Brandys, Kazimierz - Człowiek nie umiera – 1955 (zorg)

241 Pages • 121,718 Words • PDF • 2.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:15

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Między wojnami: Człowiek nie umiera Kazimierz Brandys

Spis treści Rozdział pierwszy .................................................................................................................................... 2 Rozdział drugi ........................................................................................................................................ 15 Rozdział trzeci ........................................................................................................................................ 25 Rozdział czwarty .................................................................................................................................... 46 Rozdział piąty......................................................................................................................................... 67 Rozdział szósty ....................................................................................................................................... 81 Rozdział siódmy ..................................................................................................................................... 90 Rozdział ósmy ........................................................................................................................................ 96 Rozdział dziewiąty ............................................................................................................................... 121 Rozdział dziesiąty................................................................................................................................. 165 Rozdział jedenasty ............................................................................................................................... 197 Rozdział dwunasty ............................................................................................................................... 214 Rozdział trzynasty ................................................................................................................................ 225

Rozdział pierwszy 1 W pierwszych dniach października hrabia Bór-Komorowski, wystraszony skutkami swojej zbrodni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem, rozwścieczony wreszcie niemiłą sytuacją, obnażającą zbyt jaskrawo zdradę „londyńskiego” dowództwa, które pod hasłem powstania przeciw hitlerowskim okupantom usiłowało pchnąć młodzież warszawską przeciw wyzwoleńczym armiom ludowym, radzieckiej i polskiej wystraszony, spłoszony i rozwścieczony tym wszystkim, pojechał hrabia Bór do Ożarowa. Tam, w kwaterze dowódcy SS von dem Bacha, po przyjacielskiej gawędzie, w której obydwaj generałowie odnaleźli wspólnych przodków po kądzieli - podpisano akt kapitulacji. Po sześćdziesięciu trzech dniach zaciekłej obrony żołnierze przestali strzelać. W ciepłym powietrzu, w którym opadał dym i kurz, w ciszy zaległej wśród potrzaskanych murów - miasto leżało milczące, oświecane blaskami świeżych pożarów.

Na podwórzach i przed bramami czynszówek wynędzniali ludzie cisnęli się wokół oficerów, rozpytując o wiadomości. Żołnierze w bluzach cętkowanych jak sierść pantery siedzieli pod ścianami, przewijając rany lub pijąc wodę z hełmów; inni po zakończonej walce drzemali w słońcu z głową przytuloną do kamiennego stopnia. Po ulicach Śródmieścia wlokły się gromady pogorzelców w poszukiwaniu noclegu. Kobiety płakały przeklinając dowództwo; żandarmeria akowska kryła się po bramach. Gęsta, smolista mgła prochu i sadzy wisiała jeszcze nad dachami, gdy ogłoszono kapitulacją. Powstanie upadło. Pierwsza opuściła miasto rozbita załoga AK. Znużonym pochodem szła w kierunku Okęcia. Na czele, w osobowym aucie z proporcem o zdradzonych barwach, jechało dowództwo. Mała ptasia twarz, sterczący nos, okrągłe, niespokojne oczy spozierające spod ronda szarego kapelusza - był to naczelny wódz. Za autem wlokły się oddziały oszukanego wojska. Obdarte i pstre, szczodrze obdzielone białymi znakami opatrunków, wkroczyły między placem Politechniki a pomnikiem Sapera w długi szpaler oficerów Wehrmachtu, rozstawiony wzdłuż ulicy 6 Sierpnia. Nad stratowanym miastem samoloty zataczały niskie kola. Czasem któryś z nich pikował na postrach nad trasą pochodu; wtedy cień jego skrzydeł prześlizgiwał się po czołach żołnierzy czarnym ostrzem, wykrojonym przez słońce. W szeregach nie widać było czerwonych opasek alowców. Ich los potoczył się inaczej. Armia Ludowa wzięła udział w walce przeciw hitlerowcom, jej żołnierze bronili się na Starym Mieście, w kamienicy na Freta zginął alowski sztab. Z chwilą gdy reakcyjne dowództwo zaczęło zwracać ostrze powstania przeciw Armii Czerwonej i PKWN-owi, z prasy akowskiej bluznął potok pomyj na załogę AL. Alowcy nie opuścili z powstańcami miasta, nie poszli za autem hrabiego Bora. Część wyginęła na Starówce, część zmieszała się z warszawskim ludem. Śmielsi wybrali trzecią drogę: przez Wisłę wpław na prawy brzeg. 8 października wyruszyła ludność cywilna. Opuszczała Śródmieście drogą wyznaczoną przez hitlerowskie dowództwo: Marszałkowską i Śniadeckich do placu Politechniki, przez który w czasie działań powstańczych przebiegał front; stamtąd spokojną ulicą 6 Sierpnia i Filtrową na Dworzec Zachodni. Bezładny tłum, objuczony dobytkiem, mrowił się po bruku, potykał o latarnie leżące wśród splątanych drutów i tłocząc się w zgiełku, wśród złorzeczeń i biadań, zalewał chodniki i jezdnię. Dzień był niemal upalny; dym i kurz mąciły powietrze, trudno było oddychać. Za Politechniką kondukt przejmowali Niemcy, rozrzuceni sznurem w poprzek asfaltu. Żandarmi w zielonych hełmach dzielili tłum na grupy, obstawiając je z dwóch stron. Po czym, w nowym, porządniejszym szyku pochód znów ruszał naprzód, rozciągnięty jak gąsienica i mniej hałaśliwy niż przedtem. Pod pomnikiem Sapera pozwolono odpocząć. Ludzie przykucnęli na walizkach i plecakach; inni usiedli na gołym bruku; jeszcze inni pokładali się byle jak, całkiem widać wyczerpani, przyciskając skroń do zakurzonej ziemi. Z tych, kiedy pochód na wrzask i strzały Niemców znów zaczął się zbierać do drogi, wielu już nie wstało. Leżeli tam nie wiadomo jak długo; pewnie dopiero gdy zapadł mrok, dobili ich esmani. Im bardziej oddalano się od Śródmieścia, tym głębsze stawało się milczenie: mężczyźni zgięci pod tobolami, zapłakane kobiety dźwigające dzieci, starcy prowadzeni pod ręce, kaleki i chorzy – wszystko to wędrowało teraz w ciszy przerywanej tylko poszczekiwaniem żandarmów i uderzeniami kolb. Po ciepłym niebie ciągnęły obłoki, przepływając przez okna spalonych domów, ponad gałęziami drzew, których zieleń była o tej porze roku spłowiała i szeleszcząca. Zbliżało się południe. Jedna z gęsto stłoczonych gromad, wyprowadzana ze Śródmieścia, dochodziła już do zakrętu Suchej. Składała się z kilkuset osób; trudno by w niej było rozpoznać poszczególne twarze, gdyż pył zatarł ich rysy. Grupa ta niczym nie różniła się od innych, pędzonych przed nią i za

nią; tak samo jak tamte podobna była do stada zwierząt wlokących brzemię na grzbietach. Tłum sunął resztką sił. Dźwigano torby i pudła, plecaki i worki, a gdzieniegdzie pchano przed sobą dziecinne wózki z pościelą. Ludzie i dobytek, ramiona, sznury, ciężary, pomieszane z sobą, stanowiły jakby substancję zdruzgotanego miasta. W jednym z ostatnich szeregów szło dwoje ludzi z odkrytymi głowami. Trzymali się pod ręce, nie obciążeni żadnym ładunkiem, brunatni od słońca, niby para narzeczonych na podmiejskiej wycieczce. Wprawdzie i on, i ona zwracali się kilkakrotnie do innych, ofiarowując im pomoc; ale ludzie warszawscy byli wtenczas nieufni i mało kto zgodziłby się powierzyć dobytek obcemu. Tak więc, kiedy cała grupa, minąwszy ulicę Suchą i okrążywszy szczątki spalonego tramwaju i zwłoki pasażerów leżące na jezdni, posuwała się zwolna wzdłuż Filtrów, tych dwoje szło jak przedtem blisko siebie, rozmawiając półgłosem. Młody człowiek wyglądał na lat dwadzieścia sześć czy siedem. Miał na sobie brezentową wiatrówkę rozchyloną na piersiach i chlebak przewieszony przez ramię. Dawno nie strzyżone włosy opadały mu na skroń. Lewą rękę trzymał w kieszeni drelichowych spodni, prawą obejmował idącą obok niego dziewczynę. Była drobniejsza i niższa od niego, mogłaby głowę oprzeć o jego ramię. Nie wydawała się ładna, zdobiły ją tylko oczy o niebieskim spojrzeniu i ciemne włosy spływające na płócienną, przybrudzoną bluzkę. Gdy przechodzili wzdłuż sztachet ogradzających teren Filtrów, zakładnicy trzymani tam przez esmanów zaczęli do nich krzyczeć: - Ludzie, nie bójcie się! Nie prowadzą was na śmierć! - Polacy! - zawołał ktoś uczepiony parkanu. - Wyżyjecie! Niedługo już będziem się męczyć! Zza sztachet sypnęły się pomidory, ogórki i chleb. Wygnańcy podnosili je z ziemi, pochód przystanął na chwilę, po czym znów ruszył, przynaglony strzałami żandarmów. Ktoś z jękiem upadł na bruk. Inni zaczęli biec. Z daleka było już widać wieżę kościoła św. Jakuba i żółty, sześcienny blok Domu Akademickiego. Po lewej stronie ulicy stały osmalone budynki o pustych wnętrzach, przed jednym leżała na skraju chodnika spalona ciężarówka, przewrócona na bok. Minęło parę chwil, słychać było tylko stukot nóg po asfalcie. Dziewczyna pozwoliła się objąć swemu towarzyszowi; szła teraz przytulona skronią do jego ramienia. Przyglądała mu się spod rzęs: miał mocno sklepione czoło i oczy o trochę chmurnym spojrzeniu. Kiedy zwrócił je na mą, szybko ukryła wzrok. Widocznie wolała patrzeć na niego tak, żeby o tym nie wiedział. Żandarm patrolujący grupę szedł teraz obok ich szeregu, z karabinem gotowym do strzału. - Boli cię ręka? - szepnęła po chwili. - Nie - odpowiedział. - Zapomniałem już o niej. - I wysunął z kieszeni spodni rękę, przewiniętą w przegubie bandażem. Z czołgu stojącego na skrzyżowaniu przypatrywali im się Niemcy. Na wierzchu siedziało dwóch w czarnych bluzach; jeden się golił, drugi rozmawiał z kilkoma innymi, przycupniętymi wokół czołgu. Nie patrz w tamtą stronę - powiedziała dziewczyna. Na brzegu chodnika stał oficer Wehrmachtu z trzcinką w ręku. Miał białą twarz z cofniętym podbródkiem i binokle na małym nosku; buty błyszczały mu w słońcu. O kilkanaście kroków dalej, przed zburzoną willą, krzywonogi luzak w kusym kitlu trzymał za uzdę ogiera pod siodłem z nowiutkiej jasnożółtej skóry. Koń cicho chrapał rzucając łbem i tańczył w miejscu, klaszcząc

kopytami po asfalcie. Uchodźca w brezentowej wiatrówce nie mógł powstrzymać pełnego zachwytu spojrzenia: zwolnił nieco kroku i uśmiechnął się odsłaniając gęste, zdrowe zęby. W tej chwili jednak powstał niespodziewany zamęt, gdyż mężczyzna w szaliku na gołej szyi, idący obok niego, upadł przygnieciony dźwiganym tobołem; jednocześnie wierzchowiec, spłoszony błyskiem lusterka, które trzymał golący się na czołgu esman, stanął dęba rżąc i dzwoniąc strzemionami. - Idź naprzód! - zawołał młody człowiek i pochylił się nad leżącym. Ona jednak została przy nim. Oficer machnął trzcinką, wskazując oddalającą się grupę: - Los! Los! - Żandarm, który nagle wyrósł obok nich wrzasnął, żeby szli przed siebie. Pobiegli więc, mężczyzna w szaliku zastał na asfalcie. Po chwili usłyszeli wystrzał. Kiedy dogonili pochód, czyjś głos z ostatnich szeregów ostrzegł mrukliwie: - Lepiej uważać. Takich młodych w drelichach zapraszają pod mur... Wleźcie do środka... Wchodzili właśnie na plac Narutowicza, skąd widać było czapy dymu wiszące nad zgruchotanym Śródmieściem. Żandarmi zarządzili kolejny postój nie opodal kościoła poznaczonego śladami kul. Koło budki tramwajowej, jak garstka zeschłego błota, leżała kobieta rozcięta na pół, z płaską twarzą koloru ziemi. Ale mało kto jej się przyglądał: o dziesięć kroków dalej dwóch wyrostków sprzedawało wodę z wiadra, więc uchodźcy rzucili się w tę stronę, gdyż byli spragnieni. Ostrzeżenie rzucone z szeregów nie padło bez przyczyny. Płócienna bluzka spięta skórzanym paskiem, poplamiona brezentowa wiatrówka, chlebak i podkute buty z juchtu były ludziom znajome. Dziewczyna miała chyba nie więcej niż dwadzieścia lat: przeciętny wiek „powstańczych jaskółek” sanitariuszek i łączniczek, przefruwających między gniazdami walki. Młody człowiek miał opaloną twarz i twardy zarys szczęki; nie krył się chyba w piwnicy. Grupa uchodźców rozłożyła się na szynach tramwajowych, skupiając wokół siebie torby i walizki. Ludzie patrzyli w stronę miasta stygnącego pod płową łuną i wskazywali palcami dachy znanych budynków. - Teraz każą pewnie iść Grójecką - mówił były powstaniec, kreśląc kawałkiem patyka jakieś znaki pomiędzy szynami - na Dworzec Zachodni. Podobno założyli obóz w Pruszkowie. - Mam tam znajomych - szepnęła dziewczyna. - Gdybyśmy... - Zobaczymy - przerwał - na razie trzymaj się mnie. Dziewczyna uniosła ręce, żeby zebrać rozluźnione włosy. Odwróciwszy głowę patrzyła w stronę rozbitych kamienic Śródmieścia. - Jak myślisz, wrócimy tam kiedyś?... Chłopak w wiatrówce także spojrzał w tym kierunku. - Urodziłaś się tu? - Tak. Spojrzała na jego ręce, po czym także zaczęła kreślić obok jakieś linie kawałkiem spalonej cegły. - Jak ci na imię? - Teresa - odparła dziewczyna. Powstaniec milczał długą chwilę, przypatrując się jej uważnie; widać próbował w myśli, czy do twarzy jej z imieniem, o którym teraz dopiero się dowiedział.

Po kilku minutach odpoczynku żandarmi nałożyli hełmy i rozbiegli się pomiędzy siedzących, nawołując do marszu. Ludzie wstawali z trudem, jedni drugim pomagali wciągać ciężary na plecy, niektórzy klęczeli jeszcze, odwróceni twarzami w kierunku kościoła. Żandarmi bili maruderów kolbami. Od Filtrowej zbliżała się następna grupa. Pochód ustawił się w długą, stłoczoną gromadę i po chwili zamieszania ruszył naprzód, posuwając się ulicą Grójecką w kierunku Kopińskiej. Rozbitek w wiatrówce i dziewczyna w płóciennej bluzce szli teraz pośrodku grupy ukryci przed okiem żandarmów. Słońce przekroczyło już szczyt nieba i wędrowało razem z nimi, zstępując powoli ku dachom Ochoty. Tłum oddalając się od placu malał i nikł, aż wreszcie zatonął zupełnie w drgającym od kurzu powietrzu, i tylko walizki ostatniego szeregu od czasu do czasu połyskiwały okuciami. 2 W chwili wybuchu powstania Tolo Szarlej znalazł się na Mokotowskiej. Przyszedł tu, aby odwiedzić Jacka Wawrzyckiego, młodszego brata Marcina, który rok temu zginął w Oświęcimiu. Jacek mieszkał z rodzicami w dużej pięciopiętrowej kamienicy między Wilczą a Piękną. Szarlej nikogo tam jednak nie zastał. Wrócił więc na podwórze, usiłując nie patrzeć, czy ktoś stoi w bramie (odkąd groził mu wyrok, wciąż miał wrażenie, że go śledzą). Okazało się, że Wawrzyccy wyjechali tydzień temu do Zalesia, a mieszkanie było puste. W suterenie dozorcy, gdzie zebrał te wiadomości, kręcili się jacyś ludzie. Szarlej nie zdążył się im przyjrzeć, ale po oczach dozorcy poznał, że są obcy. Kiedy opuścił suterenę, zobaczył na podwórzu dorożkę zaprzężoną w siwego konia. Dwaj chłopcy w drelichowych koszulkach wynosili z niej paki owinięte w papier. Szarlej patrzył na to z niespokojną ciekawością. Wiedział, że coś się na mieście święci, i przyszedł tu, aby zasięgnąć języka u Jacka. Rzucił wzrokiem w kierunku bramy: na ulicy było sennie, bezszelestnie, chodniki i jezdnia lśniły od skwaru. - Panie - trącił go dozorca, który wyszedł za nim - szoruj pan do domu, bo tutaj zaraz zrobi się Polska. Powiedział to jakoś smutno i, przytknąwszy do ust czarniawą pięść z ogarkiem papierosa, wypuścił z niej dymek, nie odrywając spojrzenia od dorożki. - Żałobna szkapa - mruknął. Szarlejowi nagle zabrakło tchu w piersiach. Przysunął się bliżej: - Co się tutaj dzieje? - szepnął blednąc. - Gdzie jest pan Jacek? Dozorca przewekslował ogarek pod lewy wąs i zerknął trochę drwiąco. Wyjaśnił, że Jacek pojawił się poprzedniego dnia, przenocował w domu, z samego zaś rana wyszedł z plecakiem na miasto. - Nie mówił, dokąd? - Nie mówił - wycedził dozorca - ale wiadomo. - I utkwił w nim swe małe, bystre oczki: - Pod Dom Akademicki poszedł. Strzelać do żandarmów. Dorożka wyczłapała się z bramy, a dozorca przydeptał obcasem ogarek i zlazł do sutereny. Szarlej został sam; cztery wojenne lata upadły go naraz ze wszystkich stron. „Pod Dom Akademicki...” powtórzył w myśli słowa dozorcy. Nie mógł tu zostać, postąpił kilka kroków w kierunku ulicy i zamierzał już skręcić do rogu Wilczej, gdy nagle z lewej strony rozległ się szybki tupot nóg. Od skrzyżowania Wilczej biegło jezdnią trzech młodych mężczyzn w granatowych koszulach z białoczerwonymi opaskami. Pierwszy, pochylony naprzód, wymachiwał nad głową ręką z parabellum i wołał: - Miejsce dla Polski Walczącej! Wokół nich było pusto, podkute buty dzwoniły o kostkę w zamarłej ciszy ulic. Od Pięknej zaklaskała salwa kaemu, a przed narożną kawiarnią, nie opodal skweru, wyrosła nie wiadomo skąd grupa postaci w beretach i rozrzuciwszy się w tyralierę zaczęła biec w Koszykową.

