Dłużniewska, Sabina - Pamiętnik warszawski – 1964 (zorg)

163 Pages • 80,677 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:47

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Pamiętnik warszawski Sabina Dłużniewska

Spis treści Od autorki ................................................................................................................................................ 4 Obrona Warszawy ................................................................................................................................... 4 Alarm dla miasta Warszawy ................................................................................................................ 4 Klęska................................................................................................................................................. 10 Chaos ................................................................................................................................................. 14 Kataklizm ........................................................................................................................................... 19 Noc..................................................................................................................................................... 24 W zamkniętym mieście...................................................................................................................... 29 Rezygnacja ......................................................................................................................................... 31 Zagłada .............................................................................................................................................. 34 Kapitulacja ......................................................................................................................................... 41 Cmentarz ........................................................................................................................................... 44 Okupacja ................................................................................................................................................ 45 Inicjatywę biorą w ręce kobiety ........................................................................................................ 45 „Cała Polska przed plutonem egzekucyjnym!”.................................................................................. 46 Nic nie widać - tylko ciemności ......................................................................................................... 48 I znów działają kobiety ...................................................................................................................... 50 Listy bez kopert i powrót rodziny ...................................................................................................... 52 Gwiazdy cierpienia ............................................................................................................................ 56 Szpital inwalidzki ............................................................................................................................... 58 Polowanie na ludzi Nekrologi Fabryka namiastek żywnościowych ................................................... 61 Getto i Oświęcim ............................................................................................................................... 65 Bimber ............................................................................................................................................... 67 22 czerwca 1941 roku........................................................................................................................ 69 Zwyczajna śmierć Józka Wawra......................................................................................................... 69 Rodzina Kierskich ............................................................................................................................... 71 Konfident ........................................................................................................................................... 72 Jeńcy Niemieckie szkoły .................................................................................................................... 73

Wesele Piotra i ciotka Wanda w drewniakach .................................................................................. 76 Moskwa Kennkarty ............................................................................................................................ 78 Śniegowe bałwanki Numer na ręku i stare zawiadomienie o ślubie ................................................. 80 Świat Eli ............................................................................................................................................. 82 Szofer Kazimierz ................................................................................................................................ 83 Warszawa 23 lipca 1942 roku............................................................................................................ 84 List pożegnalny matki rozstrzelanej w Palmirach Pięćdziesięciu powieszonych............................... 86 Kompas .............................................................................................................................................. 88 „Jeżeli zginę...”................................................................................................................................... 89 Dodatek nadzwyczajny Depesza po niemiecku ................................................................................. 89 Miłość tej, co podpisała na siebie wyrok śmierci Lidia ratuje męża.................................................. 91 Przesiedlenie ..................................................................................................................................... 93 Synek Michała i inne dzieci................................................................................................................ 95 Herr Direkłor von Heind i jeńcy ......................................................................................................... 97 Strefa zakazana.................................................................................................................................. 98 Sezam .............................................................................................................................................. 100 Pociąg - upiór ................................................................................................................................... 102 Rodzina znów się skupia .................................................................................................................. 103 Ręce na rozpalonej kracie................................................................................................................ 103 Jeszcze Stalingrad, telefony i żółwie................................................................................................ 105 Sen małej Wandzi i proroctwo naszego dozorcy............................................................................. 105 Stasiek Kotusiewicz, syn Heleny, ucieka spod luf plutonu egzekucyjnego...................................... 107 Neseser w szarym pokrowcu ........................................................................................................... 109 Pamiętam piękny czerwcowy dzień... ............................................................................................. 112 U Gerlacha... .................................................................................................................................... 113 Gazeciarze ....................................................................................................................................... 114 Plac Kercelego na Woli i kościół Świętego Floriana na Pradze ........................................................ 115 Zwykłe wydarzenia .......................................................................................................................... 117 „Oktober” 1943 roku ....................................................................................................................... 118 Wigilia .............................................................................................................................................. 120 Pani Marta i ostatni raz o Teci ......................................................................................................... 121 Fiołki i czerwone goździki ................................................................................................................ 123 „Ludzie, zapomnijcie choć na dwa tygodnie, że jest Bóg!” ............................................................. 126 U schyłku wojny................................................................................................................................... 129 Powstanie ........................................................................................................................................ 129 Włóczęga ......................................................................................................................................... 137

Nadzieja i wielkie obławy ................................................................................................................ 141 Zdradziecka ręka.............................................................................................................................. 147 Wyzwolenie ..................................................................................................................................... 148 Na kolanach do „świętej Warszawy”............................................................................................... 153 Stuk młotka...................................................................................................................................... 155 Wiosna 1945 roku w Warszawie ..................................................................................................... 159

Od autorki Moje warszawskie wspomnienia z okresu od wybuchu wojny do wyzwolenia nie mają ambicji literackich czy historycznych. Zamiarem moim było tylko pokazanie Warszawy i warszawiaków widzianych oczyma jednego człowieka, żyjącego w określonym otoczeniu i rejestrującego na swój sposób rozgrywające się wokół niego wypadki. Można powiedzieć, że w ujęciu tym Warszawa pokazana jest jakby przez jedno okno. I będzie to bliskie prawdy - tyle tylko, że o Warszawie tamtych czasów podobne wspomnienia można by napisać z każdego okna, i myślę, że potwierdzałyby się wzajemnie. Jeżeli nie dopisała mi - niedoskonała przecież - pamięć, choć zadałam sobie znaczny trud, by wywołać obraz tamtych dni - czytelnik mi wybaczy. Starałam się opisać wszystko tak, jak widziałam i odczuwałam.

Obrona Warszawy Alarm dla miasta Warszawy Najpierw zalała Warszawę fala plotek o wojnie, szeptanych, komentowanych na różne sposoby. Nikt nie śmiał wypowiadać ich głośno, bo nazywano to „sianiem paniki”. W Centralnej Przychodni Wojskowej I Szpitala Okręgowego wszyscy byli dobrej myśli: i sprzątaczki, i szoferzy, i lekarze. „Niech tylko Niemcy zaczną, a za dwa tygodnie damy sobie z nimi radę”. I istotnie ówczesne wojskowe władze sanitarne, jak gdyby licząc rzeczywiście, że wojna, gdyby wybuchła, potrwa dwa tygodnie, zajmowały się zgoła czym innym niż przygotowywaniem szpitali. Do 1 września nie urządzono ani jednego dodatkowego szpitala, na żadnym oddziale nie przybyło nawet ani jedno łóżko. Znamienną jest rzeczą, że szef Departamentu Zdrowia Ministerstwa Spraw Wojskowych, generał Rouppert, oraz szef II oddziału szpitalnictwa i lecznictwa w tym departamencie, pułkownik Czyż, na

dziewięć miesięcy przed wybuchem wojny usiłowali odebrać robotnikom zatrudnionym wówczas w tzw. przemyśle wojennym prawo do leczenia w Ubezpieczalni Społecznej. Wprawdzie początkowo Ubezpieczalnia broniła praw tych robotników do ubezpieczenia, ale w końcu wyraziła zgodę. Chodziło o przelanie na rzecz Departamentu Zdrowia MSW kilku milionów złotych - składek z funduszu ubezpieczeń. Nie należy przypuszczać, że chodziło tu o zasilenie w jakimś sensie wojskowego budżetu sanitarnego albo o polepszenie warunków leczenia pracowników przemysłu zbrojeniowego. Przeciwnie, w przededniu wojny generał Rouppert narzucił leczenie tych pracowników szpitalom wojskowym, na czym oczywiście zyskali lekarze wojskowi, gdyż zwiększyło się przez to ich wynagrodzenie. Sobie zaś, jako szefowi całej akcji, oraz innym wyznaczył wysokie honoraria. Nawet kierownikowi Centralnej Przychodni Wojskowej, w której urządzono jeden z ośrodków leczenia robotników, wypłacono znaczną sumę tytułem „odszkodowania za lokal”.

Zaczęło się od plotek. Niektóre plotki przenikały również do nas. Mówiło się, że mamy wspaniałe gazy... że nie oddamy ani piędzi ziemi... że jesteśmy doskonale uzbrojeni... Wiele ludzi zgłosiło się na żywe torpedy... listy ich ogłaszano w codziennej prasie. W domach powołano komitety, które zapoznawały lokatorów z działaniem gazów trujących, informowały, jak należy się zachowywać w razie ataku i w jaki sposób zabezpieczać żywność. Mimo że mieszkańcy miasta rzucili się do wykupywania żywności, jakoś jej nie zabrakło. Sklepy w „czarodziejski” sposób były codziennie zaopatrywane od nowa. Na ulicach panował normalny ruch - nie było podniecenia. W tramwajach i autobusach ludzie patrzyli na siebie jak zwykle, obojętnie, tylko sprzeczki na temat popychania i włażenia na nogi jakoś się szybko urywały, nie podtrzymywane przez nikogo. Zarządzenie o obowiązku kopania rowów i oklejania paskami papieru szyb w oknach nie pozbawiły jeszcze warszawiaków niefrasobliwości. Mieszkaliśmy z mężem w niewielkiej willi przy ulicy Ostrobramskiej na Grochowie. W dzielnicy tej rowy kopali dozorcy i służące, dzieci i jacyś najemni ludzie. Sąsiednia willa przy ulicy Łukiskiej należała do braci Lejbrandt - inżynierów. Juliusz Lejbrandt był komendantem kolonii. Wydawał zarządzenia, kierował przygotowaniami do samoobrony i w sposób bezduszny zachęcał do udziału w pracach. Autobus, którym jeździłam do szpitala z placu Szembeka, był od kilku dni stale przepełniony. Wszyscy, nie wiadomo po co, zaczęli nagle jeździć do śródmieścia, nawet niepracujący i dzieci. Uliczki kolonii świeciły w dzień pustkami. W ogródkach kwitły jeszcze róże, w słońcu wylegiwały się rasowe psy. Autobus odjeżdżający „do Warszawy” z Alei Waszyngtona musiał dokonywać nie lada akrobacji, żeby przecisnąć się wąskim tunelem pośrodku rozkopanej jezdni. Do dziś nurtuje mnie pytanie, kto dosłownie na kilkanaście dni przed wybuchem wojny wydał zarządzenie rozkopania ulicy mającej tak ogromne znaczenie w pierwszych dniach września, ulicy, przez którą wycofywały się wojska i przez którą przelewały się na wschód miliony uchodźców z Warszawy i zachodniej Polski. Tak bardzo nie w porę rozpoczęto tu budowę nowej linii tramwajowej. Pierwszy niepokój posiało radio przez jakieś tajemnicze nawoływania: „Czekolada... czekolada”, „Ojciec szary wzywa do powrotu syna”... Później patetyczna mowa Rydza... i te szyderstwa

niemieckie w języku polskim z Wrocławia: „A polskim generałom się zdaje, że siądą na koniki i pogalopują do Berlina” - zaczęły straszyć. Brzmiało to już groźnie. Nikt się nie łudził. Wszyscy zrozumieli, że wojna jest nieunikniona, że rozpocznie się za kilka dni... Ale optymizm wynikający z nieświadomości mas, odsuniętych od spraw państwowych, był naprawdę zadziwiający. Zarówno inteligencja, jak i prosty lud wierzyli niezachwianie, że Niemcy muszą przegrać wojnę, gdyż nie zdążyli wyszkolić oficerów ani zbudować czołgów. Na dwudziestokilkoosobowy personel przychodni, w której pracowałam jako urzędniczka, tylko Basia Kimlowska wyraziła obawę, że może nie doceniamy ich siły, i sierżant Stefan Grynfelder, zawsze małomówny, dowodził teraz, że wojny nie wygramy, najwyżej pół roku zdołamy stawić opór. Pewnego dnia ukazało się zarządzenie o zasłanianiu okien. Potem 31 sierpnia rozklejono plakaty o mobilizacji. Niektóre kobiety płakały. Matki i żony nie orientowały się, czy karty mobilizacyjne ich mężczyzn mają zielone, czy też czerwone paski. Spieszyły do domu sprawdzić. W przychodni, jak spod ziemi, wyrośli nagle rezerwiści. Jeszcze w cywilnych butach, w cywilnych marynarkach, ale już w wojskowych czapkach, rozprawiający o tym, gdzie szukać swoich oddziałów, że nie wiadomo, kiedy pociąg... Dopytywali się, czy nie podawano jakichś informacji przez radio, bo na ogół nie wiedzieli, co z sobą począć. Towarzyszyły im często stroskane kobiety. Pielęgniarki zatrudnione w Centralnej Przychodni Wojskowej zaczęły szeptać, że lekarz cywilny, doktor Grzegorz A., Gruzin-emigrant, jest szpiegiem. Człowiek ten był bardzo towarzyski, miał miłe obejście. Przed kilkunastu laty był w Grodnie czy Białymstoku lekarzem wojskowym, po czym wystąpił z wojska i jako emigrant z Rosji przeniósł się do Berlina. Na krótko przed wojną wrócił do Polski. Zamieszkał w Warszawie. Urządzał u siebie jakieś czwartkowe przyjęcia, na których bywali wysokiej rangi wojskowi. Wiem to na pewno, gdyż telefon stojący na moim biurku służył mu często do umawiania się z generałem Litwinowiczem. Pamiętam dokładnie rozmowę prowadzoną przez doktora A. na kilka tygodni przed wojną. Zamówił wtedy pokój w hotelu dla swego pacjenta, który przyjechał z Berlina. Rozmowa taka nawet człowiekowi nie bardzo orientującemu się w polityce mogła wydać się podejrzana. Doktor A. był w jak najlepszych stosunkach z generałem Rouppertem. Kiedy pojawili się w przychodni pierwsi rezerwiści z kartami mobilizacyjnymi, doktor A., chociaż nie należało to do jego kompetencji, wyrywał żołnierzom karty z rąk; wypytywał, skąd przyjechali i dokąd odjeżdżają. Uważnie przeglądał karty. Rozszyfrowywał pułki, co nie było trudne, bo do numeru pułku dodawano tylko 100 lub 200, tak na przykład cyfra 136 lub 236 oznaczała warszawski 36 pułk piechoty. Po naradzeniu się z koleżanką postanowiłam zapytać pracującego również w przychodni lekarza cywilnego, nieżyjącego już dziś doktora Kucleba, co robić - podając mu przyczynę moich podejrzeń. Przyznał się nam, że od dłuższego czasu nie darzy doktora A. najmniejszym zaufaniem, pamięta bowiem jakąś dawną jego aferę poborową, ale człowiek ten posiada tak rozległe stosunki, że nie ma komu przekazać sprawy. Trzeba na razie jeszcze poczekać. Wypadki jednak potoczyły się z zawrotną szybkością. Po wkroczeniu Niemców do Warszawy doktor A. zaofiarował im swoje usługi1. W urzędach państwowych i wojskowych zaczęto w chaotyczny sposób wydawać maski gazowe. W Warszawie było niewiele sklepów, w których można by je nabyć. Oblężono te sklepy, powybijano szyby, lecz bardzo mało osób maski zdobyło.

1

Jak mi wiadomo, syn jego wstąpił do armii Własowa w stopniu oficera.

Otrzymałam maskę w szpitalu; nie wiedziałam, czy oddać ją matce, czy też mężowi, rekonwalescentowi po zapaleniu płuc. Razem z nami przy Ostrobramskiej mieszkała moja matka z najmłodszym bratem, Piotrem, który jako podchorąży rezerwy kończył sześciotygodniowe ćwiczenia w Lublinie. Służba jego dobiegała końca. Matka bała się o niego. A jednak 1 września wojna się zaczęła. Dowiedziałam się o tym w autobusie, jadąc do pracy. Po raz pierwszy ludzie z kolonii, doskonale znający się z widzenia, lecz nie kłaniający się sobie, rozmawiali, jak gdyby przyjaźnili się od lat. W Alei Waszyngtona przy rozkopanym tunelu zrobił się zator. Zapanowało powszechne podniecenie, lecz nie była to jeszcze trwoga. Autobus musiałam opuścić. Dostałam się na Górnośląską tramwajem przez most Kierbedzia. W tramwaju zwróciłam uwagę, że pasażerowie przysłuchują się w milczeniu płaczącej kobiecie. Ta szlochając przeklinała tego, kto wymyślił samolot. O świcie rzucono na Grochowie bombę, jedno jej dziecko i matka męża zostały zabite. Mąż jej wówczas był na nocnej zmianie w gazowni czy elektrowni. Jechała teraz z dwojgiem dzieci do niego. W przychodni zabrakło sierżanta Stefana Grynfeldera oraz dwóch lekarzy2: Jana Faleńskiego, pediatry, i Witolda Mitkusa, neurologa. Wyruszyli oni w nocy na wyznaczone posterunki, a tymczasem tłum żołnierzy i rezerwistów rósł z każdą minutą. Przybywali z daleka. Pociągi już nie kursowały, na piechotę docierali do Warszawy. Mieli poranione nogi, w oczach kryło się przerażenie. Byli i tacy, co przychodzili informować się, gdzie mają się udać, bo nie stawali na żadnej komisji. Z powodu choroby są niezdolni do transportu - a z ogłoszeń wynika, że są powołani. Wtedy zjawił się młody podporucznik3, który poważnym głosem rozkazał im ustawić się w wielkiej sali i wyznaczył, kto ma się udać do I Szpitala Okręgowego, kto do Ujazdowskiego, a kto do cytadeli na zbiórkę itd. Otrzymane od podporucznika polecenia sprawiły, że żołnierze, a nawet personel przychodni, jak gdyby się ocknęli. Wzięliśmy się do normalnych zajęć i do wykonywania nałożonych nowych obowiązków; do pracy na przykład przy błyskawicznie zaprojektowanych kartotekach przydzielono czterdziestoletniego magistra farmacji. Nie było czasu dziwić się i oburzać. Już wczesnym popołudniem 1 września 1939 roku opadło mnie zwątpienie i trwoga. Było to na podwórzu I Szpitala Okręgowego przy ulicy 6-go Sierpnia, dokąd przybiegłam, aby się przekonać, czy prawdą jest, że rzeczywiście przywożą tam rannych. (Nasza przychodnia mieściła się przy Szpitalu Ujazdowskim). Osłupiałam. Pierwszą osobą, którą spotkałam, była sprzątaczka - Józia. Płacząc wskazywała na chłopskie furmanki stojące w podwórzu i rozrzuconą wszędzie słomę. „Rannych przywożą wozami! A gdzie są samochody? - wołała. - Nie ma już chleba dla tych biedaków. Pierwszego dnia wojny zabrakło chleba”. Chleb był, ale nie było czym przywieźć! Przerażona i pełna najgorszych przeczuć wróciłam do domu. Przy moście Poniatowskiego zaryczały syreny alarmowe. Przemknął odkryty samochód, z którego młodzi ludzie alarmowali: „Gaz!” Jak wyglądali przechodnie, jak się zachowywali - nie pamiętam. Leżałam czy siedziałam na schodach wiaduktu, a w głowie huczało: „Rannych przywożą wozami... A gdzie samochody... Gaz!”

2

Obaj zginęli na wojnie. Podporucznika tego widziałam jeszcze raz w dwadzieścia pięć dni później na dzień przed kapitulacją Warszawy, w sali operacyjnej na uniwersytecie. Koledzy wnieśli go w agonii - odebrał sobie życie. 3

Pod wieczór dotarłam do domu. Wstąpiłam do matki. Była bardzo zmieniona. Bez słowa otworzyła drzwi do pokoju. Na okrągłym stole, na koronkowej serwecie, stała zakurzona duża waliza Piotra, a na niej leżała jego żołnierska, „pokojowa” czapka z junacko podniesionymi rogami. W walizie spoczywał troskliwie złożony prywatny mundur „półgalowy”, mundur, w którym tak beztrosko paradował w czasie urlopu po ulicach Warszawy. Rzeczy te zdążył jeszcze widać odesłać pocztą, jako już zbędne. Do przesyłki dołączonych było kilka słów na kartce, niby to wesołych, które jednak raniły matczyne serce. Jan nie wrócił „z Warszawy”. Nie niepokoiło mnie to, bo umówiliśmy się z mężem, że jeżeli będą trudności w komunikacji, zostanie u swoich rodziców. Była to ostatnia noc należąca jeszcze do tamtego, przedwojennego świata. Siedziałam samotna na tarasie. Był spokój. Miliony gwiazd migotały na niebie. Na kolonii cichły głośniki, a zasłonięte czarnym papierem okna nie dopuszczały do mieszkań powietrza w ową skwarną, choć wrześniową noc. Po raz ostatni z tego tarasu spoglądałam poprzez Wisłę na miasto, w którym pogasły neony. Jak dziecko, które z żalem patrzy na ostatnie iskry dogasającego zimnego ognia na choince - tak ja z przykrością stwierdziłam, że zgasł zawsze widoczny od nas jeleń świetlny w kole, reklama mydła na placu Trzech Krzyży. Po północy przed willę Lejbrandtów zajechała taksówka. Z głośnych, pijackich rozmów zorientowałam się, że w Café Kaukaskiej tańczono jeszcze lambeth walka. Kiedy samochód już odjechał, z pustej ulicy dobiegły mnie dziwne odgłosy. Zrazu przerywane, potem sprawiały wrażenie dudnienia i szumu. Daremnie wytężałam słuch, na próżno usiłowałam zrozumieć, co to może być. Dudnienie stawało się coraz wyrazistsze, ale się nie zbliżało. Udało mi się tylko wyłowić różne oddalone klaksony samochodowe. Nocy tej prawie nie spałam. Rano, jak zwykle spiesząc ku Grochowskiej, przekonałam się, że dudnienie to nie ustało, tylko jak gdyby jest słabsze. To, co ujrzałam, i wszystko to, co nastąpiło potem, pogłębiło tylko moje zwątpienie. Ulicą Grochowską ku wschodowi sunęły samochody. Limuzyny obok ciężarówek, fordy przy sanitarnych wozach, wypełnione wszelakim dobrem do prywatnego użytku. Niektóre samochody miały pozasłaniane okna, a na dachu eleganckie walizy, a nawet przeróżne sprzęty przymocowane stalowymi linami. W milczeniu przypatrywali się temu ludzie stojący na chodnikach, patrzyli ze zgrozą i bezsilni - tak jak później spoglądali na zdrajców w straszliwych latach, które nastąpiły. Po raz pierwszy widziałam uciekających w popłochu ludzi, obraz, który już za kilka dni było można często oglądać w Warszawie. Następnego dnia przez radio podano nazwy miast polskich bombardowanych przez wroga. Nie wymieniono jednak Warszawy, chociaż bombardowano Okęcie, Grochów i inne dzielnice. Nie można było już liczyć na komunikację. Na ulicach pojawiły się charakterystyczne sylwetki przechodniów; każdy obładowany tłumokami. To przenoszono się do swoich bliskich, aby wspólnie przetrwać najgorsze. Większość ludzi nosiła na szyi przykrojone z waty i gazy zastępcze maseczki przeciwgazowe. Teraz żywność ze sklepów zaczynała już znikać. Po ulicach kręcili się żołnierze w na wpół cywilnych ubraniach i rzadko który miał broń. Mężczyźni, nawet warszawiacy, zaczepiali ludzi i pytali, gdzie może się mieścić PKU (wojskowa Powiatowa Komenda Uzupełnień). Okazało się, że na Rakowieckiej już jej nie ma. Ze względu na bezpieczeństwo PKU zmieniała swe siedziby. „Lecz gdzie?” - tego nikt nie wiedział.

Telefony bezustannie dzwoniły. Nie służbowo. Jakaś nadzwyczajna, nagła troska o bliskich stała się przyczyną ich blokady. Czasami jeszcze ktoś zażartował: „Pamiętajcie, że nie opuści mnie odwaga dopóty, dopóki Basia będzie miała dwieście loków na głowie i tak starannie umalowane oczy”4 - powiedziała jedna z moich koleżanek. W sobotę wieczorem, 2 września, ludzie nie odchodzili od głośników. Ze skupieniem i powracającą nadzieją wysłuchali, że trzydzieści polskich bombowców obrzuciło gradem bomb Berlin i wszystkie wróciły do bazy. Lecz o wypowiedzeniu wojny Niemcom przez sojuszników na razie było głucho. Ciężkie to były godziny. Długie pouczenia pułkownika Umiastowskiego i innych, w jaki sposób należy strzelać do wroga, zaczęły wzbudzać w ludziach coraz większy niepokój. Zaczęto mówić, że to zdrada, że powtarzanie tego samego to szyfr... Nawoływania, żeby nie podnosić krawatów, chusteczek, wiecznych piór, zabawek, cukierków, bo to materiały wybuchowe, względnie nasycone trucizną - nastręczały mnóstwo kłopotów prostym ludziom. W naszym Szpitalu Okręgowym liczba chorych, których zastała wojna na oddziałach, a rannych dochodziła już do tysiąca. 2 września ciągłe alarmy, bombardowania i „nadchodzi...” przez radio - prawie nie milkły. Ludzie opowiadali jedni drugim o stratach w swoich dzielnicach. Nie wiadomo skąd pojawiło się na ulicach mnóstwo pijanych i podchmielonych przechodniów, choć zdaje się wydano zakaz sprzedawania alkoholu. Widać w tym rozgardiaszu wypijali domowe zapasy. Całowali żołnierzy. Zarażali wesołością innych. Dzieci biorąc się za ręce przechadzały się po ulicach i śpiewały brzydkie piosenki o Hitlerze. Na ryk syreny alarmowej uciekały. Był to drugi dzień wojny. „Dlaczego milczą sojusznicy?” - zadawano pytanie. Przygnębienie wzrastało. W niedzielę rano zbudziły nas podniecone głosy. Gromadka ludzi prowadziła mężczyznę, rosłego blondyna. Schwytano go o świcie na polach zwanych „Nowe Lotnisko”, tuż za Łukiską i Ostrobramską. Dwóch, strzelając, uciekło. Tego, którego prowadzili, schwytali, bo się potknął, upadł i broń wypadła mu z ręki. Milczał i patrzył nieruchomo przed siebie. Oczy miał zaczerwienione, bez wyrazu. Mimo upału spod sportowej marynarki wyglądał gruby, wełniany pulower. Dziwny pochód oddalał się w kierunku komisariatu. Na pustej drodze pozostały dwie kobiety rozprawiające o tym, ile to szkód wyrządzają ci, którzy uciekają. Koło południa tegoż dnia, w niedzielę, radio ogłosiło, że Francja wypowiedziała Niemcom wojnę. Ulice warszawskie się ożywiły. Zapanowało radosne podniecenie. Nieznajomi podchodzili do siebie, rozmawiali, cieszyli się. Nadzieja zwycięstwa ożyła. Tłumy wiwatowały przed ambasadą francuską na Nowym Świecie. Inni sarkali, dlaczego nie ogłoszono zaciągu ochotników. Ci, którzy nie mieli czerwonych i zielonych pasków na kartach mobilizacyjnych, i ci, którzy nie odbyli jeszcze służby wojskowej, kopali pospiesznie rowy, jakieś fortyfikacje, ale nadal nikt nie wiedział, na co mogą być potrzebne.

4

Basia Drawdzik wojnę przeżyła bez loków, bo spędziła 4 lata w Oświęcimiu. Jej męża, oficera, rozstrzelali.

Na dworcach koczowało tysiące ludzi. Czekali na jakieś pociągi, które albo nie odchodziły, albo spóźniały się o całe dwadzieścia cztery godziny. Pani B. w nieprawdopodobnych wprost okolicznościach przywiozła swoje dziecko ze wsi. Mówiła o bombardowaniu torów, o wielkiej sprawności i poświęceniu kolejarzy i nieprzyzwoitym zachowywaniu się oficerów zdobywających w pociągach pod groźbą rewolweru miejsca dla swych rodzin.

Klęska Z Warszawy zniknęły samochody. „Co się stało?” - głowili się mieszkańcy. „Poszły na front” odpowiadano. Dziwnie wyglądała Warszawa bez samochodów. Chłopskie furmanki, podwody, a na nich niespokojni i zgnębieni woźnice wieźli gdzieś broń, chleb dla wojska, rannych. Na ulicach pełno obłupanego tynku, szkła i słomy. Czwartego dnia wlała się na ulice Warszawy pierwsza fala uchodźców z zachodu. Miastem władały na przemian zwątpienie, nadzieja i pewność zwycięstwa. Za uchodźcami przywlokła się trwoga. Na krótkich postojach brudne i głodne tłumy opowiadały straszliwe dzieje tych kilku dni wojny. Uciekinierzy płakali nad utraconymi synami i córkami, matkami i ojcami, których pozostawiali na drogach nie pogrzebanych, gnani piekielnym ogniem. Tego dnia jeszcze kręciły mi się łzy w oczach, kiedy patrzyłam na tych znękanych ludzi. Później już płakać nie mogłam. Ci pierwsi uchodźcy - 4 września 1939 roku - zapoczątkowali tragiczną tułaczkę narodu polskiego. Rannych przybywało. Szpitali dodatkowych nie było. Mieszkańcy miasta przyjmowali rannych żołnierzy do swoich domów. Na apel radiowy o bieliznę i żywność dla rannych i uchodźców lud Warszawy porwała fala wielkoduszności. Warszawa przez cały okres wojny była waleczna, ale jakże różne miotały nią uczucia: kto przebywał w niej w dni wrześniowe - pamięta ją tylko wspaniałą. Uboga staruszka przyniosła jedyną pierzynę do szpitala, a młoda elegancka pani całą niemal wyprawową bieliznę. Na podwórzu szpitala ślusarz z „Pocisku” spotkał swoją żonę, która ukradkiem przed mężem przyniosła zapasy żywności, a on z kolei w tajemnicy przed żoną swoje koszule. Kobieta płakała ściskając za rękę męża, a ten, śmiejąc się przez łzy, mówił do żołnierzy: „A jeszcze wczoraj narzekała, kiedy chłopcy dużo zjedli na kolację, że mało mamy zapasów”. Żydowskie dziewczęta przytaszczyły cały kosz mydła i ręczników ze zbiórki. Nawet z najuboższego domu nikt nie wyszedł głodny. Podsunięta mi przez Jana myśl nękała mnie ustawicznie, że w wojsku, wydaje się, nie ma zupełnie organizacji. Po ulicach przesuwali się pojedynczo lub grupkami żołnierze; nadal bez broni. Oficerów prawie nie było widać. Syreny wyły. Grochów płonął. Potem ogarnęła ludzi psychoza podejrzeń o szpiegostwo. Kiedy jakaś kobieta wyjrzała przez okienko strychu, ściągnięto ją zaraz stamtąd i nic nie pomogło tłumaczenie, że chciała tylko zobaczyć, „czy dym idzie z fabryki, czy tam jeszcze robią”. Zataszczyli ją do komisariatu. Psychoza ta zaczęła być niebezpieczna. Doszło już do tego, że gdyby na ulicy ktoś wskazał ręką na innego i wymówił słowo szpieg, tłum rzuciłby się na tego człowieka, nie prowadząc go wcale do komisariatu. Prawdą jest bezsprzecznie, że włóczyło się wówczas dużo podejrzanych ludzi, na pewno szpiegów. Potwierdziły to później fakty.

Powoli zmieniała się ulica warszawska. Znikały bogate wystawy. Ulic nikt nie zamiatał. Ludzie chodzili źle ubrani, smutni, mówili do siebie ściszonymi głosami. Na chodnikach walały się gazety, wydawane teraz w zmniejszonym formacie. Prawda przenikała do Warszawy od brudnych i znękanych żołnierzy, ale mimo wszystko jeszcze nie tak straszna, jaką była w rzeczywistości. Gdzieś między 3 a 6 września wybrałam się na Nalewki, żeby kupić płócienny płaszcz. Rozmawiając z ubogimi mieszkańcami tej dzielnicy, wyczuwałam ich rozpacz i lęk. W bramach stali starcy w rytualnych strojach i młodzież - zazwyczaj żywa i gestykulująca, a wtedy skupiona, smętna i cicha. Przyklejano właśnie do murów jakieś obwieszczenia; do dziś zapomnieć nie mogę, z jaką nadzieją i ufnością rzucali się krótkowzroczni starcy do czytania tych plakatów. Opierając na obu stronach ogłoszenia rozcapierzone, chude dłonie, przylepiali prawie swoje brodate twarze do druku, szukając w tych słowach ostoi. Ulice Warszawy żyły jak w malignie; było wówczas powszechne, że ludzie pragnęli, aby wszystko okazało się snem tylko, i marzyli o przebudzeniu. Ale przebudzenie nie następowało. Po dniach, które wydawały się okropnym snem, przychodziły bezsenne noce, czarne i duszne, bez księżyca, bez gwiazd. Ówczesne przeżycia dadzą się porównać tylko do tych uczuć, jakich się doznaje przy łóżku beznadziejnie chorego bliskiego człowieka, kiedy wiadomo, że świt przyniesie wyzwolenie od cierpień, ale i kres jego życia. Taka nadzieja na świt nie podnosiła serca. Świt - to bomby, to wróg napierający ze wszystkich stron. Groźny, choć jeszcze niewidzialny. Z brzaskiem docierały coraz straszliwsze wieści. Człowiek w oczach drugiego człowieka szukał zaprzeczenia - chociażby miało to być kłamstwem. Pamiętam na przykład doskonale, jak pod wpływem radości zmieniła się twarz Jana, kiedy powtórzyłam mu fałszywą i mało wiarygodną wiadomość o ogromnym sukcesie naszej armii. A przecież Jan dobrze orientował się w ówczesnej sytuacji. Zupełnie niespodziewanie Warszawa przestała się śmiać. Ludzie przestali pić wódkę. Patefony nie grały. Nadciągała nawałnica. Przebąkiwano już, że i Warszawa może paść. Mieszkańcy miasta odczuwali wyczerpanie. Prawie nie milknące alarmy, ucieczki do przypadkowych schronów - wszystko to paraliżowało codzienne życie, utrudniało pracę. 5 września wracałam do domu pieszo, bo na tramwaj czy autobus nie warto było czekać. Mógł nadjechać albo i nie, a jeżeli już - to tak przeładowany, że trudno było liczyć na miejsce. Wracając zatem do domu, już około dziesiątej, wstąpiłam do zaprzyjaźnionej ze mną rodziny Kaczorowskich, właścicieli domku i sklepu kolonialnego na Grochowie, których córki były moimi koleżankami szkolnymi. Starsza z nich wraz z mężem prowadziła sklep; młodsza mieszkała w śródmieściu. Ucieszyłam się, że Jadwigę i jej męża zastałam u rodziców, a ponieważ pozostawali na noc na Grochowie, odprowadzili mnie ulicą Grenadierów do Ostrobramskiej. Mąż Jadwigi, Józek Wawer, był bardzo szczery: mówił zawsze to, co myślał, co czuł i co widział; nigdy nie koloryzował. Na ciemnej ulicy, wśród rzadko rozrzuconych willi majaczących w mroku znaczonym świetlnymi kreskami nieszczelnie zasłoniętych okien, Józek, człowiek trzydziestotrzyletni, ogromnej tuszy, wzrostu i siły, zatrzymał się nagle. Wskazując na oddalone za Wisłą miasto, powiedział: „Nie chcę straszyć rodziców, ale nie mogę już wytrzymać! Czy wy nie rozumiecie, że to klęska? Klęska! Spójrzcie na Warszawę! Nie widzicie jej teraz, bo zaciemniona, lecz wkrótce nie będzie jej - Niemcy ją zburzą”.

Wypowiedź Józka wywarła na mnie niesamowite wrażenie; zapytałam go jeszcze, co myśli o losie naszych żołnierzy na frontach. Odpowiedział: „Nie wyobrażam sobie nic innego, jak tylko makabryczne jatki”. Józek Wawer wojny nie przeżył. Przed ogrodem Różyckiego na Ostrobramskiej wypadły na nas psy. Na pomoc wyszedł stary ogrodnik i odwoławszy psy zapytał po prostu: „No, co tam nowego, kochani ludzie?” Zanim Józek odpowiedział, ogrodnik począł powtarzać po kilkakroć słowo klęska. Wawer poczęstował go papierosem, stary zaczął się teraz rozwodzić o tytoniu. Chcieliśmy go już pożegnać i odejść, ale zatrzymał nas: „Poczekajcie!” Przez chwilę milczał, a potem łamiącym się głosem mówił: „Jestem starym człowiekiem, mam sześćdziesiąt lat, nie mam nikogo na świecie, tylko dwunastoletniego wnuczka - sierotę, ale zapamiętaj pan sobie - parobkiem u Niemców to ja nie zostanę. Jak oni tu przyjdą, zabiję dziecko i siebie”. Odszedł w ciemność ogrodu z łaszącymi się psami. Ten stary człowiek parobkiem u Niemców nie został. W dwadzieścia dni później rozstrzelali go. A słowo klęska padało coraz częściej. Nadszedł dzień 6 września 1939 roku. Przychodnia nasza mieściła się we frontowym budynku Szpitala Ujazdowskiego przy ulicy Górnośląskiej. Przez kilka godzin bez przerwy drżały mury. Odgłosy rozrywających się bomb to oddalały się, to zbliżały. W szpitalu pełno było rannych. Brak miejsca. Nie wiadomo, co zrobić z nowo przywożonymi rannymi żołnierzami. Brak przygotowania i organizacji utrudniał wszelkie działanie. Panował wszechwładnie chaos i szerzyła się bezradność. Piętrzyły się trudności. Niełatwo było prowadzić normalne życie. Do instytucji wojskowych, do urzędów państwowych zgłaszały się całe grupy ludzi z oddalonych przedmieść, ludzi już bezdomnych lub uchodźców, a nawet zabłąkanych chłopów z dziećmi, z kozami, z furmankami, czasami nawet z krową. Jedni prosili o schronienie, o pomoc, inni o jeden tylko nocleg. Tego dnia w rannych godzinach udałam się do szpitala na 6-go Sierpnia. Jakoś tam sobie radzili. Z energią i opanowaniem pracowały pielęgniarki i kilku cywilnych lekarzy. Lekarze wojskowi natomiast szykowali się już wówczas do ucieczki. Wracając do przychodni zauważyłam, że Warszawa naprawdę zmienia się codziennie. Na ulicach pojawiły się znów samochody i ogromne masy wojska. Jakiej broni - trudno było rozróżnić. Przeważnie rezerwiści w zakurzonych drelichach. Maszerowały ulicami całe oddziały, ale bez szyku wojskowego. Ulicą wolno nikt nie szedł. Wszyscy biegli. Patrząc na zbiedzonych żołnierzy mówiono: „To spod Częstochowy”. Żołnierze pili podawaną im w marszu wodę i herbatę, ocierali spocone czoła, na zlepione włosy zakładali furażerki i znikali w oddali. Wśród przechodniów przeważali tacy, którzy dźwigali toboły, walizy i worki. Dorożki konne, naładowane również przeróżnymi tobołami, kierowały się w stronę wschodniej części miasta. Wszędzie odczuwało się naelektryzowaną atmosferę. W przychodni dopiero pojęłam, co mogło oznaczać takie powszechne podniecenie. Ewakuacja. Nowe słowo, uzupełniające słowo - klęska. Kierownik przychodni, podpułkownik doktor Kosiewicz, spisywał nazwiska tych, którzy chcieliby się ewakuować. Ulegając w pierwszej chwili powszechnej panice, chciałam podać również swoje nazwisko, ale tak się jakoś zatraciłam, że nie mogłam sobie uprzytomnić, jak się nazywam. Zdarzyło mi się to raz jedyny w życiu. Za godzinę, po rozmowie telefonicznej z Janem, porzuciłam myśl o ewakuacji.

Tegoż dnia jeszcze zatelefonowała moja bratowa, mieszkająca na Mokotowie, z prośbą, abym pomogła przedostać się jej z dzieckiem i niezbędnymi rzeczami na Pragę. Mąż jej został zatrzymany w fabryce teletechnicznej na Grochowskiej, która za kilka godzin ma rozpocząć ewakuację. Wzywa ją, aby wszystko zostawiła i starała się jak najszybciej przybyć do niego, gdyż on bez nich nie chce opuścić miasta. Wśród wycia syren biegłam na Puławską. Nikt już biegnących nie zatrzymywał ani nie wpychał do bramy przemocą. Nikt nie wyprzęgał koni i nie ustawiał ich według instrukcji - zakrytą głową do wozu. Ziemia drżała. Słychać było już głuche artyleryjskie detonacje, a ludzi z tobołami przybywało. Marszałkowską, mimo alarmu, płynęła, falowała ogromna trzoda świń. Woźnice głośno klęli, bo zwierzęta raz po raz odrywały się od stada i właziły pod koła. Klaksony samochodów mieszały się z wyciem syren alarmowych. Sklepy pozamykano. Ludzie przerażeni. Nikt nie zatrzymywał się na chodnikach. Wszyscy dokądś gorączkowo spieszyli. Na zdobycie jakiegokolwiek wozu czy wózka nie było nadziei. Mały Michaś nie chciał iść. Zaraz na Puławskiej bardzo się wystraszył panującego na ulicy podniecenia i wlazł w głęboki rynsztok w trzewikach i pończoszkach. Byłam już tak bardzo zdenerwowana i wyczerpana, że uderzyłam go w obecności matki, która nigdy nie biła jedynaka. Wreszcie dostałyśmy się do tramwaju. Pozostawiając bagaże, kilka razy musiałyśmy opuszczać wóz, nadlatywały samoloty. Słońce zachodziło. W poprzek Puławskiej, w okolicy Szustra, kopano pospiesznie bardzo szeroki i głęboki rów, w którym umieszczono zamaskowane armaty. Było tam kilku żołnierzy w hełmach. Nowy ucisk w sercu. Armaty na ulicach Warszawy. Nie była to artyleria przeciwlotnicza. Wtedy nie padły jeszcze słowa obrona Warszawy. Kiedy z Irmą, dzieckiem i tobołami dojechałyśmy tramwajem do parku Paderewskiego, pasażerowie pobledli. Zbliżał się warkot niemieckich samolotów, zniżających się przeraźliwie szybko. W wozie cisza i przeszywające czyjeś słowo: „Zrzucają”. Kilka sekund strasznej trwogi, zanim zorientowaliśmy się, że rzucono ulotki. Ulotki zaczęły gęsto spadać na bruk. Ktoś wrzeszczał głośno, a właściwie kilku mężczyzn krzyczało: „Nie podnosić! Nie podnosić!” Mnóstwo ludzi rzuciło się do ulotek, aby je podpalić. W ciągu minuty ulica pokryła się małymi wygasającymi ognikami. Tramwaje dalej nie szły. Powstał ogromny zator. Już o zupełnym zmroku dotarłyśmy do fabryki na Grochowskiej. Po długich poszukiwaniach odnalazłyśmy męża Irmy; ale ostatnie samochody właśnie odeszły. O świcie mają podobno przysłać jeszcze kilka po sprzęt. Cóż robić? W fabryce nie było żadnej straży. Jacyś ludzie rozbierali po ciemku maszyny, nastrój panował ponury. Na podwórzu fabrycznym walały się węzełki z pościelą, jakieś wypełnione worki i kilka waliz. Wszyscy byliśmy zdenerwowani, zmęczeni i głodni. Zaproponowałam Irmie i bratu, ażeby poszli do mnie, a wrócili o świcie. Po krótkim wahaniu zgodzili się, pozostawiając rzeczy w fabryce. Ulica w ciemności robiła upiorne wrażenie. Wszędzie leje od bomb, wiele domów w gruzach i wiele dogasających pożarów. Szyny kolejki poskręcane. Komunikacja przerwana. Dokoła lament. Zawodzenie. Koło ruin dwóch domów spotkaliśmy grupę pracujących w ciemnościach przy odkopywaniu zasypanych, a może żywych jeszcze ludzi. Obok posuwały się we wschodnim kierunku oddziały wojska, ledwie majaczące w ciemnościach. Wozy, konie, piesze gromady cywilnych ludzi potrącały się wzajemnie. Klęli i złorzeczyli komuś. Błyski latarek kieszonkowych krzyżowały się w fantastyczne wzory, oświetlając fragmenty ludzkich postaci i zwierząt. Tu i ówdzie odrywał się ktoś i waląc w zamknięte przed „szpiegami” bramy wołał o wodę. Bramy przeważnie nie otwierały się, a spragniony odchodził dalej. Dym i zapach spalenizny wypełniały powietrze.

W bocznych ulicach prowadzących do Ostrobramskiej stali za furtkami w ciemnościach mieszkańcy willi i domków. Zatrzymywali dźwigających toboły i pytali zgnębionym głosem: „Ludzie, dokąd idziecie?” Po dziesiątej dotarliśmy do domu. W domu zastałam u mnie i u matki przeszło dwanaście osób, które szukały tu schronienia, jako na oddalonym przedmieściu. Nastrój panował nie najlepszy. Jan pozostawał nadal u rodziców. I chociaż był rekonwalescentem, to nowe obowiązki w komendzie obrony przeciwlotniczej zabierały mu dużo czasu. Matka, kiedy zobaczyła Adamów, ucieszyła się ogromnie. Zajęła się śpiącym wnuczkiem. Zmęczeni uchodźcy spali już, czy też tylko leżeli, gdzie kto mógł. Matka, obejmując syna, zapytała: „Adasiu, powiedz mi prawdę, gdzie są Niemcy?” Wyszliśmy na taras. Adam, wskazując w kierunku południowo-zachodnim, powiedział: „Widzicie błyskawice na niebie? Tam są Niemcy”. Błyskawice były niedaleko. Przerażeni uciekinierzy ze śródmieścia wylegli także i patrzyli w milczeniu, dopóki Anna, nasza znajoma, która przybyła rano z ulicy Traugutta, głośno się nie rozpłakała, powtarzając: „To klęska, to straszna klęska”. W tamtych dniach mieszkańcy miasta to pogrążeni w rozpaczy, to w beznadziejnym oczekiwaniu zmiany na lepsze, zdezorientowani zupełnie, nie uświadamiali sobie jeszcze w pełni klęsk poniesionych na frontach - nie myśleli o tragicznych losach polskich żołnierzy, nie umieli sobie wyobrazić całej tragedii żołnierza polskiego. Całe armie zostały przez wroga rozbite i wycięte. W tysiącach miejsc przerywano linie bojowe. Żołnierze mówili nam w szpitalu, że jakoby Niemcy nie brali jeńców do niewoli, zabijali żołnierzy nawet po złożeniu broni. Bohaterstwo żołnierzy nie znalazło odbicia ani w radio, ani w wychodzących jeszcze gazetach. A przecież niejedni z nich, czasem nawet niepiśmienni, umierali ze słowem ojczyzna na ustach. W nocy zjawił się na Ostrobramskiej, również niesamowicie zmęczony, mój brat Michał, mechanik z telekomunikacyjnej fabryki na Ratuszowej (Instytut Telekomunikacyjny), i oznajmił w silnym wzburzeniu, że wraca ze swojego instytutu, że o dziesiątej wieczorem wielu pracowników szukało, w prywatnym mieszkaniu na Pradze, kasjera ich fabryki, że ściągnięty siłą wypłacił im trzymiesięczne pobory, że kapitan, szef personalny, zaklinał go, aby on, Michał, ewakuował się, może gdzieś dalej zmontują fabrykę i będą jeszcze pracować. Inny oficer prosił, ażeby rozbijali i niszczyli pozostałe maszyny i urządzenia. Ale do tego nikt się nie brał. Niektórzy zdecydowali się na ewakuację. Michał nie chciał. Polecił nam słuchać uważnie radia, a sam udał się do swego domu. Mieszkał także na Grochowie.

Chaos Kiedy leżałam w półśnie obok matki i czyjegoś jeszcze dziecka, zbudził nas wszystkich przeraźliwy dzwonek. Był to, po raz drugi tej nocy, Michał. Silnie zdenerwowany, krzyczał: „Śpicie! Nikt nie słucha radia. Klęska! Przygotowujcie się do drogi. Przez radio nawołują do opuszczania miasta - wszystkich, a przede wszystkim zdolnych do noszenia broni. To klęska. Warszawa będzie oddana. Ale zanim to nastąpi, Niemcy zamienią ją w gruzy. Chcę ratować swoje dziecko. Nie chcę, aby zginęło. Czy mam oddać je i siebie Niemcom? A może uda nam się jeszcze stawić opór. Może nie wszystko stracone?” Michał był człowiekiem zawsze opanowanym. W takiej rozpaczy nie widziałam go nigdy. Kiedy się trochę uspokoił, zwołał naradę w kuchni. Ze starszych była tylko nasza matka. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, postanowili w ciągu najbliższej godziny, jeszcze przed świtem, opuścić miasto.

Radio dramatycznie ogłaszało jakieś straszliwe rozkazy, sprzeczne, a często wręcz niezrozumiałe dla mieszkańców Warszawy. Jedni jeszcze przed świtem mieli się zbierać z łopatami na placu Zbawiciela, inni na Polu Mokotowskim kopać fosy. Ktoś znów głośno nawoływał do bezzwłocznego opuszczenia miasta. To znów ktoś krzyczał do tramwajarzy. Ktoś rozkazywał żołnierzom, którzy pogubili oddziały, zbierać się w cytadeli. To była noc grozy. Krzyczące zachrypłymi głosami radio mąciło myśli, odbierało rozum i wzmagało trwogę. Matka opierała się wyjściu z Warszawy. Płacząc błagała synów, ażeby ją zostawili, gdyż ona musi tu czekać na Piotra. W końcu uległa. Za godzinę mieli się wszyscy spotkać na placu Szembeka. Matka prosiła mnie, abym przed odejściem do śródmieścia zniosła kilimy i ubrania do piwnicy, a klucze schowała w umówionym miejscu. Na cichej zazwyczaj kolonii nie było spokoju. Rozlegał się stuk młotków, którymi mieszkańcy zabijali okiennice. W cień nocy, który zalegał ulicę Mlądzką, wsiąkały pospiesznie ludzkie postacie, uginające się pod ciężarem zbyt wielkich bagaży. Ulica Mlądzka prowadziła do Grochowskiej. Ponieważ Adamowie pozostawili swoje ciepłe rzeczy w fabryce, prosiłam, ażeby wzięli ode mnie, co mogłoby być im przydatne. O drugiej godzinie wszyscy wyszli. Nagle matka odwróciła się przy furtce i głośno zapłakała. „Nigdy do tego domu nie wrócę - mówiła - i nigdy pewnie nie zobaczę Piotra”. Do domu nie wróciła, bo został spalony, ale z Piotrem jeszcze się zobaczyła. Matka, żegnając się ze mną, dała mi jakieś pieniądze z prośbą, abym oddała je Piotrowi, jeśli się z nim spotkam. Odprowadziłam kawałeczek ten smutny orszak, złożony z przypadkowo spotkanych ludzi, którzy szli wspólnie w groźną, nieznaną drogę. Z kolonii, obok i za nami, przemykały jeszcze ostatnie cienie. Pożegnałam wszystkich przy skrzynce pocztowej na rogu ulicy Znicza... Na chwilę zatrzymaliśmy się. Od Grochowskiej dochodził stłumiony, nieprzerwany zgiełk ludzki, podobny do chóralnego jęku. Odeszli i szybko w ciemnościach zniknęli mi z oczu. Później nastąpiły przecież lata strasznych nocy, ale właśnie tamtej nocy, kiedy uświadomiłam sobie nieodwracalną klęskę, otwarła się przepaść. Wróciłam do domu. Nie czułam nic. Nie zapalałam światła. Ciemność była już zmącona szarością świtu. Wtedy dały się słyszeć bardzo blisko strzały rewolwerowe - coraz bliżej. Cichły i znów się zrywały. Obudziło mnie to z otępienia. Uprzytomniłam sobie, że było przecież zarządzenie zdania broni. Cóż to może być? Przeraziłam się. Chyba nie potyczka. Poprzez otwarte drzwi tarasu dostrzegłam wyraźnie na pobliskich polach wyrównanego pod lotnisko terenu trzy czy cztery grupki ludzi, na pewno mężczyzn, strzelających równocześnie do góry; raz jedna grupka, raz druga, raz trzecia. Cóż to może znaczyć? Straszliwy lęk kazał mi natychmiast stąd uciekać. Nie zdążyłam spełnić prośby matki, chwyciłam jedynie maleńką walizeczkę uprzednio przygotowaną. Zabierając pieniądze przypomniałam sobie, że matka dała mi pieniądze dla Piotra, które prawdopodobnie rzuciłam w zdenerwowaniu na ulicy. Wybiegłam z domu, gnana narastającą trwogą. W całej willi nie było już nikogo. Klucze ukryłam w umówionym miejscu, w ogrodzie. Nie słyszało się już żadnych odgłosów. Strzały nie milkły, lecz padały w większych odstępach, pojedynczo. Chwileczkę zatrzymałam się przy furtce, zastanawiając się, gdzie pójść - w lewo czy w prawo? W lewo wiodła droga krótsza do śródmieścia, ale przez straszne pustkowie. W prawo dłuższa, wśród willi

i domków. Wtem usłyszałam kroki i zobaczyłam czerwony punkcik zapalonego papierosa. Był to inżynier Lejbrandt spacerujący w tak niesamowitych okolicznościach wzdłuż swojej i naszej posesji. Przestraszyłam się wtedy okropnie, chociaż nie umiałam powiedzieć, dlaczego. Nie był to przecież zupełnie obcy człowiek. Nie wiedziałam jeszcze, że będą volkslisty, którą oni, bracia Lejbrandt, podpiszą. Nie wiedziałam, że będą przedziały dla Niemców w tramwajach i że w jednym z nich zobaczę kiedyś pana inżyniera. Poszłam w lewo, mimo że jeszcze parę dni temu żadna siła nie skłoniłaby mnie do wyjścia w środku nocy na to odludzie. Dochodząc do ogrodu Różyckiego usłyszałam z dobrego jeszcze oddalenia głosy męskie. Słów nie rozróżniałam. Głosy te ani nie zbliżały się, ani oddalały. Ale tej niesamowitej nocy nie były dla mnie groźne. Po cichu przesunęłam się boczną, wąską dróżką biegnącą wzdłuż ogrodzenia sadu. Noc rozpływała się. Było szaro. Poprzez kolczasty drut ogrodu dostrzegałam już kolory kwitnących dalii. Nie było wiatru. Panowała cisza. Budziło się jakieś wątłe życie. Odzywały się z rzadka głosy ptaków i cykanie owadów. Naprzeciw mnie w szarości wczesnego ranka szedł duży kudłaty pies z obmokłą sierścią. Odruchowo, czy to z bojaźni, czy też z chęci doznania w tym opuszczeniu życzliwości, chociażby zwierzęcia, wyciągnęłam rękę. Pies zbliżył się i polizał ją. Popatrzył na mnie jak człowiek i poszedł dalej. Obejrzałam się. I pies się obejrzał. A może w ucieczce z kolonii zgubił swego pana i wracał do domu, ażeby czekać na jego powrót?... Widać już było liczne wille na ulicy Kutnowskiej, Szczawnickiej, Igańskiej; było jasno, choć nie wzeszło jeszcze słońce. Kiedy przybyłam do Franki, córki Kaczorowskich, ogarnęło mnie zdumienie na widok otwartych drzwi sklepu, choć wewnątrz nikogo nie było. Wszystkie artykuły oprócz chleba stały i leżały jak zwykle na swoim miejscu. Uchylone drzwi od korytarza prowadzącego do mieszkania za sklepem wskazywały na to, że musi tam ktoś być. Minęłam długi, pusty przedpokój, kuchnię, pokój sypialny, w którym łóżka były nie tknięte, lecz jak zwykle w ciągu dnia zaścielone. Wreszcie znalazłam Frankę, jej męża Wacka i córeczkę Zosię, która stojąc przy oknie szlochała, a na mój widok rozpłakała się jeszcze bardziej. W pokoju utrzymywanym zawsze z ogromną, aż pedantyczną czystością panował nieład objawiający się głównie stertami niedopałków papierosów porozrzucanych po dywanie, walających się poza popielniczką na jedwabnej serwecie. Rodzice Zosi siedzieli nieporuszeni z opuszczonymi głowami. Pomyślałam, że śpią. To byli pierwsi ludzie, których spotkałam wtedy zupełnie złamanych. Zosia płacząc opowiadała, że uciekają wszyscy, że mamusia chciała uciekać wieczorem, lecz tatuś powiedział, że zginie tu, ale nigdzie nie pójdzie. Dziewczynka okropnie się bała. Franka zapytała, czy przychodzę ze śródmieścia. Na moją przeczącą odpowiedź opuściła głowę i milczała dalej. Spieszyłam do szpitala, chciałam jak najszybciej zobaczyć się z Janem. Tylko jednym słowem pożegnałam Frankę i Wacka, którego widziałam wtedy po raz ostatni. Jeszcze w październiku tegoż roku miałam zobaczyć, jak z dołu w ogrodzie wydobywano rozpadające się jego ciało, aby przewieźć je na cmentarz. 17 września rozstrzelali go Niemcy wraz z jego stryjem staruszkiem pod ścianą ich własnego domu. Wacek był wesołym chłopcem, typem sportowca, i miał zwyczaj powtarzać przy najbłahszym niepowodzeniu słowa: „To gorsze jak wojna...” Zbliżając się do Alei Waszyngtona z odgłosów wnioskowałam, że „z Warszawy” ciągną wielkie fale uchodźców, ale to, co za chwilę ujrzałam, odebrało mi na moment możliwość wszelkiego samodzielnego rozumowania. Szły dziesiątki tysięcy ludzi w zwartej ciżbie, w popłochu, w panice. Nikt nie mógł przyspieszyć kroku, bo gęsta fala zalewała szczelnie ulice. Zdawałoby się, że ani jeden człowiek nie mógłby się przecisnąć w odwrotnym kierunku. Nie było ani jednego wozu czy

samochodu. Ludzie, zarówno biedni, jak dobrze ubrani, sunęli w tym dziwnym ponurym pochodzie. Wczoraj jeszcze eleganckie kobiety - rozczochrane, spocone, targające ciężary ponad siły. Matki i ojcowie dźwigali niekiedy po dwoje dzieci. Większe z nich niosły najdziwniejsze przedmioty, jak na przykład portrety. Widać było dużo rowerów obładowanych tłumokami i prowadzonych za kierownicę. Gęsty pył kurzu osiadał na twarzach i włosach. Twarze uchodźców upodabniały się do siebie. Nawet dzieci podobne były do dorosłych. Nikt nie wiedział, dokąd idzie. Ale wszystkich przenikała jedna myśl: aby jak najdalej od bomb. Jedynym człowiekiem, który szedł wtedy wraz ze mną tą ulicą do śródmieścia, była młoda kobieta, lekarz z Łodzi. Odprowadziła ona na punkt zborny na Pragę swojego męża. Nie chciała go opuszczać, dokąd nie odejdzie na front. Spodziewała się po tej stronie miasta znaleźć znajomych albo miejsce w hotelu, bo na Pradze nie było już ani jednego wolnego. Niełatwo się szło pod prąd ludzkiej fali. „Dokąd idziecie?” - pytali nas zdziwieni tym, że jeszcze ktoś usiłuje przedostać się do śródmieścia. Gdy byłyśmy już w pobliżu Saskiej Kępy, nad most, który robił wrażenie ruchomego od falującej masy uchodźców, nadleciały niemieckie samoloty. Nie zniżając się rzuciły dwie bomby. Na szczęście wpadły do rzeki, podnosząc ogromne słupy wody i wywołując głębokie drżenie ziemi. Artyleria strzegąca mostów oddała parę salw. Pomimo nalotu tłumy nie zatrzymały się ani na chwilę. Było to niemożliwe z powodu naporu nieprzeliczonych tysięcy uczestników tego niesamowitego pochodu, który nie miał początku ani końca. Z trudem przedostałyśmy się do miasta. W Warszawie sklepy były pozamykane, ale ku ogromnemu mojemu zdziwieniu jakaś kobieta szła normalnym krokiem w rannych pantoflach i szlafroku, z dzbankiem, gdzieś po mleko. Tu pochód rozczłonkowywał się w odnogi wypływające z każdej ulicy. Przed BGK stał nawet z paskiem pod brodą policjant. Na rogu Nowego Światu i Alei 3 Maja mieszkała Henia Jarkowska, ta, która mówiła, że dotąd się nie załamie, dokąd będzie widziała pieczołowicie ułożone loki na głowie koleżanki. Wstąpiłam do niej, aby pójść razem do przychodni. Henię jednak opuściła odwaga: uciekła wraz z mężem tej nocy z Warszawy - jak informowała kartka przylepiona na drzwiach ich mieszkania. Nasza przychodnia przy ulicy Górnośląskiej była zamknięta żelazną sztabą, ale żadna kartka nie informowała, co się stało. Stałam chwilę i kiedy zamierzałam już odejść do Szpitala Okręgowego, nadeszła Stanisława Falkowska, koleżanka ogromnie przez nas lubiana. Była niezwykle uzdolniona. Otrzymała bardzo staranne wykształcenie, była malarką, poetką i świetną pianistką. Stanisława miała dwupokojowe mieszkanie wypełnione małymi arcydziełami sztuki. Posiadała wiele cennych i rzadkich książek oraz mnóstwo pamiątek przywiezionych z odbytych jeszcze za życia swych zamożnych rodziców włóczęg po świecie. Po śmierci rodziców nie rozporządzała żadnym majątkiem. Przywiozła jedynie z Wilna fortepian, książki, obrazy i rzeźby. Dobroć serca, chęć niesienia pomocy ludziom skłoniła ją do obrania sobie zawodu pielęgniarki. Otóż Stanisława dowiedziała się, że podpułkownik Kosiewicz, kierownik przychodni, wyjechał o świcie wraz z nielicznym personelem, rozlokowując się swobodnie w 5 czy 6 samochodach przychodni, nie czekając wcale na ewakuację komendy szpitala, której podlegała przychodnia. Od tej chwili mnie, jako przeszkoloną na wypadek wojny pielęgniarkę, obowiązywało zgłoszenie się do jednostki sanitarnej. Ale gdzie wówczas znajdowała się taka jednostka - nie wiedziałam. Zdawałam sobie jednak sprawę, że muszę przystąpić do pracy w jakimkolwiek szpitalu wojennym.

Przybyłyśmy ze Stanisławą do Szpitala Okręgowego. Tego ranka 7 września 1939 roku odbywała się ewakuacja szpitala. Była to ewakuacja haniebna, bez rannych i chorych, po prostu ucieczka lekarzy wojskowych w „bezpieczne miejsce, gdzie będzie się organizować wielki centralny szpital wojskowy” jak mówili. Późniejsze lata wojny przyniosły mnóstwo wstrząsających przeżyć, ale obraz „ewakuacji” Szpitala Okręgowego wrył się na zawsze w pamięć tych, którzy byli jej świadkami. Już za bramą przypadła do nas siostra Celina Kowalska i wskazując na podwórze pełne nie wiadomo skąd wziętych, a dotychczas ukrytych samochodów sanitarnych, zwróciła się z błagalną prośbą: „Nie odchodźcie, nie wyjeżdżajcie nigdzie - siostrom nie wolno uciekać! W szpitalu jest tysiąc rannych, dla których nie ma środków transportu i których pozostawiają bez opieki. Nie uciekajcie!” I pobiegła dalej. Niektóre samochody stały na podwórzu wypełnione po brzegi meblami. Kręciło się tu pełno oficerów lekarzy. Ładowali swoje rodziny nie tylko na samochody, ale i na zwykłe wozy, które stały na podwórzu. Wielu oficerów z Batalionu Sanitarnego, Szefostwa Sanitarnego - z wypiekami na twarzach - uwijało się jak w gorączce między wozami. Wśród nich jedynie trzy czy cztery pielęgniarki walczyły o jakieś miejsca. W oknach zabudowanego czworoboku szpitala widać było tłoczących się rannych i chorych, patrzących z przerażeniem na to, co się działo na dziedzińcu. Słychać było odgłosy kłótni i grubiańskich wyzwisk. Narzekały wylęknione kobiety, żony podoficerów, których mężowie walczyli już na froncie, a dla nich i ich dzieci nie było miejsca na wozach. Przez całą noc lekarze wojskowi i niektórzy oficerowie sanitarni przesiedzieli w kasie, aby dokonać dla siebie wypłat. Cywilnych pracowników nie dopuszczono. Na podwórzu szpitala wobec wielu świadków Maria Zajdler, buchalterka, zażądała pozostawienia części pieniędzy z podjętych wczoraj w banku, jak mówiła, wielu milionów złotych. Po długich ociąganiach major Kęsek5, kwatermistrz, wręczył jej około stu tysięcy. Przed godziną dziewiątą rano ruszył korowód uchodźców z najważniejszego chyba w tamte dni posterunku w „bezpieczne miejsce”. Najpierw wygodne wozy osobowe, później sanitarne kryte, następnie fordy, aż wreszcie konne z taboru sanitarnego. Na jednym z ostatnich wózków zaprzężonym w kuca czy osiołka, wbity głęboko w słomę, w niezdarnej pozycji siedział jakiś pułkownik z ogromnym zestawem medali. Gruby, purpurowy na twarzy, trzymał się oburącz desek małego wózka. Na pewno się spóźnił. A za tym korowodem posuwał się, o zgrozo, sformowany w ostatnim momencie, samorzutnie, pochód pieszych - rannych żołnierzy z rękami na szynach, o kijach. Niektórzy trzymali się oburącz za szyje kolegów... Utykając wlekli się w niekompletnych ubraniach, w szlafrokach, w piżamach, z zabandażowanymi głowami, w gorączce. W panice usiłowali nadążać chociaż za konnymi wozami, bo samochody zaczęły im ginąć z oczu. Oczekiwano lada moment nalotu. Tuż przy bramie pod białym domem kasyna stali robotnicy szpitala i pielęgniarki przyglądając się oddalającemu się pochodowi rannych. Falkowska mówiła: „Co za straszna klęska i hańba... hańba, hańba!” Chodziło jej przecież o rannych żołnierzy, dla których zabrakło wozów i opieki. Jakiś kapitan z ostatniego wózka słysząc jej wypowiedź krzyknął: „Milczeć, bo za defetyzm kula w łeb!” W godzinę potem, na podwórzu, spotkałam poszukującego mnie Jana. Prosił, abym bezzwłocznie opuściła z nim Warszawę, bo miasto będzie oddane. Opowiedziałam mu o wszystkim, co tu się działo i że szpital liczy około dwóch tysięcy chorych i rannych. Przyznał, że nakłaniają go do tego kroku rodzice, gdyż obawiają się, że Niemcy go aresztują. Znalazłam wtedy na swoje nieszczęście tak wiele 5 Rozstrzelany w Palmirach.

kontrargumentów, że Jan przyznał mi rację, iż musimy pozostać w Warszawie. Wobec braku komunikacji postanowiliśmy nie wracać do domu. Było to nieważne, chociaż dom został bez żadnej opieki. Tego dnia o godzinie dwunastej doktor Edward Loth6, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, objął ochotniczo komendę szpitala. Ubrany w leżący na nim niezgrabnie mundur pułkownika rezerwy, zarządził przegląd i odprawę personelu. Na odprawie okazało się, że w szpitalu znajduje się tylko 6 lekarzy cywilnych i kilkadziesiąt pielęgniarek wraz z tymi, które zgłosiły się ochotniczo, oraz wszyscy robotnicy. Nazwiska czterech lekarzy dokładnie pamiętam: doktor Urszula Niepokojczycka - młoda lekarka chorób dziecięcych, doktor Anatol Tritschel - internista, doktor Kazimierz Kessel - chirurg, doktor Zbigniew Lewicki - urolog. Nazwisk dwóch pozostałych jeszcze: lekarza i lekarki, zapomniałam. Przez dwadzieścia upiornych dni, które nastąpiły potem, ludzie ci, mający w mieście swych bliskich, ani w dzień, ani w nocy nie schodzili z posterunku. Głodni, sypiając w sumie po dwie, trzy godziny na dobę, na gołej podłodze, najczęściej zaścielonej gałganem, który do niedawna był własnym płaszczem, pracowali po prostu ponad ludzkie siły. Po odprawie z profesorem Lothem, odprawie zwięzłej i rzeczowej (profesora Lotha wyobrażałam sobie zupełnie inaczej z opowiadań studentek i studentów medycyny), wróciła ludziom równowaga. Profesor Loth nie taił, że do Warszawy wkroczą Niemcy i że wszystko, co możemy zrobić wobec tego tragicznego faktu, to nasza sumienna praca w służbie ofiarom wojny. Mówił zwyczajnie, bez tajemniczych a denerwujących niedomówień. Od niego dowiedzieliśmy się, że rozkaz ewakuacji lekarzy wojskowych wydał szef Departamentu Zdrowia, generał doktor Rouppert. Profesor Loth mówił jeszcze, że zabrali oni cały tabor sanitarny do prywatnego użytku. Wydał kilka rzeczowych zarządzeń. Między innymi stwierdził, że każdy, kto znajduje się na terenie szpitala - bądź to z rodzin personelu, bądź spośród ochotników do pracy - ma prawo do korzystania z wyżywienia szpitalnego. Profesor Loth w ciągu kilku godzin zorientował się doskonale w rozmieszczeniu oddziałów, chociaż – jak mówił - nigdy tu nie był. Wniósł nowe życie i świadomość, że ktoś czuwa nad rozsypującą się jeszcze przed godziną całością. Jan zamieszkał u swoich rodziców, a ja pozostałam w szpitalu. Cały dzień pracowałam w sali operacyjnej. Wieczorem szybko zasypiałam. Raz przyśnił mi się Jan. Niósł go żołnierz na rękach. Obudziłam się i do świtu nie mogłam zasnąć. O świcie wystraszona pobiegłam do jego rodziców. Jan już nie spał, a właściwie nie spał tej nocy wcale. Pracował nad ułożeniem tekstu instrukcji dla formującej się Straży Obywatelskiej, którą należało ogłosić przez radio.

Kataklizm Ranek 8 września był cichy. Fala uchodźców przepłynęła. Spotykało się tylko małe grupki albo pojedynczych ludzi, zawsze obładowanych. Wieczorem poprzedniego dnia pokwitowałam u Marii Zajdler odbiór trzymiesięcznych poborów. Z domu nie zabrałam nic, trzeba było w coś się zaopatrzyć. Kupiłam więc u Matuszewskiego na Marszałkowskiej wełnianą garsonkę, a na Nowym Świecie - pantofle. Po południu ulice Warszawy znów się zapełniły. Większość sklepów była otwarta - po uprzednim zresztą apelu radiowym prezydenta Starzyńskiego.

6 Zginął w powstaniu.

Chory z sali 8 prosił, aby mu kupić metalową ramkę formatu pocztówkowego. Chcąc go rozweselić spytałam, czy może piękną narzeczoną zamierza umieścić w tej ramce. „Nie” - odpowiedział i zaczął czegoś szukać pod poduszką. Znalazł. Była to odpustowa fotografia przedstawiająca grupę rodzinną: ojca, matkę, rannego żołnierza w mundurze i dwóch niedorosłych chłopców. Młodszy z białą kokardą od Pierwszej Komunii. Rodzice żołnierza, chłopi, siedzieli sztywno, trzymając sękate dłonie na rozstawionych kolanach. Mieszkali w jakiejś wsi pod Łodzią. Nie umiałam rozproszyć smutku tego żołnierza. Kiedy odchodziłam, powiedział tylko: „Ja już ich nigdy nie zobaczę”. Kupiłam ramkę w sklepie po nieparzystej stronie Koszykowej. Jednocześnie prawie ze mną weszła do sklepu młoda jeszcze kobieta. Kupowała maleńką ramkę do fotografii, którą trzymała w ręku. Po twarzy jej spływały łzy. Fotografia przedstawiała młodego chłopca w uniformie podchorążego, pokazującego w uśmiechu zęby. Sprzedająca miała także łzy w oczach, a pani w żółtym płaszczu, chowając już fotografię w ramce do torebki, powiedziała: „Ja go już nigdy więcej nie zobaczę”. Tego dnia przed południem spotkałam się z Janem w cukierni u Jackowskiego. Porcje były wydzielone, ale można było jeszcze je dostać. Patrząc na zatłoczoną cukiernię dziwiłam się, że wszyscy zachowują się tak spokojnie, a nawet uśmiechają do znajomych. Cukiernia w tych pierwszych dniach wojny zmieniła swoje oblicze: nie było w niej ani jednego oficera. Ale co jeszcze dziwniejsze, wśród ciżby żołnierzy spieszących dokądś ulicami nie spotykało się prawie oficerów służby czynnej. Spotykało się natomiast oficerów rezerwy, zwłaszcza niższych stopni, w niedopasowanych mundurach. Po powrocie do szpitala popadłam w nową rozterkę. Na podwórzu stały dwa samochody i z dziesięć sanitarnych wozów konnych, z których zdejmowano poszarpanych dosłownie żołnierzy, przywiezionych z jakichś pobliskich, tajemniczych frontów. Zdejmowaniu rannych przez pielęgniarki i sanitariuszy przyglądali się w milczeniu robotnicy i dzieci. Gdy zaczęto znosić z wozów młodych chłopców z urwanymi nogami, siostra Wanda Żylińska chwyciła się oburącz za głowę i uciekła do sieni. Tam płacząc wołała: „Jeżeli miałabym zobaczyć w takim stanie Tadeusza, niechaj go nigdy nie ujrzę”. - Tadeusz był jej jedynym bratem. Nagłe zaryczała syrena alarmowa. Ludzie stojący na podwórzu rzucili się do ucieczki. Sanitariusze jednakże mimo lęku nadal uważnie, nie spiesząc się, zdejmowali rannych. Staruszek, dozorca szpitala, zamiatał długą miotłą skrwawioną słomę na jedną kupę, nie spoglądając nawet ku górze, skąd dochodził złowrogi warkot. W salach panował wzmożony ruch. Pielęgniarki rozciągały materace na ziemi i znoszoną skądś słomę zaścielały kocami. W tym czasie przybyło do szpitala kilku nowych cywilnych lekarzy. Ucieszyłam się bardzo, gdy zobaczyłam doktora Tadeusza Wretowskiego, pułkownika w stanie spoczynku. Był on kiedyś moim szefem, a jego optymizm działał zawsze kojąco. Przybył także profesor doktor Konopacki7. Do późnej nocy dokonywano operacji. Pod wieczór przybywało rannych. Kilkakrotnie w ciągu dnia bombardowano Warszawę. Z okien szpitala widoczne były liczne pożary. Na podwórze wpadł pierwszy pocisk artyleryjski. Trwoga wdzierała się do sal.

7 Obaj zginęli w obronie Warszawy.

Przez radio nadawano wciąż Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani oraz Rozkwitały pąki białych róż... „Czy słyszy siostrzyczka, co grają?” - szeptał na kilka minut przed zgonem ranny podoficer. Ktoś nie pozwalał wyłączyć radia. Ktoś pijany mówił: „Niech grają, niech skonam przy muzyce, a jak nie, to wszystkich wystrzelam” - a później płakał. Ranni w malignie bredzili, w napadzie strachu chcieli uciekać. Wzywali matki, wykrzykiwali imiona kobiece. Sala była oświetlona łunami. Wieczorem przerzedził się personel. Wymykali się ludzie, choć na krótko, zobaczyć, czy nie stało się coś bliskim. Okna ogromnych sal wychodziły na dwie strony: na północ i południe. Ściany zalewało jaskrawe odbicie łuny i ognia z Mokotowa, Koszykowej, od strony Alei Jerozolimskich i Złotej. Siostra Ola Wróblewska przeprowadziła mnie między chorymi i posadziła na łóżku rannego, który był po amputacji obu stóp i laparotomii8. Ranny bał się i prosił, żeby od niego nie odchodzić. Byłam na wpół przytomna ze zgrozy. Ujęłam żołnierza za ręce i od czasu do czasu podawałam mu do ust łyżeczkę umoczoną w wodzie. Trzymał moje ręce i jak gdyby uspokojony, zapytał: „Dlaczego jesteście dla mnie tacy dobrzy?” A później: „To ja się nie będę wstydził i zapytam, czy mam w dole brzucha wszystko ucięte? Bo mnie tak boli”. Zanim zaczął działać zastrzyk nasenny, wyszeptał jeszcze: „Co tam za moją głową, czy też miasto i czy także się pali?” Odpowiedziałam, że nie, ale on się uśmiechnął. Na miłe oczy i spocone czoło padało odbicie pożogi. „Pali się wszędzie... wszędzie się pali, tak jak w Łowiczu. Niech siostrzyczka jeszcze posiedzi, zaraz usnę, wtedy siostrzyczka sobie pójdzie. Ale proszę czasem na mnie popatrzeć, a jak będzie się paliło, obudzić mnie. Ja jeszcze zejdę sam. Dobranoc” wyszeptał. Chciał pocałować mnie w rękę, ale zanim pocałował - zasnął. O świcie to nie był już on. Jasne, dziecinne włosy leżały rozsypane na posadzce w korytarzu. Wyciągnięte, dziwnie przykrótkie bez stóp, młodzieńcze ciało czekało na ostatnią wojskową posługę przeniesienie do wspólnego dołu wykopanego tuż za parkanem szpitala na Polu Mokotowskim. Wieczorem zeszłam do telefonu w budynku administracyjnym. Telefony jeszcze działały. Połączyłam się z Jadwigą Wawrową, mieszkającą w pobliżu na Marszałkowskiej. Jadwiga płacząc opowiedziała mi, że Józek został rano zmobilizowany jako szofer i musi wozić kogoś przy sztabie. A potem dodała jednym tchem, jakby lękając się własnych słów: „Słuchaj uważnie, Niemcy są już na Służewcu. Wiem na pewno. W naszym domu są stamtąd ludzie”. Z wysiłkiem trzymałam się ściennego aparatu. Dotychczas jeszcze radio i prasa wmawiały, że najbliższe walki toczą się o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. To był najokropniejszy z komunikatów wojennych, które później przez długie lata uważnie zawsze śledziłam. Powiedziała jeszcze: „Przed godziną był Józek, przywiózł swój żołnierski chleb” i odwiesiła słuchawkę. Irena Grochowska i Maria Zajdler, dyżurujące w komendzie szpitala, na wiadomość o tym, że Niemcy są na przedmieściu Warszawy, dokąd dojeżdżało się przecież tramwajem - zamarły. Chciałam odejść, ale zatrzymały mnie. Oczekiwały zapowiadanego komunikatu z Westerplatte. Komunikatu nie było, ale za chwilę pułkownik Umiastowski zaczął wygłaszać sztuczną, ohydną mowę. Westerplatte padło, a Umiastowski upajał się dźwiękiem dobieranych, pozbawionych prostoty słów. Jakim napuszonym stylem, wymawiając nieprzyjemnie literę r, deklamował, że schrony poszły w drzazgi... coś tam jeszcze o darni... Około dziesiątej wieczorem zjawił się Jan z wiadomością, że jutro do południa nie będzie mógł przyjść. Dom, w którym mieszkają, kazało ewakuować wojsko przed świtem, gdyż zakłada się na ogromnej przestrzeni w tej okolicy pola minowe. Rano będzie chciał pomóc przenieść matce najniezbędniejsze rzeczy i żywność do znajomych. Z roztargnienia i zdenerwowania od razu zapomniałam adresu tych znajomych. Wyprowadziłam go za bramę. Było strasznie. Gryzący dym. 8 Otwarcie jamy brzusznej w celu operacji. - Przypis red.

Niebo czerwone. Na ulicy pustka. Detonacje rozrywających się pocisków potęgowały lęk. Staliśmy chwilę. Serce moje przepełniała wielka tkliwość, ale nie mogłam wypowiedzieć ani słowa. Jan po raz pierwszy użył w dziecinnym zdrobnieniu mojego imienia, jak gdyby zaczynając zdanie, ale nie skończył, tylko za chwilę zmienionym głosem wyrzucił: „Idź już, idź prędko!” Odszedł. Obejrzałam się. Zniknął w niesamowitym cieniu, czerwonym od łun. Minęły lata. Jednak wszystkie te słowa, nawet ich kolejność - zapamiętałam. Gdy wspominam tamtą noc, ogarnia mnie smutek. Ale wspomnienie już nie boli, tylko kojarzy się z innym wspomnieniem, z obrazem warszawskiej czerwcowej nocy, gdy po odczycie Jana w Towarzystwie Uniwersytetu Robotniczego wracaliśmy grupą przez Ogród Saski. Towarzyszący nam po kolei odpadali, a my szliśmy dalej. Jakaż wydała mi się wtedy prześliczna Warszawa! Beztroski, wesoły tłum, tu i ówdzie podśpiewujący ludzie przesuwali się ulicami, nieświadomi zbliżającej się katastrofy. Tej nocy z 8 na 9 września doktorzy Kessel i Lewicki nie przerywali pracy, chociaż do sali operacyjnej wdzierał się dym. „Aby tylko nie trafili w elektrownię” - powiedział ktoś do mnie. Rano 9 września zaskrzeczały głośniki, urągając Polakom. To na którąś stację włączyli się Niemcy. Kuchnia szpitalna w podziemiach pracowała sprawnie pod „dowództwem” siostry Rolińskiej9. Magazyny wprawdzie były jeszcze pełne, lecz przygotowanie posiłków dla takiej ilości ludzi w nie przystosowanych urządzeniach wymagało nie lada sztuki. Nie wszyscy jeszcze zdążyli zejść na śniadanie, kiedy usłyszeliśmy piekielny huk; załomotały drzwi i okna. Wypadały szyby. To od Szczęśliwic biła niemiecka artyleria, prawdopodobnie skierowana na szpital. Dziedziniec nasz osłaniał od Alei Niepodległości masyw ośmiopiętrowego nowo budującego się szpitala, który na razie przejmował wszystkie pociski. Padały one gęsto wzdłuż budynków frontowych, rozrywając jezdnię i chodnik. Zanim ktokolwiek mógł się zorientować, skąd lecą, rozległ się w podwórzu dziki krzyk: „R-a-t-u-n-k-u! U-r-a-z-ó-w-k-a s-i-ę p-a-l-i...” Jednocześnie usłyszeliśmy ryk syreny i gdzieś w pobliżu bomby - jedną, drugą, trzecią... Do Urazówki można się było dostać tylko od ulicy. Trzeba więc wybiec naprzeciw pociskom. Dziedziniec w mgnieniu oka opustoszał. Sanitariusze, pielęgniarki i lekarze w pierwszym odruchu ukryli się w sieni i na klatkach schodowych. W tym piekle detonacji i rozrywającego się żelaza - z budynku kasyna wypadł profesor Loth z rewolwerem w ręku i krzyczał, jakby chciał zagłuszyć wycie syren oraz huk bomb i pocisków: „Do Urazówki! Wynosić rannych! Prędzej, prędzej! Nie ociągać się!” Najszybciej opamiętały się „dwulatki” (pielęgniarki po dwuletniej szkole). Wybiegły za bramę i zniknęły w zasnutym dymem budynku, z dachu którego wydobywały się płomienie. Pierwsze nosze pod nisko lecącymi pociskami dźwigał naczelny chirurg, doktor Kessel. „Wychodzić! Wychodzić! - krzyczał dalej profesor Loth. - O co wam chodzi? O to zasrane życie? Na ratunek! Jeśli kto nie wykona rozkazu, będę strzelał”. Sam stał za bramą z odkrytą głową, w białym fartuchu i ciągle jeszcze z rewolwerem w garści. Straszny jakiś! Zanosiliśmy rannych do najbliższego budynku politechniki. Biegliśmy, schylając się pod ogniem, do prywatnych mieszkań profesorów. Urazówkę ugasili robotnicy. Wdarli się na płonący dach, uruchomili hydrant. Jeden z robotników zginął. Kilka osób odniosło ciężkie rany. Obstrzał przesunięto bardziej na prawo, tak że pociski rozrywały się tuż za budynkiem, od strony Pola Mokotowskiego. Jeden wpadł na trzecie piętro do sali chorych, zabijając 6 żołnierzy.

