszy nasuwa się jej pytanie: Czy tym właśnie jesteśmy, wszyscy bez wyjątku — petentami oczekującymi werdyktu, z których część to nowi, a część ci, których nazywam miejscowymi, jest tu na tyle długo, że zdążyła osiąść, zadomowić się, stać się częścią krajobrazu. W leżącej na pryczy jest coś znajomego, czego Elizabeth nie może uchwycić. Już kiedy po raz pierwszy zobaczyła ją na placu, kobieta wydała jej się znajoma. Ale coś znajomego było też w samym placu i w całym miasteczku. Zupełnie jakby została przeniesiona na plan jakiegoś mgliście zapamiętanego filmu. Na przykład ta polska sprzątaczka, jeśli rzeczywiście jest Polką: gdzie mogła ją widzieć wcześniej i dlaczego kojarzy ją z poezją? Czy ta młodsza kobieta też jest poetką? Czy to jest właśnie to, czyściec zaaranżowany niczym jakiś literacki park tematyczny po to, żeby ją rozerwać, kiedy czeka otoczona aktorami udającymi pisarzy? Ale jeśli tak, to czemu ta charakteryzacja jest taka marna? Dlaczego to wszystko nie zostało przygotowane lepiej? I to właśnie jest takie niesamowite i tajemnicze w tym mieście, a w każdym razie byłoby tajemnicze, gdyby nie ogólna ospałość: ów rozziew między aktorami i rolami, jakie grają, pomiędzy światem, jaki dane jest jej widzieć, a tym, co ten świat znaczy. Jeśli życie pozagrobowe, o ile o to tu

chodzi, przyjmijmy na chwilę, że tak — jeśli zatem życie pozagrobowe okazuje się niczym innym jak tylko magiczną sztuczką, symulacją od początku do końca, to czemu ta symulacja tak konsekwentnie zawodzi, czemu chybia, nie o włos, bo to można by jeszcze było zrozumieć, ale tak kompletnie? Podobnie jest z tymi Kafkowskimi motywami. Mur, brama, wartownia są wzięte z Kafki. Tak samo jak żądanie od niej wyznania wiary, jak sąd z sennym woźnym i zespołem staruchów w kruczych szatach, udających, że słuchają, kiedy ona miota się w matni własnych słów. Tak, to Kafka, ale tylko zewnętrzne atrybuty. Kafka zredukowany, spłaszczony do wymiaru parodii. I dlaczego to zainscenizowano dla niej właśnie Kafkę? Ona nie jest wcale entuzjastką jego twórczości. Większości tego, co napisał, nie może czytać bez zniecierpliwienia. Kiedy pisarz tak lawiruje między bezradnością i pasją, pomiędzy wściekłością a uniżonością, ona odbiera go lub przynajmniej jego alter ego, K., jako infantylnego. A więc dlaczego inscenizacja, w którą ją wrzucono, jest taka — nienawidzi tego słowa, ale nie znajduje innego — kafkowska? Jedną z możliwych odpowiedzi, jakie przychodzą jej do głowy, jest to, iż spektakl został zainscenizowany w ten sposób specjalnie, żeby to nie było przedstawienie w jej guście. „Nie lubisz tego, co kafkowskie, więc utrzemy ci tym nosa". Być może po to właśnie są te przygraniczne miasteczka: żeby dać pielgrzymom nauczkę. No dobrze, ale dlaczego się temu poddawać? Dlaczego brać to wszystko tak poważnie? Cóż mogą jej zrobić ci tak zwani sędziowie, oprócz tego, że przetrzymają ją, jak długo się da? A ta brama, która ją odgradza: widziała już, co jest za nią. Jest tam światło, to pewne, ale nie jest to światło, jakie widział Dante w Raju, nawet się nie umywa do tamtego. Jeśli zamierzają zagrodzić jej drogę, to bardzo dobrze, basta, niech zagradzają. Niech spędzi tutaj resztę życia, siedząc za dnia bezczynnie na placu i wracając po zapadnięciu zmroku do noclegowni, by tam leżeć wśród woni cudzego potu. Nie najgorszy los. Muszą być jakieś zajęcia, które pozwolą jej zabić czas. Kto wie, może nawet, gdyby znalazła wypożyczalnię maszyn do pisania, zaczęłaby znów pisać powieści? Jest ranek. Elizabeth siedzi przy swoim stoliku w kawiarnianym ogródku i pracuje nad oświadczeniem, chcąc wypróbować nowe podejście do sprawy. Skoro chełpi się, że jest sekretarką niewidzialnego, to skoncentruje swą uwagę, skieruje ją do wewnątrz. Jaki usłyszy dzisiaj głos? Przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki słyszy, jest powolne, dudniące pulsowanie krwi w uszach, a jedynym wrażeniem, jakie odbiera, łagodne dotknięcie słońca na skórze. Tego przynajmniej nie musi wymyślać: tego niemego, wiernego ciała, które towarzyszyło jej przez całą drogę, dosłownie krok w krok, tego poczciwego niezdarnego potwora powierzonego jej pieczy, tego cienia przeobrażonego w ciało stojące na dwóch nogach jak niedźwiedź, nieustannie obmywane od wewnątrz krwią. Ona jest nie tylko w tym ciele, w tym czymś, czego nie potrafiłaby wyśnić nawet przez tysiąc lat, tak dalece wykracza to poza zasięg jej możliwości, lecz w jakiś sposób jest tym ciałem i wszyscy dookoła na placu, w ten piękny poranek, wszyscy ci ludzie, w jakiś sposób są także swymi ciałami. W jakiś sposób — ale w jaki? Jak, na Boga, mogą ciała nie tylko pozostać czyste, dzięki krwi (krwi!), ale rozmyślać nad tajemnicą swego istnienia, dawać temu wyraz i od czasu do czasu przeżywać nawet małe uniesienia? Czy można to uznać 'za wiarę, tę posiadaną przez nią właściwość, która pozwała jej być nadal tym ciałem, podczas gdy ona nie ma najmniejszego pojęcia, na czym polega cała sztuczka? Czy całą tę sędziowską ławę, ten zespół przesłuchujących, ten trybunał, który domaga się, by ujawniła swoje przekonania — czy więc usatysfakcjonowałaby ich taka odpowiedź: „Wierzę, że jestem. Wierzę, że to, co stoi dziś przed wami, to ja". Czy może byłoby to zbyt „filozoficzne", przypominałoby za bardzo dyskusję seminaryjną? Jest taki epizod w Odysei, który zawsze wywołuje u niej ciarki na grzbiecie. Odyseusz zstąpił do królestwa zmarłych, żeby zapytać wróżbitę Tejrezjasza o swe przyszłe losy. Zgodnie z jego instrukcjami wykopał rowek w ziemi i zarżnął swego ulubionego barana, pozwalając, by krew spłynęła do rowka. Krew zwabiła tłum bladych zmarłych, którzy zaczęli żebrać, żeby im dać spróbować choć odrobinę, aż Odyseusz musiał dobyć miecza, żeby ich odpędzić. Kałuża ciemnej krwi, zdychający baran, mężczyzna na ugiętych nogach, gotów siec i dźgać, jeśli zajdzie taka potrzeba, blade duchy trudne do odróżnienia od trupów; dlaczego ta scena tak ją