- Na-sta-no-wis-ka! - krzyczał zdyszany, pobladły mężczyzna w granatowej bluzie i, wywijając pistoletem, przystanął wraz z dwoma innymi o kilka kroków od Szarleja. Od skweru wracała ku nim zatrzymana dorożka: wychudły, siwy koń pędził kwicząc w oszalałym galopie i rozdymając chrapy, biała grzywa powiewała mu jak skrzydła; woźnica, który zgubił czapkę i bat, stał rozkraczony na koźle i ściągał oburącz lejce. - Nieszczęście... - mruknął ktoś za plecami Szarleja. Szarlej odwrócił głowę. Stał za nim dozorca. W tej samej chwili z balkonu przeciwległej kamienicy nagle rozwinął się z szelestem wielki, łopoczący sztandar i zawisł nad chodnikiem. * Przez pierwsze dni powstania z Szarlejem nikt nie chciał rozmawiać. W dowództwie odcinka, które zajęło puste mieszkanie Wawrzyckich, panował nieopisany rozgardiasz. Mały, zachrypły od krzyku podporucznik w sztylpach na pałąkowatych nogach, gdy Szarlej do niego przyszedł prosić o broń i przydział, spojrzał nań przekrwionymi oczami i z zagadkowym naciskiem kazał mu przyjść nazajutrz. Nazajutrz Szarlej czekał trzy godziny pod drzwiami jadalni Wawrzyckich, gdzie od rana toczyła się narada sztabu. W przedpokoju, obitym wiśniową tapetą, urządzono punkt sanitarny; obandażowani cywile leżeli pod ścianami jęcząc, z jadalni wypadali co chwila podchorążowie w hełmach i z szurgotem wybiegali na schody. Po trzech godzinach wybiegi sam podporucznik w otoczeniu kilku łączniczek. Kiwnął w przelocie głową na widok Szarleja i mruknął: - Zaraz wracam... - Rzeczywiście wrócił po godzinie, znów wysłuchał jego opowiadania, po czym z tym samym naciskiem polecił mu przyjść nazajutrz. Po tygodniu Szarlej stracił nadzieję. Podporucznik zupełnie już ochrypł, zapuścił czarną bródkę i na jego widok machał tylko rękami, charcząc straszliwym szeptem: - Wiem, wiem, przyjdźcie jutro! Przez ten czas mieszkańcy kamienicy zasypali piaskiem okna wszystkich piwnic, wznieśli dwie barykady, zamienili garaż na więzienie dla volksdeutschów i zabezpieczyli strych. Pięć osób, w tym dwie kobiety, padło od pocisków artyleryjskich; pochowano je w kącie podwórza. Szarlej pomagał we wszystkim, żywił się sucharami i sypiał w suterenie dozorcy. Oddział stracił w tym czasie dwunastu żołnierzy, z których ośmiu zginęło w ataku na małą PAST-ę przy ulicy Pięknej, a czterech padło od kul niewidzialnego gołębiarza, ukrytego zapewne w jednej z półrozwalonych czynszówek u zbiegu Mokotowskiej i Wilczej. Powstanie od pierwszych dni zwaliło się na bezbronną ludność całym brzemieniem udręki. Zaskoczyło mieszkańców przy codziennych czynnościach: w sklepach, tramwajach, na ulicach, w kawiarniach i stołówkach, z dala od rodzin, bez zapasów żywności. Wybuch, który nastąpił około 5 po południu, tysiące ludzi uczynił bezdomnymi: połączenia między dzielnicami zostały natychmiast przecięte przez Niemców. Po bramach, podwórkach i spustoszonych sklepach nocowały gromady takich bezdomnych; ginęli od pocisków, prosili o przytułek, padali z wycieńczenia; chowano ich byle gdzie. Z początku ludzie pokładali nadzieje w dowództwie: nie rzucono by przecież rozkazu na próżno! Sztab powstania musi chyba działać w porozumieniu ze sztabem radzieckim... Ale złudzenia rozwiały się w pierwszych dwóch tygodniach. Domy zdruzgotane bombami, rodziny zasypane w piwnicach, sprzeczne rozkazy świadczące o powszechnym zamęcie, hasła w akowskich biuletynach podżegające przeciw ZSRR, zagłada Starego Miasta, śmierć i tępa męka - wszystko to odebrało wiarę w ostateczny cel walki. Dowództwo? Nie wiadomo było, gdzie go szukać. Czy w ogóle istniało? Każda ulica, każdy dom, każdy człowiek zdany był na swój samotny los. Rozeszła się wieść, że dowództwo uciekło. Uciekło trochę później. Szarlej spędził te dni w stanie milczącej desperacji; doszedł do tego, że zaczął nienawidzić powstańców, cywilów, a nawet siebie samego. Przestał rozmawiać z ludźmi, oniemiał prawie. Nocami przewracał się z boku na bok, układając gorączkowe plany, i odrzucał je po kolei resztką rozsądku.

Wiedział przecież, że nikt go nie wysłucha: ludzi było więcej niż broni, a jego przeszłość, gdyby ją odkrył przed kimkolwiek, zamiast mu pomóc - ściągnęłaby nań podejrzenia, Od czasu kiedy po niedoszłym zamachu zerwał łączność z oddziałem Klima, czyli od wrzenia 1943, od dnia, gdy nie chciał strzelić do Pankrata, wskazanego mu przez dziewczynę z wywiadu przed barem na Tamce - przez rok błąkał się po Warszawie jako półzdrajca-półdezerter. Czekał na wyrok „Skarpy”, który, Bóg wie czemu, nie zapadł; widocznie poprzestano na zaocznej degradacji lub zapomniano o nim. Dopiero teraz, po roku, kiedy wmieszany w garść chorych, wynędzniałych ludzi słuchał szczekotu cekaemów i huku rozrywających się pocisków albo gdy oglądał rannych i umarłych dźwiganych na noszach przez sanitariuszki - teraz dopiero zaczynał rozumieć, że los zastawił nań dobrze obmyśloną pułapkę: wyrok bezużyteczności, jaki nań spadł, był gorszy niż śmierć. Leżąc na swym twardym posłaniu - była to skrzynia przykryta starą derką - ściskał i rozkurczał we śnie pięści, szukając może rękojeści pistoletu, który mu zabrano wraz z oficerskim stopniem. Pod koniec pierwszego tygodnia znikł z kamienicy na parę dni i nikt nie wiedział, gdzie się przez ten czas podziewał. Dotarł wtedy przez podwórka, przełazy i przekopy aż na Powiśle. Dwie noce spędził w bramie na Solcu, do której zaszedł tą samą drogą, jaką rok temu uciekał z Pankratem. Słuchał jęków, skarg, złorzeczeń na dowództwo; zobaczył tę samą rozpacz bezradnie ginących ludzi. Tu, jak gdzie indziej, sprawy miały się podobnie: wszędzie zamęt i otępienie, gęstwa bezdomnych i ubóstwo broni; nigdzie nie był potrzebny. Z Solca przeprawił się na Dobrą; tam z trzema powiślakami wzniósł w ciągu jednej nocy osłonę z desek w poprzek jezdni, by zabezpieczyć ulicę przed obstrzałem wyborowego strzelca, który kładł z mostu tuzin ludzi dziennie. Dowódca plutonu, hałaśliwy zawodowiec z pasem koalicyjnym i w furażerce, powinszował mu pomysłu. - Chciałbym tu zostać - powiedział Szarlej - zgubiłem swój oddział. - I spytał, czy nie znalazłaby się dla niego broń. Oficer przyjrzał mu się nieufnie, po czym zadał parę szybkich pytań, na które Szarlej wolał nie odpowiadać. Jego karta nie nadawała się do odkrycia w tak gorącym momencie. Udzielił paru mętnych wyjaśnień i pod pierwszym pozorem uciekł na Foksal. Tam pomógł przy gaszeniu pożaru. Wyszedł z tego poparzony i czarny od sadzy. Dowlókł się do barykady biegnącej ku Chmielnej; usiłował nawiązać rozmowę ze szturmowcami. Lecz byli zmęczeni, ponurzy, nie chcieli tracić czasu dla cywila. Tak błąkał się od dzielnicy do dzielnicy, prosząc o broń - jak włóczęga wędrujący ze wsi do wsi w poszukiwaniu chleba. Kiedyś, przekradając się Marszałkowską, usłyszał, że ktoś go woła po nazwisku. Był to „Kostka” z grupy „Spadochron” - inaczej Staś Rylski, siostrzeniec Wawrzyckich. Szarlej niezbyt go lubił; chciał się cofnąć. Kostka tego nie dostrzegł: wydawał się jakby półprzytomny. - Co z nami zrobią? - szeptał. To chyba koniec... Zdrada... - Czyja? - spytał machinalnie Szarlej. Kostka zwrócił ku niemu zszarzałą, osmoloną twarz. - Podobno komuniści donoszą Niemcom o naszych pozycjach... - Oszalałeś - mruknął Szarlej - przecież AL bierze udział w walce. - Wierzysz w to? - Kostka spojrzał mu w twarz i nagle Szarlej schwycił w jego oczach podejrzliwy błysk. - Ach, prawda - usłyszał - tyś się przecież z nimi spiknął... Znów musiał uciekać. Kilka dni później wyruszył w stroną Starówki. Dowiedział się, że są tam pozycje AL-u, więc poszedł ich szukać. Ale żołnierze nie puścili go do kanału i znów wrócił skąd przyszedł. Z paru takich bezowocnych wycieczek wyniósł obraz nieszczęścia, jakie spadło na miasto. Nie było sposobu bronić się przed nim; objęło wszystko i wszystkich. Cierpienie stało się powszechne, wspólne, ogarnęło domy ludzi, zwierzęta. Przekradając się przełazami w murach, mijając wynędzniałe ciągi pogorzelców, czekających na przejście przez przekop, słuchając nocnych szeptów po bramach, gdzie sypiali uchodźcy ze zburzonych kamienic - Szarlej wszędzie spotykał tę samą udrękę miasta

przygniecionego rozpaczą i śmiercią. Był jednak tak umęczony własną krzywdą, że nie potrafił nikomu współczuć. Myślał tylko, jak zdobyć broń. Wierzył, że jego pierwszy celny wystrzał przyniesie ratunek ulicom, ludziom i jemu samemu. Na Mokotowskiej kilka razy jeszcze próbował wytłumaczyć podporucznikowi swoją sytuację; śledził go na podwórzu, by w stosownej chwili zajść mu od tyłu drogę. Milkł jednak po pierwszych słowach, widząc, że mówi tylko do siebie, gdyż podporucznik mrugał bezsennymi oczami i nie potrafił już słuchać. W tym okresie Niemcy zaczęli druzgotać Stare Miasto; w bramie coraz częściej przystawały widma kanałowych łączników, osuszających z kału i błota swe łaciate bluzy. Szarlej łaził wśród nich i zaglądał w twarze. Posunął się tak daleko, że począł wypatrywać ludzi ze „Skarpy”, narażając się na rozpoznanie, które w tych rozjątrzonych dniach mogło się skończyć sądem. Mimo to, ilekroć przybywali wysłańcy z innych dzielnic, zatrzymywał ich, pytając o oddział. Lecz nie każdy udzielał wyjaśnień, bo na podobne pytania cywilom odpowiadano niechętnie. Raz nawet zdarzyło się, że jeden z zaczepionych łączników spojrzał na niego spode łba, a potem wypytywał podporucznika, co to za dziwny cywil. Usłyszał to dozorca i dał znać Szarlejowi. Podporucznik podobno zaklął: - To ten bezrobotny! Od razu mi się nie spodobał. - Odtąd, mimo że ów incydent nie miał poważnych następstw, w kamienicy spoglądano na Szarleja nieco podejrzliwie, a podporucznik krzywił się na jego widok. - Oczy masz pan wojskowe - orzekł dozorca - a z wierzchu niby cywil. Widać, że coś nie tak jak trzeba, może się trafić nieprzyjemność... - Szarlej wzruszał na to ramionami. Pomógł mu przypadek. Niemiecki gołębiarz, zapewne wyborowy strzelec, ciągle mylił trop powstańców i, kładąc ludzi coraz to z innego miejsca, paraliżował łączność z sąsiednim odcinkiem. Podporucznik szalał ze wściekłości, w garażu siedziało już siedmiu cywilów zatrzymanych jako gołębiarze przez patrole korpusu bezpieczeństwa; przetrząśnięto zakamarki wszystkich rumowisk i dachów w dzielnicy - a mimo to niewidzialny obstrzał nie ustawał i kosił ludzi w najmniej spodziewanych miejscach. Szarlej po całonocnej rozmowie z dozorcą, który znał na wylot topografię okolicy, wydrapał się pewnego dnia na dach, stamtąd czołgając się przełazi na sąsiedni i tak dotarł do ruin narożnej kamienicy, pod którą trzy dni temu padła łączniczka z Marszałkowskiej. Spędził tam pięć godzin bez ruchu, zagrzebany w cegłach i gruzie, po czym wrócił tą samą drogą. Nazajutrz przyszedł znowu. Łaził tak przez tydzień. Tymczasem gołębiarz w całkiem innym punkcie położył dwie kobiety niosące wodę ze studni. Szarlej jednak się zawziął: codziennie czekał na najwyższym wierzchołku rumowiska. Na szczęście było ciepło. Ósmego dnia, gdy wychylił głowę, zobaczył przed sobą usypany z gruzu pagórek, którego przedtem nie było. Obok leżał rozpołowiony bochenek chleba i bagnet. Bagnet błyszczał w słońcu. Szarlej wstrzymał oddech i przywarł do cegieł. Po kwadransie usłyszał szelest osypującego się gruzu. Zboczem o dwa metry niżej pełzał w jego stronę człowiek w brezentowej wiatrówce, z krótkim Schmeisserem w ręku. Dowlókłszy się do pagórka, przykucnął, odłożył automat i sięgnął po chleb. Miat okrągłą szarą czaszkę z rozdziałkiem nad lewym uchem. Szarlej uniósł się na łokciach, wymacał dużą cegłę i cisnął ją z całej siły, celując w potylicę. W tej samej sekundzie zwalił się z góry na plecy gołębiarzowi, który zaskrzeczał i upadł na czworaki. Szarlej zdołał mu wyrwać bagnet z ręki i pchnąć go parę razy pod łopatkę. Stoczyli się z rumowiska, sczepieni z sobą, ale tamten był już ciężki i bezwładny. Gdy Szarlej zwlókł się z niego, gołębiarz kopał nogami ziemię. Wreszcie znieruchomiał. Wtedy Szarlej wrócił, żeby zabrać broń. Kiedy przytaszczył ciało gołębiarza i zdobyty automat, na podwórzu zebrał się tłum. Szarlej siedział pod ścianą, na schodku oficyny, zmęczony i obdarty. - A, to wy... - burknął podporucznik, który przybył niebawem w otoczeniu łączniczek i podchorążych - od razu powiedziałem, że będzie z was

człowiek. Dostaniecie krzyż walecznych - dorzucił uroczyście, tocząc przekrwionym okiem po zgromadzonych. - Mam go od dwóch lat - mruknął Szarlej żując suchar. Powiedział to prawie obojętnie i nie patrząc na podporucznika, dokładnie sprawdzał magazyn Schmeissera. - Morowy chłop - szepnął jeden ze szturmowców, w niemieckim hełmie, pokrytym nie wiedzieć po co czapą z suchych liści. - Rozejść się!!! - wrzasnął nagle podporucznik niespodziewanie donośnym głosem. Po czym rozepchnął tłum i potoczył się na kabłąkowatych nogach w stronę swej kwatery. Za nim pobiegła świta. Odtąd Szarlej chodził w brezentowej wiatrówce, zacerowanej na plecach, i w drelichowych spodniach, które mu podarował szturmowiec w niemieckim hełmie. Wziął udział w pięciu nocnych wypadach na ulicę Szopena, gdzie zagnieździli się hitlerowcy. W plutonie podał swój dawny pseudonim - Anto - powstały ze skrótu imienia. Tymczasem hitlerowcy zacieśniali pierścień wokoło Śródmieścia. Z zajętych dzielnic buchały pożary, wieniec łun nocami opasywał niebo. Powstanie stało się ziejącą raną, miasto - umierającym nędzarzem, szarpanym przez ptactwo. Na Mokotowskiej krzyżowały się posępne odyseje: przetrzebione grupy szturmowe przyszły tutaj z Powiśla na spotkanie załogi Starego Miasta, która w słońcu podwórek wydychała smrody kanałów, grzejąc potłuczone kości. Czasom próbowano się jeszcze pokrzepiać myślą o kierowniczym mózgu, który powinien gdzieś czuwać. Ale na ogół panowało przygnębienie: cóż może pomóc mózg piersiom zmiażdżonym przez walący się mur lub kościom zgruchotanym przez szrapnel... Milion ludzi i miasto wydano na łup wszystkich nieszczęść, jakie mogą spaść na dom i człowieka. Cóż robiły w tych dniach akowsko-londyńskie sztaby? Wziąwszy na swoje sumienie pożary i krew, teraz czuwały nad jednym: aby odciąć Warszawę od pomocy radzieckich wojsk ludowych, walczących o przyczółki na Wiśle. Biuletyny faszystowskiego podziemia roiły się od oszczerstw rzucanych na Czerwoną Armię i kościuszkowców. Alowcy bronili się samotnie w wąskich uliczkach Starego Miasta. W sierpniu i wrześniu 1944 dwie bitwy toczyły się w Warszawie: śmiertelna walka ludu i żołnierzy o wolność i polityczna batalia reakcji - o władzę nad ludem. Żołnierze patrzyli w stronę Pragi. Nad Grochowem wykwitały nocami czerwone rakiety. Sztab frontu białoruskiego usiłował nawiązać łączność z kierownictwem powstania. Kawalerzysta, mianowany wodzem przez Londyn, odpowiadał milczeniem. Mimo to, za pomocą zwiadowców i łączników przerzucanych na lewy brzeg, radzieckie dowództwo zdołało przekazać wiadomość o posiłkach, jakie zostaną pchnięte na oznaczone punkty walki w celu wsparcia powstańczej obrony. Nazajutrz wycofano z tych punktów oddziały AK i bez wystrzału oddano je Niemcom. Zdrada była jawna, ale żołnierze ginęli jak skazańcy - kłamstwem przewiązywano im oczy. Już pod koniec września zaczęły krążyć wieści o rychłej kapitulacji. Powstańcy przywitali je głuchym milczeniem. Niełatwo było się z nimi oswoić. Szarlej spotykał oczy szturmowców spozierające spod zbyt dużych hełmów; czytał w nich bezradną prośbą. Nie potrafił jej spełnić: sam przemocą tłumił w sobie myśl o nadchodzących dniach. Bał się ich, przeczuwał, że nie przyniosą dobrej wieści. Stało się to wcześniej, niż przypuszczał.