9 Zginęła w powstaniu.

Na ulicy, w okolicy szpitala i politechniki, przestali ukazywać się cywilni. Natomiast małe oddziały wojska pracowały na jezdni i we frontowych budynkach uczelni. Byli to saperzy zakładający miny. Porucznik, biegający z małym oddziałkiem po podziemiach szpitala, z entuzjazmem mówił: „No, niech tylko wejdą tanki od strony Ochoty, to zrobimy im pierzynkę z murów szpitala”. „Politechnika jest także podminowana” - ciągnął dalej swoje okropne rewelacje. Potem wpadł jeszcze jeden oficer pytając o komendanta, a spotkawszy go na podwórzu raportował rozkaz: „Usunąć bezzwłocznie rannych poza obręb zaminowania. Lada chwila mogą nadejść niemieckie czołgi. Nie ma czasu do stracenia. Chorych trzeba wynosić. W ulicę 6-go Sierpnia od Śniadeckich nie wjedzie żaden wóz. Miny już założone”. Twarz profesora Lotha, zawsze sinoblada, stała się biała. Porucznik odmeldował się i oddalił. Mówiono już głośno, a później przez radio, że Warszawa będzie się bronić, że Warszawa nie ulegnie. Groza i nadzieja biły z tych słów. Daremnie czekałam tego dnia na Jana. Nie przyszedł. Od tej chwili załogą szpitala zawładnęła dręcząca trwoga i panika, począwszy od rannych, a skończywszy na lekarzach. Zakwaterowane tymczasowo rodziny personelu zaczęły się wysuwać najpierw pojedynczo, a potem gromadnie za bramę. Z okien można było zaobserwować, jak żołnierze przeprowadzają ludzi za rękę jakimiś wytyczonymi dróżkami i wpuszczają w ulicę Śniadeckich. Wówczas Maria Zajdler10 wpadła na szczęśliwą myśl. Zatelefonowała do radia, błagając o podanie apelu do mieszkańców Warszawy, aby przybyli ochotniczo przenosić rannych poza zaminowany teren. I jeszcze, ażeby mieszkańcy okolicznych domów przyjęli rannych do siebie na krótki czas, póki nie urządzi się nowego szpitala w bezpiecznym miejscu. Gdy zawiadomiła o tym profesora Lotha, ten ucałował ją i powiedział: „Zawsze myślałem, że każdy buchalter ma w sercu same tylko cyfry i bilanse”. Radio przyrzekło, jednakże jakieś uszkodzenie powstałe na stacji uniemożliwiło ogłoszenie apelu. Od strony Filtrowej nadszedł wtedy młody chłopiec, w czystym ubraniu harcerskim, może siedemnastoletni. Ze śródmieścia saperzy nie wypuszczali nikogo z powodu prac nad minowaniem terenu. Rannych, których zwożono ze wszystkich stron w kierunku szpitala, zawracano, bo żaden wóz nie mógł przejechać po zaminowanej jezdni. Pytaliśmy chłopca, jak zdołał przedostać się od placu Narutowicza, kiedy od nas, zza parkanu od strony pola, widać było niemieckie pozycje artylerii. Pytaliśmy, co widział. Chłopiec mówił twardym akcentem, pospiesznie, że jest uchodźcą spod Częstochowy, że rodzina jego została w palącym się od bomby domu. Jest głodny; wczoraj w południe dotarł do ulicy Filtrowej. Tłumaczył dalej, że szedł bokami, Niemcy nie zauważyli, że ich wyprzedził. Teraz nie wie, gdzie są. Od dwunastej wczorajszego dnia spał jak zabity w piwnicy na Filtrowej. Dziś, kiedy się obudził, ulica była pusta, a on starał się przedrzeć do swoich, do Warszawy, która będzie się bronić. Zapytany, skąd wie, że Warszawa będzie się bronić, jeżeli dwadzieścia cztery godziny nie widział ludzi i przebywał w piwnicach, dał jakąś wykrętną odpowiedź. Gdy mu zaproponowano, aby poszedł do podziemi, do kuchni, gdzie dostanie jeść, udawał, że tego nie słyszy. Wtem uprzytomnił sobie, że zgubił rannego przyjaciela i musi go odnaleźć. Włóczył się po piętrach i salach. Jeść nie chciał. Na ponowną propozycję odpowiedział, że przed chwilą zjadł podarowaną mu przez kogoś w szpitalu czekoladę. Dwie litościwe starsze pielęgniarki dały mu nawet pieniądze. Zamierzał odejść w kierunku zaminowanego pola. Obawiał się tylko, czy go tam przepuszczą. Ktoś zaofiarował się przeprowadzić go, lecz on podziękował; powiedział, że jeszcze trochę odpocznie. W pewnej chwili patrząc tak na chłopaka pomyślałam, czy można mieć takie czyste ubranie, jeżeli przeszło się około

10 Zginęła w powstaniu.

dwustu kilometrów piechotą i ukrywało w bruzdach i piwnicach? Zapytałam go wręcz, dlaczego jego mundur harcerski jest taki świeży. Widać nawet zaprasowania. Z pewnością nie przyszedł aż spod Częstochowy, rzekomy harcerz kłamał. Na twarzy wystąpiły mu gwałtowne rumieńce. Powiedział, że mundur pożyczył od kolegi. Potem zaraz pożegnał się i wyszedł. Zatrzymał się chwilę pod bramą na ulicy, rozejrzał dokładnie i pobiegł do Niemców. Uprzedzony wartownik śledził go, a widząc, że biegnie w kierunku Filtrowej, strzelił za nim, celując w nogi. Chłopak uskoczył i biegł zygzakowato, nie zatrzymując się. Żołnierz zaklął i chciał strzelić jeszcze, ale uczepiłam się jego rąk prosząc, żeby zaprzestał. Nie było przecież pewności. Tymczasem na salach rósł niepokój. Wszyscy wiedzieli już o minach i o czołgach, które lada moment nadciągną. Niektórzy ranni płakali, inni złorzeczyli Niemcom, jeszcze inni wspominali swoich bliskich. Lekarze i pielęgniarki - przepracowani, przemęczeni, zdenerwowani, ale jeszcze nie głodni - snuli się wśród chorych. W sali operacyjnej od pary sterylizatorów było duszno i mokro. Doktor Kessel, zawsze małomówny, zamilkł zupełnie. W salach wyczuwało się grozę i lęk. Niewidzialny strach wypełniał wszystkie szczeliny, wydostał się nawet na dziedziniec i unosił nad pustą, niesamowitą ulicą.

Noc Ta noc się nie kończyła. Była najdłuższą nocą mojego życia. Cisza. Radio nie wołało o nic. Nikt nie przychodził wynosić żołnierzy. Śmierć tylko. Nagle huknęły równocześnie zbiorowe salwy artylerii. Coraz mocniej. Coraz zażarciej. Wypadają resztki szyb tu i tam. W głowie rośnie, potężnieje myśl, pragnienie, aby ucichło, aby przestali. Nie cichnie. Nie przestają. Piekielne detonacje i łomot odbierają świadomość. Nie wiadomo, co robić. Uciekać nie można. A myśl gna i podszeptuje... uciekaj! Nie, nie ucieknę, zostanę; a może to prawda, że los jest sprawiedliwy? Bądź mężna, wielkoduszna. Dawno przebrzmiałe, czepiają się czyjeś słowa. Kto to mówił? Kto? Szukam, jak gdyby od tego zależało uratowanie życia. Od wspomnień oderwał mnie podawany wśród grzmotów i łoskotu rozkaz profesora Lotha: „Wynosić wszystkich rannych na podwórze. Niemcy chcą podpalić szpital”. Najpierw wyrzucano oknami materace, koce, prześcieradła, a potem po trzech klatkach zaczęto ściągać nosze. Jęki, krew, zatory na półpiętrach. Huk potężniał. Ogromny, pusty jeszcze budynek nowego szpitala, zamykający od Ochoty nasz szpital, drżał. Pociski szły górą... Świst, ogień. Profesor Loth krzyczący jakieś ordynarne słowa, nie wiadomo, dla kogo przeznaczone, miał dziki wyraz twarzy. Czy można było wyobrazić sobie kiedyś transport rannych bez dostatecznej ilości noszy i bez windy, na podwórze, pod rozrywające się pociski? Ranni, obłąkani grozą, wołają, ażeby sprawdzić, czy nie idą jeszcze czołgi. Proszą, jęczą: „Nie zostawiajcie nas! Zabijcie, a nie zostawiajcie!” Łomot straszny, coraz straszniejszy. Zapadł zmrok. Na podwórzu bieleją ciała. Nie wiadomo, kto żywy, kto martwy. Najciężej chorzy i konający leżą jeszcze w budynku na parterze. Trudno przecisnąć się, aby nie nastąpić na kogoś. Chwytają za fartuchy, za nogi. Majaczą w malignie. Proszą o wodę. Ktoś błaga, żeby go otruć; krwawi - otworzyła się rana. Jakieś cienie w białych fartuchach wywołują się półgłosem. Znów zrywają się grzmoty i nie ustają już ani na minutę. Szkło, tynk spadają na leżących. Kilka białych fartuchów ucieka do dyżurki za bramę.

W bramie Straż Obywatelska zatrzymuje dezerterów. Od lewej strony, gdzieś koło prosektorium, trzeszczą deski w parkanie. To nieprzytomni ze strachu uciekają na pole. Na pole - pod wyjące pociski! Od budynku administracyjnego przybiegła Cesia Olechowska, dyżurująca urzędniczka. „Radio przemówiło. Woła o pomoc”. Dla nas, dla szpitala na Pradze, dla szpitala św. Ducha, dla sierocińca na Czerniakowskiej. Padają coraz to nowe nazwy zakładów, ulic. Nasz szpital wymieniono na początku. Gaśnie nadzieja ratunku. Zachrypnięty głos spikera woła: „Pali się! Pali! Zabierajcie rannych do bram. Wychodźcie na ulicę. Wszyscy zdrowi na pomoc. Zostawiajcie dyżurnych w domach. Biegnijcie na pomoc do najbliższych punktów...” Woła, prosi, przestawiając słowa - plącze się. Po raz pierwszy spiker warszawski mówi bez programu - od siebie. Znów ktoś inny przy mikrofonie krzyczy, jak gdyby chciał, aby usłyszał go cały świąt, że Warszawa się nie podda, że będą jej bronić wszyscy pozostali w stolicy i ci wszyscy, którzy od wielu dni w niej przebywają, nie odchodząc dalej. A noc płynie. Nikt nie przychodzi na pomoc, na ratunek. Szukam w ciemnych korytarzach rentgena pokoju z telefonem. Drogę zastępuje mi ktoś z opaską Straży Obywatelskiej, że nie wolno, że tam jeniec, lotnik niemiecki. Nie chcę do lotnika, chcę do telefonu. Wchodzę innym wejściem. W ciemnościach omyliłam się. Otwieram drzwi obok i przestaję oddychać z silnego wzburzenia. Na łóżku siedzi, a właściwie pół leży ten jeniec. Ubrany w mundur, a nie znana mi pielęgniarka sznuruje spokojnie jego buty i nie odwracając się mówi po polsku: „To pan?” Nie, to nie pan, który z opaską pilnuje wejścia, żeby nikt nie przeszkodził ucieczce hitlerowca. Za godzinę jeńca w szpitalu nie było. Znikł. Nieznana pielęgniarka ułatwiła mu ucieczkę. Chmury zasłoniły gwiazdy. Ranni już od pięciu godzin leżeli na asfalcie. Od momentu, kiedy pielęgniarce-ochotniczce pocisk oberwał nogę, białych fartuchów z podwórza ubywa. Strach potęguje się z każdą minutą. Wszyscy myślą o jednym. O czołgach i o wysadzaniu minami budynków szpitala. Z parteru wynoszą ostatnich rannych. Siostra Ola Wróblewska wiedzie dwóch sanitariuszy, którzy układają przy bramie pod ścianą ogromnego żołnierza w bieliźnie, okręconego kocem. „Nie odchodź mówi do mnie - jeżeli zjawią się ludzie, niechaj go zaraz wyniosą za miny. Nie przeżyje nocy. Jest przytomny, ciężko ranny w obie nogi i płuca, krwawi. Może skonać za chwilę”. „Wody” - szepcze mój ranny. Ale wody już nie ma nigdzie. Urządzenia popsute. Ktoś płacze bardzo głośno. Jakaś kobieta zawodzi histerycznie. Ktoś znów się śmieje i mówi: „Dajesz mi, bracie, wódkę, daj i mojemu koledze. Obaj nie mamy nóg, zataczać się nie będziemy”. Któryś z sanitariuszy zaczął wynosić z apteki spirytus i wśród ciszy przerywanej tylko dalej już przelatującymi pociskami podawał go kolejno wszystkim, którzy chcieli. Ktoś odrzucił z brzękiem naczynie... Nikt z personelu nie wypowiedział słowa sprzeciwu. Przy bramie zrobiło się poruszenie. Co to, czyżby pomoc? Tak. Ach, jakaż ulga! Wchodził oddział pięćdziesięciu żołnierzy, sanitariuszy. Na czele szedł niewysokiego wzrostu porucznik, magister farmacji, Tadeusz Rybicki. W ciemnościach nie widać było ich twarzy. Porucznik nie mógł rozprowadzić żołnierzy, bo pięćdziesięciu ludzi trudno było ustawić między leżącymi na ziemi ściśle jeden przy drugim. Lecz cóż to? Żołnierze nie słuchają, co mówi dowódca. Rzucają się na asfalt jeden, drugi, trzeci, coraz więcej. Reszta nie wchodzi na dziedziniec, kładzie się na ulicy. Trudno mi znaleźć słowa, aby oddać wiernie, co się działo tej strasznej nocy w strasznym szpitalu. Mój ranny ciągnie mnie za fartuch i pyta: „Czy pani pójdzie tam, gdzie my wszyscy? Dokądkolwiek by mnie zabrali, niech pani nie odchodzi”. Usiadłam przy nim i, zdaje się, przysięgłam, że cokolwiek by się stało, nie opuszczę go dopóty, dopóki nie dostanie się w „bezpieczne” miejsce. Zapytałam go, kim jest, jak się nazywa. Był to podchorąży rezerwy, Czesław Kolenda. Nie mówił już nic więcej. Milczał do

końca. Cierpiał nieludzko, ale milczał. Miał silną gorączkę. Na piersiach czerniała poprzez bandaże plama. Krwawił. Porucznik Rybicki tymczasem meldował stojącemu w pobliżu profesorowi Lothowi, że był na Powązkach wraz z oddziałem, że ci żołnierze idą z frontu, z odwrotu. O głodzie przebyli w dniu dzisiejszym około trzydziestu kilometrów, że są już bez siły. Teraz śpią, ale on będzie próbował ich obudzić. Zaraz się zacznie wynoszenie rannych. Musi im dać dziesięć minut odpoczynku. Profesor Loth położył rękę na ramieniu porucznika i powiedział: „A jak ty, bracie, stoisz? Trzydzieści kilometrów i przyszliście jeszcze tu, a te sukinsyny zabrali wszystkie sanitarne wozy dla swoich kurew”. Wzbiły się nowe pożary. Łuny oświecały podwórze. Za Aleją Niepodległości słychać było ciężkie dudnienie. „Czołgi” - powiedział ktoś. I znów okropna trwoga i ta natrętna myśl - uciekać. Gdzie? Na pole? Otwieram zamknięte oczy i widzę, jakby po raz pierwszy, podchorążego Kolendę. Nie mówi nic. Nie krzyczy. Nie rozpacza. Ufa mi, że go nie opuszczę... I w tym momencie składam po raz drugi przysięgę we własnym sercu, że cokolwiek by się stało, nie opuszczę go. Porucznik podnosi swoich chłopców. Błaga ich, zaklina. Któregoś tam wali w plecy rękojeścią pistoletu. Jakaś dziewczynka, harcerka-pielęgniarka, całuje w ramię sanitariusza, żeby wyniesiono prędzej dwóch chłopców, bo oni się strasznie boją. Wynoszą pierwszych rannych. Dokąd? Nikt nie wie. Profesor Loth każe wynosić gdziekolwiek, do ludzi, do bram. Idą za bramę na pole minowe w ciemną noc. Nikt ich nie eskortuje... A huk wzmaga się, tuż - blisko... blisko... Przez bramę szpitalną od ulicy wsuwają się szare cienie, malutkie, zwinne. Kto to? Harcerki przybiegły na wezwanie. Jak przeszły linię min? Żołnierze przeprowadzili je za rękę. One już mają punkt na Śniadeckich pod numerem 17, w szkole. Tam będą układać chorych. Siostra Jula Abczyńska11, patrząc na te dzieci, śmiejąc się i płacząc na przemian, mówiła: „Patrzaj! Warszawskie dzieci jeszcze tydzień temu bały się myszy, a dziś pod kule w nocy... na apel”. „Czy bardzo zakrwawione moje niebieskie palto?” - pytała jedna z tych dziewczynek, gdy nożyczkami, bez narkozy, obcinano jej wiszącą na strzępach stopę. „Mamusia nie pozwoliła mi zabierać na służbę tego płaszcza, bo nowy - mówiła. - Mamusia będzie się bardzo gniewała” - i straciła przytomność. Miała czternaście lat. Na imię Wandzia, nazwisko Skrzeszowska czy Strzeszowska. Tej nocy wśród porzuconych na dziedzińcu szpitala bezwładnych żołnierskich ciał, oczekujących tylko zagłady, snuły się te dziewczynki, przyklękały przy nich, szeptem pocieszały, podkładały pod głowę kłęby waty. Przy pomocy kieszonkowych latarek szukały w otwartej aptece środków opatrunkowych. W czasie oblężenia widywałam stale dzieci - chłopców i dziewczęta. Ciężko pracując przy znoszeniu rannych, przy zakopywaniu trupów, nie skarżyły się nigdy na głód, o nic nie prosiły. Nic nie przyjmowały. Nigdy nie okazywały trwogi. Takie były warszawskie dzieci. I tak spełniały przerastające siły dorosłego człowieka, dobrowolnie przyjęte na siebie obowiązki względem ojczyzny. Porucznik Rybicki tymczasem kazał wynosić tych, których ciała tarasowały przejście do bramy. Rannych na podwórzu powoli ubywało. Noszy było coraz mniej. Nie wszyscy sanitariusze wracali Od chwili, kiedy dwaj z nich padli na ulicy rozszarpani pociskami wraz z rannymi, kilku nie wróciło. Lecz nikt wtedy nie liczył stanu ludzi, nikt nie zamierzał zrobić apelu. A nie dającym się opisać bohaterstwem było przenoszenie wśród pocisków, przez pole minowe, bezwładnego ciężaru ludzkiego. Bezbronni sanitariusze szli w ogień, aby ratować życie bezsilnych kolegów. Koło 11 Zginęła w powstaniu.

politechniki wybuchła znów mina, właśnie przy przenoszeniu rannych. Zginęło dwóch saperów. Żołnierz na noszach ponownie został ranny. Chwilami ogień artyleryjski narastał tak, że trzeba było robić przerwy. Sanitariusze pozostawiali „swój ciężar” po prostu w bramach zamieszkałych domów, przede wszystkim w domu przy ulicy Śniadeckich 17, gdzie niedawno temu mieściła się szkoła. Całą noc stali na podwórzu wśród rannych doktor Niepokojczycka i doktor Tritschel. Gdy wreszcie przyszła kolej na mojego podchorążego, błagałam sanitariuszy, ażeby nie porzucali go na ulicy, ale wyszukali mu jakichś opiekunów. Był ciągle przytomny. Przez wiele godzin nie mówił, lecz kiedy usłyszał, jak rozmawiam z sanitariuszami i odprowadzam ich do bramy, przepraszał, że narażam dla niego życie. Chciałam jeszcze popatrzeć w ulicę, dokąd nie znikną, ale członek Straży Obywatelskiej w mniemaniu, że chcę uciekać, nie pozwolił mi wyjść. Potworna noc trwała. Zwolniona z przysięgi, poczułam ulgę. Dochodziła godzina pierwsza w nocy. Rannych wynoszono, ale mimo to podwórze pełne było bezwładnych ciał. Zaczęłam szukać mojej przyjaciółki. Nie znalazłam. Zauważyłam, że na dziedzińcu jest coraz mniej personelu. Tylko dzieci-ochotnicy, profesor Loth i porucznik Rybicki snuli się między leżącymi. Zajrzałam do ponurego, oświetlonego jedną tylko lampką budynku administracyjnego. Tchnęło tam przykrą pustką. Przy milczącym telefonie i nieczynnym aparacie radiowym siedziała na stole, kiwając się, jak gdyby z bólu, młoda urzędniczka Irka Grochowska. Zapytałam, czy się nie boi, ale nie odpowiedziała mi. Wyszłam z kancelarii i spotkałam pod ścianą przy schodach koleżankę z przychodni, Władkę Stemplewską. Od niej dowiedziałam się, że moja przyjaciółka, której szukam, już od dwóch godzin opuściła szpital. Odeszła beze mnie. Władka mówiła jeszcze, że rannych nie wyniosą nawet do południa, jeżeli nie przyjadą jakieś wozy. Mówił jej ktoś, iż o świcie Niemcy na pewno wejdą od strony Ochoty, a wtedy minerzy wykonają rozkaz... i wszyscy zginą. Kiedyśmy tak rozmawiały, była chwilowa cisza, lecz już za kilka minut rozległ się ponownie ryk artylerii skierowanej na odcinek ulicy Polnej poprzez Pole Mokotowskie. Kawały ziemi i kamieni, wyrywane z pola, przez puste miejsca między budynkami padały na nasz dziedziniec. Władka zerwała się. Stałyśmy blisko siebie, trzymając się za ręce. Jeden z leżących w ciemności modlił się półgłosem. Odmawiał modlitwę za konających. Żadna z nas nie wypowiedziała słowa uciekajmy, ale opanowała nas jedna myśl. Przesuwając się pod ścianą dzikiego wina w stronę bramy, dobiegłyśmy do dyżurki, zupełnie opustoszałej... Straży Obywatelskiej nie było. Ach, jeszcze jeden tylko krok. Ulica. Nie, wtedy nie istniały już żadne hamulce. Serce ani rozum, nic nie władało nami. Tylko jedno -- potworny strach. Kiedy biegłyśmy bezprzytomnie pod kulami do skrzyżowania ulicy Koszykowej, Śniadeckich i Nowowiejskiej, widziałyśmy kilka leżących, bielejących w ciemnościach postaci. Byli to porzuceni albo zabici nasi ranni. Nie zatrzymywałyśmy się. Teraz już nic nie mogło nas zatrzymać, pocisk tylko. Dobiegłszy do pola minowego z przerażeniem spostrzegłyśmy, że nie ma tu żadnego żołnierza. Pokryli się pewnie. Któż nas przeprowadzi? Zginiemy na minach, a stojąc tu - zginiemy od pocisków. Wyciągam ręce w ciemnościach. Jak szalona szukam po omacku parkanu Pola Wyścigowego. Deski... trafiam na wyłamanie. Tędy można przejść. Ciągnę za rękę Władkę. Ona się boi, nie wie, jak tam jest. Ja też nie wiem, ale chcę tam uciekać... muszę. Władka się opiera, płacze, wyjękuje jakieś bezsensowne słowa. Szczęki mi drżą... Jesteśmy wreszcie za parkanem. W gęstym mroku rysują się niewyraźnie głębokie wyrwy, żelastwo, a może miny? Już nie jestem przytomna. Brniemy, przewracamy się, czołgamy. Znów się podnosimy. Nagle jęk... tuż, gdzieś blisko. Straszny, rozdzierający: „Siostrzyczki, pomocy!” Byłyśmy w białych fartuchach. Nie zatrzymujemy się, lecz o zgrozo, nie opodal leży ktoś, coś na piersiach bieleje. Pewnie ranny żołnierz w płaszczu narzuconym na bieliznę. Jednocześnie świst i huk. Blisko unosi się ziemia, piasek zasypuje twarz. Żołnierz woła głośniej, błaga o ratunek, zaklina, jęczy, płacze. Tak prosi, jak tylko człowiek może błagać o życie. Lecz ja nie widzę Władki. Czołgam się dalej, dalej, nie widząc i nie

słysząc nic, prócz potwornego huku i błyskawic przede mną i za mną. I znów parkan. Po omacku chwytam się desek. Pod nimi leży Władka. Wołam ją, nie odpowiada. Szukam ręką jej twarzy, krew. Padam obok niej, ziemia zasypuje mi głowę. Leżymy tak chwilę. Pytanie Władki: „Kto tu jest?” - budzi mnie. Czołgam się i ciągnę ją. I znów parkan wyrwany. Ulica. Widzę światełka ręcznych latarek. Idę tam ze słaniającą się Władką. Dziś, po wielu latach, opisując to zdarzenie, wymawiam błagalne, z głębi serca płynące słowa: „Żywy czy martwy żołnierzu, opuszczony przeze mnie tamtej potwornej nocy, przebacz mi...” W bramie na 6-go Sierpnia czy też Śniadeckich kwaterowało dowództwo odcinka, który miał za zadanie nie dopuścić stąd Niemców do miasta. Gdy żołnierze wprowadzili nas do bramy, jakiś porucznik - tak był rozgorączkowany, że wyglądał na pijanego - zdenerwował się i oburzył, iż przy parkanie przelazłyśmy przez zaminowane pole, uniknąwszy eksplozji. Mówiłam o rannym leżącym w niewielkiej odległości. Wysłuchał tego obojętnie i oświadczył: „Niemcy o świcie będą chcieli wejść do Warszawy, lecz my mamy rozkaz nie cofnąć się ani na krok i rozkaz ten wykonamy”. „Zginiemy wszyscy” - dodał jakiś podoficer. Nie wiedziałyśmy, co dalej robić. Rana Władki krwawiła. Chociaż była noc, weszłyśmy do jednego z domów przy ulicy Śniadeckich. Tam mieszkańcy już radzili, gdzie by ulokować podrzuconych im kilkudziesięciu żołnierzy. Szukali parterowego pokoju i pościeli. Państwo Świetliccy, mieszkając wysoko, zeszli do sąsiadów niżej, bo pociski uszkodziły prawie wszystkie górne piętra. Chcieli nam jednak dać herbaty, wrócili więc do siebie. Szybko rozeszła się wieść, że przyszła pielęgniarka ze szpitala, i zaraz zaczęli się schodzić ludzie i żołnierze pokaleczeni oraz lżej ranni. Przyprowadzono także majora z oberwanym małym palcem. Major wypił herbatę, a że był niezwykle podniecony, mówił o wszystkim bez ogródek. Gospodarz domu pan Świetlicki12, dyrektor gimnazjum, martwił się, bo z Warszawy wyszedł jego młodszy syn, Andrzej13, z zamiarem przyłączenia się do wojska. Zwracając się do majora mówił, że nie przypuszczał nawet, iż wojna już w pierwszych dniach przyjmie tak katastrofalne oblicze. Major przez chwilę zastanawiał się i powiedział: „Najgorsze, że wszystko dzieje się bez planu”. Potem uniósłszy się bardzo krzyknął: „Ja kazałbym powiesić tych wszystkich, co zarządzili ewakuację Warszawy o jednej godzinie i na jedną szosę. Gdybyście państwo wiedzieli, co się tam dzieje. Bombardowanie i ostrzeliwanie bezbronnych. Na szosach krew, trupy i panika. Wszystkie studnie bez wody... W takich warunkach nie ma mowy o jakimkolwiek przemieszczeniu wojsk w okolice Warszawy. Tory zerwane. Ludzie naprawiają je pod bombami, ale to wszystko na nic”. Około czwartej powróciłyśmy (przeprowadzone przez żołnierzy) do szpitala. Ranni leżeli tak samo, poprzykrywani kocami, płaszczami. Z personelu szpitala pozostali nieliczni. Profesor Loth i porucznik magister Rybicki przechadzali się nadal, ramię przy ramieniu, po nieco opustoszałym podwórzu. Irena Grochowska powiedziała, że wreszcie dodzwoniła się do gazowni. Obiecali przysłać dwa autobusy. Tylko martwiła się, jak przejadą. Nie mogła przecież powiadomić przez telefon, że założono miny i że od ulicy Śniadeckich nie będą mogli wjechać. Ale kierowcy potrafili wjechać od ulicy Topolowej i Alei Niepodległości, tuż pod nosem Niemców, którzy byli pewni, że to atak, i otworzyli ogień. Z poprzestrzelanymi dachami i wybitymi oknami wjechali dwaj zwycięscy kierowcy na podwórze szpitala. Ciężko było układać nosze z rannymi w nie przystosowanych do takiego transportu wozach. Kiedy po latach wspomina się, jak ci kierowcy wywozili rannych, wydaje się to całkiem proste i naturalne. Ale jak ci ludzie z największym poświęceniem, za każdym razem ostrzeliwani, nie

12 Zginął w powstaniu. 13 Rozstrzelano go w Palmirach.

wiadomo, ile razy obracając, wywieźli wreszcie około ósmej rano ostatnich rannych? Oni odkryli Uniwersytet Warszawski jako tymczasowe schronienie na szpital. Tak skończyła się noc, którą trudno mi jest odtworzyć. Ale rozpamiętując ją, dziś jeszcze odczuwam grozę.

W zamkniętym mieście Potem wypadło mi pracować po kolei w kilku prowizorycznych szpitalach. Na drugi dzień urządzaliśmy przy pomocy mieszkańców Warszawy mały szpitalik na Śniadeckich, przenosząc niektóre rzeczy już w dzień z podwórza Szpitala Okręgowego przez zaminowany teren. Przeprowadzali nas żołnierze im tylko znanymi przesmykami. Opuszczony dziedziniec szpitala w pogodny jesienny dzień wyglądał niesamowicie. Pomiędzy zakrwawioną pościelą, drobiazgami, walizkami i różnymi innymi przedmiotami uwijał się mały piesek ranny w grzbiet, krwawiący. Szukał czegoś, węszył... Trupy były już pozbierane, tylko jeden jedyny sanitariusz leżał w mundurze na wózku pocztowym, z szeroko otwartymi oczami... Ulicę 6-go Sierpnia od rozgałęziających się ulic do śródmieścia przecinał, raniutko widać wykopany, głęboki rów przeciwczołgowy. Przyszło kilkunastu tramwajarzy, którzy pomogli przenieść rentgen, stoły operacyjne. Pracowali przez całą noc na różnych posterunkach, kopali okopy, ale gdy rano radio, nie powiadomione, że szpital jest pusty, ponowiło apel, przybyli na ratunek. W pewnym momencie nadciągnęły nad dziedziniec szpitala bombowce. Skryliśmy się do podziemi. Trzeba tam było przeczekać około dwudziestu minut. Kiedy tramwajarze dowiedzieli się, co się działo ostatniej nocy, byli wstrząśnięci. Jeden z nich, starszy już człowiek, rozpłakał się i mówił, że w ich domu zginęło od bomby dwadzieścia parę osób, że jeszcze ich odgrzebują i że ci „przeklęci kajdaniarze” - tak mówił o polskich władzach - kazali naklajstrowanymi papierami oklejać pod przymusem szyby, żeby naród zatrudnić, a sami dobrze wiedzieli, co się święci, i pakowali przez ten czas saki. „Och, żeby ich gromy, żeby ich cholera!” - przeklinał. W najprymitywniejszych warunkach zaczęła się praca w nowym szpitaliku. Byli tam bardzo ciężko ranni. Widziałam żołnierza, który ubiegłego dnia, w boju, na rozkaz nałożył maskę, a ta zapaliła się na jego twarzy. Oszalały z bólu, nie mógł jej oderwać. Miał wypalone oczy, nos, wargi, skórę. Ponieważ wojenne szpitale, chociażby małe, wymagały urządzenia sali operacyjnej, trzeba było myśleć o przeniesieniu rannych tam, gdzie można by dokonywać operacji. Zaczęliśmy rannych przewozić ciężarówką do szpitala Dzieciątka Jezus. Zbombardowany częściowo szpital, wobec masowego napływu rannych, zmuszony był wypisać jednego dnia wszystkich cywilnych chorych, których wojna tam zastała. Szczególnie przepełniony był oddział gruźliczy. Po kilku nawrotach z ulicy Śniadeckich do szpitala Dzieciątka Jezus wszyscy zatrudnieni przy transporcie upadali ze znużenia. Trzeba było krążyć różnymi ulicami, gdyż przecinały je w wielu miejscach barykady. Wobec ustawicznych nalotów musieliśmy czasami na jednej trasie kilkanaście razy zeskakiwać z samochodu i ściągać rannych z noszami do pierwszej lepszej bramy. Jedliśmy już wtedy bardzo mało i prawie nic gotowanego. Wprawdzie mieszkańcy miasta przynosili kotły, garnki zupy i kaszy, ale przy wielkim napływie rannych było to ciągle za mało.

Gdy z jednym transportem dobrnęliśmy wreszcie znużeni do szpitala, uderzył nas przykry widok. Na schodach i w ogrodzie siedziały, nie zważając już na obstrzał, wychudłe szkielety, często nie mogące się poruszać o własnych siłach. Byli to wypisani ze szpitala. W mieście nie działała już wtedy żadna komunikacja. Pociski uniemożliwiały rodzinie przybycie. Chorzy, przeważnie w bardzo ciężkim stanie, siedzieli lub leżeli na ławkach, zrezygnowani zupełnie. Właśnie samochód nasz miał wracać, gdy podeszła do nas starsza pani i zaczęła błagać, żeby zabrać chociaż jej syna, po którego ona przyszła, lecz chory nie może zrobić samodzielnie nawet kilku kroków. Niedługo wóz nasz wypełniony był aż po brzegi. Do zmierzchu krążyliśmy po mieście. Chorych pozostawialiśmy rodzinom, nie przygotowanym w tych ciężkich chwilach do zapewnienia im jakiej takiej opieki, bo mieszkano już często w piwnicach. Z Janem zgubiliśmy się i to było moim nowym udręczeniem. Coraz gorsza sytuacja w mieście i nie kończąca się, bardzo wyczerpująca praca osłabiały zdolność myślenia. Jeżeli można się było przespać, spało się krótko. 12 września do tymczasowego szpitalika na Śniadeckich przybyli żołnierze, zdziesiątkowana, wynędzniała załoga sanitarna szpitala w Łowiczu. Tej nocy byliśmy nękani dzikim obstrzałem artylerii. Stałam w sieni nasłuchując warkotu aut. Oczekiwałam żołnierza, który przyrzekł mi dostać się na ulicę pod wskazany adres. Spodziewałam się stamtąd wiadomości o Janie. Wtedy podszedł do mnie sanitariusz, z wielkiego zdenerwowania plączący słowa: „Siostrzyczko - powiedział - ja z Łowicza, ze szpitala. O Boże ty mój, co się tam działo, co się tam działo. Ranni spaleni. Niemcy podpalili. Sanitariusze pozabijani. Siostrzyczko, ja się boję”. Zapłakał, a potem pocałował mnie prędko w twarz, a tak mocno ściskał moją rękę, że aż bolała. Ustawicznie warczały motory samochodowe. 13 września odpoczywałyśmy, leżąc z koleżanką, Wacławą Mrówczyńską14, w pokoju na piętrze, gdzie nie było rannych. Przed świtem poderwana dziwnym niepokojem postanowiłam pójść na Żurawią do Falkowskiej, bo od tej strasznej ewakuacji z ulicy 6-go Sierpnia personel szpitala rozpierzchł się i rozsypał. Koleżanka - uproszona, nie mogąc równie jak ja, mimo wielkiego zmęczenia, spać - wyszła ze mną. Ulice były jakieś dziwne, jakby nie te znane od wielu lat. Płaty papieru podrywały się co chwila, szeleszcząc po jezdniach i chodnikach. Tu i ówdzie leżały porzucone ogromne szpule drutu, o który zaczepiały się nogi. Na barykadach panowała martwa cisza. Zdawało się, że nikt nie czuwa. Z pobliskiej bramy wyszli kobieta i mężczyzna; zapytali nas, dokąd idziemy. Kobieta chciała nam dać papierosów. W otwartym słupie od ogłoszeń majstrowali coś żołnierze. Szyby wystawowe sklepów wybite i zastawione deskami. Szkło i tynk miejscami grubo zaścielały chodniki. To miasto wesołe, wspaniałe, żywe, w którym kilkanaście dni temu wracałam z melodyjnego filmu „Winobranie”, miasto moje, obdarte tej nocy ze wszystkich uroków, miasto ranne, było mi droższe niż kiedykolwiek. Człowiek krzyczący koło następnej barykady: „A kto tam, do cholery, podsuwa się. Jak ja mu zasunę!” - był mi jakiś bliski i drogi, bo przecież z jego pewnego głosu i całej jego postawy spływała niewątpliwie pociecha. Długo nie otwierano nam bramy domu Stachy Falkowskiej na Żurawiej. Pertraktacje z dozorczynią doprowadziły wreszcie do otwarcia, ale zaraz na wstępie zaczęła krzyczeć: „Tak się boją, że po nocy jedni do drugich tylko by latali, a szpiegom w to graj. A właźcie sobie, właźcie, tylko szukajcie swojej pani Falkowskiej, bo ja już niczego i dla nikogo nie mam. Wszystko rozdałam”. Na te słowa dozorczyni 14 Zginęła w Filii I Szpitala Okręgowego na Zakroczymskiej.

odezwał się z ciemnej bramy jakiś młody, męski głos: „Niech się mama już zamknie, nie wiadomo, czy jutro mama nie będzie latać po znajomych”. W bramie koczowało dużo ludzi, mieszkańców górnych pięter, a i obcych sporo. Stacha całą jedną ścianę bramy obłożyła grubą warstwą swoich książek. Ucieszyła się, że przyszłyśmy. Po chwili poprosiła nieśmiało, czy nie poszłybyśmy z nią ze dwa razy na górę po resztę książek. Odmówiłam. Dała nam po kawałku czekolady. Pracowała teraz w Szpitalu Ujazdowskim. Zwolniła się na noc, żeby zabezpieczyć książki. Jakiś młody człowiek zaproponował, ażebyśmy przeszły do jego parterowego mieszkania i wygodnie się przespały. „Nikogo nie ma - mówił. - To mieszkanie mojego brata, uciekli z Warszawy”. Rzeczywiście spałyśmy spokojnie, lecz tylko do świtu. Nad ranem obstrzał artylerii znowu nas poderwał. Dwa pociski wpadły na górne piętra. Uciekłyśmy do bramy. Chociaż ulice były puste, ale raz po raz alarmowali, że ktoś zabity. Po upływie dwóch godzin dostałyśmy się do mieszkającej w pobliżu żony doktora Grzybowskiego. Mówiła, że zamierza w swoim czteropokojowym mieszkaniu urządzić punkt opatrunkowo-sanitarny dla ludności cywilnej. Proponowała nam współpracę. Obiecałyśmy przyjść, jeżeli to będzie możliwe, jeszcze tego samego dnia. Nie przyszłyśmy nigdy. Pani Grzybowska zginęła w dwa dni później wraz ze swoją czternastoletnią córką. Potem na ulicy dostrzegłyśmy furgon ze znakiem Szpitala Okręgowego. Od żołnierza-woźnicy dowiedziałyśmy się, że Szpital Okręgowy zaczyna organizować się na uniwersytecie. Przedostałyśmy się na Krakowskie Przedmieście. Spotkałyśmy tam znajome pielęgniarki: Jadwigę Mrozowską, Micię Makarewicz, Władkę Stemplewską i inne. Był profesor Loth i pełnił nadal funkcję komendanta, doktorzy Niepokojczycka, Kessel, Lewicki, Wretowski, Tritschel, bardzo czynny docent Śledziewski, rektor Modrakowski. Profesor Konopacki już poległ wcześniej. Wszyscy lekarze byli przygnębieni. W uniwersyteckich pawilonach nie było ani jednego łóżka. Nikt nie wiedział, gdzie znajdują się medykamenty, instrumenty, zestawy. Tymczasem wokół Warszawy trwały walki obronne, zaciekłe, krwawe. Walczono na wylotach przedmieść, na polach między Saską Kępą a Grochowską, gdzieś za Bielanami. Słyszałam, jak Starzyński wołał przez radio do sprzymierzeńców o pomoc. Miasto popadało w nędzę. Któregoś dnia Józkowi Wawrowi, wiozącemu żonie bochenek chleba, swoją rację żołnierską, właściciel składu futer „Karmazyn” zaproponował srebrnego lisa za chleb. Józek dał mu kawałek, bez lisa, a resztę przywiózł żonie.

Rezygnacja Ulice Warszawy czymś grały. Kto był wtedy w Warszawie, pamięta chyba ten dziwny, nie milknący odgłos, podobny do dźwięku drutów telegraficznych poruszanych wiatrem. Stały, nieprzerwany, nękający. Ludzie przestali mieszkać w domach - zeszli do piwnic. Krążyły wieści, powtarzane z domieszką najokropniejszych przekleństw, że wyżsi oficerowie, ci, co nie zdążyli uciec - zamiast walczyć na froncie - prowadzą luksusowy tryb życia w nocnych schronach „Prudentialu”, piją wino i wódkę, nie dopuszczając do siebie nikogo. Podobno matki z dziećmi błagają, usiłują wtargnąć do tych piwnic. Daremnie. W piwnicach nie ma już miejsc. W gnoju, w brudzie leżą chorzy i ranni, ludność cywilna. W mieście nie ma wody. Tak z godziny na godzinę miasto pogrążało się w otchłań. Gdzieś wydawali jakiś chleb czy kaszę. Zaraz spod ziemi wypełzał ogonek głodnych, a samoloty wroga zniżały się i siekły, kładąc

dziesiątki trupów. Ludzie zaczęli sarkać: „Na co ta obrona, kiedy już wszystko stracone”. „Oddać miasto!” - krzyczały tu i tam matki upadających z głodu i strachu dzieci. Wyprawy po wodę kończyły się bardzo często śmiercią. Biedni ludzie, którzy wdarli się siłą do uniwersytetu i rozłożyli się w piwnicach jakiegoś budynku, nie mogli pojąć, jak można było doprowadzić do takiego kataklizmu. Szukali winnych i czekali na bohatera narodowego. Zdawało mi się wtedy, że to straszne piekło i udrękę ludzie znosiliby lżej, gdyby Polska istotnie miała takiego wodza. Tymczasem urządzano nowy szpital na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor Loth widząc, że zgłasza się personel Szpitala Okręgowego, nie ukrywał zadowolenia. Nikt nie rozdzielał funkcji, placówek. Każdy przystępował z punktu do pracy. Aptekę połową organizowali farmaceuci Bronisław Bernauer i Maria Krawecka. Oddział operacyjny zainstalowano w budynku chemii, w pracowni wydziału farmaceutycznego. Było to brudne pomieszczenie z cementową posadzką, z wielkimi oknami i szklanym, wysokim pod pierwsze piętro dachem. Szybko zaczęło się ono przeistaczać w salę operacyjną. Stały już ściągnięte z ulicy 6-go Sierpnia trzy operacyjne stoły: jeden zwykły, ciężki, i dwa lżejsze, polowe. Zwykły stał pośrodku. Z prawej strony na niewielkiej ladzie rozmieszczono instrumenty i medykamenty, z lewej - w małym, przylegającym do sali pokoju zrzucono sterty bielizny i materiału opatrunkowego. Naczelnym chirurgiem był ciągle, podobny do cienia, doktor Kessel, a nie odstępowali go doktorzy Lewicki i Tritschel. Codziennie przychodziło wielu lekarzy z miasta. Ten i ów dokonywał kilku operacji i odchodził. Przychodzili znów inni, odchodzili i nie wracali. Prawda, że różnych punktów sanitarnych i szpitalnych, małych i większych, było wtedy w Warszawie wiele i brakło już lekarzy. W auli uniwersyteckiej, wśród kolumn, leżeli gęsto na słomie, wciąż jeszcze bez jedzenia, ranni żołnierze. Siostra Rolińska rozlokowała swoją kuchnię po lewej stronie terenu uniwersyteckiego. Jednocześnie pracowała - nie wiem, przez kogo zorganizowana - kuchnia po prawej stronie. Kiedy ujrzałyśmy mimo wszystko pogodną, chociaż krzykliwą, Rolińską15, nabrałyśmy otuchy. Początkowo roznoszono zupę w dzbankach i po kilku chorych piło ją z jednego naczynia, wiadra lub konwi, bo nie było misek. Żołnierze leżeli ciasno jeden przy drugim. Potem zaczęto znosić łóżka i materace, ale wobec straszliwego obstrzału artylerii i ciągłego bombardowania pracę tę przerwano. Wszystkie wozy zatrudniono przy zbieraniu rannych. Żołnierze leżeli w bolesnej rezygnacji, nie mając już żadnej nadziei. Doktor Niepokojczycka siedząc w sali kolumnowej przy jakimś siedemnastoletnim chłopcu bez nogi pytała, skąd pochodzi. Wymienił nazwę miasta i zamilkł; a później rozpłakał się i powiedział: „Mnie tak mamusi żal. Ja tylko jeden...” Żołnierze, jeżeli ktokolwiek się przy nich zatrzymywał, pytali zawsze o jedno i to samo: „Czy Niemcy nie wejdą do Warszawy, czy idzie nam kto z pomocą?” Rannych nikt nie rejestrował. Nikt nie prowadził kart szpitalnych. Lekarze na kawałkach papieru robili notatki i kładli je pod głowy leżącym. Przy rozdawaniu zupy lub kawy siostry liczyły chorych zawsze od początku. Zapytany, sam komendant szpitala nie wiedziałby, czy rannych jest trzy tysiące, pięć czy więcej. Nikt tego nie wiedział. Znalazł się jakiś nieznany kapitan z pieniędzmi. Wypłacał personelowi niewielkie kwoty. Raptem rozniosła się wieść i obiegła Warszawę - barykady, piwnice i szpitale - że idzie generał Bortnowski z ogromnymi dywizjami, że wojska radzieckie przekroczyły granicę, że Niemcy są w pierścieniu. Ludzie podawali sobie te radosne nowiny wśród pożarów, huku bomb i łoskotu 15 Zginęła w czasie powstania w szpitalu na Chełmskiej.

pocisków. Natychmiast przez czynny jeszcze telefon przekazywano wieści bliskim, rodzinom, znajomym, że Bortnowski idzie, skąd idzie, ile wojska prowadzi, że Związek Radziecki wysyła swoją armię przeciwko Niemcom. A ratunku dla Warszawy już nie było. Nie tylko każdy dzień, ale każda godzina spychała oblężone miasto ku strasznej katastrofie. Młoda pielęgniarka, „dwulatka”, siostra Dorotka (nazwiska nie pamiętam), poszła ze mną pewnego dnia o świcie do schronu w okolicy ulicy Kopernika. W dużych podziemiach borykało się z głodem i brudem kilkaset osób. Woda była tam luksusem. Kilkanaścioro małych dzieci leżało w gorączce na ziemi, w pyle węglowym. Powietrze zatruwał smród. Opatrunków nie starczało dla wszystkich. Wyszłam z tych piwnic z bolesnym uczuciem, że obrona Warszawy jest walką bezskuteczną i daremne są te straszne ofiary, tym bardziej że żołnierzom zaczyna brakować amunicji. Wprawdzie w ślad za przywożonymi do uniwersytetu lub przynoszonymi rannymi z bronią zjawiali się żołnierze, którzy odbierali im karabiny, rewolwery, granaty, ale cóż to znaczyło. Nikt im tego nie wzbraniał, bo nikt tej broni nie magazynował. Wypadło nam 17 czy 18 września pojechać konnym wozem po bieliznę do pralni szpitala, na 6-go Sierpnia. Do tego ponurego opuszczonego gmachu, już poza linią frontu, wrócił palacz, siostra Boryca i kilka robotnic, aby uruchomić pralnię. Jadąc wozem i wymijając barykady zeskakiwaliśmy wiele razy, tak gęsto i bez przerwy padały pociski. Tragiczny i niesamowity wygląd miały ulice. Prawie wszystkie szyby w mieszkaniach powybijane. Strzępy firanek fruwały na wietrze, w domach zamarło życie. Ogromne dziury i powyrywane ściany świadczyły, jak wielka ilość pocisków spadła na miasto. W okolicy Ordynackiej na wózku od owoców leżało kilkoro zabitych malutkich dzieci do lat trzech najwyżej. Nie opodal znów para ludzi obsypanych tynkiem, we wspaniałych futrach i z pierścionkami na rękach. Nikt wówczas nie rabował. Ulice były zupełnie puste, ale kiedy przejeżdżał jakiś wóz, jak spod ziemi wyłaniali się mężczyźni i kobiety. Biegli, prosili, żeby zabrać ich z sobą. Gdy dojeżdżaliśmy do ulicy Emilii Plater czy też Poznańskiej, zobaczyliśmy otwarty narożny sklep kolonialny. Przy wejściu, oparta o framugę, stała czarna deska, a na niej data i wypisane kredą ogłoszenie: „Sprzedaje się śledzie”. Było ich kilka beczek. Nie wyłączając żołnierza-furmana, wszyscy przygodni pasażerowie, moja koleżanka i ja zapełniliśmy sklep. Nawet koń wyciągał nozdrza w kierunku beczek. Śledzi sprzedawano po kilka na osobę. Dojechałyśmy do szpitala. Kiedy napełniliśmy wóz bielizną, Ola wpadła do swojego pokoju z wyrwanymi drzwiami i chwyciła cały jeszcze słoik konfitur. Powrotna droga była bardzo uciążliwa. Trwała około czterech godzin. Często musieliśmy się kryć. Koń został zabity. Porwawszy słoik z konfiturami porzuciłyśmy z Olą furę z bielizną i dostałyśmy się na Krakowskie Przedmieście. Przy Pałacu Staszica zdawało nam się, że to po raz ostatni snujemy się ulicami miasta. Stojąc pod arkadami widziałyśmy, jak pociski rozrywają się wszędzie: za nami, to z boku, to przed nami. Ziemią wstrząsały potężne drgania. Samoloty warczały. Warkot w momentach nasilenia i wyjącego gwizdu bomb zamrażał mózg. Pod arkadami Pałacu Staszica poznał mnie jakiś sierżant sanitarny, starszy już człowiek. Opowiadał mi, że ma nogi w ranach, ale wrócił po to, żeby strzelić w łeb swemu dowódcy. Wieźli oni, niby to na front, cały kosztowny zestaw dentystyczny. Dowódca kazał im poczekać pod drzewami we wgłębieniu szosy, a sam na małym samochodziku odjechał niby po coś do wsi. Miał wrócić za pół godziny. Nie wrócił. Niemieccy lotnicy wypenetrowali oddziałek stojący już kilkanaście godzin i znieśli go z powierzchni. Ocalał tylko ten sierżant. Mówił: „Ja go znajdę. On wrócił do Warszawy po swoją kochankę, ale wyjechać mu się już nie uda!” Zaledwie ruszyłyśmy dalej, zaskoczył nas znów warkot bombowców. Niebo pociemniało. Posuwałyśmy się pod murem, żeby tylko do jakiegoś wgłębienia. Nagle ujrzałyśmy idącego naprzeciw nam jakiegoś generała w galowym mundurze. Szedł po jezdni, nie zwracając wcale uwagi na padające wokół niego pociski.

Po powrocie na uniwersytet opowiadałyśmy żołnierzom o tym niezwykłym spotkaniu. Jeden kapral zawołał: „Ach, żeby taki pokazał się u nas na froncie i przeszedł wśród żołnierzy, to gołymi rękami zawojowalibyśmy niemieckie czołgi. A nasz dowódca to na cywilne spodnie nałożył wojskowe i cały czas mu portki te wyłaziły, dokąd nie zwiał”. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, że istotnie widziałyśmy tak odważnego generała.

Zagłada Tymczasem nasz oddział operacyjny pracował w warunkach trudnych już do opisania. Przed ogromną salą, o której wspomniałam, a właściwie wzdłuż tej sali ciągnął się szeroki korytarz poprzedzony przedsionkiem i klatką schodową prowadzącą do naszego tymczasowego mieszkania, w którym już nikt nie mieszkał. Na krótki odpoczynek kładliśmy się w sieni, w korytarzu, w sali operacyjnej. Szpital bez przerwy obrzucano zapalającymi bombami. Organizowanie straży pożarnej było niezwykle trudne; brak wody i piasku. Komendant straży, profesor Modrakowski, rektor Uniwersytetu Warszawskiego, na każdy zbliżający się warkot motorów wybiegał na zewnątrz, a wracając informował, które budynki obrzucono zapalającymi bombami. „Ale straż uratowała” - kończył. Straż składała się przeważnie z uniwersyteckiego personelu administracyjnego. Alarmów już wtedy nikt nie ogłaszał. Sień, klatka schodowa i przylegający jakiś hall z kręconymi, bardzo wąskimi schodami prowadzącymi do podziemi były pełne rannych czekających na operację. Od 17 września zaczęto już zwozić i znosić nie tylko wojskowych, lecz i ludność cywilną. Pewnego razu przywieziono ranną kobietę, uciekinierkę z siedmiorgiem dzieci, również rannych. Na szczęście rany nie zagrażały ich życiu. Doktor Kessel, wyczerpany nieludzko, u kresu sił, stał nad stołem, na którym leżała matka, nazwiskiem Kwiatek. Opatrzył matkę, a następnie podawano mu kolejno na stół jej dzieci. Doktor Kessel miał zwyczaj pytać rannych o nazwisko. Kiedy przyniesiono mu siódmego, malutkiego Kwiatka, milczący zazwyczaj doktor zawołał z jakąś komiczną rozpaczą w głosie: „Cóż na Boga, czy te «Kwiatki» nigdy się nie skończą?” Było to tak niespodziewane u zawsze poważnego lekarza, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. A śmiech był wtedy rzadkością. Przenoszenie rannych na oddziały przysparzało wiele trudności. Niemcy upodobali sobie obsypywanie szpitala gradem kul, chociaż ogromna płachta z Czerwonym Krzyżem powiewała nad uniwersytetem. Prosiłam koleżanki, aby słuchały, czy czasem przez radio nie poszukuje mnie Jan. Tysiące ludzi pogubiło się w Warszawie i radio podawało co jakiś czas całe kolumny nazwisk. Niestety, nie było dla mnie żadnej wieści. Dotychczas nigdy nie pracowałam stale w sali operacyjnej, tutaj zatrudniona zostałam głównie przy zastrzykiwaniu przywiezionym rannym surowicy i wpisywaniu ich do wielkiej księgi, którą znalazłam. Książkę tę później uratowałam. Została przekazana Czerwonemu Krzyżowi Nie mogłam wpisywać wszystkich, bo wielu nie miało przy sobie dokumentów, a będąc w stanie nieprzytomności nie mogli mi podać swego nazwiska. Niektórzy żołnierze nosili na szyi blaszki, ale bez numerów, bo władze wojskowe nie zdążyły przygotować tego rodzaju dowodów tożsamości Panował zresztą jakiś powszechny zwyczaj, że żołnierze niszczyli swoje dokumenty, gdy mieli już pewność, że dostaną się do niewoli.

Dziwna rzecz, widywałam żołnierzy, którzy nawet przed wykonaniem trudnych zadań - póki byli zdrowi - nie tracili ani na chwilę fantazji. Zawsze w najmniejszej bodaj grupce znalazł się taki, który pobudzał innych do śmiechu. I tak się kiedyś zdarzyło, że kilku wesołych chłopaków nie odjechało daleko, bo wkrótce przywieziono ich z poszarpanymi brzuchami i nogami. Przepraszali oni za wszystko, co zrobili przed godziną. Nie robili przecież nic złego. Uderzyło mnie, że ludzie ciężko ranni są opętani jakimś urazem, iż komuś dokuczyli, kogoś skrzywdzili... Prawie zawsze myślą o kimś, nie o sobie. Zapomniałam dodać, że tego dnia, kiedy widziałam generała i zabito konia od naszego furgonu, na murach rozlepiano dużego formatu ogłoszenie. Podawano nazwisko porucznika i trzech czy czterech żołnierzy, którzy zostali straceni za dezercję. Po 17 września sala operacyjna dałaby się przyrównać jedynie do otchłani. Żołnierze i cywile leżeli po kilkanaście godzin w korytarzu z uciśniętymi kikutami po oberwanych kończynach. Wszystkie laparotomie kończyły się śmiercią. Pewnego razu znalazł się tam i żołnierz niemiecki. Był ciężko ranny. Siostra kierująca wnoszeniem chorych na salę pominęła w tym wypadku obowiązującą kolejność (według stanu chorego), pozostawiając Niemca na uboczu. Widząc to, doktor Kessel poprosił udręczonym głosem, ażeby w żadnym razie nie zmieniać przyjętego porządku. Żołnierz niemiecki zmarł. Złożono go do jednego dołu z kilkunastoma polskimi obrońcami Warszawy. Przechodząc obok rannych nagle zatrzymała się Władka Wardzyńska i krzyknęła: „Ależ to Wretowski!” W korytarzu leżał nieprzytomny, z podciętym z tyłu karkiem i ogromną raną w piersiach doktor Tadeusz Wretowski, ordynator Szpitala Okręgowego i prowadzący zorganizowany przez siebie jeden z oddziałów na uniwersytecie. Doktor Wretowski, człowiek sześćdziesięcioletni, wielki esteta, nie umiał przystosować się do warunków, jakie zaistniały. Nie pomogły perswazje kolegów ani pielęgniarek, żeby pozostał na uniwersytecie albo też nie przychodził wcale. Doktor Wretowski codziennie wychodził ze swojej willi na Mokotowie o świcie i nie bacząc na liczne niebezpieczeństwa odbywał długą trasę, aby normalnie sprawować swoje obowiązki. O zmierzchu powracał tą samą drogą do domu. W czasie tej drogi dosięgły go jednocześnie dwa pociski; skonał na stole operacyjnym. Wśród rozkazów, które wydawało Dowództwo Obrony miasta Warszawy, wiele było bezsensownych, jak na przykład wprowadzenie dwóch dział ciężkiej artylerii i ulokowanie ich na stanowiskach w uniwersytecie. Nie pomogły protesty profesora Lotha. Nie pomogły prośby chorych. Żołnierze otrzymali rozkaz i rozkaz ten wykonali. Zaczęły się jeszcze straszniejsze noce. Padające gęsto pociski wyrywały, zdawało się, z posad uniwersyteckie budynki. Niemcy doskonale orientowali się, gdzie okopała się polska artyleria. W tych warunkach z precyzyjną celnością „zlikwidowano” nasze artyleryjskie punkty, dwóch ogniomistrzów i kilkunastu chorych-rannych. Polacy są uparci, sprowadzili więc jeszcze jedno działo... Jakimś przesmykiem przedostał się do Warszawy ogromny transport głodnych rannych, żyjących jeszcze szkieletów, aż z Poznańskiego. Długo w noc ciągnęły się operacje. Światło jeszcze było, wody już nie. W zgrzebnej koszuli, na stole operacyjnym usiadł żołnierz z głową ogoloną i wyrytym na czole piętnem od hełmu. Rozejrzał się uważnie niebieskimi oczyma. Za chwilę miał dostać narkozę. Teraz był króciutki moment wypoczynku dla lekarza. Spostrzegłszy jedną z pielęgniarek, ranny poprosił o kawałek chleba. Mimo że był przed narkozą, doktor pozwolił mu dać małą kromkę. Jadł powoli, bez chciwości. Gdy zobaczył, że patrzymy na niego, powiedział: „Jestem taki brudny” - i obciągnął wstydliwie koszulę sięgającą do połowy ud. „Szliśmy dzień i noc, dzień i noc - mówił między jednym kęsem a drugim - gnali nas i siekli ogniem. Jedliśmy na połach to brukiew, to buraki, ale i o nie było

trudno. Dużo wojska przeszło przed nami. My byliśmy ostatni... Doszlim do Warszawy, a ona się pali... O Boże święty! Tośmy zaczęli wszyscy płakać. Ja już na wozie, bo ranny, a Warszawa w ogniu”. Kiedy zjadł ostatni kawałek chleba, podziękował, przeżegnał się i położył na stole. Nie opodal, przy małym stoliku, siedział porucznik z tego samego oddziału, ranny w rękę. Czekał na opatrunek. Miał tak samo ogoloną głowę i kanciastymi rysami, powagą i głębokim smutkiem przypominał tego żołnierza-chłopa. Siostra Wardzyńska podała mu również chleb. Porucznik jadł i jak gdyby w zażenowaniu wyciągnął z kieszeni strzęp starej gazety (żadne pisma już nie wychodziły) i czytał. „Popatrz - powiedziała do mnie Wardzyńska i uśmiechnęła się, żeby nie zapłakać - zdaje mu się, że siedzi w «Ziemiańskiej»„. Gdzieś około 20 września stałam przed kuchnią, czekając na odpowiedni moment, między jednym pociskiem a drugim, żeby przebiec do swojego oddziału. Przede mną cofał się jakiś samochód, chcąc wykręcić do bramy, a nie znany mi lekarz dentysta ze Lwowa spytał, czy mogę pojechać po rannych pod cmentarz Powązkowski. „Najdalej za godzinę będziecie z powrotem” - mówił. Nie chciałam, bałam się, ale ze wstydu zgodziłam się. Było już po południu. Żołnierze ponaglali starszego, cywilnego kierowcę, żeby się pośpieszył. Siadłam obok szofera w półciężarówce. Miodowa płonęła. Auto podskakując pędziło tunelem z ognia. Pociski wyły, dym dusił. Na Powązkowskiej było już ciemno, nigdzie śladu człowieka. Ludzie pouciekali. Dalej przejazd był niemożliwy. W ciemnościach jakiś mężczyzna zapytał: „Kogo szukacie?” Nic nie wiedział o rannych. Prosił, żeby go zabrać na samochód. Wnuczek miał przyjść po niego, lecz nie przyszedł. Żołnierz widząc mój lęk, może dla dodania i sobie odwagi, powiedział: „Niech siostrzyczka zapamięta, że to wojna, nie bal...” Krzyże na cmentarzu to jaśniały, to gasły migotliwie. Prosiłam kierowcę, żeby zaczekał jeszcze chwilę, ale żołnierze nalegali, a któryś z nich zawołał: „Dawaj pan kierownicę, ja też jestem kierowcą”. Wyskoczyłam z auta i stanęłam w jakiejś wnęce sklepiku czy domu. Usłyszałam warkot motoru. Samochód odjechał. Tuż przy mnie stanął kierowca i powiedział: „Uciekajmy”. Nagle wstrząsnął nami huk-eksplozja, a po chwili, o jakieś dwieście metrów od nas, ujrzeliśmy straszny płomień. „To oni - wołał kierowca. - To oni!...” Potem już przyszła zagłada. Dniem nie przerywano bombardowania nawet na moment. Ofiar przybywało. Wszystko wskazywało na konieczność zaprzestania walki. Ludzie ze zgrozy nie wiedzieli, co mówią. Powstawały legendy o generale Rómmlu i sztabie generała Czumy, ale już wszystko było beznadziejne. Na ulicach leżało coraz więcej rozkładających się trupów. Oblężeni przestali wierzyć, że istnieje jakiś realny plan obrony. Między zdenerwowanym i wyczerpanym personelem dochodziło na tym tle do starć. Nękało mnie złe przeczucie, że zginiemy wszyscy i nie uratujemy rannych. Wypowiadałam głośno swoje uwagi o bezcelowości dalszego oporu. Jakaś pielęgniarka zaczęła mli wymyślać za brak patriotyzmu i poczucia honoru narodowego. Na to ktoś w mojej obronie ostro jej odpowiedział. Spór zakończyła studentka z urwaną dłonią słowami: „Polacy giną, ale nigdy się nie poddają”. Załoga wojskowa w Warszawie odczuwała już wielkie straty. Tramwajarze i inni robotnicy znosili rannych z ulicy na rękach, nawet bez noszy. Od pierwszej chwili zgłaszali się oni całymi oddziałami. Nie uchylali się od najbardziej niebezpiecznych zadań. Stawiali barykady, organizowali zbiórkę żywności dla wojska i uchodźców, reperowali na cudzych podwórzach studnie. Ginęli jak żołnierze. Ostatni już raz słyszałam przemówienie prezydenta Starzyńskiego przez radio. Prosił o pomoc dla rannych. Apelował do sumienia, wzywał, żeby dzielono się tym, co kto jeszcze posiada do zjedzenia; jego słowa trafiały do uczuć, bo płynęły z serca. Nic nie obiecywał, nie robił nadziei. Słyszałam, jak mówił o Hitlerze: „Krwawy pies”. Warszawa go rozumiała. Te słowa nie były pustym frazesem. Wyrywały się z duszy cierpiącego jak inni człowieka.

Któregoś dnia już po 20 września wśród rannych, konających i nieprzytomnych leżał z ubytkiem kostnym na czole młody podporucznik rezerwy. Pamiętam dobrze jego nazwisko: Antoni Buczman, z zawodu technik budowlany. Mieszkał na ulicy Ogrodowej w Warszawie. Był nieprzytomny. Przyszedł właśnie doktor Jerzy Choróbski, specjalista od operacji mózgowych. Zdawało się, że podporucznik Buczman doznaje jakiejś łaski losu, bo jednocześnie prawie z wniesieniem go na salę operacyjną zjawił się ten znany specjalista. Ściągnięto za pomocą nożyc ubranie z rannego. Przytroczono go rzemieniami do polowego stołu. Dostał zastrzyk. Doktor Choróbski przystąpił do operacji, która wymagała wielkiego skupienia. Doktor z uwagą pochylił się nad rannym. Wydawało się, jak gdyby połączony był z uśpionym jakąś nierozerwalną więzią. W tym momencie wybuchła gdzieś w pobliżu bomba. Wszystko zadrżało. Jeszcze nie minął wstrząs, gdy uśpiony jednym szarpnięciem zerwał więzy. Stanął straszny, wysoki, z szeroko otwartymi oczami, wołając: „Co ze mną robicie?” Wszyscy obecni znieruchomieli, a po chwili rzucili się ku niemu, aby go powstrzymać, położyć, lecz on z niesamowitą siłą wyszarpnął się i upadł. Dostał nowe zastrzyki. I znów zdenerwowany, ale opanowany doktor Choróbski przystąpił do operacji. I znów huk w pobliżu. I znów powtórzyła się straszna scena. Porucznik wkrótce skonał. Straciliśmy poczucie czasu. Nie wiadomo było, jaki dzień. Wszystko jedno - niedziela, może czwartek? Całe dnie i noce leżą w korytarzach ranni. Doktor Lewicki, którego nie opuszczała żona, pracując z nami jako sanitariuszka, tak się zmienił, że ludzie nie poznawali go. Doktor Tritschel zemdlał w nocy. W kąciku jakaś pielęgniarka chce ofiarować stare, ugotowane jajko doktor Niepokojczyckiej. Ta protestuje, ale w nadziei, że może jutro będzie mogła przesłać jajko swojej Elżuni, przyjmuje dar. Doktor Niepokojczycka, uosobienie zdrowia, z błyszczącymi zawsze oczami, teraz ma twarz bladą i przygasłe spojrzenie. W sali chodzimy we krwi, nie ma w tym żadnej przesady. W jednym kącie broń: rewolwery, granaty, w drugim - strzępy ubrania, a w innym jeszcze - martwe kończyny. Nie zawsze można je wynieść do dołu, trzeba czekać, aż ucichnie. Mnóstwo rannych kobiet i dzieci z Marymontu i z Powązek umiera, bo za długo leżeli i krwawili, zanim udało się komuś przetransportować ich do uniwersytetu. Duszący, mdlący odór krwi. Ktoś przynosi dzbanek zupy. Na białym naczyniu ślady krwi. Piją wszyscy po kolei z dzbanka. W tych dniach te same wozy woziły trupy i chleb. To już chyba kres; nie można wytrzymać... Na dzieci kopiące mogiły w ogrodzie uniwersyteckim rzucono bombę. Z dzieci pozostały strzępy, które włożono do wykopanego przez nie dołu. Nikt nie zabiera już broni. Leżą piękne rewolwery oprawne w perłową masę, w srebro, w kość. Depozyty rannych kładzie się do worków. Kapitan-kasjer stoi ze swoją kasą w jakimś kącie i prosi, żeby już nie przynosić i dać mu spokój. „Przecież tego nikt nie pilnuje” - tłumaczył. 24 września Niemcy rzucili ulotki, że o ile dziś do godziny trzeciej miasto się nie podda, jutro przyleci tysiąc samolotów i zbombarduje Warszawę. Radio milczy. Światła nie ma. Siostra Wardzyńska daje mi lampkę, prowadząc do nieczynnej wieczorem i w nocy sali operacyjnej. Leżą tu dwa okropnie poparzone ciała ludzkie, w których tli się jeszcze życie. Nie widzą, nie jęczą, ale oddychają. Jest zimno. Wardzyńska szuka jakiejś maści. Rozkłada wielkie płaty gazy, smaruje je maścią i okłada, dokładnie miejsce przy miejscu, ich ciała. Potem przykrywa je grubo watą. Nic ciężkiego nie może na nich położyć. Płacze i szepce tkliwe słowa. Nocy tej z 24 na 25 września byliśmy w małej izdebce za krętymi schodami: Władka Wardzyńska, Ola Wróblewska, doktor Tritschel, Micia Makarewicz i ja. Artyleria nie milkła. Tuż za oknem, za żelaznym ogrodzeniem, stał koń i rżał całą noc z głodu. Gdzieś w pobliżu znajdowały się wielkie składy owsa, ale nikt o tym nie wiedział.

Rannych tej nocy lokowano na oddziałach, bowiem operacje można było robić już tylko przy świetle dziennym. Spadające szkło i tynk niszczyły stale materiał sterylizowany. Rano, kiedy się przebudziłam, nie było nikogo. Za oknem leżał martwy koń. Władka przyniosła mi kubek kawy mówiąc: „Jeszcze nie jesteś potrzebna”. Wyjęła z polowej torby czyjąś fotografię, ucałowała ją i wyszła. Dochodziła siódma. Byłam głodna. Chleba nie miałam. Podniosłam kubek do ust, ale nie mogłam nic przełknąć. Zobaczyłam wysoko nadciągające na Warszawę bombowce. To nieprawdopodobne. Chmary, stada samolotów. Setki. Niebo pociemniało. Co to? Trzęsienie ziemi? Jedna tylko myśl: wszystko skończone. Kiedy znalazłam się w korytarzu, nie wiem. Leżeli tam ranni oczekujący od wieczora na operację. Właśnie zaczęto ich wnosić. Rozejrzałam się i pomyślałam: tu umrzemy wszyscy. Siostra Celina Kowalska, moja przyjaciółka, wzięła mnie za rękę. Wardzyńska i Jula Abczyńska okrywały kocami głowy rannych. Stali Lewiccy, doktor Tritschel, siostra Jadwiga Mrozowska, sanitariusze, robotnicy z I Szpitala Okręgowego, Władysław Ziółkowski i Józef Pakulski oraz tramwajarze nie znani mi z nazwisk. Drzwi i futryny wylatywały. Szyby szklanego dachu zasypywały salę. Z lewej strony, zaledwie o kilkanaście metrów od nas, palił się budynek. Dym i płomienie wdzierały się do korytarza. Róg budynku, przedłużenie naszego, został trafiony bombą. Bez przerwy, jedenaście godzin, w każdej sekundzie warkot, gwizd, łomot i huk. Gęsty pył, trzęsienie ziemi i murów. Brak wody. Ranni cierpieli nieludzko. Żołnierz z oberwaną nogą, oczekujący na operację już kilkanaście godzin, był stale przytomny. Pot zlewał mu półmartwą twarz. Paska rzemiennego uciskającego udo nie rozluźniono od chwili oderwania nogi... Ten żołnierz pochodził ze wsi, miał około trzydziestu lat, a kiedy doktor Kessel stojąc nad nim z siostrą zastanawiał się, co by mu dać, ażeby doznał ulgi, powiedział z wysiłkiem śpiewną podlaską mową: „Nie dawajcie mi już nic. Schowajcie dla tego, co żyć będzie chciał. Moja Ojczyzna zginęła, to i ja już nie chcę żyć. Odsłońcie mnie, niech jeszcze popatrzę na was”. Tak umierali żołnierze. Nikt nie usiadł nawet na ziemi. Kleszcze trwogi i naprężenia trzymały ludzi w pozycji stojącej. Józia, dzielna robotnica oddziałowa, prosiła kogoś: „Na miłość boską, jeżeli oberwie mi nogi albo ciężko rani, dajcie mi zaraz zastrzyk, abym się więcej nie obudziła”. Głos jej, zawsze delikatny, teraz był twardy, urywany, cudzy. Wszyscy znają warkot zniżającego się bombowca. Wszyscy znają świst wwiercający się ostrzem swym w mózg. Czyż można jednak opisać cierpienia rannych, choć przytomnych, ale obezwładnionych wśród szalejącego spustoszenia? Ktoś przyszedł potem i powiedział: „Już wszystko się pali. Nie ma ratunku...” Tuż przy kamiennym stopniu runął tonowy niewypał. Wtedy wyleciały z framugą ciężkie drzwi sieni. W powstałym otworze, wśród niesamowitych błysków, na tle kłębowiska iskier, gałęzi, liści i chmur popiołu, ujrzałam biegnącego ku nam człowieka w uniformie pocztowca. Krzyczał coś, ale potężne detonacje ciągłych eksplozji wchłaniały jego głos tak samo, jak jęki dzwonów kościelnych i ryczące zawodzenie alarmów. Pocztowiec, nim dobiegł, padł, sygnalizując pewnie, że pali się budynek przepełniony rannymi. Kto pierwszy wyskoczył z sieni w ten straszny zamęt, nie wiem. Ziemia chybotała się pod stopami. Ludzie potykali się wśród wirujących odprysków, lecz biegli. Oddział stał w płomieniach buchających dołem i górą. Z okna na piętrze, w kłębowiskach dymu, wołała jakaś kobieta, dając znaki, żeby biec do bocznej klatki. Przedzieranie się do sal utrudniali ranni, spełzający po schodach w potwornej panice. Siostra Górczak dźwigała na plecach człowieka. Inna, drobna, małego wzrostu sanitariuszka, schodząc tyłem ciągnęła żołnierza bez nóg. Dym dławił i wżerał się

w oczy. Zawalały się stropy i ściany. W tym tragicznym wyścigu ognia i spieszących na ratunek bez wody miał przewagę ogień. Nie prowadzono ewidencji rannych. Nie można było policzyć ofiar. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowo ludobójstwo. Wypowiedział je doktor Kessel klęcząc nie opodal pogorzeliska nad szczątkami kilkuletniego dziecka. Wieczorem jedenastogodzinny atak bombowy na Warszawę przerwano. Mimo zmierzchu na dziedzińcu było widno od pożarów. Okropny odór rozwłóczył się wszędzie. Bramy uniwersytetu stały otworem. Ściągnięto skądś beczki z winem. Żołnierze byli pijani. Przez bramy wlewał się tłum bezdomnej ludności. Oblegali na wpół zburzone budynki. Cała dzielnica płonęła: Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Świętokrzyska, a także inne ulice. Mówiono, że przybył na teren uniwersytetu dowódca armii „Warszawa”, generał Rómmel. Pracować w sali operacyjnej już nie było można. Ola Wróblewska powiedziała: „Chodź zobaczyć piekło”, i poprowadziła mnie do budynku Wydziału Prawnego, gdzie w podziemiach leżeli ciasno, jeden przy drugim, na gołej posadzce ranni. Powietrze straszne. Tropikalny żar. Ogromne podziemie słabo oświetlone kilkoma świeczkami. Setki ludzi bredzących w malignie. Zaduch odbierał możność oddychania. Wszyscy żebrali, błagali o wodę. Wody nie było... Płakali... O czołgach mówili: „Domy na nas idą...” Nikt nie wynosił trupów spośród żywych jeszcze. Jakiś żołnierz oddał mi torebkę młodziutkiej pielęgniarki Leńskiej, która przed wszystkimi chwaliła się dziecinnie, że ma „takiego dużego, ślicznego syna...” Spaliła się. Nikt nie odnalazł jej szczątków. Poszłyśmy z Olą szukać świec; po drodze żołnierze dali nam wina. W ciemności, oświetlonej łunami, w gryzącym dymie, piłyśmy wino z butelki, jedyny posiłek i napój tego dnia. W jakiejś salce o niskim sklepieniu, gdzie miały być jeszcze świece, siedziało w kącie na podłodze w hełmach i płaszczach kilku oficerów z głowami opuszczonymi na piersi. Spali. Przy stole siedział pułkownik ranny w rękę, a żołnierz robił mu opatrunek. Kiedy oficer wsunął rękę za temblak i podziękował sanitariuszowi, ten objął go i spytał: „Niechże pan powie prawdę, pan jest mądry i wykształcony, czy wszystko jest już skończone? I nie ma dla nas ratunku?” Oficer odpowiedział: „Tak by się zdawało, chłopcze, ale wierz mi, że to nie jest skończone”. Zdaje mi się, że to był pastor, pułkownik Gloeh. Zerwał się wiatr i rozniósł po dziedzińcu uniwersytetu, po ulicach bezcenne kartki rzadkich książek, jakieś foliały, rękopisy... Ktoś przezorny zarządził wyrzucenie tych książek, aby doszczętnie nie spłonęły. Nasza sala, bez szyb, jako tako sprzątnięta, była znów pełna. Lekarze przy świeczkach spełniali swoje obowiązki w straszliwych warunkach, w których trudno było dokonywać operacji. Wniesiono kapralaartylerzystę. Położono go na stole. Był to piękny człowiek, wspaniałej budowy. Zdawało się, że natura wysiliła się, żeby stworzyć takie piękno w ludzkim kształcie. Był przytomny. Czarne oczy spoglądały ze smutkiem. Mówił, że bólu nie czuje. Obie jego nogi, jeszcze w saperkach, wisiały na strzępach ścięgien. Doktor Kessel obciął je nożycami. Nie było czym oczyścić ani zaszyć kikutów. Ranny z wysiłkiem podniósł się na łokciach, przyjrzał się uważnie swoim kikutom. Powiedział tylko dwa słowa: „Moja córeczka” i zapłakał. Doktor Kessel z zagasłą twarzą dał znak, aby zdjąć żołnierza ze stołu.

Zaczął się wieczór bezsilnej rozpaczy. Rannych odprawiano od bramy. Zbierający i transportujący nie wiedzieli, gdzie ich odnosić. Odprawiający nie wiedzieli tego także. Byli tacy, którzy przebojem wnosili swoich rannych. Teraz przeważała już ludność cywilna. Młody człowiek w beznadziejnym stanie prosił, żeby z Żoliborza czy z Bielan sprowadzić jego narzeczoną, z którą musi wziąć ślub... Później żołnierze przywieźli konną furą rotmistrza Frandiszka Beranka, z urwaną ręką i ciężką raną nogi. Gdzieś na przedmieściu Warszawy rotmistrz Beranek został ranny. Leżał we krwi, a tuż, tuż nacierali Niemcy. Błagał wycofujących się kolegów, żeby go zabrali. Mówili, że dobrze, że zaraz, i nie wracali. Zawołał przebiegającego żołnierza. Ten zatrzymał się, z papieru i polskiej flagi zrobił pierwszy opatrunek, potem oddalił się i sprowadził konny wóz. Wśród szalonego obstrzału dowiózł rotmistrza do Warszawy, oddał na pierwszym postoju. Sam znikł, nie chcąc powiedzieć swego nazwiska. Rotmistrza z papierowym opatrunkiem przywieziono do nas. Jeszcze rano, podczas bombardowania, wniesiono do hallu na ogromnym fotelu, wysokiego wzrostu, z długą brodą, chyba osiemdziesięcioletniego, bezwładnego starca. Był to profesor Tadeusz Zieliński. Obok niego klęczała kobieta, może krewna. Profesor nie mówił nic. O czym myślał uczony? Czy o tym, że pracę jego całego życia trawił ogień, a wiatr roznosił popiół po ulicach zburzonego miasta? Postać tego uczonego, unieruchomionego chorobą, pozostanie mi na zawsze w pamięci jako jeden z bardzo bolesnych obrazów związanych z moim pobytem na uniwersytecie. Tej nocy spaliśmy w podziemiach, na deskach położonych na klatkach i wannach z płazami. Nie milkła ciężka artyleria niemiecka. Celina Kowalska obudziła się nad ranem i opowiedziała sen, z którego czerpała nadzieję, że będzie żyć, bo śniła o zielonej pachnącej łące i słyszała muzykę. Jakaś kobieta całą noc rozpaczliwie zawodziła, bo tego dnia zginęła jej córka. Rozmawiałyśmy szeptem z Celiną do rana. Zwierzyłam się jej, iż wczoraj pod bombami myślałam, że gdyby mnie ktoś zapytał, czy chcę być nędzną żebraczką do końca życia, chodzić boso zimą i latem, ale za to skończy się zaraz bombardowanie, zgodziłabym się bez wahania. Chciałam, pragnęłam zostać żebraczką, byle tylko się skończyło. A później ślubowałam sobie: jeśli nie zginę, na całe życie wyrzeknę się wszelkich widowisk - kina, teatru, koncertów. Pielęgniarka Anna Górczak, leżąca obok, zjechała po poręczy palącej się klatki schodowej. Miała spalone włosy do skóry i poparzoną twarz. Mówiła, jakby usprawiedliwiając się, że żyje, bo przecież wielu rannych z jej sali zginęło. Ktoś jęczał, ktoś inny pił wino, a matka zabitej szlochała bez przerwy. W wannach rechotały ropuchy. Artyleria waliła bezustannie, ale w tej piwnicy wydawało się, że jest daleko. Następnego dnia poza opatrunkami nie robiło się nic. Chodziłam jakiś czas po podwórzu z doktorem Tritschelem. Doktor sporządzonym przez siebie bosakiem ściągał szczątki ludzkie tych, którzy rzucali się do okien, lecz i tam dopadł ich i pożarł ogień... Potem nadleciały samoloty. Rzuciły ulotki, w których grożono, że jeżeli do oznaczonej godziny Warszawa będzie się jeszcze opierała, wojsko i ludność miasta zostaną zagazowane. Zaczęło się paniczne szukanie masek. Były wypadki wykradania ich innym. Jedni drugim przypominali, jak należy zachowywać się podczas ataku gazowego. Były także wzruszające momenty, kiedy jedną maskę ofiarowywały sobie wzajemnie dwie osoby i żadna nie chciała jej przyjąć, aż chwytał ją wreszcie ktoś trzeci. Masek mniej więcej wypadało po jednej na troje. Byłam u Rolińskiej w kuchni. Gotowała krupnik na koninie. Dawno już nie jedliśmy gotowanego posiłku. Obiecała, że da nam duży kubeł, tylko żeby wcześnie przyjść. Tego dnia znalazłam w szufladzie, gdzie miałam swoje rzeczy, dwanaście srebrnych łyżek. Nie mogłam pojąć, skąd się wzięły. Jedną z nich przywłaszczyłam sobie.

Nic się już nie robiło. Rannych wywożono do jakichś punktów. Pod wieczór ogarnął wszystkich lęk przed gazami. Krążyły wieści, że Warszawa się podda. Jedni odczuwali ulgę, inni rozpaczali, a byli tacy, którzy na wieść o poddaniu popełniali samobójstwo. Tego właśnie wieczora przywieziono dwóch młodych oficerów - samobójców. Jednym z nich był znajomy porucznik z przychodni.