prześladuje? Co jej mówi, pochodząc od niewidzialnego? Elizabeth wierzy, to nie ulega wątpliwości, w barana, barana, którego pan ciągnie do tego strasznego miejsca. Baran nie jest tylko pojęciem, jest żywą istotą, choć właśnie umiera. Czy jeśli wierzy w barana, to wierzy także w jego krew, ten poświęcony płyn, lepki, ciemny, prawie czarny, w jego krople wsiąkające w ziemię, na której nic nie wyrośnie? To ulubiony baran króla Itaki, tak to wygląda w opowieści, a jednak potraktowany w końcu jak pełen krwi bukłak, który można rozciąć i opróżnić. Ona mogłaby zrobić to samo, tu i teraz: przeobrazić się w bukłak, podciąć sobie żyły i pozwolić, by krew ściekała na chodnik, do rynsztoka. Bo to, ostatecznie, oznacza bycie żywym: móc umrzeć. Czy ta wizja — wizja barana i tego, co się z nim dzieje — jest sumą jej wiary? Czy ta historia wystarczy im, jej nienasyconym sędziom? Ktoś siada naprzeciw niej. Pochłonięta swymi myślami nie podnosi wzroku. — Czy pracuje pani nad swoim wyznaniem? To kobieta z noclegowni, ta z polskim akcentem, ta, którą Elizabeth nazywa w myślach kapo. Tego ranka ma na sobie kretonową sukienkę w kwiaty, seledynową, nieco staromodną, z białym paskiem. Jest jej w niej do twarzy, sukienka pasuje do jej mocnych, jasnych włosów, opalenizny i krzepkiej figury. Wygląda jak wieśniaczka w porze żniw, silna, sprawna. — Nie, nie nad wyznaniem, nad oświadczeniem o wierze. O to właśnie mnie pytali.— My tutaj nazywamy to wyznaniem. — Ojej. Ja bym tak tego nie nazwała. Nie po angielsku. Może po łacinie, może po włosku. Nie po raz pierwszy zastanawia ją to, że wszyscy napotkani ludzie mówią po angielsku. A może się myli? Czy ci ludzie w rzeczywistości nie mówią innymi, nieznanymi jej językami — po polsku, po węgiersku, po wendyjsku — i czy ich wypowiedzi nie są w jakiś cudowny sposób tłumaczone na angielski, specjalnie dla niej? Czy może warunkiem życia w tym miejscu jest znajomość jednego, wspólnego języka, na przykład esperanto, i może dźwięki, które wydobywają się z jej ust nie są, jak błędnie sądzi, słowami angielskimi, lecz słowami esperanto, podobnie jak w esperanto są słowa, którymi mówi ta kapo, choć może sama jest przekonana, że mówi po polsku. Ona, Elizabeth Costello, nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek mówiła w esperanto, ale może się mylić, jak już wcześniej w tylu sprawach. Ale czemu wobec tego kelnerzy są Włochami? Czy może to, co ona bierze za włoski, jest po prostu esperanto z włoskim akcentem uzupełnionym włoską gestykulacją? Para siedząca przy sąsiednim stoliku sczepiła dłonie małymi palcami. Ze śmiechem każde ciągnie w swoją stronę, zderzają się czołami, szepczą. Najwyraźniej nie muszą pisać wyznań. Ale może oni nie są „pełnymi" aktorami, tak jak ta Polka czy raczej kobieta, która gra Polkę; może są tylko statystami poinstruowanymi, żeby robili to, co robią na co dzień, może mają pozorować ruch na placu, nadać mu pozory prawdopodobieństwa, uzyskać efekt realności. To musi być miłe życie, takie życie statysty. Kiedy jednak człowiek osiągnie pewien wiek, musi zakradać się do serca niepokój. W pewnym wieku życie statysty musi zacząć się wydawać stratą cennego czasu. — Co pani pisze w swoim wyznaniu? — To, co już wcześniej mówiłam: że nie mogę sobie pozwolić na wyznawanie wiary. Ze w związku z moim zajęciem muszę wiarę zawiesić. Ze wiara jest słabostką, luksusem. Ze przeszkadza. — No proszę. Niektórzy z nas powiedzieliby, że luksusem, na jaki nie możemy sobie pozwolić, jest niewiara. Elizabeth czeka na dalszy ciąg. — Niewiara — rozpatrując wszelkie możliwości, szybując między przeciwieństwami — jest świadectwem próżniaczego życia — ciągnie kobieta. — Większość z nas musi wybierać, tylko lekkoduchy tkwią zawieszone w powietrzu. — Pochyla się ku Elizabeth. — Pozwoli pani, że dam lekkoduchowi radę. Oni mogą sobie mówić, że żądają zadeklarowania wiary, ale w praktyce zadowoli ich pasja. Niech im pani pokaże pasję, a pozwolą pani przejść. — Pasję? — powtarza Elizabeth. — Pasja czarnym koniem? Ja bym raczej pomyślała, że pasja odwodzi człowieka od światła, a nie prowadzi go ku niemu. A jednak tutaj pasja, mówi pani, wystarczy. Dziękuję, że mi pani powiedziała. Jej ton jest drwiący, ale rozmówczyni to nie zraża. Przeciwnie, sadowi się wygodniej w krześle i lekko potakuje, lekko się uśmiecha, jakby