Na św. Wacława, w słoneczny dzień zasnuty dymem z pogorzelisk, od rana panował spokój. Po ostatnich nalotach, którymi Niemcy gruchotali Śródmieście, zapadła tego dnia dziwna cisza. W rozrzedzonym, jakby zszarzałym powietrzu słychać było dalekie nawoływania patroli. Szarlej siedział pod ścianą garażu nie opodal garstki śpiących szturmowców; wpół drzemał, wpół rozmyślał. W pewnej chwili usłyszał szybkie kroki w bramie i zbliżający się gwar obcych głosów. Na podwórze wbiegł długonogi oficer, za nim dwóch cywilów w nieprzemakalnych płaszczach z opaskami. Oficer półgłosem rozpytywał o coś cisnących się wokół ludzi, po czym, natknąwszy się na podporucznika z czarną bródką, zamienił z nim parę słów. Po minucie obaj spojrzeli w stronę garażu. Oficer skinął głową na swoją eskortę i ruszył przodem. Szarlej przymrużył oczy pod słońce i położył dłoń na rękojeści Schmeissera. Znał tę ziemistą twarz o wypukłych oczach. Tamten przystanął o kilka kroków przed nim. Kościstą, latającą ręką sięgał do kabury pistoletu. Szarlej usłyszał dobrze znany, wysoki głos Klemensa Jackiewicza, który niewiele się zmienił od lat przedwojennych. - To drań - mówił do podporucznika szepleniąc ze wściekłości. - Sprzedawczyk... Zwąchał się z bolszewikiem, którego sam miał sprzątnąć... Ja bym takiego... Zdrajco! - krzyknął nagle, szarpiąc obiema rękami pas. Szarlej wstał i oparł się plecami o ścianę garażu. - Czołem, Klim - rzekł powoli. - Spotkaliśmy się jednak... Na podwórzu zaległa cisza, przebudzeni szturmowcy patrzyli na nich z osłupieniem. Jakieś dziecko zaczęło piszczeć, pewno z głodu. - Stój spokojnie - mówił Szarlej i uczyniwszy krótki ruch swym Schmeisserem, pochylił się nieco do przodu. - Spokojnie, Klim, bo inaczej będę musiał - zatłuc... - W dobre ręce oddaje pan broń, poruczniku - warknął Klim. Nie masz prawa nosić munduru akowca! - zwrócił się do Szarleja. - Zdradziłeś... Przez rok czekaliśmy, czy wrócisz. Mogliśmy ci wpakować kulę w łeb. Ilu ludzi zaagitowałeś tutaj? No powiedz, draniu... Ilu ludzi skaperowałeś dla tamtych? - Nikogo nie agitował - zaszemrał z boku jeden ze szturmowców - chyba tego gołębiarza, co go zrobił na szaro. Głupstwa - odezwał się Szarlej nie opuszczając Schmeissera - nie ukrywałem się przed wami. Na coście liczyli? Że wrócę, żeby zabijać komunistów? Klim zbladł. Patrzył na Szarleja z uważną, spokojną nienawiścią. - Nieźle - rzucił półgłosem - winszuję, Szarlej, całkiem nieźle. Ale dosyć... rozmów. Oddaj broń. I tak nam teraz nie ujdziesz. - Zostaw mnie w spokoju, Klim - odparł Szarlej. - Spójrz, coście zrobili z miastem. Nie chcę słuchać waszych świństw. - Powtarzam ostatni raz: oddać broń... - Nie. Sam ją zdobyłem. To, co mam na sobie, wszystko jest moje. Opuść rękę, wiesz, że nie dam się wziąć żywcem.

- Szturmowcy, brać go! - wrzasnął nagle Klim do powstańców stojących w nieruchomej gromadzie. Zakołysał się na swych wysokich nogach i krzyknął po raz drugi: - Brać go! Rozkazuję! Szarlej zwrócił na nich wzrok i uśmiechnął się. Spotkał utkwione w siebie oczy, okrągłe z przejęcia. Przenosił spojrzenie po kolei z twarzy na twarz. - Chłopcy są w porządku - powiedział - tutaj rozkazuje komendant odcinka. - I objął spojrzeniem figurkę podporucznika, który stał z boku, wiercąc się na swych krzywych nogach, jakby przy pierwszej okazji gotów dać nura w tłum. - To dzielny żołnierz, majorze... - stęknął wreszcie, skubiąc w popłochu bródkę. - Osobiście nie mam powodów... Należałoby zasięgnąć... skomunikować się... Tymczasem mogę go zamknąć w garażu dla dalszego... - Nie - przerwał Szarlej - w garażu mnie pan nie zamknie. Nie jestem Volksdeutschem. Chłopcy! rzucił w stronę szturmowców - żywego mnie tam nie wciągniecie. - Kto by wciągał... - mruknął ktoś z gromady. - Podporucznik rozłożył ręce: - Sam pan widzi, majorze - zwrócił się do Klima - sytuacja trudna. Czy nie lepiej dać spokój? - zerknął niepewnie, wspinając się lekko na palcach, gdyż tamten był wyższy. Klim rozejrzał się wokół i zmiął w ustach przekleństwo. Jego małą twarz gryzonia wykrzywił histeryczny grymas. Cofnął się powoli kilka kroków, nie spuszczając oczu z Szarleja, który stał jak przedtem, z automatem opartym o biodro. Wydawał się spokojny, lecz otaczający go żołnierze spostrzegli, że rozedrgała mu się brew - widać nie mógł nad tym zapanować. - Majorze!... Majorze!... - wołał zduszonym głosem podporucznik, biegnąc za Klimem, który znienacka obrócił się na pięcie i, pociągnąwszy za sobą dwóch cywilów w płaszczach, runął w kierunku bramy. Podporucznik nie zdołał go dogonić. Przystanął na środku podwórza, szarpnął bródkę i zamyślił się. Po czym, jakby nagle oprzytomniał, zatupał nogami w sztylpach i, wygrażając pięścią, ryknął okropnym tenorem: - Rozejść się! Szarlej opuścił lufę Schmeissera i zaczął powoli iść w jego stronę. Chłopcy zostali pod garażem. Według przewidywań podporucznika Klim powinien był wkrótce wrócić wraz z ludźmi z akowskiego korpusu bezpieczeństwa - i wtedy sprawa przybrałaby zły obrót. A podporucznik, jak się okazało, nie był złym człowiekiem. - Od razu wiedziałem - sapał patrząc z wyrzutem na Szarleja - że coś tam z panem niezupełnie w porządku. Narobiliście pewnie jakichś głupstw, co? - Nie, poruczniku - odpowiedział Szarlej - to nie były głupstwa. - No - machnął ręką podporucznik - ja się na tym nie znam. Piętnaście lat nie miałem na sobie munduru. Jestem nauczycielem gimnastyki i mam dosyć tych zas...nych generałów. Cała ta wojna na podwórkach od razu mi się nie spodobała... Ale co ja z panem zrobię? - Będę musiał stąd pójść - odparł Szarlej - przejdę na inną dzielnicę. Patrzył na podporucznika przygasłym wzrokiem.

- Pójść, pójść... - zaperzył się nagle podporucznik - pójdzie pan jak na spacerek, a mnie tu pod sąd postawią. - Znowu się zamyślił, po czym zapytał z nieśmiałą nadzieją: - A... broń pan odda? - Nie - zaprzeczył Szarlej - nie oddam. Broń jest moja. Podporucznik ponuro zatargał bródką. - Idźcie! - wrzasnął nagle. - Idźcie do jasnej cholery, żebym was więcej nie widział! - I ukradkiem uścisnął mu rękę: - Ja się jakoś wyłgam - szepnął - a temu sukinsynowi majorowi mogę najwyżej z d...y zagrzmieć. Idźcie Wilczą do Marszałkowskiej. Czołem! Szybko... Szarlej zarzucił automat na ramię i poszedł w kierunku bramy. Kiedy miał już zniknąć, usłyszał za sobą pośpieszne stukanie butów. Chłopcy chcieli się z nim pożegnać. Byli zmieszani i nie wiedzieli, jak zacząć. Szarlej wyciągnął rękę. - Proszę pana - pisnął podniecony głos - my niezłe chłopaki. Nie dalibyśmy pana tknąć. Niech pan o nas pamięta. - Szturmowiec w liściastym hełmie zatchnął się nagle i stracił wątek. Inni milczeli, a któryś siąkał nosem. Szarlej niewiele mógł powiedzieć. Kiwnął tylko głową na znak, że będzie pamiętał. Potem skręcił w bramę, kierując się w stronę Wilczej. Żołnierze patrzyli za nim, póki nie zniknął za rogiem. - I co od niego chcieli? - mruknął wreszcie mały szturmowiec w hełmie. - Taki sam przecie Polak jak my. Człowiek krwawi - dorzucił inny - a tamci w policję się bawią. Śmierdzi mi ta heca, jak pragnę Boga. - Ty - odezwał się szeptem szturmowiec w hełmie - a może z Sowietami każą nam się bić? Czytałeś „Biuletyn”? Zapadła niepewna cisza. Szturmowcy patrzyli po sobie z niepokojem. - Ja się z nimi bić nie będę - warknął czyjś głos - na Hitlera przecie szedłem, nie? Żaden major ani pułkownik mnie do tego nie przymusi. W Stalingradzie kto krwawił, psiakość?! Fajne chłopaki, szkoda gadać, do takich warszawiak nie strzela. - Pewno - skinął głową szturmowiec w hełmie - dowództwo coś kręci, mam nosa. A ten - wskazał oczami w stronę ulicy - też był dzielny chłop... Westchnął, splunął na ziemię, a potem, nie wiadomo czemu, zdarł z hełmu pokrycie z liści i cisnął je w kąt bramy. * Szarlej nie mógł sobie później przypomnieć, którędy zaszedł na Marszałkowską i kogo spotkał po drodze. Rozmowa z Klimem huczała mu w skroniach, Szedł ciągnąc ją dalej sam z sobą. Ludzie stojący po bramach na Wilczej odprowadzali zdziwionym spojrzeniem samotnego powstańca w brezentowej wiatrówce; mijał ich ciężkim krokiem i słyszeli, jak mówił coś do siebie. Oprzytomniał dopiero w ciemnej wnęce nieznanej klatki schodowej. Zapadał zmierzch, musiał już długo tu siedzieć. Na stopniach przedsionka leżeli pokotem żołnierze i cywile. Z daleka, od strony Nowego Światu, dolatywało bębnienie moździerza i urywany terkot cekaemu. Szarlej podłożył chlebak pod głowę i zasnął ściskając w ręku magazyn automatu. Przez następne dni ukrywał się po bramach na Marszałkowskiej. Szukał sposobności do akcji, ale jej nie znalazł; Niemcy nie próbowali się tu wdzierać, poprzestając na obstrzale ciężkiej artylerii.

Powstanie było tutaj bierną daniną krwi. Szarlej coraz częściej słyszał wymyślania na dowództwo akowskie. Stara kobieta, odkopana z gruzu, krzyczała do prowadzących ją sanitariuszek: - Powstanie! Nie dla ludziście je zrobili, jeno dla siebie! Mało wam było naszej męki... - Była ubielona pyłem, wychudła, straszna; podarty płaszcz spadał z niej, odsłaniając koszulę. Jeden z podchorążych, siedzących na progu rozbitego sklepu, zawołał: - Zamknij się, babciu! Ledwieś z życiem uszła, a już psioczysz! - Ale jej krzyk słychać było jeszcze z podwórka; długo nie ustawał. W przeddzień zawieszenia broni, w bramie, w której stał Szarlej, wybuchł pocisk. Zginęło trzech ludzi; odprysk zranił mu lewą rękę; przewinął ją chustką. Tego dnia rozeszła się pogłoska, że komuniści knują spisek, aby obalić władze powstańcze. Usłyszawszy tę wieść Szarlej zrozumiał, że dowództwo zrezygnowało z dalszej obrony: prowokacja miała odwrócić uwagę żołnierzy od klęski. Ale żołnierze byli już zmęczeni. Strzały cichły, miasto zaczynało stygnąć. Załoga powstańcza, przerzedzona i pokryta ranami, mogła teraz oglądać plon dziewięciu daremnych tygodni: z ugodzonego dachu czarnym dymem wznosił się do nieba. Ale żołnierze byli już zmęczeni i, przycupnięci na skraju chodników, słuchali szelestu postrzępionych sztandarów, które październikowy wiatr poruszał nad ich głowami. Po sześćdziesięciu dniach walki dzieje powstania były już zamknięte. Lud warszawski złożył w ofierze swój dobytek, ciało i krew. Nie wzgardzono nimi. Zużyto je do ostatka i obrócono - przeciw komu?

W sierpniu 1944 armie I Frontu Białoruskiego, które doszły do Wisły po wyczerpującym dwumiesięcznym natarciu, zaczęły toczyć ciężkie boje o przedpola Warszawy. Silne przeciwuderzenie niemieckie generała Modela wyszło znad dolnego Bugu. W odpowiedzi na to - prawe skrzydło wojsk radzieckich posunęło się ku Narwi, tworząc przyczółki na północ i południe od Pułtuska. Chodziło o wyjście na Wisłę powyżej Warszawy - o próbę oskrzydlenia stolicy od północy. Dowództwo hitlerowskie, wiedząc o tym, stawiało tu gwałtowny opór. W tych warunkach kontynuowanie natarcia w kierunku Wisły było niemożliwe; zdołano tylko utrzymać przyczółki pod Różanem i Serockiem. Południowa granica frontu białoruskiego przytykała do skrzydła I Ukraińskiego Frontu w Józefowie, na prawym brzegu Wisły; odcinek od Jabłonny do Karczewa zajmowały jednostki I Armii Wojska Polskiego. Na wielkiej zatem części swego obszaru działania dywizje wyzwoleńcze miały przed sobą Wisłę i wysoki brzeg zachodni, zapewniający nieprzyjacielowi rozległy wgląd w teren i dogodne pola obstrzału. Z początkiem sierpnia gwardyjska armia Czujkowa wywalczyła przyczółek pod Warką. W akcji o jego utrzymanie brały udział polskie dywizje piechoty oraz brygada pancerna Westerplatte. Przeciw tym właśnie wojskom, które oparły się o Wisłę u kresu olbrzymiej letniej ofensywy, przeciw ludowym armiom przybyłym na pomoc załodze i mieszkańcom Warszawy - dowództwo powstańcze, grupujące wokół siebie wszystkie odłamy politycznego wstecznictwa, rozwścieczone bliskością „czerwonego rządu” w Lublinie i niespokojne o swą władzę, pchnęło milion ludzi, tysiące szturmowców i łączniczek, życie miasta - przeszłość i przyszłość - na bezowocną śmierć. Radziecki zwiadowca, który przedarł się w końcu września przez Wisłę i dotarł do sztabu Bora, aby zadzierzgnąć łączność, nigdy już nie powrócił do swego oddziału: sztabowcy londyńscy nie lubili pomocy ze wschodu. Szarlej o tym wszystkim nie wiedział, ale instynktem wyczuwał ów rozdźwięk między dowództwem a załogą i ludnością. Nigdy jeszcze nie kochał tak Warszawy jak wtenczas, kiedy oddawała co dzień swoje tłumy, ulice, ogrody na ciężką bezowocną mękę. Krzywda działa się temu miastu - nie tylko dlatego, że druzgotały je bomby; los Stalingradu był przecież nie mniej krwawy. Warszawę oszukano, jak człowieka, który zaufał i uwierzył. Najpiękniejsze jej cechy - odwagę i miłość - obrócono przeciw

niej samej. Miasto, które walczy z wrogiem, jest wielkie i bohaterskiej biada tym, co chcą z tej walki wyciągać dla siebie korzyści. Warszawa w dniach powstania toczyła z wrogiem śmiertelny, wspaniały bój. I dlatego garść małych szalbierzy - reakcyjni politycy i dowódcy - przepadła na zawsze, jak pyl strząśnięty z jej obolałych stóp. Gdy ogłoszono kapitulację i oznaczono dzień wymarszu z miasta, gdy sztab Bora obwieścił załodze akowskiej przywilej opuszczenia pozycji z bronią w ręku - Szarlej wykradł się nocą z sieni, gdzie ostatnio sypiał, i w ciemnym zaułku podwórza głęboko zakopał swój automat. Świt, który wsączył się w miasto po kilku godzinach, zastał go już w postaci cywila-rozbitka, z ręką przewiniętą w przegubie zakrwawioną chustką. Schronił się z kolei w bramie na Śniadeckich, gdzie nikt go nie znał i nikt nie dziwił się jego obecności. Tylko nieznajoma dziewczyna w płóciennej bluzce patrzyła nań uważnie, stojąc w kącie bramy; przysunęła się bliżej i zadała pytanie, którego nie dosłyszał. Po chwili zrozumiał, że chce obejrzeć jego rękę. Wzięła ją w swoje dłonie i zaczęła powoli odwijać chustkę. Szarlej przyglądał się obojętnie jej zręcznym palcom, wprawnie obmacującym ranę. Obmyła mu ją kawałkiem waty zwilżonej jakimś płynem i opatrzyła czystym bandażem wyjętym z kieszeni bluzki. - Sanitariuszka? - mruknął Szarlej. Potwierdziła ruchem głowy. Miała gładkie włosy, zebrane w ciężki węzeł opadający na plecy. Szarlej spojrzał jej w oczy i zdziwił się, bo były bardzo jasne. Czuł ulgę i coraz większą senność. - Czy wyjdziesz z nimi? - szepnął przymykając ociężałe powieki. Miał na myśli akowską załogę, ale nie umiał tego dokładnie wyrazić. Ona chyba jednak odgadła, o co mu szło, bo jakby z daleka, już prawie przez sen, usłyszał jej przeczącą odpowiedź. Wtedy odetchnął głęboko i oparł głowę na jej ramieniu. Po chwili zasnął. Przespał wymarsz załogi i zbudził go dopiero gwar tłumu. Wyprowadzano z miasta pierwszą grupę cywilnej ludności.