Kapitulacja Rano 27 września rozniosła się wieść, że pułkownik Umiastowski był szpiegiem i został powieszony. Wymieniono jeszcze inne nazwiska zdrajców. Do godziny dziewiątej dochodziły silne eksplozje. O godzinie dziesiątej doktor Kessel obwieścił spokojnie: „Za chwilę będzie zawieszenie broni, ale to już kapitulacja”. Doznałam silnego wstrząsu. Szukałam oparcia, bo nie mogłam utrzymać się na nogach. Niektórzy płakali. Patrzyłam na pustoszejący teren uniwersytetu. Nawiedziło mnie podobne uczucie do przeżytego już dawno, kiedy wróciliśmy z matką z pogrzebu ojca. W pokoju stał jeszcze, zrobiony z taboretów, katafalk nakryty kapą pluszową, nie dopalone świece i lustro zasłonięte prześcieradłem. Było strasznie, bo na zawsze już bez ojca. Tymczasem mieszkańcy miasta wypełzli z piwnic i jedni drugich upewniali, że to naprawdę kapitulacja. Ludzie byli przeraźliwie brudni i wynędzniali; twarze ich miały odcień żółty, siny i zielonkawy. Lewiccy poszli zaraz do swoich dzieci. Wyszłyśmy na ulicę. Władka i Ola prosiły, żeby wstąpić do kościoła. Nikogo nie przerażały palące się domy. Gorąco. Płaty czarnych materii unosiły się w powietrzu. Dym gryzł w oczy i tamował oddech. W kościele Wizytek płyta prowadząca do podziemi leżała na boku. Nigdy nie widziałam tylu naraz szlochających ludzi. Kościół nie był przepełniony, ale stojących, klęczących i leżących krzyżem było wielu, a wśród nich dużo żołnierzy. Przed kościołem jakiś podoficer trzymał za pas kapitana. Dwóch innych żołnierzy trzymało go za ręce. Podoficer krzyczał i wymyślał kapitanowi ordynarnymi słowami. Obok stał motocykl, co było wówczas czymś niezwykłym. Nikt nie interesował się zatargiem między żołnierzami a kapitanem. Nagle pomyślałam, że powinnam zaraz udać się na Grochów, do swego domu. Może tam ktoś jest? Ucieszyłam się. Byłam pewna, że kogoś spotkam. Bez chwili zastanowienia wmieszałam się między przechodniów i zawróciłam w stronę Nowego Światu. Mężczyźni i kobiety nieśli znów tobołki i szli w przeciwnych kierunkach. Z trudem przedzierałam się przez ogromne usypiska zburzonych domów. Wielkie i głębokie leje, pogięte szyny i latarnie niezmiernie utrudniały drogę. W rumowiskach leżało dużo bomb, niewypałów. Nowego Światu jakby nie było. Resztki domów trawił pożar. Gruzy sięgające kilkumetrowej wysokości zawalały jezdnię. W Alei 3 Maja usłyszałam od kilku osób, że teren do prawego brzegu Wisły mają zająć Rosjanie, że są już w Wawrze. Przez most, nie zerwany, choć podziurawiony, ludzie szli przeważnie w stronę Pragi. W Alei Waszyngtona kilku mężczyzn kopało ogromne doły dla zabitych żołnierzy, ludności cywilnej i koni. Leżało dużo trupów. Ktoś mówił, że Grochowską na Wawer nikogo nie puszczają, że z dala jakieś polskie posterunki sygnalizują, żeby się nie zbliżać. Mieszkańcy nie znali prawdy. Świadczyła o tym wiadomość o Rosjanach w Wawrze oraz następujący fakt. Wejście w ulicę Grenadierów od Waszyngtona zamykał szczelnie wysoko usypany wał, barykada. Gromadki cywilów i żołnierzy, większość z nich jeszcze z bronią, krążyły pod tym wałem, bo wiadomość, że od ulicy Czapelskiej dalej w Grochowską nie ma przejścia, potwierdzali raz po raz powracający stamtąd. Dla mnie droga przez

ulicę Grenadierów była najkrótsza, bo przedłużenie jej stanowiła moja Ostrobramska. Ale nikt jakoś nie usiłował przedostać się przez barykadę. Mówiono, że są tam miny. Kto nie znał tej dzielnicy, nie orientowałby się, jak stamtąd wydostać się na Grochowską. Pragnienie spotkania jak najszybciej tych, których tak chciałam zobaczyć, odebrało mli możność zastanowienia się, rozumowania. Zdawało mi się, że jestem tam niezbędna, że muszę zaraz tam się dostać. Z ogromnym trudem przebrnęłam przez barykadę. Lecz cóż to? Ożywiona po tej stronie barykady Aleja Waszyngtona ukazała się moim oczom zupełnie martwa. Przede mną leżała pusta, długa ulica, a po obu jej stronach wypalone domy i wille. Ogarnął mnie strach. Szłam, nie zatrzymując się, środkiem jezdni. Po lewej stronie, gdzieś w rowie, spostrzegłam dużo hełmów równo ustawionych, a świeżo wykopana ziemia wskazywała, że to mogiła polskich żołnierzy. Dalej, obok rozkładających się już ciał końskich, byle jak leżały ciała żołnierzy, a tuż prawie pod moimi nogami cała w kurzu, oszarzała ludzka ręka. Było strasznie. Nie mogłam iść dalej ani zawrócić. Przemogłam się, wytężyłam wzrok, bo już zarysowywały się kontury Ostrobramskiej. I cóż to znowu? Na polu, z lewej i z prawej strony jakieś biało-czerwone plamy. W głębi ulicy, w tym miejscu, gdzie zaczynała się ulica Ostrobramska, chociaż świeciło słońce, widać było od ziemi do pewnej wysokości nieruchomy dym czy mgłę. Znad mgły coś się unosiło, jakiś czarny punkt. Odczuwam niepokój. Idę dalej i widzę: kwadratowe, biało-czerwone plamy to ogromne swastyki, ułożone z pościeli. Rzekoma mgła okazała się zasiekiem z drutu. Już widzę ten czarny, ruchomy punkt, to hełm i lorneta. Szyja mi całkiem sztywnieje. Niemcy. Pierwszy odruch - uciekać. Lecz nie, już nie można. Staję, nie wiem, co mam robić. Od zasieku błysk ognia. Strzały jeden, drugi, trzeci. Zasłaniam twarz. Coś krzyczą do mnie. Nie słyszę, ale pojmuję. Domyślam się. Podnoszę ręce i idę na zasiek. Szukam w głowie gorączkowo niemieckich słów. Nie znajduję. Znów rozpadają się myśli. Ach, trzeba się skupić, zebrać natychmiast. Jestem blisko, pod zasiekiem. Nic nie widzę, tylko lufy i hełmy. Wszyscy krzyczą jednocześnie. Co? Nie rozumiem. Zasiek rozciągał się tuż przy ogrodzie Różyckiego. Stąd powinnam widzieć nasz dom. Nagle przytomnieję. Wiem, czego chcę, po co tu przyszłam. Dachu domu nie widzę... tłumaczę, że kapitulacja. Ktoś odpowiada: „Nie wiadomo jeszcze”. Mam na rękawie Czerwony Krzyż. Mówię dalej, że szpital spalony, że mam tu dom, rodzinę. Po chwili krzyczą, że mogę wejść do swojego domu, ale wrócić mi nie wolno. W rowach, po obu stronach ulicy, leżało i siedziało wielu niemieckich żołnierzy. Z jakimś okropnie złym przeczuciem zbliżałam się do domu. Widzę, że dach i część piętra są zniszczone, a dom spalony... Aby tylko do tej ławki w ogrodzie... Nie ma ani jednego człowieka. Wszystkie domy, z wyjątkiem willi Lejbrandta, spalone. Toczyły się tu walki. Świadczy o tym załamujący się rów, okop wybiegający z naszego ogródka. Stojąc jeszcze przed furtką spostrzegłam, że w naszym mieszkaniu nie ma ani sufitu, ani podłogi. Z ogrodowej ławki kamiennej nie pozostało śladu. Teraz stał w tym miejscu żołnierz i układał na stole czerwone paski, wycięte z polskiej flagi. Nie zdawał się być zdziwiony moją obecnością. Ale gdy obeszłam dom naokoło, z tyłu zza węgła zaszedł mi drogę inny i odezwał się po polsku: „I cóż wy teraz będziecie robić?” Nie odpowiedziałam. Wyszłam na ulicę. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób wydostać się stąd przed nocą. Wróciłam znów w kierunku zasieku. Gdy Niemcy mnie zauważyli, podnieśli wrzask, żeby się nie zbliżać. Zaczęłam na odległość prosić o przepuszczenie tylko do sąsiedniej willi znajomych na następnej ulicy w prawo za zasiekiem. Wskazywałam na dom z czerwoną dachówką. (Rzeczywiście na ulicy Kutnowskiej do dziś mieszkają moi znajomi). Tłumaczyłam, że mój dom spalony. Jeden z żołnierzy poszedł zapytać „starszyzny” i wszedł do ogrodu Różyckiego. Po chwili rozległ się stamtąd wściekły wrzask, który był dla mnie wtedy jeszcze nowością. Pomyślałam, że się już nie uratuję. Wreszcie wyszedł ten Niemiec i powiedział, że mogę przejść, ale on ma rozkaz odprowadzić mnie do tej willi; „do Warszawy” nie wolno mi już wrócić. Przy jego pomocy przebrnęłam przez druty. Kiedy

skręcaliśmy na prawo wzdłuż oparkanienia ogrodu, ujrzałam żołnierza trzymającego w prawym ręku rewolwer, tak jak się trzyma do strzału, i dwa trupy leżące pod parkanem, kilka metrów jeden od drugiego, nakryte papierowymi torbami po cemencie. Spod jednego nakrycia wyłaniały się dwie niewielkie stopy w damskich płóciennych pantofelkach, spod drugiego - męskie podarte buty. Ze strachu i jak gdyby podświadomie chciałam zyskać dla siebie życzliwość eskortującego mnie. Zeszliśmy już z pola widzenia tamtych przy zasieku. Sięgnęłam do torby, wyjęłam paczkę papierosów i podałam mu. Ucieszył się. Powiedział, że od wczoraj wieczorem nie mają ani jednego papierosa. Zaraz zapalił. Potem, chwilę się zastanawiając, powiedział: „Idź sama, tylko uważaj”. Poszłam, ale bałam się, żeby nie strzelił do mnie z tyłu. Na ulicy Kutnowskiej panowała złowroga cisza. Za jednym z ogrodzeń znów leżał zabity. Z biciem serca otworzyłam furtkę. Furtka, zawsze zamknięta ustąpiła łatwo. Przez sztachety nie można było nic dojrzeć, tak gęsto osłaniały je pnącza. Usłyszałam jakiś szmer. Zawołałam stojąc w otwartych drzwiach. Nikt nie odpowiedział. Bałam się własnego głosu. Coś zaszeleściło. Ten szmer - to porozrywany czarny papier w oknie bez szyb, na klatce schodowej. Znajomi mieszkali na pierwszym piętrze. Idę tam. Na schodach kałuże zastygłej krwi. Nie mam przecież odwrotu. W stojącym otworem mieszkaniu hula wiatr. Kuchnia zalana wodą od sufitu - to z przestrzelonego zbiornika na dachu. Na podłodze zdeptane, zmiażdżone słoiki konfitur. Wszystkie szuflady z kredensu, stołu powyciągane i zawartość ich wysypana w błoto; łyżki, szpulki nici, listy, suknie, obrazy. Jakieś stare, sprzed tamtej wojny, części garderoby, kasza, potłuczone szklanki i naczynia. W pokojach walają się fotografie, porcelana, bielizna, banknoty. Wyłamane zamki w szafach. Wszystko wyrwane, wyrzucone. Tylko portrecik Kazi z dziewczęcych lat wisi na miejscu. Nagle zobaczyłam kogoś; na ułamek sekundy przerażenie. Kto to? Czyja to twarz? Ach, to przecież moja twarz w lustrze... jaka dziwna, jakby bez oczu, same oczodoły... W najwyższej trwodze schodzę po cichu do furtki. O, jakaż radość. Głosy ludzkie. Tak, i dziecięcy! To naprzeciwko w płaskim domku. Więc są ludzie. Nie jestem już sama. Ktoś przyszedł, a może Kazia? Ależ nie, stoję przy furtce znów zamarła. To Niemcy. Patrol. Dwóch żołnierzy z bronią w ręku, za nimi gęsiego dwóch cywilów w byle jakich, powalanych gliną jesionkach. Na końcu chłopak, dziecko może dziesięcioletnie. W wełnianym trykocie jaskrawo kolorowym, jak w cyrku, w grube poprzeczne pasy od szyi do stóp. Nigdy nie widziałam tak ubranego dziecka. Przesunęli się rzędem tuż obok furtki, za którą stałam. Przeszli. Rozmawiali wszyscy po niemiecku. Nawet mały coś bredził o bardzo złym psie. Cały czas padały pojedyncze strzały - to tu, to tam. Gdzieś w oddaleniu dudniła jeszcze artyleria. Co robiło to dziecko niemieckie z patrolem i jaką „odgrywało rolę” w wojnie, pozostanie dla mnie zagadką. Przeszli. Staram się cicho otworzyć furtkę. Gdzie iść? Do Franki? To tylko kilka uliczek. Wychodzę... i serce mi zamiera. Z lewej strony za furtką, oparty plecami o parkan, prawie ukryty w pnączach, stoi Niemiec w hełmie. Widzę tylko ogromne zęby i rewolwer. Obserwował mnie prawdopodobnie z ukrycia. Przeczekał patrol. Wolną ręką, w której nie ma broni, chwyta mnie za ramię i pyta, co mam w torbie przewieszonej na szyi. Udaję, że nie rozumiem. Zagląda do torby, popycha mnie przed sobą wskazując na biały domek. Parę kroków idę. Zbieram myśli i zatrzymuję się. Stoję opornie i nie mogę oderwać oczu od jego strasznych, nieludzkich zębów. On ciągle trzyma mnie za ramię. Unosi się aż na palce i rozgląda wokoło, uważnie nasłuchując. Boi się kogoś... Zsuwam jego rękę ze swojej i idę prosto, nie oglądając się, w kierunku na zasiek... Wszystko jedno do kogo, gdzie, nawet do wrogów, aby do ludzi w gromadzie. Nogi z trudem odrywam od ziemi. Nie słyszę już za sobą kroków. Idę przed siebie. Zatrzymuję się przy parkanie, jeszcze niewidoczna dla tych z zasieku. Nie widać nikogo. Nie mam innego wyjścia, idę równolegle do zasieku. Przecinam bez pośpiechu ulicę Grenadierów i znikam z pola widzenia Niemców. Może był to moment nieuwagi wartownika? Idę dalej, w głowie powstaje nowa myśl: uciekać do barykady, omijając ulicę Grenadierów, do Alei Waszyngtona. Znam dobrze

okolicę między Grenadierów a Żymierskiego. Krążę wśród wypalonych domów. Przede mną, jak spod ziemi, wyrasta nowy patrol niemiecki. Nie widzą mnie. Przyklejam się prawie do parkanu. Patrol skręca w prawo, a ja bez zastanowienia biegnę w kierunku Waszyngtona, dopadam wału. Ostatnimi siłami wdrapuję się na górę... za moment zobaczę ludzi, ulicę, gdzie jeszcze wszystko jest polskie. U góry zderzam się prawie ze starym, chudym człowiekiem. Zatrzymujemy się. Mówię mu pośpiesznie, że tam są Niemcy. Polacy tylko zabici, żywych nie ma. Człowiek puka jednoznacznie palcem w czoło, zsuwa się na dół i krzyczy do mnie: „Zgłupiała pani chyba! Ja przecież tu mieszkam!” Z tej dzielnicy Grochowa, z której wróciłam, niemieckie patrole rozstrzelały część mieszkańców, a resztę wypędzili... Na Waszyngtona ktoś stoi przy sporej stercie karabinów. Ludzie i żołnierze pytają, czy daleko stąd Rosjanie. Nikt nie wie, że tam już od kilku dni są Niemcy. Niektórzy żołnierze nie chcą oddawać karabinów, ociągają się. To znów oddaleni od odbierającego broń naradzają się w grupkach między sobą. Jakiś mężczyzna woła stojąc przy siedzącej w pyle kobiecie: „Ludzie, dajcie jej coś do zjedzenia, ona mdleje z głodu”.

Cmentarz Ulice Warszawy zmieniły się tak, jak w teatrze zmieniają się dekoracje, choć publiczność zostaje ta sama. Wracałam w stronę uniwersytetu. Ludzie spieszący w różne strony już nie płakali. W ciągu tych kilku godzin zaczęły wyrastać na każdym skrawku ulic, nie pokrytym kamieniami, cmentarze. Sterty poszarpanych trupów kobiet, dzieci i mężczyzn czekały na litościwe ręce, które by z własnej woli, bez niczyjego rozkazu, oddały ostatnią przysługę. Cmentarze rosły na skwerach, podwórkach kamienic i placach ulic. Zaszłam na plac Trzech Krzyży. Ludzie obojętnie przyglądali się, jak z płonących jeszcze domów, spalonego bazaru i rozbitych sklepów przygodni przechodnie wynosili sprzęty, ubrania, a nawet zupełnie bezwartościowe rzeczy. Coś tam dzielono, słychać było różne przekleństwa, ale na ogół solidarnie Informowali jedni drugich, gdzie może być cukier, a gdzie papierosy. Pewien właściciel dużego sklepu z odzieżą, gdy ogień przeniósł się i do jego magazynu, wołał: „Bierzcie wszystko, i tak się spali. Nie mam dla kogo chronić”. Po drodze spotkałam młodą pracownicę naszego szpitala, Helenę Kotusiewicz, wdowę, matkę dwojga prześlicznych dzieci, z którą bardzo się lubiłyśmy. Maszerowała ona, paląc cygaro, na czele dziwnego oddziału. Za nią postępowało kilkudziesięciu młodych ludzi, w tym kilku z rękami na temblakach bądź z owiązanymi głowami. Na ogół wszyscy byli w nowych cywilnych ubraniach, chociaż niektórzy jeszcze w żołnierskich mundurach, ale ci nieśli na rękach po komplecie ubrania. Helena z wypiekami na twarzy kazała oddziałowi zatrzymać się. Z kieszeni jej płaszcza, narzuconego na biały fartuch, wyglądał wielki nagan16. Objaśniła mnie, że była do końca w szpitalu na Zakroczymskiej (filia I Szpitala Okręgowego), a żołnierzy-sanitariuszy, z którymi pracowała, nie da wziąć do niewoli. Właśnie już od kilku godzin zaopatrywała chłopców w cywilne ubrania w opuszczonych magazynach. Mówiła, że zakazała im, pod groźbą kuli w łeb, brać coś na zapas. Przybliżywszy się do mnie szepnęła: „Broń to musieli oni oddać, bobym ich nie utrzymała. Każdy rabowałby na swoją rękę”. Teraz prowadziła ich na

16 Od nazwiska konstruktora belgijskiego, Nagant - rewolwer bębenkowy. - Przypis red.

posiłek do Szpitala Ujazdowskiego. Potem „choda, gdzie kto może” - powiedziała już na pożegnanie i wraz z oddziałem zaczęła się przedzierać przez rumowiska, paląc dalej cygaro.

Okupacja Inicjatywę biorą w ręce kobiety Zapadał już zmierzch, kiedy znalazłam się na dziedzińcu uniwersytetu. Ola wetknęła mi jakąś kartkę, za okazaniem której na Powiślu w Oddziale Samochodowym mają mi wydać natychmiast wozy ciężarowe. Trzeba przewieźć, co się da, do Szpitala Okręgowego. „Urządzimy tam Szpital Inwalidzki” krzyknęła za mną, gdy już biegłam. Samochody udało się sprowadzić bez większych trudności. Pomogli mi w tym gorliwie urzędnicy Zarządu Miejskiego. Było prawie ciemno, gdy ogromnymi ciężarówkami zajechaliśmy przed uniwersytet. Znaleziono magazyny z zapasem żywności, do dnia kapitulacji dobrze zakonspirowane. Odkrył je głodny tłum mieszkańców Warszawy. Robotnice szpitalne, przebywające jeszcze na terenie uniwersytetu, i wysoki plutonowy bronili dostępu do magazynów krzycząc: „Rozejdźcie się! To żywność dla rannych”. Mimo to połowa zawartości magazynów została rozgrabiona. Przybiegł też wzburzony doktor Tritschel, chciał nie tyle stawić opór rabunkowi dokonywanemu przez głodnych, ile przekonać się, kto ładuje na samochód worki ryżu, cukru i mąki. Okazało się, że był to jeden z lekarzy, którego dobrze zaopatrzony dom prawie wcale nie ucierpiał. Na protest doktora Tritschela wyjaśnił, że zamierza zorganizować u siebie w domu punkt dla rannych. Kiedy na każdym kroku czyhała śmierć, lekarz ten na ogół nie pokazywał się w szpitalu. Ładowaliśmy pospiesznie na samochody szpitalną bieliznę, łóżka, stoły chirurgiczne. Ludzi do pracy było jednak coraz mniej. Potracili głowy. Zwykłe sprzątaczki szpitalne wydawały komendę tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Jakaś starsza kobieta krzyczała do trzech mężczyzn stojących na uboczu: „Prędzej, chłopy! Nie ociągać się! Jutro przyjdą tu Niemcy, a co damy wtedy rannym?” Człowiek w czapce kolejarza usiłował zażartować: „Co pani tak krzyczy? Chłopów trzeba oszczędzać. Chłopy teraz w cenie!” Kobieta odkrzyknęła z furią: „Do dupy takie chłopy, co przegrały wojnę. Brać się do roboty!” „Owies! Owies! Ile owsa!” - wołał ktoś. Konie padały z głodu, a tu na wypadek mobilizacji ktoś ukrył owies i klucze zabrał z sobą - pewnie do Rumunii. Po gruzach i niewypałach sunęła tego dnia i następnego przedziwna kawalkada. Spiętrzone samochody zaczepiały o splątaną i porwaną sieć przewodów tramwajowych. I znów kobiety zaczęły urządzać szpital na 6-go Sierpnia. Doktorzy Kessel i Tritschel znów myli ręce w wodzie przynoszonej ze studni. W wyszczerbionym lustrze oglądali swoje zmienione nie do poznania twarze. Pewnego dnia spotkałam na podwórzu w otoczeniu pielęgniarek i robotników profesora Lotha. Na pytanie, jak się czuje (został ranny w nos jeszcze na uniwersytecie) - odpowiedział wesoło, wskazując na opatrunek na twarzy: „Operował mnie doktor Lewicki i polecam, aby na przyszłość z wszelkimi operacjami kosmetycznymi udawać się tylko do urologów”.

Z różnych punktów, podziemi i prywatnych mieszkań ściągano rannych. Infekcja rozprzestrzeniała się coraz bardziej. Władka Wardzyńska, jedna z najlepszych pielęgniarek i kryształowy człowiek, skaleczyła się na uniwersytecie w pierś. Nastąpiło zakażenie i umarła. Przeszedłszy tak bohatersko przez wrześniowe piekło, już po kapitulacji padła ofiarą „ropy”. Gdyby wówczas znano penicylinę, ziemia nie pochłonęłaby tylu ofiar. Nie byłoby tylu kalek spośród tych, którzy pozostali przy życiu. Ranni leżeli przygnębieni i smutni. Ciała ich zżerało ropne zakażenie, a serce - tęsknota i troska o bliskich. Pociągi nie kursują. Poczta nieczynna. Kraków czy Australia - tak samo daleko. Wiadomo było tylko, że przeszedł kataklizm. Na ulicach pospiesznie rozbierano barykady. Odkopywano spod gruzów trupy. Niekiedy jeszcze żywych. Noce były straszne. Ciemność wywoływała lęk. W bramach sprzedawano w jakichś brudnych naczyniach kwaszone ogórki, jedyny artykuł, który można było nabyć za gotówkę. Na placu Trzech Krzyży sprzedawano jeszcze leżące na stertach brązowe, popękane, upieczone w pożarze jajka. Lecz i to się kończyło. Wymieniano już cenne przedmioty na trochę kaszy czy cukru. Brak wody odczuwało się dotkliwie. Całymi godzinami stało się w ogonku do studni, na chłodzie, bo nagle zrobiło się zimno. Jakże mało było tych studzien w Warszawie. Do naszego szpitala przychodzili po wodę aż z ulicy Wspólnej, ustawiając się w kolejkę jeszcze na długo przed świtem. Kobiety rozbierały na opał parkany. Chodziły na podmiejskie pola i wygrzebywały z ziemi jarzyny. Drugiego dnia po kapitulacji poszłam do Wawrów. Józek był już w domu. Leżał w wysokiej gorączce, zarośnięty. Zasypany gruzami na Świętokrzyskiej i odratowany, nie chciał iść do żadnego szpitala. Całą noc przedzierał się przez ogień do domu. Zapytał mnie, czy w myśl prawa wojennego była to dezercja. Matka Józka przyniosła wodę z zanieczyszczonego basenu spod pomnika Szopena. W mojej jeszcze obecności gorączka Józkowi podniosła się do 40°. Był jednak przytomny. Jadwiga z teściową przesiedziały dwa tygodnie w schronie pod teatrem, na ulicy Marszałkowskiej. Teraz były załamane. Kiedy opowiedziałam im, co widziałam na Grochowie, Jadźka rozpłakała się. Józek, leżący z zamkniętymi oczami, zaczął ją pocieszać. „Nie płacz, mała! Ja ich wszystkich widzę. Nie widzę tylko Wacka”. Tak, Wacek, szwagier Jadwigi, został rozstrzelany, o czym Józek przecież wtedy nie wiedział. Matka Józka odwołała mnie do kuchni i zapytała, czy ludzie gdzieś handlują. Chce sprzedać swoje aksamitne palto. W domu nie mają ani grosza. Józek chory... Matce udało się sprzedać palto, a Jadźce futro i jakoś przetrwały najgorszy kryzys z ciężko chorym mężczyzną w domu. Docierały wieści, że powracających uchodźców zatrzymano pod Warszawą, że siedzą przemarznięci w błocie i głodni. Tak też było. Uczennice znowu zaczęły zbierać po różnych opuszczonych punktach sanitarnych leki i odnosiły je do szpitali. Kobiety zabijały dyktą okna, naprawiały powyrywane z zawiasów drzwi. Ze spalonych domów przenosiły się do pustych mieszkań. Szła zima. Trzeba było przecież żyć. Mężczyźni nie wracali. Ci, co zostali, byli bezradni. Miasto stało otwarte na wejście wroga.

„Cała Polska przed plutonem egzekucyjnym!”

To wszystko, co się działo, nie zmniejszało ani na moment trwogi, która we mnie rosła. Odpychałam od siebie natrętną myśl, że z Janem stało się coś złego, ale myśl ta uparcie wracała. Drugiego dnia po wyjściu z uniwersytetu, w czasie mojej nieobecności, jakaś pani przyniosła kartkę od Jana. Nie była pisana jego ręką, ale z jego podpisem. Wróciłam właśnie z daremnych poszukiwań. Dochodziła dwunasta w nocy, kiedy mi wręczono kartkę. Noce były wtedy groźne. Nikt nie wychodził na ulicę, chociaż pociski już nie padały. W Warszawie nie było jeszcze Niemców. Chciałam wyjść. Powstrzymana jakąś siłą przetrwałam tę noc. O szóstej rano zobaczyłam Jana. Leżał w mieszkaniu znajomych jego matki. W czasie znoszenia rannych sam został raniony w okolicę klatki piersiowej odłamkiem bomby. Nie miał wysokiej gorączki. Do domu rodziców wracać nie mógł, bowiem szukali go tam wczoraj już dwukrotnie jacyś nieznani cywile. Najprawdopodobniej Niemcy. Prócz działalności w ruchu socjalistycznym mąż tłumaczył z hitlerowskich gazet i czasopism wypowiedzi niemieckich faszystów skierowane przeciw Polsce, opatrując je odpowiednimi komentarzami. Materiały te drukował często „Robotnik”, a czasem inne pisma. Niemcy mieli dobry wywiad. Mogli się więc Janem interesować od pierwszej chwili. Szukał mnie za pośrednictwem radia, lecz nikt w Warszawie nie wiedział, gdzie ukrył się I Szpital Okręgowy. Był nawet raz na uniwersytecie, ale nie spotkaliśmy się. Jan przyznał się, że dopóki trwało oblężenie, prześladowała go myśl, że już nie żyję, bo gdybym żyła, przecież nie moglibyśmy się tak zgubić. „Po kapitulacji zdawało mi się jednak stale, że zaraz musisz nadejść”. Tej radości ze spotkania, a zwłaszcza ze spotkania wtedy, gdy straszne wątpliwości zaczynają szarpać serce, nikt nie zrozumie, kto tego nie przeżył. Jan ostrożnie, ażeby mnie nie przerazić, począł mi podsuwać myśl, iż nie widzi innego wyjścia, jak tylko konieczność opuszczenia Warszawy na jakiś czas. „Rana przecież nie jest ciężka - tłumaczył mi - wszystko przeminie”. Nagle posmutniał i zamilkł. Myśleliśmy na pewno o tym samym. Pod wpływem rosnącego we mnie niepokoju zaczęłam opowiadać bezładnie to, co widziałam, co przecierpieli ludzie. W podnieceniu zaczęłam szukać winnych, oskarżać, sądzić. Jakiś straszny żal trzymał mnie kleszczami za gardło. Nie mogłam się opanować. Przejęty tym dzikim wybuchem, Jan uspokajał mnie serdecznymi słowami. Powiedziałam mu jeszcze, że wolałabym zginąć sama niż myśleć teraz o jego tułaczce w takim stanie zdrowia. Prosiłam, żeby nie żądał ode mnie, abym była rozsądna, bo i tak go nie opuszczę. Rozpłakałam się jak dziecko, a on mówił: „Posłuchaj uważnie. Nie trzeba rozpamiętywać i zatrzymywać się teraz na tym, co się stało. Stało się coś stokroć straszniejszego, z czego nikt nie zdaje sobie sprawy: Cała Polska stoi przed plutonem egzekucyjnym!” Trzeba było działać. Niemcy wchodzili do Warszawy. Najpierw patrole, później w szyku całe oddziały... lawina. Przedostałam się do podwarszawskich osiedli. Brodziłam poprzez kałuże. Błądziłam, szukałam dla Jana schronienia. Znajomi gdzieś się rozproszyli, uciekli. Wróciłam na krótko, aby udać się na dalsze poszukiwania w innym kierunku. Komunikacji żadnej nie było. Wpadłam na chwilę do Jana. Spał. Czuł się gorzej. Nie było czasu do stracenia. Nie czekałam, aż się przebudzi. Spał po środku nasennym. W domu jego rodziców było gestapo. Szukali. Poszli. I znów piechotą, po błocie. Trochę na wozie do Józefowa, do Świdra. Pomieszczenie znalazłam w Michalinie.. Wracam. Z mostu Poniatowskiego wszystkich przechodniów spędzają na Solec, w Czerniakowską. Nie wolno wejść do śródmieścia ani od Książęcej, ani od Agrykoli.. Dużo wojska,

niemieckiej policji, wszędzie flagi ze swastyką. Okropnie wyczerpana dostaję się od ulicy Podchorążych na Puławską. Od placu Unii nie ma przejścia do miasta ani Aleją Szucha, ani Ujazdowskimi, ani Marszałkowską, ani też Polną. Na placu, na dachach domów - wojsko. Karabiny maszynowe wycelowane w ulicę. Dużo zatrzymanych ludzi stoi na Polnej przed Domem Prasy.. Mijają godziny. Przejścia nie ma. Był to dzień 6 października 1939 roku. Do Warszawy przyjechał Hitler. Zapada zmrok. Siedzę na chodniku. Chcę jeść suche gruszki, które mam w torbie, ale nie mogę. Dostaję zawrotów głowy i torsji. Jakaś młoda kobieta, znajoma z widzenia, zaprasza mnie do swojej rodziny na Skolimowską. Jest to rodzina żydowska. Idę tam. Wieczorem tracę przytomność. Po dwóch dniach zrywam się z łóżka z wysoką gorączką. Nie mogę zrobić nawet dwóch kroków. Przypadkowi opiekunowie sprowadzają zamieszkałą w tej dzielnicy moją kuzynkę. Proszę ją, żeby wyszła ze mną. Ona płacze i nie pozwala mi wstać, płacze, strasznie płacze i nie patrzy na mnie. Płacze stara matka mojej znajomej, moja opiekunka... Zrozumiałam. Wszystko jest skończone. Jan umarł.

Nic nie widać - tylko ciemności Ponury listopad 1939 roku. Nie ma światła. Warszawa bez opału. Fabryki zamknięte, zdemontowane. Tramwaje nieczynne. Mieszkańcy miasta bez pracy i środków do życia. Polski aparat państwowy przestał istnieć. Wszystko i wszyscy w strasznej rozterce. Nikt nie ma złudzeń, ale też nie ma człowieka, który by w rozmowie nie pocieszał drugiego. Robili to ludzie w jakiś nieśmiały sposób. A potem z ust do ust zaczynają podawać sobie wieści: w Częstochowie na rękawie Matki Boskiej z cudownego obrazu ukazał się płomienisty znak - słowa: „90 dni niewoli!” Wielu w to wierzy. Czekają cudu. Inni znowu wmawiają sobie: „Anglicy przecież mają honor. To niemożliwe, ażeby nie dotrzymali przyrzeczenia”. A tymczasem w mieście nie ma chleba. Szerzy się głód i nędza. Niemcy nie dotrzymują kapitulacyjnej umowy zaopatrzenia ludności w chleb. Ulice bez oświetlenia, ciemne, smutne. Panami miasta są pijani Niemcy. Wciągają nawet w biały dzień do bramy ludzi i odbierają portfele, zegarki, obrączki, wieczne pióra. Ogromne plakaty ukazują zniszczoną Warszawę, a u spodu napis: „Anglio, to twoje dzieło”. Na plakatach czyjeś ręce dopisują słowa: „Głupi Niemcy, nie wiedzą, że Warszawę zniszczyli Chińczycy”. Potem czyjeś inne ręce zdzierają plakaty. Ukazuje się ogłoszenie, że właśnie za zdzieranie plakatów studentka Elżbieta (nazwiska nie pamiętam) skazana została na śmierć i wyrok wykonano. Na tym samym plakacie jest umieszczone nazwisko jeszcze jednej kobiety, również skazanej na śmierć za czynne znieważenie niemieckiego żołnierza. Wydają zresztą szereg innych zarządzeń - pojawiają się obwieszczenia na murach. Wszystkie grożą. „Zdać odbiorniki radiowe”. Jedni zdają. Inni wyrzucają oknem w nocy z wysokich pięter. Ktoś tam rąbie toporem. Ktoś zakopuje w piwnicy. Zosia Kazimierska, urzędniczka szpitala Dzieciątka Jezus, chowa pod łóżko i pokazuje wszystkim znajomym. Nie po to cały rok odmawiała sobie nawet przejazdów tramwajem, aby kupić radio, a teraz oddać je Niemcom. Radioodbiornika wprawdzie u niej nie znaleziono, ale i bez tego zamordowano ją w Ravensbrück. Na ulicach błoto i ogromne wyboje. Zapada jesienny mrok. Rozszalałe niemieckie samochody oślepiają przechodniów, obryzgują błotem.

W dzień przed nielicznymi piekarniami ogromne kolejki. Niemiecka policja utrzymuje porządek. Biją kobiety, bo tylko te stoją, a szczególnie kopią i rozpędzają kobiety i dzieci żydowskie. Po kilkunastu dniach ukazuje się obwieszczenie, że Żydzi w wieku od lat dziesięciu muszą założyć opaski z niebieską gwiazdą. Ludzie z opaskami przemykają ulicami jak zaszczuci. Nie wiem, co powiedzieć sąsiadce, która radzi się, czy założyć opaskę dwunastoletniej córeczce. Wyszłam ze szpitala, aby więcej do niego nie wrócić. Z polecenia generała Rómmla, za pośrednictwem doktora Kessla, wydano zaświadczenia na Krzyże Walecznych, Virtuti Militari i jeszcze jakieś odznaczenia oraz legitymacje „Obrony Warszawy”. Jestem na wszystko obojętna. Idę do pustego, z wybitymi oknami mieszkania Adamów. Dozorczyni oddaje mi klucze. Zimno. Porozbijane piece i kuchnia. Ciemno. Nie ma świec. Przychodzi do mnie moja przyjaciółka, Aniela Kowalska z ulicy Śniadeckich 12. Jej jedyny, siedmioletni synek zginął w czasie oblężenia Warszawy. Pochowała go bez trumny w ogródku przy ulicy 6-go Sierpnia u „Paralityków”. W Warszawie nie było wówczas trumien. Poszła piechotą do Radzymina prosić szwagra, stolarza, o zrobienie jej dla dziecka. Szwagier zrobił trumnę. Pożyczył konia, chcieli przewieźć Leszka na cmentarz Bródnowski. Musieli ciągle zjeżdżać na bok i godzinami wyczekiwać, bo przesuwały się wojska niemieckie. Gdy wydostali się na Pragę, było już ciemno. Zbliżała się godzina policyjna. Szwagier z koniem musiał powrócić. Do cmentarza nie zdążyli dojechać. Jakiś okoliczny dozorca zaniósł Leszka w trumnie do piwnicy, bo padał deszcz. Matka całą noc przesiedziała przy zwłokach synka. Pogrążyłam się w ciemnościach. Nie tylko ja, ale i cała Warszawa. Nie wychodziłam wcale. Niekiedy wyglądałam z okna i patrząc na straszne kolejki po chleb zadawałam sobie pytanie: co jedzą ci ludzie poza tym, jeśli nawet zdobędą bochenek kilogramowy raz na kilka dni? Piekarnia mieściła się w naszym domu. Pewnego wieczora ktoś zapukał. To właścicielka piekarni przyniosła ukryty pod paltem chleb i zapytała ostrym głosem: „Jak pani żyje?” Odpowiedziałam jej, że mam około tysiąca złotych. Zaczęła się ze mnie śmiać, że siedzę, nigdzie się nie ruszam, a na bazarze sprzedają przecież nawet małe kawałki słoniny. Potem nagle zaczęła szlochać. Wszystko rzuci i pójdzie chociażby na koniec świata. Dla kogo ma żyć? Zginęła jej córka Jadzia w ostatnim dniu oblężenia, zabita zabłąkaną kulą, już po kapitulacji. Wychodząc odwróciła się jeszcze od drzwi i rzekła: „Jak wierzę w Boga i w to, że jutro będzie dzień, tak Niemcy przepadną marnie, choćby nas wszystkich wytłukli. Jeszcze znajdzie się ręka karząca, która tego psa Hitlera i jego podłe plemię zmiażdży. Ludzie zwątpili, ale ja wierzę”. Wszyscy kogoś oczekiwali. Wiadomo już było, że dużo ludzi zostało za Bugiem, na terenach zajętych przez władzę radziecką. Chcą wracać, ale nie mogą. Powoli warszawiacy zaczęli ściągać do swego miasta. Przybiegła do mnie ciotka z radosną wieścią, że wrócił jej syn, a myśleli już, że poległ. Każda wiadomość o czyimś powrocie raniła mnie od nowa. Nie docierał do mnie ból innych. Trwałam osamotniona w swoim. Wydawało mi się wtedy, że nikt tak straszliwie nie cierpi. A przecież wokoło było tylko samo cierpienie. Pewnego dnia przywlokła się z wędrówki zagubiona, rozłączona z dziećmi, zabiedzona, wyczerpana moja matka. Nie mogąc dalej iść, pozostała w Sulejówku. Teraz dopiero wróciła. Rozpłakała się boleśnie i ja płakałam wtedy po raz pierwszy od śmierci Jana.

Tej nocy Niemcy ciągnęli długo armaty. Potem nastała cisza. Mąciły ją czasem ich podkute buty i wystrzał. Zasypiałam w męce tęsknoty i rozpaczy, ale z uczuciem jakiejś nikłej ulgi. Była przy mnie matka.

I znów działają kobiety Moja matka, która zawsze troszczyła się o dzieci i wnuków, zaczyna doprowadzać dom Adamów do porządku. Obie nie mamy już innego domu. Buduje z cegieł i gliny nową kuchenkę, dymnik jej wypuszcza za okno. Przynosi dwie główki kapusty i kilka kartofli. Gotuje pierwszy prawdziwy obiad. Na tym obiedzie mamy gościa: bratową Adamowej. Przybyła z Piaseczna, żeby w Warszawie szukać swojego zaginionego męża. Ubawiła nas opowiadaniem, jak to organizowała przyjęcie dla Anglików, którzy mieli wkroczyć do miasteczka. Znalazło się nawet wino i trochę ciasteczek. Polskie wojsko wycofało się na początku września. Jakiś wyższy oficer odchodząc polecał ludności zachować spokój, bo lada chwila wejdą Anglicy. Ludność wcale nie zachowywała się spokojnie. Przeciwnie, z radości wypijała resztki wódek. Dzieci zrywały w ogródkach kwiaty, robiły girlandy. Bratowa Adamowej, jako najbardziej elokwentna, miała podać dowódcy wojsk angielskich wino i ciastka na srebrnej tacy. Uważała, że nasz tradycyjny, polski zwyczaj witania chlebem i solą wyda im się barbarzyński. Strzały dochodzące spoza miasteczka potwierdzały tylko obecność Anglików i trzymały w stałym napięciu mieszkańców. Aż tu nagle, biegnące kłusem na bosaka, piaseczyńskie dzieci zawołały: „Jadą! Jadą! Już jadą! Wychodźcie!” Bratowa Adamowej, z wybraną uprzednio świtą, nie spiesząc się kroczyła z powagą naprzeciw rzeczywiście zbliżającemu się sznurowi aut pancernych. Nagle ktoś dostrzegł na samochodach swastykę, wrzasnął: „Niemcy!” i uciekł. Inni też już się zorientowali. Równocześnie na przywitanie padła w tłum salwa i dziki krzyk: „Raus!” Bratowa Adamowej nie utrzymała ani tacy, ani wina i uciekła wraz z innymi. Miała tylko później przykrości, bo srebrną tacę Niemcy ukradli, a była pożyczona od jakiejś ważnej figury w Piasecznie. Matka z niepokojem wyczekuje swoich. Zbiera i znosi drzewo. Wypytuje powracających. Coraz bardziej się dręczy. Powracający do Warszawy wyniszczeni uchodźcy przynoszą złe wieści. Dużo poległo na drogach, wielu wyłapali i wywieźli Niemcy. Inni pozostali za Bugiem i co odważniejsi tylko przekraczają granicę ostrzeliwaną przez Niemców. Matka zajęła się też zdobywaniem żywności. Między jedną pracą a drugą opowiadała to mnie, to przychodzącym znajomym, jak w Sulejówku na jej oczach zabili małego listonosza, znanego tam wszystkim od lat roznosiciela wartościowych listów. Zaczęło się od tego, że w Miłosnej żona nieobecnego, majora strzelała do pierwszego niemieckiego patrolu z okien swojej willi, w czym pomagały jej córki. Padło wtedy kilku Niemców. Nikt nie wiedział, czy strzelające kobiety popełniły samobójstwo, czy też zostały zabite przez Niemców. Wyglądało to jednak na samobójstwo, bo gdyby Niemcy schwytali je żywe, najprawdopodobniej nie zabiliby na miejscu, ale powlekli na tortury. Mieszkańcy Sulejówka i wielu przebywających tam uchodźców z Warszawy nie zdawali sobie sprawy, że Niemcy tak szybko złamią opór garstki źle uzbrojonych Polaków. Byli zresztą i tacy, którzy nie wiedzieli, co zaszło w willi majora, i tacy, którzy właściwie nie orientowali się, że Niemcy już są i że należy niezwłocznie złożyć broń. Po pierwsze, nie było wiadomo, komu, a po drugie, nie było żadnego zarządzenia w tym względzie.

Matka szła właśnie w stronę toru. Tuż przed nią podążał mały listonosz posiadający służbową broń, gdy naraz z przeciwnej strony ulicy wyłonił się patrol. Krzyknęli: „Ręce do góry!” Zabrali listonoszowi broń i kazali odejść kilka kroków. Coś krzyczeli, z czego nieszczęsny człowiek nie zrozumiał na pewno ani jednego słowa. Ale domyślił się, że go chcą zabić, bo na ulicy padł na kolana i błagał o życie. „Wyciągnął chude rączyny - mówiła matka - ale oni go zabili i odeszli”. Wizja chudych rąk listonosza nie opuszczała mojej matki długo. I wtedy, kiedy wpatrzona w jeden punkt, siedziała i kiwała się to w jedną, to w drugą stronę, wiedziałam, że myśli o małym listonoszu z Sulejówka. Raz wieczorem przyszła znajoma żona krawca z nieśmiałą prośbą, czy nie mogłybyśmy pożyczyć jej trochę pieniędzy. Mąż jej nie wraca, czeladnik zginął na barykadzie, ona zaś „zmówiła się” z jednym żołnierzem, krawcem z zawodu, który nie chce pójść do niewoli. Pochodzi z Pomorza. Nie może tam wracać, a chętnie za życie i kąt pomoże jej w robocie. Opowiadała, że sama jest także „sposobna” i nie dopuści do tego, żeby ranny zięć, któremu trzeba przynieść ze wsi a to kurę, a to jajko, umarł, bo strasznie ropieje; osierociłby żonę i dwoje malutkich dzieci. Niestety mąż jej nie wrócił nigdy. Zięcia nie uratowała, ale warsztat prowadziła i przez całą okupację żywiła swoje wnuki. Spotkałam Helenę Kotusiewicz, tę, która w dzień kapitulacji ubierała żołnierzy w cywilne ubrania. Teraz opowiadała, że sprzedała pierścionek, zegarek, obrączkę i kupiła „za bezcen” konia z wózkiem. Jej trzynastoletni syn najmuje się do przewożenia ludzi i czego się da. Żyją jakoś. Potem mówiła z szyderstwem o nowej komendzie dawnego Szpitala Okręgowego, który przeistoczył się w tymczasowy Szpital Inwalidzki. Zbiegli się tam pułkownicy, ci, co to uciekali w bezpieczne miejsca, kiedy Warszawa się broniła, a teraz przy niespełna trzystu chorych szpital ma aż pięciu komendantów, dotąd nigdy z nim nie związanych. Natomiast starym pracownikom komendant perswaduje: „Cóż ja ci, kochasiu, mogę poradzić? Niemcy kazali ograniczyć personel”. (Ale liczby komendantów nie kazali ograniczyć!). W szpitalu kręci się wielu takich, którym chodzi tylko o to, aby się jakoś urządzić. Niemcy wydają prowiant, małe ilości wprawdzie, ale dają, oraz jakieś zaświadczenia o zatrudnieniu. Warszawskie kobiety jeszcze w październiku poczęły organizować zbiórkę cywilnego ubrania. Ta myśl powstała w związku z przeciągającymi przez miasto nieprzebranymi tysiącami polskich jeńców pojmanych w Warszawie i okolicach. Ludzie ci byli w rozpaczliwym położeniu, słaniający się z głodu, brudni. Otoczeni kordonem uzbrojonych Niemców... dają przechodniom znać na migi, że są głodni. Rozglądają się, jakby wypatrywali swoich. Daremnie oczy ich błądzą po twarzach płaczących kobiet. Na placu teatralnym stoi przed spalonym teatrem ogromna, niemal przez cały skwer, kolejka do pierwszego autobusu. Obok wloką się jeńcy w przemoczonym obuwiu na obolałych nogach. Niemcy coś krzyczą. Któryś strzałami wyrównuje prawą stronę. Jest moment, że podchodzą zupełnie blisko do kolejki oczekującej na autobus. Starsza kobieta ni stąd, ni zowąd krzyczy: „Chłopaki, uciekajcie, kto może!” Mężczyzna wyglądający na urzędnika z wściekłością mityguje ją: „Chce pani chyba, aby na jej oczach pozabijali żołnierzy?” Ale już, jak kula, pod nogi mężczyzny wpadł i przykucnął między kolejką a ogrodzeniem skweru żołnierz. Za nim drugi, trzeci. Znowu przebiegł żołnierz, przeskoczył ogrodzenie i leży w błocie. Co będzie? Nic. Koniec pochodu jenieckiego oddala się. Ostatnie szeregi jeszcze odwracają smutne twarze. Nie słychać już człapania zbolałych nóg. Czternastu czy szesnastu zbiegów przemyka w ruiny opery. Za nimi gruba kobieta, która na jezdni odwraca się i woła: „ A chodźcież, kilku ludzi!” Biegnie za nią jeszcze parę osób. Mężczyzna z zaciętą

twarzą i jakaś młodziutka dziewczyna obchodzą kolejkę. Trwa to dosyć długo, zbierają pieniądze. Nie mówią nic. Każdy wie. Autobus nie nadjechał. Młodziutka dziewczyna i mężczyzna znikają w ruinach. Tecia T., dwudziestoletnia studentka, wybiera się przez zieloną granicę do Wilna, gdzie ma siostrę i chorego szwagra, którzy na krótko przed wojną pojechali tam. Musi ich sprowadzić, bo szwagier ciężko chory, a o swojej znacznie starszej siostrze mówi, że jest w takich sytuacjach bezradna. Tecia wybiera się do Wilna pieszo. Na razie do Małkini. Dotarła do Wilna i przez zieloną granicę sprowadziła po kilku tygodniach szwagra, siostrę i ich dzieci. Cztery kobiety z naszego domu chodzą, a częściowo dojeżdżają raz w tygodniu - do Lublina po olej. Mężowie wrócili, lecz Niemcy mogą ich złapać. Kobiety jeszcze w czasie trwania godziny policyjnej, przed świtem, wymykają się na podmiejskie pola i wygrzebują z ziemi buraki, czasami kartofle, karmiąc swoje zbiedzone dzieci. Warszawa marznie i głoduje.

Listy bez kopert i powrót rodziny „Gdyby chociaż była jaka poczta” - narzekają ludzie dręczeni troską o rodziny. I staje się rzecz nieprawdopodobna. Zaczyna działać poczta społeczna. I co więcej - działa sprawnie, uczciwie, bezinteresownie. Zachodzę do domu najstarszego brata, Stefana, w którego mieszkaniu gospodarują jacyś uciekinierzy. Syn dozorcy, były żołnierz, informuje, że widział mojego brata z rodziną na szosie pod Kowlem i że nawet rozmawiał z nim. Nowi lokatorzy podają mi list od Piotra. Jest w niewoli. List przyniosła nieznana kobieta. Była na ulicy Ostrobramskiej, ale tam zastała jedynie pustkę. Jakież poczucie solidarności i postawy obywatelskiej kierowało ową kobietą, jeżeli szukała jeszcze następnych adresów (Piotr podał ich kilka), mimo że sama jeńca nie znała. List oddał jej ktoś w Częstochowie, ponieważ jechała do Warszawy. Piotr jest już w trzecim tymczasowym obozie. Od napisania kartki upłynęło siedem dni. Prosi tylko o wiadomość, czy wszyscy żyją. Kończy słowami, w których matka dopatruje się rozpaczy: „Ja muszę wrócić”. List jest maleńką karteczką, bez koperty, pisaną ołówkiem z jednej strony. Na drugiej adresy. Matka twierdzi, że jest to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Tego samego dnia dobija się ktoś gwałtownie do drzwi. To owinięci w jakieś gałgany dwaj mali wnukowie Czaruś i Michaś, za nimi Adamowie i Michałowie. Pierwsze pytania: „Czy wszyscy żyją?” Idą od Radomia. Okrążyli całą wschodnią Polskę. Przeszli przez drogi pełne poległych. Wychodzili z płonących miast. Z tłumem uchodźców dostali się pod linię frontu. Dużo ludzi zginęło. Oni ocaleli. Michałowie mieszkali na Grochowie. Ich mieszkania nawet nie ograbiono. Sąsiedzi pilnowali. Noc schodzi nam bezsennie. Narada rodzinna zgodnie oddaje przewodnictwo z prawem wydawania zarządzeń Michałowi. Zapadają „uchwały” - w pierwszym rzędzie ratować Piotra; gdziekolwiek by był, jechać za nim. Nie dopuścić do tego, żeby się załamał. Pieniądze i skromną biżuterię podzielić na równe części, aby jakoś się ratować. Zapada postanowienie, że jutro Michał uda się pod składy opałowe przejęte już przez Niemców i wystąpi, jeżeli to możliwe, w imieniu swojego nie istniejącego zakładu pracy o wydanie węgla na kwity, które przypadkowo posiadał. Ja mam się przedostać do

Częstochowy (bo kobiecie najłatwiej przedzierać się przez różne zakazane strefy) i szukać śladu Piotra. Wszyscy wyrazili zgodę bez protestu. Słuchając tych narad zastanawiałam się nad przemianami, jakie nastąpiły w rodzinie. Do wojny była przecież dość luźno związana ze sobą. Spotykaliśmy się w święta, na weselach, na chrzcinach i nie mieliśmy zwyczaju podporządkowywać się jedni drugim. Michał węgiel zdobył. Udało się to na początku tylko nielicznym. Ja przygotowywałam się do drogi. Czekałam na samochód Czerwonego Krzyża, który miał odejść nazajutrz w kierunku Częstochowy. Jednakże samochód nie odszedł. Wieczorem, kiedy zostałyśmy już tylko z Adamami, bo Michałowie odeszli, wszedł Piotr. Był zwolniony przez władze obozowe jako „lekarz weterynarii” z poleceniem zgłoszenia się w Turyngii w wielkim majątku rolnym, gdyż panowała tam w stadach bydła pryszczyca. Piotr lekarzem jeszcze nie był. Użył podstępu. Nie pojechał do Turyngii, tylko z kartą zwolnienia prosto do Warszawy. Wszedł ubrany w krótki brezentowy płaszczyk i za krótkie spodnie. Były to rzeczy kolejarza, którego córka należała do opiekunek obozowych „poprzez druty”. Z obozu przejściowego w Częstochowie przesyłano tysiące jeńców w głąb Niemiec. Opiekunki „poprzez druty” potrafiły utrzymać Piotra w pozostałym już tylko pół tysiącu czekających na ostatni transport. Prawie o północy zaczął opowiadać o straszliwym losie polskich żołnierzy. 3 września 8 pułk piechoty Legionów wyruszył z Lublina, lecz przedtem już zbombardowano miejsce w Lublinie, gdzie formowano wojsko do wyjścia na front. Rezerwiści, przeważnie chłopi, nie szkoleni uprzednio, nie ćwiczeni, widząc szalony przestrach oficerów - wpadli w panikę. A kiedy pociąg z napisem „Pomorze” wyruszył z Lublina i znalazł się za trzecią czy czwartą zaledwie stacją, samoloty wroga, jak gdyby tylko na to czekając, zniżyły się, obrzuciły pociąg bombami i obsypały pociskami. Leciały tak nisko, że do Piotra podbiegł kolejarz i zaczął krzyczeć, aby strzelał. Piotr dostał w Lublinie rewolwer, tzw. visa; wystrzelił raz i rewolwer się zaciął. Resztki oddziału wycofały się do lasu. Do zdruzgotanego pociągu załadowana była artyleria, która ocalała, a którą trzeba było wyładować. Nadeszła już noc, kiedy ustawili się na leśnej drodze. Po kilkugodzinnym marszu okazało się, że zbłądzili. Co znaczy w lesie odwrócić działa, zrozumieć mogą tylko żołnierze. Na tej robocie zastał ich świt, a kiedy wreszcie wyruszyli dalej, napotykali ustawiczne bombardowania i zatarasowane drogi. Gdy tak ciągnęli na front, oficerów ubywało. Szły już połączone różne oddziały. Na drodze prowadzącej do miasteczka jakiś sierżant krzyknął: „Niemcy!” Potężna kolumna zafalowała, odwróciła się i runęła bezładnie na tyły. Spłoszone konie oderwały się od wozów i dział. Panika. Stojący najbliżej porucznik schwycił tego sierżanta za piersi i krzycząc: „Gdzie Niemcy?” - zastrzelił go. Sam dosiadł konia i zajeżdżając od tyłu kolumnę wołał do żołnierzy: „Jeżeli nie chcecie się bić, rozejdźcie się, ale nie wolno ulegać panice i tym, którzy ją wywołują dla zdezorganizowania armii”. Piotr mówił, że w głosie tego oficera było coś tak silnie oddziałującego, że panika została zażegnana. Później w okolicach Radomia doszło do pierwszego boju. Czołgi niemieckie miażdżyły całe polskie kompanie. Rozbite oddziały usiłowały się okopywać. Brak było odpowiedniego sprzętu, pogubiły się bowiem tabory. Żołnierze od czasu wyjścia z Lublina ani razu nie otrzymali gorącej strawy. Panowała już powszechna świadomość klęski. Nie było entuzjazmu, bo nie było nadziei. Padali żołnierze. Było ich coraz mniej. Nie oczekiwali niczego prócz śmierci. Piotr o rannych nawet nie chciał mówić. Nikt nikomu nie

okazywał serca. A jednak pewnego razu, gdy siedział wraz z dwoma żołnierzami w płytkim okopie i zwiesił głowę, znużony tak, że spadł mu za mały hełm, dwaj żołnierze, chłopi z Lubelskiego, braciabliźniacy Gradowie, pocieszali go, jak potrafili. „Jak co, nie daj Boże, ranny pan podchorąży będzie, to my pana nie opuścimy” - zapewniali. Potem, na rozkaz kapitana, wrzucili do jeziora broń. Oświadczył on im pod wieczór, że pułkownika od rana nie ma i że prawdopodobnie są okrążeni. „Ratujcie się!” Piotr wrzucił również do jeziora broń oraz mundur. Zostawił sobie tylko legitymację uniwersytecką. Była już noc, gdy pogubili się z kolegami. Do pierwszego brzasku ukrywał się w małej, wyludnionej wiosce. O świcie spotkał na drodze w okolicach Iłży kobietę, wiejską handlarkę drobiu, z kilkunastoletnim synem. Oboje wynędzniali. Od nich dowiedział się, że Niemcy są już za pobliskim wzniesieniem. Piotr był tylko w koszuli i podartych spodniach znalezionych w jakiejś chacie. Chłopak zapytał: „Skąd ty idziesz?” Kobieta zdjęła z siebie starą męską marynarkę, podała Piotrowi, chociaż była to na pewno jej jedyna ciepła garderoba, i powiedziała: „Ty nie pytaj, głupi, skąd on idzie, tylko daj mu swój kaszkiet. Ja wiem, skąd on idzie. Niech go Bóg prowadzi!” Ostateczne schronienie znalazł w majątku koło Radomia. Dziedzic proponował Piotrowi, żeby uczył jego dzieci czy wnuki, ale na podarowanie mu byle jakiego cywilnego ubrania nie zdobył się. Piotr spał w stajni, bo do dworu w marynarce ofiarowanej mu przez nędzarkę nie pasował. Do Radomia było zaledwie kilka kilometrów. Piotr chciał się tam dostać. W takim jednak ubraniu nie mógł puszczać się w drogę. Niemcy szukali przecież ukrywających się żołnierzy. Pewnego dnia Niemcy zrobili obławę. Z dworskiego ogrodu zabrali pracujących tam mężczyzn, między innymi Piotra. Siedział w Iłży, zamknięty w kościele. Potem w Kielcach, a następnie w Częstochowie. Zawodowi oficerowie wyjaśniali skwapliwie Niemcom, że w Polsce podchorążowie to nie oficerowie. Obawiali się oni konkurencji z ich strony i uważali, że przywileje oficerskie należą się tylko im. Ucieczka z obozu w Kielcach nie udała się. W Częstochowie Piotr dostał się do oddziału tłumaczy. Dzięki temu miał możność zapoznać się z treścią rozkazów i zarządzeń. W ten sposób zorientował się, że wydano zarządzenie, aby zwolnić natychmiast i wysłać do Niemiec lekarzy weterynarii. Piotr zaryzykował wiele: zameldował się jako lekarz, chociaż miał tylko dwa lata studiów i jedyny dokument - uniwersytecką książeczkę przysposobienia wojskowego, gdzie w jednej z rubryk napisano „sekcja weterynaryjna”. Zamiast do Turyngii wyruszył do Warszawy. Piotr skończył swe opowiadanie o trzeciej nad ranem. Wszyscy milczeli znękani. Najbardziej posmutniał opowiadający. Napomknął jeszcze, że już nigdy nie chciałby powracać do tej historii. Po chwili dodał: „Rannych z naszego oddziału utopili Niemcy w jeziorze”. Za kilka dni powrócił przyjaciel Piotra, Kazik Żbikowski, student Politechniki Gdańskiej. Zaczynają pracować na placu Wareckim. Otworzono tam jeden oddział pocztowy. Piszą więc ludziom za niewielką opłatą listy. Nieprzebrane tłumy oblegają pocztę. Michał wyrabia w domu karbidówki. Adam zaczyna pracować „na kolejce elektrycznej”. Ja robię prywatnie zastrzyki i przyjmuję czasem dyżury u chorych. Wyszukujemy Michałom mieszkanie na Mokotowie, abyśmy byli bliżej siebie. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Niemiecki urząd zatrudnienia poprzez gazetę wydawaną w języku polskim wzywa wszystkich od lat szesnastu do meldowania się.

Do niemieckiego urzędu zatrudnienia zgłaszają się nieliczni. Michał idzie, podaje zmyślone nazwisko i imię oraz adres zburzonego sąsiedniego mieszkania. W trzy tygodnie później przychodzą pod wskazany adres i szukają tokarza, który powinien tu mieszkać. Tokarz nie mieszka, ale wiadomo już, że szukają w celu skompletowania transportu na przymusowe roboty w Niemczech. Wszyscy czekamy na Stefana. Nie wraca. Nie wiemy nic o nim, ani też o jego żonie i dzieciach. Święta spędzamy wspólnie u Adamów. Piotr nie pisze już na poczcie listów. Szkoły średnie dla Polaków zamknięte, przygotowuje więc do matury kilkoro młodzieży, których wojna zaskoczyła z promocją do drugiej klasy liceum. Wszyscy oprócz Piotra wierzą, że najdalej w lipcu odbędzie się normalny egzamin w otwartych już szkołach. Święta są skromne, ale głód jest na razie zażegnany. Przychodzą goście: Helena i Edek Walesińscy17 ze swoją malutką córeczką oraz odnaleziona ciotka Wanda. Edek na bibułkach rysuje szkic rychłego osaczenia Niemców przez aliantów. Jest tak pewny swoich przewidywań, że nie dopuszcza żadnych wątpliwości. Edek jest bardzo łubiany przez wszystkich, a po tym wieczorze zyskuje jeszcze większą sympatię. Mamy już światło. Dziwimy się, że po takiej strasznej klęsce ludzie zaczynają się jakoś dźwigać. Każdy prawie czymś się zajmuje i wszyscy - jak gdyby w zmowie - nie dopuszczają do siebie żadnych pesymistycznych myśli. Jeśli nawet znajdzie się pesymista, nie potrafi przekonać ogółu, musi ustąpić. Siedzimy przy stole świątecznym pierwszego Bożego Narodzenia w czasie wojny. Jemy byle co. Padają pierwsze dowcipy o Hitlerze, jego armii i Niemcach. Wszyscy śmieją się. Polski humor nie został zniweczony. Zbliża się godzina policyjna. Adamowie zatrzymują Walesińskich i ciotkę Wandę na noc. Rozmowa toczy się dalej. Nikt z nas nie wie, nawet nie przeczuwa, że w tym samym czasie w podwarszawskim osiedlu Wawer Niemcy mordują stu dziewięciu niewinnych mieszkańców. Wyciągają ich z łóżek i bez sądu dokonują egzekucji. Nikt nie wie, iż czternastoletni, znany nam od dziecka Tadzio Ryszka wyciąga pod murem ręce i woła: „Mamo!” - Tadzio wykazywał niezwykłe zdolności do matematyki. Był chlubą rodziców. Jedyny syn, jedyne dziecko. Po raz pierwszy w swoim życiu rozłączył się z rodzicami, pozostał w gościnie u ciotki. Biegał cały dzień z małym ciotecznym bratem, saneczkowali. W nocy zginął wraz ze swym wujem, nauczycielem, pod ścianą jednego z domów Wawra. Nie wiemy jeszcze, że nasz znajomy, pan Gering, z pochodzenia Niemiec, urzędnik Banku Cukrownictwa, hodujący w swoim ogródku róże, wielki esteta, stoi tej nocy wśród trupów pod okrwawioną ścianą, a zapytany po raz ostatni, czy jest Niemcem, odpowiada: „Byłem i jestem Polakiem” - i ginie wraz z innymi. Wśród głębokiego przygnębienia nadchodzi Sylwester, ostatni dzień starego roku. Leżymy już w łóżkach. Słychać strzały. Najpierw pojedyncze, potem seriami. Dzikie, bezładne strzały tuż za oknami. Wszyscy zrywają się. Nie wiadomo, co robić. W sąsiednich mieszkaniach powstaje ruch. Gdzieś na klatce schodowej skrzypią jedne drzwi, drugie... „Wawer, Wawer!” -- kołacze się w głowie. Adam chwyta matkę za ręce i woła: „Gdzie mam się ukryć?” Adamowa płacze, dziecko płacze... Nikt wtedy nie znał jeszcze Niemców i ich obyczajów. To oni witali tak nowy, zwycięski rok...

17 Helena została zastrzelona przez Niemców w czasie powstania na ulicy Prostej. Edka jeszcze wiosną 1944 roku wywieziono do Oświęcimia.

Niedługo potem była u Adamów rewizja. Kopaniem w drzwi zasygnalizowali swoje przybycie. Rewizja odbywała się nie tylko w całym domu, lecz w całej dzielnicy. Szukali broni. Szukali jej pilnie nawet w małej torebce matki. Broni nie znaleźli. Odeszli. Adamowa, śliczna, młoda, wesoła kobieta, zaczęła swój dom doprowadzać do dawnej formy. I wtedy okazało się, że mamy za mało przestrzeni i przeszkadzamy sobie nawzajem. Wówczas Piotr znalazł małe mieszkanie, do którego wyprowadził się z matką. Matka proponuje mi mieszkanie u siebie. Zostaję jeszcze u Adamowej; byłam do niej zawsze serdecznie przywiązana. Zostaję na krótko. Jako „pogorzelec” dostaję przydział mieszkania na ulicy Narbutta, tuż przy Puławskiej, w ładnym, nowoczesnym domu. Właścicielka, pani Słucka, wynajmuje mi dwupokojową garsonierę z kuchnią elektryczną i gazową, wspaniałą łazienką. Południowa ściana jednego pokoju jest cała oszklona. Komorne wysokie. Nie mam pieniędzy. Niewiele zarabiam, ale przecież nie myślę o tym, co będzie. Mieszkanie jest puste. Mam tylko jeden tapczan, pożyczony od Adamów. Po dwóch dniach przychodzą moje koleżanki ze szpitala. Marysia Zajdler ofiarowuje mi swoje meble. Sama zmuszona była przenieść się do mieszkania brata, który przepadł bez wieści. Bratowa zginęła od pocisku, pozostawiając malutką córeczkę Hanię. Matka poległej, pani Pudewil, po stracie jedynej córki nie jest w stanie zająć się domem i dzieckiem. Genia Rajchelt przyniosła ciężki tłumok składający się z bielizny, ręczników, ścierek i innych rzeczy, Henia Romanowska-Jarkowska - swoje najlepsze dwie suknie. Od nich dowiaduję się, co dzieje się w Szpitalu Okręgowym. Nie pracują, bo „komendanci” nie przyjmują nikogo. Tymczasem w północnej części Warszawy i północnozachodnim śródmieściu Niemcy rękami żydowskich i polskich robotników zaczynają budować mury zamykające niektóre ulice. Wkrótce robota zostaje przerwana. Na temat murów ludzie snują najdziwaczniejsze przypuszczenia. Po przerwaniu robót gubią się w domysłach I naprawdę nikt nie wie, po co ustawiono mury. Była wtedy śnieżna zima. Zarząd Miejski ogłasza werbunek do oczyszczania ulic. Bezrobocie gnębi warszawiaków. Pięćdziesięciosześcioletni pan Mucha, człowiek z wyższym wykształceniem, daremnie wystaje w długich kolejkach na mrozie - przecież tam coś płacą. Trzeba żyć. Łopaty i karty zatrudnienia zdobywają silniejsi. Żydów spędzają masowo do różnych robót w koszarach wojskowych, do uprzątania gruzów. Nic im nie płacą. Codziennie przeciągają ulicami kolumny bitych przez umundurowanych zbirów hitlerowskich ludzi z niebieskimi gwiazdami na białych opaskach. Są wśród nich dorośli i dzieci, inteligencja i robotnicy. Wszyscy mają wylęknione oczy. Po mieście snują się częste patrole z rozpylaczami wycelowanymi w bezbronnych przechodniów. Jezdnią, rozpryskując błoto, pędzą samochody upstrzone swastykami. Za szybami pojazdów widnieją podobne do siebie twarze oficerów. To podobieństwo tkwi we wspólnym im wszystkim wyrazie buty. Mury oblepiono obwieszczeniami. Wszystkie grożą śmiercią.

Gwiazdy cierpienia

„Zielona” granica prowadząca na Wschód zamknięta. Część Żydów z Warszawy usiłuje się tam przedostać. Powstaje nowe, umowne prawo między przekraczającymi granicę a przewodnikami. W Warszawie można znaleźć takich przewodników. Wiadome są dni, kiedy granicę łatwiej przejść. Przekroczenie granicy zależne jest od wielu okoliczności: pogody, pieniędzy, ubrania i towarów, które przy tej okazji się przemyca. Przewodnicy to ryzykanci dla fortuny. Zdarzają się wtedy, jak głosi fama, nie byle jakie okazje: trup zastrzelonego przez Niemców, z którego można zdjąć dobre buty i kożuch, a w nim zaszyte złote pięciorublówki, to znów walizeczka mała, porzucona w krytycznym momencie przez właściciela, a zręcznie, niewidocznie w ciemności odepchnięta nogą przez kogoś innego i podjęta później. Opowieści takie krążą po mieście Biedni Żydzi wyruszają bez przewodników i bez pieniędzy. Ci nie wracają. Inni wracają, narzekają. Znajomy właściciel sklepu, pan Rozen, zostawia rodzinę i idzie za kordon. Zabiera jakieś towary. Złota nie posiada. Potem mają przedostać się żona i dzieci. Wkrótce przesyła wiadomość, że nie ma tam co robić. W Białymstoku tysiące ludzi śpi w komórkach. Można jechać w głąb Rosji, ale on wraca. „Nie przyjeżdżajcie” - pisze. Pewnego dnia do sklepu pana Rozena, kiedy oprócz właścicielki i mnie nie było nikogo, wszedł brudny, spocony człowiek i poprosił panią Rozen o podanie wody. Mówili po żydowsku. Osłabły pił chciwie i ażebym nie słyszała, szeptał po cichu. Pani Rozen nagle pobladła, trzymając się za głowę gwałtownie czemuś przeczyła. Chciałam wyjść, lecz zatrzymała mnie i zwróciła się po polsku do przybyłego18 „Mów! Przy niej możesz mówić!” Podeszłam bliżej, a on w bezładnych słowach, w największym podnieceniu, opowiadał. Od wczoraj pracował z innymi Żydami w ogrodzie sejmowym. Zakopywali trupy w skrwawionych workach. Dużo trupów. Dziś rano, gdy jeden z tych worków zepchnął do dołu, już z samego dna jamy usłyszał jęk: „O Jezu!” Opowiadający wił się jak w bólu. Pięściami bił się po głowie i mamrotał przez zęby: „Żebym trzysta, tysiąc lat żył, tego nie zapomnę!” Pani Rozen ulokowała go w piwnicy pod sklepem, gdzie ten przeszło czterdziestoletni mężczyzna ciągle płacząc nie mógł się uspokoić. Przyniosła z apteki brom. Nic nie pomagało. Płakał i drżał cały. Po kilku tygodniach wrócił pan Rozen. Nie wyjechali. Pewnego dnia byłam świadkiem wstrząsającej sceny. Na Złotej, tuż przy Marszałkowskiej, zaraz za narożnym sklepem ze słodyczami szło dwoje starszych ludzi, Żydów. Mężczyzna miał okulary i -jakiś onieśmielony wyraz twarzy. Po drugiej stronie, w przeciwnym kierunku, szli dwaj hitlerowcy z trupimi czaszkami na czapkach. Przeszli ulicę i zbliżyli się do tych dwojga. Co powiedzieli, nie wiem, ale mężczyzna i kobieta gwałtownie wyciągnęli ręce, znaczone gwiazdami. Niemiec uderzył mężczyznę w twarz. Spadły mu okulary. Kobieta osłoniła sobą mężczyznę, składając błagalnie ręce. Niemiec kopnął ją tak silnie, że upadła. Uniosła się z trudem, ale kopnięta jeszcze raz upadła twarzą na chodnik. Mężczyznę poprowadzili w głąb Złotej. Bity, kilkakrotnie padał. Kopaniem zmuszali go do powstania. Człowiek ten, widocznie bardzo krótkowzroczny, wyciągał przed siebie ręce i szedł skrwawiony, jakby w ciemnościach. Gdy nie wiadomo już który raz został uderzony rewolwerem w głowę, zachwiał się i runął na wystawę sklepową. Szyba wypadła. Wtedy dopiero Niemcy pozostawili swoją ofiarę i poszli dalej. Ze sklepu wybiegła właścicielka i nieprzytomna jeszcze ze strachu zaczęła wymyślać zmaltretowanemu człowiekowi. Z tego samego sklepu wyszła młoda kobieta i podtrzymując słaniającego się zawołała do sklepikarki: „Czy pani nie ma wstydu ani sumienia?”

18 Był to krewny pani Rozen.

Odwiedziłam kiedyś starą, przeszło siedemdziesięcioletnią, znaną działaczkę społeczną, przyjaciółkę moją i Jana - Helenę Perlową. Helena i Mikołaj Perlowie mieszkają przy ulicy Natolińskiej wraz z zamężną córką Wandą. Zawsze złączona serdecznymi węzłami przyjaźni z rodziną Perlów, całuję pana Mikołaja jak ojca. Ci dobrzy i delikatni ludzie rozumieją moje przygnębienie. Pan Mikołaj ostrzega: „Nie ma się co łudzić, Niemcy mają plan zmierzający do wytępienia polskości i będą go realizowali ze ścisłością i skrupulatnością właściwą ich nacji”. Wanda nie wierzy. Usiłuje nawet mitygować ojca. Potem wciąga mnie do swego pokoju, gdzie rozmawiamy swobodnie o różnych sprawach. W mieszkaniu ciepło. Szyby wstawione. Kanarek śpiewa. Miła służąca w białym fartuszku zaprasza jak zwykle na herbatę. Spotykam Lonię Rozenównę, córkę właścicielki sklepu, u której widziałam robotnika z ogrodu sejmowego. Idziemy do mojego domu. Lonia zaczyna żalić się, że rodzice nie chcieli wyjechać do Rosji. Mówi, że nie wytrzyma w atmosferze ciągłego upokorzenia. Patrzę na tę delikatną szesnastoletnią dziewczynkę, pierwszą uczennicę w klasie, ubóstwiającą Słowackiego, przygotowującą się do wyższych studiów humanistycznych, i pojąć nie mogę, dlaczego mówi „upokorzenia”. Staram się jej wytłumaczyć, że przecież zamordowania człowieka przez uzbrojonego bandytę nie można traktować jako upokorzenia. To zwykły mord, bezprawie. Nie rozumiemy się. Lonia wprawdzie zgadza się ze mną, ale twierdzi, że nie o to chodzi. Nie wypierała się nigdy swego pochodzenia. Uczyła się w polskim gimnazjum. Tam nie dano jej odczuć „piętna nacji”, jak mówiła. Kiedyś złapana na ulicy, jako Żydówka, z opaską, zmuszona została do brudnych posług w niemieckim domu. Nie to było dla niej najstraszniejsze. Ale kiedy pewnego dnia stary, oberwany Żyd podszedł do niej w Alejach Jerozolimskich i zapytał po żydowsku, czy wolno im, Żydom, przechodzić tą ulicą do końca, Lonia odczuła to jak wstrząs. „Nie Żydzi, ale talmud, odrębność, zacofanie były mi zawsze obce. Teraz zostało mi tylko to. Czy pani może zrozumieć?” - mówiła w najwyższym wzburzeniu biedna mała Lonia. Na ulicach coraz okropniejsze sceny. Żydom nie wolno jeździć uruchomionymi już tramwajami. Niemcy oblepiają Warszawę obrzydliwie podżegającymi plakatami, z których wyłania się upiornie zniekształcona twarz o rysach semickich. Żydzi mieszkają jeszcze w mieście, ale we własnych mieszkaniach padają ofiarami ciągłych rabunków dokonywanych przez wojsko. Szczególnie zamożne mieszczaństwo jest nawiedzane przez oficerów i żołnierzy niemieckich. W podwórza kamienic wjeżdżają samochody, aby w ramach „rekwizycji” zabierać z lepiej urządzonych domów meble, pościel, bieliznę, ubrania, kosztowności. Żydowska biedota - drobni rzemieślnicy, robotnicy, przekupnie - popada w nędzę. Oznaczeni opaskami tracą swobodę poruszania się. Nie mają pracy, nie mają pieniędzy. Spędzani w brygady, zmuszani są do katorżniczych robót na zimnie i w słocie. Tracą siły. Głodują i marzną, a ich dzieci chorują.

Szpital inwalidzki Raz po raz przychodzą do mnie koleżanki i koledzy, pracownicy dawnego Szpitala Okręgowego. Mówią, że komendanci tymczasowego szpitala dla inwalidów odmawiają zatrudnienia ich, a przecież karty pracy potrzebne są ludziom jak chleb.

Dowiaduję się, że chociaż wrócił porucznik-kasjer, nikt z personelu, poza komendą, nie wie, co się stało z milionami złotych. Mówią, że kasjer przekrada się do komendy niepostrzeżenie i że nadal trwają znane wszystkim „narady pułkowników”. Proszą mnie, żebym wystąpiła jako delegatka i w ich imieniu udała się do głównego komendanta z żądaniem przyjęcia do pracy dawnych pracowników. Zgadzam się i obmyślam plan działania. Zawiadamiam zainteresowanych, aby zgłosili się jednego dnia wraz ze mną do szpitala. Proszę komendanta o przyjęcie nas wszystkich oczekujących - do pracy. Pułkownik wskazuje mi krzesło i jednocześnie wyjaśnia, że nie może przyjąć nikogo, ponieważ Niemcy sprawują nad szpitalem ścisłą kontrolę. Szpital wraz z całą załogą jest w opinii Niemców obozem jeńców. Pokazuje mi listy płacy niewiarygodnie małych poborów, na których widzę wyraźnie słowo Wehrsold. Do rozmowy wtrąca się grubiańsko major, lekarz. Oświadcza, że ani urzędnicy, ani pielęgniarki, ani podoficerowie, ani robotnicy nie mają teraz nic do gadania. Oburzenie na moment odbiera mi mowę. Opanowuję się jednak i mówię spokojnie, ale dobitnie, że nie potrzeba tu żadnych pośredników, chyba gdyby upoważnili go do tego Niemcy. Komendant usiłuje przeciąć niemiłą rozmowę, ale robi to niezbyt zręcznie. Ja jednak upieram się przy swoim, że ani ja, ani oczekujący nie wyjdziemy ze szpitala, dopóki nie otrzymamy kart zatrudnienia. Czekamy. Mijają godziny. Nareszcie komendant decyduje się przeprowadzić indywidualne rozmowy z oczekującymi. Poleca wydać wszystkie karty. Również i mnie. Dostaję przydział do ambulatorium. W szpitalu rozpaczliwe warunki. Niewielkie racje żywności wydzielane przez Niemców są niewystarczające dla rannych, których znów dożywia Warszawa. Infekcja, jeszcze nie opanowana, pochłania wiele ofiar. Wozy jeden za drugim wyjeżdżają na cmentarz. Wśród pracowników nie ma zrozumienia i odpowiedniej współpracy. Wracają oficerowie administracyjni z „bezpiecznych” miejsc. Nieliczni spośród lekarzy i pielęgniarek robią wysiłki, aby ulżyć rannym. Doktor Kessel znów pracuje po dziesięć godzin na dobę. W salach chorych przy łóżkach kalekich synów płaczą matki. Snują się opowieści o tragicznych losach tych najlepszych żołnierzy. Mówią o palonych kasach pułkowych, z których oni, ranni, nie otrzymali ani razu żołdu i bez grosza w kieszeni musieli szukać schronienia. Jest tam między innymi chorymi żołnierz bez obu rąk i nóg. Resztki jego rozgromionego oddziału próbowały przedrzeć się na Węgry. On jednak postanowił pozostać w kraju. W górach zabłądził. Odmroził sobie ręce i nogi. Ręce amputowano mu do pachy, a nogi tuż przy pachwinach... Żołnierz Jerzy Niekrasz, technik-rezerwista, ranny pod Modlinem, opowiada, że wieziony na furze pod gradem pocisków został wyrzucony z wywróconego wozu. Konie ze strachu poniosły. Od pocisku, gdy leżał na ziemi, zapaliła się słoma. Ciężko ranny, nie mógł się podnieść. Gasił ogień rękami. W szalonym galopie przejeżdżały inne wozy, krzyczał, ale nikt się nie zatrzymywał. Dopiero jakaś wiejska dziewczyna zeskoczyła z wypełnionego uciekinierami wozu, chwyciła leżący obok karabin i grożąc bronią zatrzymała następny wóz, na którym pomogła go ułożyć. Inny, młodziutki podporucznik, ranny w głowę, opowiadał: „Kiedy bitwa ucichła, usłyszałem tuż obok jęk. Był to ranny kapitan. Do jęczącego podczołgali się jacyś ludzie. Wieś zajęli już Niemcy. Prosił tych ludzi, aby ponieśli go do Niemców; niech mu udzielą jakiejś pomocy, bo strasznie cierpi. Zamiast tego bandyci ci zdarli kapitanowi z palców pierścionki, odebrali zegarek i ściągnęli buty. Kapitan zmarł, a ja przeleżałem do rana, półprzytomny. Okazało się później, że świadkiem tego strasznego zajścia prócz mnie była również jakaś ukryta kobieta, która poznała zbrodniarzy, bo byli z jej okolicy”.