zachęcała do pytania, które musi teraz paść. — Proszę mi powiedzieć, ilu z nas zalicza ten test, przechodzi przez bramę? Kobieta śmieje się; jej śmiech jest głęboki, dziwnie fascynujący. Elizabeth zastanawia się, gdzie, gdzie mogła ją wcześniej widzieć? Dlaczego przypomina to sobie z takim wysiłkiem, zupełnie jakby przebijała się po omacku przez mgłę? — Przez którą bramę? — pyta kobieta. — Myśli pani, że jest tylko jedna? Kolejny atak śmiechu, przeciągły, zmysłowy dreszcz, od którego aż trzęsą się jej ciężkie piersi. — Pali pani? — pyta. — Nie? A ja mogę? Wyjmuje papierosa ze złotej papierośnicy, pociera zapałkę, wydmuchuje dym. Jej ręka jest krótka i gruba, to ręka wieśniaczki. Ale paznokcie ma czyste i starannie opiłowane. Kim jest? Tylko lekkoduchy tkwią zawieszone w powietrzu. To brzmi jak cytat. Kto wie, w co naprawdę wierzymy? — mówi kobieta. — To jest schowane głęboko w sercu. — Muska lekko swój biust. — Ukryte nawet przed nami samymi. To nie o wiarę chodzi komisjom. Wystarczy zewnętrzny efekt, efekt wiary. Proszę im pokazać, że pani czuje, i to ich zadowoli. — Jak to komisjom? — Komisjom egzaminacyjnym. Nazywamy je komisjami. A siebie śpiewającymi ptaszkami. Śpiewamy komisjom, dla ich przyjemności. — Ja nie daję przedstawień — mówi Elizabeth. — Nie jestem artystką kabaretową. — Dym z papierosa wionie jej w twarz. — Nie potrafię pobudzić w sobie tego, co nazywa pani pasją, skoro jej we mnie nie ma. Nie mogę jej włączać i wyłączać. Jeśli pani komisje tego nie zrozumieją... — Wzrusza ramionami. Już miała powiedzieć coś o swoim bilecie, o oddaniu swojego biletu. Ale to byłoby zbyt nadęte, zbyt literackie jak na taką błahą okazję. Kobieta gasi papierosa. — Muszę iść — mówi. — Muszę zrobić zakupy. O jakie zakupy chodzi, nie mówi. Ale ją, Elizabeth Costello („Tutaj nazwiska znikają": no cóż, jej nazwisko bynajmniej nie znika), zastanawia, jak apatyczna stała się nagle, jak wyzbyta wszelkiej ciekawości. Sama powinna kupić pewne rzeczy. Oprócz wymarzonej maszyny do pisania potrzebuje kremu do opalania i własnego mydła, zamiast tego szorstkiego, karbolowego, które jest w umywalni. Jednak nie robi nic, by się dowiedzieć, gdzie się w tym miasteczku robi zakupy. Uderza ją coś jeszcze. Straciła całkiem apetyt. Od wczorajszego dnia żyje wyłącznie bladym wspomnieniem lodów cytrynowych, makaroników i kawy. Dziś sama myśl o jedzeniu napełnia ją niesmakiem. Jej ciało jest nieprzyjemnie ociężałe, nieprzyjemnie materialne. Czyżby zaczynała jej się kłaniać nowa kariera, kariera jednego z tych wychudłych patologicznych niejadków, głodujących artystów? Czy jej sędziowie użalą się nad nią, kiedy zobaczą, jak marnieje? Widzi siebie, patykowatą, jak siedzi na ławce dla publiczności, w plamie słońca i gryzmoli obowiązkowe oświadczenie, którego nigdy nie skończy. „Boże, zmiłuj się nade mną!" — szepcze do siebie. „To wszystko jest zbyt literackie, zbyt literackie! Muszę się stąd wydostać, zanim umrę!" Określenie wraca do niej o zmierzchu, kiedy przechadza się wzdłuż murów miasta, obserwując wzbijające się w powietrze nad placem i nurkujące jaskółki. L e kk od u c h. Czy ona jest lekkoduchem? Co to jest lekkoduch? Przychodzą jej na myśl bańki mydlane unoszące się wśród jaskółek, wzbijające się nawet wyżej ku błękitnemu empireum. Czy tak właśnie widzi ją ta kobieta, kobieta, której praca polega na szorowaniu podłóg i czyszczeniu ubikacji (nie żeby Elizabeth kiedykolwiek widziała, jak to robi)? Zycie jej samej nie było według większości kryteriów ciężkie, ale nie było też lekkie. Może spokojne, może bezpieczne, na antypodach, z dala od tego, co było w historii najgorsze, ale także pod ciągłą presją — tak, to nie za mocne słowo — okoliczności zewnętrznych. Czy powinna odszukać tę kobietę i wyprowadzić ją z błędu? Czy ona zrozumie? Wzdycha, idzie dalej. Jak piękny jest ten świat, nawet jeśli tylko pozorny! Przynajmniej w tym znajduje oparcie. Ten sam sąd z tym samym woźnym, ale komplet sędziowski (komisja, jak musi się teraz nauczyć mówić) jest nowy. Siedem osób, nie dziewięć, w tym jedna kobieta. Elizabeth nie rozpoznaje żadnej twarzy. I ławki dla publiczności nie są już puste. Ma widza, który jej kibicuje:

sprzątaczkę. Kobieta siedzi sama, z plecioną sznurkową torebką na kolanach. — Elizabeth Costello, petentka, przesłuchanie numer dwa — ogłasza rzecznik nowej komisji. — Rozumiemy, że ma pani poprawione oświadczenie. Proszę nam je przedstawić. Elizabeth robi krok naprzód. — W co wierzę — czyta pewnym głosem, jak dziecko recytujące wierszyk. Urodziłam się w Melbourne, ale spędziłam część mojego dzieciństwa w rolniczym stanie Wiktoria, w regionie klimatycznych ekstremów: spiekoty i suszy, po której następują ulewne deszcze i rzekami płyną trupy utopionych zwierząt. Tak w każdym razie to zapamiętałam. Kiedy wody opadały — mówię teraz w szczególności o wodach jednej rzeki, Dulgannon — pozostawały po powodzi całe akry błota. Nocami słyszało się rechot dziesiątków tysięcy żabek radujących się niebiańską hojnością natury. Powietrze było tak gęste od ich nawoływań, jak w południe, kiedy zaczynają świergotać cykady. Skąd się nagle biorą te tysiące żab? Odpowiedź brzmi: były tam zawsze. W porze suszy wchodzą pod ziemię, ryjąc coraz głębiej w ucieczce przed palącym słońcem, aż wreszcie każda wykopuje sobie mały grobowiec. I w tych grobowcach, można powiedzieć, umierają. Rytm ich serc zwalnia, przestają oddychać, przybierają barwę mułu. I znów noce są ciche. Ciche aż do nadejścia deszczów, które bębnią jak gdyby na maleńkich wiekach tysięcy trumienek. Serca w tych trumienkach zaczynają bić, zaczynają drgać kończyny, które całymi miesiącami były obumarłe. Martwe stworzenia się budzą. Kiedy zaschnięte błoto mięknie, żaby przekopują się na powierzchnię i wkrótce ich głosy znów rozbrzmiewają w radosnym uniesieniu pod sklepieniem niebieskim. Przepraszam za mój język. Jestem, czy raczej byłam, zawodową pisarką. Zwykle dbam o to, by powściągać ekstrawagancje wyobraźni. Ale pomyślałam sobie, że dziś przy tej okazji nie będę niczego ukrywać, obnażę wszystko. Opiszę ożywczą powódź, radosny chór żab, po którym następuje opadanie wód i powrót do grobu, potem susza zdająca się nie mieć końca, potem nowe deszcze i zmartwychwstanie — całą tę historię przedstawię przejrzyście, bez kamuflażu. Dlaczego? Bo dziś staję przed wami nie jako pisarka, ale jako stara kobieta, która była kiedyś dzieckiem, i opowiadam wam o tym, co zapamiętałam z błotnistych równin mojego dzieciństwa nad rzeką Dulgannon i o żyjących tam żabach, czasem tak maleńkich jak czubek mojego małego palca, stworzonek tak mało znaczących i tak odległych od wzniosłych spraw, jakie was zajmują, że gdybym wam o nich nie opowiedziała, nigdy byście o nich nie usłyszeli. W kontekście mojego oświadczenia, za którego liczne usterki przepraszam, ten cykl życia żab może się wam wydawać jakąś alegorią, ale dla samych żab alegorią nie jest, jest sednem rzeczy, jedynym, jakie znają. W co wierzę? Wierzę w te małe żabki. Gdzie się znalazłam dziś, na stare lata, i gdzie prawdopodobnie już zostanę, nie jestem pewna. Są takie chwile, kiedy wygląda mi to na Włochy, ale mogę się mylić, może to być całkiem inny kraj. Miasta we Włoszech nie mają, o ile mi wiadomo, portali (nie śmiem w waszej obecności użyć skromnego słowa „bram"), przez które nie wolno przechodzić. Ale kontynent australijski, gdzie przyszłam na świat, kopiąc i wrzeszcząc, jest prawdziwy, te żaby są prawdziwe. Istnieją bez względu na to, czy wam o nich opowiem, czy nie, czy w nie wierzę, czy nie. To właśnie z powodu obojętności tych żabek wobec mojej wiary (jedyne, czego chcą od życia, to możliwość pożerania komarów i kumkania: samce, które to przeważnie robią, nie kumkają po to, by wypełnić swoją muzyką powietrze nocy — jest to po prostu forma zalotów, a spodziewana nagroda to orgazm, żabi wariant orgazmu wielokrotnego) — a więc to z powodu ich obojętności w stosunku do mojej osoby wierzę w nie. I to dlatego dzisiejszego popołudnia w tej żałośnie pośpiesznej i żałośnie literackiej prezentacji, za którą jeszcze raz przepraszam, lecz którą postanowiłam spontanicznie, że tak powiem toute nue i jak widzicie prawie bez notatek, przedstawić — dlatego więc mówię wam w niej o żabach. O żabach i o mojej wierze czy przekonaniach i o relacji pomiędzy jednym i drugim. Bo one istnieją. Na tym kończy. Za jej plecami słychać ciche oklaski, jednej pary rąk, rąk sprzątaczki. Oklaski cichną, w końcu milkną. To właśnie ona, sprzątaczka, nakłoniła ją do tego — do