Rozdział drugi 1 Czy już teraz?... - szepnęła Teresa. - Nie - odpowiedział Szarlej - poczekamy, aż się rozwidni. Wszystkie prycze były zajęte przez uchodźców, którzy przyszli wcześniej. Na gołym betonie, tu i ówdzie zalanym wodą z pomp, grzebało się mrowie ludzkie. Jęki, narzekania i kłótnie łączyły się w jednostajny gwar, szumiący pod szklanym dachem hali. Wbrew zakazom Niemców ludzie palili świece i latarki. Jakiś kudłaty mężczyzna, obnażony do pasa, wytrząsał wszy z koszuli na głowy leżących. Siedział przykucnięty na pryczy, jego garbaty cień chwiał się w blasku zaduszkowej świeczki. Ale twarzy ludzkich nie można było rozróżnić: zacierały się w mętnym półmroku. Tłum warszawski zamienił olbrzymią przestrzeń pruszkowskich warsztatów kolejowych w niespokojne, rojące się obozowisko. Gwarny pomruk odbijał się echem o nagi beton, żelazne perony i przezroczysty strop. Ludzie, gdzie my jesteśmy? - rozlegał się czyjś płaczliwy, wystraszony głos. Brzmiał jednak coraz ciszej i ginął w zbiorowym pogwarze. Nie było tu miejsca na osobiste niedole: nadal trwała męka miasta, męka ludu, męka gromady. Szarlej uważał, żeby nie zgubić Teresy. W wagonie zabitym deskami, w którym ich tu przywieźli, przez cały czas czuł przy sobie jej ramię. Nie zastanawiał się nad tym, co go właściwie łączy z tą małomówną

dziewczyną, którą znał ledwie parę dni. Wystarczało mu jej imię i jej obecność; rozpoznawał ją po ciepłym oddechu lub muśnięciu włosów. Kiedy wchodzili tutaj szeroką, szeleszczącą aleją, pogrążoną w ciemności, i mijali baraki otoczone zasiekami z drutu, za którymi stali uchodźcy wcześniej przywiezieni, z pędzonego tłumu wybiegło zalękłe pytanie: - Warszawiacy, dokąd my idziemy? Mówcie co z nami tu zrobią?! - dorzucił z szeregu inny zdyszany głos. Wtedy zza zasieków rozległy się stłumione wołania: - Ludzie, na niedolę was prowadzą! Trzymajcie się razem do końca... – Trudno się było rozeznać, z czyich ust padły te słowa, z ciemności nie wynurzyła się żadna twarz. Gnany tłum ucichł, jakby przygnieciony niedobrą wieścią, słychać było tylko pośpieszne oddechy, ocieranie się ciężarów o plecy, bezładny tupot nóg i chrzęst liści. Szarlej poczuł, że Teresa mocniej przytuliła się do niego. - Nie bój się... - rzucił przez zęby. Siedzieli teraz koło siebie na betonie, obok pryczy, na której jakaś złożona z trzech osób rodzina układała się do snu. Przed chwilą podniósł się krzyk, żeby gasić światła, bo Niemcy ogłosili alarm lotniczy. Nad szklanym dachem przesunął się warkot motorów, kobiety zaczęły zawodzić, potem zapadła cisza i z daleka przyleciał odgłos ciężkich, stękających wybuchów. - Sowieckie bombowce powiedział ktoś w ciemności. Po kilku minutach gwar znów się ożywił i zabłysły świeczki; półnagi człowiek dalej wytrząsał koszulę, pochylone plecy połyskiwały mu jak miedź. Szarlej wygrzebał z chlebaka kilka sucharów i poszedł szukać wody. Pod ścianą ktoś załatwiał potrzebę skulony i chlipiący, a parę kroków dalej z kupki ludzi i zawiniątek dobiegały gorączkowe jęki i bredzenia. Szarlej natknął się na kran; odkręcił go i rozmoczył suchary. Po czym, ostrożnie omijając leżących, zaczął wracać w tę samą stronę, skąd przyszedł i gdzie zostawił Teresę. Nie chciała jeść, tłumaczyła, że nie jest głodna; ale wmusił w nią kawałek suchara, zapewniając, że ma ich pełen chlebak. Mówił prawdę: suchary dał mu dozorca z Mokotowskiej, który był bezdzietny i żywił dla Szarleja dyskretne, półojcowskie uczucie. Zjedli po parę kawałków, nic do siebie nie mówiąc. W hali powoli ciemniało i cichło, gaszono świece, ludzie mościli sobie legowiska na pryczach i betonie. Szarlej ściągnął wiatrówkę, rozłożył ją jak mógł najszerzej, a z chlebaka zrobił wezgłowie. Położyli się obok siebie, trochę onieśmieleni. W hali panował zaduch i chłód, październikowe noce nie bywają upalne. Szarlej leżał z otwartymi oczami i patrząc w szklane sklepienie, bielejące w ciemności, szukał ponad nim gwiazd. Ale nie mógł ich dostrzec, bo dach nie był całkiem przezroczysty i tylko się przezeń sączył jasny poblask nieba. Powoli zapadała cisza, słychać było kapanie wody z pomp, senne szepty i kwilenie dzieci: spod ścian wypełzał kwaśny odór moczu. Od czasu do czasu przewracał się ktoś z jękiem na posłaniu albo czyjaś głowa unosiła się z pryczy i półuśpiony człowiek szukał czegoś w ciemności. Tak zasypiały ulice Śródmieścia, znękane i bezdomne. Szarlej nie mógł zasnąć; obmyślał sposób ucieczki. Wprowadzili ich tu po ciemku, więc nawet z grubsza nie rozeznał się w planie obozu. O ucieczce myślał jednak od początku. Pod wiatrówką miał ukryty bagnet gołębiarza i już w wagonie próbował ukradkiem podważyć nim jedną z desek. Ale były mocno z sobą zbite i żadna nie drgnęła. Dał więc temu spokój, nie chcąc ściągać uwagi żandarmów, którzy na każdym postoju oblatywali z psami policyjnymi pociąg. Teraz czekał, aż się rozwidni, i liczył, że dzień ukaże mu wylot lub szparę, dzięki której uda się wymknąć z wielotysięcznego spędu. Na szyi czuł równy, ciepły oddech Teresy. - Spisz? Dojrzał po ciemku jej otwarte oczy. Myślała widać o tym samym, bo po chwili dotknęła jego ręki.

- Chcesz mi coś powiedzieć? - zapytał przysunąwszy się bliżej. Skinęła głową, że tak - czy nie będzie lepiej, jeśli nazajutrz, kiedy wstanie dzień, rozłączą się i każde zacznie szukać szczęścia na własną rękę? - Tak byłoby rozsądniej... Szarlej nic nie odpowiedział. Uprzytomnił sobie, że gdyby stało się tak, jak ona mówiła, przestałby w ogóle myśleć o ucieczce. I powiedział jej to, nachylając się, żeby nie uroniła słowa. Wydało mu się, że w mroku spostrzegł jej uśmiech, ale nie był tego pewny. Leżeli teraz blisko siebie i Szarlej nie usuwał ust od jej włosów, które widocznie znowu się rozplotły. Przesunął rękę pod jej głowę, tak aby mogła się oprzeć na jego zgiętym ramieniu, i poszukał jej wzroku. - Wyglądasz na łączniczkę - odezwał się po chwili. - Dlaczego nie wyszłaś z wojskiem? Wysoko pod sklepieniem hali znów zaczął się wdrążać w powietrze uparty pomruk silników. Gdzieś daleko słychać było ryk syren i wycie pikującego bombowca. Przez dach przeleciało parę świetlistych blasków, potem zastukała zenitówka, drgnęły szyby i wszystko ucichło. Znalazł jej rękę. Palce, których dotykał, były szczupłe, szorstkie. „Ile ona ma lat?” - pomyślał ze zdziwieniem. - Zgubiłam swój oddział - wytłumaczyła Teresa. Szarlej nie zdążył odpowiedzieć, gdyż nagle do hali wdarł się hałas i ostre światło: w otwartych drzwiach zaświeciły latarki i rozległ się krzyk żandarmów: - Zwanzig Männer! Schnell, schnell! - Du Mensch, steh' auf! - Zasłoń twarz... - szepnęła Teresa. - Steh' aut, sag ich! Prenko! prenko! Nikt nie rozumiał, co się stało. W blasku latarek migotały hełmy, słychać było szurgot i szczęk; obudzeni uchodźcy przecierali oczy klnąc i narzekając; powstał zamęt, zgiełk, jakiś mężczyzna nie chciał wstać: Ludzie! Lu-u-dzie-e! - zajęczał czyjś przerażony głos. Żandarmi, świecąc w twarze leżącym, łazili między pryczami ze stukiem kolb. - Nur Männer, aber schnell! - Ja kaleka, her policaj... One fus! - Hep! Hep! Du, verflucht, pass auf! - Polacy, ratujcie! Biorą nas! - Prenko, prenko! Los, lo-o-s! Dwudziestu mężczyzn zwleczono z legowisk wśród krzyków i szamotania, hala zamarła ze zgrozy. W rozwartych drzwiach ukazywali się jeden za drugim, z rękami nad głową, popychani przez żandarmów. W ciemności krzyknęła jakaś kobieta. Potem ucichła, jakby oniemiała. Po Niemcach został zapach juchtu i wojskowego sukna. - Wszystkich wygarną - mruknął ktoś spod ściany - męcz się narodzie... - Kobieta znów zaczęła krzyczeć. Nikt jej nie przeszkadzał. Ludzie siedzieli na pryczach i barłogach, zgarbieni, osłupiali, jak gdyby na próżno usiłując rozróżnić przeżytą jawę od niedawnego snu.

- Gdzie ich zabrali? - Chyba na roboty... - mruknął Szarlej. Zaciskał jeszcze pięść na rękojeści ukrytego bagnetu. - Pewnie spadła gdzieś bomba - dodał - i wzięli ich do naprawiania szkód. Dopiero teraz spostrzegł, że Teresa leży blisko niego i obejmuje go za szyję. Przestraszył się i jednocześnie wzruszył. - No... nie bój się - powtórzył, przygarnąwszy ją ciaśniej do siebie. Nie rozmawiali już potem; w hali zaległa cisza, więc spleceni ramionami usnęli, ogrzewając się nawzajem oddechem. 2 Obóz pruszkowski istniał od dwóch prawie miesięcy i różnił się przeznaczeniem od pozostałych lagrów, w rodzaju Oświęcimia lub Treblinki. Uboczny produkt powstania - stanowił punkt przeładunkowy, z którego rozsyłano wypędzoną ludność stolicy na roboty do Niemiec lub do obozów koncentracyjnych w GG; tylko chorych i starych oraz kobiety z dziećmi wywożono stąd na osiedlenie do miasteczek i wsi. W ciągu ośmiu tygodni przez teren pruszkowskich warsztatów kolejowych przewlokły się wszystkie dzielnice miasta, jak gdyby wszystkie odmiany jego klęski: tu zagnano przerażoną ludność Ochoty i zamożnych kolonii willowych; tędy przeszedł Żoliborz i Mokotów, wcześniej zdobyty przez Niemców, i skrwawione Powiśle, które padło w pierwszym tygodniu września; i Stare Miasto... Pot i znój płynęły tędy dzień po dniu umęczoną jęczącą falą, zakłócając sierpniowe noce spokojnym mieszkańcom Pruszkowa, Pruszkowa, który w porównaniu z warszawską nędzą stał się nagle i niespodziewanie dla samego siebie miastem zasobnym i godnym zazdrości. Prawa, które rządziły obozem, niewiele się różniły od praw, jakie do niedawna obowiązywały w Warszawie. Szarlej, wyszedłszy rano z hali dla zbadania nieznanego terenu, jak młody włóczęga w poszukiwaniu złotodajnej żyły, znalazł się nagle pośrodku okupacyjnego odmętu. Ludzie rozpełzli się między barakami. Szukali jedzenia, znajomej twarzy, okazji do ucieczki. Przy murze odgradzającym obóz od miasta panował wrzask i tłok. Uchodźcy rzucali na drugą stronę pieniądze zawinięte w kartkę z nazwiskiem, Pruszków tą samą drogą dostarczał im żywności. Masło, jaja na twardo, wędliny i chleb spadały jakby z nieba, ale drożyzna rosła z godziny na godzinę. Spekulanci pruszkowscy w ciągu dwóch miesięcy zdążyli rozwinąć swoje talenty handlowe: trzeźwo oceniwszy rozpaczliwą siłę popytu, jaką stwarza głód, odpowiednio podbijali ceny. Szarlej, stojąc w gromadzie, przyglądał się tym napowietrznym transakcjom. Ponieważ wiele paczek, ciśniętych za daleko, rozrywał między siebie wygłodniały ogół, więc kilku warszawiaków wdrapało się na mur: siedząc okrakiem, przyjmowali z rąk obozu walutę, a w zamian za nią - od miasta - towary. Powstał w ten sposób centralny punkt pośrednictwa: żywność trafiała odtąd do celu nieomylnie i klienci uspokoili się, nieco, mimo iż ceny znów wzrosły, gdyż pośrednicy na murze doliczali procent za swą akrobatyczną pozycję. Było ich kilku, wyrostków w cyklistówkach zsuniętych na tył głowy. Siedząc na murze jak na koniu, przechylali się w jedną lub w drugą stronę; pieniądze i towar śmigały im w rękach niby przyrządy żonglerów. Wykrzykiwali nazwiska i ceny przenikliwymi głosami Antków, a ludzie zebrani na dole tratowali się u ich stóp. Zwłaszcza jeden z pośredników, o twarzy łasiczki, z klamerką we włosach, wyrabiał cuda: - Do Józia, panowie, do Józia! - zachęcał piskliwym dyszkantem. - Bez nawalaniu, najszybciej i najtaniej! - Józio był w położeniu dwuznacznym. Kiedy przyjmując banknoty, wychylał chudy tułów w stronę tłumu, znajdował się niewątpliwie na terenie obozu, lecz gdy zaraz potem znikał po drugiej stronie, ukazując oczom warszawiaków tylko zadek w połatanych spodniach, stawał

się jak gdyby obywatelem Pruszkowa i zainteresowanym dech zamierał w piersiach. Wynurzywszy się z powrotem, Józio sprawdzał zawartość otrzymanej paczki i wywoływał nazwisko właściciela. On jeden nie brał procentu, traktując widać pośrednictwo jako czyn sportowy. Spod dziurawej koszuli wyglądały mu żebra, był chudy i żylasty, żółte włosy wyrastały mu tuż znad brwi. A mimo to, kiedy hojnym gestem rzucał żywność cisnącym się uchodźcom, kiedy wołał swoim głosem gazeciarza: - Masz, nakiarm się, nieusłuchiany narrodzie warsiawski! - wówczas miał w sobie jakiś majestat i pewnie wiedział o tym, bo w krótkich chwilach odpoczynku dynastycznym ruchem krzyżował ręce na piersiach i spoglądał z góry na swarliwy tłum. W ten sposób zdobył ogólne zaufanie klientów. Ręce z pieniędzmi najliczniej wyciągały się ku niemu, stał się pupilem zamożnej publiczności, wołano nań już po imieniu. Wartownicy przyglądali się temu obojętnie, stojąc w słońcu na rozkraczonych nogach. Szarlej nie myślał o jedzeniu. Wysunął się z ciżby i, oparty o ścianę baraku, mierzył wzrokiem wysokość muru. Czy jeśliby w nocy wykradli się z hali, Teresa przeszłaby tędy? Mur był wysoki, a ponadto wokół stały wachy; nocą słychać każdy szelest. Szarlej rozejrzał się po twarzach: nie wszyscy przyszli tu po żywność, z tłumu patrzyły oczy zgłodniałe wolności; wielu młodych mężczyzn stało na uboczu podobnie jak on, z rękami w pustych kieszeniach, śledząc spode łba wartowników i obliczając wysokość muru. „Gdybym był sam...” - pomyślał Szarlej. Ale Teresa czekała w hali, miał wrócić za godzinę. Niski, nie ogolony mężczyzna w kapeluszu naciśniętym na brwi, stojący obok Szarleja, przemówił: - Czeka pan na paczkę? - Nie - odpowiedział Szarlej. Spojrzeli sobie w oczy. Tamten nosił okulary, wyglądał na inteligenta. Miał zielonkawą cerę - w obozie grasowała biegunka. - Trudno stąd uciec - szepnął. - Próbowałem przez trzy dni... Ma pan małe dziecko? Szarlej zaprzeczył. - To szkoda. Mężczyznę z dzieckiem na ręku czasami puszczają. Mam żonę i córkę, szesnaście lat. Obie chore. Starałem się z nimi dostać do lekarza. Ten zwierzak z SS uznaje tylko ciążę od siedmiu miesięcy wzwyż. Nie chciał nawet spojrzeć. Żandarmi wzięli je obydwie, jak tylko wyszliśmy stamtąd. Mnie, nie wiadomo dlaczego, odpędzili. Pojechały pewnie na roboty... A ja łażę dalej. Wszystko mi teraz jedno, rozumie pan... Spoglądał zza szkieł podpuchłymi oczami w kierunku muru, pod którym tłoczyli się ludzie. - Uwaga... - szepnął Szarlej. W tłumie rozległ się krzyk. Jozio, rzuciwszy ostatnią paczkę, zniknął nagle z muru. Szarlej zdążył tylko dostrzec szybki, małpi skręt ciała i błysk klamerki we włosach; z tamtej strony dudnił już po bruku bezładny tupot nóg. Uchodźcy oniemieli; wartownik wrzasnął i pobiegł wzdłuż muru. Oficer SS, który z początku zgłupiał, teraz wrzasnął i wyszarpnął pistolet z futerału. Jego wilk naprężył smycz. Lud obozowy zakołysał się i rozbiegł zagarniając z sobą Szarleja. Wartownik strzelał na oślep, słychać było, jak ceglany pył osypuje się z muru.