Mimo niemieckiej kontroli lekarze oddziałowi i pielęgniarki ukrywali faktyczny stan chorych. Przede wszystkim ukrywali lżej rannych, nie wskazując ich w raportach. Potem taki nie rejestrowany w odpowiednim momencie uciekał. Najgorzej było z wyekwipowaniem uciekinierów pochodzących z oddalonych stron kraju. Nie było cywilnych ubrań. Farbowali więc swoje drelichy na czarno lub granatowo w misce klozetowej. Potem okazało się, że w magazynie szpitala znajdowały się cywilne ubrania pochodzące z darów, ze zbiórek urządzanych przez mieszkańców Warszawy w pierwszych dniach po oblężeniu, właśnie w celu zaopatrzenia ukrywających się przed niewolą żołnierzy. Ale ubrania te, przy dyskretnej niewiedzy odpowiedzialnego za magazyn, rozdzielili między siebie niektórzy oficerowie i podoficerowie. Ani jeden komplet nie dostał się do rąk tych, dla których mieszkańcy miasta ofiarowali - jakże często ostatnie - swoje ubrania. Zwalnianie żołnierzy do domu, względnie zakwalifikowanie do stalagów w Niemczech odbywało się następująco. Przedstawiciel polskiej komisji lekarskiej referował historię choroby i stan zdrowia rannego niemieckiej komisji, która zjawiała się w oznaczonych dniach w szpitalu. Decyzja należała do Niemców. Pewnego dnia w mojej obecności przedstawiono Niemcom żołnierza w nienajgorszym stanie zdrowia. Żołnierz pokazał lewą rękę z ubytkiem pierwszej i drugiej falangi wskazującego i środkowego palca. Ubytek zamykał się jakby lekkim stanem zapalnym. Chłopiec ten miał semicką twarz. Przewodniczący niemieckiej komisji spojrzał na żołnierza, którego przedstawiał major doktor Marian Śmietański19, zawarczał i zaczął go dokładnie oglądać. Niemiec, oglądając rękę, powiedział po niemiecku: „Świństwo! Przecież to stara rzecz”. Żołnierz nie rozumiał, czy też udawał, że nie rozumie, ale wobec grożącego mu niebezpieczeństwa zachowywał się normalnie. Niemiecki lekarz patrzył w twarz swojej ofierze, milczał i uśmiechał się. Major Śmietański spokojnie wyciągnął ze sterty kart szpitalnych historię choroby tego żołnierza i zaczął szukać. Nie widziałam twarzy doktora Śmietańskiego, ale zauważyłam, jak kark jego staje się purpurowy. Historie choroby były pisane tylko w języku polskim. Znalazł, zdjął okulary i odczytał wyraźnie po polsku, że takiego to września 1939 roku żołnierz został raniony i wymienił okolice zranienia oraz to, że zostały amputowane zmiażdżone dwie falangi palców ręki. Odczytaną historię choroby przetłumaczono na język niemiecki. Niemiec odsunął kartę i kazał przedstawić następnego. Po wyjściu komisji i odprowadzającego ją doktora Śmietańskiego rzuciłam się wraz z sanitariuszem, którego uwagi nie uszło całe zajście, do historii choroby owego żołnierza. Odczytaliśmy kartę od góry do dołu. Nigdzie nie było ani słowa o palcach. Po piętnastu minutach kartę ktoś wycofał. W niespełna godzinę była już nowa z opisem amputacji palców. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Na salach chorych panuje na ogół cisza. Żołnierze wyczekują dobrych wiadomości. Tylko dobrych, złym zaprzeczają, złoszczą się. Ci ranni, którzy już nigdy nie będą żołnierzami, kierują stale rozmowę na jeden temat: kto jest najbardziej zasłużony dla Polski. Wymieniają nazwiska różnych generałów, doczepiają do nich fantastyczne, bohaterskie czyny: Kleeberg, Bortnowski... Ktoś podszeptuje, że Rydz tworzy wielką armię... Marzą o wielkim bohaterze narodowym, który by ich poprowadził do walki z Niemcami. Szpital przeżywa ciężki dzień. Od świtu nie wolno nikomu wyjść. Ulica oczyszczona z przechodniów. Karabiny maszynowe ustawione przed budynkami. Wkoło uzbrojone patrole. Na podwórze wjeżdżają niemieckie samochody. Błyskawiczna komisja. Na jej czele lekarz z trupią główką na kołnierzu 19 Major doktor Śmietański poległ w czasie powstania, spalony na punkcie sanitarnym.

i pejczem w ręku. W ciągu dwóch godzin wywieźli wszystkich rannych oficerów, samych prawie poruczników i podporuczników rezerwy lub służby czynnej. Zostało tylko kilku. Nie można się z nikim pożegnać. Wychodzą, wsiadają do samochodów. Młody oficer mówi półgłosem: „Za pół roku się zobaczymy!” Odjechali. Posterunki zdjęto. Można wychodzić. Nikt się tego nie spodziewał. Było to zaskoczenie. Po kilku dniach główny komendant wezwał mnie do gabinetu. W pokoju siedziało pięciu komendantów. Stałam, bo nie było szóstego krzesła. Zaczęli sprawować pułkownikowski sąd nade mną. Prawie wszyscy występowali z zarzutami, że prowadzę „wywrotową” robotę, że utrudniam im pracę. Mówili, że przecież pan kasjer przydźwigał na plecach część zawartości kasy; taki szlachetny, ratował, co mógł, a resztę zabrali mu w Chełmie „bolszewicy”. Wszyscy wiedzieli, że to kłamstwo. Istotnie dzięki „szlachetności” pana kasjera personel otrzymał jednorazową zapomogę w wysokości stu złotych na osobę, poza tym pracownikom cywilnym nie wypłacono ani grosza. Daremnie starałam się dowieść, że nie powinni dysponować samowolnie tak znacznym majątkiem społecznym, że to wielka odpowiedzialność. Wszystko to nic nie pomogło. Kasjer nie pokazał się więcej w szpitalu. W lipcu 1940 roku Niemcy zarządzili likwidację szpitala i przewiezienie pozostałych inwalidów do Szpitala Ujazdowskiego. Komendant przeprowadzał z personelem długie indywidualne rozmowy. Pozwalał się prosić i zapewniał układnie: „Mój kochaneczku, zrobię, co będę mógł”. Przeniósł się wkrótce do Szpitala Ujazdowskiego wraz z pozostałymi komendantami, zabierając część personelu. Wielu pracowników, a wśród nich i ja, nie dało się nabrać na takie gadanie. W ostatnich dniach komenda wywiesiła na widocznym miejscu ogromną listę personelu. Przy niektórych nazwiskach w rubryce wyjaśniającej, dokąd kto zostaje przeniesiony, było wypisane „Szpital Ujazdowski”. Przy moim nazwisku i przy wielu innych rubryka ta była pusta. Na drugi dzień w pustej rubryce przy moim nazwisku czyjaś ręka wypisała czerwonym kopiowym ołówkiem: „Delegaci do NKWD”. Natychmiast, jak gdyby w odwet, inna ręka ujmuje nazwiska kilku zapobiegliwych kombinatorów w klamrę i równie czerwonym ołówkiem przekreśla słowa: „do Szpitala Ujazdowskiego”, pisząc: „na Mokotów” (więzienie kryminalne). Lista zostaje zdjęta. Ludzie z „pustymi rubrykami” wychodzą na ulicę, na której już trwają łapanki. Niemcy przejmują magazyn. Zabieram dwa prześcieradła oraz dwa fartuchy i wychodzę także za bramę.

Polowanie na ludzi Nekrologi Fabryka namiastek żywnościowych Przychodzi do mnie matka i prosi, abym zaraz pojechała na Pragę i ostrzegła Michała, pracującego w warsztacie karbidówek. Ona idzie do Piotra. Strasznie łapią mężczyzn na ulicy. Wychodzimy. Matka szepcze: „Przestrzegaj, kogo się da”. Pierwszą łapankę widzę na placu Zbawiciela. Odkryte ciężarowe samochody są już wypełnione ludźmi. Mnóstwo mężczyzn. Niektórzy smutni, ale większość się śmieje. Przesyłają z samochodu całusy. Pokazują na migi, że jadą do Niemiec doić krowy. Stoimy z pielęgniarką Marią Modrzewską przed kościołem, w którym zamówiła mszę żałobną za swojego szefa - lekarza przychodni, pułkownika doktora Karola Karnickiego, starszego już człowieka, który we wrześniu, przed przekroczeniem granicy rumuńskiej, wystrzałem z rewolweru pozbawił się życia. Widzimy, jak z jednego samochodu wyskoczył zręcznie młodziutki, może szesnastoletni chłopak i biegnie w

Mokotowską. Wyrosły jak spod ziemi granatowy policjant zabiega mu drogę. Daje Niemcom znaki. Z samochodu złazi Niemiec i zatrzymanego chłopca podprowadza parę kroków w kierunku samochodu, jednocześnie zeskakuje z wozu jeszcze jeden Niemiec i krzycząc coś - strzela do chłopca. Odjeżdżają... Odchodzimy milcząc. Potem Modrzewska mówi: „Nie do dojenia krów ich powieźli, och, nie!” Upieram się, że to przecież złapani na ulicy ludzie. Niewinni, cywilna ludność... Modrzewska nie słucha. Michała nie ma w warsztacie. Przychodzi akurat żona jednego z robotników i opowiada, że widziała Michała na moście złapanego wraz z innymi, jeszcze rano. Nie wiem, co robić. Myślę o matce, o jego żonie i dziecku. Jakże ja im zaniosę tę wiadomość? W podwórku płacze żona węglarza. Ma także wiadomość, że mąż złapany. Płacze i narzeka, co zrobi sama z czworgiem dzieci? A przecież nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że złapani idą na śmierć. Kiedy chcę odejść, zjawia się Michał. Naprawdę on - ta sama blada twarz i okulary. Opowiada wszystkim, w jaki sposób się uratował. Przybiegła żona węglarza. Stoi już sporo ludzi w warsztacie i wszyscy uważnie słuchają. Trzeba przecież wiedzieć, w jaki sposób można się ratować. Łapanka zastała Michała na moście Poniatowskiego w tramwaju. Tramwaje Niemcy zatrzymali. Kazali wyjść wszystkim, a kobietom odejść w kierunku Nowego Światu. Tramwaje mają być puste. Nie wolno ruszać się z miejsca. Mężczyźni wyciągają jakieś dokumenty. Ten i ów zatrudniony jest w fabryce pracującej dla Niemców. Nic to nie pomaga. Z wyciągniętych rąk wyrywają dokumenty i drą. Pojmani nie mogą zrozumieć tej wściekłości. Ustawiono ich w kolumnę. Michał znalazł się na końcu szeregu, blisko pierwszego z zatrzymanych tramwajów. Mówi, iż nagle olśniła go myśl, że to wcale nie na roboty, a potem schylony, na oczach chyba oślepłych na ten moment Niemców, wczołguje się do wozu tylnym wejściem przedniego wagonu. W tramwaju kładzie się na brzuchu i tak trwa. Za nim jeszcze dwóch: młody i stary. Ten ostatni mówi do skamieniałego z wrażenia motorowego: „Jedź, bracie! Przecież oni nas zabiją!” Kolumnę pojmanych spychają do przodu. Tramwaj stoi na wolnej przestrzeni. Motorowy z twarzą zniszczoną ospą i dużymi wąsami ma rozkaz Niemców: „Nie ruszać wozu z miejsca”, ale żegna się krzyżem, zakręca korbą i włącza najwyższy bieg. Na Rondzie Waszyngtona znów osaczona kolumna. Z zawrotną szybkością mijając przystanki sunie dziwny tramwaj. Przy parku Paderewskiego motorniczy zwalnia biegu i ocierając dłonią spoconą twarz woła do leżących trzech mężczyzn: „A niech was cholera! Uciekajcie! Park pusty!” Łapanki trwają przez następne dni, stale, i tak już do końca. Michał przestaje jeździć na Pragę do warsztatu. Zaczyna pracować w wytwórni namiastek żywnościowych. Jest to niewielka fabryka zatrudniająca około stu osób. Piotr pracuje tam od paru tygodni jako kierownik działu. W tym czasie Niemcy podnieśli opłatę za abonament telefoniczny. Wielu mieszkańców Warszawy uważa, że demonstracyjnie nie powinni korzystać z telefonów. Są tacy, którzy dopuszczają do zdjęcia swoich aparatów - nie zgadzają się na podwyżkę. Piotr nie może zrozumieć tej krótkowzroczności. Adam i on posiadają w domu aparaty; Piotr nalega, ażebyśmy założyli je również - ja i Michał, co też robimy. W końcu 1942 roku żaden Polak nie mógł już uzyskać zezwolenia na zainstalowanie telefonu. A jak wielką rolę w tych czasach odgrywały telefony, wiedzą chyba wszyscy warszawiacy. Z każdym niemal dniem ubywa znajomych. Aresztowano Staśkę Szuladzińską, Leokadię Myślińską, Wilhelma i Karola Jersaków (ojca i syna), szesnastoletnią Romanę Mazurek, byłego kwatermistrza szpitala majora Kęska, doktora Ryla, Andrzeja Świetlickiego, sierżanta Trzecieckiego i wielu innych. Szuladzińską, Myślińską, majora Kęska, doktora Ryla, Świetlickiego, sierżanta Trzecieckiego

rozstrzelano potem w Palmirach, a Jersaków zamordowano w Oświęcimiu. Ocalała tylko Mazurkówna z gimnazjum im. Królowej Jadwigi, aresztowana z grupą nauczycieli i uczennic na tajnym komplecie podczas zdawania egzaminu maturalnego. W „Nowym Kurierze Warszawskim”, przezwanym „szmatławcem”, ukazują się całe strony nekrologów z krótką wzmianką: „zmarł nieoczekiwanie”. Wszyscy wiedzą, co to znaczy: rozstrzelani. Potem Niemcy nie pozwalają redakcji „szmatławca” zamieszczać takich ogłoszeń. W tym okresie niektórzy warszawiacy jeszcze wierzyli, że wszystkie okrucieństwa to dzieło szkolonych wyłącznie do tych celów hitlerowców: esesmanów, żandarmerii, policji, gestapo. Ale wkrótce przekonali się, że i żołnierze Wehrmachtu kopali i bili ludzi w tramwajach. Wtedy wiele kobiet w Warszawie handlowało na ulicach, czym się dało. Pewnego letniego wieczoru tuż za placem Zbawiciela, we wnęce bramy, stała młoda dziewczyna z koszykiem. Sprzedawała rzodkiewki. Podszedł do niej jakiś stateczny niemiecki oficer w szkłach, z plikiem gazet pod pachą. Zażądał rzodkiewek. Co mu się nie podobało, nie wiadomo. Rzodkiewki, cena czy dziewczyna. Uderzył ją w twarz. Dziewczyna widać była jeszcze bardzo młoda i ambitna, bowiem bez zastanowienia chwyciła oburącz koszyk stojący u jej nóg i z całej siły błyskawicznym ruchem rzuciła go Niemcowi w gębę. Chciała uciekać, ale potknęła się i upadła. Zanim zdążyła się podnieść, została zmiażdżona butami oficera i innych Niemców, którzy tymczasem nadbiegli. Trupa zabrali do zatrzymanej przejeżdżającej dorożki. Widziałam jeszcze, jak kopali zwisające z dorożki okrwawione nogi zmarłej. O tym, co zaszło uprzednio, opowiadały skryte głęboko w podwórzu innego pobliskiego domu zbiegłe handlarki. Stały one obok młodej dziewczyny - przed kilkunastoma minutami jeszcze żywego i wesołego dziecka warszawskiej ulicy. Któregoś dnia rano, gdy byłam zajęta sprzątaniem mieszkania, ktoś zapukał. Otworzyłam. Za drzwiami stało dwóch mężczyzn i kobieta. Wszyscy młodzi. Zapytali, czy to mieszkanie Polaków. Na twierdzącą odpowiedź weszli. Ku mojemu zdumieniu, nie mówiąc nic, jeden z mężczyzn podszedł do okna i uważnie zza firanki patrzał w ulicę. Okazało się, że skryli się przed budą łapiącą mężczyzn i kobiety. Za chwilę od ulicy Puławskiej wjechał odkryty samochód, za nim buda. Z odkrytego samochodu wywijał nieprawdopodobnie długim bykowcem stojący w nim Niemiec, smagając starców, którzy nie zdążyli nigdzie się skryć. Ulica Narbutta jest tak zabudowana, że przed każdym domem są maleńkie trawniki, otoczone niskim żelaznym płotkiem. Jakaś stara kobieta, handlarka papierosów, usiłowała przejść przez ogrodzenie. Smagnięta batem w twarz, upadła. Innego znów dnia - pamiętam - chciałam przejść jezdnię Marszałkowskiej, tuż przy ulicy Królewskiej. Przeszkodził mi tramwaj. Musiałam zaczekać, aż wjedzie w Królewską. Tymczasem jednak przed tramwajem wyłoniła się dorożka. Na wirażu koń potknął się i upadł. Motorowy zahamował wóz, tak że wypadku nie było. Z przedniego pomostu wyskoczyło dwóch niemieckich oficerów; jeden w kanarkowych rękawiczkach. Nie zważając, że je zabrudzi, wraz z towarzyszem pospieszył na pomoc koniowi. Dorożkarz stał oniemiały. Czapkę ściągnął z głowy ii przyciskał do piersi. Niemcy byli humanitarni. Konia podnieśli i rzucili się na dorożkarza. Zbili go po twarzy, przecinając mu usta, wskoczyli do tramwaju rozkazując jechać dalej. Warszawa przeżywała nowe niepokoje. Szybko wykańczano budowę murów okalających i zamykających część miasta. „Co to będzie?” - pytano. Poza tym ukazało się obwieszczenie, że wszyscy nie zatrudnieni muszą zgłosić się do niemieckiego biura zatrudnienia, tzw. Arbeitsamtu. W stosunku do opornych będą wyciągane odpowiednie konsekwencje. Warszawa znała już takie konsekwencje: ogród sejmowy, Palmiry, Pawiak, Aleja Szucha i obozy koncentracyjne: Dachau, Mauthausen. O Oświęcimiu mało jeszcze wiedziano.

Zaczęłam także pracować w fabryce namiastek żywnościowych przy ulicy Rakowieckiej 17, gdzie był zatrudniony Piotr. Michał znalazł już sobie inne zajęcie. Do fabryki zostałam przyjęta jako pakowaczka. Praca akordowa jakoś mi nie szła. Zarabiałam 25 zł tygodniowo. W oddziale tym pracowało tylko kilku robotników i kilkadziesiąt kobiet. Kierowniczką pakowni była Zosia Rencówna, miła, wykształcona dziewczyna, wysiedlona z Lodzi. Na załogę składały się przeważnie przedwojenne pakowaczki z różnych firm, poza tym żony robotników, którzy nie wrócili albo zginęli. Były też studentki, urzędniczki, maturzystki bez zawodu, córki oficerów przebywających za granicą albo w oflagach. Właściciel wytwórni, przeniesionej później na Krochmalną, nie był złym człowiekiem. Dbał nawet początkowo o robotników. Do chwili odebrania wytwórni przez Niemców utrzymywał dożywianie robotników, co miało wielkie znaczenie. Dodać należy, że fabrykant „namiastek” zorganizował nawet potajemny dwustopniowy kurs chemii dla robotników i inżynierów, zresztą nie tylko dla zatrudnionych w wytwórni. Koszty prowadzenia tego kursu pokrywał sam. Zwrócił się on z prośbą do dziekana Wydziału Farmacji, profesora Rawity Witanowskiego20, aby zechciał wykładać. Profesor nie odmówił. Słuchacze byli urzeczeni jego wykładami. Dużo korzystali. Współpraca robotnic z inteligentkami ułożyła się też jak najlepiej, a to przede wszystkim dzięki ogromnemu taktowi młodej, ale poważnej Zosi. Z czasem ta zażyłość jeszcze się spotęgowała. Wspólne troski, wspólne przeżywanie wrażeń, komentowanie wieści znoszonych z miasta w ciągu dnia roboczego zbliżały coraz bardziej tych różnych łudzi. Kiedyś dwie mieszkanki Koła, matka i córka, przyniosły radosną wieść, że po roku nieobecności wrócił z Rumunii mąż i ojciec. W fabryce zapanowała powszechna radość. Musiały wszystko opowiadać. Inne robotnice poczęły się łudzić, że może i dla nich nadejdzie taki dzień. Przynosiły gazetki. Były takie, co nie chciały czytać. Uważały, że to „prowokacja, pretekst do łapania do koncentraków”. Żarty wyrastały jak grzyby po deszczu. Powstał nawet specjalny styl wyrażający się w tym, że do rozmowy wplatano część jakiegoś zakazanego dowcipu. Codziennie przynoszono nowe. Skąd je brano? Gdzie powstawały? Tego nikt nie wiedział. Ale znała je cała Warszawa. Jedna z pracownic pakowni, młoda, ładna dziewczyna, nosiła zawsze we włosach kwiatek. Nazywano ją „Blond Carmen”. Była sierotą. Śpiewała piosenki i śmiała się przy byłe okazji. Zaczęto szeptać, że ma przyjaciela Niemca. Wówczas dziewczęta pracujące przy tym samym stole zamilkły. Unikały w ogóle rozmów. Na przyjaciółkę Niemca nie patrzyły. Któregoś dnia „Blond Carmen” boleśnie się rozpłakała i oświadczyła wśród łez, że go kocha. On nie jest takim łotrem jak inni, bo plunęłaby mu w twarz, a chyba najlepszym dowodem, że nie rabuje Polaków ani Żydów, jest jej praca za marne grosze, chociaż ciężko choruje na płuca. Istotnie, zdrowy wygląd dziewczyny był złudny. Żyła jeszcze tylko jeden rok. Pewnego dnia przed fabryką wybuchła strzelanina. To Niemcy gonili uciekający samochód z kilkoma mężczyznami. Uciekający, ostrzeliwując się, zmuszeni byli opuścić wóz po uszkodzeniu w nim opon. Ulica momentalnie opustoszała. Świadkowie tego zajścia z biciem serca obserwowali zza okien, co będzie dalej. Jednego z mężczyzn zraniono. Krwawił. Nikt nie wiedział, kim są uciekający. Gonili ich Niemcy, i to wystarczało. Według relacji obserwujących, wszyscy trzej zdołali uciec przez oparkanione pola „badylarzy”, gdzie nie mogło wjechać ścigające auto. Obawiano się, czy któryś ranny nie padł w polu. Zdawało się, że Niemcy poniechali pogoni. Nikt tego na pewno nie wiedział. Na ulicy stał postrzelony samochód; niemieckiego nie było. Radzono po klatkach schodowych i sieniach, w jaki sposób pomóc zbiegom. Ktoś powinien przekraść się do ogrodów. Może za chwilę wrócą Niemcy 20 Profesor zginął w powstaniu.

i będzie za późno. Jedna z robotnic, do wojny studentka SGH, postanowiła pójść. Kilka zaofiarowało się jej towarzyszyć. Po krótkim namyśle wybrała Zosię - sprzątaczkę. Wyprawa była niebezpieczna. Mogły zginąć. Widocznie Zosia była jej najbliższa. Tego dnia nie wróciły. Znalazły ślady krwi. Rannego nie było. W porę spostrzegły, że nadchodzą Niemcy z psami. Uciekły za miasto. Potem krążąc wróciły do Warszawy. Ciągle jeszcze wypracowywałam najniższą normę, chociaż miałam już odciski na palcach. Warszawa coraz bardziej odczuwała głód. Robotnice z naszej fabryki wybierały się wspólnie, jeszcze nocą, na Zieleniak, aby kupić zgniłe kartofle, bo były znacznie tańsze. Można było coś z nich wybrać. Trafiały się nawet dobre. Kiedyś mąż mojej kuzynki, Adam, został oskarżony przez odnajmującą mu pokój doktorową, że ukradł jej bochenek „ślubnego chleba”, który przechowywała wraz z welonem i atłasowymi pantofelkami. Chleb był skamieniały, ale faktem było, że znikł, chociaż pani doktorowa brała ślub jeszcze na początku bieżącego stulecia. Wspominam o tym jedynie, aby przypomnieć warszawiakom okres straszliwego wówczas głodu.

Getto i Oświęcim W powodzi niemieckich plakatów i obwieszczeń ukazuje się nowy, barwny, miły, wesoły, przedstawiający młodego chłopaka na tle czystej, zasobnej izby. Uśmiechnięty, okaz zdrowia - pisze list. Plakat obwiedziony girlandą zbóż i kwiatów polnych przypomina wieś. Największą część plakatu zajmuje podana treść listu z podpisem „wasz Janek”. Janek przebywa na robotach w Niemczech, jest szczęśliwy. Ma doskonałe wyżywienie, ubranie, zarobki i rozrywki. Wzywa swoich rówieśników do pójścia w jego ślady. Plakatami oblepiona cała Warszawa. Nocą, nie wiadomo kto, pisze czarną farbą w poprzek plakatu: „List głupiego Jasia”. Następnej nocy na plakatach pojawiają się ukośnie nałożone paski odbite w tysiącach egzemplarzy na drukarskiej maszynie: „Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty”. Odtąd Warszawa porozumiewa się tymi dwoma słowami Głupi Jasio, to znaczy taki, co skłonny jest trochę wierzyć Niemcom; to taki, co dobrowolnie decyduje się pracować w niemieckich fabrykach, chociaż ma inne wyjście. W połowie października 1940 roku pojawia się nowe obwieszczenie: „Wszyscy Żydzi mają do 31 października znaleźć się w wydzielonej dzielnicy, za murami. Polacy bezzwłocznie muszą wymienić z Żydami mieszkania, jeżeli dotychczas zamieszkują teren przeznaczony na dzielnicę żydowską”. Niżej następował szereg groźnych paragrafów. Żydzi nie zdążyli polikwidować swoich spraw poza murami, bo termin przymusowego przesiedlenia był krótki. Getto obejmuje dużą część północnej dzielnicy Warszawy. Nie jest jeszcze zupełnie zamknięte, chociaż wejścia strzegą niemieckie posterunki. Niemcy liczyli na zaskoczenie. Niektórzy Żydzi zdejmując opaski przedostają się poza mury. Rodzina Perlów nie idzie do getta, ale córkę ich, Wandę, aresztują Niemcy. Z rozpaczy matka jej podcięła sobie gardło brzytwą. Ciężko ranną, wraz z mężem, wywożą hitlerowcy do getta i rabują całe ich mienie.

Przy pożegnaniu z państwem Rozen przyrzekam Loni, że będę ich często odwiedzać, jak długo to będzie możliwe. Około 20 listopada idę do nich. Zajmują dwupokojowe mieszkanie wraz z czterema jeszcze rodzinami. Dorośli wierzą, że stanie się coś, co przyniesie im wyzwolenie. Lonia nie ma nadziei, ale sili się na wesołość i próbuje żartować. Lokator tego mieszkania, przedwojenny student medycyny, mówi zupełnie poważnie, chociaż trudno w to uwierzyć, że nie ma złudzeń, iż Żydzi zostali skazani na zagładę. Niektórym właścicielom sklepów, które znajdowały się już uprzednio na terenie obecnie zamkniętym, powodzi się jeszcze dobrze, wśród nich piekarzom i rzeźnikom. Poza znikomym przydziałem kartkowym getto nie jest zaopatrywane w żadną żywność przez władze okupacyjne; co więcej - pod karą nie wolno jej dostarczać do getta spoza murów. Wychodzę. Lonia pokazuje mi stróżówkę, którą zajął jakiś naukowiec, doktor filozofii. W tych dniach spotykam na ulicy Rakowieckiej panią Annę Trzepałko, moją znajomą z przychodni, żonę oficera, której jedynego syna, dwudziestoletniego Tadeusza, pojmali Niemcy w maju w ulicznych łapankach. Matka miała od niego dwa listy. Teraz przyszła wiadomość z Oświęcimia, że zmarł. Trudno mi w to uwierzyć. Przecież to ten Tadzio, o którym kiedyś mówiłam, że „zdawałam z nim maturę”, bo wspólnie z jego matką przeżywałam jakieś tam niepowodzenie przy piśmiennym egzaminie. Pani Anna nie płacze, ale ma obłąkany wyraz twarzy. Tegoż dnia odwiedzam chorego Józka Wawra. Nie może on wrócić do zdrowia, odkąd został ciężko pobity przez hitlerowców w urzędzie, do którego był wezwany w sprawie samochodu. Jadwiga z płaczem mówi, że brat jej, Heniek Winkler, złapany w sierpniu, zmarł w Oświęcimiu. Przyszła depesza. Za kilka dni dowiaduję się od Michała, że ojciec i syn Jersakowie nie żyją. Zmarli w Oświęcimiu... Również w Oświęcimiu ginie syn mojej ciotki, którego tak oczekiwała we wrześniu, po oblężeniu Warszawy. Nikt z moich znajomych i krewnych wywiezionych do Oświęcimia nie ocalał. Przychodzi jeszcze depesza z Dachau, że Janek Dryszkiewicz nie żyje, a z Mauthausen wiadomość o śmierci syna i ojca Węgiełków. W jakiejś gazetce czytam, że Węgiełkowa została rozstrzelana w Palmirach. Ludzie przemykają ulicami ze spuszczonymi oczyma. Pytają jedni drugich, jak żyć? Jak się ratować? „Zagłada” -- mówią. Wszystkich ogarnia trwoga. Ludzie się załamują. Moje otoczenie uważa mnie za osobę o silnym charakterze. To tylko złudzenie. W gruncie rzeczy byłam słaba i zrozpaczona jak inni. Niektórzy szukają u mnie moralnego wsparcia, a więc udaję dalej. Spotykam wieczorem u chorego Józka Wawra mojego brata Piotra. Zawsze uważałam ich obu za ludzi, których niełatwo jest złamać. Ale oni przyznają się, że nie potrafią już odrzucić od siebie uczucia strachu. Marzą, jak dzieci, o ucieczce do Szwecji albo do Szwajcarii. I po raz pierwszy dostrzegam, że Piotr schudł i bardzo się zmienił. Piotr mówi, że ciągłe czuwanie w domu, na ulicy i w pracy - w dzień i w nocy - odbiera mu możność zdrowego rozumowania. Wychodzę rozbita i bez sił. Chce mi się tylko płakać i krzyczeć. Dziwię się, że ludzie nie dostają obłędu. Pewnego dnia idę z Piotrem do Szpitala Ujazdowskiego. Może uda się wyrobić dla niego jakieś papiery inwalidzkie. To nie zabezpiecza całkowicie, ale zawsze... Pani Stasia Materska pracująca w

Komisji Inwalidzkiej proponuje mi to sama i zapewnia, że członkowie komisji, doktor Szczepan Wacek, doktor Franciszek Stanisławski albo doktor Wacław Kafliński, zrobią, co tylko będą mogli. Przyjmuje nas doktor Kafliński. Nie robi żadnych trudności. Ucieszył się, że Piotr w dzieciństwie miał złamaną nogę. Nie ma śladu. Chodzi zupełnie normalnie, ale rentgenem można sprawdzić zagojony uraz kości. Piotr staje na komisję i uzyskuje papiery 75% inwalidy. Widzę, że go to podnosi na duchu. Zastanawiam się, co skłania tego młodego lekarza, a także jego kolegów, do takiego postępowania. Przecież naraża swoje życie, aby chronić, czy nawet ratować innych. Na odchodnym doktor Kafliński mówi. „Tylko nie rozgadujcie się za bardzo, bo nas «rozwalą»„. A kiedy kolega Piotra, Tadek Ignatowski, powiedział: „Gdybym miał takie papiery jak ty, chodziłbym nawet środkiem ulicy, a nie krył się po bramach”, Piotr wraca do równowagi, odnajduje w sobie nowe siły.

Bimber Tak jak zmienna jest pogoda marcowa, tak zmienne były w tych dniach nastroje Warszawy. Getto już dawno zamknięte. Z dalekich i bliskich obozów koncentracyjnych nadchodzą do Warszawy setki zawiadomień o śmierci uwięzionych. Po ulicach snują się cienie z opuchniętymi z głodu twarzami - to Żydzi, którzy wymykają się za bramę, przeważnie dzieci, aby użebrać coś do jedzenia. Prawie codziennie Niemcy obstawiają jakieś domy i wywożą mieszkańców samochodami. Gdzie? Nikt tego nie wie. To „zakładnicy”, ponieważ w tym domu znaleźli radio, drukarnię albo w piwnicy broń. Często też bez żadnej przyczyny. Matka opowiada, że czternastoletnią Anię Przesmycką wraz z nauczycielką i całym kompletem zabrali na Pawiak. Tę małą dziewczynkę z jasnymi warkoczami, która na Boże Narodzenie prosiła w sklepie matkę, żeby kupiła jej kilka zabawek na choinkę. Przyszła wiadomość, iż nauczycielka popełniła na Pawiaku samobójstwo. A Ania? Ania - nie wiem. Później ludzie jakby przywykają do grozy. Wielu zaczyna pić. Piją bimber, samogon, którego produkcja rozwinęła się zastraszająco. Bimber robi szewc A., sąsiadka - krawcowa mieszkająca na naszej ulicy, urzędnik banku i nauczyciel z Wiktorskiej. Bimber robią tramwajarze, przekupki. W sklepikach bimber, na bazarach bimber. W jakąś niedzielę zastałam u Michałów gości. Wszyscy byli bardzo rozweseleni. Ściągnęli siłą ciotki: ciotkę Wandę i tę, której syn zginął w Oświęcimiu. Pili bimber, śmieli się, śpiewali. Mimo upadku Francji przewidywali zmierzch gwiazdy Hitlera. Najbardziej gorąco spierano się o to, czy Niemcy uderzą na Rosję zaraz czy później. Obie ciotki siedziały z moją matką w drugim pokoju i rozmawiały cicho o zamordowanym Mietku. Przedstawiono mi wówczas jakiegoś obcego pana, lat około czterdziestu, z bujną blond brodą i bujną czupryną. „Marcin Walczak” - wymienił nazwisko nieznajomy. Pan ten pił z innymi, ale nie widać było tego po nim. Był uważny i powściągliwy. W kuchni dopadła mnie matka i spytała po cichu, czy nie poznaję tego pana. Nie, tego człowieka nie znałam. Wtedy mówi, że jest to Janek Walesiński, brat Edka, o którym wspominałam. Omal nie wypuściłam z rąk szklanki. Janek Walesiński? Ten łysawy, gładko wygolony niegdyś brunet, który nigdy nie rozstawał się ze szkłami? Ten żywy i inteligentny Janek, którego tak dobrze znałam od lat. Nie, ależ to niemożliwe. A jednak blondyn z bujną czupryną i blond brodą, bez szkieł, był naprawdę Jankiem Walesińskim. Najznakomitszy charakteryzator z Hollywood nie dokonałby takiego arcydzieła, aby aż tak odmienić człowieka. Janka nie poznała własna żona. Uważaliśmy go przecież za nieżyjącego. Walesiński służył do wojny w policji. Był oficerem. Po klęsce wrześniowej jakiś czas

pracował w konspiracji. Praca jego polegała głównie na agitacji, aby policja nie składała przysięgi Niemcom. Na krótko przed złożeniem przysięgi Janek i inni zbiegli z bronią. Część zbiegów Niemcy zdołali wyłapać. Kilku ukrywało się nadal, między innymi i Walesiński. Obecnie trudnił się sprzedażą konfekcji i jeździł po prowincji. Daremnie nocą i dniem napastowali Niemcy jego żonę i dziecko. Ani żona nic nie wiedziała o mężu, ani dziecko o ojcu. Aż zjawił się Marcin Walczak. Któregoś dnia na ulicy przed wystawą wita się ze mną jakaś pani. Na próżno łowię w pamięci, kto by to mógł być. Nie, to nikt ze znajomych. Pewnie omyłka. Odchodzimy w ulicę i nie wiem, o czym rozmawiać z tą wytworną, nieznajomą starszą panią. Zaczyna ona. „To dobrze, że mnie pani nie poznaje”. Była to właścicielka domu na Narbutta, w którym mieszkałam - Żydówka. Młoda jeszcze. Niejeden wieczór spędziłam z nią na długich rozmowach. Miała możność ucieczki z córką do Rumunii. Nie uczyniła tego. Nie chciała pozostawić w kraju ojca staruszka21. Zostaje wydany rozkaz o zaciemnianiu okien. Co to? Ach, to nic! „To dobrze - mówią ludzie. - Będzie wojna z Rosją. Nareszcie jakiś koniec”. Odwiedziłam w Szpitalu Ujazdowskim Jadzię Moszczeńską. Pracuje ona w oddziałowym magazynie. Przychodzi do niej wielu interesantów cywilnych, przeważnie kobiety. Wyciąga spod stosu prześcieradeł i ręczników paczki małe czy większe i rozdaje. Interesanci znikają. Chcę odejść. Jadzia mnie zatrzymuje. „Nie bój się - mówi. - Przeczytaj. To warto przeczytać”. Czytam i nic nie widzę. Przestrzegam ją, ale ona śmiejąc się powiada: „I tak się umrze, i tak!” Wracam przed wieczorem do domu. Z restauracji „Nur für Deutsche” dochodzi muzyka. Od matki dowiaduję się, że Piotr prawie co dzień chodzi do jakichś nowych znajomych to na Wawelską, to w Aleję 3 Maja, że urządzają tam stale zabawy. Matka zaklina Piotra, aby poniechał tych znajomości, i Piotr wreszcie usłuchał. Cóż za szczęście! Niemcy pewnego dnia oświetlają reflektorami dom i wyprowadzają wszystkich do samochodów. To zdrada. Zginęli wszyscy. Kiedyś przyszło mi stać całą godzinę, a może i dłużej, na ulicy Chłodnej. Nie mogłam przejść na drugą stronę, bo ciągnął nieprzerwany sznur ciężkich samochodów pancernych, pomalowanych na białoszary kolor. Bruk dudni. Bez końca przewalają się tony żelaza. Czekający na przejście pousiadali już ze zmęczenia na chodniku. Wszyscy wiedzą, co to znaczy: będzie wojna ze Związkiem Radzieckim. Co dzień i co noc dudni jezdnia od przeciągających czołgów, dział oraz kolumn samochodów. Ta fala na wschód paraliżuje w mieście ruch na długie godziny. Na Nowym Świecie spotyka się już cywilów rozmawiających po niemiecku. Na Marszałkowskiej i innych ulicach to samo. Miasto podzielono na dzielnice. Wysiedlają Polaków z Powiśla, z Mokotowa, ze Śródmieścia, Warszawa się kuli, ginie w Oświęcimiu, w getcie. Dzielnica niemiecka się rozrasta. Coraz więcej sklepów „tylko dla Niemców”, kawiarni „tylko dla Niemców”, teatrów i kin „tylko dla Niemców”. Na murach ukazują się stale niemieckie obwieszczenia, plakaty, a obok zaraz małe kartki wzywające Polaków do bojowej postawy, do niedawania wiary niemieckim kłamstwom. To działa Polska podziemna. Pamiętam, że na wiadomość o zniknięciu Hessa, na drugi dzień rano, po całej Warszawie rozklejono na murach kartki następującej treści: „Zginął pies, wabi się Hess, odprowadzić sukinsyna za nagrodą do Berlina”. Małe, dziecinne ręce bardzo nisko na murze rysują kredą szubienicę z jakąś kukłą i podpisem: „To Hitler!” Inne ręce niezgrabnie dopisują: „Tylko świnie siedzą w kinie”.

21 Pomimo takiej starannej charakteryzacji została później rozpoznana i zamordowana.

22 czerwca 1941 roku Mury i słupy ogłoszeniowe pełne są nowych niemieckich obwieszczeń grożących przeważnie karą śmierci za sprzedawanie białego pieczywa, za rozsiewanie szkodliwych plotek o wojnie z Rosją i za szereg innych jeszcze „przestępstw”. Najgęściej rozlepiono obwieszczenie, którego treść umieszcza też na naczelnym miejscu „Nowy Kurier Warszawski”: „Wszyscy Polacy ukrywający Żydów lub w jakiejkolwiek formie okazujący im pomoc - czy to przez ofiarowanie żywności żydowskim włóczęgom, czy przez dostarczanie jej poza mury getta - będą ukarani śmiercią”. Przetasowania wojsk niemieckich na Wschód sprawiają, że uwaga społeczeństwa koncentruje się coraz bardziej wokół spraw związanych ze zbliżającą się wojną ze Związkiem Radzieckim. Na Marszałkowskiej spotykam doktora Z. Zapytuję go, kiedy jego zdaniem można spodziewać się wojny. Dr Z. odpowiada zupełnie poważnie: „Nie rozmawiam o tym z ludźmi, których nie znam przynajmniej dwadzieścia lat. Nie pozostaje pani nic innego, jak poczekać jeszcze dwanaście lat...” Zaczęliśmy mówić o czymś innym, przyglądając się, jak nieprzerwaną lawą ciągną ogromne kolumny broni pancernej na Wschód. Moja biedna ciotka Marcelina zmarła z żalu po zamordowanym w Oświęcimiu jedynym synu. Chciała umrzeć. Cierpiała i tęskniła tak strasznie, że nie można było wprost znieść widoku tej męki. Podczas poprzedniej wojny, w 1917 roku, wyszła za mąż. Mąż zmarł w kilka miesięcy po ślubie, na tyfus. Po śmierci ojca urodził się syn. Jako żona rzemieślnika, nie miała żadnych zasobów. Pracowała całe lata w fabryce wstążek. Młoda kobieta wyrzekła się życia osobistego dla dziecka. Syna wykształcała i starannie wychowała. Po tej depeszy śnił jej się ciągle, że umiera i prosi o wodę... Ta niespełna pięćdziesięcioletnia kobieta umarła z tęsknoty - taka była opinia lekarza. W tym czasie wraz z Jadwigą Wawrową pielęgnowałam jej ciężko chorego męża. I tak przyszła niedziela 22 czerwca 1941 roku. Rano jadąc tramwajem usłyszałam jakąś panią informującą znajomych: „Teraz można już mówić głośno. Podali przez megafony, że jest wojna...” Dzień był prześliczny. Dotychczas ludzie, znudzeni komunikatami radiowymi pełnymi sukcesów, omijali megafony. Zatrzymywali się przy nich tylko nieliczni. Dnia 22 czerwca zgromadził się wokół nich tłum słuchaczy. Nabrzmiały patosem głos mówił: „...i od tej chwili oręż niemiecki stoi na straży mienia i życia Polaków...” Spiker przerwał, lecz tłum stał, oczekując na dalsze wiadomości. Nagle wśród ciszy, pokrzywiony od reumatyzmu czy Heine-Medina starszy już chłopak, sprzedawca gazet na rogu Rakowieckiej i Puławskiej, wykorzystawszy chwilę przerwy, przedrzeźniając głos spikera zapytał: „A proszę państwa, czy Oświęcim to w Rosji?” Tłum zafalował od śmiechu. Niemcy nie mogli się zorientować, co się takiego stało. Polacy, którzy nie usłyszeli, co powiedział chłopak, dowiadywali się od innych i śmieli się także. Wkrótce jednak zorientowano się, że najlepiej będzie się rozejść. Tej niedzieli we wszystkich domach warszawskich stawiano horoskopy, wróżby. Wynikały gorące spory; jedni twierdzili, że Rosja przegra, bo pożyczają samoloty, bo karabiny mają na sznurkach... drudzy wierzyli w siły Związku Radzieckiego. Nienawidzący śmiertelnie faszyzmu, całym sercem pragnęli zwycięstwa wschodniego sąsiada.

Zwyczajna śmierć Józka Wawra

Od roku już Wawrowie mieszkali na Rakowieckiej, tuż przy Puławskiej. Józek dogorywał. Nie chciał nikogo widzieć. Wszystko go męczyło. Oboje z Jadwigą żyli w wielkiej harmonii. Urodzili się w jednym domu i od dzieciństwa prawie pokochali. Ona - córka kupieckiej rodziny, on - syn biednej praczki. Byłam ich przyjaciółką z sąsiedniego podwórka. W młodzieńczej miłości tych dwojga służyłam za listonosza. Jadwiga uczucia swoje głęboko ukrywała wobec najbliższej rodziny. Ja byłam tą, która przychodziła po Jadwigę, ażeby iść razem do czytelni, do kina, na komplet tańca. Zaraz za rogiem rozstawałyśmy się. Jadwiga szła na spotkanie z Józkiem. Potem, gdy byli już małżeństwem, gdy Józek dzięki wytężonej pracy doszedł do pewnej pozycji, rodzice Jadwigi pokochali go jak syna. Nasza szczera przyjaźń przetrwała próbę czasu. Józek nie mógł spać. Najsilniejsze środki nasenne nie działały. Ten ogromny, młody mężczyzna nie mógł teraz stać o własnych siłach. Józkowie mieli niewielkie biuro przewozowe, lecz brak dozoru spowodował ogromne trudności w prowadzeniu zakładu. Jadwiga zaczęła sprzedawać konie i furgony. Telefon wyłączyła. Kazała zdjąć dzwonek u drzwi. Całymi dniami i nocami siedziała na niskim stołeczku przy tapczanie chorego, który bardzo cierpiał. Odbite nerki oraz inne ciężkie obrażenia wywoływały nieznośne bóle. Józek posiadał wrodzone poczucie humoru, toteż kiedy mniej cierpiał, jeszcze nas rozśmieszał. Jeśli bóle niezbyt mu dokuczały, śmiał się wspólnie z nami. Któregoś dnia, kiedy Jadwigi akurat nie było, powiedział do mnie: „Mała (tak mówił o żonie) myśli, iż ja nie wiem, że ona sprzedaje konie. Dobrze o tym wiem, ale po co jej będę utrudniać ostatnie ze mną chwile. Po mojej śmierci czyniłaby sobie wyrzuty, że czegoś dla mnie nie zrobiła”. Po pewnej niezwykle ciężkiej nocy błagał lekarza, aby powiedział, jak długo będzie się jeszcze męczyć. Niechaj mu nie czyni żadnych nadziei, bo świadom jest, że życie jego się kończy. Doktor powiedział: „To już niedługo...” Doskonale pamiętam, jak potem swobodnie z lekarzem żartował. Doktor zapytał go żartobliwie, jaki ustrój byłby najwłaściwszy w przyszłości dla wolnej Polski. Józek odpowiedział: „Monarchia”. I zaraz równie poważnie dodał: „Martwię się tylko, że to się nie uda, bowiem trzydzieści milionów Polaków poczułoby się kandydatami na króla i nikt by nikogo nie słuchał. Nie przeszłaby żadna elekcja”. Kiedy doktor odchodził, chory podziękował mu za opiekę i powiedział jeszcze: „To dziwne, że ludzie tak zwyczajnie żegnają się na zawsze”. Po wyjściu lekarza zdjął obrączkę z ręki i oddając ją Jadwidze rzekł: „Weź, bo później ręka spuchnie, nie zdejmiesz. Chciałbym, żebyś ją zatrzymała i przechowała. Tej nocy był alarm. Artyleria biła dłuższy czas. Józek kategorycznie żądał, abyśmy zeszły do piwnicy. Jadwiga jednakże uklękła przy tapczanie i błagała męża, aby pozwolił jej pozostać. „Zostań, jak chcesz - zgodził się wreszcie. - Ja muszę umrzeć teraz, a wy, jeżeli przeżyjecie, zobaczycie z tego miejsca Wisłę, bo Warszawy nie będzie”. Na drugi dzień rano Józek zapłakał, ale już po chwili ze śmiechem, coraz słabszym głosem, tłumaczył się, że sprawiły to wspomnienia. Widział siebie jako małego chłopaka brodzącego boso po nadwiślańskim piasku wczesną jesienią i gdzieś koło mostu Kierbedzia czatującego z chłopakami na berlinki z jabłkami. W kradzeniu owoców on właśnie celował. Później uśmiechając się jeszcze mówił: „Jeżeli to prawda, że dusza człowieka błądzi po świecie, to moja nie opuści nigdy Warszawy”. Za oknami, w letnim słońcu, zespół orkiestralny spalonej Filharmonii rozstawiał na podwórzu pulpity, układał nuty. Grali fragment z Lekkiej kawalerii...

Józek leżał poważny, ale nie smutny. Pod wieczór ogarnął go lęk. Nasłuchiwał i przywołując mnie mówił szeptem, że jeżeli oni, Niemcy, by tu przyszli, żebym przygotowała truciznę i niech tak sobie stoi obok, bo on już żadnej męki nie zniesie. Umarł tej nocy, przed wschodem słońca.

Rodzina Kierskich Z frontu wschodniego nadchodziły złe wieści. Nie dlatego, że pisali o tym Niemcy. Ludzie przedzierający się stamtąd do Warszawy opowiadali, że wojska radzieckie cofają się pod ustawicznym naporem sił niemieckich. Mówili, że wykryto niemiecką sieć szpiegowską, że z pogranicza, na 24 godziny przed uderzeniem Niemców, depeszami odwołano tych, którym powierzono w Moskwie plan działania na wypadek wojny. Depesze te okazały się fałszywe. Hitler znów wygłosił mowę, i jeszcze jedną, i jeszcze... Wydawano raz po raz dodatki nadzwyczajne. Z mów tych ludzie szydzili, tym bardziej że Hitler odwoływał się ciągle do Opatrzności. Związek Radziecki nazywał „kolosem na glinianych nogach, który jest powalony i już nigdy się nie podźwignie”. Rosjanom istotnie wiodło się źle. Życzliwość większości warszawiaków była po ich stronie, chociaż byli i tacy, którzy oczekiwali wzajemnego wykrwawienia się i Niemców, i Rosjan. Znów Warszawę zaklejano ogromnymi kolorowymi plakatami. Plakat przedstawiał skrwawionego Chrystusa na krzyżu, którego ściąga żołnierz z czerwoną gwiazdą na hełmie. Projektodawca plakatu miał zamiar przedstawić katolickiej Polsce żołnierza-barbarzyńcę, zdzierającego z krzyża Chrystusa. Wykonawcom wypadło to jakoś inaczej. Żołnierz był sympatyczny i delikatnie zdejmował ciało męczennika. Wszyscy tak to widzieli. I znów pojawiły się napisy na plakacie: „Zdjęcie z krzyża umęczonego przez Niemców Chrystusa”. W Alei Niepodległości znaleziono rano martwego mężczyznę. Na jego plecach przypięto kartkę z napisem: „Zdrajca, konfident”. Nowe poruszenie w Warszawie. Piotr porzuca fabrykę namiastek żywnościowych i zakłada wraz z dwoma kolegami, lekarzami weterynarii, w wynajętym na ten cel lokalu hodowlę, a właściwie handel rasowymi królikami, lecznicę oraz „pensjonat” dla psów. Nie mogę do dziś pojąć, dlaczego tak wielu ludzi pasjonowały wówczas rasy królików i dlaczego nieraz dobrze płacili za dostarczenie im takiego czy innego okazu. Poza miastem Piotr najmuje maleńką farmę. Pilnuje jej pewna kobieta. Hodowla rozwija się. Ciężka praca, ale wszyscy z tego żyją. Matka jest głównym nadzorcą hodowli. Spotykam kiedyś u matki panią Julię Kierską, dawną znajomą i chrzestną matkę Michała. W pierwszej chwili nie poznaję jej. Z tej postawnej niegdyś kobiety pozostała pochylona, chuda staruszka. Spadło na nią straszliwe nieszczęście. Najstarszego syna Eugeniusza, kolejarza, rozstrzelali Niemcy w Oświęcimiu. Młodszego Felka i córkę Jadwigę złapali w tym samym czasie w domu przy ulicy Długiej, gdzie była tajna drukarnia, z którą jednakże jej dzieci nie miały nic wspólnego. Rodzina znajdowała się od wybuchu wojny w ciężkich warunkach materialnych. Felek, młody jeszcze człowiek, ojciec trojga małych dzieci, przed wojną był drukarzem, później jako bezrobotny począł szukać jakichkolwiek bądź środków utrzymania, aby zapewnić byt rodzinie. Znalazł je. Codziennie rano wraz z siostrą udawali się na Długą do ukrytej w suterenach ciastkarni. Potem ciastka rozprzedawali po sklepach i z tego żyli. Niemcy, gdy odkryli tam drukarnię, ogromny dom na Długiej otoczyli kordonem esesmanów, tak że nawet mysz nie mogłaby się prześliznąć. Przerażeni lokatorzy, w bieliźnie spędzeni z łóżek na

podwórze, nie mieli pojęcia, co się stało. Na podwórzu bili każdego i pytali, co robił w tym domu. Felek i Jadwiga plątali się, nie chcieli zdradzić zakonspirowanej ciastkarni, bo i za to nawet groziła kara śmierci. Felkowi, gdy go szarpali, wypadły dokumenty, a między nimi przedwojenna książeczka drukarska. Esesman podniósł ją. Nieszczęsna ofiara nie dowiedziała się do śmierci, za co była torturowana. Bili go okrutnie. Połamali ręce i nogi, powybijali szczęki i oczy. Ale jeszcze żył. Siostra zbita, zmaltretowana, błagała na kolanach, ażeby go któryś zastrzelił. Ciało Felka wrzucili na samochód z innymi niedobitkami i zakopali w lesie w okolicach Piaseczna. Jadwigę przewieziono na Pawiak, a zamordowano w Ravensbrück. Pani Kierska, jak skamieniała Niobe, nie płakała. Pytała tylko: „Czy to możliwe? Miałam troje dzieci dorosłych i wszystkie zamordowali. Jak ja będę teraz żyć? Czy to możliwe?”

Konfident Odnajmuję jeden pokój młodej kobiecie, której nie znam ani której nikt mi nie polecał. Przyszła po prostu do mnie i wyjaśniła, że mieszka na Narbutta pod numerem 1, ale Niemiec odbiera jej to mieszkanie dla swojej przyjaciółki. Nie może się bronić. Musi ustąpić. Sama pochodzi spod Mielca. Była urzędniczką w Toruniu. Wysiedlona, zamieszkała w Warszawie. Wzbudza zaufanie. Ponieważ dom jej znajduje się naprzeciwko, nietrudno było przekonać się, że mówi prawdę. Tego samego jeszcze dnia pani Bronka K. przenosi się do mnie. Współżycie pod jednym dachem ułożyło się jak najlepiej. Pani Bronka często wyjeżdża w Rzeszowskie do rodziny, skąd zwozi jakieś produkty, a w Warszawie je spienięża i z tego żyje. W domu jest często nieobecna. Bronka, obok wielu zalet, posiada jeszcze jedną: ufność do ludzi, choć w owych czasach było to bardzo niewskazane. Kiedyś w czasie jej nieobecności zadzwonił jakiś nieznajomy i zapytał o Bronkę, a dowiedziawszy się, że jej nie ma, poprosił, abym pozwoliła mu zatelefonować. Przedstawił się: Antoni Openchowski. Poprowadził w taki sposób rozmowę, że musiałam prosić, aby usiadł. Zwrócił uwagę na portrecik Jana i powiedział: „To mój kolega”. Wymienił parę faktów. Zgadzało się. Studiowali razem, choć Jan - jak mówił Openchowski - był jego młodszym kolegą. Openchowski wspomniał między innymi, że dopiero co został zwolniony z Pawiaka, gdzie przebywało wówczas kilku znajomych, chociaż wielu zostało już rozstrzelanych w Palmirach. W ciepłych słowach wyrażał się o naszym wspólnym znajomym przebywającym na Pawiaku, Stanisławie Dubois, wychwalał jego nieugiętą postawę. Z kolei rozmowa przeszła na temat pani Bronki. Zrobił aluzję do jej działalności konspiracyjnej i wówczas coś podszepnęło mi, aby mieć się na baczności. Pracy Bronki w konspiracji domyślałam się, lecz nigdy o tym nie mówiłyśmy. Czyniłam nawet pewne wysiłki, aby do tego nie doszło. Nie podejrzewałam jeszcze Openchowskiego. Zaniepokoił mnie jednak jego sposób bycia. Przeskakiwał zupełnie nieoczekiwanie z tematu na temat, a rozmowa z nim wtrącała mnie w jakiś dziwny niepokój. Charakterystycznym szczegółem jego powierzchowności były oczy. Duże, jasne, zimne, jakie widuje się u obłąkanych. Odetchnęłam, gdy poszedł. Ale na drugi dzień, mimo że Bronka jeszcze nie wróciła, przyszedł z propozycją, że dzięki jego protekcji możemy otrzymać drzewo. W domu było wprawdzie centralne ogrzewanie, ale nieczynne. Usiadł i zaczął z dużą wprawą pisać w języku niemieckim podanie do jakiegoś tam niemieckiego wydziału gospodarczego. Z podania nie zamierzałam skorzystać. Tylko grzeczność kazała mi je przyjąć i podziękować. Trudno było mi się zorientować, jaka znajomość łączyła Bronkę z Openchowskim. Wreszcie któregoś dnia Bronka wróciła. Zastałam ją nie samą, ale w ożywionej rozmowie z Openchowskim. Dowiedziałam się, że Openchowskiego przysłał ktoś, jakaś pani - chociaż trudno było ustalić, kto -- po

tytoń, który Bronka przywoziła. Openchowski tytoniu wprawdzie nie kupił, ale zapowiedział się z wizytą. Był jeszcze kilka razy. Nie ostrzegałam Bronki, bo właściwie nie miałam konkretnych podejrzeń. Openchowskiego unikałam, gdyż budził we mnie jakąś osobistą niechęć. Pewnego dnia dowiedziałam się, że Openchowskiego zastrzelono w jego własnym mieszkaniu. Był konfidentem. Trupa jego zabrano do prosektorium i sprawa byłaby ucichła, gdyby nie fakt, że wykonawców wyroku po kilku dniach schwytano i rozstrzelano. Tymczasem po kilku miesiącach rozniosło się, że widziano Openchowskiego w samochodzie, bardzo zmienionego. Tak, to była prawda. Okazało się, że Openchowskiego uratowano, chociaż nie dawał jakoby znaku życia. Przeprowadzono go z Puławskiej spod numeru 12 pod numer 1. W mieszkaniu tym założono pancerne drzwi. Wkrótce jednak wyjechał do sanatorium niemieckiego w Otwocku, aby leczyć postrzelone płuca. Pewnej nocy do sanatorium przyjechało kilku oficerów w niemieckich mundurach. Weszli do pokoju Openchowskiego, odczytali wyrok i zastrzelili go. Przerażona pani Bronka zwierzyła mi się wówczas, że wtajemniczyła go w pewne sprawy swego brata czy szwagra, bo szukała dla niego jakiejś pomocy. Wkrótce zmuszona byłam poprosić panią Bronkę, aby znalazła sobie inne mieszkanie. Musiałam dać schronienie komuś, kto nie mógł być widziany ani przez panią Bronkę, ani przez nikogo. Znacznie już później dowiedziałam się, że rodzinny dom pani Bronki oraz cała wieś pod Mielcem zostały spalone. Mieszkańcy pomordowani. Szwagrowie i siostra Bronki spaleni żywcem w płonącym domu. Co się stało z samą panią Bronką, nie wiem na pewno. Mówił mi ktoś, że zginęła także. Nigdy jej więcej nie widziałam. Okazało się, że kiedy mieszkała u mnie, była łączniczką.

Jeńcy Niemieckie szkoły W domu, w którym mieszkałam, parterowy lokal zajmował niegdyś słynny adwokat Berson, odważny obrońca więźniów politycznych, znany bojownik o postęp i sprawiedliwość. Pani Słucka, właścicielka domu, opowiadała mi, że człowiek ten miał wielu wiernych i oddanych przyjaciół, którzy chcieli mu szczerze pomóc. Dziękował serdecznie, ale pomocy nie przyjął. Pewnego dnia przyszli Niemcy i wypędzili Bersona na ulicę. Poszedł przed siebie. Dozorczyni mówiła, że twarz miał pogodną, jak zwykle. Było to jeszcze przed założeniem getta.

Pod „Higieną” na Puławskiej kolejka po zupę ciągle rosła. Z każdym dniem przybywało ludzi. Podeszłam do znajomej urzędniczki, pani Anny Gratys, która przeszła już na emeryturę. Żyła teraz w nędzy. W 1939 roku, w czasie jej nieobecności, okradziono jej skromne mieszkanko. Pracować umiała tylko w biurze. Była już starsza. Zresztą większość w tej kolejce stanowili właśnie starzy i dzieci. Sieroty. Ojcowie albo w ogóle nie wrócili, albo też zostali zamordowani w Oświęcimiu. Matki albo też zginęły, albo były chore czy po prostu nie umiały handlować. „Szmugiel” wymagał siły i przytomności umysłu. Zwróciłam uwagę na dwie dziewczynki stojące przed nami z blaszanymi puszkami. Były córkami nauczyciela szkoły powszechnej. Zaczęłam z nimi rozmawiać. Okazało się, że ojciec otrzymywał zaledwie dwieście złotych na troje dzieci i matkę chorą na płuca. Nikt im nie pomagał. W lecie te małe dziewczynki chodziły aż do Grabowa zrywać w ogrodzie maliny. Za to dostawały chleb i jakieś pieniądze. Młodsza miała pewnie sześć lat, nie chodziła jeszcze do szkoły.

Kiedy mała zorientowała się, że rozmowa z nią się urywa, chcąc ją podtrzymać, zrobiła wyznanie: „A tatuś to chciał się kiedyś powiesić”. Zgromiona przez starszą siostrę, zamilkła. Gdy tak stałyśmy jeszcze z panią Anną, od Służewca ujrzałyśmy nadciągającą długą bezładną kolumnę, jakże podobną do tej oglądanej już kiedyś na placu Teatralnym. Kolumnę gęstym kordonem otaczali niemieccy żołnierze gotowi każdej chwili do strzału. Człapiąc powolutku wlekli się - jeńcy radzieccy. Pierwsi jeńcy, których widziałam. Z wychudzonych twarzy patrzyły zapadłe oczy. Wielu było boso. Szli nierówno, potykając się, popychani przez umundurowanych zbirów kolbami. Niektórzy na migi dawali znać ludziom zebranym na chodnikach, że są głodni. Z domu naprzeciw „Higieny” ktoś z balkonu rzucił coś w kolumnę. Zrobił się tumult. Wszystkie ręce chciały schwytać. Niektórzy z tych z kolejki, co otrzymali już zupę, zaczęli rzucać swoje porcje chleba. „Jeńcy, jeńcy” - szeptano wokoło. Ulica w tym miejscu stała się ludniejsza. Ze sklepików zaczęły wybiegać kobiety i rzucać, co która mogła i miała: marchew i kartofle, papierosy i chleb. Widząc to Niemcy oddali równocześnie kilka strzałów. Ludzie pochowali się po bramach, a głodna kolumna powlokła się w stronę śródmieścia. Tylko raz po raz dochodziły odgłosy strzałów, tak przenikliwych, że aż drżały szyby. Od fryzjera „Gustawa” w domu Wedla wybiegły zaciekawione Niemki. Dowcipkując zwracały się po niemiecku do pana Stefana z pretensją, że tak późno powiedział im o jeńcach i dlatego nie zobaczyły tych „bolszewickich bestii”. Uczucie głodu Warszawa dobrze znała. Nigdy nie zapomnę... Nie zapomnę, co mówił grabarz na Bródnie, gdy pojechałam kiedyś z Jadwigą na grób Józka: „A bo to się nadąży kopać i zakopywać? Po sto trumien czeka, a my, chociaż nas wielu na tym cmentarzu, po uszy mamy roboty...” Głód dręczył wszystkich, którzy nie mieli sprytu, siły i zdolności zdobywania pieniędzy. Kto jest warszawiakiem, ten chyba pamięta, jak to przed wojną bardzo wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, głównymi ulicami przedmieść ciągnęły nieprzerwanym sznurem ogromne ciężarowe samochody, furmanki chłopskie, wozy ogrodnicze, a także setki Innych wozów załadowanych po brzegi bydłem, nierogacizną, mąką, jarzynami, kaszą, owocami. Wjeżdżały do miasta co dzień, we wczesnych godzinach rannych, nie licząc oczywiście codziennych transportów kolejowych. Nagle, od razu, któregoś tam dnia wszystkie dostawy zostały przerwane, i to na długie lata. Wówczas niezliczone rzesze ludzi na swoich plecach zaczęły przemycać skrycie żywność dla Warszawy. Przemyt stał się jedyną formą dostawy. Ale ci „dromaderzy”, bici, kopani, zsyłani do obozów, zabijani na dworcach i w pociągach, doliczali sobie wysoki procent. Prawda, że o wiele za mały, jak na cenę życia. A i tę żywność rabowali jeszcze po sklepach Niemcy. Sklepikarze z kolei handlując stawali w kolizji z przepisami, narażali się na karę śmierci i dlatego doliczali sobie wysoki procent. Ci, którym brakowało pieniędzy, cierpieli głód, a śmierć często stawała się wyzwoleniem. To ich trumny stały całymi szeregami na cmentarzu, nie licząc wspólnego dołu magistrackiego. Mieszkańców Warszawy pożerał głód. Najbiedniejsi ginęli. Przecież nie kto inny jak warszawiacy wspierali tramwajarzy. Wielu pasażerów nie brało reszty za abonamenty, dawali pieniądze, nie biorąc biletów, bo był okres, że tramwajarze słaniali się z głodu, póki ludność miasta nie zaczęła ich ratować. Dorywcze pielęgnowanie chorych zapewniało mi środki utrzymania, ale nie dawało karty pracy. Toteż poczęłam szukać jej. Znalazłam w gazecie ogłoszenie, że fabryka pudełek poszukuje robotnic. Zgłosiłam się i zostałam przyjęta. Była to pożydowska fabryka przejęta przez jakiegoś Niemca. Kierownik, pan Adler, Polak, widząc moje nieudolne próby, zachęcał do dalszych. Współtowarzyszki pracy chętnie mi pomagały. Robiłam podłużne, zaokrąglone pudełka.

Raz zajechał samochodem właściciel, posiadający w zarządzie jeszcze inne fabryki. Był w mundurze NSDAP. Pomówił z kierownikiem i wyszedł. Któregoś dnia rano zatelefonowała żona właściciela, że jeżeli przyjdzie mąż, niech na nią poczeka, bo ona zaraz przyjdzie. Ja właśnie odbierałam telefon. Mówiła najpierw po niemiecku, ale zaraz przeszła na język polski. Niedługo przyjechała. Elegancka, przystojna. Cóż to? Oczom nie wierzę. Ależ tak. I ona uważnie mi się przygląda. Trochę zmieszana, hałaśliwie, ale serdecznie wita mnie i wydaje dyspozycję, że od dziś, albo lepiej od jutra, bo dziś muszę pojechać do niej, będę kontrolerką w fabryce. Jest to Ela, moja najlepsza koleżanka ze szkoły powszechnej. Rodzice jej mieli domek z ogródkiem tuż za miastem. Ojciec był majstrem tkackim. Ja tak tę Elę kiedyś lubiłam. Podpisała volkslistę... Zmienia decyzję: nie czeka na męża, ale zabiera mnie do domu. Jedziemy dorożką. Opowiada, że ma dwoje dzieci, że rodzice nie żyją, że wszystko to, co się dzieje, jest dla niej jakimś snem nieprawdopodobnym. Mieszkanie mają teraz piękne... zabrane właścicielowi apteki. Dzieci: dwunastoletnia miła i żywa dziewczynka, chłopiec siedmioletni nieprzyjemny. Mówią tylko po niemiecku. Zjawia się mąż. Ela komunikuje mu, że od jutra ma mnie zatrudnić w którejkolwiek fabryce w administracji. Rudolf chętnie się zgadza. Jeszcze przed wojną słyszałam, że Ela wyszła za mąż, ma dzieci, ale że materialnie jest jej dość ciężko. Teraz Ela opowiada, że mąż jej, który był technikiem warsztatowym w przemyśle tkackim, w okresie przedwojennego kryzysu nie mógł utrzymać rodziny i źle im się powodziło. Opowiadają mi dalej, że w roku 1939 w pierwszych dniach po wybuchu wojny Rudolf przekradając się z Warszawy do Żyrardowa został schwytany przez polski posterunek i skazany na śmierć, bo znaleźli przy nim jakoby „szyfr”. W rzeczywistości były to obliczenia na marginesie niemieckiego miesięcznika technicznego, przesyłanego z Niemiec dla celów zaznajamiania się z postępami w przemyśle tkackim. Wówczas, w tym krytycznym momencie, uratował go jedynie list od Eli, którą wojna zastała na wsi. Pisała do niego po polsku, żeby się ratował, żeby uciekał przed Niemcami, bo ludzie, którzy zetknęli się już z wojskiem niemieckim, mówią o ich okrucieństwach i zbrodniach. Najprawdopodobniej Rudolf należał do V Kolumny, ale Ela o tym z pewnością przed wojną nie wiedziała. Ów list pisała pod wpływem tego, co czuła. Zastanawiało mnie tylko, że Rudolf, człowiek o miernej inteligencji, w tak krótkim czasie osiągnął wysoki stopień oficerski w SA. Dziewczynka, ich córka, która dobrze umiała po polsku, widząc, że rodzice mówią po polsku, przyłączyła się do rozmowy. Uczyła się w szkole dla dzieci niemieckich przy ulicy Myśliwieckiej. Zapytana, jak radzą sobie nauczyciele z dziećmi volksdeutschów, które najczęściej nie znały języka niemieckiego, mała Lili chętnie objaśniła. Wyszydzano tam język polski do tego stopnia, że dzieci raczej przekręcały język niemiecki, zniemczały polskie słowa, byle tylko nie mówić poprawnie po polsku. W ogóle polskość w tej szkole wyśmiewano złośliwie na każdym kroku. Dzieci po prostu obawiały się, aby nie ciążyło na nich takie „piętno”. Jąkały się z lęku. Milczały, aby nie wymawiać polskich słów. Zachęcona przeze mnie dziewczynka rozgadała się na dobre. Między innymi opowiedziała, że jeden z nauczycieli, chcąc zastraszyć dzieci, groził im, że on dobrze wie, iż są tu takie dzieci, z których Niemców nigdy nie będzie, chociaż uczęszczają do niemieckiej szkoły. Myślą po polsku. I zadał klasie takie pytanie; czy jeżeli w jednej klatce zamknąć na długie lata, a nawet na całe życie człowieka i małpę, to czy z małpy zrobi się człowiek, czy nie? Nie wszystkie dzieci zrozumiały to porównanie. Niektóre znowu nie wiedziały, co odpowiedzieć. A nauczyciel krzyczał: „Otóż nie! Małpa zostanie zawsze małpą, a Polak Polakiem”. Wówczas Rudolf bardzo się uniósł, począł krzyczeć na dziecko, że jest pozbawione taktu i głupie. Ela, cała purpurowa, zaczęła mnie przepraszać, lecz ja nie czułam się tym wcale dotknięta. Zastanawiałam się tylko, jak się od nich odczepić. Kazali dziewczynce

wyjść. Mała jeszcze od progu ze złością zawołała: „A właśnie, że nauczyciel tak mówił”. Małżonkowie posprzeczali się na temat wychowania dziecka. Kiedy pozostałyśmy same z Elą, zaczęła się zwierzać, jak gdybyśmy się nigdy nie rozstawały. Tak, powodziło im się dobrze i prowadzili beztroski tryb życia. Ela miała ładne sukienki i biżuterię, lecz mąż do wybuchu wojny kochający ją i dzieci - teraz ma przyjaciółki i dom go wcale nie obchodzi. Zaczęłam pracować w kantorze fabryki watoliny w pobliżu getta. W tej fabryce, pozostającej także pod nadzorem męża Eli, pracowało wielu Żydów sprowadzanych zza murów. Nie robiłam literalnie nic. Odbierałam jedynie telefony i za to otrzymywałam nienajgorsze pobory, a co ważniejsze, miałam tzw. „żelazne papiery”. Czekałam na okazję, aby się stamtąd wydostać.

Wesele Piotra i ciotka Wanda w drewniakach Młoda narzeczona Piotra, studentka tajnego kursu uniwersyteckiego, pragnęła, by wesele odbyło się jak najbardziej uroczyście. Piotr chciał wziąć ślub rano, bez żadnego rozgłosu. Wówczas narzeczona rozpłakała się. Z welonu i białej sukni wprawdzie zrezygnowała, ale z paradnej ceremonii, a zwłaszcza z uczty weselnej, nie chciała. Wówczas Piotr poszedł na kompromis. Wesele miało odbyć się w domu matki i Piotra. Wiele rasowych królików i psów sprzedano, aby uzyskać fundusze na tę uroczystość. Ja, jako starsza siostra, miałam dopilnować „szyku” tej uroczystości, głównie nienagannej powierzchowności pana młodego i takiego przygotowania stołu, żeby robił wrażenie „przedwojenne”. Były nawet bilety z imionami, kwiaty i pożyczone kryształy. Jeden z kolegów obiecał Piotrowi dostarczyć firmowy samochód osobowy na kilka godzin (prywatnych samochodów wtedy nie było). Ślub miał się odbyć w kościele na placu Zbawiciela. Adamowa całą noc przerabiała sobie suknię, a Michałowa swoją farbowała. Przyjęcie nowej bratowej do rodziny wymagało przecież pewnej ustalonej ceremonii. Ja kupiłam sobie na bazarze piękny, nowy, wełniany kostium. Wszyscy już poszli do kościoła. Samochodu wciąż nie było, a Piotr miał przecież jechać po bukiet i narzeczoną. Kolega dzwonił, że to tylko chwilowa zwłoka, że samochód będzie na pewno. Mija pół godziny, czterdzieści minut, samochodu nie ma. Telefonuję do kolegi. Milczenie. Trzeba już wyjść w Aleję Szucha (jeszcze nie była zamknięta) po narzeczoną, a po drodze odebrać z kwiaciarni ślubny bukiet. Trzeba złapać dorożkę, o którą też trudno. Nagle wpada do mieszkania stojący na czatach chłopiec i woła: „Samochód po pana”. Okazało się, że ludzie czekają już w kościele około godziny. Ano, trudno, wojna! Schodzimy. Na ulicy stoi śliczny wóz. Tak, czeka na Piotra, ale Piotr gwałtownie się cofa i zatrzymuje w sieni. Na błotniku samochodu trzepocze na wietrze duża czerwono-czarna swastyka. „Zostaw to mnie” - zwracam się do Piotra. Podchodzę do szofera i mówię: „Bardzo mi przykro, ale pan młody już odjechał”. Samochód zatacza krąg i odpływa. (Kolega nie widział tego wozu, działał pośrednio). Idziemy. Przy Skolimowskiej zatrzymujemy obdartą dorożkę, z której poszarpanych poduszek wyłazi trawa, a koń jest chudy jak szkielet. Upał. Zdenerwowanie. Do kościoła dotarłam przed młodą parą. Dziwię się ogromnej ilości ludzi. Ależ to zrozumiałe wszystko znajomi. I cała fabryka namiastek, i krewni, i sąsiedzi, i cały tajny komplet uniwersytecki. Tracę głowę. Rzucam tylko: „Zaraz przyjdą”, co uspokaja zniecierpliwionych. Niektórzy obawiali się już czegoś gorszego. Jest i były szef Piotra od „namiastek”.

Nareszcie nadchodzą. Cisza. Ceremonia rozpoczęta. Organy nie grają, ale w tamtych czasach nie było to przyjęte. Ciszę przerywa czyjeś drobne, dziwne tupanie. Od głównych drzwi idzie nasza stara, biedna ciotka Wanda, nauczycielka, obecnie bez pracy i emerytury, w drewniakach. W zwykłych, prawdziwych z gołego drzewa chodakach. Chuda, w wyczyszczonej, jedynej czarnej sukni, z bukiecikiem kwiatów. Widać, że jest zażenowana - nie swoim spóźnieniem, ale drewniakami, które robią tyle hałasu. W domu ogarnia mnie przerażenie. Gości już pełno, a wciąż nadciągają nowi. Po co były potrzebne bilety, porcelana, cały ten fason? Rozpoczyna się zwykła uczta, bez ładu i składu. Najpierw znikają kosztowne i atrakcyjne torty. Któż zaprosił tyle gości? Jest i fabrykant z drogim prezentem ślubnym. Okazuje się, że jedni zapraszali drugich w imieniu matki, w imieniu Piotra, w imieniu panny młodej i jej matki. Jest „komplet”, są i „namiastki”, jest i cała „hodowla” i wszystkie dzieci z rodziny. Ludzie bywali wtedy głodni. Wesele to nie lada okazja. Matka jest zakłopotana. Ale goście są weseli. Naprawdę weseli. Ucztują w kuchni, w dwóch pokojach, zresztą gdzie popadnie. Wszyscy się lubią, kochają, zapewniają o przyjaźni i szeptem zawierzają wojenne tajemnice. Są przekonani, że na przyszły rok22 16 sierpnia nie będzie po tych bandytach już u nas śladu. Fabrykant odjeżdża. Uprzednio każe dzieciom znaleźć kilka dorożek. Biegną aż do Koszykowej i w rezultacie dorożki stoją przed domem. Fabrykant zabiera dzieci na lody i ciastka. Pisk, wrzawa, wreszcie wszystko milknie - odjechali. Michał odwołuje dyskretnie matkę, Adama i mnie do łazienki, jako jedynego nie zajętego przez gości miejsca, i przekonuje nas o konieczności dobrowolnego opodatkowania się na rzecz ciotki Wandy w wysokości dwudziestu złotych miesięcznie. Wyłączając z tego matkę, wyniesie to osiemdziesiąt złotych. Kto ma, powinien zaraz dać. Wszyscy się zgadzamy na jego propozycję. Michał jednak jeszcze napada na mnie, że powinnam była już dawno o tym pomyśleć, bo to przecież moja chrzestna matka, a poza tym właśnie mnie i Adama po śmierci ojca zabierała do swojej wiejskiej szkoły na całe lato, ażeby ulżyć matce. „Kupowała ci także buty” - i dodaje zjadliwym tonem: „Wiesz dobrze, że gdyby nie ciotka Wanda, latałabyś boso”. Pokłóciliśmy się, ale ciotka otrzymała zapomogę rodzinną. Dostawała ją już do śmierci. Jeszcze tego wieczoru wynikł inny incydent między Adamową a Michałową. Dzieci zbiły w czasie baraszkowania lustro w przedpokoju. Michałowa twierdziła, że to chłopiec Adamowej, lecz ta oświadczyła, że jej synek jest za mały, ażeby zbić wysoko wiszące lustro. Przy okazji wygarnęła Michałowej, że jej starszy chłopiec jest nieznośny. Zabiera męża, dziecko i wychodzi. Staję po stronie Adamowej, czym narażam się Michałowej, która nie rozmawia ze mną do końca wesela. Tymczasem między gośćmi toczy się ożywiona rozmowa na temat, czy akty terroru odwetowego w stosunku do Niemców, pociągające za sobą ogromne ofiary wśród Polaków, są słuszne. Dyskusja się zaostrza. Jedni są za, inni przeciw. Wreszcie Kostek Krawczyński23 mówi: „Kto wstępuje do organizacji, podpisuje na siebie wyrok śmierci świadomie. Czy można jednak stać biernie i czekać, aż Niemcy wszystkich Bogu ducha winnych obywateli wymordują? Co winne dzieci i matki chwytane na ulicach i zsyłane do obozów śmierci? Co winien Niemcom Tadzio Ryszka?” Wszyscy spoważnieli. Wśród obecnych byli tacy, którzy podpisali na siebie „wyrok śmierci”. Mimo protestów niektórych pozamykano okna i odśpiewano cichutko Rotę.

22 Był rok 1941. 23 Rozstrzelany później przez Niemców.

Piotrowie odjechali w tygodniową „podróż poślubną” do Konstancina. A rodzina po weselu trwała w rozdźwięku. Adamowa z Michałową nie bywały u siebie, poróżnione o zbite na weselu lustro. Ja znowu miałam żal do Michała o przypisywanie mi winy za to, że ciotka Wanda chodzi w drewniakach.

Moskwa Kennkarty Pamiętam, jak tragicznie przeżyła Warszawa upadek Paryża. Ludzie płakali, nawet w obecności Niemców, w tramwajach i na ulicach. Ale mówili o tym tylko kilka dni. Pomstowali na Francuzów, a potem dopiero rozważali przyczyny upadku Francji, której naród był zawsze bliski sercom Polaków. Odkąd zaczęła się wojna ze Związkiem Radzieckim, wszyscy, bez wyjątku, nie zastanawiając się, dlaczego, wierzyli głęboko, że Niemcy wojnę przegrają. Co dawało Polakom taką pewność? W klęskę Niemiec wierzyła uliczna handlarka i wierzył profesor uniwersytetu. Źródło wiary tkwiło w uczuciach i dlatego nic nie mogło jej zachwiać. Nie było chyba takiego pesymisty, który by wątpił w klęskę Niemiec. Nie dopuszczano po prostu innej ewentualności. Warszawiacy uważnie śledzili straszliwy pogrom i spustoszenie, jakiego się dopuszczali Niemcy na zachodnich ziemiach Rosji, i szeroko to komentowali. Mapy działań wojennych na Wschodzie były stale poszukiwane i wykupywane, gdy się tylko ukazywały. Nawet starzy ludzie, często niepiśmienni, bacznie śledzili mapy, prosząc dzieci i wnuków o objaśnienie. Do naszej fabryki w czasie nieobecności szefa przychodził staruszek dozorca i aż promieniał ze szczęścia, kiedy jeden z inżynierów w najbardziej przystępny sposób wyjaśniał, co trzeba wiedzieć, ażeby orientować się na mapie. Moskwa, Krym, Leningrad były na ustach całej ówczesnej Warszawy. Zbliżało się Boże Narodzenie. Sąsiedzi przychodzili wieczorami do sąsiadów. Wczesna godzina policyjna nie pozwalała na wieczorne wizyty znajomych z miasta. Radzili. Prawie wszyscy szukali ratunku dla Rosji. Jeśli chodzi o mnie, to od momentu wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim, tzn. od 22 czerwca 1941 roku, pomimo początkowych sukcesów niemieckich wierzyłam niezachwianie w zwycięstwo Rosjan. Raz tylko zachwiała się moja wiara. Było to w grudniu, w tygodniu przedświątecznym. Niemcy właśnie dotarli pod Moskwę. W tramwaju rozmawiali dwaj mężczyźni. O czym mówili, nie słyszałam, zrozumiałam tylko ostatnie trzy słowa: „dziś, jutro padnie...” Wówczas jeden z rozmówców cisnął ledwie zapalonego papierosa na ziemię. Domyśliłam się - chodziło o Moskwę. Lecz nie tyle słowa, ile ten gest desperacki podziałał na mnie. Była w nim cała bezsilność wobec nieuniknionej klęski. Ja tego dnia zwątpiłam. Nazajutrz w „szmatławcu” przeczytałam artykuł o operacjach Niemców na Wschodzie. Odzyskałam znowu swoją pewność, że Rosjanie nie ulegną. Ktoś rozpisywał się o bohaterskich zmaganiach żołnierzy niemieckich, o strasznej rosyjskiej zimie. Rzuciłam gazetę. Zdawałam sobie sprawę, że w przeddzień zwycięstwa tak się nie pisze. Moskwy nie zdobędą.

Po Nowym Roku któregoś dnia wieczorem wpadła do mnie z getta - bez opaski -- Lonia Rozenówna. Udało się jej odłączyć od kolumny robotników i przyszła. Cieszyła się, że mnie zastała. Jest chuda,

zmieniona, ma obcięte włosy. Musi zostać u mnie do następnego dnia, o zmierzchu umówiła się ze swoją brygadą. Pracowałam z robotnikami żydowskimi w fabryce watoliny, toteż doskonale orientowałam się, co się dzieje za murami. Lecz to, co opowiadała Lonia, przerastało moje wyobrażenie. Lonia pracowała kilka dni w żydowskiej kolumnie tyfusowej w getcie. Zbierali trupy i rzucających się w gorączce po ulicach ludzi. Kiedyś Lonia miała służbę w domu, gdzie mieściła się izba złapanych za murami i skazanych na śmierć. Lonia była świadkiem dwóch egzekucji. Widziała ona, jak czternastoletnia dziewczynka zasłoniła twarz rękami i krzyczała: „Aby nie w oczy!...” Rano musiałam wyjść do fabryki. Umówiłam się z Lonią, że klucze zostawi u dozorczyni, a zobaczymy się jeszcze z daleka, pod bramą getta, dokąd pójdę prosto z fabryki. O zmierzchu zaczęły nadciągać brygady. Kolumny stały długo pod bramą, bo odbywała się szczegółowa rewizja każdego żydowskiego robotnika wracającego z „aryjskiej” strony. Spostrzegłam Lonię. Potem mój wzrok zatrzymał się na dwóch mężczyznach. Byli to prawdopodobnie ojciec i syn. Starszy, może pięćdziesięcioletni, i młodszy, osiemnastoletni chłopiec. Twarze inteligentne. Stali w kolumnie około godziny, a ojciec nie wypuszczał ręki syna. Rozgorączkowana twarz chłopca zwracała się raz po raz z bolesnym wyrazem troski o ojca. Nie mówili nic. Ale widać było, że jeżeli jeszcze czegoś pragną, to wspólnej śmierci, aby mogli już tak do końca trzymać się za ręce... Ludzi w getcie rozstrzeliwano już wtedy setkami. Niemieckie samochody zwoziły trupy kobiet i mężczyzn. W biały dzień przerzucali je przez mury do getta, tak aby widziało to jak najwięcej przechodniów. Mogliby wjeżdżać przez bramę, ale nie robili tego. Mówiła mi jeszcze Lonia, że znajomą jej, właścicielkę piekarni, która kazała zainstalować kotły i gotować zupę dla głodnych na swój koszt, zabili w mieszkaniu wraz ze służącą, dziećmi i mężem...

Nadszedł rok 1942. Nowe nadzieje związane z walkami w Afryce. Po całej Warszawie krążą nowiny, przepowiednie i żarty. Wychodzi zarządzenie: Polacy mają otrzymać niemieckie dowody osobiste. Pojawiają się ogromne ogonki składających dokumenty. Nie wszyscy je zresztą posiadają. Jednym spłonęły, inni, wysiedleni z różnych stron Polski, gdzieś je zagubili. Każdy chciałby mieć taki dokument. Budy suną ulicami bez przerwy. Kto natomiast nie ma możności złożenia wszystkich dokumentów, może przedstawić dwóch świadków, że jest tym, za kogo się podaje, i że jest aryjskiego pochodzenia. Warszawa jest solidarna. Jakiś młodzieniec gotowy jest świadczyć, choć go nikt o to nie prosi. Ma czarną opaskę na oku. Blisko stoi stara, siwa kobieta. Zapytuje, czy ktoś by nie chciał być jej świadkiem. Jest zawstydzona, wyjaśnia, że dokumenty zgubiła. Młodzieniec z opaską i jeszcze jakaś młoda kobieta ofiarowują się skwapliwie. Zmieniają miejsca w kolejce i uczą się na pamięć personaliów starej kobiety. Człowiek ochlapany wapnem informuje mnie, że to nic nowego, że w kolejce nikt nikomu nie odmówi „świadkowania”. Tak musi być. Tych szkopów trzeba kiwać. Dalej przekomarzają się przygodni świadkowie i młodej dziewczynie obiecują dodać dziesięć lat, jako że są jej „stryjkami” i najlepiej wiedzą, kiedy się urodziła. Żarty, głośniejsze rozmowy, uśmiechnięte twarze zaobserwować można na ulicy tylko wtedy, gdy Polacy są przypadkowo sami w gromadzie. Bo w obecności Niemców przeważnie milczą, nie uśmiechają się do siebie i mówią ściszonymi głosami.