uruchomienia potoku słów, do tej zbijającej z tropu paplaniny, do zademonstrowania p a s j i. No cóż, zobaczmy, jaka będzie reakcja. Jeden z sędziów, ostatni z prawej strony, nachyla się do przodu. — Dulgannon — mówi. — To rzeka?— Tak, rzeka. Ona istnieje. Nie jest bynajmniej mała. Można ją znaleźć na większości map. — I spędziła pani dzieciństwo właśnie tam, nad rzeką Dulgannon? Elizabeth milczy. — Bo w pani papierach nie ma nic o dzieciństwie nad rzeką Dulgannon. Elizabeth milczy.— Czy dzieciństwo nad rzeką Dulgannon to kolejna pani historyjka, pani Costello? Tak jak ta z żabami i deszczem z nieba?— Ta rzeka istnieje. Te żaby istnieją. Ja istnieję. Czego więcej chcecie? Jedyna kobieta w zespole, szczupła, ze starannie ułożonymi srebrnymi włosami i w okularach w srebrnej oprawce pyta: — Wierzy pani w życie?— Wierzę w to, co nie kłopocze się wiarą we mnie. Sędzina wykonuje gest zniecierpliwienia.— Kamień nie wierzy w panią. Krzak. Ale pani postanowiła opowiedzieć nam nie o kamieniach i krzakach, tylko o żabach, stylizując to na opowieść o życiu, jak sama pani przyznaje, wysoce alegoryczną. Te pani australijskie żaby ucieleśniają ducha życia, czyli coś, w co pani, jako opowiadająca tę historię, wierzy. Nie jest to pytanie, ale właściwie osąd. Czy powinna go przyjąć? "Wierzyła w życie", czy zaakceptuje to jako ostatnie słowa o sobie, jako epitafium? Chce całą sobą zaprotestować: To jakieś bezbarwne! — chciałaby zawołać. — Zasługuję na coś lepszego! Ale powstrzymuje się. Nie jest tu po to, żeby wygrać w sporze, chodzi o to, żeby uzyskać przepustkę, prawo przejścia. Kiedy już przejdzie, kiedy już pożegna się z tym miejscem, to, co po sobie zostawi, nawet gdyby miało to być epitafium, straci jakiekolwiek znaczenie. — Jeśli pani tak twierdzi... — mówi wymijająco. Kobieta, jej sędzia, odwraca wzrok, wydyma wargi. Zapada długie milczenie. Elizabeth nasłuchuje brzęczenia muchy, które obowiązkowo powinno towarzyszyć takiej okazji, ale najwyraźniej muchy w sądzie nie ma. Czy wierzy w życie? Czy gdyby nie ten absurdalny trybunał i jego żądania, wierzyłaby w żaby? Skąd człowiek ma wiedzieć, w co wierzy? Kiedy pisze, przeprowadza próbę, która zdaje się miarodajna: posyła słowo w ciemność i nasłuchuje, jaki dźwięk powróci. Jak ludwisarz pukający w dzwon: czy jest pęknięty, czy „zdrowy"? „Żaby": jakim echem odbije się słowo „żaby"? Odpowiedź: żadnym. Ale ona jest zbyt doświadczona, zbyt dobrze zna swój fach, żeby odczuwać już teraz rozczarowanie. Błotne żaby znad rzeki Dulgannon wyznaczają jej nowy kierunek. Trzeba im dać czas; mogą jeszcze odpowiedzieć dźwiękiem, który zabrzmi prawdziwie. Bo jest w nich, w ich błotnych grobach i ich paluszkach zakończonych miękkimi, mokrymi od śluzu kuleczkami coś, co w jakiś nieokreślony sposób frapuje. Myśli o żabie pod ziemią, rozpostartej w locie jakby zawisła w ciemności na spadochronie. Myśli o błocie wżerającym się w czubki jej paluszków, próbującym je wchłonąć, rozpuścić miękką tkankę, żeby już nikt (a już na pewno nie sama żaba, pogrążona w swoim zimnym, hibernacyjnym śnie) nie potrafił odróżnić, co jest ziemią, a co żywym ciałem. Tak, w to może uwierzyć: w rozpuszczenie, w powrót do stanu pierwiastkowego, przemianę w cząstki elementarne. Może też uwierzyć w ów moment przemiany, kiedy pierwszy dreszcz powracającego życia przebiega ciało, kiedy kurczą się i nabierają elastyczności zesztywniałe kończyny. Może w to uwierzyć, jeśli się dostatecznie skoncentruje, odtworzy to słowo po słowie. — Pst! To woźny. Wskazuje na stół sędziowski, zza którego przewodniczący mierzy ją wzrokiem, zniecierpliwiony. Czyżby popadła w trans albo wręcz zasnęła? Czy zdrzemnęła się przed obliczem swoich sędziów? Musi bardziej uważać. — Nawiążę tu do pierwszego posiedzenia sądu, kiedy to powiedziała pani, że jest „sekretarką niewidzialnego" i złożyła pani następujące oświadczenie: „Dobra sekretarka nie powinna mieć żadnych przekonań, wyznawać żadnej wiary". I nieco później: „Mam przekonania, ale w nie nie wierzę". Podczas tamtego przesłuchania zdawała się pani dyskredytować wiarę, określając ją jako przeszkodę w uprawianiu pani zawodu. Jednakże podczas dzisiejszej sesji zeznała pani, że