Po godzinie włóczęgi Szarlej zaczął tracić wiarę, że kiedykolwiek uda mu się stąd wymknąć. Przejścia były pilnie strzeżone: wartownicy puszczali tylko za okazaniem przepustki. Funkcjonariusze Czerwonego Krzyża przeprowadzali grupy kalek i chorych; ze zdrowymi mało który chciał rozmawiać. Izbę przyjęć lekarskich oblegał nieprzerwanie gąszcz bijących się między sobą pacjentów; żandarmi rozpędzali ich co chwila kolbami; z pokoju dobiegał rozwścieczony ryk esmana. Czas dzielący przywiezione grupy od chwili wysłania transportu był ograniczony. W obozie stopniowo dawał się wyczuć rosnący niepokój. Szarlej błąkał się między barakami, bliski rozpaczy. Wiedział przecież, że nazajutrz lub najdalej trzeciego dnia Niemcy zaczną wygarniać ludzi z hal na plac rozdzielczy, sortować według wieku i płci. Niektóre baraki mieściły już gromady uchodźców przesortowane w ten sposób Na płaskim dachu jednego z nich siedzieli mężczyźni przeznaczeni do wywózki w głąb Rzeszy. Z dachu widać było podwórze sąsiedniego budynku, gdzie za drutami cisnęły się ich kobiety. Można więc było patrzeć na siebie, a nawet rozmawiać. Kobiety płakały, mężowie na dachu milczeli, stłoczeni jak śledzie. Szarlej odsuwał moment powrotu do hali, gdzie pozostawił Teresę. Bał się teraz jej nadziei oczu, jakimi nań spojrzy. Myślał już o niej z tęsknotą, jak o kimś kto ma odejść lub odszedł; został im przecież tylko dzień czy dwa. Minęło południe, gdy wreszcie poczuł, że brak mu sił. Zamierzał już wrócić, gdy znów wyrósł obok niego inteligent w okularach. Trzymał pod pachą napoczętą ćwiartkę razowca i, ponuro żując przemówił zmienionym głosem: - Niech pan nie próbuje sposobów tego... z muru... Niezbyt mu się powiodło. Zrobili zaraz obławę w Pruszkowie i... Zresztą może pan tam iść i zobaczyć. To samo miejsce. - Oddalił się dotykając palcem ronda kapelusza. Szarlej, odprowadziwszy go wzrokiem, został sam. Dopiero po dłuższej chwili zabrzmiały ma w uszach jego słowa. Zmarszczył z wysiłkiem czoło i starał się odgadnąć ich znaczenie. Potem także odszedł. Ale zamiast pójść prosto ku hali nr 5, skręcił na lewo w kierunku muru oddzielającego obóz od miasta. Tam, wychyliwszy głowę zza ściany baraku, ujrzał zmieniony obraz: podwórko było opustoszałe, wymiecione z ludzi i jakby zamarłe w ciepłym powietrzu. Czterech żandarmów z automatami w rękach stało wzdłuż muru; głębokie hełmy ocieniały im oczy; na tle cegieł wyglądali jak cztery szare kamienie. Ciało Józia widniało skośnie przerzucone przez mur; na stronę obozu zwieszały się tylko jego nogi w obszarpanych spodniach i prawe ramię z rozpostartą, popielatą dłonią. Głowa i lewa ręka, niewidoczne, zwisały na przeciwną stronę, znów czyniąc zeń jednocześnie obywatela miasta i obozu. Lecz na wielkiej i wysokiej ścianie przedstawiał się tym razem ubogo i płasko: jak gdyby niezręcznie ciśnięte zawiniątko, kupka szmat, przypadkiem rzucona na mur. W parę chwil później Teresa odnalazła Szarleja siedzącego na wiązce porąbanego drzewa, pod starym wagonem, za budynkami w głębi obozu. Kiedy zbliżyła się, nie uniósł głowy i zdawało się, że nie poznaje Teresy. Nie zdziwił się jednak, gdy usiadła koło niego. Powietrze szarzało i zgiełk między barakami powoli przycichał. Niebo nad obozem stało się tak spokojne i czyste, jak to bywa czasem o zmierzchu nad rzeką, gdy słychać ostatnie nawoływania i śmiechy kąpiących się chłopców. - Niepokoiłam się o ciebie... Szarlej uśmiechnął się patrząc na swoje opuszczone ręce. Był jej wdzięczny, że o nic nie pyta. Siedzieli obok siebie, drżąc z wieczornego chłodu. - Może jutro się uda - powiedział.

Kiedy spotkał jej wzrok, Teresa odwróciła głowę; zdążył jednak pochwycić jej spojrzenie i nagle odczuł niepokój. - Coś robiła przez ten czas? - spytał półgłosem. Patrzył na nią podejrzliwie, bo wydało mu się, że Teresa coś przed nim ukrywa. Przyszło mu do głowy, że w hali nr 5 przez ten czas, kiedy na niego czekała, musiało coś zajść. - Co się stało? - szepnął. Widocznie po kilkugodzinnym napięciu nerwy mu się rozluźniły. Uspokoiła go jednym uśmiechem: - Nic się nie stało. Od razu w to uwierzył. Cóż się mogło stać, jeżeli znowu byli razem. Ludzie jeszcze stali przed barakami. Zachód, z tej strony widoczny, oblewał dachy budynków zimnym, ostrym połyskiem. Uchodźcy milczeli; zbici w nieruchome gromadki lub przycupnięci pod ścianami baraków, zwracali oczy ku dalekiej smudze widnokręgu. Tam, w drżącym, sinawym oparzę, pogrążało się słońce. Obóz stygł po znojnym dniu, słychać było tylko szepty i stękanie chorych. W chłodnym, przejrzystym powietrzu zwolna opadał kurz; wszystko było teraz dotykalne, bliskie. Twarze ludzkie miały żółtawą barwę kości, zmierzch przysypywał je ziemistym cieniem; z wnętrza baraków dobiegało mamrotanie modlących się kobiet. Przedwieczorny wiatr zaszeleścił wśród rozrzuconych strzępów gazet i cisnął je na zasieki. W hali przywitał ich gęstszy niż poprzednio zaduch. W miarę jak nad szklanym dachem ciemniało niebo, znów zaczęły zapalać się ogarki i Szarlej spostrzegł, że mężczyzny, który pierwszego wieczoru iskał się na pryczy przy świeczce, nie ma na dawnym miejscu; podobno był wśród dwudziestu, których poprzedniej nocy zabrali żandarmi; żaden z nich dotychczas nie wrócił. Obok nich, na barłogu ułożonym z łachów i zawiniątek, nocowało małżeństwo z niemowlęciem. Wyglądali na robotników. Kobieta była żwawa, rozmowna, mężczyzna leżał w milczeniu, mało widoczny w skąpym świetle. Szarlej czuł na sobie jego uważny wzrok. Teresa musiała z nimi za dnia nawiązać znajomość, bo kobieta zagadywała do niej często, z warszawską serdecznością, troskliwa i pomocna. Rozmawiały z sobą przeważnie o dziecku, które spokojnie ssało pierś; Teresa radziła, żeby przy wyjściu mąż wziął je na rękę; Niemcy takich puszczali, a kobiecie zawsze łatwiej się prześliznąć. W pewnej chwili obydwie poszeptały i odeszły, a mężczyźni zostali sami. Człowiek na barłogu poruszył się i wygrzebał papierosa. Przełamał go na dwie części, wyciągnął rękę do Szarleja. Zapalili. - Tytoń niby nic - mruknął mężczyzna - a bez niego gorzej. - Przyzwyczajenie - wyjaśnił Szarlej. - Silna rzecz w człowieku - potwierdził tamten - a na oko niby nic. Szarlej skinął głową. Czuł szum w skroniach, nie palił od pięciu dni. Naprzeciw niego rozżarzony punkcik rozświecał dolną część twarzy sąsiada: szeroką szczękę i ciasno zwarte usta. Musiał mieć ponad czterdziestkę. - Szukał pan wyjścia? - Szukałem... - I nic? - Nic...

- Próbowałem ja także, zanim żeście tu przyszli. Za pieniądze podobno można. Pan student? - Studiowałem przed wojną. - Walcerzak Wiktor, były giser od „Lilpopa”. Od wojny z własnego sposobu. Szarlej wymienił swoje nazwisko. Szybko wciągnął dym w płuca. Kobiety nie wracały. - Dzielną ma pan żonę - rozległ się po chwili głos Walcerzaka - nie chciała bez pana wyjść. Znowu przytknął papierosa do ust; widocznie zaciągnął się tym razem głębiej, gdyż czerwone światełko rzuciło blask na jego oczy, bystro utkwione w Szarleju. - Nie chciała... - powtórzył ciszej - dumna kobieta. - Jak to? - wyszeptał Szarlej. - Jak to, nie chciała wyjść?... - Nerwowo pan ciągnie - stwierdził giser. Zaszeleścił ręką w ciemności i podsunął Szarlejowi gotowego skręta. - Machora - ostrzegł przyjaźnie - czarna jak Hitler. Niech pan ostrożnie pali, bo za mocne na pusty żołądek. A tak, nie chciała bez pana wyjść. Siedzieliśmy jak teraz. Widziałem, że żona smutna, wypatruje. A w drzwiach tylko kurz i słońce. Poszedłbym i poszukał, alem twarzy pańskiej nie znał. Akurat przechodziło tędy dwóch z Czerwonego Krzyża. Patrzą: kobieta - chcieli przeprowadzić na halę 1, na wolność. Ona na to, że sama nie pójdzie. Tamci nie mieli czasu, jeden krzyknął, żeby szła. „Nie mogę go zostawić, to mój mąż” - mówiła. Więc machnęli ręką. Nie mogli czekać; ludzie wokół słuchali. Rozumie pan... - Rozumiem - powiedział Szarlej. 3 Owinęli się derką, pachnącą końmi i owsem; przyniosły ją kobiety: była to stajenna derka, pożyczył im jej dorożkarz, przygodny znajomy z tego samego baraku. Leżąc pod nią, można sobie było wyobrazić wiejską noc, na sianie przed chwilą zwiezionym z łąki. Gdy jednak z zewnątrz dobiegł krzyk esmańskich wach, wówczas rzeczywistość zwyciężała wyobraźnię. Szarlej leżał na boku, z głową opartą o chlebak; podsunął rękę pod szyję Teresy. Czuł jej oddech na skroni; mocno objęła go ramieniem. - Nie możesz zasnąć?... Szarlej pochylił się nad nią. - Dlaczego nie chciałaś wyjść beze mnie? - spytał. - To przecież proste... - Nie wiem - zamyślił się - może proste dla ciebie, boś to zrobiła. Odwykłem trochę od dobrych uczynków. Przyglądała mu się leząc na wznak; po jego twarzy nie można było poznać, czy żartuje. - Jutro będę jeszcze próbował - szepnął po chwili. - Może uda się podrobić świadectwo lekarskie. Wypisują je na świstkach. - Bez pieczątki? - Zdaje się, że tak... Dlaczego nie chciałaś wyjść beze mnie?

Teresa nie odpowiedziała. Szarlejowi zdawało się, że widzi jej uśmiech; ale mógł to być także cień jego twarzy. Leżeli blisko siebie, słychać było ciężkie oddechy śpiących. - Mówiłeś, że jesteś sam. Naprawdę nie masz nikogo? - Nikogo, z kim mógłbym żyć. Człowiek jest sam, kiedy może żyć tylko z sobą, a jednak sobie nie wystarcza... Prawda?... - Po sekundzie dorzucił: - Mam ojca i brata. - I nikogo więcej? - Nikogo. Mówmy o czym innym, to może nasza ostatnia noc. - Dobrze... - Słuchaj - przysunął się do niej, dotykając prawie ustami jej policzka. - Jeżeli jutro nas rozdzielą, to pamiętaj: kiedy wrócimy do Warszawy, będziemy przez pierwsze miesiące codziennie kreślić znaki w umówionym miejscu. Ty i ja... Kto wróci wcześniej, ten zacznie. Tak będzie łatwiej się odnaleźć, rozumiesz? - Rozumiem... - Uważaj: na Mokotowskiej jest dom, gdzie spędziłem powstanie. Ma kamienną bramę i sztachety, stoi sam, w głębi. Jak tylko wrócisz i wojna się skończy, idź tam i napisz kredą czy węglem na obmurowaniu bramy: „Byłam tutaj i będę jutro. Teresa”. Potem godzina ł dzień. Przychodź tak długo, aż znajdziesz napis: „Byłem tutaj i będę jutro. Tolo”. Wymienił szeptem numer domu na Mokotowskiej i kazał jej powtórzyć. - Ledwieśmy się spotkali - westchnęła po chwili Teresa - i już musimy się żegnać... - Widziała zarys jego ust i błyszczące oczy. - Świat jest zawsze trudny dla miłości - powiedział. - Może trzeba o nią walczyć tak jak o wolność... Dostrzegł w ciemności połysk jej warg i dodał ciszej: - Myślę, że wszystko, co człowiekowi można odebrać, a czego nie zabrał innym - to jego wolność. Więc chyba miłość jest także wolnością... Zasnęłaś? - Odbiorą ją nam... - usłyszał szept Teresy. Dach cicho dzwonił, wstrząsany dalekim, ledwie słyszalnym odgłosem dział zza Wisły. Przez długie minuty nie rozmawiali, czuwając na wznak obok siebie, pod derką. Szarlej zapytał po chwili o jej oddział: kto był dowódcą, gdzie znajdowały się pozycje. Zasłoniła mu usta: - Nie ma już tego oddziału... - Ocaliła się ona jedna: bomba rozerwała dom do piwnic; wszyscy zginęli prócz niej; ją wysłano z rannymi do szpitala na Hożą. Była sanitariuszką. - A przedtem? - spytał Szarlej. Dość długo czekał na odpowiedź. Trzy lata temu wstąpiła do szkoły teatralnej. Były to konspiracyjne kursy dla młodych aktorów i reżyserów; jedna z tajnych uczelni warszawskich, powstała na gruncie dawnego PIST-u. - Więc po wojnie - zdziwił się Szarlej - będziesz grała w teatrze? - Jeżeli zdam egzamin - zastrzegła się przezornie.

Nie wyszła z załogą, bo w oddziale zapomnieli jej dać legitymację. Kiedy o nią prosiła, wciąż odkładali to na później, nie było czasu. Potem nie miała już kogo prosić: w innych oddziałach nikt jej nie znał Jakiś człowiek przepełznął obok nich; pewnie jeden z chorych na czerwonkę wlókł się do latryny. - A ty? - spytała Teresa. Odpowiedział jej w kilku słowach, co robił przed wojną i dlaczego ale wyszedł razem z AK. - Nie mam z nimi nic wspólnego - wyjaśnił - dowództwo miało nas za głupców. A reszta - tacy sami jak ty i ja. Podniósł się na rękach i przysunął twarz do jej ust, tak że słyszała tętno w jego skroniach. Opisał swoją przygodę sprzed roku, na skrzyżowaniu Tamki i Solca. - Nie wykonałem rozkazu, rozumiesz? Ucichli, rozmyślając o tym, czego się dowiedzieli o sobie. Szarlej zamknął oczy i zobaczył chłopca przerzuconego przez mur. - Nigdy nie myślałem o śmierci - powiedział cicho - ale teraz nie chciałbym umierać. Znowu znaleźli się blisko siebie i objęli się ramionami. Tuż przy jego ustach rozległ się szept: - Jak myślisz: spotkamy się jeszcze? - Na pewno... Byli już zmęczeni i rozmawiali coraz senniej. Dotykał wargami jej rzęs. „Czy zapamiętam jej rysy?” niepokoił się. Znał je przecież krótko; najbliżej byli z sobą w ciemności, kiedy twarze wydawały się głęboko ukryte, przesłonięte cieniem. Noc mijała spokojnie, okrzyki wart ucichły i nawet ludzie wokół spali już bez majaczeń; oddechy brzmiały równiej i lżej. - Jest taka wróżba - mruknął Szarlej - chcesz spróbować? - Chce... - odpowiedziała bardzo cicho, jakby już przez sen. - Trzeba wymyślić dwa wyrazy... każdy wybiera jeden, a potem mówi się równocześnie. Jeżeli się zgodzi, to dobra wróżba... jeżeli nie - to zła. - Więc wymyśl - szepnęła Teresa. - „Zawsze” i „nigdy”... Chcesz? - Chcę. - Wybierz jedno z nich. Policzę do trzech. Oboje równocześnie powiedzieli to samo słowo. - Zawsze? - uśmiechnęła się Teresa. - Co to znaczy? - To dobra wróżba - wyjaśnił. - Że zawsze będziemy razem? - Ze zawsze będziemy razem...

Mówili coraz ciszej i coraz wolniej. Wreszcie słowa ich zmieszały się ze snem. Było już późno, ostatnia godzina nocy przed jesiennym brzaskiem.

Następny dzień w pamięci Szarleja pozostawił po sobie bezładne, skłębione wspomnienie. Wyraźnie zarysowała mu się w oczach tylko ostatnia chwila. Była to chwila pusta i straszna jak wypalony dom. Pamiętał, że z rana obudził ich krzyk Walcerzakowej, żony gisera, której w nocy, po ciemku ukradziono dziecko. Z początku nikt nie mógł zrozumieć, co się stało. Dopiero po sekundzie głuchej ciszy ludzie wokół zaczęli wołać, że dziecko ukradł pewnie jakiś obcy mężczyzna, który chciał wyjść na wolność. Jasne: obcy, nieznany mężczyzna podpełznął w nocy do pryczy i ukradł dziecko Walcerzaków; Niemcy od czasu do czasu puszczali mężczyzn z małymi dziećmi na ręku. Ale to nie osłabiło krzyku Walcerzakowej: napełnił całą halę, ludzie zatykali uszy, Szarlej nie mógł sobie przypomnieć, co się działo później i dlaczego znowu znalazł się wśród tłumu, na zewnątrz baraku, między zasiekami. Poszedł pewnie szukać skradzionego dziecka; Teresa pozostała w hali przy Walcerzakowej. Oczywiście dziecka nie znalazł, natomiast stracił rachubę czasu; musiał ze dwie godziny plątać się po obozie, szukając nie wiadomo czego - i słońce dobrze już grzało, gdy nagle od strony baraków usłyszał wołanie: żandarmi z niektórych hal wygarniali uchodźców na rozdział. I właśnie wtedy, w chwili, którą sobie przedtem wyobrażał jako okrutną i nieodwracalną, której od początku się bał i o której wiedział, że jej nie uniknie - w tej właśnie chwili przypadek ukazał mu nadzieję. Biegł przez kotłujący się tłum do hali nr 5, żeby do ostatka być przy Teresie, gdy zagrodziło mu drogę dwóch młodych ludzi. Widział ich po raz pierwszy. Patrzyli na niego i jeden, opalony, w skórzanej kurtce, powiedział szybko: - Nie w tą stroną, stamtąd będą brać. Niech pan idzie z nami... - Oddychał prędko, mówił przez zęby, szeptem. Drugi przysunął się do Szarleja: - Z powstania?... - Tak. - Nie chcieliście iść do niewoli? - Nie chciałem... - My także... - Mamy cztery opaski Czerwonego Krzyża... dali nam sanitariusze. Niech pan weźmie jedną, szybko... Żeby nikt nie widział. - Potrzebne mi są dwie - mruknął Szarlej - na hali nr 5 jest dziewczyna... - Bierzcie - rzucił mężczyzna w kurtce - potem śmiało przez wachę. Na halę 1... Nie zatrzymają was. - Nie zatrzymają - powtórzył drugi - tylko śmiało, nie wahać się... W minutę później Szarlej, z resztką tchu w piersiach, ściskając w kieszeni obydwie opaski, dopadł progu hali nr 5. Wejście było szeroko otwarte, z wnętrza nie dobiegał żaden gwar. Szarlej przystanął w drzwiach; rozpostarł ręce, jakby szukając oparcia: Tereso... - powiedział ze strachem. Nie było jej tutaj. Zobaczył tylko opróżnioną z ludzi halę, wielką i pustą. Nagie prycze czekały na następny transport. Woda z cichym szmerem ściekała ze ścian na betonową posadzkę. Porzucone łachy, strzępy papierów, łupiny i dziurawe garnki - nic więcej nie pozostało po ludziach. Szarlej zaczął powoli iść w głąb hali, słyszał, jak dzwonienie jego butów odbija się echem od szklanego dachu i żelaznych peronów. Doszedł do miejsca, gdzie ostatniej nocy leżeli okryci derką. Teraz szeleściła tu stara, pomięta gazeta, poruszana przez przeciąg. I tam, w tym samym miejscu, znaleźli go żandarmi, którzy wrócili, aby przetrząsnąć kąty. Kiedy pchnęli go kolbą, krzycząc, by szedł naprzód, posłuchał ich i nie stawiał oporu.