Śniegowe bałwanki Numer na ręku i stare zawiadomienie o ślubie Ulice Warszawy stają się jednak coraz bardziej ożywione. Pojawiają się eleganckie kobiety i mężczyźni. To Niemcy. Mnóstwo kawiarni. Tramwaje suną jakoś ociężale. Przednie części wozów i pomosty wypełnione rojem blondynek, dobrze ubranych oficerów i żołnierzy. Tu i tam ze śpiewem maszerują oddziały niemieckiej młodzieży szkolnej w brunatnych bluzach z wyszytymi swastykami. A ciężkie buty oddziałów wojskowych wybijają takt i śpiewają aż do znudzenia jedną i tę samą pieśń: Ajli, Ajla... Po ulicach warszawskich mknie straszliwy samochód z rozdzierającym wyciem. Wszyscy znają ten sygnał. To specjalne samochody policyjne. Wiozą więźniów „na badanie”... Coraz częściej słychać tupot drewniaków. Nauczyciele, robotnicy, byli urzędnicy, rzemieślnicy, dzieci i wszyscy ci, którzy nie potrafią handlować, noszą drewniaki. Oberwani gazeciarze sprzedają „Nowy Kurier Warszawski”. Przekręcają złośliwie tytuły artykułów, śmieją się i nikogo się nie boją. Wynędzniali uliczni przekupnie, wiecznie przepędzani, znów skądś się zjawiają i oferują swój towar: okładki do kennkart, grzebienie, lusterka, bułki... Warszawiacy dobrze pamiętają, że pomimo pozornej obojętności i beztroski ulicy naprawdę nikt nie mógł być wesoły. Trzeba było trzymać się blisko bram, a w tramwajach blisko wyjścia, trzeba było umieć z daleka dostrzegać patrol w „żelaznych kapelusikach”, aby w porę, na oślep, gnać na drugą stronę. Taki patrol lubił zatrzymywać wszystkich. A to znów buda wyjeżdżała zza rogu... Strach... ciągle strach!... Dziesięcioletni synek profesora X umarł. Umarł z głodu i wycieńczenia. Państwo X wysprzedali swoje rzeczy, oddawali je za każdą ofiarowaną cenę. Handlować nie umieli. Nie szło im. Nędzą swoją się nie afiszowali, ukryli ją. Dziecko umarło. W niedzielę przyszli do mnie Skarżyńscy, ci, u których zamierzałam się schronić po wydostaniu się zza niemieckiego zasieku w dniu kapitulacji Warszawy. Przed wojną Skarżyński był majstrem w przemyśle metalowym. Nie mieli dzieci. Pracowali ciężko, aby dorobić się własnego domku, który wybudowali z taką starannością, że robił wrażenie przyjemnej willi. Wojna oszczędziła ten dom. Mieszkają tam do dziś na ulicy Kutnowskiej. Właśnie tej niedzieli Kazia wróciła od swojej matki ze wsi. Byli tam jakiś czas oboje i teraz nie mogą sobie znaleźć miejsca. W Ostrówku Węgrowskim nastąpiły ogromne zmiany. Niemcy zwieźli około dziesięciu tysięcy jeńców radzieckich. Byli między nimi zupełnie mali chłopcy. To mieszkańcy miasteczek i wsi dostali się do niewoli wraz z żołnierzami w czasie działań wojennych. „Jaka niewola? Miejsce zagłady” - sprostowała Kazia. W czasie ich pobytu nadszedł pociąg z jeńcami. Jeńcy od kilku dni nic nie jedli. Nie mogli w ogóle utrzymać się na nogach. Niemcy bili ich, tratowali. Kazia nie wiedziała, czy leżało sto czy więcej trupów. Wszystkim zdarli buty i płaszcze. Była zima. Niektórzy szmatami okręcali nogi. Inni byli zupełnie boso. Na moment udało jej się zbliżyć do sterty trupów. Jeden żołnierz jeszcze żył. Popatrzył na Kazię i szepnął tylko: „Toż my żołnierze...” Był tylko w brudnej koszuli. Jeszcze chciał coś powiedzieć, lecz zamilkł, bo męczyła go śmiertelna czkawka. Spostrzegła jeszcze jednego żołnierza w agonii. Towarzysze chwycili go pod ręce i ciągnęli. Nogi miał bezwładne. Ogromne niebieskie oczy zapatrzone w jeden punkt. Koledzy chcieli go zaciągnąć do obozu. Przypuszczali zapewne, że są tam jakieś budynki, baraki. Nie było żadnych. Żołnierze zmagający się z ciężarem konającego zostawali w tyle, a widząc to Niemiec podbiegł i bił wszystkich. Konającego żołnierza, który upadł, kopał po twarzy.

Działo się to wszystko tuż przy stacji Ostrówek Węgrowski na oczach nielicznych bezradnych mieszkańców. Kazia podniesionym głosem zwróciła się do męża: „Widziałeś sam. A zawsze twierdziłeś, że okrucieństwa w obozach to pewna przesada”. „O Boże, Boże! - szlochała - czyż nie ma jakiegoś wyzwolenia?” Potem musieli uciekać, bo nie mogli znieść jęków, nie milknących ani dniem, ani nocą. Słychać je było nawet w dużej odległości. Miejsce, na które zagnali Niemcy drżących z zimna i głodu jeńców, otoczyli drutem kolczastym. Dla siebie wybudowali dwa baraki, w których grzali się, pili wódkę i grali w karty. Jeńcy wygrzebywali spod śniegu trawę i zjadali ją. Ludność okoliczna przekradała się pod obóz. Czasami udawało się podać coś jeńcom do zjedzenia. To było niezmiernie trudne, a stanowiło zaledwie kroplę w morzu - opowiadał Skarżyński. Kiedy szli do stacji w jasną noc księżycową, padał właśnie śnieg. Z daleka widzieli stojące nieruchomo skulone postacie jeńców za drutami. Wyglądali jak bałwanki śniegowe... Skarżyński wspominał jeszcze, że na Targowej widział kilkuset obcokrajowców w pasiakach. Byli to przeważnie naukowcy, profesorowie, lekarze, artyści żydowscy, podobno z Węgier. Mieszkałam wówczas z Ewą. Kiedyś bardzo rano, gdy wyszła już do pracy, ktoś zadzwonił krótko i cicho. Pomyślałam, że to Ewa wróciła. W drzwiach stał nieznajomy. Wymienił swoje nazwisko, a kiedy upewnił się, kim jestem, oświadczył zwięźle: „Przychodzę od Berłowskiego, kontrolera tramwajowego” - i zacytował mi dosłownie ostatnie zdanie wypowiedziane przeze mnie przy pożegnaniu z nim. Berłowskiego znałam od wielu lat. W okresie wojny spotkałam go raz jeden w Alejach Jerozolimskich. Spacerowaliśmy całą prawie godzinę. Nie mówił wprawdzie, ale domyślałam się, że pracuje w organizacji bojowej. Nieznajomy poprosił mnie o pomoc. Jest ktoś, mężczyzna, któremu trzeba usunąć z ręki numer. Numer z Oświęcimia. Zdrętwiałam. Nieznajomy ciągnął dalej: „Proszę, niech pani dobrze pomyśli, zastanowi się i wskaże lekarza, który by tego się podjął”. Czas nagli. Nie pytam już więcej. Zastanawiam się, jak usunąć numer. Można chyba sfingować oparzenie. Tymczasem nieznajomy wstał, zapalił papierosa i w sporej odległości od okna patrzył zza firanki w ulicę Narbutta. Dawał mi czas do namysłu. Jestem ogromnie wzburzona, trochę wystraszona. Przybyły, jakby przeczuwając moje podniecenie, nie odwracając się powiedział spokojnie: „Proszę się nie lękać, u lekarza nikt nie powoła się na panią. Potrzebny jest chirurg, który zdaniem pani nie odmówi...” Skinęłam głową. Dobrze, mam takiego. Nieznajomy przygląda mi się uważnie, jak gdyby dopiero w tym momencie dostrzegł mnie w pokoju. Podaję mu adres doktora Władysława Marata w szpitalu Dzieciątka Jezus. Nieznajomy cieszy się, że nie potrzebuje wbijać sobie tego nazwiska w pamięć. Nie zapisuje. Chce odejść. Wstyd mi jakoś, ale go zatrzymuję i proszę, aby jeżeli to możliwe, dał mi wiadomość, czy operacji dokonano. Nieznajomy rozgląda się po pokoju. Podchodzi do książek, przewraca, Z książki wypada stare, jeszcze z 1919 roku zaproszenie na ślub jakichś nie znanych mi ludzi. „Jeżeli operacja zostanie przeprowadzona, to zaproszenie wróci do pani” - mówi zabierając bilet. Po upływie jakiegoś czasu dostałam list. Dziwię się dziecinnemu pismu na kopercie. Któż to może być? Rozrywam kopertę. Wypada zaproszenie na ślub, który odbył się przed dwudziestu kilku laty. Kontroler Władysław Berłowski zginął wraz z synem, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w 1943 roku. Wiadomość tę odczytałam na czerwonym ogłoszeniu. Znajomi potwierdzili. Ten sam. Były sierżant sanitarny, a później pracownik tramwajów miejskich.

Świat Eli W fabryce watoliny obijam się. Nie robię prawie nic. Moim współtowarzyszom pracy - Żydom z brygad - wyświadczam głupie, drobne, nic nie znaczące przysługi. Na poważniejszą pomoc nie decyduję się, nie chcę się narażać, po prostu boję się. Aby dostać się na Powązki albo na Żoliborz, trzeba było przejeżdżać tramwajem bez zatrzymania przez getto. Jeździłam ze dwa czy trzy razy takim tramwajem. Jeżeli w tramwaju nie było żandarmów niemieckich, a tylko granatowy policjant, nieraz motorniczy zwalniał biegu i z wozu wyrzucano worki z żywnością. Nikt chyba nie zdoła wiernie oddać obrazu getta owych dni. Na ulicy - trupy poprzykrywane papierami przytrzymanymi kamieniami. Coraz bardziej zawęża się krąg znajomych. Aresztowania. Łapanki. Rozstrzeliwania. Nie ma już pułkownika Bartosika (brata Sylwestra), Janka Obłozy, brata matki, nauczyciela Zygmunta Wojciechowskiego i innych. Wielu znajomych zginęło w Oświęcimiu, w Dachau, w Mauthausen. Przekonywałam matkę, że los jest dla niej łaskawy, bo wszystkie jej dzieci są zdrowe i żyją, lecz ona zabobonnym ruchem zakrywa mi usta... Ulicami Warszawy: Puławską, Grochowską, Powązkowską - ciągną straszne, upiorne pochody. To resztki Żydów z podmiejskich gett: z Falenicy, Piaseczna, Sulejówka. Część została zabita przy likwidacji miejscowego getta, a resztę - bezbronne dzieci i półżywych starców oraz pozostałych przy życiu nielicznych mężczyzn i kobiety pędzą żandarmi w pośpiechu całymi kilometrami piechotą. Nieszczęśliwi rzucają swoje nędzne toboły i biegną bez wytchnienia. Niemcy za nimi na motocyklach i rowerach. Do upadających strzelają. Gnani skomlą: „Wody, wody!”, lecz nikt jej nie podaje; to niemożliwe. Z okien kamienicy, dla rozrywki, strzela w ten tłum jakiś esesman. Pozostaje tylko pył i mała zabita dziewczynka. Przegnali. Czuję się zupełnie otępiała. Nie mam siły rozmawiać z ludźmi. Unikam prawie wszystkich. Chcę czytać - nie mogę. Znajomi albo piją, albo rozpaczają. Nie chcę słuchać żadnych „dobrych wieści”. Ela wciąga mnie znów do swego domu. Opieram się, ale wreszcie idę. W domu Eli nie mówi się o obozach, łapankach, aresztowaniach, Żydach i egzekucjach. Mówi się zupełnie o czym innym. Ona i jej mąż usiłują mnie przekonać, że „rozdźwięk” między pokonanym narodem polskim a zwycięskimi Niemcami da się usunąć jedynie przez powołanie rządu polskiego w Generalnej Guberni. Poznałam u Eli trzydziestoletnią Niemkę. Przybyła z Monachium. Zgodnie z niemieckim prawem wojennym - każda zamężna, a bezdzietna kobieta musiała przez pewien okres pracować w wyznaczonym jej przez władze miejscu. Elza otrzymała skierowanie do Warszawy. Mąż jej, inżynier, był na froncie. Dochodziły ją wieści, że mąż ma przyjaciółkę. Cierpiała, ale kochała go. Elza polubiła mnie. Nie zwierzała Eli swoich udręk, natomiast przede mną wyżalała się. Nienawidziła hitlerowskiej władzy i wojny. Słyszała o okrucieństwach popełnianych przez zwycięskich dotąd Niemców. Przed wojną studiowała stomatologię. Studiów jednakże nie ukończyła. Oświadczyła mi, że gdyby nawet osobiście miała ponieść pewne konsekwencje, życzy hitlerowcom przegrania wojny. Zresztą wierzyła święcie, że Niemcy poniosą klęskę. Opowiadała mi również o straszliwym bombardowaniu jakiegoś niemieckiego miasta, w którym akurat wówczas przebywała. Przez parę dni w tym mieście był obecny również Hitler. Wygrzebywała z pamięci obrazy paniki i straszliwych ofiar. Kończąc swą relację, z nabożnym dziękczynieniem wypowiedziała słowa, które mnie zupełnie zaskoczyły: „Ale na szczęście

führera już nie było. Wyjechał w przeddzień”. Nie cierpiała władzy hitlerowskiej, wojny, okrucieństwa, ale führera czciła. Odczułam wtedy ogromną przepaść, jaka nas dzieliła - przepaść między mną a Elzą, Elą i całym ich światem. Zrozumiałam, że nie wolno mi w tym domu więcej przebywać. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób wyrwać się z fabryki watoliny, a tym samym oderwać od Eli. Nie było to łatwe. Posiadanie niemieckiej arbeitskarty było wówczas sprawą wielkiej wagi. Mimo że przed rodziną i znajomymi skrzętnie ukrywałam mój przypadkowy związek z Elą, jednak ludzie jakoś się dowiedzieli. Ktoś nie ukłonił mi się na ulicy. Dowiedziałam się, dlaczego. Postanowiłam niezwłocznie zmienić pracę.

Szofer Kazimierz Kiedyś pod wieczór Niemcy wypędzili ludzi z tramwajów w okolicy ulicy Książęcej. Każdy uciekał, jak popadło, byle dalej. Biegłam również. Byłam wyjątkowo zmęczona. Pogoda była paskudna. Wiatr i deszcz! Przy skwerku na placu Trzech Krzyży zatrzymał mnie ktoś słowami: „A to spotkanie”. Poznałam od razu, był to znajomy szofer, który przez dłuższy okres woził wojskowego dygnitarza do naszej przychodni, leczył on całymi miesiącami swoje oczy. Szofer długo musiał wyczekiwać na swego szefa, bo „dygnitarz” był gadułą i zanudzał opowiadaniem o swojej chorobie prawie cały personel oddziału ocznego. W tych właśnie godzinach prowadziłam rejestr w „Segregacji”, służącej również za poczekalnię żołnierzom. Szofer wdał się w rozmowę ze mną. Okazało się, że był bardzo dowcipny. Po kilku miesiącach byliśmy już dobrymi znajomymi. Opowiadał mi, że rzuci do diabła „zgniłego generała”, jak nazywał swego chlebodawcę. Tak też uczynił. Sprzedał mały udział w rodzinnym młynie i kupił taksówkę. Przyjechał kiedyś tą taksówką; zabrał mnie i Henię Jarkowską i obwoził po mieście. Od tego czasu nie widzieliśmy się już. Ze spotkania ucieszyłam się szczerze. Pan Kazimierz był wesoły, dobrze wyglądał i równie dobrze był ubrany. Prosił, żebyśmy wstąpili na pół godziny do jakiejkolwiek paszteciarni. Zgodziłam się. Dobrze mu się powodzi - opowiadał. Był na wojnie. Na szczęście nie dostał się do niewoli. Z kolei ja opowiedziałam mu o fabryce watoliny, o Żydach tam pracujących, o tym, że źle się tam czuję, choć prawie nic nie robię, że chcę odejść. Nazwał to „wysługiwaniem się Niemcom”. Zaproponował porzucenie tej „spelunki”, i to natychmiast. Nieśmiało wtrąciłam, że nie mogę tak od razu, bo przecież mam papiery dla Arbeitsamtu z tej fabryki, ale on się roześmiał i obiecał jutro, pojutrze dostarczyć mi lepszych papierów. Mówił niby to drwiąco, niby serio, że handluje skórą, że gwiżdże na paręset złotych. Potrzebny mu jest ktoś do załatwiania korespondencji, bo ma rozległe stosunki: Kraków, Lublin, Radom i inne miasta. On sam nie jest w stanie wszędzie być i wszystkiego „obgadać”. Zapytał, czy nie chciałabym mu pomagać. Zgodziłam się. Pan Kazimierz odwiózł mnie rikszą do domu. Zmusił do przyjęcia jakichś pieniędzy na poczet moich przyszłych zarobków. Zrobił to tak jakoś zwyczajnie, że nie zdążyłam zaprotestować. Zresztą pieniądze były mi naprawdę bardzo potrzebne. Po kilku dniach zatelefonował, że w sklepiku na Wolskiej jest dla mnie list. On sam wyjeżdża. Niedługo wróci. W sklepiku zastałam legitymację Zarządu Miejskiego i jakąś większą sumę pieniędzy. Pieniądze trochę mnie zażenowały, ale pomimo to szybko je wydałam. Zerwałam w ten sposób z Elą i z fabryką watoliny. Moja współlokatorka Ewa po likwidacji szpitala poszła pracować do Tramwajów Miejskich. Została urzędniczką w oddziale, a właściwie w warsztatach tramwajowych na Żoliborzu. Wkrótce niemiecka

firma Opel odebrała warsztaty tramwajom i przekształciła je w samochodowe warsztaty naprawcze. Ewę zatrzymali, ponieważ doskonałe znała język niemiecki, skończyła wyższą szkołę pielęgniarską w Hamburgu. Została wbrew własnej woli tłumaczką. Ewa zajmowała pokój po pani Bronce. Łączyła nas szczera przyjaźń. Szef Ewy, esesman Nadolny, opowiadał jej w zaufaniu, że każdej nocy znajdują w Warszawie kilku zabitych z wyroków tajnych polskich organizacji bandyckich. Nie było to dla nas tajemnicą, świadczyły o tym częste odgłosy strzałów na ulicach. Wyroki na Niemcach wykonywano nie tylko w prywatnych mieszkaniach, ale i w urzędach obstawionych wojskiem. Któregoś dnia wróciła Ewa do domu bardzo wzburzona. Opowiadała, że polskiego robotnika, kierowcę mechanika, kopnął na podwórzu w brzuch jakiś cywilny technik niemiecki. Szofer był niezwykle zręczny i sprawny fizycznie. Ewa nazywała go „baletnicą”. Kopanie i bicie Polaków nie było czymś niezwykłym, ale Ewa przewidywała: „Będzie nieszczęście! «Baletnica» zabije technika”. Kiedy tego dnia Ewa wychodziła z warsztatów, spotkała „baletnicę” w długim korytarzu. Twarz miał trupioszarą. Nie odezwał się do niej. Zacisnął tylko pięść i pogroził w kierunku budynku, gdzie urzędował technik. W niespełna dwa miesiące po opisanym incydencie technik wracał w towarzystwie dwóch innych cywilnych Niemców do domu. Drogę zaszedł im mężczyzna i z odległości kilku kroków zabił technika. Pozostałym odebrał broń i oddalił się. „Baletnica” pracował wtedy na nocnej zmianie, przy naprawie motorów potrzebnych na front. Od tamtego wydarzenia tyle razy kopano robotników u Opla, że o zajściu „baletnicy” z technikiem wszyscy jakoś zapomnieli. Ewa chyba się nie myliła. Gdy robotnikom polecono oddać hołd zwłokom technika, „baletnica” nieznacznie trącił kluczem nogę trupa i zamruczał cichuteńko: „Mógłbyś żyć, gdybyś nie był łotrem”. Nikt prócz Ewy nie zauważył i nie zrozumiał całej tej sceny.

Warszawa 23 lipca 1942 roku W owym okresie Warszawa nabrzmiała grozą. Po mieście krążyły straszliwe, przerażające wieści, że w Treblince i Majdanku Niemcy budują ogromne komory gazowe. Lęk opanował mieszkańców, po prostu trudno było w to uwierzyć. Nikt zresztą nie podejrzewał, że komory te przygotowuje się dla ludzi. Polacy lękali się wywożenia na przymusowe roboty do Niemiec, obawiali się obozów koncentracyjnych, Żydzi zaś jakiegoś przesiedlenia na wschód i wegetacji w obozach pracy. Dla nikogo nie było już tajemnicą, że po stronie „aryjskiej” giną tysiącami ludzie w egzekucjach, bez jakichkolwiek sądów, a w getcie strzela się do ludzi dla przyjemności. Ale o gazowaniu i paleniu setek tysięcy cywilnej ludności to już naprawdę nikt nie myślał. Taka zbrodnia nie mieściła się w niczyjej, nawet najbardziej upiornej wyobraźni. Aż nadszedł dzień 23 lipca. Od samego rana zaczęły się wdzierać do getta plutony egzekucyjne, blokować ulice albo części ulic i od górnych do dolnych pięter zabijać żyjących tam w ogromnej ciasnocie mieszkańców.

Tego dnia zginęło też wielu Polaków; nie tylko ci, co ze szmuglem przedostawali się za mury, ale i ci legalnie - za przepustkami przebywający na terenie getta. Tego dnia zastrzelili doktora Franciszka Raszeję, chirurga z Poznania, który uzyskał zezwolenie wejścia do getta na konsylium. Było to ostatnie konsylium w getcie... Tego samego dnia rozklejono w całym getcie plakaty wzywające do stawienia się na plac przeładunkowy, bocznicę kolejową, gdyż władze niemieckie zarządziły przesiedlenie Żydów z Warszawy. Każdy dobrowolnie zgłaszający się miał podobno otrzymać 1 kg marmolady i zdaje się 2 kg chleba. Tłumy wynędzniałych ludzi zgłosiły się na wyznaczone miejsce. Władowano ich do pociągów towarowych, wysypanych wapnem, i zadrutowano. Chleb mieli otrzymać później... A tymczasem odchodziły pociągi jeden za drugim... Pracując jeszcze w fabryce watoliny zetknęłam się z Lidią Blumberg, która mieszkała w getcie. Nie była Żydówką, ale miała męża Żyda, z którym nie chciała się rozstać; na wszelki jednak wypadek zameldowana była po stronie „aryjskiej”. Pracowała ona za murami w tzw. szopach Schultza24. Przychodziła do naszej fabryki po odbiór części watoliny dla Schultza. Z Lidią zaprzyjaźniłyśmy się. Mąż jej przed wojną był działaczem związkowym. Teraz był chory. Lidia nie chciała go opuścić. 23 lipca o godzinie trzeciej wpadła do mnie do domu i długo nie mogła przemówić. Okazało się, że Blumbergowie nie byli sami. Opiekowali się siostrą jej męża oraz jej dwojgiem dzieci, których ojciec już zginął. Na razie Henryk Blumberg ukrywał się w fabryce. Niemieckie zarządzenie o przymusowym przesiedleniu wyłączało zatrudnionych w tej fabryce. Tego dnia pieniądze, brylanty czy złoto straciły wszelką wartość w getcie. Miejsce w wyreklamowanych fabrykach było nieosiągalnym szczęściem dla setek tysięcy, chociaż nikt jeszcze nie miał pewności, że wyjście z Warszawy równa się śmierci. Po upływie kilku dni mieszkańcy getta orientowali się już, co oznacza Treblinka i komory gazowe. Lidia i jej mąż byli wolni. Siostrze Henryka żydowscy policjanci wydarli dzieci i rzucili na wóz. Nieszczęsna matka biegła za wozem dopóty, dopóki Niemcy jej nie zabili. Henryk widział jej trupa, leżała z dziesiątkami innych na bruku, stratowana już po śmierci. Wieczorem zapukała do moich drzwi nie znana mi kobieta, prowadząc za rękę małą dziewczynkę. Była to siostrzyczka Loni Rozen. Od niej dowiedziałam się, że tatuś został zabity na podwórzu, Lonia wywieziona, a matka ukryła się po stronie „aryjskiej”. Jutro mają udać się w Lubelskie do znajomych tej kobiety. Kobieta odeszła, dziecko zostało. Na drugi dzień przed wieczorem miała się po nie zgłosić. Dziecko miało charakterystyczną semicką twarzyczkę, głęboką czerń oczu i już bolesny wyraz ust. Ewa wpadła na pomysł, żeby dziecku zupełnie obciąć włosy. Zrobiłyśmy to, ale z naciągniętą włóczkową czapką i odstającymi uszami wyglądała na małego żydowskiego chłopca. Zgolone brwi, trochę przycięte rzęsy i namalowane kolory zmieniły ją nieco, nie wyeliminowały jednak cech semickich. Nazajutrz kobieta zabrała dziecko i ani o małej, ani o matce nigdy już więcej nie usłyszałam. Potem przyszła do mnie Wanda, córka Heleny Perlowej. Matka jej, po nieudanych próbach samobójczych, doczekała się jeszcze chwili, że mogła przed śmiercią zobaczyć córkę. Umierając Helena błagała ją, żeby uciekła z getta i skomunikowała się ze mną. Uważała mnie za odważną.

24 Były to warsztaty pracujące dla wojska, na zasadzie wykorzystywania pracy niewolniczej.

Rodziną Perlów opiekowała się była radna Łodzi, członek PPS, Grodzicka. Poprzez mury potrafiła im wydatnie pomagać. Nawet trumnę Heleny, która przed śmiercią prosiła o pochowanie za murami, z narażeniem życia wydostała z getta i pochowała na katolickim cmentarzu. Wanda pozostaje u mnie. Nie może wychodzić na ulicę. Rodzina Perlów była zbyt znana w Warszawie. Udaję się do pani Grodzickiej. Radzimy, co robić dalej. Wanda jest w stanie silnego rozstroju nerwowego. Jakiś czas przebywa u mnie. Musi się jednak ukrywać we wnęce pokoju, za szafą, i nie wolno jej wychodzić na ulicę. To rozstraja ją jeszcze bardziej. Dowiaduję się, że ojciec jej, Mikołaj, brat Feliksa, został rozstrzelany. Wanda nie ma żadnych dokumentów. Udaje mi się, również dzięki pani Grodzickiej, wyprawić ją na kilka tygodni do odległej leśniczówki. Powraca. Zdobywam dla niej metrykę na nazwisko Romany Ziółkowskiej, ale to nie wszystko. Zwracam się do ciotki Wandy, która mieszka na Starym Mieście w prywatnym internacie dla ubogich kobiet, czyby nie wyjednała tam miejsca dla Wandy. Chociaż Wanda nie ma odcinka meldunkowego, ciotka jakoś to załatwia i córka Heleny pozostaje na Świętojańskiej. Jest teraz Romaną Ziółkowską. Z jej urody nie pozostaje śladu. Wygląda źle. Po paru tygodniach spotyka w tramwaju kolegę, z którym niegdyś razem studiowała. Dawny „dobry znajomy”. Adorował ją kiedyś na balach. Wanda jeszcze nie wie, że podpisał volkslistę. Szantażuje ją. Żąda pieniędzy. (Spisałam personalia tego człowieka, ale w powstaniu zaginęły.) Potem nasyła jakichś łotrów do internatu. Wówczas bezbronna, znękana kobieta w najwyższym rozstroju nerwowym wyskoczyła oknem. Nie zabiła się. Połamała ręce i nogi. Zebrała się gromada ludzi. Nadbiegł policjant i indaguje odzyskującą na chwilę przytomność, dlaczego to zrobiła. A ona mówi tylko dwa słowa: „Jestem Żydówką”. Policjant wezwał pogotowie i udał się do internatu, aby spisać protokół. Kierowniczka jest niezmiernie zdenerwowana. Policjant orientuje się, że Wanda nie ma kennkarty, lecz mówi: „Znane mi są takie wypadki. Ona jest notoryczną samobójczynią i dlatego powiedziała, że jest Żydówką”. Pisze tak w protokole. Odchodząc jeszcze dorzucił: „Zachowajcie spokój. Nikt tu nie będzie przychodził w tej sprawie. To zakończone”. Ten przodownik granatowej policji okazał się przyzwoitym człowiekiem. Po kilku miesiącach Wanda, otoczona opieką kleru, została przesłana ze szpitala Przemienienia Pańskiego do domu zarobkowego kobiet i tam podobno otruła się cyjankiem potasu. Tym razem śmiertelnie. Nie w domu, gdzieś na ulicy. Nie można było jej odszukać. Idę do matki. Na ulicy Racławickiej stoją gromadki kobiet. Przekupki rozmawiają półgłosem. Pomyślałam, że stało się coś złego. Matka mi wyjaśniła. Ze starego odrapanego domu, gdzie mieściły się wozownie czy garaże, pół godziny temu gestapo zabrało małżeństwo robotnicze, ponieważ w podwórzowym klozecie znaleźli rewolwer. Okazało się, że rano żona pokłóciła się z mężem na cały dom. Groziła, że oskarży go w gestapo. Kłótnia stawała się coraz zaciętsza. W afekcie kobieta wybiegła z domu i udała się w Aleję Szucha. Oskarżyła męża, że przechowuje broń, i wyszła. W drodze powrotnej oprzytomniała, zrozumiała, co zrobiła. Jak szalona wpadła do domu, porwała ukryty gdzieś rewolwer i wrzuciła do klozetu. Za kilkanaście minut już nadjechali Niemcy. Broni we wskazanym miejscu nie znaleźli. Kobietę bili tak długo, aż wreszcie wskazała miejsce ukrycia rewolweru. Zabrali oboje. Usłyszałam, jak stojący na klatce schodowej ludzie dziwili się, że mąż jeszcze swoim rękawem ocierał jej, już w samochodzie, krew z twarzy.

List pożegnalny matki rozstrzelanej w Palmirach Pięćdziesięciu powieszonych

Strach włóczył się po ulicach Warszawy. Blady strach padał, gdy patrol wyrosły jak spod ziemi zachodził drogę starszemu panu, rzucając szczekliwą mową pytanie po niemiecku: „Jesteś Żydem?” Lęk ogarniał, gdy na ulicy Siennej dwaj cywile zatrzymując kobietę, bardzo wymalowaną, zapytali, co ma w torbie. Zamiast odpowiedzi otrzymali serię strzałów z automatu od mężczyzny, który nie wiadomo skąd znalazł się za ich plecami na tej nie bardzo ludnej w południe ulicy. Po czym kobieta z krwawiącą ręką i dużą torbą oraz mężczyzna odjechali w kierunku Żelaznej dorożką, której przed chwilą także jeszcze nie było. A na chodniku leżały trupy cywilów. Nazajutrz wszystko wyglądało po staremu i jak zwykle słońce albo deszcz zalewały ulice. W najbardziej nawet zacisznym mieszkaniu człowiek nie był wolny od trwogi. Łomot do drzwi, gwałtowny dzwonek lub ciche nieznajome pukanie zawsze wywoływały drżenie serca. W lipcowe popołudnie trzeciego roku wojny w jasnym mieszkaniu na kolonii Grottgera pani Zosia opowiadała mi szeptem historię śpiącego na tapczanie półtorarocznego chłopca. Zimą udała się do praczki na Pragę. Nie zastała jej w domu, ale na strzępach siennika na podłodze siedziało zziębnięte, wychudzone niemowlę. Przed kilkoma tygodniami przyszła do praczki kobieta z dzieckiem, które chwilowo u niej zostawiła. Męża tej kobiety, pracownika poczty, rozstrzelali Niemcy. Po kilku dniach, jak mówiła praczka, matka małego popełniła samobójstwo. Osierocony Kajtuś pozostał u chwilowej opiekunki. Był to właśnie okres, kiedy nie wolno było przyjmować sierot do zakładów opiekuńczych, aby uniemożliwić ratowanie życia żydowskim dzieciom. Praczka, bardzo biedna, najmowała się do roboty poza domem. Niemowlę pozostawiała w mieszkaniu. Czasem sąsiadki zaglądały do małego. Pani Zosia postanowiła zaopiekować się dzieckiem, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto weźmie je na wychowanie. Gdy opowiadająca historię Kajtusia zamilkła, głęboko zatroskana - nagle ciszę, jaka zapanowała w pokoju, przerwało lekkie pukanie. Z przejmującym lękiem, jak wyznała później, Zosia doszła do drzwi. Weszła kobieta w czarnej chustce. Po ustaleniu, z kim mówi, wyjaśniła cel swego przybycia: „Mam poufne polecenie donieść, że siostra pani, Stanisława Szuladzińska, i jej kuzynka Leokadia Myślińską zostały rozstrzelane w Palmirach 12 lipca wraz z kilkunastoma jeszcze kobietami”25. Męczeńska śmierć Stachy i Leokadii, matki dwojga małych dzieci, kobiet nie biorących udziału w walce podziemnej, świadczyła, że Niemcy nie przebierali w swoich ofiarach. Mordowali wszystkich Polaków. Myślińscy wysiedleni z Poznańskiego założyli przy ulicy Czerniakowskiej małą kawiarenkę. Pewnego wieczoru do kawiarenki przyszło dwóch niemieckich żołnierzy i w zaufaniu zwierzyli się gospodarzowi, że mają dosyć wojny, Hitlera i na front wschodni pójść nie zamierzają. Myśliński zaproponował im pomoc, przyrzekł, że postara się dla nich o cywilne ubrania. Niemcy siedzieli długo. Nawet płakali. Na drugi dzień przyjechali inni samochodem, zabrali Myślińskiego i rozstrzelali. Stacha chodziła potem na Czerniakowską pomagać nieszczęśliwej kobiecie w prowadzeniu kawiarenki. Myślińską pracowała ciężko, aby utrzymać siebie i dzieci. Stacha przez solidarność rodzinną starała się jej pomagać. W kilka miesięcy po wypadku z Myślińskim gestapo zabrało z Czerniakowskiej jego żonę i Stachę. Od jednej i drugiej nadeszły, zdaje się, po dwa listy. Stacha pracowała w kuchni więziennej. Przed dziećmi ukrywano śmierć matki aż do chwili, kiedy z Daniłowiczowskiej przyszło urzędowe wezwanie o zgłoszenie się po odbiór osobistych rzeczy Stanisławy Szuladzińskiej i Leokadii Myślińskiej. W małej, oklejonej banderolą torebce Stachy leżał nawet kawałek boczku przesłany do więzienia. Adres pisany jej ręką, lecz w środku ani słowa, żadnej kartki. 25 Zamordowane zostały po uprzednim dłuższym więzieniu ich na Pawiaku.

Dziewczynki wyprawiono na podwórze i otworzono drugą torbę z więzienną banderolą. Były tam rękawiczki, zmiana bielizny i szczoteczka do zębów. W chwili rozkładania rzeczy wpadła do mieszkania ośmioletnia córeczka zamordowanej. Popatrzyła i nagle zaczęła wołać: „Mamusia nie żyje!” Musieli zaklinać dziecko, aby ucichło. Trudno było je uspokoić. Nie wolno było przecież mówić, że ktoś jest zamordowany czy zmarł w więzieniu. Przeglądając szczegółowo rzeczy Myślińskiej, w palcu zniszczonej skórzanej rękawiczki znaleziono obrączkę i list. List pisany na skrawku szarego papieru, zwinięty w mały rulonik. List, na którego wspomnienie jeszcze dziś, po wielu latach, odczuwam chłód pod czaszką. Pisany ręką Myślińskiej. Sprawiał jednak wrażenie, że pisany był przez niewidomego albo bezwładną ręką. Matka żegnała i błogosławiła swoje dzieci najtkliwszymi słowami. „Córuchny moje, nie będę żyć, ale nic nie zrobiłam, za co spadło na Was takie nieszczęście. Fałszywy oskarżyciel jest mi nie znany”. „Boże, mój Boże” - powtarzały się słowa. I znów błogosławieństwa. Nieszczęsnej widać mąciły się myśli. Zdania urywały się. Wspominała jeszcze w tym liście, że w depozycie powinny być jej złote zęby i medalik. Nie wiem, czy dzieci zdołały uratować ten list w czasie powstania. Wiem tylko, że żyją i mieszkają w Jarocinie w województwie poznańskim. Jeśli list ocalał, powinien służyć jako jeszcze jeden dokument w Międzynarodowym Trybunale. Któregoś dnia przyszła w mojej obecności do Zosi młodsza córeczka Myślińskiej. Lubiła bawić się z malutkim Kajtusiem. Gdy Zosia zagrała na pianinie, dziewczynka poniechała zabawy i ze spuszczoną główką słuchała. A na pytanie, czy lubi muzykę, odpowiedziała cichutko: „Mamusia mówiła, że będę się uczyć grać, bo mam słuch, a Maja26 nie ma”. Potem stojąc na środku pokoju zakryła rączkami twarz i boleśnie się rozpłakała. Wówczas malutki Kajtuś oderwał się od zabawek, podbiegł do dziewczynki i patrzył przez chwilę bezradnie na szlochającą. Następnie obejmując za nogi znacznie wyższą dziewczynkę - zapłakał... Nigdy w życiu nie zapomnę tej sceny.

Ponury październikowy dzień. Z drzew na ulicy Narbutta spada mnóstwo liści. Jaka straszna dziś ta ulica - myślę. Dlaczego przechodnie mają takie dziwne, jakby osłupiałe twarze? Nie pójdę dalej postanowiłam. Wracam do domu. Za chwilę wchodzi Adam. Usiadł i długo milczał. „Dziś powiesili publicznie pięćdziesięciu komunistów” - usłyszałam jakby wcale nie jego głos. Po kilku dniach dowiedziałam się od Romana Górnickiego, że wśród straconych był Sylwester Bartosik, inżynier, kapitan wojsk lotniczych, i Witek Trylski, fizyk, działacz lewicowy, którego poznałam na zlocie młodzieży w Berlinie w 1930 roku.

Kompas W ponure grudniowe popołudnie 1942 roku na mokrej kamiennej klatce schodowej usiadł sześcioletni chłopczyk. Miał czarne oczy i podarte ubranie. Niektórzy udawali, że dziecka nie dostrzegają. Ktoś położył obok niego torebkę ugotowanej kaszy. Mały nie jadł. Żona zecera przechodząc zapytała chłopca, dlaczego nie je. Nie odpowiedział. „Gdzie twoja mama?” - rzuciła znów pytanie. „Nie wiem” - wyszeptał. „Jak ci na imię?” „Rachmil”. „Czego chcesz?” Milczał. „Skąd przyszedłeś?” Nie odpowiadał. A potem wstał, zdjął czapkę i wyjęty zza jej podszewki pieniądz podał żonie zecera. „Ja chcę kupić kompas. Proszę o kompas. Chcę iść do dziadziusia do Łukowa. Nie trafię.

26 Jej starsza siostra.

Niech pani sprzeda kompas”. „Jaki kompas, dziecko? Nikt nie ma kompasu” - tłumaczyła kobieta. Chłopczyk chwilę patrzył na nią przerażonymi oczyma. Potem znów usiadł na zabłoconej posadzce. Malutkie ręce zacisnął w pięści i wkładając je w usta zaskomlał w rozdzierającym szlochu: „Mama...” Żona zecera objęła główkę dziecka i powiedziała: „Chyba Bóg zgubił kompas...” Ludzie mówili, że zecer zawiózł dziecko na wieś do swego krewnego, księdza. Czy mały Rachmil, podobno synek lekarki dentystki, wojnę przeżył? Nie wiem. Wiem natomiast, że w czasie powstania, w sierpniu 1944 roku, na ulicy Olesińskiej Niemcy zamordowali zecera, jego żonę i ich dziecko.

„Jeżeli zginę...” Rodzina znajomego architekta popada w skrajną nędzę. Pani domu prosi mnie nieśmiało, czy nie mogłabym wskazać kogoś, kto by handlował i kto by nie oszukał. Może jeszcze sprzedać jedwabne firanki. Wstyd mi odmówić. Zabieram je więc i oddaję do sprzedania. Lecz wracają do mnie. Są za drogie. Nie mam odwagi ich odnieść. Wiem, że tam czekają na pieniądze. Nie mają nawet na kartofle. Firanki zatrzymuję, chociaż wcale nie są mi potrzebne, a żonie architekta daję pieniądze. W wielu domach warszawskich - nędza. Proszę znajomego szewca o naprawę butów zimowych. Zastaję go z plecakiem wypełnionym i przewieszonym przez ramię, gotowego do drogi. Nie wie, kiedy wróci. W mieszkaniu straszna bieda. Brak pieniędzy na coraz droższą skórę. Żona chora na płuca, ojciec ma raka. W domu kilkoro małych dzieci. Szewc wybiera się do Reichu, po raz pierwszy na „szmugiel”. Doradzili mu to sąsiedzi. Osowiałe dzieci żegnają ojca. Dziadek jęczy w kącie za przegrodą. Szewc zatrzymuje się jeszcze i daje ostatnie dyspozycje żonie: „Jeżeli zginę, sprzedaj maszynę, zawieź dzieci do Marek. Ojca przez «opiekę» oddaj do szpitala”. Kobieta ma suche oczy. Słucha uważnie. Szewc nie zginął, natomiast umarła jego żona. Obok borykających się z nędzą spotyka się w Warszawie coraz więcej ludzi, którym się dobrze powodzi. Wielu bogaci się na handlu, inni znów nie chcą wskazać źródeł swoich dochodów.

Dodatek nadzwyczajny Depesza po niemiecku W którąś letnią niedzielę 1942 roku wracałam od wujostwa Niekraszów z Królewskiej. Zapadał dopiero zmierzch, ale przechodniów widziało się mało, gdyż zbliżała się już godzina policyjna, ósma. Wsiadłam do tramwaju. Polaków jechało niewielu, natomiast w przedziale niemieckim było pełno. Wówczas często wychodziły dodatki nadzwyczajne „szmatławca”. W opinii polskiej nie cieszył się on uznaniem, ale ludzie czytali, bo co było robić. Właśnie tego wieczoru, kiedy wracałam na Mokotów, rozległy się wrzaskliwe nawoływania gazeciarzy: „Dodatek nadzwyczajny...” „Doda...” Do tramwaju wskoczyło aż dwóch małych urwisów z plikiem gazet pod pachą. Oczywiście kupiłam dodatek, jak też wszyscy znajdujący się w tramwaju Polacy. Czytam i nie wierzę własnym oczom. Oglądam dodatek. Ależ tak. Odbity na zwykłych

rotacyjnych maszynach „Kuriera”. Taki sam. Nie wiem, jak mam się zachowywać, jaki mieć wyraz twarzy, nie podnoszę oczu. Czytam po raz drugi. Właściwie nie czytam, tylko nie patrzę na nikogo. Chciałabym się zaśmiać głośno. Chciałabym zagadać do Polaków w tramwaju. Podnoszę głowę i uśmiecham się do kogoś z naprzeciwka; on uśmiecha się także, ale spuszcza oczy i udaje, że czyta. Nie wiem, co mam robić z dodatkiem. Niemcy przypatrują się ciekawie, co to za wiadomości, o których oni jeszcze nie wiedzą. Trzymam dodatek w ręku i obawiam się włożyć go do torebki, bo przecież wydany jest nielegalnie, omawiający wszystkie ostatnie klęski Niemców na frontach. Komentarze uzasadniające dalsze nieuchronne ich klęski doskonale naśladują styl niemieckich butnych komunikatów. Układ dodatku jest taki jak zwykle. Na szczęście tramwaj dojeżdża do placu Unii Lubelskiej. Wysiadam. Patrzę na ludzi w wagonie. Dodatki trzymają sztywno tak jak ja i widzę, że siłą powstrzymują się od śmiechu. Na ulicy słychać jeszcze krzyk: „Doda... nadzwycza...” Oczywiście każdy z przechodniów kupuje. Mówiono potem, że dodatek był naprawdę odbity w strzeżonej przez gestapo drukarni „Kuriera”. Z panem Kazimierzem, eks-szoferem, widuję się rzadko. Ciągle wyjeżdża. Niepokoję się o niego i cieszę, gdy znów wraca. On rzeczywiście handluje chemikaliami z dużym powodzeniem. Wiem, że jest to jeden z tych, co „podpisali na siebie wyrok śmierci”, chociaż o tym nigdy nie mówimy. Domyślam się, że ma trudne zadanie. Oszczędza mnie, stara się ukrywać naszą przyjaźń. Nigdy nie upada na duchu. Przeciwnie, podtrzymuje mnie moralnie i bardzo pomaga materialnie. Nie krępuje mnie to, bo jest on człowiekiem serdecznym i prostym. Często powtarza: „Polak Polakowi powinien pomóc, a Polak od Polaka zawsze może tę pomoc przyjąć. Może przeżyjemy”. Po raz pierwszy odczuwam, że nie jestem osamotniona i zabłąkana w tej grozie, ponieważ jest ktoś, kto silnie mnie wspiera nawet poprzez przestrzeń i z oddalenia. Któregoś dnia otrzymuję depeszę na moje imię i nazwisko. Tekst w języku niemieckim: „Przyjeżdżam w czwartek lub piątek. Czekać”. Depesza została nadana w Białymstoku. Nic nie rozumiem. W pierwszej chwili przypuszczam, że to może omyłka, w domu mieszka wielu Niemców; lecz silnie rozwinięty w tych latach instynkt ostrożności każe mi się zastanowić. Przecież depesza adresowana jest na moje nazwisko. Postanawiam w czwartek i piątek nie wychodzić z domu. Ale jeszcze w środę przychodzi do mnie nieznajomy mężczyzna i wyjaśnia, aby Andronowski w czwartek ani piątek nie czekał. Zaszło nieporozumienie, wprawdzie z Białegostoku przyjechał przewodnik z dokumentami, ale nie dla Andronowskiego. (Chodziło o przewiezienie z likwidowanego getta warszawskiego kilku ludzi, działaczy, do Białegostoku, gdzie getta jeszcze nie likwidowano). Nie znałam Andronowskiego ani o nim nie słyszałam nigdy. W czwartek, kiedy Ewa już spała w swoim pokoju i dawno było po godzinie policyjnej, delikatnie zapukano do drzwi. Otworzyłam i znieruchomiałam. Tu, w dzielnicy niemieckiej, gdzie na ulicy słychać już prawie tylko mowę niemiecką, po godzinie policyjnej zjawia się młody, wysoki, przystojny człowiek o rysach semickich. Był to Andronowski. Adres otrzymał od Lidii, która wyprawiwszy swojego męża z getta, sama przez dłuższy czas nie mogła się stamtąd wydostać. Na wiadomość, że nie ma dla niego ani przewodnika, ani dokumentów - załamał się. Po chwili wyjaśnił, że uciekł już wczoraj z getta przez mury, pod obstrzałem. Całą noc spędził wraz z kilku innymi zbiegami na cmentarzu żydowskim przy ulicy Okopowej. Od godziny policyjnej ukrywa się w piwnicy naszego domu. Prosi, abym go sprowadziła po cichu do mojej piwnicy. Wówczas proponuję mu, aby został u mnie, a co zrobimy dalej - pomyślimy jutro. Kiedy Andronowski kąpie się w łazience, Ewa cichutko przywołuje mnie do swego pokoju i pyta,

czy może wiedzieć, kto przyszedł i kto się kąpie. Daję odmowną odpowiedź, a wtedy ona szepcze: „Boję się straszliwie, miałam taki okropny sen”. Andronowski oddał mi nabity rewolwer oraz na przechowanie, na „po wojnie”, ceratową kopertę z dowodami, że jest wyzwolonym ślusarzem. Rozmyślam gorączkowo, gdzie by ukryć rewolwer. Wreszcie wkładam w grubą pończochę i wywieszam na sznurku za okno. Andronowski postanawia bez dokumentów i przewodnika udać się do Białegostoku. W Małkini trzeba przejść linię graniczną Reichu. Próbuję go odwieść od tego, ale on z żalem mi odpowiada: „Tak bardzo czekam na słowa zachęty, a pani mi odradza. Muszę iść. Nie mam innego wyjścia. Tam przecież czekają”. Potem zasypia. Twarz jego nie jest ani bolesna, ani zmęczona, lecz jakaś skamieniała. Ewa rano wychodzi. Andronowski zostaje. Rewolwer ściągamy zza okna i chowamy w wiadomym dla niego miejscu. Idę na dworzec dowiedzieć się o pociąg do Małkini. Wszystko układa się pomyślnie. Pociąg odchodzi wieczorem, jedzie nocą, wagony są nie oświetlone ze względu na możliwość bombardowania i napadów. Kupiłam bilet. Andronowski ucieszył się. Tłumaczę mu, że tym pociągiem jeździ wielu handlarzy i że trzymając się ich przejdzie granicę. Jestem jakoś pewna, że mu się powiedzie. Andronowski czyści swoje wysokie buty i słucha moich niezbyt dobrych rad. Wyczytałam kiedyś w jakiejś książce zdanie, że człowiek człowieka zdradzi, a las nigdy... wobec czego zalecam mu trzymać się lasów, a nawet cytuję to zdanie jako swoją mądrość. Po chwili wstydzę się tego sama przed sobą, mojej pozy - pozy przed człowiekiem, który już za kilka godzin znajdzie się prawdopodobnie pod obstrzałem dziesiątków oczu różnych ludzi, może i zdrajców... Jak to dobrze, że w pociągu będzie ciemno. Poruszona jakimś wewnętrznym impulsem mówię, że go odprowadzę. Andronowski jest mi wdzięczny; słabo protestuje. Za chwilę opanowuje mnie lęk. Żałuję tej obietnicy. Gorączkowo rozmyślam, żeby się z tego wykręcić. Jednakże zwycięża uczucie wstydu. O zmierzchu zamierzamy wyjść. Ewa odmawia głośno krótką modlitwę na jego intencję, całuje i żegna go znakiem krzyża. Andronowski ma łzy w oczach. Zastanawia się przez chwilę, czy ze względu na grożące mi niebezpieczeństwo ma zabrać rewolwer. Mnie jednak dręczy jakieś złe przeczucie, wydaje mi się, że w drodze spotka go ciężka przygoda, i dlatego błagam, by wziął rewolwer. Na szczęście moje przewidywania się nie sprawdziły. Do Białegostoku dobrnął bez trudu. Zgodnie z przyrzeczeniem przysłał mi wiadomość, dotarła ona do mnie dopiero po 4 miesiącach, wtedy gdy Andronowski już nie żył... Zginął w walce z esesmanami.

Miłość tej, co podpisała na siebie wyrok śmierci Lidia ratuje męża Przybywa do mnie Tecia T., ta, która po kapitulacji przeprowadziła przez „zieloną granicę” starszą siostrę oraz chorego szwagra. Tecia wyładniała i spoważniała. Opowiada, że przebywa więcej poza Warszawą niż w Warszawie. Mieszka na Woli. Jakoś mi przykro, bo obdarza mnie całkowitym zaufaniem, a ja przecież nie biorę czynnego udziału w walce konspiracyjnej. Nie ma przede mną tajemnic. Ale od wielu lat wiąże mnie z Tecią i jej rodziną serdeczna przyjaźń. Toteż Tecia nie zraża się i wtajemnicza mnie, że na Woli jest radio. Słucha się Moskwy i Londynu. Jeżeli przyjdę na godzinę przed audycją i wymienię hasło - nazwę kwiatu - mogę słuchać.

Tecia jest łączniczką. Pytam, czy się nie boi. Nie, ona się nie boi. Wierzy, że przeżyje. Przeżyje ona i Janek. Janek musi przeżyć. Choć niewiele od niej starszy, jest dowódcą jednego z oddziałów Batalionów Chłopskich w Lubelskiem, bardzo łubianym przez swych żołnierzy. Nauczył ich, jak należy służyć ojczyźnie. Tecia nie ma fotografii Janka, bo przecież nie może jej posiadać, a tak rzadko się widują. Uważa, że sama jest nieładna, natomiast Janek piękny, ale pomimo tego wyznał jej, że jest mu najbliższa. Rozumiem miłość tej o pięknych włosach dziewczyny do swego chłopca, ale miłość ta łączy się nierozerwalnie ze „sprawą”. Toteż odważnie, z uśmiechem na twarzy, może udać się choćby dziś w Aleję Szucha, aby rzucić tam granat, choć zdaje sobie sprawę, czym to grozi. O Janku i o swojej miłości mówi z powściągliwością, bez dziewczęcego entuzjazmu, ale z mocą, która porywa. Ostatnio, odkąd Tecia została łączniczką, widują się rzadko. Mówiono wówczas w Warszawie bardzo wiele o desantach radzieckich, wiązano z tym nadzieje i oczekiwania. Nie wiem, na ile to było prawdą, ale Tecia uważa, że o spadochroniarzach trzeba ludziom mówić, bo jeszcze nie wszyscy o tym wiedzą, a przecież to wiadomość radosna, dobra. Przychodzi Ewa. Tecia dalej opowiada o spadochroniarzach, jak wyglądają, co mówią, jak się zachowują. Przychodzi Irma Adamowa, przychodzi brat Michałowej, Kazik Górczak, i jeszcze jakaś koleżanka do Ewy. Wszyscy zadają Teci pytania. Wszyscy się cieszą. Brat Michałowej, chociaż w zasadzie „liczy na Anglików”, aż bije się w kolana z uciechy na myśl o tym, jak spadochroniarze dadzą się we znaki Niemcom.

Lidia przebywa ze swoim mężem na Pradze, w domu przy ulicy Stalowej 46, u Wali Szmurło, ale któregoś wieczora zjawia się z nim u mnie. Rano była świadkiem, jak ktoś na klatce schodowej głośno mówił, że słyszał, iż tu ukrywa się Żyd. Dlatego postanowili zmienić miejsce. Henryk nie ma jeszcze kennkarty. Potem jakiś tajemniczy człowiek przynosi kennkartę. W pokoju jest ciemno. Nie widzi dobrze obecnych i obecni nie mogą dojrzeć jego twarzy. Jedynym światłem jest maleńka latarka kieszonkowa, przy pomocy której Lidia bardzo dokładnie sprawdza nowy dowód. Fotografię przypina nieznajomy i stempluje ją pieczątką. Przelicza skrupulatnie wręczone mu 5 tysięcy złotych i odchodzi. Teraz Henryk Blumberg staje się Bolesławem Wojciechowskim. Jest bardzo zdenerwowany i podpisując nowy dokument myli się. Zamiast Wojciechowski pisze Wociechowski. Na drugi dzień, skoro świt, poprawiam jako niezła rysowniczka tę omyłkę. Zabobonna Ewa szepcze tylko: „To zły znak...” Którejś dusznej, upalnej nocy sierpniowej czy wrześniowej budzą mnie nagle ciężkie, głębokie wstrząsy. Noc przerywa straszliwy, piekielny ryk niemieckich syren alarmowych. Na ulicy popłoch. Z dużej szkoły na rogu Sandomierskiej wybiegają Niemcy w bieliźnie. Detonacje coraz bliższe, groźniejsze. Cóż to się dzieje? Jak jasno. Czyżby nagle nastał dzień? O zgrozo czy radości!... Na niebie wisi żarząca się platynową światłością, jakby ludzka, nieruchoma ręka, zaciśnięta w pięść. Drżą ulice, domy. Brzęk szkła. Śmiertelny powiew odczuwa się nawet w piwnicy. Nie mamy z Ewą siły, aby znów tam zejść. Coś nakazuje nam patrzeć z bramy na ulicę zalaną jakby dziennym światłem. Nie możemy oderwać oczu od tej karzącej zaciśniętej pięści. „To kara Boża, kara Boża” - szepcą ludzie. Po raz pierwszy widzimy złamaną butę niemiecką. Patrzymy na esesmanów, jak nierzadko w kalesonach kryją się w najdalsze kąty piwnicy pomiędzy polskich mieszkańców.

Lidia pozostała z mężem na górze. Koniec. Powracamy. Rodzina i znajomi telefonują do siebie... żyją, ale jest dużo ofiar spośród cywilnej ludności. Przez kilka tygodni nie otwieramy nikomu drzwi, chyba na umówione znaki. Z różnych krańców miasta docierają złe wiadomości. Irma sama widziała na Żelaznej grupę przechodniów przed domem, który dopiero co opuściło gestapo. Rankiem obstawili dom i wystrzelali na miejscu całą rodzinę składającą się z pięciu osób oraz czworo ukrywających się Żydów. Właśnie znoszono trupy do bramy. Niemcy zastrzelili nawet pięcioletnie dziecko. Pozostawili żywą tylko roczną dziewczynkę w kołysce. Nic nie płakała. Śmiała się i gaworzyła. Nawet, mówiły kobiety, nie przelękła się huku wystrzałów... Została u dozorczyni. Kto chciał, mógł dziecko wziąć. Pod koniec września czy na początku października 1942 roku, kiedy schodziłam rano trzepać chodniki, przybiegła do mnie dozorczyni i powiedziała: „Był tu przed chwilą sam Braun, szef niemieckiego kwaterunku, i strasznie krzyczał, żeby natychmiast wysiedlić z tego domu wszystkich Polaków. «Dlaczego dotychczas tego nie zrobiono?» - wrzeszczał. Oni teraz będą na pewno latać po mieszkaniach, bo mają ten dom przerabiać na pokoje oficerskie... Trzeba będzie uważać” - zakończyła jakby ostrzegawczo.

Przesiedlenie Z przesiedleniem ludzi z dwóch domów przy ulicy Narbutta - numery 6 i 8 - zwlekają jeszcze tydzień. Administrator naszego domu bardzo zabiega o odroczenie 24-godzinnego terminu. Lidia nie ma wyjścia. Decyduje się udać wieczorem z Henrykiem do swojej kuzynki Teresy, bez uprzedzenia. Teresa mieszka samotnie przy ulicy Solec 20. Kiedyś Henryk przez długi okres pomagał uczącej się Teresie. Teresa nie protestuje. Odtąd Henryk pozostaje na Solcu i nie wychodzi nigdy z mieszkania. Instytucja, w której niegdyś pan Kazimierz zdobył dla mnie „lewą” arbeitskartę, przestaje istnieć. Na kilka dni przed wysiedleniem granatowy policjant przyniósł mi wezwanie do obowiązkowego zgłoszenia się na roboty do Niemiec. Wszyscy są bezradni, a ja najbardziej. Ale na szczęście zjawia się pan Kazimierz i śmieje się z moich kłopotów. Po kilku godzinach mam nową arbeitskartę, a wezwanie na wyjazd zostaje anulowane. Tym razem szef niemieckiego kwaterunku, Braun, nie pozostawia wysiedlonych na ulicy. Wspaniałomyślnie przydziela nam dwa domy w zamkniętym jeszcze małym getcie, skąd wysiedlono już ostatnich mieszkańców do Treblinki. Zazwyczaj Braun był bezwzględny, wyrzucał Polaków na ulicę, a nawet zarządzał pozostawienie całego dobytku. W kilka miesięcy po naszym przesiedleniu został zgładzony z wyroku sądu podziemnego. Mamy teraz mieszkać na Ceglanej. Mnie przyznano dwa pokoje. Chora Ewa błaga, abym nie przyjmowała mieszkania w getcie, miejscu tak straszliwych zbrodni. Udaję się więc do krewnych i znajomych. Może odstąpią nam jakieś pomieszczenie. Nie odmawiają wprawdzie, ale mieszkają w dzielnicy niemieckiej. Radzą mi wziąć jednak mieszkanie, bo Niemcy grożą wyrzuceniem wszystkich Polaków z południowej części miasta.

Zamożni mieszkańcy wymienionych dwóch domów z ulicy Narbutta nie mają zamiaru przenosić się do getta. Tylko kilka rodzin decyduje się na przeprowadzkę. Przy bramach wejściowych małego getta stoją jeszcze warty żandarmów, tak jak za życia poprzednich mieszkańców. W końcu października przenosimy się wreszcie do getta. Przepustka powrotna wystawiona jest dla czterech osób: szofera, dwóch robotników i towarzyszącego nam Piotra. Mieszkania ani domu uprzednio nie widziałyśmy. Nie pamiętałam nawet dobrze, gdzie jest ulica Ceglana. Jedziemy Marszałkowską wielkim samochodem, o który wystarała się Ewa. Na Marszałkowskiej, a właściwie na narożniku Hożej czy Wspólnej, ludzie z ogromnym zainteresowaniem czytają rozklejone na murze ogłoszenie. Co nowego? Auto się zatrzymuje. Piotr zeskakuje. Stoi chwilę przed ogłoszeniem i wraca. Pytamy wszyscy, co tam znowu. (W owym okresie pojawiało się dużo ogłoszeń i zarządzeń niemieckich, przy których na ogół nikt się nie zatrzymywał). Piotr przeciera ręką czoło i mówi: „Przeczytajcie sami”. Schodzimy z auta: robotnicy, szofer i ja z Ewą. Czytamy nie wierząc oczom. Jest to błagalna odezwa wojskowych władz niemieckich do mieszkańców Warszawy, która wymieniając straszliwe klęski niemieckie, hekatomby żołnierzy niemieckich na Wschodzie i opiewając ciężką żałobę narodu niemieckiego i jego beznadziejne zmagania, zwraca się z gorącym apelem do serc warszawiaków, aby masowym udziałem w kinach, na filmach wyświetlanych dla Polaków, przyczynili się choć w części do ulżenia doli żołnierza niemieckiego, bo przecież dochód z tego rodzaju widowisk przeznaczony jest na rzecz armii niemieckiej ginącej na Wschodzie. Jeden z robotników zdziwiony pyta: „Czy oni (Niemcy) już zupełnie zgłupieli?”, a drugi się śmieje. Włazimy z powrotem do samochodu. Ewa nic z tego nie rozumie. Szofer krótko stwierdza: „Dobry numer wymyślili nasi chłopcy. Teraz nawet świnie nie będą siedziały w kinie”. Jedziemy dalej. Wszędzie grupki, ludzie czytają odezwy, które nawet w szczegółach sprawiają wrażenie oryginalnych. Niemcy przyglądają się ciekawie gromadkom ludzi skupiających się pod urzędowymi ogłoszeniami. Nie rozumieją, dlaczego wzbudzają one tak duże zainteresowanie. Nie wiedzą, że tekst polski jest odmienny od niemieckiego. Niektórzy naiwni Polacy wyrażają zdziwienie, że Niemcy tak szczerze przyznają się do klęsk. Cieszą się i klną: „Cholery, zobaczą teraz Polaka w kinie”. Żandarmi sprawdzają przepustki. Wjeżdżamy do getta od ulicy Twardej. Brama się zamyka. Cisza i obraz potwornego zniszczenia. Wydaje się, że może to być tylko dziełem jakichś nieznanych straszliwych żywiołów, a nie rąk ludzkich. Dywany, porcelana i miliony chyba książek porozrzucane w błocie i brudzie. Tu duży portret dziecka, tam kredens z powybijanymi lustrzanymi szybami. Potrzaskane obrazy, maszyny, ramy okienne, powyrywane drzwi, miski klozetowe, wanny - wszystko to bezładnie wala się na ulicy. Tu kosztowny gabinet dentystyczny, połamane fotele, pogięte zardzewiałe instrumenty lekarskie toną w stosach podartej pościeli. Nad wszystkim unoszą się obłoki pierza. Na Ceglanej 3 była widocznie jakaś kawiarnia w podwórzu, w pałacyku z ogródkiem. Informują o tym ogłoszenia i plakat zapowiadający, że 21 lipca (1942 roku) będzie śpiewać Wiera Gran. Wszyscy milczą, przejmuje nas groza. Przed następnym domem stoi mały konny wóz. A więc ktoś przyjechał. Tak, to wysiedleni sąsiedzi. Ciężarówka nie może wjechać na podwórze zawalone sprzętami. Trudno przedrzeć się do klatki schodowej. A nasze mieszkanie? Drzwi z wyłamanymi zamkami stoją otworem. I znów to okropne spustoszenie. W dużym pokoju przy jednej ścianie potężny kredens z ogromnym owalnym lustrem. W kuchni wspaniała, antyczna, z poodtrącanymi głowami tancerek, mieniąca się

barwami drezdeńska waza. Skąd wzięła się w takim niewielkim mieszczańskim domu? Góry śmieci, naczyń kuchennych, poobdzierane tapety. „Nie, tu pozostać nie możecie” - mówi Piotr. Przed bramą stoi opuszczony samochód z naszymi rzeczami. Ani szofera, ani robotników. Rozbiegli się na „szaber”. Podumali, pokiwali głowami nad barbarzyństwem Niemców, zostawili nas i zniknęli. Piotr idzie ich szukać. Otwarte na oścież i obrabowane z cenniejszych przedmiotów mieszkania sprawiają okropne wrażenie. W wielu można napotkać ślady niedawnego jeszcze życia: żelazko do prasowania na dziecinnej sukience, na stole kuchennym rozwałkowane ciasto... A na podwórzu pod numerem 7 leżą pod materacami trupy już - w rozkładzie. Co robić? Na szczęście zjawiają się poszukiwani. Wrzucają nasze rzeczy byle jak do mieszkania, a na opróżnione auto ładują swoją zdobycz. Chcemy wracać, ale nie da rady. Obok nas, przy furze bez furmana, stoi dwoje dzieci. Boją się. Rodzice mieli przyjechać drugą furą, lecz dotąd ich nie widać. Jest gaz i woda. Musimy zostać. Wracamy do mieszkania. Straszna pustka. Zmierzcha. Nikt nie przybywa. Nie wiemy, co zrobić z koniem. Dwunastoletni chłopiec zarządza wyprzężenie go. Nie idzie nam. Wreszcie wprowadzamy konia do bramy. Dziewczynka ściąga podarte poduszki i chce... żeby zwierzę na nich się położyło, ale koń nie chce. Dlaczego nie wrócił furman? Poszedł na Pańską po sieczkę i nie wrócił. Śpimy we czworo w „nowym” mieszkaniu na zsuniętych stołach. Na ścianach tysiące pluskiew, a na podłodze setki karaluchów. Na drugi dzień Ewa wychodzi, ale zaraz wraca. Zmieniła się warta. Zagrozili, że będą strzelać. Nie wiedzą o żadnym przesiedleniu Polaków do getta. Braun miał przysłać przepustki, ale nikt nie przynosi ich przez cały dzień; nikogo nie wypuszczają. Dwaj żandarmi przyklejają w bramie ogłoszenie. Za jakikolwiek kontakt z Żydami grozi rozstrzelanie. A zatem mogą tu być jeszcze gdzieś Żydzi? Ewa rozmawia z żandarmami, prosi, żeby zatelefonowali do kwaterunku. Przyrzekają, odchodzą. Lecz do końca dnia nikt nie przybywa. Po południu dostaję wysokiej gorączki. Wieczorem mam 40 stopni. Ewa i dzieci boją się. Nie wyglądają nawet na ulicę. Ewa dopytuje się, gdzie są dokumenty przesiedlenia, lecz ja jestem w malignie. Nie poznaję nikogo. Ewę i dzieci ogarnia coraz większy strach. Nie mogą znaleźć nakazu przesiedlenia. Dzielą się żywnością z koniem i spędzają przy mnie bezsenną noc. Nocy tej słychać było w pobliżu ciągłe strzały. Ewa wyszukuje kamforę i robi mi zastrzyk. Mówiła później, że nad ranem wyglądałam tak, jakbym już umierała.

Synek Michała i inne dzieci Jedenastoletni Czarek uczy się na tajnym komplecie. Opowiada, że dyrektor, polonista Stanisław Kaliszewski, bardzo przestrzega zasad konspiracji. Komplet prawie codziennie zbiera się gdzie indziej. Uwagę ojca, że i w ich mieszkaniu mogą się odbywać lekcje, chłopiec przyjmuje na ogół obojętnie. Wysuwa nawet parę zastrzeżeń. Mimo to kilka razy odbyły się lekcje na Dolnej. Któregoś dnia matka znalazła w marynarce Czarusia sporo papierosów. Dochodzenie prowadzone przez ojca nie daje żadnych rezultatów. Czarek zapewnia, że nie pali, ale papierosy musi mieć. Dlaczego musi, nie wyjaśnia. Zaciął się. Nie zdradza również, skąd miał na nie pieniądze.

Jednak chłopiec kocha rodziców i widząc strapienie ojca w końcu wyznaje prawdę. Otóż on z bratem matki, o rok od siebie starszym Jankiem Gorczakiem, należą do „organizacji”, której zadaniem jest wyrządzanie Niemcom szkód. Muszą przełazić przez parkany i z ukrycia wybijać Niemcom szyby kamieniami, niepostrzeżenie przerzynać opony samochodowe, przecinać ubrania Niemcom jadącym w przedniej części wagonu tramwajowego i wyciągać z koszyków prowianty volksdeutschom stojącym w kolejce przed „Meinlami „. Nie wolno jednak nic zjeść samemu, tylko należy wszystko oddawać biednym i żebrakom. Trzeba też przełazić przez ogrodzenie, spacerować po Łazienkach, gdzie dla Polaków wstęp jest wzbroniony itp. Pieniądze na papierosy dostaje od Ali, małej kuzynki stryja Piotra, którą poznał na weselu. Ala prowadzi dom i robi zakupy. Ojciec jej, pułkownik inżynier, jest gdzieś w Anglii. Ala ma duże zdolności muzyczne, lecz gwiżdże na nie teraz, bo są ważniejsze sprawy. W tajemnicy przed matką, która nigdy nie ma pieniędzy, wynosi cenniejsze rzeczy z domu i sprzedaje na bazarze. Kupuje w zamian niezbędne artykuły żywnościowe, nie kupuje za dużo, bo mama by się zorientowała, że sprzedaje więcej, niż jej poleca. Za swoje „zarobione” pieniądze kupuje papierosy, gdyż kilku chłopców pali, a także cukierki i ciastka, których w Warszawie od jakiegoś czasu jest zatrzęsienie. Ala również należy do „organizacji”. Mama Ali nie umie nic robić, tylko płakać i wspominać beztroskie czasy przedwojenne, jak mówi mała. Prawie zupełnie zapomniałam, że głównym zadaniem Czarka, jako nieźle rysującego, było wypisywanie na arkuszach bristolu słów: „Menażeria” albo „Ogród zoologiczny”, a potem przyczepianie tych arkusików drutem do parkanu Ogrodu Saskiego i Łazienek, po których wolno było spacerować tylko Niemcom. Po tej rozmowie z ojcem Czarek, jako „spalony”, usuwa się z „organizacji”, gdyż taka jest przysięga. Przypadek zrządził, że w sąsiednim domu na Ceglanej już po otwarciu małego getta mieszka przesiedlona również moja przyjaciółka z czasów zabaw podwórzowych - Alina Kisiel, żona mechanika tramwajowego. Obecnie zatrudniona jest w monopolu tytoniowym. Chociaż pracują oboje z mężem, za łączne zarobki miesięczne nie mogą kupić nawet dwóch kilogramów słoniny. Żyją w ogromnej nędzy. Byli już dwukrotnie zbombardowani. Pierwszy raz w 1939 roku, drugi - we wrześniu 1942 roku. Wraz z dziesięcioletnim synkiem przez jakiś czas leżeli w szpitalu, ranni i oślepli od wybuchu bomby. Reszta rodziny zginęła. Alina opowiada mi, że Henio, jej mały synek, całymi dniami przebywa sam w domu. Ona i mąż wracają dopiero o zmierzchu. Mały niby to chodzi do szkoły, jednak opuszcza lekcje. Chłopiec obserwuje z okna, co się dzieje w getcie. Tego dziecka nie mogą już zająć najbardziej fascynujące, upiorne opowieści i książki. Był on świadkiem takich scen, że gdy raz opowiadał o nich matce, Alina dostała szoku nerwowego. Na Ceglanej mieszkają od niedawna. Przed kilkunastoma dniami matka spostrzegła, że zginął z domu zegarek. Mały długo nie chciał wyjaśnić sprawy. W końcu przyznał się do winy, lecz za nic nie chciał powiedzieć, komu go oddał. Nie pomogły żadne groźby. Aż tu nagle to dziesięcioletnie dziecko, gdy matka i ojciec byli przekonani, że już śpi, siada na łóżku i oświadcza, że nikt i nic nie zmusi go do mówienia. Zanimby zdradził tajemnicę, komu oddał zegarek, wyskoczyłby oknem z piątego piętra. „Tak zginę tylko ja, w przeciwnym wypadku zginiecie także i wy. Musiałem to zrobić” wyjaśnił tylko. I milczał uparcie. Nie strata zegarka, ale obawa o dziecko, że dało się wplątać w jakieś niebezpieczne historie, dręczyła bez przerwy rodziców.

Pisząc, o dzieciach nie sposób pominąć małych gazeciarzy, którzy warszawskiej ulicy nadawali specyficzny ton. To oni wywoływali głośno niemieckie komunikaty przekręcając je w ośmieszający Niemców sposób. To oni układali niewybredne piosenki przeciw hitlerowcom i zaśmiewali się. To oni dokuczali przechodniom. Nawet oficerom niemieckim przyczepiali czasem klocki. Widziałam, jak Nowym Światem kroczył dumnie w monoklu „pan życia i śmierci” z przyczepioną niziutko do płaszcza zdechłą myszą. Wojna się nie kończyła. Ludzie komentują w przeróżny sposób komunikaty Generalnego Sztabu Niemieckiego. O Stalingradzie mówi się, że „generał mróz”, jak wyraził się Hitler, dobrze dał im się we znaki. Ze Stalingradem kojarzy się jeszcze inne wspomnienie. Otóż na pomniku Kopernika hitlerowcy umocowali tablicę objaśniającą, że Kopernik był Niemcem. Warszawiacy nie zdążyli się jeszcze oburzyć, gdy rano ujrzeli na cokole inną ciężką płytę kamienną z wyrytym napisem: „Za karę przedłużam zimę o dwa miesiące. Mikołaj Kopernik”.

Herr Direkłor von Heind i jeńcy Ewa pracuje nadal w zakładach Opla, mieszczących się w byłych warsztatach tramwajowych na Żoliborzu. Codziennie wieczorem opowiadamy sobie w naszej kuchence na Ceglanej o wypadkach dnia. Naczelnym dyrektorem zakładów samochodowych Opel jest dyrektor von Heind. Wykwintny starszy pan z siwą, lwią czupryną, niewysokiego wzrostu. Wytworny, elegancki. Żydów, Polaków i Rosjan nie poczytuje za ludzi. To właśnie na jego zlecenie odkomenderowano do Majdanka i Treblinki ostatnią żydowską brygadę. Dyrektorowi von Heind nie są już potrzebni. Siedzi w swoim gabinecie, czyta angielskie książki. Jest muzykalny. Ewę toleruje i „zaszczyca” czasem nawet jakimś żartem, bo w jego oczach jest ona czymś lepszym. Kształciła się przecież w Hamburgu, jest muzykalna i mówi bezbłędnie po niemiecku. Którejś soboty, kiedy robotnicy właśnie wychodzili już, von Heind został powiadomiony telefonicznie, że za pół godziny przyjdą samochody do natychmiastowej naprawy. Od razu wydał polecenie, aby zatrzymać jeszcze robotników. Ale robotnicy nie wiadomo skąd już się o tym dowiedzieli i starali się jak najszybciej oddalić od warsztatów. Helind z wściekłością obserwował przez okno całe to zajście i wydał dyspozycje zamknięcia bramy. Do stojącej blisko Ewy mówi: „Niech pani patrzy, jak to polskie bydło ucieka”, na co Ewa ze spokojem odpowiada: „Ja także jestem Polką”. Kiedyś na podwórze warsztatów spędzono około stu jeńców rosyjskich tak wynędzniałych, że zdawało się, iż za chwilę padną. Pracują ciężko do zmierzchu. Tego dnia pan Heind jest w znakomitym humorze. Przez cały czas swojego urzędowania nie odchodzi od okna, obserwując pracę jeńców. Dziwi się, jaka siła zmusiła te brudne, dzikie zwierzęta do oporu przeciw niemieckiemu orężowi, i dzieli się tymi spostrzeżeniami z wyższymi oficerami niemieckimi, którzy akurat przebywają w jego gabinecie. Robotnicy uzgodnili między sobą, że w te dni, kiedy będą pracować jeńcy, oddadzą im swoje racje żywnościowe. Udaje się to zaledwie dwa czy trzy razy. Kiedy dowiaduje się o tym Heind, zwołuje

odprawę i zatracając swój junkierski sposób bycia, grozi robotnikom. Zakazuje udzielania jakiejkolwiek pomocy dla jeńców rosyjskich. Mimo to robotnikom udaje się przemycić dla tych biedaków trochę żywności. W kilka miesięcy później Ewa znowu widziała swego szefa w oknie. Płonęło wówczas getto, swąd palących się ciał ludzkich docierał aż tutaj i wprawiał wytwornego dyrektora w dziwną ekstazę. Palił cygaro i wzruszonym głosem recytował... Goethego. Odprawiał jak gdyby misterium na cześć „geniuszu” narodu niemieckiego, który potrafi usuwać sprzed nóg Niemców wszystkie przeszkody stojące na drodze do „wielkości”. Jeszcze raz widziała Ewa Heinda przy oknie. Ale był jakiś zgarbiony, małpim gestem wciągnął głowę w ramiona, wystawił naprzód szczękę, a ręce wsadził w kieszenie. Nie dbał już o to, że jego sylwetka przypomina bardziej goryla niż wytwornego junkra. Milczał. I wtedy jeńcy rosyjscy pracowali w odkrytych halach i na podwórzu, ale było to już w maju 1944 roku, kiedy Armia Radziecka rozwiała legendę o niezwyciężonej sile niemieckich morderców, co niewątpliwie załamało wykwintnego, muzykalnego pana dyrektora von Heind.

Strefa zakazana Blisko osiem tygodni mieszkałyśmy już na Ceglanej. Dwa domy trochę się zaludniły. Pozostałe ulice aż do Żelaznej i Chłodnej były wymarłe. Przejeżdżały tylko niemieckie samochody i wywoziły opuszczone na zawsze przez właścicieli mienie. Nieprzydatne im sprzęty i książki palili. Wiedziałyśmy już, że mały odcinek od Ceglanej do Pańskiej, Żelaznej i krańcowego wylotu Prostej jest jeszcze wydzielony. W dawnej szkole handlowej, gdzie mieściły się obecnie wielkie Zakłady Krawieckie Toebbensa, na Waliców i Prostej żyli jeszcze i pracowali w zamknięciu - Żydzi. Mury i domy przylegające do terenu Toebbensa Niemcy oblepili napisem: Sperrgebiet. Zresztą wkrótce przekonaliśmy się, że pozorna cisza za dnia przeradza się w nocy w przytłumione życie. Od Żelaznej na Ceglaną, przez mur, przekradali się handlarze i przemytnicy żywności spoza getta. Żydzi zaś, przedostając się przez tajemne przejście w naszym domu, przeprowadzali transakcje. Rano znów panowała cisza. Zawsze jednak kogoś dognały niemieckie patrole. Wtedy słychać było strzały. Rano sąsiedzi informowali: „Wychodząc proszę się trzymać prawej strony (albo lewej), bo tu i tu leżą zabici”. Później ktoś trupy zbierał. Nazajutrz leżały nowe. Tak co dzień, dopóki rezerwat ludzki w zakładach nie przestał istnieć. Kiedyś już rano kilku Żydów i Żydówka spostrzegłszy niemiecki patrol wpadli na podwórze naszego domu i usiłowali przeskoczyć parkan. Najmłodszy spośród nich, może dwudziestoletni chłopak, blondyn, jak gdyby tych starszych osłaniał. Może to była rodzina? Starsi nie byli zręczni, przedostawanie się przez płot przeciągało się. W chwili, gdy młody miał już wdrapać się na parkan, dopadli go żandarmi. Chłopiec płakał, błagał o życie, wyciągnął spod płaszcza zielony, damski, pluszowy szlafrok. Tłumaczył, że chciał sprzedać, aby kupić chleb. Niemcy skopali chłopca. Po chwili jeden z żandarmów poczęstował swych kompanów papierosami, sam zapalił, po czym pochylił się nad chłopcem i strzelił mu w ucho, zabijając nieszczęsnego zbiega. Trudno mi dziś wyrazić w słowach, co wówczas odczuwałam, będąc świadkiem całej sceny. Od tej pory pewien odcień zielonego koloru, koloru owego szlafroka, kojarzy mi się z tamtym przeżyciem.

Ludzi, którzy przechodzili przez parkany, ukrywali się w ruinach i prowadzili transakcje z Żydami, bałam się. Prawda, że oni w pewnym sensie ratowali Żydów przed śmiercią głodową, jednak handlarze ci nie wzbudzali zaufania... Byli oni poniekąd „zorganizowani”. Znali się, nienawidzili lub popierali. Ukrywali się czasem przez cały dzień w piwnicach naszego domu. Niekiedy słyszałam urywki ich rozmów, które potwierdzały moje obawy. Mieli swoje hasła i znaki, w których już i ja zaczęłam się orientować. Pewnego dnia, tuż koło naszej bramy, na chodniku stał duży biały worek czymś napełniony i związany. Wszyscy omijali worek, bo myśleli, że to porzucony towar tych zza parkanu. Pod wieczór dopiero natknął się na worek patrol. Wewnątrz był człowiek z obciętymi rękoma, nogami i głową. Wszystko oddzielnie ułożone w worku. Sąsiedzi przypuszczali, że to jeden z tych, co przełazili przez mury. Zginął jakoby z wyroku bandy handlarzy. U Toebbensa panował głód. Żyło tam oficjalnie zarejestrowanych przez Niemców około dwóch tysięcy ludzi zatrudnionych w zakładach, ale około tysiąca ukrywało się. Któregoś wieczora ktoś do nas zapukał. Otworzyła Ewa. Weszły dwie osoby: żydowski policjant i elegancka kobieta. Był to magister farmacji Dworecki i jego niedawno poślubiona żona. Ona straciła męża i córkę podczas akcji wysiedlania, on - całą rodzinę. Dworeccy nie prosili o nic, błagali tylko, aby mogli chwilę przebywać w normalnym domu i z normalnymi ludźmi. Opowiadali, że czyste mieszkanie jest dla nich czymś niezwykłym, że możność przebywania w takim mieszkaniu jest dla nich wielką łaską, że tam, u Toebbensa, panuje wszechwładnie strach i nędza. Zawyżane normy pracy sprawiają, że ludzie słaniają się z wycieńczenia. Głód i zastraszenie zbierają bogate żniwo. Prawie każdy kogoś ukrywa. Dworeccy przychodzili jeszcze kilka razy. On tłumaczył się, że został policjantem, aby ratować życie swoje i swojej rodziny. Planowali ucieczkę z małego getta, ale to im się nie udało. Dworeckich nie widziałam już nigdy i przypuszczam, że się nie uratowali. Czworobok ulic obejmujący teren zakładów Toebbensa otoczyły któregoś dnia pod wieczór niemieckie samochody policyjne. Po jakimś czasie poczęły do nas dochodzić odgłosy strzałów, tumult, krzyk... Siedziałyśmy z Ewą bez ruchu. Nie zapalałyśmy światła. Na ulicy Ceglanej pełno żandarmów; raz po raz wpadają do bramy, coś wołają. Nagle słyszymy stukanie do drzwi. Siedzimy obie jak skamieniałe. Noc. Ciemności. Dolatujące strzały i krzyki mącą nam myśli. Strach paraliżuje mnie całkowicie. Chcę coś powiedzieć do Ewy. - Nie mogę. Wyciągam do niej rękę. Po co? Nagle ta zawsze wylękniona Ewa zrywa się, podbiega do drzwi i otwiera je na całą szerokość, ale zaraz tak samo gwałtownie cofa się tyłem do pokoju i zasłania twarz rękami przed oślepiającym światłem. To żandarmi. Wchodzą za nią, świecąc w twarz. Tej nocy wywieźli połowę ludzi pozostawionych jeszcze na terenie dawnego małego getta. W tym czasie na murach ukazały się nowe niemieckie ogłoszenia. Były to apele do Polaków, którzy czują się związani z niemiecką kulturą i są przeświadczeni, że w przeszłości mieli przodków niemieckiego pochodzenia. Mogą oni bez przeszkód ubiegać się o volkslistę.