wierzy w żaby lub, mówiąc dokładniej, w alegoryczne znaczenie życia żaby, o ile dobrze panią zrozumiałem. Moje pytanie brzmi: Czy zmieniła pani podstawę swojego podania od czasu tamtego pierwszego posiedzenia sądu? Czy rezygnuje pani z wersji z sekretarką i zaprezentuje pani inną, opartą na niezłomności pani wiary w dzieło stworzenia? Czy zmieniła swoją wersję? To ważne pytanie, bez wątpienia, a jednak z trudem się na nim koncentruje. Na sali jest gorąco, czuje się oszołomiona, nie jest pewna, ile jeszcze wytrzyma tego przesłuchania. Jedyne, o czym marzy, to położyć głowę na poduszce i przespać się, nawet gdyby miała to być brudna poduszka w noclegowni. — To zależy — mówi, próbując zyskać na czasie, żeby się zastanowić. (Szybciej, szybciej! — przynagla samą siebie. — Zależy od tego twoje życie!) — Pyta pan, czy zmieniłam podstawę mojej prośby. Ale kim ja jestem, kim jest to „ja", to „ty"? Zmieniamy się z dnia na dzień i jednocześnie pozostajemy tacy sami. Żadne „ja", żadne „ty" nie jest bardziej istotne niż jakiekolwiek inne. Mógłby pan równie dobrze zapytać, która jest prawdziwa Elizabeth Costello: ta, która złożyła pierwsze oświadczenie, czy ta, która składa drugie. Moja odpowiedź brzmi: prawdziwe są obie. Obie. I żadna. J a jestem kimś innym. Przepraszam za to odwoływanie się do nie moich słów, ale nie potrafię wymyślić nic lepszego. Stoi przed wami niewłaściwa osoba. Choć wydaje się wam, że jest inaczej, macie przed sobą niewłaściwą osobę. Nie tę Elizabeth Costello, co trzeba. Czy to prawda? Może to być nieprawda, ale z pewnością nie jest to fałsz. Elizabeth nigdy w życiu nie czuła się kimś bardziej niewłaściwym. Sędzia macha niecierpliwie ręką. — Nie proszę pani o pokazanie paszportu. Jak pani z pewnością wie, paszporty nie mają znaczenia. Moje pytanie brzmi: czy p a n i, przez co rozumiem osobę stojącą przed nami, osobę ubiegającą się o pozwolenie na przejście, czy pani, ta osoba obecna tu i nigdzie więcej, mówi we własnym imieniu? — Tak. Nie, zdecydowanie nie. Tak i nie. I to, i to. Sędzia spogląda na swoich kolegów z prawej i z lewej strony. Czy tylko jej się wydaje, czy wymieniają przelotne uśmieszki i wymawiają szeptem jakieś słówko? Co mówią? Skołowana? Sędzia ponownie zwraca się do niej. — Dziękuję. To wszystko. Zawiadomimy panią o decyzji sądu w odpowiednim czasie. — To wszystko?— To wszystko na dziś.— Ja nie jestem skołowana. — Nie, nie jest pani skołowana. Ale kim jest ta osoba, która nie jest skołowana? Nie mogą się powstrzymać, jej sędziowie, jej komisja. Najpierw chichoczą jak dzieci, potem rezygnują z wszelkiej powagi i po prostu ryczą ze śmiechu. Idzie przez plac. Jest, jak się domyśla, wczesne popołudnie. Ruch mniejszy niż zwykle. Mieszkańcy udali się pewnie na sjestę. Młodzi trwają spleceni w uścisku. Gdybym mogła jeszcze raz przeżyć swe życie, mówi sobie nie bez goryczy, pokierowałabym nim inaczej. Zażywałabym więcej przyjemności. Jaki mam pożytek z tego mojego pisania teraz, kiedy nadszedł czas ostatecznej próby? Słońce praży niemiłosiernie. Powinna była włożyć kapelusz. Ale kapelusz został w noclegowni, a sama myśl o tym, że miałaby znów znaleźć się w zaduchu tego pomieszczenia, napełnia ją odrazą. Scena w sądzie, jej haniebność, nie wywołują w niej uczucia wstydu. A jednak, co dziwne, wewnętrznie, jakby podskórnie, pozostaje pod urokiem żab. Ma wrażenie, że dziś jest skłonna wierzyć w żaby. A w co będzie wierzyć jutro? W muszki? W koniki polne? Obiekty jej wiary wydają się całkiem przypadkowe. Pojawiają się znienacka, zaskakują, a nawet, pomimo jej ponurego nastroju, zachwycają ją, sprawiają jej wielką przyjemność. Stuka delikatnie słowo żaba paznokciem. Dźwięk, który z niego wydobywa, jest czysty, czysty jak dźwięk dzwonu. Opukuje słowo „wiara". Jak zbadać wiarę? Czy jej test można też zastosować do pojęć abstrakcyjnych? Dźwięk, jaki oddaje opukiwana wiara, nie jest aż tak czysty, ale jest czysty wystarczająco.