Rozdział trzeci

1 W trzy miesiące później Armia Czerwona rozpoczęła ofensywę na szerokim froncie, wyzwalając Warszawę i ziemie na zachód od Wisły. Ludność byłego GG była już wówczas u kresu sił. Sto ostatnich dni upłynęło w głuchym oczekiwaniu; milion chorych i obdartych ludzi co noc nasłuchiwało odgłosów od strony palonego miasta. Warszawa znalazła się w tych dniach na linii frontu. Z dachów Powiśla można było zobaczyć błyszczące hełmy i bure płaszcze kościuszkowców okopanych na Pradze. Ale nieliczni mieszkańcy, których Niemcy wpuścili do miasta, opowiadali po powrocie, że to, co niegdyś było Warszawą, teraz jest obrazem rozpaczy. Podobno stada wron krążyły nad zburzonym placem Saskim, a w ruinach Marszałkowskiej i Nowego Światu harcowały zdziczałe koty. Jesień była tego roku pogodna, jeszcze w październiku świeciło ciepłe słońce wzmagając duszny zapach gnijących na ziemi liści; potem przyszły chłody i deszcze, drogi rozmokły; żółte, gliniaste błoto wydychało niezdrowe opary. Od czasu do czasu zrywał się wiatr wstrząsając gałęziami drzew, aż wreszcie wszystko zamarło w cichym mrozie. Dopiero później spadł śnieg. Wtedy milczenie i przestrzeń stały się tak ogromne, że ludzie z Warszawy stracili nadzieję, aby w tej nieskończonej pustce mogło się w ogóle coś zdarzyć. Lecz gdy w połowie stycznia ziemia i powietrze zadrżały od huku, kiedy przez wsie i miasteczka przeciągnął łoskot żelaznych gąsienic, a szosy i trakty leśne zapełniły się gwarem żołnierskich gromad wędrujących na zachód - długie korowody wysiedleńców zaczęły nadciągać z całego kraju do Warszawy, która była już wolna. Ludzie szli pieszo lub wlekli się na wynajętych furmankach, wielu z nich brali na samochody radzieccy bojcy wracający do baz zaopatrzenia po amunicję i materiały pędne. Był to widok w owym okresie zwyczajny: codziennie od Kielc, od Częstochowy, Radomia i Skarżyska ciągnęli warszawscy ludzie. Dziwacznie ubrani, owinięci w chłopskie szmaty i dawne łachy miejskie, szli skrajami szos, spychani przez sznury ciężarówek; utykając w śniegu i grzebiąc się przez wyrwy od pocisków, sunęli uparcie pod falę wielkiej ofensywy od Wisły na Berlin. Rumiane radzieckie żołnierki, w barankowych „nauszkach”, regulujące ruch na skrzyżowaniach dróg - rozpoznawały ich z daleka i, wskazując kierunek czerwoną chorągiewką, wołały: - Na Warszawu! Wysiedleńców po miasteczkach i wsiach zostało jeszcze sporo. Nie wszyscy mieli do czego wracać: niektóre dzielnice warszawskie zaprosiły niebo na swe dawne miejsce; wiele domów Niemcy zamienili w płaskowzgórza gruzu, inne wyglądały jak zbocza przysypane ceglanym piargiem. A choć lud warszawski odznacza się odpornością na trudy, mnóstwo było chorych i osłabłych, którzy nie zdążyli się wyleczyć z ran odniesionych w powstaniu. Ci zapełniali szpitale. I właśnie w szpitalu dla wysiedleńców, w miejscowości Kowalsk, położonej niedaleko Sochaczewa, zastały te dni Tola Szarleja, który przez trzy miesiące leżał z przestrzelonym płucem i ramieniem, walcząc kilkakrotnie ze śmiercią w sali nr 2 na łóżku 115. Dopiero kiedy odzyskał przytomność, dowiedział się, że w październiku przywieźli go tutaj chłopi. Znaleźli człowieka zasypanego liśćmi, w rowie na skraju lasu; zeschłych liści, czerwonych i żółtych, było tej jesieni bardzo dużo. Przywieźli go o zmierzchu, słoma na wozie przesiąkła krwią. Wyglądaliście jak Bóg wie co, sto piętnasty - opowiadał mu później jeden z pacjentów, który widział, jak go zdejmowano z wozu - takich to tylko ze wspólnego dołu wygrzebują. - Podobno w kierownictwie szpitala wynikł spór, czy o rannym, znalezionym w rowie, zameldować Niemcom. Ale chłopi zeznali, że nie zatrzymał ich żaden patrol i ludzi po drodze było niewiele; szpital znajdował się na szczęście poza miastem, przy szerokim gościńcu, biegnącym pośród pustych łąk, między stacją kolejową a cegielnią. Postanowiono więc rannego zatrzymać na własną odpowiedzialność -

i operować. Stan uznano na oko za niemal beznadziejny, trudno konającego wydać w ręce żandarmów. O tym wszystkim Szarlej usłyszał w wiele tygodni później. Im szybciej wracał do sił, tym jaśniej odtwarzał sobie przebieg swojej ucieczki z transportu. Wieźli ich nocą: w wagonach było ciasno i duszno, jakiś ksiądz wzywał szeptem żeby się modlić, i kilku mężczyzn usłuchało. Pociąg wlókł się powoli, często przystawał; wtenczas szeptanie pacierzy brzmiało wyraźniej, a z zewnątrz dobiegał wrzask żandarmów i stukot kolb. Szarlej siedział w kącie wagonu, oparty o plecy śpiącego mężczyzny. Nie chciało mu się modlić ani myśleć. Od chwili utraty Teresy znajdował się w stanie półsnu: kiedy przymykał oczy, natychmiast widział jej twarz, zdawało mu się, że śpią razem na betonie i że czuje jej oddech. Otrząsał się wówczas i próbował odgadnąć, dokąd go wiozą. Ale nieodmiennie wyrastał przed nim widok pustej hali obozowej, ze strzępem pomiętej gazety na miejscu ich nocy miłosnej. I byłby pozwolił tak się dowieźć do punktu przeznaczenia, gdyby nie czterech mężczyzn, którzy zaczęli majstrować przy zagwożdżonych drzwiach wagonu. Poprzez pomruk modlitwy słychać było ich spieszne oddechy, zdławione wysiłkiem. Szarlej przypatrywał się temu: wiedział z własnego doświadczenia, że deska nie da się łatwo podważyć. Ale w jednej chwili jeden z mężczyzn wydał stłumiony okrzyk; coś im się widać powiodło. - Gdyby jeszcze kawałek żelaza... - mruknął inny i zwrócił się do współwięźniów urywanym głosem: - Panowie, kto ma jakie żelaziwo... Pomóżcie... - Modlitwa nagle ucichła. - Nie uciekać powiedział ksiądz w ciemności - wszystko w ręku Boga. - Szarlej wymacał na szyi pod wiatrówką bagnet. Przesunął się ku tamtym i wcisnął go w rękę człowiekowi mocującemu się z deską. - Zabiją się - warknął ktoś w głębi wagonu. - Nie uciekać - powtarzał ksiądz cienkim głosem - ucieczka tylko w Panu... Z tego, co nastąpiło później, Szarlej niewiele mógł sobie przypomnieć. Pamiętał zimny prąd powietrza i zapach lasu, który wdarł się przez wywalony otwór; potem - ciemne, skulone ciała skaczących ludzi. Było ich pięciu. On skoczył ostatni. Kiedy się podniósł i zaczął biec w stronę czerniejącej przed nim ściany lasu, poczuł, że brak mu tchu. Z tyłu rozległy się krzyki, tupot nóg po nasypie i kilka strzałów. Żandarmi zatrzymali pociąg. W chwili gdy poczuł na plecach smugę reflektora i zobaczył przed sobą kawałek jasno oświetlonego rżyska z grudkami zeschłej ziemi - zrozumiał, że nie ucieknie. Przeszył go krótki ból - zapewne na tę myśl; nie słyszał bowiem gwizdu kuli, która go dosięgła. W ostatniej sekundzie zdołał się wyrwać ze światła, upadł i zaczął się czołgać w stronę drzew, których szum był spokojny i bezpieczny. Lecz nagle stoczył się w głęboki rów, pełen suchych liści. Nie miał już sił, aby się z niego wygrzebać. I mimo że słyszał kroki nadbiegających żandarmów, zdobył się tylko na to, ażeby zgarnąć na siebie jak najwięcej tych liści, miękkich i szeleszczących. „Jeżeli mają psy - pomyślał resztką przytomności - to mnie tutaj znajdą...” Ale widocznie żandarmi nie mieli z sobą psów, gdyż przebiegli obok. Prawie godzinę przeszukiwali las, po czym wrócili, nikogo nie znalazłszy. Z serii, którą do niego wystrzelono, Szarlej zatrzymał dla siebie dwie kule: jedna, przebiwszy płuco, utkwiła między żebrami; druga uszkodziła mu staw barkowy. W rowie pod lasem, okryty kobiercem z liści, przeleżał pół doby. Powinien był umrzeć z upływu krwi, ale zapewne posiadał jej wiele. Kiedy chłopi taszczyli go na wóz, ból na chwilę przywrócił mu przytomność. Powiedział, że jest Polakiem, i spytał, czy nie ma w pobliżu Niemców. Lecz wokół było pusto, wiatr tylko szemrał w przerzedzonych koronach buków, a od rżyska dolatywał krzyk wron. Chłopi ułożyli go na słomie, wóz ruszył. Wtedy Szarlej znów stracił przytomność i nie usłyszał, jak jeden z nich mruknął, że z tego Polaka dusza już pewnie ulatuje, bo źrenice ma szkliste. Operował go warszawski chirurg, wysiedleniec, zatrudniony w szpitalu w Kowalsku. Był to przysadzisty mężczyzna o zwinnych, włochatych rękach. - Kiedy zobaczyłem go na stole - opowiadał

później kolegom - powiedziałem sobie: Ten pacjent będzie żył. - I tłumaczył, że pewien typ klatki piersiowej gwarantuje niezwykłą odporność organizmu. Lecz Szarlej o tym nie wiedział. Nie miał również pojęcia, że jego tajemnicza osoba stanowi sensację w szpitalu. W krótkich momentach przebudzeń widział tylko okno z kawałkiem szarego nieba, przekreślonym gałęzią ogrodowej akacji. Wpatrywał się w nią, śledził spod powiek jej poruszenia, a gdyby go wówczas zapytano, kim jest, niewiele więcej mógłby o sobie powiedzieć niż o tej gałęzi, którą kołysał wiatr. Czas upływał poza jego czasem: krwotoki, gorączka, półsenne zmory i widziadła spychały dni i tygodnie niby w mroczny wąwóz; ciało i myśli Szarleja stawiały tam rozpaczliwy opór. Z daleka dochodziły głosy ludzkie, szelesty, skrzypienie łóżek; czasem jakaś twarz pochylona nad nim zdawała mu się znajoma i słyszał słowa: - Numer sto piętnasty, wysoka gorączka. - Chciał się wtedy odezwać, lecz w tej samej chwili znowu ogarniała go ciemna fala bólu i spadał gdzieś bardzo głęboko. Pewnego dnia przebudził się na dłużej: wtedy spostrzegł ze zdumieniem, że gałąź za oknem pokryta jest śniegiem, a jego lewe ramię w białym bandażu, wyciągnięte i sterczące, wydawało mu się podobne do owej gałęzi. Była już zima, niebo miało barwę wodnistego mleka, a w sali nr 2 pacjenci rozmawiali o tym, że numer 115 przeszedł kryzys i wraca do życia. Szarlej nadal jednak leżał nieruchomy; nie odpowiadał na pytania i nie słuchał rozmów. Kości w twarzy zarysowały mu się tak ostro, że kiedy znów przymknął oczy, jeden z sąsiadów, który przykusztykał o kulach do jego łóżka, zwątpił naraz, czy sto piętnasty, zamiast wyzdrowieć, po prostu nie umarł. Ale był w błędzie. Szarlej, po raz pierwszy od chwili utraty świadomości, odzyskał ją teraz w pełni: po raz pierwszy od długiego czasu zrozumiał, że jego rozpacz powróciła nietknięta z przepaści, w której się znajdował przez ostatnie dni. „Nie umarłem” - szepnął do siebie. Po czym natychmiast uświadomił sobie, że nie ma przy nim Teresy. Pomyślał więc, czy nielepiej było umrzeć, spojrzał na gałąź, drżącą od chłodu za oknem - i zapadł w pierwszy zdrowy sen. 2 Dni, które zaczęły płynąć, były bardzo do siebie podobne. Szarlej uczył się rozpoznawać twarze swoich sąsiadów i słuchać ich rozmów. W przeładowanym do ostateczności szpitalu panował zaduch przesiąknięty słodkawym odorem ropy i nieustanny gwar. Niektórzy chorzy leżeli na ziemi, na materacach lub barłogach ze słomy, a przejścia między łóżkami były nadzwyczaj wąskie. Łóżko nr 115 stało nieco na uboczu, w kącie naprzeciw okna. Szarlej spędzał długie godziny w bezruchu, przypatrując się zdrowszym pacjentom, grającym w karty albo w szachy ulepione z chleba. Czasem spotykali jego oczy, jeszcze rozszerzone od bólu. Z początku usiłowali go rozerwać, opowiadając na głos ciekawsze historie z życia lub pokazując karciane sztuczki. Po każdej z nich wszystkie spojrzenia kierowały się w stronę Szarleja. Zdawało się jednak, że sto piętnasty nic nie słyszy. Nie wiedział, że sala wiąże z jego wyzdrowieniem nieokreślone nadzieje. W najcięższych dniach choroby nawet najbardziej niesforni przerywali kłótnie, ilekroć z łóżka nr 115 rozlegał się jęk. Śmiertelnie ranny człowiek, znaleziony w rowie, nie powinien był umrzeć zabierając z sobą swą nieznaną przeszłość. Ludzie snuli na jej temat przeróżne domysły. Zwłaszcza rano, po przebudzeniu, gdy noc odchodząc pozostawiała głowę Szarleja na poduszce, umęczoną gorączką - lubili głośno rozmawiać o tym, kim był w życiu sto piętnasty i kto go tak pokrzywdził. Czekali cierpliwie, aż wyzdrowieje i sam o tym opowie. Sądzili, że im się to należy: każdy z nich zdążył tu wszystko o sobie powiedzieć i żądał tego od innych. Szarlej był wtedy nieprzytomny; nie wiedział o niczym i tylko maligna wyrywała mu czasem z ust jakieś westchnienie. Teraz zaś czul się tak słaby, że nie próbował nawet unieść zdrowej ręki. Często przyglądał jej się, gdy leżała na kołdrze, i ogarniało go zdziwienie, że jest to jego dłoń: chuda i blada, jakby wyciekła z niej wszystka krew.