Sezam Snując wspomnienia łapię się ciągle na tym, że uporczywie powracają w mojej wyobraźni pewne sceny, które jakoś silnie utkwiły w mojej pamięci. I tak na przykład przypominam sobie doskonale niespodziewaną rewizję w sklepiku na Czerniakowskiej, z której nikt - ani żandarmi, ani kupujący, ani sprzedawcy - nie wyszli żywi. Albo czyż można nie pamiętać, jak wyprowadzona wraz z siedemnastoletnim synem Ryszardem pani Stróżewska z Mokotowa, cała zalana krwią, wołała do oprawców: „Bijcie nas, bijcie! My zginiemy, ale Polska przetrwa!” Podobnie czyż można zapomnieć o bohaterstwie znanego działacza robotniczego PPS, murarza Romana Górnickiego z kolonii Rakowieckiej? Po zamachu dokonanym na gestapowcu gdzieś na Bródnie w niedzielny, upalny dzień zdołał uratować się, skacząc do tramwaju, gdzie pasażerowie nie tylko go ukryli, ale nawet przebrali, gdyż ubranie jego było zbryzgane krwią. Jedną z trwałych udręk mieszkańców Warszawy stały się długie, jesienne, bezksiężycowe noce, zaczynające się już od czwartej po południu. Wieczory listopadowe - wicher, deszcz, błoto, zimno, ciemność. Żadnego blasku światła. Nic nie widać na odległość wyciągniętej ręki. Zaciemnioną latarką wolno oświecać tylko chodnik pod stopami; broń Boże, nie oświetlić Niemca. Zresztą z latarkami też nie była tak prosta sprawa, bo albo brakowało ich w sprzedaży, albo nie było bateryjek, albo bardzo często się psuły. Wracałam w taki straszliwy wieczór, około szóstej, na Ceglaną z dyżuru u chorego. Umówiłam się z Ewą, że zaczekamy na siebie na rogu Złotej i Żelaznej w bramie „Pekinu”, aby zupełnie bezludną część drogi przebyć razem. Dochodziłyśmy już do Ceglanej, kiedy gdzieś bardzo blisko padła seria strzałów. Strzelano chyba na zakręcie Twardej lub Ceglanej, bo nie mogłyśmy dojrzeć ognia. Przeczekałyśmy chwilę i ruszyłyśmy dalej. Od naszej bramy dzieliło nas nie więcej jak pięćdziesiąt metrów. Bałyśmy się oświetlać drogę latarką, aby nie dostrzegł nas jakiś Niemiec. Wycie wichru, trzask i łomot blachy w ruinach głuszył wszelkie inne odgłosy. Przechodząc jezdnią przy narożniku Ceglanej potknęłam się o zwój szmat. Pomacałam ręką - kożuch, dalej człowiek. Ewa oświetliła twarz leżącego. Był to młody chłopiec. Z ust jego płynęła krew. Wsunęłam rękę pod skrwawioną odzież na piersiach - serce już nie biło. W domu mimo protestów Ewy zatelefonowałam do komisariatu granatowej policji na Miedzianej. Poinformowałam, co zaszło przed kilku minutami w pobliżu naszego domu. Policjant bez słowa położył słuchawkę. Myślałam, że może nie słyszał. Połączyłam się jeszcze raz. I wtedy usłyszałam: „No to czego pani chce ode mnie?” I znów położył słuchawkę. Rano krzyk starej matki zamordowanego postawił całą ulicę na nogi. Ludzie siłą wciągnęli kobietę do bramy. Mówiono, że zastrzelony chłopiec pracował jako siła najemna w przedsiębiorstwie pojazdów. Tego dnia hitlerowcy zatrudnili go od południa. Musiał wyczekiwać na nich pod kilkoma knajpami. Kiedy już zwolnili dorożkę, na pożegnanie wesołego dnia zastrzelili osiemnastoletniego dorożkarza i poszli. Wracam znów do sprawy Lidii Blumberg. W dużym getcie po pogromie było jeszcze wiele ulic zamieszkałych przez Żydów. Pracowali oni u Schultza, u szczotkarzy i w innych przedsiębiorstwach, tzw. szopach. Lidia, jak wspomniałam, mieszkała ostatnio na Solcu, a pracowała nadal u Schultza.

Z dużego getta na Ceglaną było znacznie bliżej i dlatego często pozostawała u mnie, żeby nie brodzić w ciemnościach. Wieczorami opowiadała okropne szczegóły o życiu pozornie wysiedlonego już getta. Po pustych ulicach ludziom nie wolno chodzić. Są rozproszeni. Mają jednak połączenia podziemne, poprzez dachy i różne inne. Opowiedziała nam również o pewnej przygotowanej na wszelki wypadek kryjówce na Nalewkach. Jest to jakiś „zaklęty sezam”. Są tam podobno ogromne składy nie psujących się artykułów żywnościowych i bogactwo nieprzebrane strojów, a także złota, Lidia nigdy tam nie była, ale rysuje na stole dokładnie plan oraz podaje adres. Tak jak dowiedziała się od innych. Nikt przecież do kryjówki nie pójdzie - ani ona, ani Ewa, ani ja. Ewę jak dziecko ubawiła cała ta opowieść. Przez kilka dni Lidia nie pokazuje się u nas, Ewa znów podejmuje rozmowę na temat „zaklętego sezamu”. Jakieś niejasne uczucie ostrzega mnie, że Ewa może o tej niesamowitej historii paplać gdzieś u znajomych. Aby zatrzeć całą tę historyjkę, zmyślam podobną o takim samym sezamie w jednym z podmiejskich osiedli. Opowiadam Ewie, że są to już stare „gadki”, że jeszcze rok temu słyszałam o tej willi, i wymieniam nawet jej nazwę. Mniej więcej w dziesięć dni po tej opowieści Lidii w nocy o godzinie trzeciej zadzwonił przeraźliwie dzwonek. Lidia właśnie spała u nas. Zbudzona nagle, w pierwszej chwili nie mogę się zorientować, czy to telefon, czy też dzwonek u drzwi. Wydaje mi się, że może ktoś zachorował i sąsiedzi chcą się dostać do telefonu. Pytam: „Kto to?” - i słyszę w odpowiedzi drżący głos naszego dozorcy, że to on i niemiecka policja. Tłumaczy, że do mnie. Wchodzi trzech. Jeden w mundurze, dwaj w cywilu. Lidia i Ewa śpią w ostatnim pokoju. Przerażone nie podnoszą się z łóżek. Lidię i Ewę indagują dwaj cywile. „Co robią w Warszawie, skąd się wzięły, co robią przez całą wojnę?” Obie mówią dobrze po niemiecku. Mniej więcej w taki sam sposób wypytuje mnie gestapowiec, zatrzymując mnie w pierwszym pokoju. Te indagacje trwają długo. Męczę się niesłychanie. Bardzo słabo znam język niemiecki. Chcę zachować ostrożność i dlatego mówię, że nie rozumiem, o co pyta. Wtedy pytający z trupimi główkami i piszczelami na kołnierzu zaczyna mówić zupełnie poprawnie po polsku. Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie. Poczułam, jak po skroniach i na oczy spływa mi pot. Niemcy zlecają dozorcy przynieść książkę meldunkową. Okazuje się jednak, że książki w domu nie ma. Każą się ubierać tylko Lidii. Nie wychodzą z pokoju, kiedy się ubiera. Lidia jest biała jak płótno. Podejrzewa, podobnie jak ja, że ktoś zadenuncjował jej męża. Na szczęście nie, chodziło o coś innego. Po kilkunastu dniach Lidia wraca i wyjaśnia, że chcieli wydusić od niej jakieś zeznania o sezamie. Lidia nie wierzyła, że taki schron istnieje, nie wydała jednak osoby, która mówiła o skrytce. Powiedziała pierwsze lepsze nazwisko wywiezionej już z getta. Zmusili ją, aby narysowała plan, a później zawieźli samochodem do tej skrytki. Gestapowców spotkał jednak zawód. Skrytka taka naprawdę istniała, ale była już rozbita i ograbiona doszczętnie. Dla mnie szokujące było to, że Lidię powieźli też do podmiejskiej pustej willi, którą ja wymyśliłam. Szukali tam skrytki, o której Lidia nic nie wiedziała, bo przecież powiedziałam o tym jedynie Ewie. Poszukiwanie zmyślonej przeze mnie willi daje mi pewność, że historia ta przesączyła się do gestapo tylko za pośrednictwem Ewy. Przysięga mi (była zawsze prawdomówna i prawego charakteru), że istotnie powiedziała o tej skrytce tylko Marii K., kierowniczce kuchni pewnej ówczesnej instytucji. Była to kobieta pięćdziesięcioletnia, półanalfabetka, wyzyskiwana całe życie przez kochanków, chciwa na wszelkie dobro materialne. Nie było wątpliwości - utrzymywała kontakt z gestapo.

Pociąg - upiór W pierwszych dniach stycznia 1943 roku poprzez kolejarzy rozeszła się po całym mieście wiadomość, że w kierunku Warszawy puszczono pociąg wiozący chłopskie dzieci z Zamojszczyzny, że połowa tych dzieci to już zmarznięte trupki, że pociąg jest już niedaleko. Pod wpływem tych wieści Warszawa jak gdyby zmieniła swoje oblicze. Szalone poruszenie. Gwałtowna reakcja społeczeństwa. Wiele ludzi nie poszło tego dnia do pracy. Niektóre sklepy były pozamykane. Na ulicach można było spotkać ludzi z kocami i ciepłą odzieżą. Widziałam na ulicy znaną aktorkę Mieczysławę Ćwiklińską podążającą z pledami. „Temperatura” miasta wzrastała z każdą godziną. Wszędzie tłumy niebaczne na nic: na Niemców, na budy, na łapanki. W tramwajach obcy z obcymi rozmawiają o dzieciach. Wszyscy o dzieciach. Na dworcach pełno ludzi. Bilety peronowe wykupione. Czerwony Krzyż oblężony. Nie można docisnąć się do środka. Na podjazdach i bocznicach kolejowych ścisk. Kobiety i mężczyźni przełażą przez parkany, choć grozi to śmiercią. Strzelają. Nic nie pomaga. Warszawiacy tłumnie spieszą na dworce, wypytują kolejarzy. Sprawdzają stojące na bocznych torach pociągi. Nie ma. Mijają godziny ogromnego napięcia. Jeszcze czekają. Kolejarze dziwią się i nie wiedzą, dlaczego pociąg nie przybywa. Wieczorem zdenerwowany Piotr wypomina żonie, że pewnie wszyscy odnaleźli dzieci, a tylko ona nie potrafiła dotrzeć do pociągu. Bratowa pyta Piotra, czy wezmą dwoje dzieci, ale on odpowiada szorstko, że nie ma co pytać. „Ile będzie, tyle wezmą”. Niemcy zdają sobie sprawę z sytuacji. Rozumieją, że wobec takich nastrojów załoga w mieście jest za mała. Toteż pociąg-upiór zboczył i poszedł inną trasą. Ominął Warszawę w drodze do Oświęcimia. Do miasta ściągnęli nowe, silne załogi SS i policji. Jak sobie przypominam, 13 stycznia, w niedzielę, od rana wypuścili na miasto setki bud. Łapali bez wyjątku wszystkich. Ale miasto umiało się już bronić. Mało kto wychodzi z domu. Telefony sygnalizują. Nikt przez telefon nie mówił, że łapanka. Były to zazwyczaj niewinne rozmowy, ale ludzie się rozumieją. Raniutko zatelefonował do mnie Michał, że „Roma przyjechała”, a ja dalej, że „kupię ten kapelusz... że Zosia jest chora” itp. Niemcy, gdy pojęli, dlaczego ludzie nie wychodzą z mieszkań, wdzierają się do wielu domów, skąd wyciągają do samochodów mężczyzn, kobiety i dzieci. Nie pomagały żadne, choćby nie wiem jak „żelazne papiery”. Wydaje mi się, że takiej łapanki, jak wówczas, nie było chyba ani przedtem, ani potem. W podwórzach więzień na Mokotowie, na Pawiaku i Skaryszewskiej tysiące ludzi trzymano na mrozie. W niedzielę i poniedziałek do Majdanka i Oświęcimia odtransportowano około dwudziestu pięciu tysięcy warszawiaków. W więzieniach nie robiono żadnych imiennych spisów. Ubyło znów wielu znajomych. Długo jeszcze szaleli esesmani. Wzmocnione patrole krążyły gęsto po ulicach, chociaż w ciągu kilku dni miasto było opustoszałe, jakby wymarłe.

Rodzina znów się skupia Po godzinie policyjnej dzwoni telefon. To mój brat. Stało się nieszczęście. Irma dostała płucnego krwotoku. Była przecież zdrowa. Doktor jest. Dał zastrzyki, lecz krwotok z przerwami trwa. Prawie o świcie, zaraz po godzinie policyjnej, biegnę na Mokotów. Są już wszyscy: i matka, i bracia, i bratowe. Wchodzę do pokoju chorej. Obtulona poduszkami leży w pozycji półsiedzącej. Krwotok choć już słabszy - ale jeszcze się nie skończył. Chora ubrana jest od wczoraj w zieloną garsonkę, jest bardzo blada. Ciemne loki spadają jej na twarz. Irma przywołuje mnie palcem bezwładnej, białej ręki. Zbliżam się do niej i słyszę jej szept: „To już koniec!” W kuchni płacze matka i trzyma synka Irmy na kolanach. Dziecko również płacząc opowiada babci, że wczoraj mamuńka go uderzyła, bo był niegrzeczny, i zaraz dostała krwotoku. Potem dodaje jeszcze: „To już niech mnie zawsze tatuś bije, bo mamuńka będzie chora”. Krwotok z przerwami trwał dwadzieścia cztery godziny. Nie odstępuję Irmy. Piotr organizuje pomoc materialną. Adam jest zrozpaczony. Zaniedbuje pracę. Powoli następuje poprawa. Irma wyjeżdża na wieś celem poratowania zdrowia. Znów wszyscy są sobie potrzebni i bliscy. Rodzina. Na wieś wyjeżdża z Helenką, pomocnicą domową. Pewnego ranka przychodzi po chorą gestapo, bo jak oświadczają, jest ukrywającą się Żydówką. Irma błaga ich, aby się wstrzymali i sprawdzili jeszcze raz. Wprawdzie już wówczas ukrywających się zabijali zaraz na miejscu, ale jakoś udało się wytłumaczyć hitlerowcom, że zaszła jakaś pomyłka, że trzeba sprawę wyjaśnić. Gestapowcy odjeżdżają, ale im nie wolno ruszać się z mieszkania. Ktoś pilnuje domu. Rodzina solidarnie wspiera Adamów. Małym opiekują się wszystkie ciotki i babcia. Jednego dnia dostaje on od trzech ciotek i babci „na fryzjera”; żadna nie wie, że inne już dały. A do fryzjera nikt go nie prowadzi, bo wszyscy zajęci. Ja właśnie jadę do chorej. Wiozę prowianty i lekarstwa. Mały nadal chodzi z włosami spadającymi aż na plecy. Wzięty w krzyżowy ogień pytań ciotek wyznaje, że pieniądze przejeździł na karuzeli, a za resztę kupił pestek i ołowianą poobtrącaną figurkę pierrota dla mamuńki. I znów Piotrowa wymawia Michałowej, Michałowa mnie, a matka nam wszystkim, że dziecko puszczone samopas chodzi po ulicach. Wreszcie mały zaprowadzony za rękę do fryzjera, ostrzyżony, jedzie do mamuńki. Irmie jest lepiej i chce mieć synka przy sobie.

Ręce na rozpalonej kracie Wszystko w życiu człowieka przemija - czy to radość, czy też smutek. Jakiś jednak fragment przeżyć towarzyszy ludziom niekiedy do śmierci. Nie zatraca swoich konturów i ostro tkwi w świadomości. Nadeszła Wielkanoc 1943 roku. Wybuchło powstanie w getcie. U Toebbensa panował spokój. Ale duże getto walczyło. Z ust do ust podawano sobie imiona wodzów powstania. Każdy myślał tylko o tym, aby stał się cud, aby się jakoś uratowali. Ale cudów nie ma. Odprowadzałam w święta ciotkę Wandę i podeszłam aż pod mury. Niemcy walili z armat jak na froncie. Bez przerwy. Nie można było stać. Dym dusił. Poczęli bombardować getto.

Stało tam i przyglądało się trochę ludzi. Kobiet prawie nie było. Nie mogły się temu przypatrywać, ukryły się w domach. Jacyś ludzie rozprawiali o rozgrywającej się tragedii, a starszy człowiek w drucianych okularach wypowiedział głośno uwagę: „Przyglądają się i mówią, że getto się pali, a nie widzą, że to przecież Warszawa”. Komunikacja tramwajowa pod murami przerwana. Kiedyś szłyśmy z Ewą na Żoliborz. Nagle zobaczyłyśmy, jak nad odkrytym kanałem pochyleni esesmani coś tam krzyczą. Z kanału wyłaziły dwie kobiety. Jedna w mokrej, przylepionej do ciała koszuli, druga - w mokrym kwiecistym szlafroku. Pierwsza upadła twarzą na ziemię. Niemcy kazali jej się podnieść. Młody lotnik niemiecki zabił obydwie kobiety, zanim minęłyśmy tę grupę. Nieco dalej na chodniku, pod ścianą, stało trzech mężczyzn. Ręce trzymali do góry. Stali tylko w poszarpanych koszulach. Czekali na dobrze wymierzony strzał... Nie uszłyśmy jeszcze daleko, kiedy huk salwy obił się o mury. W dwa tygodnie później widziałam na Miodowej dwie pędzące ogromne, odkryte ciężarówki. Nagle przyhamowały i mogłam przyjrzeć się uważnie. W wozach tych stało po kilkudziesięciu powiązanych drutem żydowskich powstańców. Wielu z nich było jeszcze w hełmach i z ładownicami na piersiach. Pamiętam dobrze te twarze. Wszystkie ciemne i martwe, jak na pomnikach. Tylko oczy mieli gorejące. Patrzyli w ulicę i na ludzi jakimś wszystko widzącym wzrokiem. A potem? Potem z małego getta od Toebbensa wypędzili resztę pozostałych ludzi na plac zborny, może około dwóch tysięcy, a może nieco mniej. Duże getto stało się pogorzeliskiem. Zaledwie otwarła się brama Toebbensa, u wylotu ulicy Prostej podniósł się straszliwy kurz i rozległ przeraźliwy jęk. Nic poza tym nie widać. Nic absolutnie, chociaż działo się to w południe. Nie można dojrzeć, kto biegnie: mężczyzna, dziecko czy kobieta. Wpędzili tłum w Ceglaną, potem w Żelazną. Kazali pozamykać bramy. Na czele i z tyłu jechali żandarmi na koniach. A tak pędzili, że tłum przemykał przez ulice jak tabun. Na niedługiej Ceglanej pozostało dwoje martwych niemowląt, Żelazna natomiast usłana była trupami. 12 maja 1943 roku wzdłuż naszej ulicy ustawili się gęsto - chyba po dwóch na jednym metrze esesmani, otaczając kwadratem ulice: Żelazną, Pańską, Twardą i Ceglaną. Na podwórze, na dach, na strychy sąsiednich domów wdzierają się Niemcy z karabinami maszynowymi. Granatowi policjanci wołają do okien, żeby nikt nie wychodził. Niech każdy przygotuje ręczną walizkę. Jestem w mieszkaniu sama. Telefonuję do Ewy, żeby przyjechała, Ewę podwożą samochodem, ale nie wpuszczają jej. Kordon zatrzymuje wszystkich. Nikomu nie wolno wejść ani wyjść. Matki pozostawiły w mieszkaniach małe dzieci; wyszły tylko do sklepików. „Nikt nie przejdzie!” - wołają Niemcy. Na terenie byłych zakładów Toebbensa ukrywają się Żydzi. Jakiś oficer mówi głośno, że za pięć minut dwunasta nadlecą samoloty, które zbombardują i spalą zamknięte ulice. Nadlatują samoloty, zniżają się... Płonie ulica Prosta, Waliców, pół Pańskiej aż do Ceglanej. Dym... czarno... Dach naszego domu zaczyna się palić. Nie można ratować, bo strzelają. Wpuszczają dwudziestu strażaków, żeby gasili domy po tej stronie. Wreszcie Ewa się przedziera. Stoimy na podwórzu. Ogień szaleje. Zapadają się pobliskie domy terenu Toebbensa. Jakiś Węgier w niemieckim mundurze szepce do Ewy, że jest nauczycielem, że wcielono go do wojska przymusowo. Wskazując na palące się domy mówi: „To zbrodnia!” Naprzeciwko, tyłem do naszej niskiej oficyny, stoi wysoki dom, przez który prowadziło tajemne przejście na Prostą. Widać, jak ogień migoce w ślepych okienkach, nie wiem dlaczego okratowanych.

Są to łazienki, klozety czy spiżarnie. Mury nabrzmiały żarem. W podwórzu, gdzie stoimy - gorąco. Nagle - spostrzegamy to wszyscy - na wysokości drugiego piętra rozpalone kraty chwytają od wewnątrz na ułamek sekundy dwie ludzkie ręce... Równocześnie wali się wysadzony minami ogromny gmach szkoły handlowej. W domu naszym opada tynk, wypadają drzwi i okna z futrynami. Znów noc. Ewa i inni mieszkańcy czuwają. Nie mogę o niczym myśleć, nic nie widzę - tylko te ręce. Zasypiam na krótko. Budzą mnie potężne detonacje. Za oknem dzień. Co to? Wdziera się i nie milknie ten najupiorniejszy z dźwięków - ryk syreny alarmowej. Wszystko wokół drży. Na niebie świecą żyrandole, żarzące, niesamowite... Nalot radziecki. Getto Toebbensa płonie. Nieustanna, potworna lawina bomb sieje spustoszenie w mieście. Stoję w piwnicy obok Ewy. Oczekuję śmierci bez lęku. Nie chcę, nie mogę już żyć! Chyba jestem obłąkana. Zawsze w czasie bombardowania opanowywał mnie straszliwy lęk. Wtedy po raz pierwszy byłam spokojna.

Jeszcze Stalingrad, telefony i żółwie Żadne chyba miasto - poza miastami Związku Radzieckiego - nie śledziło śmiertelnych bojów o Stalingrad z takim napięciem, jak właśnie Warszawa. Polacy zawsze patrzą z podziwem na ludzi odważnych i śmiałych, lubią bohaterstwo. Mówi się, że kogo Pan Bóg chce ukarać, odbiera mu rozum. Chyba naprawdę odebrał go Niemcom, jeśli oni nie odebrali Polakom telefonów. W czasie konspiracji odegrały one ogromną rolę. Gdyby nie telefony, Niemcy wy chwytaliby w codziennych łapankach przynajmniej pół Warszawy. Telefony w minutę sygnalizowały w niewinny sposób budy! Sklepy z telefonami przekazywały natychmiast wiadomości ulicy. Ulica tramwajom. Na wieść o niepowodzeniach Niemców warszawiacy zawsze lubili kupować coś do domu za ostatnie nawet pieniądze. W okresie niepowodzeń hitlerowskich pod Stalingradem pojawiły się w Warszawie ogromne jak półmiski żółwie. Mówiono, że to transport z Grecji. Przez parę dni warszawiacy z radości kupowali do domów te wielkie, nie znane u nas stwory. Nikt nie wiedział, co z nimi robić i co one jedzą. Ale kilkadziesiąt tysięcy żółwi rozkupiono. Dom bez żółwia był jakiś nienowoczesny, zacofany. Kupiłam również żółwia i okręciwszy w pelerynę przyniosłam do domu. Ewa się przeraziła. Mówiła, że jest niesamowity, bała się, że nas w nocy udusi. Ale żółw sobie był. Ewa przyniosła mu nawet piasku z podwórza do pudełka, lecz żółw wcale tam nie chciał siedzieć, a trudno było wysypać piaskiem całe mieszkanie. Po jakimś czasie Ewa bardzo przywiązała się do żółwia, którego nazwała Kłym. Kiedy Kłym zachorował, uprosiła mnie, bym zawiozła go do lecznicy Piotra. Pojechałam tam. I cóż widzę? Sześć osób siedzi w ogródku przed lecznicą, w koszykach mają żółwie i rozmawiają o objawach chorobowych swoich zwierzaków. Doprawdy dziwna była ta Warszawa.

Sen małej Wandzi i proroctwo naszego dozorcy

Michał miał przyjaciela Stanisława Węglowskiego. Trzymał nawet do chrztu jedno z jego dzieci. Węglowski był znakomitym mechanikiem. Nie potrafię ściśle określić jego zawodu, wiem tylko, że był świetnym specjalistą. Drobne mechanizmy skomplikowanych maszyn były jego domeną. Jako samouk, posiadał dużą wiedzę, był bardzo opanowany i jak się to mówi - stateczny. Ponad wszystko na świecie kochał swoje dzieci. Nie chciał pracować u Niemców. Żył z rodziną w trudnych warunkach i z dnia na dzień. Ukochanym dzieckiem jego była jedenastoletnia Wandzia, żywa i wesoła dziewczynka. W domu panowała coraz większa bieda. Matka zawiozła dziecko do krewnych na wieś. Mała czuła się tam dobrze. Któregoś ranka mała Wandzia obudziła się z wielkim płaczem. Miała sen, że tatusia zastrzelili Niemcy. Nie mogła się uspokoić i błagała ciotkę, aby odwiozła ją zaraz do domu, bo musi przestrzec tatusia i uprosić, aby uciekł i ukrył się. Ciotka widząc, że dziecko jest chore ze zdenerwowania - odwiozła Wandzię do rodziców. Przyjechały w niedzielę rano. W południe przyszło do Stanisława pięciu kolegów. W pół godziny potem dom otoczyło gestapo. Gdy wtargnęli do mieszkania, żona z dziećmi była akurat w kuchni. Jednego z kolegów Węglowskiego zabili na miejscu. Co robili z pozostałymi, tego wylękniona żona nie wiedziała, gdyż jeden z katów stał na straży i nie pozwalał się jej ruszyć. Słyszała jednak, że biją Węglowskiego i pozostałych. W momencie, gdy któryś z gestapowców wchodził do kuchni, zobaczyła przez uchylone drzwi, że mąż i inni leżą na ziemi. Wszystko to trwało więcej niż godzinę. Z naprzeciwka zza firanek ludzie widzieli, jak gestapowcy robili jakieś zdjęcia. Potem żywego jeszcze Stanisława i czterech jego towarzyszy zawlekli Niemcy na samochody, a sami po kolei wracali do kuchni, aby obmyć nad zlewem zakrwawione ręce. Odjechali... Pokój tonął we krwi. Meble połamane i zrabowane najcenniejsze rzeczy. Działo się to przy ulicy Chłopickiego 8. Trudno dociekać, dlaczego to małe, kochające dziecko przeczuło nieszczęście. Wszyscy czterej koledzy Węglowskiego zginęli, wszyscy należeli do konspiracji. Pan Stanisław również otrzymał wyrok śmierci, lecz jako wybitny specjalista, został przewieziony z Oświęcimia do Buchenwaldu, skąd codziennie dowożono go samochodem do fabryki broni. Kiedy nieuchronnie zbliżała się klęska Niemiec, hitlerowcy zamknęli Węglowskiego w bloku skazanych. Uratował go przypadek. Wrócił, chociaż rodzina była pewna, że nie żyje. Wandzi nie zastał. W dzień powstania matka zostawiła ją pod opieką u bratowej, która miała trzy córeczki, sama zaś wróciła na Grochów. Gdy Niemcy obrzucili bombami ulicę Chełmską, zginęły trzy córeczki bratowej, a Wandzia została ciężko ranna; odniesiona do szpitala, zginęła w czasie następnego bombardowania wraz ze wszystkimi rannymi, którzy legli pod gruzami walącego się potężnego gmachu na ulicy Chełmskiej, zwanego przez mieszkańców Mokotowa „Prijutem”.

Któregoś dnia, już w lecie, na podwórze naszego domu wjechał wóz pana Jana, naszego dozorcy. Wozem tym woził zazwyczaj piasek. Koń krwawił, a na wozie leżał dozorca z przestrzelonymi nogami. Okazało się, że gdy wjechał w Chłodną, z jakiejś kawiarenki posypały się strzały. Strzelali Niemcy, strzelali cywile. Pan Jan został ranny. Zanim zabrano go do szpitala, nałożyłam mu pierwszy opatrunek. Dziękował i powiedział: „Nie jestem pierwszy i nie ostatni - jeszcze na wszystkich ulicach Warszawy będą się toczyć walki”. Wydawało mi się, że myśli o walkach o Warszawę, o jej zdobycie... Nie, nie o tym on myślał. Przewidywał, że nadejdzie dzień, w którym cała ludność Warszawy chwyci

za broń przeciwko Niemcom. Po klęsce Niemców pod Stalingradem wszyscy zdawali sobie sprawę, że Niemcy wojnę przegrali, choć bronili się jeszcze z całą zaciekłością. W tych czasach grozy i zagłady dla miasta ludzie się jakoś zbliżyli wzajemnie. Kamienice stawały się jedną wielką rodziną. Przez długie lata przecież Niemcy zamykali mieszkańców w kamienicach już o godzinie siódmej lub ósmej wieczór. I cóż? Żenili się w tych domach sąsiedzi, podawali sobie do chrztu dzieci. Służące znały wszystkie tajemnice państwa. Życzliwa dozorczyni była najlepszą przyjaciółką nauczycielki, która straciła syna. Po godzinie policyjnej zaczynało w domach tętnić życie kulturalne i towarzyskie. Wspólnie opłakiwano stratę najbliższych, nastawiano płyty, częstowano się parzybrodą, pito bimber, pożyczano papierosy, śpiewano polskie pieśni... i oczekiwano nalotów. Jedna piąta mieszkańców kamienicy miała fałszywe dokumenty, nie było to dla nikogo tajemnicą. Niemcy dla oszczędności prądu zarządzili wyłączanie światła, każdego dnia w innej dzielnicy. Dom, który zalegały ciemności, podrywał się na równe nogi w chwili nagłego oświetlenia w nocy. To gestapo. Niepokój... uczucie ulgi... „Jeszcze nie do nas!” A w sercu, mimo współczucia dla innych, utajona, głęboko ulga, że nie po mnie. W wypadku aresztowania sąsiada, często cała kamienica zbierała pieniądze, szukała „chodów”, chcąc go jakoś ratować. Na ogół nikt nie uchylał się od pomocy. Niestety trudno było kogoś uratować. Na podwórzu naszego domu po siódmej, w letnie dni, siadywał na belkach doktor praw wysiedlony z Pomorza i - skręcając okropną machorkę albo paląc wojennego „gwoździa” - opowiadał o ciałach niebieskich, o zjawiskach fizycznych, o świecie przedhistorycznym i o człowieku. Słuchały go nawet dzieci. Zapadała noc, a pan Ł., zapamiętałam tylko pierwszą literę nazwiska, opowiadał. Zdarzało się, że dopiero ryk syreny podrywał ludzi z belek. We wszystkich domach zaczęto ustawiać podwórzowe kapliczki za pieniądze składkowe. Nikt nie chciał się sprzeciwiać. W letnie wieczory mieszkańcy domów zbierali się na modlitwy. W naszym domu obrządek religijny prowadziła pani Janowa, żona dozorcy. Była pozbawiona zupełnie głosu i słuchu. Ewa przezwała ją „Wielkim Muftim Jerozolimy”. Zastanawialiśmy się, dlaczego Niemcy zabraniający wszelkich zebrań - tego jak gdyby nie widzieli. Może wódz wielkich Niemiec, żyjący wówczas za pan brat z Opatrznością, na którą się ciągle powoływał, chciał w ten sposób udowodnić swoją tolerancję wobec potrzeb religijnych katolickiej Polski.

Stasiek Kotusiewicz, syn Heleny, ucieka spod luf plutonu egzekucyjnego W czerwcu 1943 roku rano przybiegła do minie Helena Kotusiewicz, bardzo zdenerwowana. W mieście łapanki. Nie wie, co ma robić, bo nie ma żadnego dokumentu. Jadąc tramwajem dziś za Żelazną Bramę, na stoisko, gdzie sprzedawała pończochy i jedwabne siatki - została okradziona. Z torby wyciągnięto jej portfel z pieniędzmi i kennkartą. Jest pewna, że odzyska kennkartę. Odeślą ją. Dokumenty bandyci i złodzieje zwracali. Takie prawo widać obowiązywało w ówczesnym świecie przestępczym. Brak kennkarty - to śmierć albo obóz koncentracyjny.

Zza Żelaznej Bramy najbliżej do mnie i dlatego Helena przyszła. Jest bardzo niespokojna. Jej siedemnastoletni syn Stasiek, ładny i rosły chłopiec, jeździ rikszą towarową, postój ma za Żelazną Bramą. Po południu łapanki ustały, ale wieczorem dowiedziałam się przez telefon, że stało się nieszczęście. Staśka złapali, a co gorsza - dotąd go nie ma na Skaryszewskiej, skąd odsyłają na roboty do Niemiec. Stroskana matka gubi się w domysłach. Może jest na Pawiaku, zabrali go z rikszy. Upływają dwa tygodnie. Helena nie może natrafić na ślad syna. Pewnego dnia, gdy jest sama w domu, wchodzi nieznajoma kobieta i pyta, czy ktoś z ich mieszkania jest więziony. Przybyła mieszka na Okopowej; druga strona Okopowej - to murami oddzielone ruiny getta, pod którymi stoją nadal warty żandarmów. Z okien swojego mieszkania zaobserwowała ona, że w ruinach ukrywa się człowiek w więziennym ubraniu. Wczoraj dawał jakieś znaki. Na migi podawał adres, ale trudno było go zrozumieć. Domyślili się tylko numeru domu i mieszkania, a że numer domu przewyższa sto, więc jej mąż, ona i ich dzieci już od wczoraj szukają po najdłuższych ulicach Warszawy adresata. Dziś trafiła właśnie na Górczewską i chyba wreszcie odnalazła właściwy adres. Helena bezzwłocznie biegnie na Okopową. Trzeba zachować niezwykłą ostrożność. Helena siada przy balkonie i czeka... Nic nie widać. Nagle, o zmierzchu, w otworze okiennym trzeciego piętra w wypalonej kamienicy coś się porusza. Matka poznaje po ruchach - to Stasiek. Dojrzał matkę. Pokazuje, że jest głodny. Wykonuje jakieś znaki, których jednak ona nie rozumie. Trzeba czekać, aż zapadnie noc. Rzucają paczkę z żywnością... Spada z łoskotem na ulicę... nie trafiła za mur. Właścicielka mieszkania nie zraża się. Jest to kobieta fizycznie silna, zahartowana w częstych wyjazdach po szmugiel, przyzwyczajona do wskakiwania i zeskakiwania z pociągu, nie dająca łatwo za wygraną. Toteż po raz wtóry wyrzuca z ogromną siłą paczkę... i trafia. Zapadła noc... O świcie chłopak pokazuje, że słabnie z pragnienia. Zrzucony pęcherz z wodą pada tuż przed murem i budzi drzemiących żandarmów. Gospodarze i Helena są bezradni, nie wiedzą, jak dalej działać. Niemcy na moment nie opuszczają posterunku. Wśród żandarmów kręci się granatowy policjant. Jakiś volksdeutsch stoi na balkonie tego samego domu i obserwując bawi się rewolwerem, czegoś się chyba domyśla, ale szczytowa ściana kryjówki Staśka jest tak ustawiona, że śledzący nie może dojrzeć otworu po oknie. Nie ma rady, trzeba zaufać polskiemu policjantowi. Helena schodzi i wtajemnicza go. Policjant uważa, że będzie można przekupić jednego z żandarmów - innych nie zna. Zbierają pieniądze. Ogromną sumę. I gospodarze, i rodzina Heleny. Policjant poleca przekazać Staśkowi następujące umowne znaki: gdy weźmie się za brodę, chłopiec ma błyskawicznie zejść ze ściany i podbiec pod mur; gdy zakryje ręką daszek czapki, więzień musi przeskoczyć oparkanienie i wbiec do bramy domu po drugiej stronie ulicy. Volksdeutsch znudzony oczekiwaniem zszedł na dół i rozmawia z żandarmami. Kiedy się oddalił, żandarmi jak poprzednio spacerują wzdłuż muru. Niełatwo było przygotować chłopca do ucieczki, zachowując całkowitą ostrożność. Początkowo tłumaczyła matka, potem zastąpili ją gospodarze, pokazując gestami, co chłopiec ma robić. Policjant lada chwila może podnieść rękę do brody... stało się to w momencie, gdy żandarmi odwróceni byli tyłem, a ulicę przedzieliła platforma...

Stasiek szczęśliwie dopadł do drzwi mieszkania tych, którzy uratowali mu życie. Ogień pod kuchnią wchłonął więzienne ubranie. Gdy chłopiec przebierał się, ktoś cichutko zapukał. Była to staruszka mieszkająca w tym samym domu. Przyniosła bochenek chleba i prosiła, żeby rzucili temu biedakowi, który ukrywa się w murach getta. „Widzę od kilku dni - powiedziała - że państwo mu pomagacie, ale nie miałam pieniędzy, dopiero dzisiaj na swój numerek kartkowy mogłam wykupić chleb”. Staruszka wzruszyła obecnych, Helena opowiedziała jej o swoim szczęściu. Popłakali się wszyscy, matka z uratowanym synem, gospodarze i staruszka. Potem Stasiek z matką wybiegli szybko z bramy na Grzybowską do brata Heleny. Tam Stasiek Kotusiewicz przekształcił się w Karolka Chrzanowskiego. U Heleny było gestapo, szukali... Na próżno. Historia złapania Staśka była prosta. Spod Żelaznej Bramy budą zawieźli go na Pawiak. Złapanych każdego dnia po dziesięciu lub dwudziestu wyprowadzali w ruiny getta i zabijali. Więźniowie o tym wiedzieli. Śledztwa żadnego nie było. Ludzie złapani na ulicy - z góry skazani byli na śmierć. Kiedy Staśka wyprowadzili z kilkunastoma innymi mężczyznami i kobietami w ruiny getta, uskoczył tak zwinnie, że strzały nie dosięgły go. Było to po południu. Chociaż strzelali, Stasiek dopadł prawdopodobnie jakiejś piwnicy. Odciągnął wyrwane drzwi, leżące na wierzchu, drzwi się obsunęły i pociągnęły za sobą rumowisko, za którym się ukrył. Wieczorem i dnia następnego poszukiwali go hitlerowcy przy świetle reflektorów. Getto było ogromną przestrzenią... Po dwóch dniach wylazł z nory i podczołgał się między ruinami do Okopowej. Chłopiec wyróżniał się wśród rówieśników dużą zręcznością fizyczną i bystrością umysłu. Przeżył powstanie. Ukrywany przez matkę za miastem, na ślepym stryszku sionki, zabijanej codziennie gwoździami, gdzie mógł przebywać tylko w pozycji leżącej, wyczerpał się nerwowo. 1 listopada 1945 roku, w Zaduszki, poszedł na zbiorową mogiłę, po raz pierwszy, do swoich kolegów i koleżanek ze szkoły powszechnej, zamordowanych na Woli. Gdy wrócił, powiedział do matki, że został sam... Prosił jeszcze o pozwolenie zapalenia świec na cześć wszystkich poległych. Siedział w pokoju za sklepem. Matka po powstaniu prowadziła sklepik za miastem. Nieszczęście chciało, że od tyłu przyszedł znajomy żołnierz. Stasiek wyjrzał, przywitał żołnierza i poprosił, aby mu dał broń. Poszedł do pokoju i wystrzałem w serce odebrał sobie życie. Gdy wbiegli, w pokoju paliły się świece na cześć pomordowanych...

Neseser w szarym pokrowcu Było to już po tym, kiedy mimo wewnętrznych oporów, wynikających z panicznego lęku, podpisałam na siebie wyrok śmierci. Nie odgrywałam żadnej ważnej roli, nie dokonywałam żadnych bohaterskich przedsięwzięć. Zgodziłam się wykonać zadanie za kogoś, kto był śledzony, a zatem unieruchomiony. Sprawa była nagląca. Już wiosna - ale jeszcze zimno. Pewnego dnia rano dostałam polecenie, że wieczorem o godzinie dziewiątej z minutami mam pojechać do stacji Sadowne. Dziś koniecznie... Spóźnić się nie wolno... W Sadownem muszę wysiąść, nawet w wypadku zaistniałych nie przewidzianych przeszkód, między godziną pół do dwunastej a dwunastą w nocy. Otrzymałam również informacje, kogo mam spotkać, jak będzie ubrany, jak będzie palił papierosy. Miałam jednak do niego nie podchodzić, tylko wejść do bufetu i słuchać, co mówi. Jeżeli wszystko będzie się zgadzać z instrukcją - zażądać w tymże bufecie miętowych cukierków. W bufecie o tej porze będzie ten ktoś na pewno. Potem, niby znudzona, wyjść

na peron i pytać głośno kogokolwiek ze służby kolejowej, czy były konie. Wymienić miejscowość. Ponarzekać, że spóźniłam się na pierwszy pociąg. Później zejść z peronu i wejść na drogę do miasteczka. To nic, że godzina policyjna. Dla podróżnych były wydawane przepustki. Trzymać się prawej strony i oddać neseser temu, kto zacznie mówić o miętowych cukierkach. Następnie pójść do domu wskazanego przez osobę, która odbierze neseser. Zapukać w szybę i na drugi dzień wracać. Słucham uważnie, że ubrać należy się dobrze, że w pociągu będzie ciasno, że neseseru trzeba bardzo pilnować. Rewizja nocą w tamtą, wschodnią stronę jest mało prawdopodobna. Może się zdarzyć. Neseser musi być dziś w nocy doręczony w Sadownem. Pokrowca nie wolno zdejmować. To znak. Około piątej chudy starszy mężczyzna przydźwigał ogromną torbę siatkową, z której wyzierał bochenek białego chleba i niewielki, dziwnego kształtu neseser, nieco wyższy niż wszystkie i ogromnie ciężki. Wiedziałam, że zawartość jego stanowi owinięty w mały pledzik materiał wybuchowy. Dzień był zimny. Po godzinie policyjnej musiałam długo jeszcze czekać na pociąg. Ludzi jechało tak dużo, że nie miałam gdzie siąść. Zeszłam na peron i tu, w ciemności, wśród tłumu z koszykami i workami, czekałam. Co kilkanaście minut ogarniała mnie trwoga, ale jakoś się doczekałam. Podstawiono pociąg. Do wagonów pchano się drzwiami i oknami. Zdawało się, że nawet dziesięć takich pociągów nie wchłonie ludzi, którzy chcieli jechać, a również i mnie, która musiałam jechać. Z natury w takich wypadkach nie jestem zręczna ani przedsiębiorcza, zaczęłam więc popadać w rozpacz. Wagony upchane, ludzie już stoją na stopniach. Z ciężkim neseserem nie utrzymam się na stopniu. Czuję, że robi mi się gorąco, muszę podjąć decyzję, bo przecież za chwilę i na stopniach już nie będzie miejsca. Co robić? Przechodzący kolejarz, machający zaciemnioną na niebiesko latarką, widząc bezradną osobę, dobrze ubraną i z małym neseserem, zatrzymał się i poinformował mnie, że za jakąś tam sumę (przewyższającą kilka razy koszt biletu kolejowego) będę mogła wsiąść do krytego wagonu towarowego. Jestem uratowana. Ludzi tam już pełno, ale jeszcze można swobodnie wejść. Znalazłam miejsce pod ścianą. Siadłam na brudnej podłodze. Obok neseser... Pociąg rusza. Wagon nie ma okien. Pali się jakaś osłoniona świeczka. Pasażerowie? - Większość pasażerów wówczas to spędzający pół życia w pociągach handlarze. Blisko drzwi stoją dwaj mężczyźni, których twarzy nie widać w cieniu. Milczą. Inni jedzą kiełbasę, piją wódkę. Moje sąsiadki częstują mnie boczkiem i razowym chlebem - lecz ja nie mogę jeść. Wspomniani dwaj mężczyźni nie zmieniają miejsc aż do Wołomina. W Wołominie pociąg zatrzymuje się na długo. Odczuwam, że ci dwaj nie są sobie obcy, chociaż nie rozmawiają. Od Wołomina siadają na podłodze, jak ja... targnął mną jakiś niepokój. Inni pasażerowie swobodnie rozmawiają o żandarmach pełniących służbę na posterunkach naszej trasy. Wszystko o nich wiedzą, który najgorszy łotr, a z którym jeszcze można... Wielu z podróżnych - to znajomi. Wspominają przeżyte wypadki w pociągach; wygarnięcia, strzelaniny, bicia, zabójstwa popełniane na pasażerach. Do stacji Ostrówek dojechaliśmy spokojnie. Jest noc. Pasażerów nie przybywa.

Gdzieś za Ostrówkiem pociąg zwalnia i gwałtownie hamuje. Mózg mój przeszywa ostry ból fizyczny. Serce podchodzi mi pod gardło. Nagle słyszę: „Masz ci, rewizja!” Chwytam neseser i w ślad za dwoma mężczyznami skaczę w ciemność. W czerni nocy czuję, że ci dwaj giną w rowie nasypu. Nie wiem, co w rowie i co za rowem. Może głęboka woda? Biegnę do tyłu pociągu, ledwie dostrzegam w ciemnościach wagony. Wyprzedzam tylko o sekundy ostre światło reflektora i patrol otaczający pociąg. Wysokie wagony towarowe są zasunięte, ale są i odkryte. Nie natrafiam jednak na żadne występy, wdrapuję się, czepiam, ach, jak ten neseser mi zawadza. Wreszcie udało mi się uchwycić jakąś sztabę, konwulsyjnie zaciskam na niej dłoń i cała przylegam do zewnętrznej ściany. Przekładam neseser. Co to? Chcę krzyknąć - czyjeś ręce wciągają mnie do środka. Kaleczę nogi o jakieś grudy, wpadam w niegłęboką jamę, jestem jakby ogłuszona, coś zasłania niebo i prószy mi w oczy. Reflektor oświetla końcowe wagony pociągu, wdziera się na moment do mojej kryjówki. Zamykam oczy, reflektor gaśnie czy odpływa. Pociąg stoi. Słychać tuż, tuż wrzask Niemców. Odzyskuję świadomość. Odczuwam bliską obecność człowieka, pytam cichutko: „Kto to?” „Milcz” - syczy. Twarz jego przy mojej twarzy. Wyczuwam, że on nasłuchuje... „Wygarniają, skurwysyny” - mruknął. Włosy stają mi na głowie, sztywnieją, przeszkadzają, bolą... Do naszej kryjówki dociera zgiełk, lament. Niedaleko rozlegają się ciężkie kroki, przybliżają się. Światło reflektora prześlizguje się po wszystkim, co jest nad nami. Kroki oddalają się. Pociąg rusza... „A ta walizka to chyba będzie moja. Tak honorowo, po dobrej woli, ona mi się należy” - tłumaczy mi to już głośno obcy. Zrozumiałam, mój wybawca - to złodziej kolejowy... nie odpowiadam, szukam ratunku... „Sadowne blisko” - dodaje on. „Gdzie jedziesz? A co ona taka ciężka? To, co masz przy sobie, bez dąsów oddasz”. - Jestem odrętwiała z przerażenia... Nagle zbawienna myśl... Nie, tej walizki ci nie dam. Nic ci po niej. W tej walizce jest śmierć. Słyszę swój głos. On milczy. Pociąg zwalnia biegu. Człowiek zaczyna znowu. „Musisz wysiąść, zanim zupełnie stanie, żeby nie wjechać w światło”. W ciemnościach zrzucam jakiś ciężki łachman z głowy i wyłażę na wierzch osuwającego się węgla. Człowiek, którego zupełnie nie widzę, o którym nie wiem, czy jest młody, czy stary, szpetny czy urodziwy, a tylko to, że jest brudny i że jest złodziejem - pomaga mi zejść. Dostrzegam migające w ciemności jego ręce, które podają mi neseser. Z torebki zawieszonej pod płaszczem wydostaję wodę kolońską, zmywam twarz i ręce. Wchodzę na stację. Zdejmuję czarny, na szczęście, płaszcz i strzepuję go. Muszę być bardzo brudna. Wchodzę do bufetu jak automat. Gorąco. Piecyk żelazny rozpalony do czerwoności. Czuję, że słabnę. Ale ożywiam się w tym momencie, gdy oparty o ladę mężczyzna z odznakami leśnej służby - odwraca głowę i nie patrząc na mnie mówi do dziewczyny wpychającej gałęzie świerkowe do piecyka słowa przeznaczone dla mnie. Nazajutrz obudziłam się w nędznej izbie chłopskiej, do której okna zastukałam późno w nocy. Przez zamknięte okiennice wdziera się szparami blade światło. Na taborecie obok łóżka stoi kubek zimnego mleka, w misce kilka placków kartoflanych. Ubrałam się i wyszłam. W sieni czuwał okutany w kożuch starzec. Otworzył drzwi i powiedział podlaską mową: „Idź z Bogiem, dobra kobieto”. Wróciłam do Warszawy jeszcze przed godziną policyjną.

Bunt, nienawiść i gniew ujarzmiały bierność i lęk Polaków, rzucając dziesiątki tysięcy do walki. Posterunki i zadania poległych przejmowali natychmiast inni. Ludność wiejska zasila szeregi partyzantów. Jest wiernym ich zapleczem, stanowi ich wywiad, lich bazę zaopatrzeniową, ich oddział sanitarny. Pamiętam, jak Jadzia Moszczeńska, siostra oddziałowa Szpitala Ujazdowskiego, opowiadała mi kiedyś: „Przyszła na oddział, podpierając się kosturem, przeszło siedemdziesięcioletnia chłopka z Lubelszczyzny z ogromnym tobołem na plecach - handlarka tkanego na krosnach płótna, zapytała, czy ja jestem Moszczeńska. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą dała mi do zrozumienia, że chce mówić tylko ze mną. Wprowadzona do magazynu, usiadła na zdjętym z pleców tobole, podniosła spódnicę i z jej obrębu wypruła kozikiem złożoną kartkę, która była legitymacją wydaną przez oddział leśny, uprawniającą okazicielkę do zbiórki medykamentów, które trudno było wówczas zdobyć. Staruszka powiedziała: «Ktokolwiek po dwudziestu czterech godzinach przyjdzie do was, pani Moszczeńska, i powie: dajcie mi jakiś ratunek - oddać mu paczkę». Po czym wyszła”. Jakież było zdziwienie Jadzi, kiedy w dwa dni później stara zamiataczka szpitalna, rzekomo głucha jak pień i zawsze dotychczas milcząca, opierając głowę na kiju od miotły, zatrzymała tym hasłem przechodzącą obok niej Moszczeńską. Chociaż Niemcy palili wsie, a ujętych żywcem wrzucali w ogień, chociaż plutony egzekucyjne srożyły się w miastach i wsiach, rozstrzeliwując mieszkańców - to po leśnych drogach, po jarmarkach, po miastach i miasteczkach krążyli ludzie w mróz, skwar czy słotę, nieraz nawet starcy i dzieci emisariusze podziemnej wałczącej Polski.

Pamiętam piękny czerwcowy dzień... Był taki okres, że wielu mieszkańców Warszawy opuszczało na noc miasto, udając się do podmiejskich osiedli, by ukryć się przed bombardowaniem. Inni, którzy nie wyjeżdżali, przepędzali noce na polach, w tzw. glinkach itp. Z mojej rodziny wyjeżdżali wszyscy, jedynie matka nasza i ja z Ewą zostawałyśmy. Nie chciałyśmy opuszczać miasta. Tramwaje i kolejki, oblepione ludźmi, wyglądały jak bezkształtne bryły. Zdrowa już prawie Irma przebywała w Imielinie, niedaleko za ostatnim przystankiem tramwajowym. Okolica nieciekawa, ale tam nie groziło bombardowanie. 6 czerwca Ewa miała wolny dzień. Wybrałyśmy się rano do Irmy. Tego dnia jakoś wcześniej przyjechał Michał z rodziną. Przyjechała Piotrowa. Irma śpiewała przy akompaniamencie płyt gramofonowych. Piotrowa robiła zdjęcia. Wyszliśmy na łąkę. Leżąc tak w słońcu na trawie czułam się wyzwolona od nawiedzającego mnie ostatnio wiecznego lęku. Śmialiśmy się z sąsiadów, szydziliśmy z Niemców. Zawsze poważny Michał opowiadał żartobliwie, jak interesująco wygląda bombardowanie Warszawy, gdy obserwuje się je z pewnego oddalenia. Chciał w ten sposób nakłonić Ewę do pozostania na noc w Imielinie. Potem całe towarzystwo, oprócz Irmy, odprowadziło nas do tramwaju. W drodze spotkaliśmy Adama, ten zawsze ostatni uchodził przed bombami. Na tę noc przepowiadali nalot. Pomimo wszystko powróciłyśmy do Warszawy. Przed domem na Ceglanej ujrzałam z daleka Lidię. Miała błędny, straszliwy wzrok. Dopiero w mieszkaniu oznajmiła mi jakby obcym głosem: „Henryka zabili Niemcy”.

Rano przed wyjściem do pracy pierwszy raz nie pożegnała się z mężem. Pokłócili się. Henryk, zmęczony ciągłym ukrywaniem się i bezczynnością, chciał wyjść do fryzjera. Lidia nie pozwalała. Powiedziała, że sama mu podetnie włosy. Przedtem jeszcze Henryk wychodził kilka razy wieczorem. Mieszkali, jak już wspomniałam, na ulicy Solec. Okna ich parterowego mieszkania wychodziły na cichą ulicę Wioślarską. Gdy obie z Teresą wyszły z domu, Henryk, aby nie przechodzić przez podwórze, wykradł się oknem. Po przeciwnej stronie ulicy Wioślarskiej nie ma domów, to wybrzeże Wisły. Od fryzjera wrócił tą samą drogą. Ale z balkonu wyższego piętra, spoza dzikiego wina, obserwowała to przekradanie się Henryka ukryta volksdeutschka - niejaka Podgórska. Okazało się później, że dawno podejrzewała Teresę o ukrywanie Żyda. Pobiegła natychmiast na posterunek żandarmerii i w kilka minut później dom został otoczony. Żandarmi wyłamali drzwi, zastali tylko Henryka. Bili go, ale on milczał, zachowywał się jak niemowa, czekali na właścicielkę mieszkania. Mieszkańcy domu postanowili za pośrednictwem swoich dzieci ostrzec Teresę. Powiadomiona o tym, co zaszło, zamiast uciekać, wróciła jednak do domu. Była, zdawałoby się, przeciętna i pusta, a jednak okazała się odważną dziewczyną. Wydawało się jej, że przez osobiste oświadczenie, że zna Henryka od kilku lat i doskonale wie, że jest Aryjczykiem, może go uratować. O sobie nie myślała. Gdy weszła, Henryk, okrwawiony, dał jej jakoś do zrozumienia, że nic nie mówił. Nastąpiły indagacje, kto on jest i dlaczego nie mówi. Wyjaśniła: „Pewnie się przestraszył”. Dalej tłumaczyła, że jest jej znajomym od dwóch lat, że jest Polakiem. Na pytanie, dlaczego wszedł do mieszkania przez okno, odpowiedziała, że tak się umówili na wypadek, gdyby nie było jej w domu. Wówczas jeden z Niemców, nie krępując się obecnością Teresy, polecił brutalne zbadanie Henryka. Zabrali ich oboje. Henryka zabili. Teresę uratowali po wielkich staraniach ustosunkowani jej krewni volksdeutsche. Wysłano ją do obozu koncentracyjnego. Był piękny dzień letni, 6 czerwca. Lidia pozostała na razie u mnie, ale w kilka dni po śmierci Henryka odwiozłam ją z objawami zatrucia, ciężko chorą, do szpitala, gdzie pozostawała bardzo długo.

U Gerlacha... Kiedy Niemcy przetaczali przez Warszawę na front wschodni miliony ton żelaza, mieszkańcy peryferii położonych w okolicy torów kolejowych liczyli transporty czołgów i amunicji, rejestrując równocześnie pociągi idące codziennie na zachód z tysiącami rannych Niemców. W warszawskiej fabryce Gerlacha, znanej z rewolucyjnych wystąpień robotników (przemianowanej przez hitlerowców na Steier Daimler Puch), pracownicy produkujący broń dla Niemców bynajmniej nie złożyli jej w walce z Niemcami. Niektórych robotników tej fabryki widywałam u stryja Teci, którego dom na Woli był zakonspirowanym miejscem słuchania radia. Sam gospodarz pracował u Gerlacha od trzydziestu lat.

Obok oficjalnej produkcji rozwijała się tam ze zmiennym powodzeniem produkcja uboczna - dla potrzeb Gwardii Ludowej. W fabryce działały dwie polskie organizacje: skupiająca dużą ilość członków Armia Krajowa i chyba jedna z większych w Warszawie grup Polskiej Partii Robotniczej. Głównym zadaniem tej grupy było niszczenie idących na wschód transportów. Grupa działała śmiało i sprawnie, siejąc popłoch i zadając wrogowi bolesne ciosy. Pamiętam, że do cystern z benzyną przyczepiano na przykład miny magnetyczne. W lutym 1943 roku widziałam na Wolskiej łańcuch spalonych samochodów. Było to dzieło gerlachowskiej grupy PPR. Samochody obrzucano butelkami z benzyną. Mniej więcej w tym samym czasie grupa zakupiła od niemieckich konwojentów cały samochód wypełniony skrzyniami z bronią. Po wyładowaniu zawartości i zdarciu znaków samochód został zatopiony w gliniance na Jelonkach. Zarzucanie szos ostrymi wyciętymi z blachy i zakrzywionymi gwiazdkami, przecinającymi skutecznie opony, było również czynem robotników fabryki Gerlacha. Słynnej brawurowej kradzieży całego wagonu pistoletów z Dworca Wschodniego dokonali wprawdzie kolejarze, lecz w porozumieniu z grupą gerlachowską. Obok tych wielkich, jak na warunki podziemia, akcji organizowania broni, przeprowadzano również mniejsze. Często było to zadaniem kobiet, a nawet dzieci. Kobiety jeździły po guberni i skupywały, gdzie się dało, rewolwery, rozpylacze itp. od granatowych policjantów i różnych ludzi ukrywających broń. Tego rodzaju działalność była ogromnie niebezpieczna i pociągała za sobą wiele ofiar. Na drogach, szosach, dworcach i w pociągach odbywały się przecież stale rewizje. Pewnego razu Sabina Walczakowa (żona Czesława), wracając z takiej wyprawy uwieńczonej dwoma naganami, leżącymi w koszyku, z przemęczenia i napięcia nerwowego zasłabła w wagonie. Gdy już przytomna otworzyła oczy, ktoś powiedział: „W tym koszyku chyba jest złoto, bo tak silnie trzymała go pani nawet w omdleniu”.

Gazeciarze Gdy wywołuję w pamięci dzień, w którym Warszawa dowiedziała się o kapitulacji Włoch - widzę przede wszystkim gazeciarzy. Gazeciarzami byli przeważnie mali chłopcy, którzy jakoś podświadomie wyczuwali wszystkie nastroje miasta. Ci mali sprzedawcy pierwsi wiedzieli, co ważnego i gdzie zostało dokonane w Warszawie, oni to już wcześniej informowali, o czym będą pisać gazety, jakie będą oficjalne komunikaty. Byli też świetnymi psychologami. Skąd taki dzieciak mógł się orientować, że mnie, kupującej gazetę na Nowym Świecie, można szepnąć: „A dziś na Świętokrzyskiej rymnęli tego sukinsyna Elricha i jego kochankę”. Dotąd nie wiem, kim był ten Elrich, i ciągle zastanawiam się, skąd ten chłopiec wiedział, komu wolno o tym powiedzieć, a komu nie.

Umieli też „trzymać fason”. Gdy chwila tego wymagała - byli poważni. Pewnego dnia zaszłam na Koszykową i nie orientując się, że jest obstawiona, wyciągnęłam rękę po gazetę do chłopca stojącego w bramie. W odpowiedzi usłyszałam: „Co pani teraz po gazecie, zjeżdżaj pani w prawo - ślepa, czy co”. Kiedyś ulicą Żelazną Niemiec prowadził Żydówkę. Była to tęga kobieta, dobrze ubrana, bez kapelusza. W nieznacznym oddaleniu od żandarma i prowadzonej ciągnęła grupka małych uliczników, pokrzykujących: „Żydówka, Żydówka!” Z drugiej strony ulicy przeszedł nieco starszy od nich gazeciarz, zmieszał się z gromadką dzieciaków i trzymając pod pachą pęk gazet rozdzielił błyskawicznie kilkanaście kopniaków, a wolną ręką - policzków. Gromadka rozpierzchła się, a mały gazeciarz wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie ulicy i opierając się o mur zapalił papierosa, jak dorosły, znużony człowiek. W zatłoczonym tramwaju jakiś zażywny jegomość, z wyglądu kombinator, zatarasował wejście do środka. Kiedy ktoś zwrócił mu uwagę, żeby nie stał w taki sposób, zapytał: „A co mam robić, będę wisiał?” Wówczas chłopak trzymający pod pachą pęk gazet odezwał się: „O, nie, na to jeszcze za wcześnie”. Warszawiacy zawsze doceniali poczucie humoru, cały tramwaj zaśmiewał się z odpowiedzi chłopca. W dniu kapitulacji Włoch Warszawa była pijana bimbrem i szaloną radością. Był to śliczny letni dzień. Gazeciarze wylegli na ulice. W Alejach Jerozolimskich na śmietniku, od strony torów kolejowych, stał mały sprzedawca „Nowego Kuriera” i recytował z patosem wyuczony komunikat o kapitulacji, wlepiając między zdania swoje własne komentarze, utrzymane jednak w poprawnym stylu komunikatu. Między innymi na przykład, że niemieckie naczelne dowództwo ma odwagę wyjawić, iż w najbliższych dniach spodziewa się kapitulacji drugiego wiernego sojusznika, Japonii. Obok stały „stójki” innych gazeciarzy. Chłopak kilkanaście razy zeskakiwał ze śmietnika, lecz wdrapywał się nań znowu, wpychał sobie siłą szkiełko z okularów w oko i przybierając postawę „führera” recytował. Ludzie mijali małego dowcipnisia i zaśmiewali się, ktoś nawet zawołał: „A spuść sobie loczek na czoło!” Kiedyś na Twardej jakiś robotnik za radosną nowinę o kapitulacji Włoch wsunął gazeciarzowi większy banknot i nie chciał reszty. Chłopiec dziękując oświadczył: „Gazetą o kapitulacji Niemiec będzie obsłużony łaskawy pan pierwszy w całej Warszawie”. W dniu kapitulacji Włoch ulice Warszawy należały niepodzielnie do gazeciarzy. Roiło się od nich. Swoim wesołym nawoływaniem zagłuszali wszystko, nawet odgłos strzałów na Starynkiewicza. Ktoś został ranny, ale ostrzeliwany samochód umknął...

Plac Kercelego na Woli i kościół Świętego Floriana na Pradze Któregoś dnia latem 1943 roku gestapo otoczyło plac Kercelego. Błyskawicznie zostały zamknięte wszystkie wyloty tego targowego miasteczka. Targowisko na placu Kercelego przeżywało w czasie wojny różne etapy i przemiany. Do roku 1939 Kercelak był bazarem proletariackim, gdzie za jedne pięćdziesiąt groszy polecano i grzebień, i krem na porost włosów, i wróżbę w zamkniętej kopercie, przepowiadającą zawsze blondynom pociechę

z dzieci, a blondynkom szczęście w miłości, brunetom zaś we czwartek szczęście w każdym przedsięwzięciu. Na targowisku było wszystko: flaki gorące, patefony i wieczorowe damskie kapelusze ze srebrnej lamy, a także tajemniczy przekupnie, sprzedający za bezcen, okazyjnie brylanty z carskiej korony. Przyszło oblężenie Warszawy, a za nim okupacja. Kercelak był na oko pozornie ten sam, ale tylko pozornie. Zniknęły z budek przeróżne produkty żywnościowe. Wielu artykułów brakowało, a te, które były - ukrywano, gdyż Niemcy kazali oddawać sobie mięso, tłuszcz, płacąc za nie czasami jedną marką albo dwiema. Patefony grały rzadziej. A biedne dzieci śpiewały piosenki o wojnie, o sierocej doli, o umęczonej Polsce. Częste łapanki nauczyły sprzedawców i kupujących stałego czuwania. Rzędem ustawione kobiety trzymały w ręku po kawałku słoniny. Po straganach sprzedawano jeszcze gorącą zupę, pyzy, kapustę i bimber. Wśród przekupniów, wystających często od świtu do zmierzchu, pojawiali się nowi ludzie: żony nauczycieli, urzędników, sprzedające resztki garderoby z własnej szafy, a także kilkunastoletnie dzieci, utrzymujące rodziny, handlujące byle czym. Inny humor panował teraz na targowisku; tu zachwalał ktoś wojskowe spodnie, pamiątkowe po generale Śmigłym-Rydzu, tam znowu „górale”27 na łapanki... W na pół opustoszałych budkach litrami wypijano bimber, bo codziennie były jakieś okazje. Często podczas łapanek kupujący obdarzeni szybką orientacją wskakiwali do środka przypadkowych stoisk i niejednokrotnie obok naprawdę zdumionego właściciela udawali jego równie gorliwego i solidnego wspólnika. Targowisko w lecie 1943 roku przeżywało okres gorączkowej odbudowy, spłonęło bowiem doszczętnie w czasie bombardowania radzieckiego. I znów tętniło pełnym życiem - jawnym i niejawnym. To drugie życie w jego nurtach znajdowało doskonałe ukrycie. Na przykład w stoisku z lemoniadą i cukierkami panny Jasi Kłosówny mieścił się wielki skład materiałów wybuchowych. Przypadkowy pożar mógłby zmieść z powierzchni ziemi całe targowisko. Były też filie prasy podziemnej, składy amunicji, rozwijał się handel bronią. Na Kercelaku miała stragan żona brata Michałowej. Wczesną wiosną 1944 roku Niemcy zabrali w Aleję Szucha i na Pawiak około tysiąca osób handlujących i kupujących, towary zaś załadowali na samochody, a budki w ciągu kilku godzin doszczętnie zburzyli. Przeprowadzili jeszcze rewizję w domach sąsiadujących z bazarem. Kercelak przestał istnieć. Bratowa Michałowej była akurat w domu. Robiła pranie, w budce zastępował ją mąż. Zabrali go. Zrozpaczona kobieta przybiegła do Michałowej i oznajmiła, że wybiera się do gestapo, bo przecież on, jej mąż, nic nie winien. Mimo próśb i perswazji - poszła... Nigdy już więcej stamtąd nie wróciła, podobnie jak i jej mąż. Na Krochmalnej nie przyjęto dla nich paczki. Drugą wielką obławę urządzono w kościele Świętego Floriana na Pradze. Nie przypominam już sobie, skąd dowiedziałam się, ale chyba od artysty malarza Kamila Witkowskiego, który bywał u Adamów, że

27 Były to fałszywe pięćsetki, którymi starano się przekupić Niemców przy obławach.

tego a tego dnia odbędzie się uroczyste, dziękczynne nabożeństwo za pomyślne odbicie więźniów z Pawiaka. Obowiązywało oczywiście zachowanie tajemnicy. Ledwo zdążyłam zapomnieć o tej wiadomości, już cała Warszawa trzęsła się z oburzenia, że poprzedniego dnia wypełniony tłumem kościół został otoczony przez Niemców, a uczestnicy nabożeństwa przewiezieni na Pawiak. Równocześnie niewidzialne ręce barwiły mury Warszawy purpurowym małym serduszkiem, przebitym wielkim sztyletem. Na serduszku widniał napis: „Wielkie Niemcy”, a na sztylecie: „Stalingrad”.

Zwykłe wydarzenia Wiele wagonów tramwajowych uległo zniszczeniu podczas oblężenia Warszawy, a jeszcze więcej wywieźli Niemcy do Reichu. Pozostały tabor z biegiem lat znajdował się w okropnym stanie. Warsztaty tramwajowe na Żoliborzu zabrali również. Tabor się skurczył. Wozów było coraz mniej. Chyba nikt nie umiał tak przystosowywać się do warunków zmieniającego się z każdym dniem życia, jak tramwajarze. To oni w 1939 roku wyciągali spod gruzów trupy. To oni pod rozrywającymi się pociskami i bombami zbierali rannych. To oni narażając życie wywozili z łapanek ludzi. To oni, nie dożywieni, oddawali swą krew bezinteresownie dla potrzebujących transfuzji. Zdarzało się, że z ulicy Ceglanej na Mokotów czy Pragę chodziłam pieszo. Tak było bezpieczniej ze względu na ciągłe łapanki, a poza tym unikałam w ten sposób niesamowitego tłoku. Przytrafiło mi się raz w czasie jazdy tramwajem, że chociaż chciałam wysiąść na placu Unii, zostałam wyrzucona przez tłum o wiele bliżej - przy Śniadeckich - pomimo że stałam w środku wagonu. Kto nie był wtedy w Warszawie, niechaj nie myśli, że ludzie ściśnięci w wagonach byli solidarni i uprzejmi, o nie. Byłam świadkiem niejednej kłótni, ale awantury te wcale mnie nie raziły. Sama nieraz brałam w nich udział. Ale podziwu godna solidarność ogarniała wszystkich, gdy padło słowo budy. Przypominam sobie dokładnie takie przeżycie w tramwaju na Królewskiej. Nie umiałam sobie wytłumaczyć ani wtedy, ani dziś, w jaki sposób ta na pozór nieopanowana przed sekundą gromada przeistoczyła się w okrzepły społecznie zespół. Jak się to stało, że tramwaj zatrzymany przed przystankiem w dwie minuty opustoszał zupełnie. Nikt nie wydzierał się pierwszy. Wszyscy, choć poddenerwowani, wychodzili spokojnie, kolejno, tak jak wypadało. Nikt nikogo nie popychał ani nie naglił. Tramwaj podjechał do przystanku pusty, a pasażerowie jakby zapadli się pod ziemię. Ulica także opustoszała. Po jednej stronie był Ogród Saski, wtedy „Nur für Deutsche”. Gromadę pasażerów wchłonęły sklepy i bramy drugiej, zabudowanej strony. Jesienią, w listopadzie 1943 roku, umarła w internacie dla zubożałych kobiet nasza dobra ciotka Wanda. Całe życie pogodna i nigdy nie narzekająca. Oczekiwała wolnej Polski i emerytury. Nie dożyła ani jednego, ani drugiego. Kiedy ostatni raz byłam u niej - wyjęła ze zniszczonej torebki fotografię mojego ojca z jego lat dziecinnych i zza podszewki przepowiednię o niedalekim upadku Niemiec. Udawałam, że czytam, bo nie interesowały mnie nigdy przepowiednie. Fotografię ojca podarowała mi.

Na pogrzebie nie było nikogo. Nie położono kwiatka na jej trumnie. W mieście były łapanki i hulały budy. Przyrzekłam sobie, że po wojnie zasadzę na jej mogile biały bez, który tak bardzo lubiła. Nie zasadziłam i nigdy nie byłam na jej grobie. Nikt po niej wtedy nie płakał, chociaż wszyscy ją lubili, a ona wszystkich kochała.

„Oktober” 1943 roku W końcu lata na murach zaczęły się pojawiać ogromne napisy „Oktober”. I wkrótce nadszedł ów straszny „Oktober”. Przechodząc z Irmą ulicą Puławską spostrzegłyśmy, że pod megafonem zatrzymuje się coraz więcej osób. Szczekaczka wymienia jakieś winy Polaków. W odwet za popełnione przestępstwa dowódca SS i policji na dystrykt warszawski nakazuje publicznie rozstrzelać 50 „zbrodniarzy” polskich. Potem następują imiona, nazwiska i daty urodzenia wielu Polaków. Ktoś wyjaśnia cicho: „To zakładnicy”. Między innymi pada nazwisko dziewczynki urodzonej w 1929 roku, czyli mała w pamiętnym październiku 1943 roku mogła mieć najwyżej 14 lat. Słuchający są wstrząśnięci, Niemcy po raz pierwszy ogłaszają nazwiska rozstrzelanych. Odprowadzam Irmę i zanim dochodzimy do domu, już wiemy, że egzekucja ta odbyła się niedaleko, w Alei Niepodległości. Jest sobota. Następnego dnia, w niedzielę, ma się odbyć druga egzekucja na ulicy Pięknej, tuż przy Marszałkowskiej, obok gmachu telefonów. Wracając nazajutrz do domu słyszałam te salwy. Od tej pory już prawie co dzień odbywają się egzekucje: to na Towarowej, to przy tunelu, na Żoliborzu, na Długiej, przy moście... Wśród nazwisk straconych słyszymy nazwiska znajomych nam osób. Rejmanową z córką rozstrzelano przy tunelu. Ewa wracając z warsztatów widziała je z wiaduktu zaraz po egzekucji wśród kilkunastu innych ofiar. Coraz częściej się zdarza, że Niemcy rozstrzeliwują również przypadkowo schwytanych. Aby zapełnić listę, rozstrzeliwali także ludzi schwytanych w łapankach lub zabranych wprost z domów. Z domu Michałów na Dolnej zabrali w nocy młodego chłopca. Po kilku dniach rozstrzelali go na ulicy i nazwisko podali przez megafon. Rodzice przysięgali, że syn ich do żadnej organizacji podziemnej nie należał - wiedzieliby przecież o tym. Pracował ciężko, a wieczorami uczył się w domu. W kilka dni później hitlerowcy złapali w obławach młodszego, szesnastoletniego brata rozstrzelanego. Widział to ktoś ze znajomych i natychmiast powiadomił rodziców. Nie pomogły żadne zabiegi zrozpaczonych rodziców. Po pięciu dniach i ten chłopiec został rozstrzelany „za Moskwę i za Londyn”. I jego nazwisko usłyszeliśmy przez megafony. Później już Niemcy zaprzestali ogłaszania przez megafony nazwisk straconych, wykazywali je na plakatach, uważając, że wywrze to większe wrażenie na mieszkańcach miasta. Cios celny. Wiele ludzi istotnie załamało się. Przestali zupełnie wychodzić z domów. Matka odprowadza Piotra do lecznicy, a on przyznaje się, że obecność matki dodaje mu otuchy. Matka przez jakiś czas chodzi po niego, jak po małe dziecko do przedszkola. Teraz Niemcy drukują plakaty na czerwonym papierze. Coraz częściej zdarzają się wypadki tracenia wielu skazanych za zabicie jednego Niemca, urzędnika czy też wojskowego, lecz przeważnie podają: „za usługi dla Moskwy i Londynu”. Po jakimś czasie zaprzestali ogłaszania nazwisk kobiet. Jednak świadkowie egzekucji widzą, że są

i kobiety. Skazani prowadzeni są boso, w papierowych koszulach i papierowych workach na głowach. Nie krzyczą, nie mówią nic... usta mają zakneblowane szmatami nasyconymi gipsem, ręce związane. Niektórych rozstrzelanych jeszcze dobijają, czynność tę sprawuje przeważnie Niemiec prowadzący egzekucję. Po egzekucji wrzucają trupy na samochody, którymi przywieźli ofiary. Dozorcy zmywają krew, a ludzie zaraz po egzekucji składają na te miejsca kwiaty i zapalają świeczki. Żandarmów doprowadza to do wściekłości, depczą kwiaty i świece, ustawiają posterunki. Odtąd Warszawa już do końca okupacji oblepiana była coraz to nowymi czerwonymi plakatami. W grudniu na Wroniej widziałam szczupłą i bardzo wysoką kobietę stojącą przed jedną z takich list. Ręce miała zaciśnięte pod brodą, jęczała. Odchodziła od plakatu i znowu wracała. Z ramion zsunęła jej się chustka, nieznany mężczyzna podniósł ją i podał zbolałej, jakby odrętwiałej kobiecie. Chwyciła i wlokła okrycie po chodniku. Weszła do bramy. Kilka osób zwróciło na to uwagę. Wówczas ze sklepu warzywnego wyszła właścicielka i wyjaśniła, że kobieta ta już „od wczoraj - jak tylko wywiesili ogłoszenie - stoi przed nim prawie cały czas na zimnie. Odchodzi i znów wraca. Nie umie nawet czytać, ale na liście jest nazwisko jej wnuka. To praczka z domu” - i tu wymieniła numer. „Nie mogę już na to patrzeć” - dodała. Na Lesznie naprzeciwko sądów na balkonach pierwszego piętra powiesili dwudziestu mężczyzn. Wisieli tak cały dzień. Ludzie chodzili oglądać... a może to mąż, może syn... Michałowa przyglądała się powieszonym. Szukała wśród nich brata. Mówiła, że mieli takie twarze, jakie mają ludzie w świetle księżyca... Niektórzy byli zwróceni do siebie, mieli pochylone głowy. Robiło to wrażenie, jakby sobie coś w zaufaniu szeptali. Jednego tylko dnia w różnych punktach na Mokotowie rozstrzelano dwieście osób. W odwet dokonywano ze strony polskiej zamachów na gestapowców, esesmanów czy wysokich dygnitarzy niemieckich. Zdarzały się przy tym i osobiste porachunki. Kiedyś Irma widziała oknem, jak w krótkiej uliczce Belgijskiej człowiek w ubraniu listonosza minął cywilnego mężczyznę, nagle zawrócił, zaszedł mu drogę i zastrzelił. Na ulicach często leżały trupy. W drugiej połowie października zaczęłam odczuwać niczym nie wytłumaczony lęk. Wmawiałam sobie, że to zwykła nerwica serca albo też może działanie światła księżyca, zalewającego pokój. Gdy tylko zasnęłam, budziłam się od razu oblana potem i musiałam dobrze panować nad sobą, aby nie krzyczeć. Nie chciałam przecież budzić Ewy. Bez przerwy prześladował mnie obraz tych, do których byłam przywiązana, których kochałam - pędzonych w papierowych workach na głowie i boso... Mimo że wtedy nie byłam jeszcze świadkiem egzekucji. Nie miałam nawet komu zwierzyć się z nawiedzających mnie dręczących wizji, gdyż ludzie w tym czasie stali się zabobonni, lękali się złych snów, przywidzeń. Powiedziałam wreszcie o tym Ewie. Przyniosła mi jakieś lekarstwo. Uważała, że to rzeczywiście księżyc ma taki na mnie wpływ. Zapewniała, że jak minie pełnia - odzyskam znowu równowagę. Niestety, uczucie lęku mnie nie opuszczało. Ostatniego października został aresztowany pan Kazimierz. Wiadomość ta dotarła do mnie dopiero 3 listopada. Aresztowali go w Warszawie, w mieszkaniu adwokata, człowieka przeszło sześćdziesięcioletniego. Zabrali obydwóch. Gdzie byli - na Pawiaku czy w Alei Szucha - tego nikt nie mógł się dowiedzieć. Przyjaciele pana Kazimierza robili wszystko, co było możliwe, aby go ratować. Niedługo potem dowiedzieli się, że jest na Pawiaku. Chciałam przesłać paczkę, ale mnie uprzedzili; zresztą paczki i tak nie przyjęto.

Zaczęłam działać na własną rękę. Miałam depozyt złożony u mnie przez pana Kazimierza. Krążyły wtedy po Warszawie wieści, że za wielkie pieniądze wykupywano to tego, to owego. Wymieniano nawet nazwisko syna znanego warszawskiego przemysłowca - Schiele. Jak było rzeczywiście, nie wiem, natomiast wiem na pewno, że pomimo okupu został rozstrzelany. Usiłowałam nawiązać kontakt z różnymi ludźmi, ale to nie dało żadnych rezultatów. Nikt nie chciał ode mnie z góry gotówki, chociaż w podobnych wypadkach tak bywało. Rano w niedzielę, 14 listopada, wyszłyśmy z Ewą z zamiarem udania się do Adamów. Przy zejściu w Dolną, na murze „Higieny”, w tym miejscu, gdzie biedacy stojący w kolejce po zupę rzucali swój chleb rosyjskim jeńcom, przylepiona była nowa czerwona lista straconych w publicznej egzekucji. Porywisty wiatr oderwał róg plakatu, Ewa przytrzymując go czytała. Spojrzałam na listę tylko raz i wcześniej, niż zdążyłam przeczytać, odczułam, że jest tam nazwisko Kazimierza. Został rozstrzelany 13 listopada 1943 roku.

Wigilia Niemcy brali coraz więcej zakładników. Ludzie bronili się, jak kto umiał i potrafił. Coraz więcej mężczyzn chodziło z bronią; zdarzały się wypadki, że w momencie podejścia żandarma do jakiegoś przechodnia ten strzelał. Tramwaje jeździły prawie puste. Coraz częściej budy wyłaniały się znienacka z poprzecznych ulic. Niemcy obstawiali wozy i krzycząc: „Ręce do góry!”, „Wychodzić!”, ustawiali sto albo i więcej osób pod murem, nie wyłączając dzieci. Czasem przeprowadzali rewizję, nie kierując się żadnymi zasadami. Nigdy nie wiadomo było, kogo z ustawionych na jezdni przed karabinami maszynowymi będą rewidować. I zawsze przynajmniej połowę pasażerów, po rewizji czy bez, jako zakładników zapędzali do samochodów. Któregoś dnia w końcu listopada około godziny drugiej wyszłam od Irmy, czyniącej przygotowania przed wyjazdem do Otwocka. Nie ujechałam daleko, bo już przy ulicy Grażyny tramwaj zahamował ze zgrzytem i jednocześnie rozległ się krzyk: „Ręce do góry!” Ustawili nas pod murem ogrodu Szustra. Nie wiem, ile osób tam było, pamiętam tylko, że dużo. Miałam wtedy zamiast torby mufkę, a w niej dokumenty. Nie wiedziałam, co począć, nie mogłam przecież mufki rzucić, a po komendzie „Ręce do góry!” wyjmować dokumenty było rzeczą wprost niemożliwą. Na wprost stojących pod murem z podniesionymi rękami ludzi żandarmi ustawili karabiny. Obok mnie stała wiejska kobieta z dwiema niedorosłymi córkami; ona modliła się, a córki płakały. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że wystarczy jeden strzał ze strony zatrzymanych, a nikt z ustawionych nie ocaleje. Przeprowadzono rewizję. Zwolnionych przepuszczano na prawo, a zatrzymanych wpychano do samochodów. Oficer żandarmerii, z czerwonymi plamami na twarzy, sprawdził moje dokumenty. Żandarmi przeprowadzali rewizję. Odczułam, że oficer się waha, i nagle zaczęłam bezbłędnie recytować formułkę, której wyuczyłam Irmę, o gruźlicy płuc i o krwotokach. Nie miałam przecież żadnego świstka na potwierdzenie prawdziwości moich słów, nic. Tłumaczę dalej, że właśnie idę do szpitala. Jest to wprost nieprawdopodobne, lecz mi uwierzył; daje znak, abym przesunęła się na prawo... Przez całą wojnę miałam wyjątkowe szczęście, jeżeli chodzi o łapanki. Tego samego dnia, gdy na placu

Zbawiciela wsiadłam po raz drugi do tramwaju, przy Żelaznej wóz został gwałtownie zahamowany. Znów stałam wraz z innymi 35 minut z podniesionymi rękami. Ale wtedy nie wzięli żadnej kobiety.