Dziś, tu i teraz, nie jest najwidoczniej pozbawiona wiary. W gruncie rzeczy w tej chwili, kiedy się nad tym zastanawia, dochodzi do wniosku, że żyje w pewnym sensie wiarą. Kiedy jest naprawdę sobą, jej umysł zdaje się przerzucać od jednego przekonania do drugiego, robi pauzy, balansuje, posuwa się dalej. Pojawia jej się przed oczami obraz przechodzącej przez strumień dziewczyny, któremu towarzyszy wers z Keatsa: Wyprostowana, idzie z ciężarem na głowie przez strumień. Elizabeth żyje wiarą, pracuje dzięki wierze, jest stworzeniem obdarzonym wiarą. Co za ulga! Czy powinna pobiec z powrotem i powiedzieć to im, swoim sędziom, zanim zdejmą togi (i zanim ona zmieni zdanie)? To zdumiewające, że sąd, który uzurpuje sobie prawo do orzekania w sprawach wiary, odmawia jej pozwolenia na przejście. Musieli przecież przesłuchiwać innych pisarzy, innych niedowierzających wierzących lub wierzących niedowiarków. Pisarze to nie prawnicy, sędziowie muszą się z tym pogodzić, dopuszczać pewną ekstrawagancję w przedstawianiu rzeczy. Ale to nie jest sąd w prawdziwym tego słowa znaczeniu. A nawet nie jest to sąd opierający się na logice. Jej pierwsze wrażenie było trafne: to sąd z Kafki albo z Alicji w Krainie Czarów, sąd paradoksów. Pierwsi będą ostatnimi, ostatni będą pierwszymi. Albo odwrotnie. Gdyby się miało z góry gwarancję, że człowiek przejdzie jak burza przez to przesłuchanie, opowiadając anegdoty z dzieciństwa, przeskakując z ciężarem na głowie z jednej wiary na drugą, z żab na kamienie i na machiny latające, i to w takim tempie, w jakim kobieta zmienia kapelusze (zaraz, a skąd pochodzi t o zdanie?), to każdy petent odwołałby się do swojej biografii, a sądowa sekretarka utonęłaby w potoku luźnych skojarzeń. Stoi znów przed bramą, przed czymś, co jest bez najmniejszych wątpliwości jej i tylko jej bramą, choć musi ją widzieć każdy, kto zechce rzucić na nią okiem. Brama jest, jak zwykle, zamknięta, ale drzwi do wartowni są otwarte i w środku widać strażnika, zagrzebanego jak zwykle w papierach trzepoczących lekko w podmuchu z wiatraczka. — Znowu upał — zagaduje go. — Mhm — bąka strażnik, nie przerywając pracy.— Ile razy tędy przechodzę, widzę, jak pan coś pisze ciągnie Elizabeth, nie dając się zbyć. — Pan też jest w pewnym sensie pisarzem. Co pan tak pisze? — To dokumentacja. Aktualizuję dokumentację. — Właśnie miałam drugie przesłuchanie. — To dobrze.— Zaśpiewałam moim sędziom. Dziś byłam śpiewającym ptakiem. Czy wy tu używacie takiego wyrażenia: śpiewający ptak? Strażnik potrząsa w roztargnieniu głową: nie. — Niestety, nie poszło mi zbyt dobrze z tym śpiewaniem.— Aha.— Wiem, że pan nie jest sędzią — mówi Elizabeth. — Ale niech mi pan powie, czy według pana mam jakąś szansę, żeby przejść? A jeśli nie zostanę przepuszczona, jeśli uznają, że nie zasługuję na to, żeby przejść, to czy będę musiała zostać tu na zawsze? Strażnik wzrusza ramionami. — Wszyscy mamy szansę. Nie podniósł wzroku, ani razu. Czy to coś znaczy? Czy to oznacza, że nie ma odwagi spojrzeć jej w oczy? — Ale jako pisarka — nalega Elizabeth. — Jaką mam szansę jako pisarka, ze wszystkimi szczególnymi problemami pisarki, z tymi szczególnymi powinnościami? Powinności. Teraz, kiedy przywołała to słowo, rozpoznaje je jako podstawę wszystkiego. Strażnik znów wzrusza ramionami. — Kto to wie — mówi. — To sprawa komisji.— Ale pan prowadzi dokumentację — kto przechodzi, kto nie. Musi pan coś wiedzieć. Mężczyzna nie odpowiada.— Czy widuje pan wielu takich, jak ja, ludzi w mojej sytuacji? — nie ustępuje Elizabeth, tracąc panowanie nad sobą, czując, że je traci, nienawidząc za to samej siebie. mojej sytuacji", co to niby znaczy? A jaka jest jej sytuacja? Sytuacja kogoś, kto nie zna własnych myśli? Widzi oczyma wyobraźni bramę i to, co jest po drugiej stronie, stronie, na którą nie wolno jej przejść. W bramie leży, zagradzając drogę, pies, stary pies, jego skóra pokryta jest bliznami po niezliczonych ranach i skaleczeniach, prześwitującymi przez płową sierść. Ślepia ma przymknięte, odpoczywa, drzemie. Za nim nie ma nic oprócz bezkresnej pustyni, piachu i kamieni. To pierwsza od długiego czasu wizja, jaka ją nawiedza, i Elizabeth jest wobec niej nieufna, nie ufa zwłaszcza anagramowi GOD—DOG, Bóg—pies. Zbyt literackie, myśli znowu. Niech będzie przeklęta literatura!

Mężczyzna za biurkiem ma najwyraźniej dość jej pytań. Odkłada pióro, zaplata ręce na brzuchu, mierzy ją wzrokiem. — Bez przerwy — mówi. — Takich jak pani mamy tu bez przerwy. W takich chwilach nawet nic nieznaczące stworzenie, pies, szczur, chrabąszcz, karłowata jabłoń, wóz pnący się po zboczu pagórka, omszały kamień bardziej się dla mnie liczą niż noc rozkoszy z najpiękniejszą, najbardziej oddaną mi kochanką. Te nieme, a w niektórych wypadkach nieożywione twory narzucają mi się z taką pełnią, dostrzegam w nich tyle miłości, że nie ma w zasięgu mego zachwyconego wzroku niczego, co by nie tętniło życiem. Jest tak, jakby wszystko, dosłownie wszystko, co istnieje, wszystko, co zdołam sobie przypomnieć i czego dotkną moje bezładne myśli, miało swoje znaczenie. Hugo von Hofmannstahl List lorda Chandosa do Franciszka Bacona (1902) Postscriptum List Elizabeth, lady Chandos, do Franciszka Bacona Drogi i Wielce Szanowny Panie, Otrzymał Pan od mojego męża Philipa list datowany 22 sierpnia. Proszę nie pytać, jak to się stało, ale wpadła mi przypadkiem w oko kopia tego listu, teraz zaś dodam do jego słów swoje. Jak się obawiam, mógł Pan pomyśleć, iż mąż mój pisał w napadzie szaleństwa, napadzie, który do tej pory zdążył przeminąć. Piszę, żeby zapewnić, że tak nie jest. Wszystko, co Pan czyta w tym liście, jest prawdą, jeśli nie liczyć jednego szczegółu: żadnemu mężowi nie uda się ukryć przed żoną tak skrajnego kryzysu psychicznego. Od wielu miesięcy wiedziałam o dramacie mojego Philipa i cierpiałam wraz z nim. Jak doszło do tego smutnego stanu? Był, pamiętam, taki czas, zanim zaatakowała go choroba, gdy wpatrywał się jak zaczarowany w obrazy przedstawiające syreny i driady, marząc, by posiąść ich nagie, lśniące ciała. Ale gdzie w Wiltshire znaleźć syrenę lub driadę, żeby mógł tego zakosztować? Siłą rzeczy ja zostałam jego driadą: to ja byłam tą, w którą wszedł, pragnąc wejść w którąś z tamtych, ja czułam jego łzy na moim ramieniu, kiedy po raz kolejny nie znajdował tamtej we mnie. Daj mi trochę czasu, a nauczę się być twoją driadą, mówić jej językiem, szeptałam w ciemności, lecz on był niepocieszony. Nazywam dzień dzisiejszy czasem choroby, ale z moim Philipem ja także przeżywam chwile, gdy dusza stanowi jedność z ciałem, kiedy jestem gotowa przemówić nagle językami aniołów. Nazywam te momenty zauroczenia mymi uniesieniami. Doznaję ich — piszę to bez rumieńca, nie pora się płonić w ramionach mego małżonka. On jeden jest moim przewodnikiem; z żadnym innym mężczyzną bym ich nie doświadczyła. Duszą i ciałem przemawia do mnie, językiem bez słów, duszą i ciałem wraża we mnie to, co nie jest już słowami, lecz ognistymi mieczami. Nie jest nam przeznaczone żyć w ten sposób, Sir. Ogniste miecze, jak powiadam, wraża we mnie mój Philip, miecze, które nie są słowami; ale nie są też one ani słowami, ani ognistymi mieczami. To ciągłe zastępowanie jednego drugim jest jak zaraza (powtarzam: jak zaraza, ledwo się powstrzymuję, żeby nie powiedzieć roznoszona przez szczury dżuma, bo szczury są w dzisiejszych czasach wszechobecne). Niczym wędrowiec (proszę łaskawie zachować w pamięci tę metaforę), niczym wędrowiec wstępuję do młyna, mrocznego i dawno nieczynnego i nagle czuję, jak zbutwiałe deski podłogi załamują się pode mną i wpadam do rwącego nurtu; jednak będąc tym kimś (wędrowcem w młynie), jednocześnie nim nie jestem, tak jak to, co mnie nieustannie nęka, nie jest zarazą ani plagą szczurów, ani ognistymi mieczami, lecz czymś innym. Ni gdy nie jest to tym, co mówię, lecz czymś innym. Stąd słowa napisane powyżej: „Nie tak nam przeznaczone żyć". Tylko ludzie nieumiarkowani mogą tak żyć w świecie, gdzie słowa ustępują pod stopami jak zbutwiałe deski (powtarzam: jak zbutwiałe deski, nie mogę się powstrzymać, muszę tak to nazwać, jeśli moje