Często również przypatrywał się pacjentom. Trafiały się miedzy nimi przezroczyste figury koloru wosku lub wielkogłowe stwory w bandażach, niekształtne jak bałwany śnieżne; inni, z ramionami w gipsie, niby grające anioły ze starych malowideł, nosili przed sobą swe białe instrumenty. Szarlej, patrząc na nich, z trudem zbierał myśli: cóż mogło go łączyć z tym fantastycznym światem? Szukał w pamięci prawdziwych zdarzeń, które go tutaj przywiodły; i wówczas wracały do niego spieszne oddechy mężczyzn wiezionych transportem z Pruszkowa, głos księdza o twarzy ukrytej w ciemności wagonu, a potem - pęd zimnego powietrza i spokojny szum drzew. Budził go cichy odgłos podobny do szmeru zeschłych liści; więc usiłował zgarnąć je ręką na siebie. Lecz był to tylko szelest białego czepca zakonnicy, która pochylała się nad jego łóżkiem. Nieraz z rana otwierał oczy wcześniej od innych. Gałąź za oknem czerniała na tle nieba, które niedawno pogasiło gwiazdy. Wtedy Szarlej wyobrażał sobie, że wszystko, co przeżył przez ostatnie lata, było snem i właśnie się z niego przebudził; znowu jest uczniem szkoły realnej im. Kościuszki, której wysoki gmach wznosił się przy końcu wysadzonej lipami ulicy. Słyszał gwar na korytarzu i tupot niezliczonych nóg po schodach wiodących do klas. Nad zgiełkiem panował potężny głos Bałturyna: „Mamy do siebie zaufanie, Szarlej, mówmy jak dwaj uczciwi ludzie: czyś to ty wysmarował szuwaksem katedrę przed lekcją fizyki?” „Cóż to znaczy być uczciwym człowiekiem, panie profesorze - pomyślał nagle Szarlej, patrząc na gałąź, z której wiatr strząsnął garść śniegu na okap - czy sumienie się liczy, skoro człowieka zawsze osądzają inni?” Oczywiście, wtedy nie przyszła mu na myśl podobna odpowiedź. Stał przed tablicą i czuł na sobie roześmiane spojrzenia całej klasy. Twarze szkolnych kolegów dobrze się pamięta, więc Szarlej, leżąc z przymkniętymi oczami, usiłował przywołać je do siebie, wszystkie po kolei... Chłopiec z trzeciej ławki w środkowym rzędzie, w siedem lat później, niemal zamęczony żywcem, wyda na śledztwie własnego brata. Tamten, o czarnych kręconych włosach i łagodnej twarzy, to Jakub Gold: w dwa lata po maturze zabije człowieka, nie wiadomo, co się z nim stało podczas wojny... Inny, blondynek o błękitnych oczach, dobry uczeń i kolega, w 1940 okaże się Niemcem; to on w 43 kierował rewizją w mieszkaniu dyrektora gimnazjum i aresztując go rzekł po niemiecku: - Krieg ist Krieg, Herr Direktor... - W dniu rozdania świadectw dojrzałości stali rzędem na estradzie w sali gimnastycznej, przybranej zielenią. Z krzeseł patrzyli na nich rodzice, matki płakały ze wzruszenia, z estrady bił zapach jedliny, dyrektor, wręczając świadectwo zwinięte w rulon, ściskał każdemu dłoń. Potem, splótłszy ramiona, wszyscy - a było ich dwudziestu dwóch - odśpiewali chórem Gaudeamus igitur... Tych dni Szarlej nie potrafił teraz połączyć ani z sobą, wyciągniętym na szpitalnym łóżku, ani z salą, do której się wsączał mdły świt, kładąc na twarzach chorych żółty, kościelny odcień. Z posadzki zasłanej słomą dochodziły stękania, pacjenci budzili się klnąc swój los, zaduch wydzielin przesycał powietrze. Wścibski wysiedleniec o kulach, Maciejewski, który skakał po całej sali jak wróbel, przysiadał na brzegu łóżka nr 115 i odzywał się zachęcająco: - No cóż? Wykaraskaliście się, człowieku. - Jego głos przywracał Szarlejowi czujność, był to głos teraźniejszości. Szarlej starał się uśmiechnąć i potakująco kiwał głową, patrząc spod rzęs na człowieka, któremu ucięto nogę i który był jego towarzyszem. Maciejewski przyglądał mu się uważnie długą chwilę, a potem mówił jakby z wyrzutem: - Ech, sto piętnasty, boicie się mnie, czy co? Ja niezły człowiek i do serca nie będę wam zaglądał... - Po czym machał ręką i odchodził, podskakując na swoich kijach, do innego łóżka. Gdy w sali zaczynał rozbrzmiewać zwykły gwar i pacjenci wracali do zwykłych zajęć, przerywanych przez noc, Szarleja ogarniała litość nad samym sobą. Odwracał się do ściany, chcąc przetrawić w ukryciu myśl, że gdyby któremu z pacjentów wpadło do głowy zapytać go, gdzie podział swoich bliskich - nie umiałby odpowiedzieć. I nie potrafiłby wyjaśnić również samemu sobie, czemu tak się

stało, że został odarty z wszystkiego, co człowiekowi jest należne od Boga czy natury - z ojca i brata, matki i kobiety. Nie miał śladu dokumentu, świstka stwierdzającego, kim był i kiedy się urodził. Gdyby tu przyszło mu umrzeć, musieliby go pochować jak włóczęgę i nawet ziemia nie dowiedziałaby się, czyje ciało ma schronić. On, Tolo Szarlej, syn swego ojca i brat swego brata, wychowanek gimnazjum Kościuszki i warszawskiego uniwersytetu - spocząłby w ziemi jak nieznany człowiek tej wojny, o którym zapomniał świat. Był jeszcze wycieńczony gorączką, toteż nieraz się zdarzało, że wśród takich myśli powoli zasypiał; choroba umie niepostrzeżenie rozpacz zamienić w sen. Wówczas pogwarki pacjentów, szelest kart, kroki zakonnic mieszały mu się z głosem ojca, który zbliżał się jakby zza drzew czy mgły. Szarlej nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów, ale rozumiał, że zwrócone są tylko do niego. Wyobrażał sobie we śnie, że Ksawery widzi jego ramię sterczące w wyciągu, bliznę na płucu przebitym kulą i pociesza go, tłumacząc na swój dziarski sposób, jak szybko czas goi rany. Szarlej uśmiechał się przez sen, ale nie mógł odpowiedzieć: usta miał bezwładne i gdy próbował wyciągnąć rękę, budził go ostry, rwący ból. Po chwili uprzytamniał sobie że tylko we śnie mogło się znaleźć miejsce dla tych dawno przepadłych spraw. Kiedy parę lat temu doszły go wieści o stosunkach ojca z Niemcami, sam zameldował o tym w dowództwie oddziału; zażądał, by odtąd nie łączyć jego imienia z człowiekiem, który zdradził. I od tego czasu raz tylko przestąpił próg mieszkania Ksawerego: w dniu kiedy miał strzelać do Pankrata, ranny i ścigany, wpadł do bramy na Krakowskiem i kulejąc dowlókł się do drzwi z napisem „Ksawery Szarlej”. Ojca wtedy nie zastał i Kwiecień opatrzył mu nogę. Uciekł zresztą stamtąd i więcej nie wrócił. Podobne rozmyślania musiały mu raz wydrzeć z piersi jakiś jęk, bo pacjent leżący obok powiedział do kolegi: - Sto piętnasty znów gada do siebie. Widać z powrotem gorączka go rozbiera. Był to wysiedlony, któremu Ukrainiec z SS zmiażdżył kolbą połowę twarzy. Pacjent ten, naszpikowany drenami, patrzył na świat przez wąską szparę w opatrunku i umiał wydawać cichy gwizd z gumowej rurki w ustach; ściekała przez nią ropa z jego gnijących kości. Ale chory leżący na słomie koło łóżka Szarleja, niemłody i zielonożółty, o cienkich kończynach wyrostka, był innego zdania: sto piętnasty nie jęczał z gorączki, lecz z siebie samego. - Dusza go boli - twierdził. I dodał że on ten ból zna: dusza boli człowieka, kiedy przestaje wierzyć w Boga. Przydarzyło mu się to we wrześniu, na Zieleńcu, gdy esmani rozłączali go z synem. - Do widzenia, tato” - powiedział syn. A on stał i nie mógł z siebie głosu wydobyć. Syn krzyczał jeszcze z daleka: „Nie martw się, tato, naród polski się o mnie postara”. A on dalej nic. - I co? - mruknął wysiedleniec ze zmiażdżoną twarzą, patrząc nań przez swoją szparkę. - A no nic - odparł spokojnie człowiek chory na żółtaczkę - dusza mnie wtedy zabolała i przestałem wierzyć w Pana Boga. - Jego sąsiad gwizdnął przez gumowy dren i pokręcił głową ze zdumieniem. Chorzy zaczęli rozmawiać o duszy, zastanawiając się nad dziwnym przypadkiem pacjenta leżącego na słomie. Niektórzy nawet przerwali grę w karty, a Maciejewski wołał, stukając swym kijem, że duszy w ogóle nie ma. Powstało zamieszanie i wzmożony gwar. Szarlej usłyszał czyjś głos z głębi sali, pytający Maciejewskiego: - A nie żałujesz, człowieku, swojej nogi? Żałujesz, myślisz o niej, żal cię bierze, że już tańczyć na niej nie będziesz, i innym zazdrościsz, że im nogi nie ucięli... I to jest właśnie twoja dusza, człowieku.

W sali zapadło milczenie, a Maciejewski, zwykle nie tracący języka w gębie, tym razem zerknął tylko na swój kikut i zwiesił głowę. Szarlej wolał w jego stronę nie patrzeć: czuł, że wiążą ich z sobą jakieś wspólne sprawy. Chciał potem zabrać głos, żeby powiedzieć szpitalnym ludziom kilka słów o sobie. Spojrzał na wysiedleńca o kulach i miał chęć krzyknąć mu swoje imię i nazwisko. Ale Maciejewski znowu grał w karty, a pozostali pacjenci rozmawiali teraz o swych dzieciach, rodzicach i żonach, które na każdego z nich gdzieś tam czekały - każdy lubił o nich pogawędzić. Wtedy Szarlej osunął się na posłanie; pomyślał, że wśród tych nieszczęśników i kalek najnieszczęśniejszy i najbardziej okaleczony jest on on sam i jego zdruzgotany los. Mimo to z dnia na dzień wracały mu siły. Nie uszło to uwagi pacjentów; zaczęli zwracać się do niego i zagadywać; zrazu niby przypadkiem, a potem coraz śmielej, częściej, zapraszając go w ten sposób do swoich sporów i wspomnień. Czuli w sto piętnastym inteligencką duszę, każdy więc dokładał starań, aby nie pozostała tu zamknięta dla innych, oderwana od wspólnego życia. Nie byli to głupi ludzie: wiedzieli, że ten tajemniczy pacjent nie ma prawa nimi gardzić i sprawiedliwość wymaga, by stał się tutaj jednym z nich. W styczniu Szarlej chodził już na opatrunki o własnych siłach, podpierając się pożyczoną laską. W ambulatorium chirurg, doktor Krauz, częstował go papierosem i odprawiał czujną zakonnicę. Lubił zostawać z Szarlejem sam na sam. Klepał go swą obrośniętą ręką po zdrowym ramieniu i śmiał się z satysfakcją: - Patrząc na was, sto piętnasty, czuję się jak Bóg Ojciec. Przecież stworzyłem pana, można powiedzieć, z niczego. Zerkał nań bystrymi oczkami zza binokli ze złotym łańcuszkiem i był bardziej podobny do wesołego mopsa niż do Boga Ojca. Szarlej uśmiechał się z roztargnieniem, oglądając białe butle stojące na półkach. Krauz nie pytał go o nic i nie znał dotychczas jego personaliów; w tym gadatliwym potoku słów kryło się wiele milczenia. Czasami, gdy Szarlej, opuszczając ambulatorium, na chwilę przed wyjściem odwracał się od progu, spotykał wzrok doktora, nagle inny, mniej ruchliwy i jakby zmęczony. - Do widzenia, sto piętnasty - mówił wtenczas nieco ciszej, z akcentem ironii. - Proszę nie myśleć za dużo. Myśli nie są nam potrzebne. - Szarlej zastanawiał się, co miały znaczyć te słowa, i w końcu uznał je za nawyk praktyki lekarskiej. Około połowy stycznia nocą szpital odczuł głuchy wstrząs ziemi. Ciche dzwonienie szyb i szmer osypującego się śniegu przebudziły chorych. Nazajutrz podczas opatrunku doktor Krauz, odprawiwszy siostrę, zdjął szkła, po czym podniósł na Szarleja oczy, które okazały się smutne i głęboko zapadłe w sieci zmarszczek. - Niemcy przygotowują się do ucieczki - powiedział - wysadzili w nocy tory i jakieś składy w Sochaczewie. Podobno szpital ma być ewakuowany. Jutro, może pojutrze - przyjdą tamci... Szarlej patrzał nań w oszołomienia. Czekał na tę chwilę pięć lat, a teraz wydała mu się nagle pusta, nie wiedział, co z nią począć. Spojrzał na swoje ramię, wyciągnięte jak drogowskaz, i poczuł strach, że nie zdąży na czas wyzdrowieć: z chorego stawu wciąż ciekła cuchnąca ropa. - Więc wszystko niedługo się skończy... - szepnął. - I co dalej? Krauz nie zdejmował z niego wzroku.

- Od dwustu lat - powiedział - z chwilą gdy w tym kraju nadchodzi kres nieszczęścia, ludzie zadają sobie pytanie: i co dalej? Wolność, którą zdobywamy, zawsze jest trochę podobna do śmierci... - Nie znam pańskich poglądów - odezwał się Szarlej. - Byłem kiedyś zwolennikiem nowoczesnego państwa - ciągnął doktor - i uważałem, że trzeźwa myśl polityczna może stworzyć nową epokę w naszej historii. Wierzyłem w możliwości polskiej inteligencji, w żywotność narodowego kapitału i handlu, w wytrwałość naszego robotnika... i tak dalej. Jeszcze na początku wojny zdawało mi się, że dzielimy wspólny los całej Europy. A teraz? Teraz wierzę w połamane kości. Polska stała się chaosem, w którym błąkają się tacy jak tam, w pańskiej sali... Przerwał i spojrzał uważnie na Szarleja. Wahał się przez chwilę, a potem powiedział ciszej: - Łączność mamy całkowicie zerwaną. Wszystko w rozsypce. Jestem lekarzem wojskowym, czy pan rozumie? Szarlej skinął głową. - Starałem się nawiązać kontakty, uzyskać jakieś instrukcje --ale daremnie. Nic nie ma, nic nie istnieje. Człowiek kierujący naszą robotą w tutejszym powiecie zniknął wczoraj z Kowalska. Zostało kilkunastu chłopców, którzy robią bimber. Najstarszy ma osiemnaście lat. Chętnie by odarli ze skóry paru hitlerowców albo paru swoich. Zresztą wszystko im jedno. I to jest dzisiaj Polska... - A inni? - powiedział Szarlej. - Jedni wieją, drudzy robią bimber... A gdzie się podział naród? - Nic nie ma - powtórzył Krauz, jakby nie słysząc jego słów - nic nie istnieje. Narodem byliśmy kiedyś. Teraz pozostał tylko kurz deptany przez obce armie. Inni? Jacy inni? Z bimbru żyje cały kraj. Produkują go eks-bohaterowie, handluje nim inteligencja, a chłop się mm zatruwa. Tak, tak, jeden wielki bimber... Żłopie się go z miną Chrystusa narodów. Jeśli pan chce wiedzieć, sto piętnasty - ja piję go także. Od kilku dni spostrzegam u siebie lekkie drżenie rąk. W moim zawodzie to oznacza... domyśla się pan zresztą. Uczynił krótki ruch dłonią, w której trzymał binokle. Szkła zamigotały, w ambulatorium było dużo światła; za wysokimi oknami słońce odbijało się na śniegu. Szarlej poczuł zmęczenie i chłód. Słowa i wzrok chirurga zdawały się odwijać bandaże z jakiejś nowej rany, o której istnieniu żaden z nich dotąd nie wspominał. - Czy ma pan kontakty ze swoim oddziałem leśnym? - zapytał nagle Krauz szeptem. Szarlej podniósł głowę i spojrzał na niego ze zdziwieniem. W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co mu szło. - Z oddziałem leśnym?... - powtórzył. Zmarszczył brwi z namysłem; zaniepokoił się, czy gorączka nie zatarła mu w pamięci jakichś ważnych spraw. - Drogi sto piętnasty - uśmiechnął się Krauz - rozumiem pańską ostrożność. Ale zgaduje pan chyba, że dla byle cywila nie ryzykowałbym życia. Żandarmi mogliby się przecież zainteresować tym skarbem podziurawionym przez ich własne kule. Jesteśmy obydwaj żołnierzami, możemy mówić z sobą otwarcie. Kiedy pana odgrzebali z tych liści, nie tylko ja, ale każde dziecko z okolicy musiało poznać w panu „chłopca z lasu”... - Omylił się pan, doktorze - powiedział Szarlej - nie jestem „chłopcem z lasu”, uciekłem z transportu wiezionego z Pruszkowa.

Krauz nałożył binokle. Zza szkieł znów błysnęły jego żwawe, psie oczka. Przez długą chwilę świdrował nimi Szarleja, a potem zaczął się śmiać. - No, no, sto piętnasty - machnął w końcu ręką - nie mówmy o tym na razie. Możemy uważać naszą pogawędkę za niebyłą, jeśli panu na tym zależy. Poklepał go po ramieniu, jakby chcąc tym gestem uspokoić samego siebie, po czym sięgnął po nożyce. W czasie opatrunku nie rozmawiali już z sobą. Dopiero wychodząc z ambulatorium Szarlej spotkał spojrzenie chirurga. Tym razem mimo szkieł miało ono ów cień znużenia i troski, tak zastanawiający w jego twarzy, zazwyczaj wesołej i żywej. Ale wróciwszy do sali, Szarlej zastał tam radosny, podniecony gwar. Dotarły tutaj nowe wieści, pacjenci przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a zdrowsi tłoczyli się do okien, by sprawdzić, czy nie widać już na świecie jakichś zmian. Nad zgiełkiem, pomieszanym z jękami ciężej chorych, górował piskliwy głos Maciejewskiego, który wołał potrząsając wojowniczo swymi kulami: - Na jednej nodze za nimi pogonię, ludzie kochani, na jednej nodze! Czekałem ja na ten dzień, o! czekałem, ludzie moi, rodacy! - No i co? - odezwała się zmiażdżona kolbą twarz, której rysów nikt nie znał. - No i co? Nie masz nawet drugiej nogi, kaleko, żeby ich kopnąć. Pacjenci wybuchnęli śmiechem, a Maciejewski znów trochę posmutniał i odszedł do swego łóżka. Lecz w drugim końcu sali toczył się spór na temat Rosjan. Chory na pęcherz Siudek, jąkała, pamiętał z dziecinnych czasów jakiegoś pułkownika z Piotrkowa, który podobno był porządnym człowiekiem. - Ka... karetą jeździł - opowiadał śliniąc się trochę - w pa... parę siwków, a je... jeger powoził. Chło... chłopaczek byłem mały, a... ale pamię... miętam. - Głupiś, jąkaczu - wtrącił się znowu Maciejewski, który dotychczas milczał po swej ostatniej porażce teraz już u nich tacy nie rządzą. - A jacy? - zainteresował się zmiażdżony i zwrócił swoją szparę w stronę wysiedleńca. - Wła... właśnie, a ja... acy - powtórzył dotknięty Siudek. - Tacy nie rządzą - upierał się beznogi - inni rządzą, a carskich jenerałów za piec odłożyli. - Nie rób pan tutaj agitacji - warknął buchalter Lisowicz, chory na dwunastnicę - żeby mówić o tych rzeczach, potrzebne jest wykształcenie. Wilk to wilk, a owca to owca! - Proletariat lam rządzi - odezwał się wtedy głos z lewej strony sali - robociarze i chłopi, tacy sami jak my... Po tych słowach w sali zapadło milczenie. Szarlej spojrzał w tamtym kierunku. Na łóżku pod krucyfiksem leżał robotnik z tutejszej cegielni, Turchański, pobity przez granatowych policjantów. Zawzięli się na niego, gdyż groził im sądem ludowym za wysługiwanie się żandarmom przy obławach. Pewnego dnia zaszło ich trzech do cegielni: tłukli Turchańskiego dębowymi polanami chyba z kwadrans, a potem wrzucili do studni; cudem udało się go wyciągnąć. Chorował już trzy tygodnie, pacjenci z sąsiednich łóżek twierdzili, że umrze; miał podobno odbite płuca i śledzionę. Był to czterdziestoletni mężczyzna o szarawej twarzy i krótko przystrzyżonych włosach. Niebieskimi oczami patrzył zazwyczaj w sufit i odzywał się rzadko.