Matka przygotowuje Wigilię. Jest to dzień jej imienin. W związku z tym zapowiedziała, że wieczór ten muszą wszyscy spędzić z nią, bo nie wiadomo, czy do następnej Wigilii dożyjemy. Wprawdzie mówi, że może ona nie dożyje, ale zdajemy sobie sprawę, że myśli o nas... Nadszedł dzień wigilijny. Zebraliśmy się. Przyszła Ewa i dwóch kolegów Piotra, matka i siostra Piotrowej, których mąż i ojciec był w niewoli. Brak tylko Irmy, która przebywa w sanatorium w Otwocku. Cała uroczystość zaczyna się dość późno i choć stół ładnie ubrany, wyczuwa się nastrój przygnębienia. Nawet piją na smutno. Kiedy najmłodszy wnuczek, syn Irmy, składał babci życzenia, recytując wierszyk okolicznościowy, zaciął się przy słowach o długim życiu i mimo podpowiadania, nie mógł wybrnąć. W końcu się rozpłakał. Był to oczywiście przypadek, ale w owym okresie, kiedy na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo, sprawa przeżycia, przetrzymania była najistotniejsza, toteż drobny na pozór szczegół zacięcia się chłopca spotęgował jeszcze przygnębienie. Na próżno Piotr podchwytywał różne tematy, aby rozładować ponury nastrój. Wigilia się nie udała, nie zapalono nawet świeczek na choince. Zbliżała się godzina ósma. Musieliśmy się rozejść. W wieczór sylwestrowy, mimo usilnych nalegań Ewy, nie wyszłam z nią do znajomych. Nie poszłam też do rodziny. Pozostałam w domu. Siadłam pod piecem. Dochodziła godzina dwunasta, gdy zadźwięczał telefon. Dzwoniła Henia Jarkowska. Zakomunikowała mi, że są na Grzybowskiej u Lolka i Stachy Jaskólskich i składają mi życzenia. Mężczyźni już popili i zaczęli nalegać najpierw żartem, a później serio, abym koniecznie przyszła, zapewniając, że w noc sylwestrową na ulicach nie spotkam żadnego Niemca. Wmawiali, że jestem odważna, a z Ceglanej na Grzybowską zaledwie pięć minut drogi. Uległam namowom. Dozorczyni - otwierając mi bramę - przeżegnała się. Noc była cicha i jasna, padał suchy śnieg. Nie odczuwałam wcale lęku. Cieszyłam się, że zrobię im niespodziankę. Minęłam dom pod numerem trzecim i gruzy domu pod pierwszym, byłam już przy zbiegu ulic Twardej i Ciepłej. Nagle z bramy czy wnęki spalonego domu na skrzyżowaniu odrywa się jakaś postać. Mogę dojrzeć zaledwie jej zarys, ale czuję, że obserwuje mnie. Pod wpływem nagłego przerażenia zawracam i biegnę - jak mogę najprędzej - do swojej bramy. Dziś domyślam się, kto przeszkodził mi w tej nocnej wyprawie. Zaledwie o kilkaset kroków od mojego domu tej nocy na ulicy Twardej odbywało się pierwsze konspiracyjne zebranie Krajowej Rady Narodowej. Obserwujący mnie człowiek, którego tak się przelękłam, nie stał w ukryciu dla przyjemności ani sylwestrowej zabawy. Ale o tym dowiedziałam się o wiele później.

Pani Marta i ostatni raz o Teci Wiosną 1944 roku Ewa, uporawszy się z szeregiem trudności, wydostała się wreszcie od Opla i objęła pracę maszynistki w polskiej firmie budowlanej braci K. Wspomniana firma wykonywała roboty kolejowe na zlecenie Niemców. Warunki materialne miała teraz Ewa znacznie lepsze aniżeli poprzednio. Biura mieściły się w Alejach Jerozolimskich. I znowu na Ceglanej przesiadywałyśmy w kuchni długie wieczory, o ile nie było alarmu, a Ewa opowiadała mi o nowych kolegach. Byli to ludzie mili, panował tu zupełnie inny nastrój niż w niemieckich zakładach pracy, nie poniewierano godności człowieka. Nikogo nie bito i nie lżono.

Nowe jej otoczenie - koleżanki i koledzy - również przeżywało swoje ciężkie tragedie rodzinne. Pani Marta, żona jednego z inżynierów tego zespołu, otrzymywała od męża z obozu w Oświęcimiu wiadomości, żył. Wielu pracowników firmy miało także swoich bliskich w więzieniach i Oświęcimiu. Ale panią Martę koleżanki i koledzy jej męża po prostu kochali. Tak bardzo wzruszała wszystkich swoim cierpieniem. Dyrekcja wypłacała jej stałą wydatną zapomogę. Koledzy również pomagali w delikatny sposób. Szczególnie bolesny był widok jej dziecka, deklamującego wiersze patriotyczne. Wszyscy znali jej wielkie, głębokie uczucie do męża ii doskonale wiedzieli, w jakiej żyła trwodze o jego życie. W obecności pani Marty rozmowy toczyły się wyłącznie na temat tragedii osobistych i ogólnych. Nieszczęśliwą kobietę nie tylko szanowano, ale i podziwiano. Wszyscy orientowali się, że z największym poświęceniem podejmowała wszelkie kroki, aby ratować męża. W pierwszym okresie po aresztowaniu dotarła nawet do gestapo. Była przesłuchiwana. Rzadko kto wychodził stamtąd, jej się udało. Wkrótce poznałam panią Martę osobiście. Wstąpiłam do biura Ewy. Była tam akurat z córeczką. Okazało się, że jest to jeszcze młoda osoba. Z całej jej powierzchowności promieniowała żałobna skromność. Przykuwała wyrazem cierpienia. Przypominała mi typ grottgerowskich kobiet. Niedługo potem Ewa przyniosła wiadomość, że panią Martę aresztowali w jej mieszkaniu. Z mieszkania zabrali tylko maszynę do pisania. Dziecko pozostawili u dozorczyni. Dyrekcja firmy, koleżanki i koledzy zrobili wszystko, aby trafić na ślad aresztowanej. Nie było jej ani na Pawiaku, ani w Alei Szucha, ani nigdzie. Po upływie może tygodnia dzieci bawiące się na polach przylegających do ulicy Grenadierów na Grochowie znalazły zwłoki kobiety przysypane piaskiem. Była to pani Marta. Koledzy i dyrekcja nie mogli nic więcej zrobić dla niej, jak tylko zorganizować pogrzeb i złożyć na trumnę kwiaty. Zaczęto zbierać na ten cel pieniądze. Nagle wszystko przerwano. Pracownicy wrócili do swoich zajęć. O pani Marcie przestali mówić. Kwiatów nie kupili i na pogrzeb nikt nie poszedł. A kiedy moja zawsze naiwna, odznaczająca się brakiem bystrości Ewa spoglądała po wszystkich zdumiona, starszy kolega, inżynier, wychodząc z biura dał znak, żeby z nim wyszła... Na ulicy powiedział tylko tyle: „To wyrok sądu podziemnego”. Czerwone, coraz to nowe listy zakładników szybko traciły barwę w wiosennym słońcu. Pewnego dnia rano Niemcy nakazali mieszkańcom natychmiast opuścić wschodnie dzielnice lewobrzeżnej Warszawy. Nikt nie wiedział, dlaczego i po co. Nie zabierano z domów żadnych rzeczy. Kazali wszystkim iść w kierunku zachodnim. Pierwsze grupy spotkałam na placu Grzybowskim. Ciągnęli robotnicy z ulicy Czerniakowskiej, Fabrycznej, Tamki, Ordynackiej, Książęcej. Szła elegancka ulica Królewska, Kredytowa, Nowy Świat i inne. Szukali pośpiesznie zapomnianych adresów przyjaciół, znajomych - tych z zachodniej strony. Lecz co dalej? Wszyscy spodziewali się najgorszego. Potem, po południu, ogłoszono przez megafony, że wolno wracać. Okazało się, że Niemcy wygnali część miasta z domów, gdyż obawiali się zamachu na Himmlera, który przyjechał na pogrzeb generała SS i policji - kata Polaków, Kutschery, zgładzonego wyrokiem Polski podziemnej.

Blisko półtora roku nie widziałam się z Tecią, nie wiedziałam nawet, czy jest w Warszawie, czy też w lesie ze swoimi „desantami”. Pewnego razu przyszła do mnie jej krewna i od niej dowiedziałam się, że Tecia choruje.

Tecia spodziewała się dziecka. Postanowili z Jankiem wziąć ślub, ale jak? Janek miał fałszywe dokumenty. Od początku swojej działalności w podziemiu nie pokazał się już w rodzinnym miasteczku; zdecydowali, że Tecia pojedzie do jego matki, a tamtejszy ksiądz, znający go od dziecka, da im ślub. Tecia miała pozostać u jego rodziców do chwili porodu. Janek nie przybył w oznaczonym terminie, a później w ciągu wielu tygodni nie dawał żadnego znaku życia. Tecia nie mogła wyjechać, bo lada dzień spodziewała się rozwiązania. Trawił ją lęk i rozpacz. Urodziło się dziecko - syn. Biedna kobieta, jak tylko mogła wstać, nie zważając na protesty rodziny Janka, zabrała dziecko i powróciła do Warszawy. Nie było wówczas łatwo odbyć kilkunastogodzinnej podróży z Lubelszczyzny, i do tego z maleńkim dzieckiem. Jednakże jakoś dobrnęła. Nie można było dłużej przed nią ukrywać. Na jednej z dawno wyblakłych list zakładników widniało przybrane nazwisko Janka. Dziecko umarło. Ta dzielna i mądra dziewczyna nie znalazła już sił, aby się podźwignąć. Nie chciała żyć! Niedługo potem podczas powstania zginęła w zbiorowej egzekucji na jednej z ulic Woli, z której nie ocalał ani jeden człowiek.

Fiołki i czerwone goździki Irma czuje się znowu gorzej. Jeździmy do niej na zmianę, codziennie, do Otwocka, gdzie przebywa w sanatorium. Sanatorium? Tylko nazwa pozostała. Niemcy zagarnęli wszystko dla siebie. Chorzy Polacy leżą w dawniejszych podrzędnych otwockich pensjonatach. Już wiosna... Wchodząc na szerokie schody sanatorium widzę Irmę opartą o poręcz... Mówi cicho: „Zabierz mnie stąd, Adam mi przyrzekł, że kiedy będę się czuła gorzej, powrócę do domu”. Irma jest już w domu, ale chodzić nie ma siły. Gdy widzę jej bezsilność, jej uśmiech i słyszę zachrypły głos, szarpią mną najgorsze przeczucia. Odtąd już pozostaję przy Irmie. Pewnego dnia opuściłam chorą na kilka godzin i odwiozłam Michasia do cioci Smogorzewskiej pod Warszawę. Blisko. Matka daje małemu różne pouczenia i zasypia przy otwartym balkonie, jeszcze przed naszym wyjściem. Miałam zaraz następnym pociągiem powrócić do Warszawy, toteż nie oglądając się za dzieckiem, które wybiegło do ogrodu, pożegnałam gospodarzy i wyszłam. Chłopiec dogonił mnie na drodze i podał mi nie ułożone, pośpiesznie zerwane, owinięte w bibułę duże fiołki. Zdyszanym głosem wyjaśnił: „Urwałem dla mamuńki!” Tylko trzy godziny nie było mnie przy chorej. Irma jeszcze spała. Zostawiłam fiołki w drugim pokoju i zapomniałam o nich. Chora zbudziła się wkrótce i poczęła mi opowiadać, że miała przyjemny sen, że chodziła po lesie i zrywała fiołki... Kiedy oddałam jej kwiaty od syna, ucieszyła się ogromnie, zupełnie nie zdziwiona. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, jakże silna musi być więź łącząca matkę z dzieckiem. Nastał upalny czerwiec. Stan Irmy pogarszał się z każdym dniem. Pewnego dnia przedostała się do pokoju chorej wiadomość, że ulica Puławska jest obstawioną,

Słyszy, że ustał zwykły ruch. Tramwaje nie dzwonią. Prosi, aby spojrzeć zza firanki i opowiedzieć jej, co się dzieje... Nie chcę, nie mogę wyjaśnić jej, że to egzekucja, ale już słychać przez okno salwy, jeszcze salwy i jeszcze... „Ach, Boże, to egzekucja!” - zawołała Irma. Zatykam jej uszy... czuję, że sama słabnę. Po kilku dniach Niemcy otaczają dom Adamów. Zamykają bramy i przeprowadzają rewizję od strychu aż „ do piwnic. Wielu już lokatorów tej kamienicy zginęło. Wyrzucają w mieszkaniach szuflady, rzeczy z szaf. Wyprowadzili do samochodu właścicielkę domu, zupełną staruszkę, i jeszcze kogoś. We wszystkie drzwi walą kolbami. Helenka uprzedza ich, otwiera i czeka. Wchodzi sześciu hitlerowców. Irma ma przerażone oczy. Pierwszy Niemiec widząc leżącą, daje znak pozostałym, aby się zatrzymali, i pyta, czy jest chora. Sam obszedł pokoje, otworzył drzwi do szaf, ale nic nie wyrzucał. Dziwne!

A tymczasem Warszawa szumi, wre jak wzburzone morze i zda Się nawołuje: „Czuwajcie!” Odezwy hitlerowskie nawołują do okopów... do okopów... do okopów... grożą... Brześć już wzięty. Ludzie mówią tylko o tym. Wszyscy jakby ożyli... Nawet bardzo słaba Irma prosi z uśmiechem męża o przeczytanie jej pierwszej strony gazety. „A to im Rosjanie dają cięgi” - mówi i cieszy się ze wszystkimi, a później martwi się, że nie ma sukni na dzień zwycięstwa. Przecież bardzo schudła, żadna nie pasuje. Chorą męczą częste alarmy. Niekiedy po kilka jednej nocy, lecz bombardowania nie ma, chociaż wszyscy się tego spodziewają. 5 lipca przyszła do Adamów Ewa z naszą przyjaciółką Olą Wróblewską, pielęgniarką. Rozmawiamy o zwycięstwach Armii Radzieckiej. Wszyscy są podnieceni i w dobrych humorach, Nawet Irma nie sprawia wrażenia chorej. Tego dnia Ewa otrzymała dwa zaproszenia na koncert mający się odbyć po południu w prywatnym mieszkaniu na Żoliborzu. Irma prosiła, abym poszła z Ewą, tym bardziej że Ola zaofiarowała się zastąpić mnie przy niej. W ładnej willi na Żoliborzu pierwsze piętro zamieszkują znajomi Ewy, wysiedleni z Poznańskiego. Są to tzw. „czarujący ludzie”. Pan domu, z wyższym wykształceniem handlowym, zużytkował swą wiedzę w kierunku osiągnięcia wojennych milionów. Rozwinął jakiś wielki, niby to niebezpieczny handel. Gości niewiele, daje się zauważyć, że wszyscy są zamożni. Z rozmów wynika, że łączą ich wspólne interesy. Między innymi poruszają sprawę szybkiego posuwania się wojsk radzieckich, ale raczej powściągliwie, i nawet ktoś zwraca uwagę, żeby „nie przejaskrawiać faktów”. Na Wiśle przewidują długotrwały opór. Następnie zmieniają temat i wprost do znudzenia obsypują się komplementami. Koncert - muzyka salonowa. Pan domu akompaniuje na fortepianie znanym w Warszawie skrzypaczce i wiolonczeliście. Tych dwoje otrzymuje za koncert honorarium. Koncert nie trwa długo. Wiolonczelista i skrzypaczka odjeżdżają oczekującą na nich przed willą dorożką, do której sprowadza ich gospodarz. Potem zamyka się „pancerne”, naprawdę żelazne drzwi od klatki schodowej, założone po napadzie bandyckim, i wszyscy z ulgą siadają do nieprawdopodobnie - jak na owe czasy - luksusowej kolacji. Niektórzy znają Ewę, mnie nie zna nikt. Zdaję sobie sprawę, że pomimo wszystkich komplementów, jakimi nas obdarzają, traktują Ewę i mnie jako osoby nieświatowe, które muszą się czuć nieswojo w tak wytwornym domu i towarzystwie.

Rzeczywiście „światowe” to my nie jesteśmy, bo na przykład do prawdziwej czarnej kawy wsypujemy zbyt dużo cukru. Trwamy zresztą z Ewą w tajemnym porozumieniu, Ewa swymi długimi nogami dosięga pod stołem moich nóg. Nawet na chwilę nie przestaję myśleć o Irmie, chociaż ciągle się śmieję. Sprawia to zresztą dobre wrażenie, wydaje się, że tak bystro reaguję na dowcipy, które wcale nie są najlepsze. Potem gospodarz występuje z jakimś patriotycznym apelem, pełnym niedomówień i niejasnych przenośni. Wynika z tego, że wszyscy zebrani robią coś ważnego dla ojczyzny. Chociaż nikt już nie je, nie krępuję się i niby to niedbałym ruchem sięgam po największą brzoskwinię. Później zbierają między sobą pieniądze. Nie mogłam się zorientować, na jaki cel. Wiem tylko, że jest to opłata za wstęp na koncert. Rzeczywiście składają poważne sumy. Ewa trąca mnie i zapytuje „pod stołem”, co mamy robić. Daję jej do zrozumienia, żeby siedziała cicho, że ja biorę to na siebie. Koncert i kolacja odbyły się bardzo wcześnie. Telefonuję stamtąd do Adamów. Wszystko bez zmian. Żegnamy pozostających jeszcze gości i odchodzimy. Dzisiejszej nocy zanocuję u siebie na Ceglanej. Gospodarzy, z którymi rozmawiamy jeszcze przez chwilę w przyległym pokoju, zapytuję, czy mogę wiedzieć, na jaki cel dokonano składki, bo pragnęłybyśmy w niej również partycypować. W odpowiedzi pan domu żartobliwie oświadcza, że krytycy nie powinni brać w zbiórce udziału, bo nie byliby wówczas bezstronni. My jako nieliczne w tym towarzystwie muzykalne osoby robimy im zaszczyt samą obecnością. Atmosfera tego letniego wieczoru wydaje się chwilami urzekająco beztroska. Schodzimy na dół do furtki. Gospodarz jest niezwykle uprzejmy, ścina w ogrodzie pęk czerwonych goździków i wręcza nam kwiaty. Z tarasu z uśmiechem grożą mu żona oraz inne panie. Jesteśmy wreszcie w domu. Ewa niedbale wstawia kwiaty do wazonu. Szybko zasypiamy. Rano, przed piątą, budzi nas straszliwy hałas, ktoś dobija się do bramy. Jest dzień 6 lipca. Zrywamy się obie z Ewą i trzymamy się za ręce. To Niemcy. Wdzierają się z łomotem i krzykiem na podwórze. Obstawiają oficyny. Obserwujemy wszystko zza gęstej firanki. Dokąd wejdą?... W podwórzu są tylko dwie klatki schodowe... przeciwległą widzimy z okna. Mieszkamy na pierwszym piętrze!... Wtłaczają się do naszej!... Zatrzymują się na parterze... Kolbami rozpylaczy dobijają się do drzwi mieszkania mieszczącego się bezpośrednio pod naszym... Ktoś otworzył... Dochodzą podniesione dzikie głosy, w chwilę potem... strzały!... Ewa zamyka oczy... Dolne drzwi znowu się otwierają... bezładny rumor, jakieś tarmoszenie... Wychodzą wreszcie z podwórza... warkot samochodów... Odjechali!... Lokatorzy dopadają okien... Wybiegłam do sieni i patrzę poprzez poręcz klatki schodowej. W wąskim przejściu między kilkunastoma stopniami prowadzącymi do drzwi parterowego mieszkania a pierwszą kondygnacją schodów leży we krwi, w pasiastej piżamie, wyrzucony z prześcieradłem, martwy pan Bronek, młody nasz sąsiad z parteru. Dwupokojowe mieszkanie zajmowali podający się za rodzeństwo panna Janka i pan Bronek. Bronek wysoki szatyn w okularach, Janka - drobna, skromna panienka. Znałam ją dobrze, bo przychodziła często do telefonu, zawsze zaniepokojona o Bronka, czy mu się co nie stało, czy go nie schwytali w łapance. W rozmowie telefonicznej zwracała się do kogoś „mamo”... - ale tu mieszkali tylko we dwoje.

Gestapowcy kazali do wspomnianego mieszkania na parterze wejść najpierw dozorczyni. W pierwszym pokoju spała panna Janka. Na zapytanie Niemców, kto jest jeszcze, odpowiedziała, że brat w drugim pokoju. „To jest brat?” - zapytał Niemiec. „Nie, narzeczony” - poprawiła się. Wtargnęli do wskazanego pokoju, gdzie na tapczanie leżał pan Bronek... Zabili go!... Zwlekli wraz z prześcieradłem z tapczanu i wyrzucili do sieni. Jankę zabrali. Nie założyła nawet pantofli, wyszła w nocnej koszuli. Dozorczyni zarzuciła na nią płaszcz. Wróciłam do pokoju, powiedziałam Ewie, że w sieni leży zabity pan Bronek. Wówczas ona wyjęła z wazonu wszystkie czerwone goździki i położyła je u nóg zabitego. Zeszłam do niej. W wąskiej sionce nie można było ominąć ogromnej kałuży krwi. W kilka dni później pani Janowa - dozorczyni domu - opowiadała, że przyszedł do niej jakiś starszy pan i zapytywał, dlaczego mieszkanie na parterze jest zamknięte. Po wyjaśnieniu dozorczyni wspomniany pan zdjął okulary, znów założył, a następnie znowu je zdjął i tak już wyszedł na ulicę. Dozorczyni wyjrzała za nim. Szedł w stronę Ciepłej tuż przy murze. Przystawał od czasu do czasu, opierając się ręką o ścianę. Nigdy nie dowiedziałam się bliższych szczegółów.

Irma umarła 13 lipca. Po pogrzebie wróciłam na Ceglaną. Panowały straszliwe upały. Przychodzili sąsiedzi, przynosili wiadomości. Byli tak ożywieni, że sprawiali wrażenie pijanych. Mnie jednak nic początkowo nie interesowało, nie wychodziłam do nich. Leżałam w drugim pokoju zatopiona w myślach o tych, którzy nie doczekali... 21 czy 22 lipca „szmatławiec” podał wiadomość o zamachu na Hitlera, którego uratowała „Opatrzność”. Wszyscy volksdeutsche dostali rozkaz bezzwłocznego opuszczenia Warszawy i udania się w kierunku Łodzi. Niemców ogarnęła panika. Był to odwrót, odwrót w dzikim popłochu. Całe miasto wyległo na ulice. Nie groziły już łapanki. Kto widział wówczas Warszawę, zwłaszcza w dniu 23 lipca, a była to niedziela, ten przeżył niezapomniane godziny upojenia na skutek klęski znienawidzonego wroga.

„Ludzie, zapomnijcie choć na dwa tygodnie, że jest Bóg!” W niedzielę 23 lipca 1944 roku mieszkania opustoszały. Ludzie stali nieruchomo gęstymi szpalerami na wielu ulicach. Nasycali serca widokiem strachu i paniki wroga. Zaczął się odwrót. Szczególnie utkwił mi w pamięci pochód ciągnący Grochowską, Zieleniecką, Waszyngtona, Aleją 3 Maja i Alejami Jerozolimskimi. W straszliwym bezładzie wlokły się na zachód ogromne czołgi i samochody, wozy konne, konie luzem, armaty, szli żołnierze bez czapek, a nawet boso (widocznie poodparzali nogi). Błagali o wodę. Ruszali dalej. Brudni, zarośnięci. Ciągnęły ambulanse z rannymi -

w zgiełku, tumulcie. Ten dziwaczny pochód cofał się powoli, gdyż w jednym szeregu posuwał się wóz, armata, czołg, koń i co chwila przystawał, hamował. Warszawa już wiedziała, że Lublin wzięty. Jakże ten bezładny korowód był niepodobny do butnego szyku milionów ton zmotoryzowanego żelastwa, które przetaczały się w 1941 roku tymi samymi ulicami, lecz w odwrotnym kierunku. „Czy tak spokojnie pozwolimy im uciec?” - odzywały się swobodne głosy. Ktoś radził: „Poczekajcie!” W Alei 3 Maja, przed Muzeum Narodowym, na kamiennych szerokich schodach stał kołyszący się w złowrogiej ciszy tłum. Z tłumu tego jakaś kobieta grożąc hitlerowskiej ciżbie i zwracając się do zebranych zawołała: „Czy darujecie im krzywdę?... Ludzie, zapomnijcie choć na dwa tygodnie, że jest Bóg!” Słowa jej tchnęły straszliwą nienawiścią. Krzyczała długo, nikt jej nie uspokajał, Niemcy wlekli się dalej... Do środy cofające się wojska z grubsza się jakoś przewaliły. Od poniedziałku zniknęła żywność. Na murach pojawiły się odezwy Polski podziemnej o zachowaniu spokoju i niedopuszczeniu do paskarstwa. W całym mieście wrzało, mówiono głośno o powstaniu. Wszystkie zakłady pracy zostały zamknięte. Ludność miała brać udział w kopaniu rowów. Niemcy zwolnili robotników z fabryk. Przedsiębiorstwa polskie zawiesiły pracę. Ewa również przestała pracować. Mimo że lato było w pełni, letniska opustoszały w ciągu jednego niemal dnia. „Ten moment lepiej przetrwać w Warszawie” - mówiono i... czekano. Krążyły wersje, że jacyś ludzie, Polacy, strzelają do spekulantów pragnących zrobić dobre interesy, żądających zawrotnych sum za tłuszcz i kaszę. Niektórzy mieli duże zapasy żywności, inni małe, a byli i tacy, którzy nie mieli żadnych. Ale nikt nie spodziewał się długotrwałego oblężenia. Po kilku dniach do Warszawy zaczęły nadciągać z zachodu jakieś nowe posiłki i wsiąkać w ulice miasta. Raz nawet spotkałam oddział maszerujący ze śpiewem. Polakom wyłączono telefony. Front był blisko. Dochodziły odgłosy bojów. Głuche detonacje artylerii były dla warszawiaków radosnym salutem. Żywności brakowało. Jednego dnia straciły nagle ważność pięćsetki, nie na skutek jakiegoś zarządzenia, ale po prostu przestano je przyjmować. Ci, którzy nie mieli innych pieniędzy, oddawali je za połowę wartości. Osobiście nie wierzyłam w możliwość wybuchu powstania. Wydawało mi się, że Niemcy pomimo wszystko mają przewagę, wobec czego nie ma sensu rozpoczynać walki. Warszawiacy wierzyli, że już wkrótce wkroczą do miasta wojska radzieckie, przejdą po niemieckich trupach. Warszawa upajała się myślą o zemście. W ostatnią sobotę przed powstaniem weszłam do sklepu pani Heleny pod zielone filary, tuż przy Ciepłej. W sklepie było kilku mężczyzn. Właścicielka wydawała im dość duże paczki żywnościowe. Odbiorcy serdecznie żegnali panią Helenę i wszyscy się z nią całowali. Pożegnali się serdecznie również ze mną, chociaż zupełnie mnie nie znali. Po ich wyjściu kobieta rozpłakała się i pytała: „Cóż to będzie? Oni poszli do powstania...” Ogarnął mnie lęk, zaczęłam ją głupio pocieszać. Nazajutrz nadeszła ostatnia niedziela. Rano wybrałam się z Ewą, aby pożegnać rodzinę i przyjaciół, gdyż wszyscy postanowili nie oddalać się z domów. Od Ceglanej szłyśmy pieszo ulicami: Sienną, Marszałkowską aż do placu Zbawiciela. Na Siennej minęły się dwie konne dorożki. W każdej siedziało

po pięć, sześć osób, w jednej były dwie kobiety. Przy mijaniu się dorożek siedzący w nich salutowali sobie do czoła. Kilku listonoszy w mundurach, bez służbowych toreb, zatrzymało się przed jakimś domem, odśpiewali jedną zwrotkę piosenki: „Żołnierz drogą maszerował”, i poszli dalej, aby znowu przed innym domem odśpiewać tę samą zwrotkę. Zastanowiło nas to. Ulice miasta, mimo ślicznej pogody, były pustawe. Na Marszałkowskiej również panowała pustka. Przemaszerował jakiś niemiecki oddział z ponurym śpiewem. Pojedynczych Niemców nie spotykałyśmy. Gdzieniegdzie przechodzili po czterech lub pięciu. Ale co się stało z tramwajami? Nie ma! Słychać wreszcie, że nadjeżdża od Królewskiej. Zatrzymujemy się na przystanku przy ulicy Złotej. Stoi, oprócz nas, dwóch Polaków i kilku Niemców. Sunie pojedynczy wagon. Wewnątrz może z dziesięć osób. Okna pootwierane. Słychać śpiew. Na przednim i tylnym pomoście kilku mężczyzn. Stojący na przystanku Niemcy zeszli na jezdnię, aby wsiąść do wagonu. Tramwaj zwolnił biegu, ale nie zatrzymał się, a mężczyzna stojący na przednim pomoście zawołał po polsku do ogłupiałych Niemców: „Miejsc nie ma!” Z Ewą rozstałyśmy się na placu Zbawiciela, mamy się znowu spotkać u Piotrów. Najpierw poszłam do Michałów. Michał od razu zaprowadził mnie na dach, na którym już siedziała połowa mieszkańców ogromnej kamienicy, i wskazał mi kierunek na Otwock. Ach, więc to już tuż? Detonacje przypominają piekielny kocioł, w którym gotuje się dynamit. Na dachu ogólna wesołość. (Po sześciu tygodniach stu kilkudziesięciu mieszkańców domu zginęło pod jego gruzami). Z Michałem idę do Adama, lecz on, zobojętniały na wszystko, siedzi milczący przed fotografią Irmy. Dla niego wszystko skończone. Nie ma nawet dziecka przy sobie, bo wszystko go jakoś nagle zaskoczyło. Komunikacja kolejowa została przerwana jednego dnia. Michałowa pojechała na dworzec po chłopca, lecz z dworca już nie odchodziły pociągi. Mały pozostał za Wisłą. Od Adama idziemy z Michałem do Piotrów. Siedzą na balkonie wychodzącym na ulicę Puławską. Myślę z ulgą w sercu, że to już koniec. Ale właśnie w tym momencie pod balkonem przeciąga w stronę Piaseczna niemiecki tabor i Piotr, najbardziej obeznany ze strategią wojenną, oświadcza: „Nie, to nie odwrót!” Jednocześnie z Dolnej wyjeżdżają dwie towarowe riksze załadowane po brzegi, zakryte plandekami, oraz mały wóz konny, także zakryty i bardzo załadowany. Wozy te eskortuje około dwudziestu mężczyzn, idących jakby od niechcenia obok. Sąsiad z okna równoległego do balkonu Piotra stuka w blachę parapetu, aby zwrócić naszą uwagę, i mówi półgłosem: „To powstańcy wiozą broń”. Przy tych słowach wskazał ruchem głowy na kawalkadę z cywilną eskortą. Stoję jeszcze jakiś czas na balkonie, z którego widać toczącą się daleko walkę.

Pożegnałam wszystkich i wyszłam. Wychodząc spojrzałam jeszcze raz na matkę, siedzącą w kuchni na niskim stołeczku i obierającą ogórki. Wówczas po raz pierwszy zauważyłam, że ma takie intensywnie niebieskie oczy. Ogarnął mnie zabobonny lęk... może jej już więcej nie zobaczę... Na przekór uczuciom, jakie mną owładnęły, powiedziałam: „Do rychłego zobaczenia!” Wyszłam sama, bo Ewa nie przyszła. Matkę zobaczyłam, ale po wielu, wielu miesiącach.

U schyłku wojny Powstanie Jak żywe przewijają się w moich wspomnieniach obrazy tamtych dni. Na przykład przedwczoraj w nocy, pisząc mój pamiętnik, nagle usłyszałam w zupełnie pustej ulicy kroki i głos kobiety mówiącej po polsku. Odruchowo pomyślałam: co robi ta kobieta po godzinie policyjnej? Za moment przyszło otrzeźwienie i ulga - przecież to już całe lata dzielą nas od godziny policyjnej! Wystarczający chyba dowód, jak bardzo oderwałam się od rzeczywistości i przeniosłam do tamtych czasów. I rzecz dziwna, że ostatni etap tragicznych dziejów Warszawy, jakim było powstanie, pozostawił w mej pamięci tylko zamglone, niewyraźne obrazy. Z trudem przypominam sobie, co mówili i jak zachowywali się ludzie. Nie potrafię też ustawić wypadków w ścisłej kolejności. Jedynie 8 czy 7 dni przeżyłam wspólnie ze zbuntowanym miastem, a wydaje mi się, jakby to był wiek cały. W poniedziałek ostatniego lipca nasza niewielka kamienica na Ceglanej żyła już tylko swoim życiem. Jedni chodzili do drugich, oczekiwali ataku wojsk radzieckich na Warszawę. Wyczekiwano z godziny na godzinę. Prysnął smutek i przygnębienie. Wszyscy byli dla siebie serdeczni. Mała oficynka za parkanem w głębi aż wrzała od radosnego podniecenia. Przyszła do nas sąsiadka, pani Rowicka, z trzyletnią córeczką Stasią. Śmiałyśmy się z Ewą, gdy mała demonstrowała nam, jak przywita żołnierzy radzieckich. Kłaniała się tak zamaszyście, że aż się przewracała. Podnosiła się i od nowa ćwiczyła powitanie. Miła, młodziutka siostra pani Komarnickiej z przeciwka, której Niemcy zamordowali ojca i matkę, śpiewała w otwartym oknie. Najbardziej serdeczna przyjaźń łączyła mnie i Ewę z Elżunią Glukową, mieszkającą na tym samym piętrze. Elżunia spodziewała się w końcu sierpnia pierwszego dziecka. Kiedy Ewa stwierdziła, że w złą porę przypadają narodziny małej Glukówny czy Gluka, Elżunia odpowiedziała: „Moje dziecko urodzi się już w wolnej Polsce”. Stało się inaczej... Maleńka Magdzia Glukówna urodziła się w podziemiach browaru Haberbuscha, gdzie ukryła się jej matka podczas powstania. Lokatorzy wymieniali między sobą prowianty. Jeden miał tłuszcz, a nie miał cukru... Kamienica nie przygotowywała się do wojny, sposobiła się do wielkiej, radosnej uroczystości -- wyzwolenia. Powaśnione do niedawna sąsiadki rozmawiały znowu w sieni; jeden tylko temat frapował wszystkich - dzień wyzwolenia Warszawy. Upał! Otwierano szeroko drzwi i okna. Wąsaty, przystojny starszy robotnik, także z małej oficynki, perswadował wysiedlonemu z Poznania nauczycielowi, wysuwającemu jakieś obiekcje odnośnie do układu stosunków po wyzwoleniu miasta przez Rosjan: „Niech tam Chińczyk, Rosjanin - byle nie Niemiec”. Tu wyrzucił z siebie kilka siarczystych określeń. „Z każdym się dogadam - ciągnął dalej objechałem w młodości za chlebem pół świata i nigdziem takiego szubrastwa nie spotkał”. Pierwsza żona robotnika była jakąś egzotyczną cudzoziemką, ale nie wytrwała w naszym klimacie. Jego oryginalnej urody córka z tego małżeństwa pracowała do niedawna razem z Ewą w firmie braci K.

Pan Jan, dozorca, wyjaśniał poznaniakowi: „Ja, stary, służyłem w rosyjskim wojsku przed rewolucją. To dobry naród, to Słowianie, jak my, i język mają podobny”. Wyraźnie i chyba na zawsze utkwiły w mej pamięci opisane niżej fakty. Nie znaliśmy wówczas ich źródeł politycznych. Nie wiedzieliśmy, że był ktoś - gromada ludzi - czyhający od lat na to, by nie stracić okazji do uchwycenia rządów w swoje ręce, kto bohaterstwo, krew i cierpienie miasta chciał rzucić na szalę przetargów o władzę dla siebie i swych popleczników. Nie wiedzieliśmy, że walkę powstania usiłowano wpisać do tego rachunku, z którego to kapitału chciał czerpać Mikołajczyk, BórKomorowski i cała grupa ludzi noszących w swych kieszeniach, zanim jeszcze polała się pierwsza krew mieszkańców Warszawy, nominacje na wojewodów, starostów i dygnitarzy. W pamiętny wtorek 1 sierpnia od rana było parno i bezsłonecznie, ale deszcz nie padał. Tej nocy śniło mi się, że jest już 15 października. Był to przykry sen, dobrze go sobie zapamiętałam. Opowiedziałam wszystko Ewie i zaraz się pokłóciłyśmy o kartofle, których nie miałyśmy. Oczywiście winę Ewa przypisywała mnie. Twierdziła, że tylko tak się mówi, iż za kilka dni będzie koniec, ale oblężenie może potrwać i dłużej, na przykład dwa tygodnie. Złościło mnie, że to, czego wczoraj sama dowodziła, dzisiaj podważa. W dość nieprzyjemny sposób powiedziałam głośno, co o tym myślę. Następnie zajęłam się praniem i znów Ewa była zła, że wybrałam się z tym nie w porę, gdyż pranie mogło poczekać. Po czym już nie odezwałyśmy się do siebie. Przygotowany przez Ewę obiad z liści kapusty ugotowanych z kaszą zjadłyśmy w milczeniu. Przypomniałam sobie o znajomej, która mieszkała w pobliżu placu Kercelego i która przed kilkunastoma dniami, gdy się z nią widziałam, opowiedziała mi, że ma niedaleko działkę i jeżeli będę tylko chciała, zawsze mogę tam pójść i ukopać dla nas kartofli. Postanowiłam pójść do niej, przede wszystkim dlatego, że chciałam po prostu wyjść. Wzięłam tylko kennkartę, czterysta złotych, pięćsetkę i włożyłam do gospodarskiej torby. Ewa słysząc, że wychodzę, wybiegła na schody i zapytała, dokąd idę. „Do widzenia - powiedziałam - zaraz wrócę...” Spotkałyśmy się za dwa lata. Wyszłam przed trzecią. Nasza uliczka była pusta, zresztą pusta była zawsze. Natomiast na Żelaznej panował ogromny ruch. Byłam zdumiona. Wprawdzie Żelazna to dzielnica handlowa, ale wówczas ruch był znacznie większy niż zwykle. Na Żelaznej zmieniłam decyzję. Plac Kercelego był oddalony o jakieś pół godziny drogi. Zrezygnowałam z kartofli. Poszłam na Chłodną do znajomych, państwa Rapackich. Zastałam tylko dzieci. Rodzice wyszli. Dzieci prosiły, żeby poczekać na powrót matki i ojca. Niestety rodzice już nie wrócili. Oboje zginęli jeszcze tego dnia na Krakowskim Przedmieściu. Gdy wychodziłam, zbliżała się godzina czwarta. Zegarek zostawiłam przez zapomnienie w domu, zdjęłam go przed praniem. Nie myślałam o powstaniu, nie dostrzegłam na ulicy niczego. Ulicą Żelazną przejechały właśnie dwa wielkie samochody osobowe. Z okna pierwszego wozu sterczał karabin maszynowy. W drugim; siedziało kilku Niemców w hełmach i ze słuchawkami na uszach. Niemal jednocześnie przetoczyła się błyskawicznie ogromna odkryta ciężarówka, w której stał oddział Niemców z karabinami.

Owocarnie, choć puste, były otwarte. Kobiety ciągnęły wózki z dziećmi. Ulica sprawiała wrażenie spokojne - jak w najlepszych czasach między czwartą a piątą letniego popołudnia. Łapanek nie było. Mieszkańcy odległych krańców miasta powoli zmierzali do domów. Nic nie zapowiadało zbliżającej się walki. Zatrzymałam się na chwilę przy zbiegu ulic Chłodnej i Żelaznej, od strony Ogrodowej, i tu dopiero zwróciły moją uwagę niemieckie samochody policyjne, stojące na chodniku pod filarami na przeciwległym rogu, pod wielkim domem zajętym przez niemiecką żandarmerię. Wokół samochodów jakieś pospieszne krzątanie. W otwartych oknach narożnika worki napełnione piaskiem i lufy karabinów. Przez chwilę pomyślałam, że może oddziały radzieckie wdarły się do miasta, lecz nim zdołałam sprawę rozważyć, ulicą wstrząsnęła potężna detonacja! Granat! I już ogień i trzask z okien narożnika. Ach, to powstanie! Zamarło we mnie serce. Instynktownie zamiast w stronę domu, uciekam pod ogień niemiecki w kierunku przeciwnym. Nie, w Ogrodową nie można. Niemcy zamknęli przejście. Biegnę więc do Leszna, udaje mi się przebiec na drugą stronę, bo na prawo są Niemcy. Na lewo cofa się do bramy, tuż przed niemieckim szpitalem, za drutami, kilku chłopców z opaskami na rękawach. Cofając się strzelają. To powstańcy. Dalej znów Niemcy.

Przed szpitalem padam na gruzy. Strzały... Na gruzach leży już sporo osób. Żyją. Mówią coś do siebie i nie poruszają się. Chłopiec leżący z rowerem szybko wstaje, na ręku ma opaskę. Wskakuje na rower i mknie w stronę placu Kercelego, ale pada wraz z rowerem i już się nie podnosi. Strzały ucichły. Ze szpitala nikt do nas nie strzela. Wstałam. Zaczynam uciekać i zastanawiam się, jak okrążyć plac Kazimierza, a później Łucką, aby wejść w Ceglaną. Zawsze słabo orientowałam się w terenie. Do dnia dzisiejszego, gdy ktoś mówi: na lewo lub prawo, przez moment muszę się zastanowić, w którą stronę skierować kroki. Na placu Kercelego znów strzały. Bramy pozamykane. Jedna tylko otwarta, dużo tam ludzi z ulicy, przypadkowych przechodniów, dzieci, kobiet. Lokatorzy zapraszają do mieszkań, ale nikt nie idzie, każdy chce do domu... „Powstanie, powstanie” - powtarzają. Z podwórka wychodzi trochę pijany mężczyzna, podciąga spodnie i wesołym głosem powiada: „Ja tam mam gołe graby, ale idę do nich. To strzelają nasze chłopaki z placu Kercelego”. Gdy wyszłam z bramy, strzały nie milkły. Padał zdaje się deszcz. Na niebie widoczne już były czerwone łuny pożarów. Do wieczora nie udało mi się przejść pasa granicznego ulicy Żelaznej. Trochę ludzi przedostało się podobno tej nocy do śródmieścia. Ja nie poszłam... Bałam się. Dopiero przy ulicy Młynarskiej ujrzałam kilku powstańców z granatami. Stałam we wnęce bramy. Pierwszy z powstańców zasalutował i powiedział: „My z fabryki...”, ale z jakiej - nie pamiętam. Odpowiedziałam, że nic nie wiem. „To po jakiego diabła pani tu wystaje” - wtrącił któryś z nich i odeszli. Na Ogrodową do Kostków Krawczyńskich nie mogłam się przedostać. Jakieś powstańcze warty dawały sygnał, żeby w tym miejscu nie przechodzić placu. Noc spędziłam na Wolskiej u pani, która wypiekała domowe torty i właśnie miała wychodzić, gdy rozpoczęło się powstanie. Była zmartwiona, że towaru nie dostarczyła do gospody, a do jutra zepsuje się. Kupiłam pół tortu, był smaczny, i zaraz go zjadłam. Łuny coraz bliżej. Ludzie mówili, co się pali. Nie bardzo się orientowałam, bo nie znałam Woli.

Nazajutrz znowu czyniłam daremne wysiłki przedostania się do śródmieścia. Wszelkie informacje były niepewne, nikt nie wiedział, gdzie Niemcy, a gdzie powstańcy. Walki odkrytej nie widać, strzelają z bram, z okien, z dachów, zza rogów ulic. Postanowiłam przedostać się do „Koszar Wawelberga” na Górczewską. Mieszka tam moja kuzynka Ala Dryszkiewicz i Henryk Tomaszewski, plastyk. A może uda mi się dobrnąć na Grabowskiego, mieszkają tam zaprzyjaźnieni ze mną od lat Nastka i Józef Tomaszewscy. Młynarskiej nie można przejść, wszędzie pełno Niemców w pancernych samochodach. Rozmawiałam z kobietą, która na Wolską przyszła aż z ulicy Żabiej. W jej relacji „w okolicy Ogrodu Saskiego już tylko polskie wojsko”. Na Woli tylko Niemcy i gdzieniegdzie osaczeni powstańcy. Wspomniany tort był moim ostatnim posiłkiem, który pamiętam, musiałam chyba coś jeszcze jeść, ale co i gdzie - nie wiem. Do 3 sierpnia każdą noc spędzałam gdzie indziej. Wszędzie rozłąka rodzin, to dzieci się zagubiły, to mąż czy żona. Albo matka staruszka poszła do kościoła i już nie wróciła. Nic mnie nie wzrusza, nie słucham. Jestem taka samotna. Ludzie już nie wychodzą z domów. Same złe wieści. Wymieniają ulice, na których Niemcy rozstrzelali i kobiety, i dzieci. Wymieniają numery domów lub nazwiska ich właścicieli, gdzie zamieszkiwali zabici. Od 3 sierpnia raz po raz przejeżdżają ulicami pancerne auta i strzelają w okna i mury kamienic, żeby nikt nie wychodził. Noc z 4 na 5 sierpnia zastała mnie u szewca kaleki, który chodził o kulach. Matka staruszka kaszle i nie wstaje z łóżka. W tych stronach mieszkają sami bardzo biedni ludzie, a ja nie mam nic prócz nieważnej pięćsetki i rozpaczliwego uczucia samotności. Drewniany domek jednopiętrowy stoi w pobliżu ulicy Górczewskiej, blisko tunelu. Okno wychodzi na ulicę. Nikt tu nie ma żadnych zapasów. Nieliczni mają małe zagonki ziemi, ale wyjść - to śmierć! Takich, jak ja, przybłędów z miasta nie brakuje. Okno w izbie zastawiono deskami. Szewc prosił, abym została z nimi. Tyle ludzi, dobrych ludzi, a ja się czuję taka samotna... Chciałam wydostać się za miasto, lecz na pętli są żandarmi i wokół leży dużo zabitych. Strzelają do ludzi z daleka. Zanim dobrnęłam tu, widziałam już wielu martwych, zastrzelonych przez tych z samochodów. Jeszcze pod wieczór przyjechali autem pancernym, siekli z karabinów. W izbie pełno. Dom nie ma piwnicy. U szewca okno zastawione. Coraz ktoś wchodzi. Szeptem mówią, że ranni wzywają pomocy. Ktoś przedostaje się na Wolską, wreszcie wraca i przynosi straszną wieść, że dom Hankiewicza pali się wraz z ludźmi. Niektórych pozabijali, a pozostałych podpalili. Dym wdziera się do naszej izby. Wieczorem na podwórzu stoi parę osób i patrzą w jasne od łuny niebo. To już tu - to tu się pali! Przesiedziałam noc na łóżku w nogach staruszki. Inni siedzieli na podłodze. Nic nie mówili, trzymając głowy wsparte na dłoniach. Duszna i straszna była ta noc! O świcie przyciągnął ktoś ranną z ulicy, ale skonała za chwilę i leżała w sionce. Jeszcze radzili po cichutku, skąd by wziąć trumnę. Zakopać chyba na podwórzu? Siedząca na podłodze kobieta z małym dzieckiem przy piersi żaliła się, że nie ma pokarmu, ale wówczas już nikt nie odpowiadał nikomu. Nagle zatrzęsły ulicą ciężkie czołgi. Zamarłam. Nie tyle od zgrzytu czołgów, ile od widoku, jaki nastąpił. W tym momencie szewc kaleka przeczołgał się przez izbę do łóżka matki, wspiął się i położył głowę na jej piersi. Zaraz huk, ciemność, piasek i straszny, wstrząsający zbiorowy krzyk z zewnątrz, z podwórza. Człowiek w kolejarskiej czapce wybija stołkiem deski i okno. Nikły trzask drewna i szkła! Bezładne, niepodobne do ludzkiego głosu jęki i urywane słowa rzucającego się kłębowiska ludzkiego do otworu

po oknie, przez który wbiły się oślepiające promienie słońca. Połowa tej gmatwaniny przewaliła się na ulicę, a druga połowa, jakby to nie byli już ludzie, tylko zlepiona masa, oderwała się i odrzucona straszną siłą wraz z potężną detonacją runęła na podłogę izby. Ogień błyskawicznie objął rozsuwające się ściany domku. Byłam blisko drzwi sionki, do której wpadłam, lecz wyrzucona siłą impetu, czy też wskutek jakiegoś podświadomego odskoku, znalazłam się na podwórzu w czerni dymu. Ale zanim dym wzniósł się do mojej twarzy, ujrzałam naprzeciw, o kilka metrów od siebie, dwa hełmy i oczy. Wyciągnęłam ręce. Gorąca fala piasku i ognia z trzaskiem uderzyła mnie w twarz. Chciałam krzyknąć; zabrakło mi głosu. Usta i gardło miałam czymś zawalone. Twarda zapora podcięła mi nogi i nic już nie czułam. Było to 5 albo 6 sierpnia w godzinach między 10 a 12. Działały tam wtedy oddziały dywizji pancernej, a potem policji. Kiedy oprzytomniałam, leżałam twarzą do ziemi. Bolała mnie okropnie czaszka, prawa ręka, plecy i stopy, lecz najdotkliwiej chyba odczuwałam ból gardła. Zaraz przypomniałam sobie wszystko. Była cisza. Z daleka dochodził odgłos strzałów. Próbowałam unieść się na rękach. Nie mogłam. Leżałam ukosem, tuż przy studni, zawalonej ogromnym stosem cegieł i gruzu. Jakieś pozostałości podmurowania oddzielały mnie i leżących obok od reszty podwórza. Słońce już prawie zachodziło. Po prawej stronie zauważyłam trupa kobiety z maleńkim dzieckiem. Miała urwane nogi. Głowa jej leżała tuż przy mojej. Po stronie lewej, trochę dalej, leżał mały chłopiec twarzą do ziemi, ale żył i nie był nawet ranny. Kiedy zobaczył, że się poruszam - dał mi znak. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Przyczołgał się i coś powiedział, lecz ja nie mogłam mówić. Miałam usta i gardło pełne piasku. Z trudem otwierałam oczy, łzawiły i bolały. Chcąc oczyścić usta dłonią, spostrzegłam, że kiść mojej prawej ręki jest sinogranatowa. Miałam dwie rany na prawym obojczyku i podudziu. Przy poruszeniu zaczęły krwawić. Domu za nami nie było. Czułam ból w stopie, która była bosa; na drugiej tkwił pantofel. To iskry ze zgliszcz poparzyły mi nogi. Chłopiec wyjaśnił mi, że ludzie nie uciekali w podwórze, tylko wszyscy w kierunku Górczewskiej, bo pierwszy huk i krzyk pochodził z sąsiedniej posesji, z murowanego domu, od którego Niemcy rozpoczęli egzekucję, a podwórza sąsiadowały z sobą. „Pierwsza wybiegła przed sień kobieta z dzieckiem. Niemcy rzucali granaty w ludzi i w nasz dom. Strzelali do każdego, kto uciekał, a tak to tylko granatami” - mówił mały. Przed nami na pograniczu jednego i drugiego podwórza leżało może trzydziestu, może pięćdziesięciu zabitych, okropnie poszarpanych. Tych rozstrzelali, a później rzucili jeszcze granat. Wśród zabitych znajdowała się cała rodzina chłopca, już nie pamiętam, kto, parę osób. Spośród mieszkańców dwóch domów ocalało chyba tylko nas dwoje. Chłopiec miał 10 lat. Zapytałam go o imię i zaraz je zapomniałam. Wszystko, co dalej robiłam, czyniłam bezmyślnie. Instynktownie chciałam odczołgać się dalej od trupów. Biedne dziecko czołgało się za mną. Wszystko pomieszało mi się w głowie. Dlaczego w kierunku do Warszawy, a nie od Warszawy? Tego też nie wiem. Nie czułam nic prócz dotkliwego bólu i okropnych mdłości. Nie mogłam iść ani na nogach, ani na kolanach. Trwoga wywoływała we mnie silne dreszcze. Od trupów nie można było się oddalić, bo wszędzie było ich pełno. Nad tunelem przejechał wolno pociąg. W otwartych drzwiach wagonów towarowych siedzieli Niemcy i kiwając nogami śpiewali piosenkę. Krążyliśmy różnie. Domy wokoło płonęły. Teraz już wiódł chłopiec. Koło szpitala na ulicy Płockiej usłyszeliśmy dochodzące z wewnątrz głosy Niemców. Tam było już także po egzekucji. Musieliśmy się kryć. Na jakimś wielkim podwórzu czy oparkanionym placu widzieliśmy stertę zabitych, przeważnie

kobiety i dzieci. Ulicą Wolską przejechał samochód, następnie drugi. Chłopiec powiedział, że to pewno palacze trupów. Może ta droga nie była tak długa, jak mi się wydawało. Trupy leżące na ulicach jeszcze nie rozkładały się, chociaż panował upał. Może żyli tam wtedy jacyś ludzie i kryli się, jak my? Zdawało mi się, że czołgam się tak i kryję przez całe moje życie. Nie odczuwałam żadnej litości ani żalu, nie myślałam nawet o matce. Byłam przekonana, że oprócz mnie i chłopca już nikt nie żyje. Myśli moje nie sięgały poza Warszawę. Z ukrycia widzieliśmy kilku własowców podpalających domy. Byli zmęczeni i zachowywali się jak wariaci. Jeden siedział nad rynsztokiem, o kilkaset kroków od nas. Po chwili zaczął przyzywać kogoś, zdjął but, odstawił go i obejrzał nogę. Wyciągnął z kieszeni papier, tytoń i palił. Nagle spostrzegł leżących na środku ulicy dwoje zabitych. Kuśtykając w jednym bucie podszedł do trupów. Obutą nogą zaczął wyłuskiwać z łachmanów rękę zmarłej. Najpierw jedną, potem drugą. Nic nie było na rękach, bo kopnął trupa i polazł dalej, a właściwie wrócił nad rynsztok. Wkrótce podeszło do niego jeszcze kilku własowców. Jeden położył się na chodniku obok siedzącego bez buta i wywijał nogami. Inny przypadł do niego i zaczął go łaskotać. Łaskotany wyrywał się, wił, ryczał i chichotał. Chyba dopiero o zmroku znaleźliśmy się gdzieś na tyłach ulicy Młynarskiej. Nie orientowałam się w czasie, gdyż prawie wszystko wokół płonęło i było zupełnie widno. Zdawałam sobie sprawę z tego, że znaleźliśmy się w zasięgu walki, bo kule padały gęsto na odkrytą przestrzeń. W sporym oddaleniu od siebie czołgaliśmy się ku spalonym już budynkom. Kiedy na chwilę zbliżyliśmy się ku sobie, chłopiec głośno się rozpłakał. Ten płacz jakby mnie oprzytomnił i uświadomił grozę położenia.

Później już wszystko potęgowało we mnie uczucie strachu. Wielka jama, otwór po wyrwanym oknie piwnicy, stała się jedynym ratunkiem przed wzmożonym obstrzałem. Mały nie chciał tam wejść. Drżał, płakał i zaczął znowu czołgać się w kierunku otwartej przestrzeni, ku zaroślom czy warzywom. Zawołał na mnie raz i drugi, żebym brnęła za nim. Bałam się jego głosu, jak i każdego głosu. Byłam tak słaba, że nie mogłam ratować chłopca. Traciłam przytomność. Nie miałam siły przebyć już nawet metra. Wczołgałam się w otwór piwnicy. Co to? Nie byłam sama... Błysk świadomości i dławiący lęk to nieżyjący ludzie! Odsuwam się od nich jak najdalej po rumowiskach, w mrok podziemia. Obudził mnie własny głos. Dlaczego jęczałam? Przecież już nic mnie tak strasznie nie boli, tylko stopy i gardło. Do piwnicy wdzierają się ostre promyki słońca. Ręce mam czarne ze śladami krwi. Nogi bose i zakrwawione. Z sukienki tylko strzępy, w wielu miejscach przylepione i przyschłe do ciała. Odzyskuję przytomność. Chwytam się ręką za piersi... Jest, owinięta w chustkę i przypięta agrafką, kennkarta. Wyjęłam. Chustka we krwi, kennkarta z wierzchu zakrwawiona. Usiłowałam ją oczyścić śliną, bo przecież nie może mieć śladów krwi... Kilkakrotnie próbowałam wstać, ale opadałam znowu, nie miałam siły, poza tym piekły mnie boleśnie stopy. Za zwaloną ścianą dzielącą piwnicę leżały trupy mężczyzn tylko w bieliźnie. Wśród nich znajdowała się jedna kobieta, a przy niej dwie małe dziewczynki, każda w dwóch paltkach. Zsunęłam z nóg zabitej pantofle i okręciwszy stopy strzępami szmat włożyłam je. Potem usiłowałam wydostać się przez to samo okno, którym się wczołgałam, a przez które Niemcy prawdopodobnie leżących tu obrzucili granatami. Wejście do otworu zatarasowane było przez martwego mężczyznę ogromnej tuszy. Może był spuchnięty. Miał rozpruty brzuch. Chmary wielkich granatowo-zielonych much migotały, brzęczały, pasły się. Wypełzłam

z piwnicy. Słońce prażyło... Nie - to nie była cisza - to była martwota... pustka. Z sykiem i trzaskiem dopalały się sąsiednie domy. Nagle potężne detonacje wstrząsnęły ziemią. To było gdzieś poza mną. Podwórzami, placami, wyrwami dobrnęłam z trudem znów do Płockiej. Mijane trupy już strasznie cuchnęły. Po wyjściu z piwnicy pomyślałam o chłopcu. Pragnęłam go zobaczyć i chciałam nawet zboczyć w kierunku zarośli, gdzie znikł i wołał mnie wieczorem, ale trzeba było przejść odkryty plac. Instynktownie bałam się wydostać na pustą przestrzeń. Trudno mi było iść. Rana na obojczyku krwawiła i piekła w słońcu. Siedziałam przyczajona na ulicy Płockiej, na odcinku między ulicą Wolską a Górczewską. Słychać bezustanny syk i trzask ognia. Dym, czad oraz fruwające czarne spalone płachty papieru czy czegoś innego zasłaniały pole dalszego widzenia. Ogarnęło mnie tak wielkie osłabienie, że omal znów nie straciłam przytomności; chciałam głęboko oddychać, jak się to robi w wypadku osłabienia czy zawrotu głowy, ale nie mogłam - dławił czad. Nagle usłyszałam w pobliżu jakiś metaliczny dźwięk, niby stukanie. Zaczęłam się rozglądać i ujrzałam na wprost siebie żywą kobietę, oddaloną tylko o dzielącą nas ulicę. Zauważyła mnie także. Była ubrana w biały, czysty płócienny płaszcz. Na głowie miała chusteczkę, zawiązaną pod brodą. Stała nie drgnąwszy, dała tylko znak, abym do niej podeszła. W tym momencie usłyszałam warkot motoru blisko, bardzo blisko. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam zarys barykady, zamykającej ulicę Górczewską od mojej strony, od strony Warszawy. Koniec barykady pokrywał aż do samej ziemi ogromny kłąb zieleni, niby korona wielkiego drzewa. W skłębionym listowiu dostrzegłam gąsienicę czołgu. Zrozumiałam... Niemcy... Trwało to sekundę, zanim na migi dałam kobiecie do zrozumienia, żeby milczała i cofnęła silę - ona widać nie dostrzegła czołgu, bo przecinając ulicę podbiegła do mnie i zapytała: „Czy to Niemcy, czy nasi w samochodzie?” Zdążyłam tylko powiedzieć, że to czołg, a już z pozornie opustoszałej barykady padły strzały. Odpowiedziały im inne, które wyraźnie mierzyły w czołg Rzuciłyśmy się na ziemię. W tej chwili usłyszałam niemiecki krzyk: „Wstać! Ręce do góry!” Pod murami szpitala biegli ku nam pochyleni Niemcy. Twarze ich spod hełmów pokrytych zielonymi gałązkami, opadającymi aż na oczy, nie były widoczne. Kiedy wstałam, nie mogłam zrozumieć, co się dzieje, bo za nami w niewielkim oddaleniu ujrzałam trzech cywilnych mężczyzn z rękami podniesionymi do góry; lecz to nie oni strzelali, gdyż ostrzeliwanie czołgu trwało nadal. Niemcy kazali nam biec pod barykadę środkiem ulicy. Sami, pochyleni, biegli pojedynczo obok nas chodnikiem pod samą ścianą. Jeden spośród trzech biegnących mężczyzn wydał mi się starcem, drugi był młody, może dwudziestoletni. Trzeci - Cygan - wyrostek. Pierwsza do barykady dobiegła nieznajoma kobieta, następnie ja, a za mną mężczyźni. Z wylotu barykady, zza czołgu, wypadł motocykl, również w zieleni i z takim pędem, jak gdyby chciał jechać dalej; tymczasem gwałtownie zahamował. Jeden z Niemców zeskoczył, podbiegł do kobiety i zapytał po niemiecku, skąd idzie. Kobieta wykonała ruch podniesioną do góry ręką, wskazując za sobą jakiś kierunek. Niemiec, nie czekając na jej odpowiedź, wystrzelił w jej twarz i piersi wszystkie chyba naboje, tak długie wydawało mi się to strzelanie. Miałam wrażenie, że kobieta chwiała się to w przód, to w tył, zanim upadła na twarz. Inny Niemiec uderzył mnie czymś w głowę, ucho i szczękę. Zachwiałam się, ale nie upadłam. Odruchowo chciałam uciekać i wtedy ujrzałam, że kobieta dźwignęła się nieco, głowy jednakże podnieść nie mogła, uczyniła tylko ruch, jakby ją podciągnęła. Potem Niemcy jeszcze bili nas i krzyczeli. Strasznie bolało mnie gardło, miałam uczucie, jakby w przełyk i uszy wbijały mi się ostre drzazgi. Potem ustawili nas twarzą do ściany w jakimś sklepiku; ręce trzymałam obok głowy - nie mogłam unieść ich wyżej. Po stronie prawej stali dwaj Polacy, z lewej - Cygan, bezustannie płaczący. Prawdopodobnie musiałam odczuwać duże pragnienie, bo

zapamiętałam, że na zimnej blasze zawieszonej w miejscu, gdzie miałam twarz, wymalowana była emalią pomarańcza. ...Później ulica za nami jakby ożyła, nadjeżdżały samochody, dochodziły krzyki Niemców. Nie wiem, jak długo tam staliśmy, zanim weszli i zabrali dwóch Polaków. Jeden coś wykrzyknął, ale strzały za moimi plecami przerwały ten krzyk. Potem słychać było nadciągające szuranie, tupot, jęk coraz bliżej i wyraźniej, lecz pędzeni przez Niemców ludzie mijali miejsce, w którym stałam wraz z Cyganem. Szczęk broni i krzyki tłumiły płacz i jęki. Za nami była szeroka ulica i dlatego nie dochodziło tu ani jedno polskie słowo. Z jakichś tylko pojedynczych dźwięków I sylab zrozumiałam, że od strony Warszawy prowadzą Polaków. Chyba byli to sami mężczyźni. Zatraciłam świadomość, przestałam odbierać wrażenia, jakiś czas nie wiedziałam, co się dzieje. Bolały mnie stopy. Innych uczuć oprócz tego dokuczliwego bólu nie doznawałam. Nie słyszałam, nie czułam nic aż do chwili, kiedy do wnętrza sklepu wpadli znów Niemcy. Nie krzyczeli, mówili dość spokojnie. Jeden powiedział do drugiego, że już po piątej, następnie kazał nam odejść od ściany i odwrócić się. Odwróciłam się, lecz jak gdybym nagle oślepła... Nie widziałam nic, a od ściany nie mogłam się oderwać, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej opierałam się o mur, nie miałam siły przestawić nóg. Cygan już nie płakał. Odwrócił się i opuścił ręce. Dostrzegłam to i nie wiem, jakim odruchem wiedziona, chwyciłam je i podniosłam do góry. Niemiec rozkazał nam wyjść. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przeraźliwej jasności. Na ulicy dał znak, żebyśmy usiedli pod ścianą, i dopiero wtedy odzyskałam wzrok. Było kilku Niemców i jeden własowiec. Ten ostatni śmiejąc się wskazał na małego Cygana, pytając, czy to mój mąż. Ale Niemiec kazał mu być cicho. O kilkanaście kroków od nas leżało dwóch zastrzelonych, tych, których Niemcy wyprowadzili ze sklepiku. Musieli być zabici tuż przed sklepem, a później odciągnięci, bo ślady krwi prowadziły stamtąd aż do miejsca, gdzie leżeli.

Czołgu zamykającego wylot barykady już nie było. W barykadzie pozostała pusta przestrzeń. Cygan poprosił pić. Niemcy, jakby tego nie słysząc, rozmawiali ze sobą, później jednak któryś z nich przyniósł duży słój z wodą i postawił przy nas na chodniku. Cygan nie mógł unieść słoja i pił jak zwierzątko, następnie i ja się napiłam. Zdawało mi się, że Niemcy na kogoś czy na coś czekają. Ten, który kazał wyjść ze sklepiku, teraz z jakimś jeszcze innym podszedł do nas i kazał nam wstać. Patrzył długo na zegarek, następnie powiedział po niemiecku, żeby się nie bać, bo pójdziemy do lagru. Szliśmy z Cyganem naprzód, a dwa kroki za nami eskortujący nas, który zdjął karabin z pleców i trzymał go poziomo. Droga, o ile pamiętam - nie była długa. Niemiec nie odzywał się. Widziałam własowców zbierających trupy. Weszliśmy w jakąś ulicę. Eskortujący odszedł, a żandarmi wpędzili nas do ciemnego budynku zupełnie bez okien i zamknęli bramę, czy też wielkie drzwi. Jakimiś otworami przedostawało się słabe światło. Było tam chyba więcej niż pięćdziesiąt osób. W budynku stały kadzie z cuchnącą wodą. Ludzie, przeważnie ranni, znajdowali się w okropnym stanie. Jęczeli, niektórzy prosili o wodę. Wody nikt nie dawał ani nie otwierał już drzwi. Ktoś mówił, że jesteśmy w garbarni. Zapytałam siedzącego najbliżej mnie, po co nas tu zamknęli. „Nikt stąd żywy nie wyjdzie” - usłyszałam w odpowiedzi. Zasnęłam na podłodze przy siedzącej w kucki kobiecie, trzymającej na kolanach kilkutygodniowe dziecko, już zmarłe. Była to babka dziecka, matkę zastrzelili. Babka uciekła z niemowlęciem i spędziła noc pod gołym niebem. „Zatykałam mu buzię, żeby nie płakał, boby usłyszeli i zabili” - tłumaczyła. Znacznie już później dowiedziałam się, że do szopy tej spędzali codziennie ludzi, a następnie wyprowadzali partiami i wszystkich zabijali. To była prawda - nikt stamtąd nie uchodził z życiem! Tak

było aż do dnia, w którym i ja się tam znalazłam. Wówczas nie rozstrzelali spędzonych ludzi. Odprowadzili ich do obozu. Rano weszli Niemcy. Jeden starszy stopniem krzyczał: „Zmarli i ranni zostają, zdrowi niech wyjdą!” Oprócz dziecka w nocy zmarli jeszcze i inni, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy. Ranni, którzy mogli tylko utrzymać się na nogach, wyszli. Na próżno siliłabym się opisać, jak wyglądali nieszczęśni, nie dobici mieszkańcy Woli. Nie zdawałam sobie sprawy, co z nami zrobią, ale teraz byłam zupełnie przytomna. W gromadzie stanęła obok mnie stara kobieta. Miała tak bolesny wyraz twarzy, że wzbudziła we mnie uczucie litości, pocałowałam ją w rękę i rozpłakałam się. Kobieta pogłaskała mnie po głowie i poprosiła, abym zmówiła modlitwę za konających. Na ulicy ujrzałam jakąś nową gromadkę ludzi. Niemcy z początku popędzili nas razem, ale później rozdzielili na dwie partie bez wyboru. Odliczali. Znalazłam się w mniejszej grupie. Starej kobiety nie było. Cygana od wejścia do budynku również nie widziałam. Pędzili nas kilka kilometrów przez zupełnie wyludnione i spalone peryferia, przez podmiejskie osady, prawdopodobnie wysiedlone. Nigdzie nie widać było ludzi. Ziemia za nami trzęsła się od huku i piekielnego zgrzytu. Niemiec mówił, że idziemy do obozu. Gdy wyszliśmy już z miasta, pojęłam dopiero, jak bardzo kocham Warszawę. Myślałam wtedy, że nigdy do niej nie wrócę, jeżeli będę żyła, bo Warszawy nie będzie... Było nas kilkadziesiąt osób, może trzydzieści. Eskortowało po dwóch Niemców, zmieniających się kilkakrotnie. W drodze spotykaliśmy coraz to nowe posterunki. Upał... Kilka osób rannych nie może iść. Pozwolili nam usiąść nad rowem i odpocząć. Spojrzałam na siedzących w słońcu i dopiero wtedy spostrzegłam, że były to półnagie widma w strzępach brudnej odzieży. Od zabudowań widocznych z oddali zbliżało się w naszą stronę dwoje dzieci niosących duży kosz. Zapytały Niemca, czy mogą podejść. Niemiec zezwolił... Przyniosły pomidory i po wiaderku wody. Pomidorów nie wystarczyło dla wszystkich: Człowiek z wybitymi zębami i krwawiącą szczęką dał mi kawałek zeschniętego chleba, bo sam nie mógł jeść, a ja oddałam mu pomidora. Siedzące nad rowem cienie patrzyły z rozpaczą w stronę Warszawy, która stała się słupem dymu i płomieni. W morze skłębionej czerni i ognia zagłębiały się niemieckie samoloty i znów wypływały do góry siejąc zniszczenie. Wtedy dowiedziałam się, że Warszawa jeszcze walczy. Nie uzbrojona ludność toczy beznadziejny bój. Na przedmieściach opanowanych przez hitlerowców mordowano niewinnych mieszkańców. Na barykady szły nawet dzieci. W mieście głód i brak wody. I może dla tych, którzy wówczas jeszcze długie tygodnie walczyli w Warszawie, i dla tych, którzy w śmiertelnej trwodze w piwnicach spodziewali się już tylko wiecznego spokoju, będzie to nie do wiary, że ja - co wyszłam żywa z rzezi Woli - zapragnęłam gorąco być tam i umrzeć wraz z nimi w Warszawie. Odczułam jako straszną krzywdę, że los wyrzucił mnie żywą poza moje ginące, ukochane miasto. Po raz pierwszy bez bólu pomyślałam o Janie i Irmie. Było im przecież dane, chociaż umarłym, pozostać na zawsze w Warszawie.

Włóczęga

Pierwszym moim etapem po wyprowadzeniu z Woli był tymczasowy obóz w Grotach, skąd spędzonych transportowano wprost do Oświęcimia albo do wielkiego przejściowego obozu w Pruszkowie. Groty - to jakiś zapuszczony, na wpół zrujnowany pałac w dużym sadzie warzywnym. Nie było tam murów ani nawet drutów kolczastych. Były tylko niemieckie posterunki. Uwięzionym nie pozwolono oddalać się od budynku więcej niż na trzydzieści metrów. W Grotach przeżyłam dwa dni. Spałam na kamiennym tarasie na suchych łodygach, które uzbierałam w pobliżu za dnia. Marzłam, ale wewnątrz był smród i wszy. Strawę dla nas gotowano, jak dla świń, w beczkach. Cuchnęła, a brud pływał po wierzchu tej niby zupy nader obficie. Nikt nie miał naczyń - jako czerpaki krążyło kilkadziesiąt zardzewiałych puszek od konserw znalezionych w piwnicy pałacu. Ludzie zanurzali w zupie brudne puszki i brudne ręce. Ciężko rannych powieźli Niemcy gdzieś samochodami; mówili, że do obozu w Pruszkowie. Konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych zmuszała zatrzymanych do kucania całymi dziesiątkami obok siebie na otwartym polu, co dla Niemców stanowiło powód nieustannych drwin. Jakiś starszy człowiek, od którego szedł okropny odór, jęczał i nie mógł przykucnąć; kał musiał oddawać w pozycji stojącej. Płacząc z bólu poprosił, żebym zobaczyła, czy goi mu się ciało na pośladkach poszarpanych kulami. To, co ujrzałam, było przeraźliwym skutkiem zanieczyszczenia ran: jeden pośladek miał zupełnie zropiały, a na górnej części roiły się białe robaki..., na drugim wystąpiło już zakażenie biegnące do uda i pachwiny. Cierpiał nieludzko. Z Grot widzieliśmy płonącą Warszawę. Szeptem przekazywano sobie potworne wieści. W niektórych miejscach na Woli Niemcy wiązali razem ludzi drutem kolczastym, kładli na bruk i przejeżdżali po nich czołgiem. To mieli być rzekomo powstańcy - kobiety i mężczyźni. Ranne dzieci pijani własowcy z „litości” rzucali w ogień, żeby się „nie męczyły”. Ktoś opowiadał, że do pobliskiej osady ucieczka nie byłaby trudna, ale rozwieszono ogłoszenia grożące śmiercią tym, którzy będą przechowywać „bandytów z Warszawy”. Poza tym niektóre domy oraz wsie okoliczne są wysiedlone. Udało mi się przypadkiem zobaczyć, jak jakiś cywilny Niemiec brał w krzakach pieniądze od dwojga starszych ludzi. Odtąd obserwowałam tę parę. W kilka godzin potem dostrzegłam, że znów rozmawiają z tym Niemcem i że wraz z nim odeszli dróżką wśród krzaków. Po upływie pewnego czasu Niemiec wrócił sam. I nagle opanowała mnie natrętna myśl o ucieczce. Czułam, że nic mnie już od niej nie zdoła powstrzymać. Byłam jednak obdarta i brudna. Nie mogłam w takim stanie pójść gdziekolwiek do ludzi. Nie opodal na krzakach suszyły się łachmany. Wśród nich barchanowy ciemny szlafrok. Ukryłam się za krzakiem. Szybko ściągnęłam szlafrok, a wraz z nim jakąś białą ścierkę i schowałam gdzie indziej. Wróciłam na swoje miejsce i nadal wpatrywałam się w dróżkę, którą odeszło tych dwoje. Pod wieczór zabrałam zwinięty szlafrok i ścierkę i zaczęłam się powoli oddalać. Nie spotkałam nikogo; żadnego posterunku. Wyszłam na puste pole, okrążyłam je, zrzuciłam z siebie zakrwawione strzępy i udałam się na drogę prowadzącą do wsi. Drzwi domostw były pozamykane. Nie widać życia - niektóre były rzeczywiście puste. W innych słyszałam głosy ludzkie, lecz nie chciano mnie wpuścić. Spotkałam bosą kobietę niosącą chleb. Wyjaśniła mi, że takich, jak ja, chodzi teraz dziesiątki, ale nikt ich nie przyjmie, bo Niemcy za to zabijają. Już kogoś zabili i spalili mu dom.

Poradziła mi jeszcze, abym uciekła w pole, gdyż na Warszawę od rana ciągną oddziały Niemców, a i we wsi jest ich też sporo. Jak złapią warszawiaka, „to koniec”. Pokazała mi kierunek, gdzie trzeba uciekać, i oddaliła się. Chleba mi nie dała, chociaż chciałam od niej kupić za pieniądze, które miałam w kennkarcie. Poszłam w pole. Nie uszłam daleko. W głębokim rowie dojrzałam kilkanaście osób - mężczyzn, kobiety i dzieci. Uciekli z transportu i tu się skryli. Pozostałam z nimi. Opowiedzieli mi, co się tu działo przed kilku godzinami: własowcy uganiali się na koniach po polu i zabili kilku uciekających ludzi. Siedzących w rowie ominęli. Jeden z mężczyzn płakał; zamordowali mu żonę i syna. Był z Koła. Z ich domu wypędzali wszystkich. Młodych chłopców ustawili pod ścianą i dali pierwszą salwę. Wtedy jego żona rzuciła się do syna, który jeszcze nie padł, i obejmując go krzyczała: „Zabijcie i mnie, zbrodniarze!” Zastrzelili i ją. Gdy płaczący zamilkł, drugi nie zmieniając leżącej pozycji zaczął wesoło opowiadać, że jest po raz pierwszy w życiu na letnisku. Co rok obiecywał żonie i dzieciom letnisko. Nigdy nie wyjechali, bo nie mieli pieniędzy. 5 sierpnia u Franaszka zabili mu żonę, troje dzieci i matkę. Teraz jest wolny, nie potrzebuje już pieniędzy i jest na letnisku. „Dom? Rodzina? Cóż to za pomysł?” - drwił. I nagle zaczął zawodzić zmienionym głosem: „O Boże! Mój Ty Boże! Jadziunia, moja córuś maleńka! Mój Boże!” Była sierpniowa, gorąca noc. Gwiazdy świeciły, a szeroka, czerwona łuna od Warszawy sięgała aż do nas. Z oddali, ze wsi dochodził śpiew własowców. Jak na urągowisko, śpiewali pieśń przeczącą ich straszliwym czynom. W rowie rodzinę stanowiło tylko jedno małżeństwo z dwojgiem dzieci. Kobieta była ranna. Dzieci chciał ktoś przyjąć we wsi, ale bez rodziców. Matka nie zgodziła się. „Nie chciałam - tłumaczyła - i tak wszystkich Polaków jak nie za dzień, to za dwa wybiją. Śmierć jest tuż, tuż, umierajmy więc razem!” Potem trzy osoby wyszły z rowu i oddaliły się po jakiś prowiant, który obiecali przygotować w najbliższym domu. Po niedługim nawet czasie wrócili tak cicho, że aż wystraszyliśmy się. Ten, co nie mógł wysłać rodziny na letnisko, rozdzielał żywność: zimne ugotowane kartofle i pomidory. Zapytał mnie, czy jadłam dziś w obozie. Jadłam, więc dostałam mniejszą porcję. Śniło mi się tej nocy na polu, że jestem w Warszawie, że walą się domy, że ginie nie tylko Warszawa, ale cały świat od jakichś potężnych wstrząsów. Na polu przeżyłam tak trzy dni. Trzeba się było rozejść. Niemcy i własowcy urządzali obławy. Jeżeli byli pijani, to już nic nikogo nie mogło uratować od śmierci. Oddaliłam się w kierunku wsi Leszno. Miałam szczęście. Przyjęła mnie do swojego domu pewna kobieta. Dwoje jej kilkunastoletnich dzieci zostało w Warszawie, na Powiślu. Raniutko, w dzień powstania, pojechały okazyjnie wozem, żeby zawieźć ciotce trochę kartofli, i już nie powróciły. Byłam tak otępiała, że żadnego uczucia nie budziło we mnie cierpienie tej kobiety. Patrzała w stronę pożogi i łzy spływały po jej twarzy bezustannie. Dała mi czystą bieliznę. Zagrzała wody do mycia i położyła na łóżku córki w pokoju, w którym dogorywała jej matka. Paliła się gromnica. Na stole leżał czarny krzyż. Zanim zasnęłam, podszedł do mnie mąż kobiety i prosił, żeby jutro wpłynąć na jego żonę, aby się jednak opamiętała. Na obawy, iż z mojej przyczyny może spotkać ich nieszczęście, odpowiedział: „Nam to już wszystko jedno”. Nie pocieszyłam jego żony, bo nad ranem wpadła polowa żandarmeria i po sprawdzeniu mojej kennkarty zabrali mnie do samochodu. Jeden z żandarmów podniósł ze stołu krzyż i pokazując drugiemu powiedział coś w tym sensie, że „to” ma bronić nas, Polaków, od złego.

Rano przyłączyli mnie do pieszego transportu wlokącego się w kierunku Pruszkowa. Później transport został zatrzymany na wiejskiej drodze w polu. Stała tam tylko jedna zagroda po drugiej stronie drogi. Przez kilka godzin siedzieliśmy i czekaliśmy, nie wiedząc, na co. Wreszcie przyjechały dwa czy trzy samochody osobowe z oficerami. Jeden, najstarszy stopniem, robił przegląd. Zwolnił kilkanaście osób: ciężko rannych i kilka kobiet, wśród nich jedną w ciąży, ale ona nie chciała się rozstać z mężem. Inna młoda kobieta, mówiąca dobrze po niemiecku, wymieniła cały szereg nękających ją chorób; oficer zapytał, ile ma lat. Podała wiek tak podeszły, że Niemiec zapytał drwiąco: „A ile miałaś przed powstaniem?” - i odszedł. Jakaś kobieta spytała żandarma, czy może z dziećmi iść za chałupę, do klozetu. Żandarm pozwolił. Kiedy kobieta wróciła, podeszło do żandarma w tym samym celu kilka osób. Pozwolił odchodzić, ale po kolei. Zauważyłam, iż nie wszyscy wracali. Nie było czasu do stracenia - podeszłam i ja. Kiedy przyszła kolej na mnie, spostrzegłam, że między klozetem a domem druty okalające kartoflisko są przecięte. Lecz z domu wyszła gospodyni i rozpostartymi rękoma zagrodziła mi przejście. „Dosyć już, dosyć - syczała - zabiją mnie”. I zawołała prawie głośno: „Będę krzyczeć!” Obejrzałam się. Żołnierz siedzący przy kierownicy widział wszystko, ale się odwrócił. Odepchnęłam kobietę i rzuciłam się w kartofle, aby dalej. Leżąc słyszałam szepty. Gdy transport odszedł, z kartofliska zaczęli podnosić się ludzie. Naliczyłam jedenaście osób. Musieliśmy się rozejść. Największe niebezpieczeństwo stanowiło pobliże torów kolejowych, silnie strzeżonych. To była już strefa przyfrontowa. Znów zaczęłam krążyć po osiedlach położonych blisko Warszawy. Dowiedziałam się, że w Maryninie jest szpital dla rannych z Warszawy. Wskazano mi drogą. Poszłam. Szpital mieścił się w szkole na pustym placu tuż pod sarną Warszawą, zaraz za Kołem. Był to szpital bez lekarza i pielęgniarek. Powstał z dobrej woli okolicznych mieszkańców. Pamiętam, że jedna z organizatorek nazywała się Kominkowa. Ludzie pracujący w nim ucieszyli się z mojego przybycia, byłam przecież fachową siłą. Na podwórzu rozciągał się już spory cmentarz. Medykamentów nie było żadnych. Ranni - kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy - leżeli pokotem na słomie bez pościeli. Ułożono tam również kilka osób, żywych jeszcze, wyciągniętych ze sterty rozstrzelanych. Jeden mężczyzna dostał serię kul w płuca, brzuch i uda, a stopy miał spalone. Chwilami jeszcze coś mówił. Ładną, piętnastoletnią dziewczynkę przywiozła przed powstaniem matka z prowincji do szpitala na Płocką z ropnym zapaleniem opłucnej. Tam założono jej dreny. Niemcy wpadli do szpitala i kazali zejść chorym na podwórze. Kto nie mógł zejść - zabijali. Na dole dokonywali egzekucji. Dziewczynka zaczęła uciekać do bramy. Dostała kulę w plecy. Upadła, zgubiła dren. Potem odczołgała się dalej. Niemcy właśnie pędzili ulicą kilkanaście osób; dwie kobiety podniosły dziewczynkę, zrobiły z rąk stołeczek i tak ją niosły. Mała zemdlała. Dalej Niemcy nie pozwolili nieść. Zostawiły ją w Ulrychowie przy drodze, ale ona ciągle jeszcze żyła. Potem jakiś człowiek przyjechał po nią w nocy taczkami i odwiózł do Marynina. Stan dziewczynki był beznadziejny. Opowiedziała mi to wszystko sama, zanim umarła. Po kilku dniach uciekłam z Marynina, bo pijani Niemcy ciągle nas tam nękali. Dali ultimatum, że podpalą szkołę z rannymi, a „personel” rozstrzelają, jeżeli nie dostaną do wieczora ileś tam tysięcy złotych. Nie wiem, jakie były dalsze losy tego szpitala. Nie zdążyłam wybiec z domu, do którego się schroniłam i w którym przebywałam zaledwie kilka godzin, kiedy już nie Niemcy, a banda własowców wpadła do mieszkania. Córkę gospodyni ukryła w maleńkiej szafce na naczynia. Stanęłam za drzwiami. Własowcy zabrali kobiecie obrączkę z palca. Ona, pewnie ze strachu, aby nie znaleźli jej córki, widać wskazała na drzwi, bo zaraz mnie stamtąd

wyciągnęli. Byli pijani i uzbrojeni. Prowadzili już kilka kobiet. Najbardziej pijany był sam „oficer”. Starałam się iść najbliżej niego, bo pozostali własowcy mieli przed nim jakiś respekt i trzymali się w oddaleniu. Zatrzymali się w domu jakiegoś badylarza. Gospodarzy uprzednio zamordowali. „Oficer” odebrał mi kennkartę, którą schował za koszulę. Potem kazał „rebiacie” milczeć i wynosić się do ogrodu, bo jest chory i chce się przespać. Wszedł do dużego pokoju, ukląkł przy wielkiej walizie, z której zaczął wyrzucać różne przedmioty: damską bieliznę i jakieś cienkie materiały; wyciągnął pudełko, w którym było kilka par pończoch. Powiedział tylko, że to dla mnie, i zaraz dostał strasznych torsji. Runął na podłogę koło łóżka i zasnął. Próbowałam otworzyć okno, ale wiejskim zwyczajem było zabite gwoździem. U drugiego okna gwóźdź był ruchomy. Otworzyło się. Początkowo chciałam zabrać rewolwer sterczący z kieszeni własowca, aby nie strzelił do mnie, kiedy będę uciekać, lecz nie zrobiłam tego, bo bałam się go obudzić. Rozejrzałam się. Nie było nikogo. Uciekłam. Z ogrodu dobiegał dziki wrzask pijanych. Tym razem ukryły mnie jakieś starsze kobiety w piwnicy. Biegały tam i piszczały szczury. Bałam się tak okropnie, że zaczęłam wołać, aby kobiety otworzyły. Otworzyły, ale kazały się wynosić. Wybiegłam i położyłam się za klozetem w ogórkach. Śmierdziało. Przeniosłam się dalej w bujne kartofle. Aż tu dochodziły pijane wrzaski i strzelanina. Wieczorem własowcy odeszli. Inna znowu kobieta, u której spędziłam następną noc, opowiedziała mi, że robotnik znalazł w ogrodzie podarte kennkarty. Poprosiłam, żeby je przyniosła. Przyniosła, ale niestety mojej nie było. Wzięłam najmniej uszkodzoną. Nazwisko brzmiało nawet trochę podobnie do mojego. Skierowałam się w stronę Włoch. Włochy nie leżały daleko, ale dostać się tam z warszawską kennkartą było prawie niemożliwe. Małe miasteczko jest podzielone na dwie części linią kolejową: na Nowe i Stare Włochy. Miałam tam koleżankę Władkę Stemplewską. Nie znałam jej adresu i nie wiedziałam, czy jest w domu, pracowała bowiem w Warszawie. Przy przejeździe stali żandarmi. Nie przepuszczali ani jednego człowieka bez sprawdzenia kennkarty. Choć był to jeszcze okres robót polnych, drogi świeciły pustkami. Spotkałam tylko kilka osób, i to warszawiaków błąkających się bez celu. Nie wiedzieli nic. Czekali tylko, że dziś albo jutro Warszawę wezmą Rosjanie.