strapienie ma się zadomowić w Pańskiej świadomości, powtarzam, zadomowi ć, choć gdzież jest dom, gdzie jest dom?). Nie możemy tak żyć, ani on, ani ja, ani Ty, Dostojny Panie (bo kto zaręczy, że za sprawą listu Phi-lipa, a jeśli nie jego listu, to mojego, nie zostanie Pan dotknięty zarazą, która nie jest zarazą, lecz czymś całkiem innym, zawsze czymś innym?). Może nadejść taki czas, że te ludzie nieumiarkowani, o których piszę, będą zdolni znosić swe choroby, ale ten czas jeszcze nie nadszedł. Będzie taki czas, jeśli kiedykolwiek nadejdzie, kiedy olbrzymi lub być może aniołowie zstąpią na ziemię (przestałam się powstrzymywać, jestem już zmęczona, uległam metaforom, czy widzi Pan, jak mną zawładnęły? — nazywam to nagłym przypływem lub uniesieniem, choć nagły przypływ i uniesienie to nie to samo, ale używam tych słów wymiennie, usiłując rozpaczliwie wyjaśnić ich znaczenie, choć jest ono jasne dla mojego oka, mojego oka, jak je nazywam, mojego wewnętrznego oka. Jak gdybym miała w środku oko, które patrzy na słowa, maszerujące jedno za drugim niczym żołnierze na paradzie, niczym żołnierze na paradzie). Wszystko jest alegorią, powiada mój Philip. Każde stworzenie jest swoistym kluczem do wszystkich inpych stworzeń. Pies, który siedzi w słońcu i liże się, powiada mój małżonek, jest w jednej chwili psem, a już w następnej naczyniem objawienia. I być może mówi prawdę, być może w umyśle naszego Stwórcy (naszego Stwórcy, podkreślam) w którym wirujemy niczym w wodach młynówki, przenikamy się wzajemnie z tysiącem podobnych nam stworzeń. Ale jak, pytam Pana, mogę żyć ze szczurami, psami i żukami, które pełzają po mnie dzień i noc, toną i dyszą, drapią mnie, szarpią, popychają w głębsze rejony objawienia — jak? Niech mnie Pan ocali, Drogi Panie, niech Pan ocali mego męża! Proszę do niego napisać! Proszę mu powiedzieć, że ten czas, czas olbrzymów, czas aniołów, jeszcze nie nastał. Ze jesteśmy wciąż w epoce pcheł. Słowa już do niego nie docierają, drżą i rozbijają się, zupełnie jakby (jakby, podkreślam), osłaniała go kryształowa tarcza. Ale słowo „pchły" zrozumie, pchły i żuki przechodzą przez jego tarczę, i szczury. I czasem ja, jego żona, tak Mój Panie, czasami i ja przechodzę. Manifestacje Nieskończoności, tak nas nazywa i mówi, że przyprawiamy go o dreszcze. I rzeczywiście, czułam te dreszcze w ferworze moich uniesień, czułam je tak mocno, że nie potrafię już powiedzieć, czy wstrząsały nim, czy może mną. Ani łacina, powiada mój Philip — powtarzam tu jego słowa — ani łacina, ani angielski, ani hiszpański, ani włoski nie oddadzą słowami mego objawienia. I zaprawdę tak jest, nawet ja, jego cień, czuję to, kiedy przeżywam swoje uniesienia. A jednak on pisze do Pana, podobnie jak piszę teraz ja, do Pana, który słynie z tego, że jak nikt inny potrafi dobierać słowa, układać je jak należy i budować z nich swe sądy tak, jak murarz układa ścianę z cegieł. Tonąc, piszemy oboje o swoich odrębnych losach. Ratuj nas, Panie. Pańska uniżona sługa, Elizabeth C. Napisano 11 września AD 1603
Coetzee John Maxwell - Elizabeth Costello

Related documents

104 Pages • 63,410 Words • PDF • 2 MB

39 Pages • 117 Words • PDF • 12.6 MB

472 Pages • 104,653 Words • PDF • 2.5 MB

761 Pages • 248,834 Words • PDF • 2.7 MB

356 Pages • 155,121 Words • PDF • 2.3 MB

95 Pages • 53,076 Words • PDF • 985.5 KB

3 Pages • 713 Words • PDF • 19.6 KB

552 Pages • 99,950 Words • PDF • 1.5 MB

2 Pages • 810 Words • PDF • 862 KB

353 Pages • 116,616 Words • PDF • 1.3 MB

281 Pages • 41,566 Words • PDF • 616.1 KB