Nadzieja i wielkie obławy Do Nowych Włoch dotarłam bez przeszkód. Przeraziłam się ogromną ilością własowców i Niemców. Na szczęście urząd gminny mieścił się w Nowych Włochach. Żona woźnego gminy robiła pranie. Prosiłam ją o odnalezienie koleżanki. Posłała córkę po książkę meldunkową do biura i odszukała adres, ale okazało się, że koleżanka moja mieszka w Starych Włochach. Zabroniła mi nawet próbować przedrzeć się tam, gdyż zaraz by mnie złapali. Otarła ręce i polecając mi napisać kartkę do znajomych powiedziała: „Ja coś wykombinuję”. Wyszła i wróciła uradowana. Kartkę oddała strażakowi idącemu przylepiać urzędowe groźby za przetrzymywanie warszawiaków. Czekałam długo. Wreszcie koleżanka przyszła. Przyniosła mi chleba i rozpłakałyśmy się. Potem postanowiła, że zaprowadzi mnie na punkt Czerwonego Krzyża. Tam się przebiorę za sanitariuszkę, pożyczą mi miejscowej kennkarty i przejdziemy do jej domu w Starych Włochach.

Na punkcie młoda, szesnastoletnia sanitariuszka Kazimiera Plucińska (nie zapomnę nigdy tego nazwiska) bez słowa zdjęła fartuch i czepek oraz wręczyła mi swoją kennkartę. Byłam przecież od niej znacznie starsza, ale nie było innego wyjścia. Wyszłyśmy. Koleżanka, ogromnie zdenerwowana, milczała. Gdy zbliżałyśmy się do posterunku, serce biło mi tak gwałtownie, że nie mogłam oddychać. Żandarm, widząc mnie w ubraniu sanitariuszki, nie zażądał kennkarty. Dał znak, żeby przejść. Jakiego doznałam uczucia, kiedy znalazłam się w czystym mieszkaniu moich najlepszych wówczas przyjaciół - wprost dobroczyńców, ten tylko potrafi zrozumieć, kto po długim, beznadziejnym ukrywaniu się znalazł wreszcie chociażby na dwadzieścia cztery godziny czyste i bezpieczne schronienie u ludzi, którym mógł zaufać. Za pomocą tuszu i zaostrzonego pióra przerobiłam nieźle na swoje nazwisko cudzą kennkartę. Brat koleżanki wyjednał dla mnie za litr własnego spirytusu wsteczny meldunek w gminie Włochy. Rodzina moich przyjaciół nie była w komplecie. Żona brata Władki nie zdążyła przyjechać do Włoch została w Warszawie. Znalazła się później w Pruszkowie, w obozie. Jego, już po wkroczeniu na Pragę Armili Radzieckiej, wywieziono wraz ze wszystkimi mężczyznami z Włoch do Oświęcimia. Zginął w przededniu wyzwolenia. We Włochach, które liczyły podobno przeszło dziesięć tysięcy ukrywających się nielegalnie, zbiegłych z Warszawy ludzi, były ustawiczne obławy. Urząd gminny pobierał wysokie łapówki za meldunki, gdyż przybyłych nie wolno było meldować. Niewielu uchodźców miało pieniądze. Redagowany przez Niemców „Nowy Kurier Warszawski” wznowił gdzieś na prowincji swoje wydawnictwo. Pierwszy numer, który przeczytałam, zawierał jakieś superlatywy dotyczące osoby przywódcy powstania warszawskiego - Bora-Komorowskiego. To nas przeraziło. Nie wychodziłam z mieszkania. Dwa razy była rewizja, ale zawsze zdążyłam ukryć się w porę. Z balkonu widziałam palącą się i walczącą wciąż Warszawę. O rodzinie i bliskich nie przestawałam myśleć. Każda bomba i pocisk raniły dotkliwie moje serce. Dom przyjaciół stał się przejściowym etapem dla wielu ludzi. Przynosili same złe wieści. Jedyną ulgę stanowił sen. We śnie wracałam zawsze do Warszawy. Dnie ciągnęły się beznadziejnie aż do 13 września. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że 13 września Praga została zdobyta. Nadzieja znowu wstąpiła w serca ludzi. Nie spaliśmy całą noc. Znów wyzwolenie było blisko, lecz nie dla wszystkich... 14 i 15 września do Włoch przybyły liczne oddziały żandarmów. Nazajutrz obstawili wszystkie domy, przetrząsnęli z rana mieszkania, piwnice i strychy. Zaglądali w łóżka i do szaf. Do ukrytych strzelali. Zabrali wszystkich mężczyzn. Tego dnia jeździły po ulicach samochody i nawoływały przez megafon po polsku: „Kobiety, które chcą być ewakuowane, niechaj się zgłoszą na ulicę koło stacji”. Kobiety nie chciały być ewakuowane. Zrobili więc nazajutrz jeszcze jedną wielką obławę. Wysiedlono wiele domów, nie ominięto i tego, w którym się ukrywałam. Trzeba było się rozejść. Przed wieczorem na bazarze sprzedałam za 200 złotych pięćsetkę. Ten bazar we Włochach powstał dosłownie w mgnieniu oka.

Niemcy i własowcy rabowali Warszawę, a zrabowane przedmioty: ubrania i biżuterię sprzedawali na bazarze. Rzesze obdartych warszawiaków za drogie pieniądze nabywały odzież od polskich przekupniów, sprzedając za grosze obrączki i zegarki, jeśli je jeszcze w jakiś sposób potrafili uchronić od grabieży. Szła przecież jesień. Bazar żył, szalał. Tak mogło tylko wyglądać targowisko w piekle. Mieszkańcy Włoch nigdzie nie pracowali, gdyż do powstania żyli w wyłącznej zależności od Warszawy, a Warszawy przecież nie było. Wprawdzie mieszkali jeszcze w swoich domach, jednak bytowali już tylko z dnia na dzień. Znów byłam bezdomna i wtedy to los zetknął mnie przypadkowo z dwiema kobietami, równie jak ja bezdomnymi, lecz w stokroć gorszym położeniu ode mnie. Jedna była Rosjanką z Tobolska - zbiegłym jeńcem w dniach panicznego odwrotu armii niemieckiej spod Lublina. Była to kobieta młoda, z wykształcenia farmaceutka, nazywała się Polina Syrkowa. Mąż jej, lekarz, znajdował się jako jeniec w obozie koncentracyjnym. Drugą była młoda warszawianka, Żydówka z pochodzenia, Hanka Turkusówna, dzielna dziewczyna i świetna organizatorka w każdych okolicznościach. Pozostała już zupełnie sama. Ojca, matkę i brata bardzo zdolnego, młodego naukowca - zamordowali Niemcy. Hanka przejęła całą naszą wspólną kasę i w ciągu kilku dni znalazła mieszkanie. Właścicielka willi nie chciała żadnego czynszu, ale w zamian za to żądała innej zapłaty. Miałyśmy codziennie zamiast jej rodziny chodzić na okopy. Cóż było robić? Zgodziłyśmy się. Lecz wyłaniała się dodatkowa trudność. Hanka nie miała w swojej kennkarcie meldunku, co można było ukryć przed właścicielką najwyżej przez kilka dni. Postanowiłam sfałszować zameldowanie. Bałam się ogromnie, bo gdyby się nie udało - kennkarta byłaby zmarnowana. Właścicielka wprawdzie wpuściła nas do mieszkania, ale uprzednio zabiła gwoździami klozet, usunęła miednicę, szczotki i wszelkie garnki. Poleciła nam wszystko utrzymywać w dużym porządku i, broń Boże, nie używać tapczana. Codziennie, w najmniej odpowiedniej porze, drugim kluczem otwierała drzwi i przeprowadzała kontrolę. Rozumie się, że we trzy sypiałyśmy na tapczanie, bo nie miałyśmy pościeli, ale na zgrzyt klucza, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, leżałyśmy w głębokim uśpieniu na gołej podłodze. Wymarzłyśmy się wtedy za całe życie. Mimo wszystko zdecydowałam się sfałszować zameldowanie. Ukradłam komuś tusz, bo nie mogłam przyznać się, do czego jest mi potrzebny. Niełatwo było odrysować dwie pieczątki; wprawdzie owalna, gminna, z napisem Włochy, nie sprawiła większych trudności, ale za to gorzej było z okrągłą. Jakże można wyrysować koło tych samych wymiarów bez cyrkla? Rozglądając się po pokoju, dostrzegłam na oknie zepsutą, okrągłą latarkę. Po odrzuceniu główki oprawka okazała się tych samych wymiarów, co pieczątka. Po sześciu godzinach żmudnej pracy meldunek wyglądał jak najprawdziwszy za trzy tysiące złotych. Radość nasza była ogromna, kiedy Hanka po dokładnym sprawdzeniu jej kennkarty aż przez dwóch żandarmów przeszła do Starych Włoch. Potem wykonałam jeszcze cztery identyczne meldunki dla znajomych Hanki. Oczywiście zupełnie bezinteresownie. Byli tak samo bez środków do życia, jak i my. Następne robiłam już za cebulę, kartofle i sztuczny miód. Doszłam do takiej wprawy, że nad każdym meldunkiem pracowałam teraz nie więcej jak cztery godziny. Jednak pewnego razu omal nie wydarzyła się katastrofa. Polina leżała chora, w gorączce, z opuchniętym gardłem. Hanka była na okopach - a ja w kuchni zajmowałam się podrabianiem pieczątek na kennkartach. Do drzwi zaczęli walić żandarmi. To była już trzecia rewizja. Zaledwie zdążyłam narzucić na rozłożony „warsztat pracy” ręcznik, usłużna właścicielka otworzyła im

drzwi. Pod ręcznikiem leżały moja służąca za wzór kennkarta oraz inne. Zgłupiałam tak dalece, że zapomniałam o tym. W tej chwili bowiem wszystkie moje myśli były przy Polinie. Bałam się, aby nie zażądali od niej już chyba najbardziej wątpliwego dokumentu. Polina nie otwierała oczu, głowę i uszy miała zabandażowane. Powiedziałam, że jest chora, że zaraz zabiorą ją do szpitala. Kiedy przypomniałam sobie o swojej kennkarcie, opadł mnie strach. Zajrzeli do kuchni. Kazali właścicielce otworzyć klozet, zajrzeli tam również i wyszli. Właścicielka willi poważała tylko Polinę. Wmówiłyśmy w nią, że Polina jest księżną rosyjską, emigrantką. Przydzieliłyśmy jej nawet na własność pałacyk w Alei Róż w Warszawie. Starsza dama uwielbiała rosyjską arystokrację. Sama chwaliła się, że ukończyła „ruskuju gimnazju”. Nie wiedziała natomiast, że wieczorami „księżna” wiodła z Hanką, która reprezentowała „orientację londyńską”, gorące dyskusje na temat, co dała Rosji władza radziecka. Polina udowadniała: „Byłabym kucharką, tak jak moja babka i matka. Mąż mój, gdy miał 18 lat, był «wygrużczykiem» okrętów, nie umiał pisać, a dziś w wieku lat czterdziestu jest zdolnym lekarzem”. Hanka sprzedawała na bazarze rękawiczki, które robiła Polina, wyskubując włókna z resztek koca, za co kupiła używany garnek i miednicę. Zdobyła nawet trochę zapasów. Poniechałam fałszerskiej pracy podrabiania stempli, gdyż zaczęłam zdobywać już we Włochach małą sławę, a każda sława w owych czasach była bardzo niebezpieczna. Miałyśmy wtedy jeszcze jedną oddaną nam opiekunkę, mieszkankę Włoch, panią Wiktorię Langwis. Wspierała nas moralnie i materialnie. Pani Langwis, kobieta wykształcona, wiodła z nami często zaciekłe dysputy na przeróżne tematy, szczególnie interesowały ją zagadnienia pedagogiczne. Tu zarysowywały się znaczne różnice pojęć. Hanka, mimo młodego wieku rozumna i praktyczna, umiała wykonać każdą męską robotę. Toteż reperowała obuwie, maszynki elektryczne, żelazka, co przysparzało nam nikłego wprawdzie, ale zawsze jakiegoś dochodu. Polina była rzeczowa, choć romantyczna. O ile Hankę poznałam na wskroś, o tyle Polinę, do której serdecznie się przywiązałam, nie zawsze mogłam zrozumieć. Pewnego razu, gdy zostałyśmy we dwie z Poliną, widząc jej smutek wypływający, jak mi się zdawało, z osamotnienia - powiedziałam, a było to właśnie po sprzeczce z Hanką, że wszystko by się lepiej układało, gdyby nie przyłączyła się do nas Hanka. Nie odpowiedziała nic. Wieczorem, kiedy leżałyśmy już we trzy na tapczanie, nagle podjęła na nowo uprzedni temat. Zwróciła się do mnie: „Musisz ustalić i wyjaśnić swój stosunek do Hanki, sprecyzować, co ciebie u niej razi, bo twoje poranne twierdzenie świadczy aż nadto wyraźnie, że w naszym gronie zarysowuje się jakiś rozdźwięk, czego nie można dłużej tolerować”. Nazajutrz w cztery oczy porozmawiałam z Hanką i wyjaśniłam jej wszystko, ale ona zaczęła się śmiać z całej tej historii. Pani Wiktoria Langwis, proszona o obiektywny sąd, orzekła, że Polina jest najlepszym przykładem nowego, nie znanego nam jeszcze wychowania człowieka w Związku Radzieckim. My żyjemy w atmosferze kurtuazyjnego zakłamania, które poczytujemy za subtelność, a co oni już dawno odrzucili. Wszystko układało się nam nie najgorzej, chociaż Warszawa płonęła, chociaż powstańcy nadal walczyli, a serce szarpała rozpacz i tęsknota.

Niektórzy ludzie otrzymywali wieści o swoich rodzinach - żyjących czy też zmarłych - do mnie nie dotarła żadna wiadomość. Hanka straciła całą rodzinę, Polina zaś miała w Tobolsku staruszkę matkę, a męża w obozie. Nie wiedziała, czy jeszcze żyje. W ostatnich dniach września zostałam złapana przez żandarmów na ulicy podczas obławy. Nie pomogło zameldowanie. Byłam już na rampie kolejowej, gdy nadjechał inny Niemiec na rowerze i zażądał wydania sześciu kobiet do robót w organizacji Todta. Stałam najbliżej. Zanim zorientowałam się, co się stało, znalazłam się w tej grupie jako szósta. Niemiec na rowerze prowadził nas nie wiadomo dokąd. Idąc przez miasto zobaczyłam zdumiona, że w drewnianej odkrytej budce sprzedaje papierosy skulony z zimna znany warszawski aktor dramatyczny, Józef Węgrzyn. „Świat się kończy” pomyślałam. Część wędrownego obozu Todta rozlokowała się zaraz za Włochami. Przyjął nas sam frontführer. Mnie zakwalifikował do pracy w magazynie; do moich nowych obowiązków należało palenie w piecach, codzienne zmywanie podłogi, czyszczenie siedmiu par butów dla obsługi magazynu, opieranie, mycie beczek, fasek, naczyń, puszek oraz noszenie wody do kotłów, łaźni i kuchni z oddalonej o kilkadziesiąt metrów od budynku studni itp. Obóz stanowiło dwustu hitlerowców i około dwudziestu Rosjanek-jeńców do obsługi. Niemcy wyjeżdżali codziennie samochodami do Warszawy na kopanie fortyfikacji oraz na grabież. Powstanie utrzymywało się jeszcze na Mokotowie, Żoliborzu i w Śródmieściu. Poza tym Warszawa była już „oczyszczona z bandytów”, tak bowiem Niemcy nazywali jej mieszkańców, i systematycznie palona. Na Mokotowie mieszkała moja rodzina. W pierwszych dniach sierpnia wdarli się tam Niemcy. Wystrzelali wiele tysięcy ludzi. Pozostali przy życiu oddzielili się barykadami i nie poddawali się. Kto z moich znalazł się poza barykadami, a kto przed - nie wiedziałam. Szorowałam codziennie podłogę - ogromną przestrzeń, tak że samochód mógłby bez trudu na niej zawrócić. Zdołałam skomunikować się z Hanką. W obozie zetknęłam się z panią Pauliną StokowskąBerezą, starszą już kobietą, niegdyś znaną śpiewaczką, chorą na złośliwą anemię. Miesiąc cały przetrzymywano ją w Warszawie w sztabie niemieckim jako tłumaczkę. Była świadkiem tak makabrycznych wydarzeń, że spowodowało to u niej jakiś psychiczny uraz. W obozie Todta obierała w kuchni kartofle. Polek było około dziesięciu. Kilka bezdomnych zgłosiło się nawet dobrowolnie, bo chociaż praca bardzo ciężka, dawali przynajmniej jedzenie. Niektóre z nas nie wiedziały nic o swoich rodzinach. Były takie, które utraciły wszystkich. Prawie każda opłakiwała przynajmniej jedną osobę z najbliższych. O nieszczęściu, rozpaczy i śmierci mówiło się tylko w cztery oczy. Przy obieraniu kartofli, noszeniu wody czy praniu wyzwalał się wisielczy humor. „Czy poznajesz te buty?” - pytała jedna drugiej, kiedy zajechał na podwórze samochód ze zwłokami hitlerowca z OT, zabitego pociskiem. Przykryto go na wozie jedwabną kołdrą, spod której sterczały nogi w czyszczonych przez nas butach. Rosjanki i Polki często pomagały sobie, ale te pierwsze żyły jakimś własnym, zamkniętym życiem. Pewnego dnia, uproszona przeze mnie, pani Paulina Stokowska-Bereza zaśpiewała arię Mimi z Cyganerii. Prawie wszystkie kobiety płakały. Zbiegli się pozostali w koszarach Niemcy, żeby też posłuchać, ale wówczas pani Paulina zamilkła.

Ta scena i ten prześliczny śpiew znakomitej artystki w ohydnej koszarowej izbie hitlerowskiej, nad stertą łupin i ziemniaków, był dla mnie tak głębokim przeżyciem, że podobnego nie doznałam na żadnym koncercie. Z braku pomieszczeń na oddziałach Niemcy przydzielili nam kilka izb po volksdeutschach na terenie osiedla. Dostałam małą kuchenkę. W pokojach mieszkali Niemcy. Do kuchenki sprowadziłam Polinę i Hankę, która szybko zorganizowała nowe życie. Mogłam przynosić nawet trochę żywności do domu. Mówiłam, że to moja rodzina. Frontführera okłamałam, że mam małe dziecko, które chciałabym sprowadzić. Na okoliczność wyimaginowanego dziecka dostawałam jeden dzień wolny w tygodniu. To mnie ratowało. Inaczej nie wytrzymałabym. Praca była ciężka. Od noszenia wody i ciągłego zalewania nóg porobiły się na stopach ranki, a na rękach dostałam świerzb. Mokotów już się poddał, a po nim Śródmieście. Na rampę kolejową we Włochach zaczęły zajeżdżać pociągi z Warszawy, kierujące się do Pruszkowa. Kiedy przychodził taki pociąg, ulicę wzdłuż siatki i rampy obstawiano wojskiem. Nikt nie mógł podejść. Niemcy strzelali. Cały wolny dzień przestałam na ulicy. Nic nie pomogły strzały. Z pociągu wychylały się widma, cienie. Gdy pewnego ranka taki pociąg zatrzymał się na stacji, widma zaczęły wyciągać ręce, wołając o jedzenie i wodę. Dzieci płakały. I wtedy to Włochy, które - zdawało się - były tylko zajęte robieniem interesów na ciuchach warszawskich, skupowanych za bezcen od Niemców, przeobraziły się. Na bazarze ktoś krzyknął: „Dawajcie chleb na przejazd! Warszawa!” I jak spod ziemi przed rampą kolejową wyrosły kosze chleba, butelki z mlekiem. Tłum przedzierał się mimo posterunków i strzałów. Rzucano z odległości, co kto miał i mógł. Odważniejsi podbiegali pod siatkę. „Dawajcie! Dawajcie!” zachęcali jedni drugich. W ciągu bardzo krótkiego czasu przemycono tyle chleba, że wreszcie zabrakło go we Włochach. Tegoż dnia o tej samej godzinie ulicą biegnącą wzdłuż rampy w przeciwnym kierunku odjeżdżał z miasteczka na bryczkach i konnych wozach oddział kozaków, własowców. Siedzieli pijani, rozparci na kolorowych dywanach, jedwabnych kołdrach i poduszkach. Grali na harmoniach, wykrzykiwali dziko i śpiewali. Gdy zrównali się z pociągiem, podnieśli niby to jakiś powitalny okrzyk. Z litrowych butelek przepijali do tych w wagonach. Każda harmonia grała co innego. Na jednej bryczce, w objęciach komendanta, siedziała ładna dziewczyna w futrzanej kozackiej czapie. Coś niesamowitego i potwornego było w tym zestawieniu upiornego pociągu z wozami pełnymi obżartych i pijanych własowców. Pociąg już ruszał, ludzie w nim zamknięci poprzez krzyk, wrzawę i dźwięki harmonii dopytywali się gwałtownie: „Co z nami będzie? Dokąd nas wiozą?” Pociąg skręcił w prawo. Kawalkada własowców w lewo. Z ulicy schodziły posterunki żandarmów. Przekupki wróciły, aby handlować ciuchami po zamordowanych. I tak aż do następnego transportu. A pociągi szły dniem i nocą. Było już bardzo zimno. Pewnego dnia zgłosiło się do mnie dwoje ludzi, legitymując się, że są członkami komisji Czerwonego Krzyża, zbierającej materiały dotyczące zbrodni niemieckich dokonywanych na ludności warszawskiej podczas powstania. Zastrzegli tajność rozmowy. Spisali protokół. Po czym wyjaśnili mi na podstawie zebranych materiałów, że grupa wyprowadzona z garbarni do obozu w Grotach, w której ja znalazłam się także - była pierwszą uratowaną od śmierci. Tego samego dnia jeszcze do godziny czwartej po południu spędzonych tam partiami ludzi zabijano.

Mnie i cygańskiego chłopca wepchnięto do garbarni już po godzinie piątej. Czyżby Niemiec sprawdzający wtedy tak pilnie godzinę chciał nam uratować życie? Warszawa ginęła, pod jej gruzami pozostawały trupy. Oddziały Todta miały teraz nowe zadania: wysadzać minami domy oraz palić ulicę za ulicą. Niemcy planowo, systematycznie burzyli i palili miasto. Żałuję, że nie mogę wymienić wszystkich dobrych ludzi, którzy okazywali wydatną pomoc warszawiakom, lecz o pani Ostapiukowej, żonie robotnika kolejowego z ulicy Moniuszki we Włochach, nigdy nie zapomnę. Karmiła i wspierała, jak mogła, uchodźców. Byłam szczęśliwa, gdy dowiedziałam się, że syn jej powrócił.

Zdradziecka ręka Nadszedł listopad 1944 rok. Wiele już razy w sercach budziła się i gasła nadzieja. Ruchy wojsk niemieckich dziś wskazywały na pośpieszny odwrót, jutro - na systematyczne budowanie umocnień. Pracowałam w OT od świtu do nocy. Kiedyś usłyszałam przez ścianę słowa banalnego tanga z dawno minionej i zapomnianej warszawskiej rewii. To Niemcy puścili płytę na zrabowanym patefonie. Słowa: „Warszawo, miasto moje rodzinne, tyś najpiękniejsze na całym świecie” - wywołały na nowo przygasłą rozpacz. Nie pomagała serdeczność Hanki i Poliny. Nie mogłam doczekać się nocy, kiedy będę mogła płakać i snuć marzenia o Warszawie. Z głębokim poczuciem winy jak o zdradzie myślałam, że kiedyś, już dawno, gdy Jan prosił mnie, abym pokazała mu dom, w którym się urodziłam, w ostatniej chwili zabrakło mi odwagi powiedzieć, że urodziłam się w brzydkiej ruderze, i bez wahania wskazałam na stojącą obok porządniejszą kamienicę. Czyż mogłam przypuszczać, że po wielu latach to drobne kłamstwo stanie się dla mnie udręką? W jakiś pochmurny a wolny od pracy dzień, z przepustką chroniącą od obławy, udałam się do Pruszkowa. Z Opacza szła elektryczna kolejka. W kolejce sami warszawiacy, oczywiście „z meldunkami” na kennkartach. Zgaszeni. Smutni. Rozmawiali, kogo znowu stracili - zamykali w sercach ból i rozpacz, szukali znów chociażby śladu pozostałej rodziny. Wszystko -- i pogoda listopadowa, i ludzie - było w jakimś żałosnym nastroju. W pobliżu murów opustoszałego już prawie wtedy obozu w Pruszkowie stał wysoki parkan, oblepiony tysiącami kartek, przeważnie nieczytelnych, pisanych byle jak, pośpiesznie, często nieortograficznie, zmytych od deszczu i wyblakłych. Były to już tylko zamilkłe echa Warszawy, poszukującej swoich po bezdrożach. Kraczące nad murem wrony dopełniały żałobnej dekoracji tego miejsca. W powrotnej drodze zdawało mi się przez moment, że widzę Ewę - ale to nie była ona. Później zaczęła mnie nękać myśl o samobójstwie. Wkrótce zdarzyło się jednak coś, co wstrząsnęło mną do głębi i nakłoniło do innych rozmyślań. Pewnego dnia, kiedy Hanka leżała jeszcze w łóżku, usłyszałyśmy za drzwiami szmer. Niemcy z dalszych pokojów już wyszli. Otworzyłam drzwi na klatkę schodową. O jedną kondygnację niżej stara kobieta zamiatała schody. Była to matka zarządzającej domem.

Chciałam wrócić do kuchni i stanęłam jak wryta. Na drzwiach od klatki schodowej wypisane było niezdarnie, grubymi kulasami, farbą zrobioną z chemicznego ołówka: „Jude”. Stara kobieta zlazła tymczasem na dół. Natychmiast zmyłam i zeskrobałam napis. Hanka wyjaśniła mi wtedy, iż zna zarządzającą domem, ale liczyła na to, że tamta jej nie pozna. Zarządzająca domem pracowała u Steiera, dokąd Hanką sprowadzano z getta wraz z brygadą innych. Tego dnia, kiedy brygadę transportowano wprost od Steiera do Majdanka, Hanka zbiegła; strzelali za nią, ale jakoś zdołała uciec. Po „napisie” nadeszły jeszcze jakieś anonimy, a nawet zjawił się szantażysta. Przeciwdziałanie stało się koniecznością. Z pomocą przyszła pani Wiktoria Langwis. Zabrała Hankę do siebie, a później odesłała ją na wieś. Niemcy na kwaterach zmieniali się często. Przeważnie byli to łotry spod ciemnej gwiazdy, ale był i Hans Ulrich, niemiecki komunista, z zawodu cieśla, ranny pod Stalingradem. Miał nadzieję, że jako chory i nie wyleczony jeszcze z ran będzie mógł wrócić do domu, ale zamiast odesłać do Niemiec, hitlerowcy trzymali go w rezerwie przyfrontowej. Był obserwowany przez nich. Jedyny jego brat już poległ. Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym. Rozmawiał z nami ukradkiem. Życzliwość jego była szczera. Gdy nikt nie widział, przynosił nam węgiel, a raz dużą puszkę sztucznego miodu. Prosił, żeby oddać ją dzieciom z Warszawy, sierotom, które u nas spotkał. Polina robiła im wtedy majtki ze swoich ciepłych wojskowych kalesonów. Kiedyś napisał ołówkiem na gazecie słowo Thälmann i zapytał, czy mi to coś mówi. Napis szybko zamazał. Zrozumiałam. Powiedziałam, że wiem, kim jest Thälmann. „Thälmanna już nie ma” - odrzekł. „Zamordowali go hitlerowcy. Zamordowali, a w gazetach podali, że zginął w czasie bombardowania obozu przez samoloty anglo-amerykańskie” - wyjaśnił szeptem. Kiedyś znowu podał w przejściu Polinie kartkę z nazwiskiem i imieniem jakiejś Polki trzymanej w pobliskim oddziale na przymusowych robotach. Zawiadomił, że trzeba ją zaraz ostrzec, niechaj ucieka. I znów pani Wiktoria Langwis podjęła się misji. Dziewczyna istotnie uciekła. Było to już w grudniu. Bardzo późnym wieczorem przyszedł Hans. Był w hełmie, pełnym uzbrojeniu i ekwipunku. Tej nocy jeszcze odchodził na front. „Bandyci - szeptał - przeprowadzili swoje. Muszę zginąć jak Thälmann i inni. To zasadzka. Wysłali do Niemiec «zasłużonego» hitlerowca, a mnie na front”. Żegnałyśmy go obie z takim wzruszeniem i serdecznym żalem, jak gdyby ten młody Niemiec był dla nas kimś bardzo bliskim.

Wyzwolenie W pierwszych dniach stycznia 1945 roku huczała z Okęcia „Gruba Berta” ogniem i żelazem. W brezentowym kombinezonie wlokłam się za grupą wyznaczoną do wyładowywania wagonów.

Od Opacza, naprzeciw nam, szła samotnie kobieta. Jej wysoka sylwetka i ruchy były jakby znajome. Wszystka krew spłynęła mi do serca. To przecież Irena, żona mojego brata Piotra. Zmieniła się strasznie. Nie zauważyła mnie. Wybiegłam naprzeciw. „Boże!” - krzyknęła. Spojrzałam jej w twarz z bliska i obejmując zawołałam: „Nie mów nic! Nie mów nic!” Radość mieszała się z trwogą i rozpaczą. Matka i Piotr żyli. O pozostałych nie miała wiadomości. Wiedziała tylko, że na jednej z ulic dolnego Mokotowa rozstrzelano jej dziadka. Oboje z Piotrem pracowali w kolumnie przeciwtyfusowej. Przyjechała do Włoch w jakiejś służbowej sprawie - miała przepustkę. Przenosili się z kolumną z miejsca na miejsce. Matka była z nimi. Jeszcze w obozie zapisali się na kurs do walki z tyfusem, zorganizowany w Tworkach. Potem matkę zabrał z obozu do siebie pan Władysław Krasucki z Komorowa, znajomy Piotra. Od dłuższego czasu kręcił się on pod obozem, aby nieść pomoc zamkniętym. Państwo Krasuccy, sami niezamożni, otoczyli naszą matkę bezinteresowną, troskliwą opieką; spali na ziemi, a matce ustąpili swoje łóżko i ani słyszeć nie chcieli o żadnej zmianie. Brat i bratowa wydostali się z obozu tylko dlatego, że spotkali w nim krewnego zmarłej Irmy, który przekupił żandarmów. Piotrowie zostali wyprowadzeni z Warszawy 28 września, po poddaniu się Mokotowa. Wyprowadzając ich z domu, Niemcy zastrzelili na miejscu jedną chorą kobietę. Poza tym z kamienicy zginęło jeszcze kilka znajomych mi osób, czy to przedzierając się pod barykadą po wodę, czy też do „Higieny” na opatrunek. Pierwsze dni powstania Piotr spędził z matką w lecznicy na Belgijskiej w ogniu walki. Gdy powstańcy tylko się wycofali, wpadli Niemcy i zaraz w wielu domach dokonali egzekucji na bezbronnych mieszkańcach. Lokatorów domu, w którym mieściła się lecznica, Niemcy spędzili do piwnic i obrzucili granatami, a budynek podpalili. Kilkunastu ludziom, a wśród nich matce i Piotrowi, udało się wyłamać drzwi. Czołgając się - pod granatami - dotarli do swojego domu, mieszczącego się już za barykadą. Z 26 na 27 września w nocy, kiedy poddała się większość powstańców - Piotrowie pożegnali się z matką i razem z dozorcą sąsiedniej kamienicy, pod przewodnictwem pewnego adwokata, udali się do kanału, aby dotrzeć do Wisły, a następnie w nocy przeprawić się na drugą jej stronę. Były to desperackie plany. Dwie godziny stali na ulicy Bałuckiego w kolejce do kanału. Irena opowiadała, że była to upiorna noc, bała się bardzo o Piotra. W kolejce czekali przeważnie powstańcy. Najtrudniej było spuszczać do włazu rannych. Małe, przyćmione latarki elektryczne ledwie oświetlały straceńców. Z tych, którzy tej nocy wsunęli się do kanałów, nikt żywy nie wyszedł. Kiedy przyszła kolej na Piotrów, bratową opuszczającą się do włazu uderzył straszliwy smród i owładnął ogromny lęk. Zawołała do męża, aby się zatrzymał. Piotr pomógł jej się wydostać. Wrócili do piwnicy. Potem zapędzono ich do obozu. Ostatnio zatrzymali się w Dąbrówce pod Warszawą. Pracowali i urządzili się jako tako w szkole, której budynek zajęli wysiedleni warszawiacy. Wysiedlonych pożerała straszna bieda, choroby i wszy. Piotrowie jeszcze nie znajdowali się w nędzy, gdyż sprzedali futro, którym okryła się matka wychodząc z domu.

Umówiłyśmy się z Piotrową, że za tydzień wydobędę podstępem przepustkę na kilka dni do „chorego dziecka” i przyjdę do nich. Trzydzieści kilometrów można przejść w ciągu dnia. Wróciłam do domu wieczorem tak zmieniona, że Polina od razu odgadła, co się stało. 13 stycznia wyruszyłam z przepustką do Dąbrówki. Początkowo chciałam iść z Poliną, ale jej bardzo podejrzany, zdaniem pani Wiktorii, dokument nie nadawał się do takiego przedsięwzięcia. Przeszłam przez puste tereny lotniska Okęcie nie napotkawszy ani jednego człowieka. Był to pas przyfrontowy. Widziałam z bliska „Grubą Bertę” przy „pracy”, ustawioną na olbrzymiej platformie na szynach kolejowych. Obsługujący ją ludzie wydawali się małymi lalkami. O zmierzchu dotarłam do Dąbrówki. Zastałam tam oprócz matki i Piotrów panią Walę Brünową. Mąż jej, człowiek sześćdziesięcioletni, został wywieziony do Buchenwaldu i tam zamordowany. Pani Wala, przyjaciółka naszej rodziny, przejęła ster tego dziwnego, prymitywnego domu. Państwo Brünowie, kupcy z Poznania, wysiedleni w pierwszym roku wojny przetrwali jakoś do powstania. Powstanie zakończyło się dla nich tragicznie, czego pani Wala wtedy jeszcze nie przewidywała. 15 stycznia zaczął się na nowo gorączkowy ruch wojsk niemieckich na szosie w kierunku Warszawy. Takie ruchy oglądaliśmy już wiele razy. Krążyły pogłoski, że tu będzie przebiegać front, lepiej więc zawczasu uciekać dalej. Wszak znów bez przerwy armaty i czołgi idą na Warszawę. 16 stycznia wśród wojsk hitlerowskich zapanowała wyraźna panika. Ale i takich scen byliśmy już świadkami. Tegoż dnia radzieckie samoloty siekły na drodze niemieckie wojska. Szosa opustoszała. Zostały samochody i armaty. Wojsko jak szalone gnało w pole. Silny mróz trzymał. „Front, front” - mówiono dokoła. Znów szerzą się plotki, że przygotowują obwieszczenia o wysiedleniu Piaseczna i wszystkich okolicznych osad. Wysiedleńcy gnieżdżący się po szkołach - są zmarznięci i głodni. Nie mają co jeść. Warszawiaków ogarnia psychoza ucieczki za Wisłę. Wszystko jedno, co będzie. Na Wiśle lód. Od chwili upadku powstania podawano sobie z ust do ust - niby to pewne - wieści zza Wisły. Byli nawet tacy, co podejmowali się wskazać przeprowadzających przez Wisłę. Znałam osobiście takich, co szukali przewodników, lecz jakoś ich nie znaleźli. Na wypadek przesunięcia się frontu 16 stycznia postanowiliśmy czuwać. O godzinie dziewiątej wieczorem wyszłam z Piotrem na ganek. Nad Warszawą pożary i łuny nie gasną. „Berta” wyrzucała nadal ogniste pociski za Wisłę. Przepustka się kończy. Nie wierzę, że tu będzie front ani też w rychły koniec. Odrzuciłam propozycję pozostania z rodziną ze względu na Polinę. Przed gankiem szosą ciągną w ciemnościach ostatnie wozy z Niemcami, którzy w milczeniu palą papierosy. Proszę matkę, aby obudziła mnie rano, i zasypiam. Detonacje trwają całą noc. Jeszcze jest ciemno, kiedy buldog, który się do nas przypętał, domaga się wyjścia. Pani Wala wyprowadza na łańcuchu swojego złego pupila. Po chwili słychać brzęk łańcucha, buldog wpada do pokoju, a za nim pani Wala. „Czołgi! Czołgi! - krzyczy. - Czołgi przed domem!” Kiedy? Nic nie słyszeliśmy. Zrywają się wszyscy w popłochu. To front! Pani Wala oddycha głęboko i nareszcie woła: „Nie, to czołgi radzieckie!”

Dwie nogi wkładam w jedną nogawkę kombinezonu. Potykam się. Wpadam do ciemnej sieni. Przez uchylone drzwi widać wyiskrzone na mrozie granatowe niebo. Wysiedleńcy wybiegają boso z sąsiednich izb. „Co się stało? Co się stało?” - słychać przerażone głosy. Na stopnie ganku z wystawionymi bagnetami wchodzą żołnierze. Pytają: „Germańcy są?” Odsuwam ręką bagnety i biegnę na szosę przed dom. Przecieram oczy. Nie, nie śpię. Przede mną stoją dwa potężne czołgi. Siedzą na nich widoczni w nikłym brzasku dnia, nieruchomi jak posążki, żołnierze. W twarzach ich nie ma nic - ani zdumienia, ani radości, tylko wielka powaga. „Bracia! Nareszcie, bracia!” - wołają ludzie. Biedni wysiedleńcy stoją na mrozie, niektórzy tylko w koszulach. Płaczą i śmieją się jednocześnie. Dzieci, początkowo onieśmielone trochę, wylęknione, później włażą na czołgi. Dotykają „posążków”. „Posążki” się śmieją. „Wybawiciele - woła staruszek z Warszawy - wybaczcie, nie podejmujemy was, chociażby chlebem, bośmy biedni!” Nadciągają armaty, samochody. Zatrzymują się. Żołnierze zeskakują do zgromadzonych wokół ludzi. Ściskają i całują się ze wszystkimi. Z różnych stron, przez pola, ścieżkami i drogami biegną ludzie. Z ogromnym szlochem przedziera się, obsuwając wszystkich, młoda kobieta, ciągnie za rękę starego człowieka okutanego w jakiś łachman. Oboje rzucają się w śnieg: klęcząc obejmują gąsienice czołgu i całują. Chwila grobowego milczenia. Potem straszny jęk i płacz. Więcej ludzi dopada czołgów; przytulają głowy do zimnego żelaza. To łkanie, to śmiech na przemian. Ktoś głośno się modli. Pytania. Dziesiątki pytań i prośby: „Zostańcie, nie opuszczajcie nas. Niemcy mogą wrócić!” „Nie wrócą” - przekonuje radziecki oficer w okularach. Na wyciągniętej mapie pokazuje zebranym, że Warszawa okrążona. Jakaś kobieta chce pocałować go w rękę. Zażenowany oficer obejmuje ją i przytula, a ona woła przez łzy: ”Mój ty syneczku!” Patrzę, słucham i płaczę. Więc to jest ten dzień? Ta chwila? Naprawdę nie możemy im dać nic na przywitanie, choć uratowali nam życie. Piotr oddaje wszystkie papierosy, ale żołnierze dzielą się z ludźmi. Żołnierze i oficerowie mówią po rosyjsku, warszawiacy i miejscowi po polsku, ale wszyscy się rozumieją. Zauważa to jakiś chłopiec i woła do rówieśników: „No, patrzcie, mówią jak ludzie!” Wszyscy są szczęśliwi, choć głodni i zmarznięci. Oddziały radzieckie całą noc gonią Niemców. Wozy prowiantowe ani kuchnie nie nadążają za nimi. Ktoś namawia Piotra, żeby zdjął krawat, bo bolszewicy nie lubią panów w krawatach. W odpowiedzi wybucha ogólny śmiech. Wysiedleni na progu zburzonego rodzinnego miasta obnażają swoje rany i zawierzają krzywdy żołnierzom, co ciężką walką torowali drogę ścieląc ją tysiącami poległych, aby wyzwolić Warszawę. Już biegną ludzie ze wsi. Niosą chleb, gotowane kartofle i gorącą wodę. Żołnierze przyjmują i dzielą się ze wszystkimi. Warszawiacy nie chcą. Niektórzy jednak są tak głodni, że biorą. Czołgi, samochody, armaty ruszają. Wysiedleni czepiają się wozów, włażą na armaty. Chcą jechać do Warszawy. Oficer nie pozwala, przestrzega: niebezpiecznie, miny, zasadzki, w mieście mogą być

jeszcze walki. Nie pomaga. Oni, mieszkańcy Warszawy, muszą tam jechać zaraz, natychmiast. Na nic perswazje. Na nic interwencja pozostających. Oni muszą. Oficer wreszcie przyzwala. Ruszają. W ostatniej chwili wskakuje na armatę bardzo tęga, co najmniej pięćdziesięcioletnia kobieta i mówi wesoło do żołnierza siedzącego na przodzie: „Jedź na Ludną, a żywo! Oby Bóg dał, abyśmy spotkali niemiecką zarazę, to zafasujemy im z tego gardziołka” - i poklepała lufę armaty. Stojący w pobliżu zataczali się od śmiechu. Odjechali. Potem szły znów czołgi i samochody. Oficer stojący w odkrytym wozie krzyczał do nas po rosyjsku: „Wywieście flagi narodowe. Nadchodzi polskie wojsko!” „Wojsko polskie?” - ze zdumieniem spoglądali wszyscy po sobie. Nic o tym nie wiedzieli. Za chwilę już wisiały zbutwiałe, biało-czerwone flagi. Skąd? Kto je przechował? I przyszło polskie wojsko. Więc to jest prawda? Wybuchł wielki, zbiorowy płacz. Jakiś mężczyzna zdjął czapkę żołnierzowi z głowy, ucałował orzełka i podał dzieciom do ucałowania. Żołnierze całowali kobiety po rękach. Uspokajali, pytali o znajome ulice, domy. Było wśród nich wielu z Warszawy. „Dotrzymaliśmy przysięgi - wołał jakiś młody oficer. - Zdławimy morderców narodu polskiego”. „Polskie mundury, polskie orzełki!” - wrzeszczały dzieci. Małe dziewczynki przyniosły biało-czerwone bibułkowe kwiaty. Żywych nie było. A potem już ciągnęło wojsko bez przerwy. I polskie, i radzieckie. Kiedy wróciliśmy do pokoju, Piotr objął matkę i łamiącym się głosem złożył jej gratulacje, że doczekała wyzwolenia. Wieczorem przybył do budynku na kwaterę oddział wojska. Matka ugotowała wszystkie kartofle. Tymi kartoflami oraz surową kapustą obdzielała radzieckich i polskich żołnierzy, którzy układali się do snu, gdzie mogli: w sieni, w pustych, nie ogrzanych klasach. Długo w noc siedzieli w naszym pokoju oficerowie - Polacy i Rosjanie - jedli kartofle, surową kapustę i pili gorzką kawę z buraków. Opowiadali nam o sprawach zupełnie nowych: o Manifeście Lipcowym i działalności KRN w Lublinie. W skupieniu słuchaliśmy ich opowiadań o wszystkim, co działo się w ciągu tych sześciu miesięcy, kiedy granicą była Wisła. O jednym z obecnych - młodziutkim oficerze radzieckim - mówił najstarszy rangą Polak: „To jest bohater. Pierwszy ochotnik na najbardziej niebezpieczne zwiady. Nikomu nie daje się wyprzedzić. Na polskiej ziemi był jednym z tych, co uratowali ludność wsi w okolicach Rejowca, spędzoną przed egzekucją do największego budynku i oczekującą śmierci”. Chłopiec się zaczerwienił i poprosił, żeby o tym nie mówić. Wzruszeni patrzyliśmy na żołnierza i nie wiedzieliśmy, jak wyrazić mu naszą wdzięczność. Piotrowa wstała, wyjęła z szuflady złotą, maleńką szpileczkę zakończoną turkusową niezapominajką i z gorącą prośbą, aby przyjął na szczęście, jako talizman, podała ją młodziutkiemu oficerowi. Ten stanął na baczność. Dziękując wpiął szpileczkę w spód hełmu z czerwoną gwiazdą. Wydarzenia minionego dnia wywołały w mojej głowie tyle radosnego zamętu, że nawet gdy leżałam już w ciemnościach na jakiejś kozetce, pragnęłam czuwać do świtu, aby móc to wszystko jeszcze raz

spokojnie przemyśleć i przeżyć. Zasnęłam jednak; po raz pierwszy od wielu lat wolna od strachu paraliżującego mózg i serce. Byliśmy uratowani.

Na kolanach do „świętej Warszawy” Rano 18 stycznia szkoła w Dąbrówce była pusta. Został tylko chory starzec. Wysiedleni warszawiacy „powrócili do siebie” - powiedziała woźna szkoły. Idziemy do Warszawy we troje: Piotrowie i ja. Serce bije jak oszalałe. Idziemy do Warszawy. To nie jest sen. Ogarnia nas takie wzruszenie, że długo milczymy. Na szosie piaseczyńskiej tłum. Cóż to? Same kobiety, dzieci i starcy. Tak - przeważają kobiety i dzieci. Wszyscy zbiedzeni, obdarci. Widać ludzi z nogami owiniętymi szmatami, bez obuwia. Na saneczkach dzieci ciągną chorą matkę. Jadą od wczoraj. Zrobiły już dwadzieścia pięć kilometrów. Ojciec został rozstrzelany 3 sierpnia przy kolejce grójeckiej. Piotr postanawia oddać dzieciom jedyny kawałek chleba, jaki posiadamy. Za krakowskie pieniądze nie można już od wczoraj nic kupić. W domu Piotrowie nie mają żadnych zapasów. Ale to nic. Idziemy do Warszawy. Pieniądze za futro nieważne i wszystko nieważne, bo przecież zdążamy do Warszawy. Coraz więcej ludzi, coraz więcej dzieci. Ale to już nie jest straszliwy pochód przez Grochowską z września 1939 roku ani upiorny pochód do Grot i Pruszkowa z sierpnia 1944 roku. To 18 stycznia 1945 roku. Oni zmierzają do celu - choć wszyscy wiedzą, że Warszawy nie ma. Widać już szkielety miasta, bezkształtnego i jakby pochylonego. Serce zamiera i znów bije. Warszawa. Większy oddział polskiej artylerii, podążający do Warszawy, nie może przedrzeć się przez tłum. Podoficer woła zrozpaczony: „Ludzie, co z wami? Zastępujecie drogę. Mamy rozkaz. Gonimy Niemca. Wojna nie skończona. Rozstąpcie się!” Wchodzimy do miasta. Tłum się przerzedza. Jedni idą na Powiśle w prawo, inni na Wolę i Ochotę w lewo. „Spokojnie” - mówię sama do siebie. Niektórzy przystają na chwilę. Żegnają się krzyżem i maszerują dalej. Mężczyźni zdejmują czapki. Idą jakiś czas z odkrytymi, mimo mrozu, głowami. Chce mi się płakać. Nie wolno. Trzeba patrzeć. Naprzeciw nas - z Warszawy - dwaj chłopcy ciągną sanki. Na sankach odkryty, zmarznięty trup. Sanki mija podążający w tym samym kierunku wóz wypełniony meblami. To szabrownicy. Już zdążyli. Tuż przed nami idzie gromadka: staruszka, prowadzona pod ręce przez młodą dziewczynę i chłopca, oraz kobieta okryta kocem z kilkuletnim dzieckiem na ręku. Dziecko nie ma butów. Nagle staruszka upada na kolana. Podbiegam, żeby pomóc jej wstać, ale kobieta z dzieckiem na ręku wyjaśnia: „Nie trzeba. Mamie nic się nie stało. Mama przysięgła Bogu, że jeżeli wróci do Warszawy, wejdzie do niej na kolanach. Odkąd nas wypędzili, mama mówi tylko: «święta Warszawa»”. Minęliśmy czołgającą się na kolanach staruszkę, podtrzymywaną przez wnuków.

To, na co patrzę, jest chyba obłędnym urojeniem... Myśli i czucia znów gasną. Warszawy nie ma. „Spójrzcie - mówi Piotr zatrzymując się - tu już nie może powstać życie”. Jak tylko sięga wzrok - same tchnące grozą szkielety spalonych domów. Znaczenia słowa pustka nie zrozumie chyba nigdy ten, kto w styczniu 1945 roku nie wchodził do Warszawy. Między wypalonymi murami bezkresne ruiny. Brudnoszara, zastygła monotonia. Martwa, przytłaczająca cisza. Pomimo mrozu - smród spalenizny i odór trupi. Niektóre domy dopalają się jeszcze. Ludzie pochylają się nad leżącymi w ulicach, zesztywniałymi od mrozu, nie pogrzebanymi od miesięcy szczątkami pomordowanych. Przypatrują się i odchodzą. To nie ci, których szukają. Dom Piotrów dopala się. Obok martwa barykada. Dom Michałów - ogromna czteropiętrowa kamienica - w gruzach. Dom Adama też spalony, ale ocalały częściowo trzy mieszkania. Ostatni pokój w mieszkaniu Adama zburzony, lecz w pozostałej części są sufity i podłogi; klatka schodowa zerwana. W jednym z ocalałych mieszkań na parterze już ktoś gospodaruje. Powrócili. Mieszkanie spalone. Weszli do nie spalonego. Mówią, że pozostaną. Mężczyzna i dwie kobiety. Namawiają, aby zostać. Pomagają ułożyć deski, po których dostajemy się do mieszkania bez drzwi i okien. Sprzęty opalone, ale są. Nie ma ubrania ani pościeli. Stoi nawet pianino. Nie ma szyb. Naczynia potłuczone. Listy, książki, inne przedmioty walają się w gruzach i sadzy. Fotografia Irmy znad morza, uśmiechniętej, z małym synkiem, leży wśród rozsypanych papierów. Piotr wstawia połamane i wyrwane drzwi od sieni. Z piwnicy znosimy zbutwiałe materace i zatykamy okna. Przynosimy jeszcze węgiel. Nie ma wody. Nie wiemy, co robić. Nie mamy co jeść. Jesteśmy bardzo głodni, ale ktoś musi tu zostać. Sąsiad z dołu, pokazując na zerwany asfalt, tłumaczy: „Tu są płytko pogrzebani, zabici przez Niemców w piwnicy ranni powstańcy”. Rozpalamy w piecu. Pali się. Zostaję ja. Piotrowie odchodzą. Muszą zdać w Piasecznie swoje funkcje w kolumnie przeciwtyfusowej. Co będzie dalej, nie wiemy. Piotrowie wyszli. Chcę iść jutro do Poliny. Z Warszawy bliżej. Nie umrę chyba przez 24 godziny bez jedzenia. Jutro ma przyjść pani Brünowa. Sąsiedzi przynoszą mi trochę wody i mówią, gdzie jest studnia. Daleko. Pod wieczór zjawia się dwóch zziębniętych polskich żołnierzy. Sąsiad przyprowadza ich do mnie, bo w ich mieszkaniu w piecu nie chce się palić. Robi się ciemno. Żołnierze nie znają Warszawy. Jest ich razem dziesięciu. Mieli po znakach na murach trafić do wskazanego w rozkazie miejsca. Znaków już nie widać. Ośmiu z nich rozlokowało się na parterze, dwóch pozostało u mnie. Płaszcze żołnierzy są wilgotne. Nie mają nic do jedzenia. Piją wodę i kładą się spać. Okrywam ich przegniłymi materacami. Zasypiają. Ci z dołu mają na zmianę pilnować samochodu. Nie śpię całą noc i dokładam ciągle koksu do pieca. Żar rozgrzewa żołnierzom zmarznięte nogi. Zasnęłam dopiero nad ranem, siedząc pod paleniskiem.

Nazajutrz przyszła pani Brünowa i przyniosła kilka placków z gotowanych kartofli, upieczonych przez matkę na płycie kuchennej. O godzinie dziesiątej rano udaję się na miasto ze znalezioną niewielką ilością tytoniu, ażeby za lubelskie pieniądze sprzedać go na ulicy żołnierzom, bo jak mówi pani Wala, w Dąbrówce także nie jedzą, gdyż za stare pieniądze nic kupić nie można. Na ulicy Rakowieckiej zatrzymuję się przy ogromnej barykadzie zbudowanej z wagonów tramwajowych, wypełnionych płytami wyrwanymi z chodników. Ktoś opowiada, że barykadę ustawili Niemcy, a zbudowana została rękami kobiet rozstrzelanych później na placu koszar. W ciągu godziny sprzedaję żołnierzom wszystek tytoń. Mam już osiemdziesiąt złotych lubelskich. Ale w Warszawie i tak nic kupić nie można. Nagle ktoś z samochodu wojskowego woła mnie po imieniu. To Hanka, którą pani Langwis wyprawiła na wieś. Samochód zatrzymuje się na chwilę. Ściskamy się. Co za radość. Żyjemy! Hanka była jeszcze dziś rano we Włochach i właśnie dziś przed południem Polina odjechała ze swoimi na front. Radowała się, a jednocześnie martwiła, że rozstaje się ze mną bez pożegnania. Dała Hance fotografię, wyrwaną ze swojego fałszywego dowodu, z prośbą, aby mi ją wręczyła, jeżeli się spotkamy. Boleśnie dotknęła mnie myśl, że już nie zobaczę Poliny. Niezwykłe było nasze spotkanie i niezwykłe rozstanie. Jaki dziwny los złączył mnie z Poliną Syrkową z Tobolska. Kiedyś, gdy Polina w sekrecie zrobiła dla mnie rękawiczki na imieniny i ofiarowała mi je jakoś nieśmiało, wzruszyłam się ogromnie. Było to w naszych warunkach wydarzeniem przypominającym lepsze, zagasłe życie. Powiedziałam wtedy do niej, iż przed kilkoma laty nie mogłam nawet przypuszczać, że gdzieś w innej części świata, w legendarnym Tobolsku, żyje moja przyszła, kochana przyjaciółka. Widać Polinie słowa te sprawiły przyjemność, bo ucałowała mnie po raz pierwszy i ostatni.

Stuk młotka Przyjechali wozem Piotrowie z matką. Przywieźli trochę pościeli zakupionej na wygnaniu, niewiele kartofli i żytniej mąki. Piotr powstawiał między deski w oknie małe szybki. Z wodą było ciężko. Musieliśmy schodzić w dół po oblodzonej górze aż na ulicę Huculską. Z początku nie było kolejki, bo nie było ludzi. Później na mrozie i deszczu stało się nieraz po dwie godziny. Szukałam studni bliższej lub takiej, przed którą nie byłoby kolejek. Pewnego razu w czasie odwilży, podczas tych poszukiwań w okolicy Racławickiej, na opustoszałym placu fabryki Kamlera zapadłam po kolana w zbiorową mogiłę. Buty moje ugrzęzły w; rozkładających się trupach. Gdy wyciągnęłam nogi, porzuciłam pantofle, bo strasznie cuchnęły. Do domu wróciłam boso. Poszłam wreszcie na Ceglaną do swojego domu. Nie śpieszyłam się. Wiedziałam już, że nie ma nie tylko domu, ale i ulicy. Trudno było chodzić wtedy. Nie istniały jezdnie i chodniki. Były góry gruzów, sięgające kilku albo kilkunastu metrów, a także doły pełne wody.

W Warszawie żyło już wtedy prawdopodobnie parę tysięcy ludzi, bywało jednak, że na przestrzeni kilku leżących w gruzach ulic nie spotykało się nikogo. Wszędzie leżały szczątki zabitych. Po ruinach przelatywały ogromne szczury. Gdy dotarłam do Twardej, ujrzałam na małym, pustym placyku w pobliżu dawnej bramy zakładów Toebbensa klęczącą nad odkopaną jamą, opartą na łopacie kobietę w bluzie-pasiaku. W płytkim czarnym dole leżało obok siebie troje małych dzieci: chłopiec i dwie dziewczynki o twarzyczkach koloru gliny. Stanęłam. Klęcząca kobieta nie zwróciła na mnie uwagi. Pozostawiłam ją - wpatrzoną w dół. Ulicy Ceglanej nie było. Jedno wielkie, niekształtne rumowisko zaścielało to miejsce. Zatrzymałam się chwilę, szukając jakiegoś znaku od Ewy. Oparta o kamień deska, zapisana drobno czarną farbą, głosiła, że zakopano tu poległych. W spisie znalazłam nazwisko pani Rowickiej i jej małej córeczki -Stasi, tej, co niegdyś tak zabawnie przygotowywała się na przyjęcie wojsk wyzwoleńczych. Na murach również zburzonej ulicy Srebrnej przeczytałam pierwsze polskie obwieszczenie, noszące datę sprzed dwóch dni. Głosiło, że do Warszawy lewobrzeżnej nie wolno wchodzić ani wjeżdżać, ani tym bardziej w niej pozostawać. Wszelka otucha zgasła. Piotr miał rację. Nic nie zapowiadało, aby w tych gruzach mogło odrodzić się życie. W Warszawie było więcej trupów niż żywych. Nie było gdzie mieszkać i nie było co jeść. Nie było światła ani wody. Natomiast wszędzie miny, szczury i brud. Jednak kobiety z dziećmi przychodziły i pozostawały. Z Ceglanej udałam się na Ogrodową, do domu Krawczyńskich. Nie wiedziałam, że Kostek rozstrzelany, a Jadzię zabrano do obozu w Sztuthofie. Nowoczesny dom Węgiełka pusty, spalony. Tylko klatki schodowe, sufity i podłogi przetrwały. Ukazywały się już gdzieniegdzie na murach kartki do bliskich i rodzin na wypadek, gdyby się znaleźli. Były to suche informacje o zasypaniu, o rozstrzelaniu, o śmierci i adresy tych, co ocaleli. Później pojawiło się mnóstwo takich kartek i napisów kredą. Wracając usłyszałam stuk młotka. To kobieta naprawiała drzwi w suterenie od frontu. Na podłodze leżały tobołki. Jestem zmęczona. Pytam, czy mi pozwoli odpocząć. Zaprasza mnie. Nie jest sama. Dzieci poszły „staszczać” coś do domu, jakieś garnki, naczynia na wodę muszą przecież wynaleźć. Zapytuję, co zamierza zrobić. „A jakoś tam będzie - mówi - na pewno ruszy się coś w Warszawie”. Chwalę ją za zgrabnie ustawiony z cegieł kominek. Kobieta śmieje się i proponuje, abym odwiedziła ją za tydzień. Za kilka dni przyjdzie jej bratowa ze starszymi dziećmi. Dopiero one pomogą. Wyrzuci się gruz z sieni, sutereny i schodów, a izbę obieli. To nic, że dom nad sutereną spalony. Mówię jej o ogłoszeniu. Kobieta już wie. Przyszła dopiero dziś z rana od rogatki Wolskiej. „Co mi tam zakaz! A cóż nam pozostaje - wybucha. - Na to Warszawa wolna, żeby moje dzieci po wsiach żebrakami były? Tu się urodziły i tu ich prawo żyć”. Od kobiety tej dowiaduję się, że milicja dziś na Wolskiej przed rogatkami zatrzymywała ludzi chcących wejść do miasta. Tablice z tymi ogłoszeniami wystawili w poprzek ulic. „Nie wiadomo było, co robić” - opowiadała. Ona przyszła z dziećmi aż spod Kielc. Ani wracać, ani zostać.

Aż wreszcie jak jedna kobieta nie krzyknie: „Co, tośmy głupie jakie, żeby dać dzieci mrozić”. „Warszawa wolna - krzyczą. - Jak wolna, to dla kogo?” Zerwały się, poprzewracały tablice i poszły, a ona z nimi. I oto są. Teraz już ciągną inni. Milicjanci proszą, wymyślają. Nikt nie słucha. „Epidemia przedrzeźnia kobieta - gorszej epidemii jak Niemcy nie będzie. A co się na drogach dzieje. Przecież to idzie cała żywa jeszcze Warszawa. Wszystko głodne. Bez chleba i bez pieniędzy. Ja jestem pierwsza, bo żołnierze podwieźli nas samochodem. Jeszcze w roku 1942 złapali mojego męża, a brat, mąż tej bratowej, która ma tu przyjść, to Jasiński, ten, co zastrzelił Schulza na Kopernika. Ale się nie dał ostatnią kulę wymierzył w siebie”. Kobieta podaje mi kubek buraczanej kawy. Wchodzą dwie dziewczynki: sześcio- i ośmioletnia. Taszczą kawał lustra z rozbitej szafy. Widząc nieznajomą, kłaniają się. „Ach, moje wy lalki, moje elegantki, moje warszawianki! - woła kobieta i ściska dzieci. - Jestem taka szczęśliwa, że w Warszawie, że już nareszcie w Warszawie!” A więc wierzyła w to, że wróci do Warszawy. Wierzyła wtedy, kiedy ja zwątpiłam. Ma trochę mąki, a poza tym razem z bratową przeszło tysiąc złotych. Coś pomyślą. Jak przyjdą tamte dzieci, to pójdą po lodzie na Pragę wymienić pieniądze. Będą przynosić chleb, a ona będzie tu odprzedawała. A może co innego? Jeszcze nie wie. Nie martwi się. Ale z Warszawy nigdzie nie wyjdzie, żeby tam nie wiem co. Już ona sobie tu poradzi. Kiedy się oddalałam, słyszałam znów stuk jej młotka. Jeszcze tegoż dnia widziałam na Królewskiej pierwszą kawiarnię: w spalonym tramwaju naprzeciwko Ogrodu Saskiego w ulicznym koszu na koks żarzyły się węgle, a na nim stał wielki czajnik. Właścicielka kawiarni, okręcona w koc, podawała już komuś kubek wrzątku i zapewniała, że jutro będą kawałki chleba. Dziś już córka nie zdąży wrócić z Pragi, bo po lodzie niełatwo - przecież trochę odwilż. Mały chłopak, widać syn właścicielki, z językiem wywieszonym do brody przymocowywał szyld z ogromnym napisem „CHERBATA GORĄCA”. Jakiś pan z plecakiem zwrócił się do właścicielki: „Otworzyła pani cukiernię na pobojowisku. Pod tramwajem leży szkielet ludzki”. Myślałam, że żartuje. Nie żartował. Pod tramwajem, który musiał stanowić czyjąś osłonę, leżały szczątki człowieka. „Czy ja mu robię coś złego?” - mówiła o szkielecie kobieta i dalej nalewała herbatę. Na mieście widać żołnierzy usuwających miny. Na murach zostawiają napisy: „Min niet” lub „Min nie ma”. Trudna i niebezpieczna praca. Dużo jeszcze ludzi ginie od min. Spotyka się czasem nie spalone domy: to te, które zajmowali Niemcy - załoga podpalaczy i rabusiów. Uciekając podpalali jeszcze. Ale wkraczające wojska radzieckie i polskie usiłowały gasić ogień lodem i śniegiem. Na Litewskiej w domu „poniemieckim” szukam wolnego mieszkania. Nie ma. Wszystkie zajęte przez wojsko i milicję. Trudno. Wojna jeszcze nie skończona. W małym pokoju spotkałam starszą kobietę, nauczycielkę. W kącie na podłodze leżała makulatura niemiecka: Bekanntmachung. Nauczycielka na odwrocie makulatury wypisuje mozolnie chemicznym ołówkiem, maczanym w wodzie, ogłoszenie dla południowej dzielnicy miasta, że przyjmuje się zapisy do szkoły dzieci mieszkających już w Warszawie.

Nauczycielka z osiemdziesięcioletnią matką trafiła po powstaniu z Pruszkowa do Piotrkowa Trybunalskiego. W Piotrkowie pracowała również w szkole. Ma tam pokój. Urządziła się jakoś. Jednak nie chce tam żyć. Zawsze uczyła dzieci w Warszawie. Będzie uczyć i teraz. Sprowadzi matkę, tylko zdobędzie jakieś sprzęty. Na razie nie ma nic, ot, ten materac pod ścianą i w worku trochę słomy, zastępującej poduszkę. Żołnierze stojący na kwaterze w domu dają jej zupę. Najbardziej martwi się o światło. Pyta, czy widziałam elektrownię. Przecież to tylko gruzy i połamane żelastwo. „Światła nie będzie jeszcze i za pięć lat” -- mówi ze smutkiem. Dziwię się, że dla nędznej wegetacji w Warszawie porzuciła znośne na ogół życie w Piotrkowie. Na moje słowa nauczycielka zrywa okulary i zmęczonymi oczami przez moment mi się przygląda. Potem wyjaśnia jak dziecku, że przecież jeśli ktoś, kogo kochamy, jest chory, to nie opuszczamy go, a przeciwnie - chcielibyśmy oddać mu wszystkie swoje siły. Zbombardowany dom na ulicy Dolnej, w którym mieszkali Michałowie, pogrzebał sto kilkadziesiąt ludzi. Uratowali się tylko nieliczni, Spotkana lokatorka tego domu zapewnia, że Michałowa wyszła żywa z Warszawy z rannym Czarusiem. Spotkały się później w Pruszkowie. „Wywieźli ją pewnie do Niemiec” - mówi. O Michale nie ma wieści. Dwie godziny bez przerwy Niemcy bombardowali jeden odcinek Mokotowa. Kobieta straciła wszystkich: dzieci, matkę i męża. Był to dom przy ulicy Dolnej pod numerem 39. Przyprowadzam współlokatorkę Michałów do matki, aby opowiedziała jej szczegóły uratowania synowej i wnuka. Wszyscy byli w piwnicach, kiedy trzy hitlerowskie bomby zawaliły piętra ogromnego domu. Opowiadającej wtedy nie było, bo, ranna już, przekradała się codziennie pod barykadą na opatrunek do „Higieny”. Mimo nieustającego bombardowania wbiegła na zgliszcza swego domu jak obłąkana. Wzywała pomocy. Gdy stała tak na rozżarzonych gruzach, miała wrażenie, że ziemia unosi się do nieba, to znów niebo opada do ziemi. I w tym potwornym zamęcie żelaza, ognia, ziemi i chmur - ujrzała, że poprzez sąsiednią posesję, od swego jednopiętrowego domku biegnie na czele kilkunastu osób rzeźniczka Rowińska. Wiadomo było już wtedy mieszkańcom Dolnej, a także samej Rowińskiej, że syn jej, powstaniec, poległ i leży na ulicy, lecz odcinek ten opanowali Niemcy. Nie można było ściągnąć ani zakopać trupa. Wówczas nieszczęsna matka z narażeniem życia, wśród bomb i zgrzytu „krowy”, wybiegła na czele zorganizowanej przez siebie kolumny ratowniczej, aby nieść pomoc. Obiegała ruiny, nasłuchiwała, wołała - chociaż nie miała tam nikogo ze swoich. Była ona matką nie tylko poległego syna, ale matką wszystkich ginących na tej ulicy. Naraz od strony podwórza usłyszał ktoś słabe odgłosy stukania, które milkły, powtarzały się i znów milkły. „Kopać, kopać!” - wołała rzeźniczka. Po godzinach długiej, beznadziejnej, zdawało się, pracy podkopali się do jednej piwnicy. Niektórzy już nie żyli, inni byli nieprzytomni. Piętnastu ludziom Rowińska uratowała życie. Wśród nich Michałowej i Czarusiowi. Do innych piwnic nie mogli się dostać. Uratowanych rzeźniczka żywiła aż do poddania Mokotowa.

Przed wojną mówiono o tej kobiecie, że to paskarka, w czasie wojny, że spekulantka, a w powstaniu była jedną z wielu bohaterskich kobiet warszawskich. W mieszkaniu Adama prawie co noc spali inni ludzie: znajomi, krewni, znajomi znajomych, sąsiedzi ze spalonych mieszkań. Przychodzili na nocleg, bo widzieli światełko. Przynosili informacje o poległych i zamordowanych. Potem odchodzili szukać w ruinach jakiegoś siedliska. Jednego dnia przyniesiono nam wiadomość, że brat Michałowej, powstaniec, siostra i szwagier polegli, a siostrę Piotrowej widzieli ciężko ranną. Tego dnia dowiedziałam się też, iż Nastkę Tomaszewską, do której chciałam się przedostać w czasie powstania, rozstrzelali na Woli. Piotra idącego po wodę zatrzymała któregoś dnia na ulicy kobieta, również mieszkanka Mokotowa, i zawiadomiła, że Helę Walesińską, żonę Edka, zabili Niemcy w okolicy młyna, gdzieś na Srebrnej czy Miedzianej, że leży ona w dołach z tysiącami pomordowanych z tamtej dzielnicy. Co się stało z maleńką Julą, córeczką Heli, nie wiedziała. Umawiamy się z sąsiadką, że pójdziemy tam z łopatami, bo jej rodzice jakoby leżą w oddzielnym dole, także w tej dzielnicy. Przybywający do Warszawy odkopywali już wtedy mogiły, aby zabezpieczyć zwłoki rodzin lub przenieść na cmentarz, o ile w dole leżało tylko kilkoro ludzi. Otwartą przestrzeń w okolicach placu Kazimierza, otoczoną spalonymi ruinami, zalegały doły gliniaste, sterty żelastwa, gruz i niczym nie zmącona cisza. Stałyśmy samotnie, przytłoczone ponurością tego miejsca. Chociaż pożary wygasły, nisko wisiały rudobure chmury. Oczodoły wypalonych okien ziały bolesnym smutkiem. Wydawało się, że martwotę potęguje zamilkły tu na zawsze krzyk ludzkiego cierpienia. Nawet ptaki opuściły wtedy zamarłe miasto. Brodząc po dołach i usypiskach odczytywałyśmy niemożliwe już prawie do odcyfrowania, wypisane na kawałkach tektury, deskach, czasami związanych z deszczułek krzyżykach, wykazy poległych. Przeważnie nazwisk nie było, tylko liczba pogrzebanych albo też trzy, cztery nazwiska i dalej pięćdziesięciu czterech poległych, czy też ośmiu mężczyzn, dwadzieścia dwie kobiety i szesnaścioro dzieci. Obchodząc tak dół po dole i wzniesienia gliny czy gruzu, znaleźliśmy pod murem nie pogrzebanego trupa dziewczynki. Łachman przylegający do ciała musiał być kiedyś różową sukienką dziecka. Na odrzuconej rączce czerwieniała koralikowa bransoletka. Wracałyśmy po wielu godzinach daremnych poszukiwań. Idąc Łucką minęłam kawałek forniru, zatkniętego w ziemię. Wróciłam automatycznie, aby nań spojrzeć. Widniało na nim jedno nazwisko: Helena Walesińska, lat 26.

Wiosna 1945 roku w Warszawie Jednej nocy w lutym spało u nas trzynaście osób. Na kolację mieliśmy 28 kartofli i jedną cebulę mimo że Piotr już pracował: uprzątał budynki Państwowego Instytutu Higieny. Dokuczają nam oprócz głodu i ciemności - wszy. Już nie ma, to znów ktoś je przynosi. Nie ma bielizny. Nie ma pościeli. Nie ma wody i mydła.

Jeszcze przed zaśnięciem wszyscy się zrywają. Co robić? Czy znów uciekać? Słychać bombowce i gdzieś z oddalenia detonacje. Lecz nagle, w odwet, zrywają się potężne gromy artylerii przeciwlotniczej. Z krzyżujących się różnokolorowych ogni i pocisków nad Warszawą staje gęsty strop w kształcie łuku. Huraganowa artyleria nie milknie. Gwiazdy ogniste i różnokolorowe nie gasną. Stoimy zdumieni. Tak potężnej obrony przeciwlotniczej nikt z nas nie widział. Wszyscy obecni są przecież „oblatani” w wojnie. No, ale żeby taka obrona? Ktoś mówi: „Nic dziwnego, że Moskwy zdobyć nie mogli”. Wszystkie mosty zerwane. Przechodzę po lodzie Wisłę. Wdrapuję się po stromym brzegu na Saską Kępę. Mam mokre po kolana nogi, ponad lód przedarła się woda. Odwiedzam znajomych. Wielu już nie zastaję. Niektórych wywieziono do obozów, a troje trzynastoletni Dzidek Ziółkowski, łącznik AK, Jan Golat oraz siedemnastoletnia Halusia Wisznicka zginęło od pocisków. Chcę wracać. Zatrzymują mnie. Mówią: niebezpiecznie. Na lodzie miny, przypłacę to życiem. Proszą, żeby zaczekać. „Za trzy dni będzie most” -- obiecują. Nie wierzę. Za trzy dni był rzeczywiście most. Prawdziwy, drewniany, pontonowy most, zbudowany przez saperów radzieckich. Wracam przez most. Entuzjazm. Wojsko i ludzie śpiewają. Muzyka gra. Ach, cóż za radość. „Most. Prawdziwy most. Trzy dni i gotów. A tymczasem w Warszawie dzieją się chyba czary. W mieście setki drewnianych budek, sklepiki, jadłodajnie. Wojsko oczyszcza z gruzu przejazdy. Ulice robią się podobne do wąskich tuneli. Wszędzie ręczne ogłoszenia, poszukiwania i reklamy. „Szewc mieszka na Zgoda, zasypaną bramę należy obejść bokiem”. Kartka podaje dokładny adres. „Noclegi po dwadzieścia złotych” - obwieszcza inne - a w nawiasie: „Bez pościeli”. Wreszcie pojawia się pierwsza lokomocja: chłopskie furki, przewożące „za jedne dwadzieścia pięć złotych na Pragie”... „na Pragie...” Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi od nowego drewnianego mostu i do mostu płyną wciąż powracający do Warszawy. W żadnym chyba mieście nie można było zobaczyć tak wielu ludzi w łachmanach. Palto służyło wówczas za kołdrę, jedyne ubranie za nocną koszulę. Kobiety w męskich butach, mężczyźni w damskich swetrach zamiast marynarek. Do Warszawy powraca coraz więcej ludzkich cieni w pasiakach. Spoglądają na ruiny swoich domów i ulic. Dla nich nie napisano kredą na murach, co robić i gdzie iść... Z trudem rozpoznaję odpoczywającego na stercie gruzu człowieka w więziennym pasiaku. Wygląda na starca, a jest to jeszcze młody mężczyzna, działacz RPPS, Zygmunt Ładkowski. Odnajdują się rodziny. Podejmują tytaniczną pracę odkopywania gruzów wielopiętrowych kamienic, pod którymi leżą ich dzieci, matki, ojcowie... W marcu zaczynam pracować w Dyrekcji Hoteli, podlegającej Zarządowi Miejskiemu. Aparat administracyjny tej instytucji liczył wówczas około pięćdziesięciu osób. Pensja moja wynosiła tysiąc złotych, a dwukilowy bochenek gorzkiego, gliniastego chleba kosztował siedemdziesiąt złotych. Pracowałam przy odgruzowaniu hotelu „Bristol”. Dostałam różowe płótno na suknię i zielony fartuch. Jestem już ubrana na lato. Fartuch zastępuje płaszcz. Przeszła Wielkanoc. Nawet tego gorzkiego chleba nie było pod dostatkiem.

Już dobrze przygrzewało wiosenne słońce, kiedy Zarząd Miejski zdołał zorganizować robocze brygady, potrzebne do ekshumacji setek tysięcy poległych. W ciągu kilku tygodni potworny zaduch mdlącosłodki, sklejający usta, wypełniał cały teren zburzonego miasta. W parę dni po wywiezieniu szczątków pomordowanych z ogrodu Dreszera, matka nasza przechodząc tamtędy omal nie zemdlała, ujrzawszy, jak kobieta handlująca pieczywem rozłożyła swój stragan na deskach wyrzuconych z dołów podczas ekshumacji, za co strofował ją milicjant. W Alejach Jerozolimskich usłyszałam po raz pierwszy z nowo zainstalowanego megafonu komunikat wojenny sztabu polskiego. Przechodnie stali jak urzeczeni, a gdy Fogg śpiewał piosenkę O mojej Warszawie, wszystkich ogarnęło wzruszenie. Na Puławskiej otworzono hydrant. „Jest woda, woda! - krzyczą ludzie. - Woda! Co za szczęście!” Potem wylatują nam z takim trudem wprawione kawałki szyb. To wysadzają dynamitem zagrożone ruiny. Z naszych okien otwiera się ogromna perspektywa. Do domu sprowadzono zza Wisły małego Michasia. O ojcu jego nic nie wiadomo. Mały ma dobry słuch. Śpiewa rosyjskie pieśni. Opowiadał, że u cioci Smogorzewskiej stało długo wojsko radzieckie. Dwa tygodnie trwała bitwa. On z ciocią i Wackiem znaleźli się w okrążeniu. Wiele dni przesiedzieli w kopcu na jabłka. Nie było co jeść. Nocą starsi chłopcy czołgali się aż pod linię frontu do zabitych Niemców i wyjmowali z ich plecaków konserwy. Wacek był ranny. Wujek został, po wkroczeniu wojsk radzieckich i polskich na prawy brzeg Wisły, powołany do wojska. Michaś z Wackiem, chociaż ciocia się gniewała, przedzierali się wieczorem na czworakach do kina, do Rosjan. Kino było w parku - darmo. Mogli przychodzić wszyscy, ale trzeba było leżeć na trawie, bo kule latały nad głowami. „Raz - opowiadał mały - spalił się od pocisku ekran. Na drugi dzień zawieszono nowy”. Potem poszli z ciocią pracować do radzieckiego szpitala, dostawali tam jedzenie. On rozcinał gazę, a Wacek mył butelki, ciocia robiła opatrunki. Ogromne przestrzenie drogi, jakie codziennie przebywałam, wyczerpywały mnie bardzo. Chodników nic było. Codziennie rano i po południu przedostawałam się wąską jak tunel jezdnią, wśród gruzów, między furami, z okolic kościoła Świętego Michała na Mokotowie aż do Karowej. Kiedyś wracając o zmierzchu doznałam olśnienia. Na moich oczach w Alei Szucha rozbłysły elektrycznym światłem latarnie. Aby zrozumieć pełnię szczęścia, jakiego doznałam na widok palących się lamp, trzeba to samemu przeżyć. To dzieło niedożywionych, a nawet głodnych robotników elektrowni stało się dla mnie natchnieniem, kiedy to na 1 Maja skłoniono mnie, abym w sali przy ulicy Narbutta 8 przemawiała na akademii do zebranych. Nie bardzo chciałam się zgodzić, ale wreszcie przystałam. Sala wypełniona. Nie można się przecisnąć. Przędą mną przemawia trzech mężczyzn. Ja zabieram ostatnia głos. Prosiłam o to. Ogromna większość zebranych to kobiety i dzieci. Myślę o latarniach w Alei Szucha. Wierzę, że Warszawa będzie lepsza, piękniejsza. Mówię o niej. O bohaterskiej walce kobiet. O ich powrocie do miasta, którego nie ma. O trwaniu w nim i o miłości do niego. Byłam szczęśliwa. Wszyscy czuli, jak ja.

Na frontach padają ostatnie pozycje wroga. Giną jeszcze za naszą wolność ludzie. Ale my wtedy mieliśmy już swoją Warszawę, chociaż spaloną, przypominającą bardziej cmentarz niż miasto, ale tym więcej ukochaną. Byliśmy znów jej żywym sercem. Wreszcie nadszedł dzień 9 maja. Dzień zwycięstwa. Wróg pokonany. Potworna swastyka zdruzgotana. Na Brandenburskiej Bramie zatknięto obok czerwonego sztandaru - biało-czerwony. Stałam w ogromnej ciszy pod megafonem na placu Unii samotnie, lecz nie sama. Towarzyszyły mi cienie bliskich, przyjaciół, wszystkich, których kochałam - poległych, zamordowanych, tych, co nie doczekali. Spełniło się. Słuchałam...

Książka i Wiedza 1964 Okładkę i strony tytułowe projektował Jan Samuel Miklaszewski Redaktor Halina Gaede-Żółczyńska Copyright by „Książka i Wiedza”, 1964 Warszawa, Poland Redaktor techn. S. Szczerek Korektor Z. Starska „Książka i Wiedza”, Warszawa, lipiec 1964 r. wyd. I. Nakład 20 000 + 260 egz. Obj. ark. wyd. 16. Obj. ark. druk. 20,75 (17,9). papier druk. m/gł. kl. IV, 65 g 84X108 cm. Oddano do składu 8. II. 1964 r. Podpisano do druku 5. VI. 1964 r. Druk ukończono w sierpniu 1964 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86. Zam. nr 91/A/64. F-ll. Cena zł 17.Sześć tysięcy czterysta pięćdziesiąta trzecia publikacja „KiW”