3 W nocy z 17 na 18 stycznia Niemcy opuścili Kowalsk. Stało się to po cichu i na pozór bez przyczyny. Poprzedniego dnia radzieckie samoloty zrzuciły parę bomb; jedna spadła na rynek nie opodal studni, u której żołnierz SS poił oficerskiego konia; esman i koń zniknęli wraz ze studnią, a do pobliskiej piekarni, w której wybuch wywalił drzwi, wleciała ludzka noga i plasnęła o ladę obryzgując ją krwią. W szpitalu zapanował straszliwy niepokój. Obłożnie chorzy krzyczeli, zasypując gradem pytań zdrowszych, uwieszonych u okien. Samoloty pikowały nad szosą, przy której stał gmach szpitalny; kiedy z wycia silników wyrywał się terkot broni pokładowej, sala milkła i słychać było tylko charczący oddech Lisowicza, któremu właśnie tego dnia zoperowano dwunastnicę. Potem znów podnosił się zgiełk i wrzask, pacjenci bili się o miejsca przy oknach, jakby miotani furią, a Maciejewski, którego odepchnięto, tłukł wściekle o posadzkę swoimi kulami. Wszystko jednak ucichło przed zapadnięciem zmierzchu: powietrze stało się przez chwilę przejrzyste i głębokie, a potem z daleka, od strony cegielni, zabrzmiał pojedynczy wystrzał i ozwało się szczekanie psów, stłumione nieco przez śnieg, który zaczynał już sinieć w świetle zachodu, zwolna osypującym się z nieba; i tylko ponad lasem, wzdłuż którego przebiegał tor kolejowy, snuł się tłusty, czarny kłąb mgły, rozwlekany po wierzchołkach drzew przez wiatr. Chorzy powracali do łóżek, gdyż nie było na co patrzeć. Ponieważ w tumulcie zerwali z okien papier służący do zaciemniania, nie pozwolono zapalać światła i wieczór zastał salę pogrążoną w mroku. Po niepokoju i zamęcie ogarnął pacjentów smutek czy też wstyd; leżeli teraz cicho, nie rozmawiając z sobą, może wyczerpani podnieceniem; jedynie buchalter rzucał się na łóżku jak ryba na kuchennym stole i bredził po narkozie. W nocy sanitariusze przynieśli dwóch jęczących ludzi i ułożyli ich na noszach pod ścianą. Nikt nie spal; jeden z rannych musiał być młodziutki, bo miał cienki głos, jak dziewczyna. Z łóżka do łóżka szeptem przebiegała wiadomość, że to dwaj mieszkańcy Kowalska, których postrzeliła wacha niemiecka, gdy wracali po ciemku przez rynek. Trzeci podobno już nie żył. Ale nazajutrz rano, ledwie zrobiło się jasno, do sali wpadł zziajamy wyrostek w ośnieżonej burce i, pośliznąwszy się w progu, wrzasnął przeraźliwym dyszkantem: - Po-szli! Był czerwony od mrozu, miał wybałuszane oczy i trzymał w ręku stary, długi karabin, pewnie z tamtej wojny. Chorzy osłupieli. Zanim ktoś zdążył wyjąkać słowo, chłopak zatupał buciorami i zniknął pozostawiając po sobie dwie brudne kałuże tającego śniegu. Pierwszy doskoczył do okna beznogi. Wspiął się na kulach i znieruchomiał, a potem zaczął wołać skrzeczącym, zdławionym głosem jakieś słowa, których nikt nie rozumiał. Gdy rzucili się inni i ktoś otworzył okno, oczom ich ukazał się przedziwny widok: od lasu, ponad ziemią płynął błękitny opar, dotykając wiotkimi smugami białej płaszczyzny łąk; rozrzedzał się dopiero przy samym skraju szosy: tam zagradzały mu drogę czarno rozpostarte na skostniałej grudzie dwa trupy niemieckich żołnierzy, z których jeden miał głowę odgiętą i ukrytą w rowie, a drugi sięgał rękami zamarzłych kolein. Dzień okazał się słoneczny, w roziskrzonym powietrzu świat wyglądał jak diament. W godzinę później nadeszła wiadomość z miasteczka, że trzecim przechodniem, do którego strzelali żandarmi, był warszawski chirurg, doktor Krauz; wracając po ciemku ze szpitala, chciał się przemknąć ukradkiem przez rynek, mimo strzelaniny, jaką urządzili rozwścieczeni Niemcy. O świcie ludzie zobaczyli z okien, że na przeciwległym chodniku, oparty plecami o ścianę starostwa, siedzi samotny człowiek ze zwieszoną głową, jakby spał. Rynek wydawał się podejrzanie cichy i nikt nie miał odwagi wyjść za próg: nie było całkiem pewne, czy Niemcy rzeczywiście opuścili Kowalsk. Dopiero chłop, który nadjechał wozem od łąk, spostrzegł śpiącego, podszedł doń ostrożnie i przykucnąwszy zajrzał mu

w twarz. Po czym narobił krzyku, albowiem poznał lekarza, który tydzień temu przeciął mu ropień na karku. Doktor był już sztywny, musiał skonać od razu; kula przeszła nad brwią. Zaniesiono go na opróżniony posterunek żandarmerii, gdzie wisiał jeszcze portret Hitlera i walały się puszki po konserwach. Tymczasem chłop wyprzęgając konia opowiadał, że jego wieś zajęli w nocy Rosjanie; przyszli jak w goście - pieszo, bez wystrzałów, od strony toru kolejowego. Po tej nowinie na rynku zaroiło się od ludzi. Kowalsk w mgnieniu oka zrozumiał, że jest wolny, i natychmiast zapomniał o śmierci chirurga, którego zostawiono na ławie w opustoszałej wartowni. W sali nr 2 wieść o tym wypadku wywarła niewielkie wrażenie, gdyż uwaga pacjentów skupiła się wyłącznie na szosie, którą mieli nadejść Rosjanie; nie interesowano się tu niczym innym. Lecz oddziały radzieckie zajęły Kowalsk dopiero nazajutrz po stoczeniu bitwy z czołgami niemieckimi o linię kolejową Sochaczew - Łowicz, której broniła zmotoryzowana jednostka SS. Około południa na rynek wpadły rozdygotane od pędu trzy motocykle i, zatoczywszy szeroki krąg, zahamowały gwałtownie, bryzgając płatami śniegu. Mężczyzna w barankowej czapce zaczął wołać z przyczepki do nadbiegających ludzi, usiłując przekrzyczeć huk silników: - Geimancow niet? Zdrastwujtie! Germancow niet?! Był to patrol gwardyjskiej kolumny pancernej, która wkrótce nadciągnęła od szosy. Mieszkańcy rzucili się tłumem na spotkanie żołnierzy. Słychać było radosny płacz kobiet, zewsząd brzmiał krzyk: Oswobożdieno!, padały nazwy wyzwolonych miast, ludzie z Warszawy zmieszali się z ludźmi z Tuły i Charkowa, gwardziści wychyleni z maszyn, szczerząc w uśmiechu gęste jak kukurydza zęby, ściskali wyciągnięte dłonie. Nawet tutejszym psom udzieliła się ogólna radość: ujadając piskliwie, biegały wokół rynku, wytarzane w brudnym, rozdeptanym śniegu. Miasteczko napełniło się gwarem, motory warczały, padały rozkazy. W chwilę później krasnoarmiejcy rozsypali się po rynku, a piesze patrole poczęły przetrząsać przyległe uliczki w poszukiwaniu ukrytych hitlerowców. Jeden z patroli dotarł do szpitala. W drzwiach sali nr 2 wyrosło nagle trzech ludzi w kosmatych czapkach. Było przez chwilę bardzo cicho, chorzy unieśli się na łóżkach i barłogach. Żołnierze, chrząkając, jakby nieco zawstydzeni, przepraszali uśmiechem i dotykali palcami futrzanych nauszek. Ludzie szpitalni patrzyli na nich w milczeniu, z usilną, wytężoną uwagą, szeroko otwierając oczy i usta. Wreszcie najstarszy Rosjanin, w białym kombinezonie z kapturem odrzuconym na plecy, wysunął się naprzód: - Druzja - wyrzekł powoli i śpiewnie, krzyżując ręce na piersi - my bojcy Sowiełskawo Sojuza, pryniesli wam swabodu i mir. Stali teraz wszyscy trzej - dwaj młodsi po jego bokach - na środku izby, spoglądając jakby wspólnym, uroczystym spojrzeniem w wynędzniałe twarze leżących. Oficer powiedział jeszcze kilka słów i urwał, uczyniwszy ręką, fioletową od mrozu, gest pozdrowienia. Wtedy znów zrobiło się cicho, tak że słychać było szmer akacjowej gałęzi ocierającej się o szybę. Pacjenci milczeli, nie wiedząc, jak się odezwać; zbyt wielkie zdarzenia zatrzęsły ich wątłym życiem. Tylko beznogi Maciejewski, który półsiedząc na łóżku nie odrywał wzroku od krasnoarmiejców, szepnął naraz, jak gdyby w zdumionym, pełnym zachwytu skupieniu: - Ludzie moi... - i powtórzył to dwukrotnie. Wtedy żołnierze, już nieco stropieni, znowu zaczęli się uśmiechać, mówiąc coś w swoim języku, widocznie radzi, że zadźwięczały ludzkie słowa. Odpowiedziało im kilka nieśmiałych głosów, beznogi ożywił się i pokazał spod kołdry swój kikut ucięty nad kolanem. Nawet pacjent o zmiażdżonej twarzy gwizdnął zachęcająco przez dren.

Tymczasem oficer, który przechadzał się między łóżkami, nagle spotkał utkwione w siebie oczy Szarleja. Przystanął na chwilę i, jakby szukając czegoś w pamięci, zapytał półgłosem: - A wy... kto? Wówczas w sali powstał ogólny hałas, bo chorzy, jeden przez drugiego, chcieli wytłumaczyć, kim jest nr 115. - Krzywda niemiecka, towaryszcz lejtnant! - wołano chórem. - Polski partyzant, wprost z lasu tu nastał! - Z ro... owu - poprawiał Siudek. Jeden z pacjentów wyrwał kij Maciejewskiemu i, mierząc z niego jak z karabinu, powtarzał: - Bach! Bach! - Celowa! przy tym w Szarleja, a sam widocznie odgrywał rolę Niemca. Oficer wszystko zrozumiał i pokiwał głową. Stal jeszcze chwilę przy łóżku 115. Szarlej widział z bliska jego twarz, szeroką, o płaskich policzkach i głęboko pod jasnymi brwiami ukrytych źrenicach. Wpatrywał się w nią długo, z twardym, badawczym podziwem, usiłując całą mocą odgadnąć myśl zawartą w jej rysach, przeniknąć na wskroś tę twarz o łagodnym uśmiechu, prostą i tajemniczą, przyjazną i daleką zarazem - twarz człowieka, który wyzwolił jego ziemię. Następne dni przyniosły nowiny o manifeście rządowym w Lublinie o tym, że u boku Czerwonej Armii bije się polskie wojsko. Te wieści znów wznieciły wśród chorych nerwowy niepokój i zaostrzyły ich ciekawość do ostatecznych granic. Kłócono się zapamiętale o to, czy rząd przeniesie się do Warszawy i jakie mundury mają kościuszkowcy. - Głupie chłopy - tłumaczył buchalter, wzgardliwie wydymając wargi. - Czy myślicie, że można usiąść na kupie żużlu i rządzić? Jeżeli to jest prawdziwy rząd - tu zniżył znacząco głos - a to się dopiero okaże, no to powiadam wam, że prędzej zrobi on stolicę tutaj, w Kowalsku, niż tam, na pogorzelisku. - Nie zawracaj pan kontrafałdy! - zirytował się człowiek o zmiażdżonej twarzy. - Warszawa to Warszawa, nawet jak przypalona. - Spójrz pan na szosę! - krzyknął Maciejewski. - Naród wali z powrotem do domu. A co, może warszawiaków nie ma w rządzie? Iii tam! Wszędzie są, i w rządzie, i w wojsku. Pójdą razem z innymi i taką zrobią stolicę, że sam pan pierwszy czapkę zdejmiesz. Sala przyznała mu słuszność zachęcającymi pomrukami. Lisowicz skrzywił się wyniośle, po czym odwrócił się do ściany udając, że drzemie. Chorzy tymczasem zaczęli rozmawiać o polskim wojsku: czy mogło już walczyć pod Stalingradem, czy też powstało dopiero później? - Żeby tak zobaczyć chociaż jednego... - wzdychał Maciejewski, oparty skronią o szczudło - żeby tak nagle stanął w drzwiach i powiedział: „Polacy, bracia, kaleki nieszczęsne, wolność ja wam przyniosłem...” Och matko, to by zaś była radość... Sala umilkła wzruszona, bo każdy tego mocno pragnął. - Cie...e...kawe... też cz... czy o...orzełki mają? - szepnął śliniąc się Siudek. - Jakżeby nie mieli? - odezwał się z barłogu chory na żółtaczkę. - Orzeł to polski ptak, w Tatrach mieszka. Są rozmaite ptaki. Wrona, na przykład, niemiecki. Dawniej w Polsce nie było wron, dopiero Luter je przysłał, a teraz Niemcy na hełmach je noszą. - Co ty pleciesz, człowieku! - zadrwił ktoś z głębi sali. - Ptactwa jest wiele na całym świecie. Orły w górach, a wrony na polu. Nauka tak uczy.

Wśród pacjentów wybuchł spór ornitologiczny. Sala rozpadła się na dwa obozy, z których jeden twierdził, że ptaki były zawsze międzynarodowe, a drugi - że ich pochodzenie jest różne i wrona jest ptakiem niemieckim. W tej ostatniej kwestii postanowiono przesłuchać Niemca Zimmermayera, gefrajtra Wehrmachtu, którego chłopi po wkroczeniu Rosjan złapali w pobliskiej wsi zagrzebanego w sianie. Pracował teraz jako posługacz w szpitalu. Zimmermayer to było niezwykłe przeżycie sali nr 2. Ludzie szpitalni mieli w sercach nieostygłą nienawiść: każdy rozszarpałby hitlerowca własnymi rękoma - za swoje krzywdy, choroby i rany. Wprawdzie leżeli bezwładni, skrępowani bandażami, lecz każdy od dawna przechowywał w duszy obraz słusznej zemsty i czcił go jak świętość. Tymczasem gdy Zimmermayer po raz pierwszy ukazał się w drzwiach, mały, pokraczny w swym kusym kitlu bez odznak, i kiedy zdrętwiałym ze strachu głosem powiedział: - Gut Morgen - pacjenci, którzy z początku srogo wpili weń wzrok - zgłupieli. Ten przerażony, pokorny człowieczek o dużej głowie okolonej rdzawymi włoskami był zupełnie inny niż krwawe hordy, które paliły Warszawę. Przez chwilę trwała pełna osłupienia cisza, a potem chorzy zaczęli kląć i złorzeczyć wygrażając pięściami. Czynili to jednak bez głębszego przekonania, jak gdyby dla porządku i trochę zawiedzeni - a Zimmermayer stał przez ten czas w drzwiach, w postawie na baczność, lecz ze zwieszoną głową, i wszyscy spostrzegli, że ma zamknięte oczy. Po chwili wrzawa ucichła, jeszcze ten i ów splunął w jego stronę, ale na ogół gniew opadł. - Ech - mruknął wreszcie Maciejewski - to nie jest prawdziwy szkop. Tamci byli inni... Podaj basen! wrzasnął nagle do Zimmermayera i pogroził mu kijem. Jeniec zrozumiał, znalazł basen i przydreptał posłusznie do łóżka kaleki. Po kilku dniach okazało się jednak, że Zimmermayer jest prawdziwym Niemcem. Z rozmów, jakie z nim prowadzili chorzy z rana, podczas gdy sprzątał salę, wyszło na jaw, że nowy posługacz pochodzi z Lubeki, gdzie pracował jako kelner w hotelu „Pod Trzema Lwami”. Do pacjentów zwracał się, zapewne z przyzwyczajenia, per gnädige Herren, baseny podawał z grzecznym uśmiechem, mówiąc: bitte sehr - jak gdyby stawiał na stole kufel bawarskiego piwa. Kiedy go pytali, czy zabijał Polaków Zimmermayer nie usiłował przeczyć, a na pytanie, dlaczego to robił, odpowiadał przymykając oczy: Tak trzeba było, gnädiger Herr. - Chorzy dali mu w końcu spokój, tym bardziej gdy stało się wiadome, że gefrajter stracił żonę i dziecko podczas bombardowania Lubeki. Sala zaczęła go uważać za coś w rodzaju dodatku do własnej niedoli; przestano mu nawet mieć za złe, że nie nadawał się na obiekt zemsty. Dawny wróg z dnia na dzień przemieniał się w zwyczajny element szpitalnego życia i nikt już nie próbował zrozumieć, dlaczego Zimmermayer zabijał Polaków. Nieco odmienne stanowisko zajął wobec niego Arkadiusz Pogoda. Człowiek ten wszystko oceniał inaczej niż inni. Być może dlatego, że przybył z dalekich stron. 4 Pod koniec stycznia w sali nr 2 umarł pacjent Turchański. Nastała parodniowa odwilż, a potem znowu wrócił mróz. Jednego z wilgotnych poranków, kiedy za mokrą szybą pole, szosa i drzewa rozmazywały się w pasmach mgły, przed bramą szpitalnego ogrodu przystanął zachlapany furgon ze znakiem Czerwonego Krzyża. Lisowicz, który stał przy oknie wydłubując woskowinę z ucha i nucąc walca „Na sopkach Mandżurii”, przeczytał głośno słowa napisane białą farbą na drzwiczkach szoferki: „Drogado-domu-prowadzi-przez-Berlin”. Sanitariusze wynieśli na noszach kilku ludzi, zakutanych po brodę w szare koce; reszta - sześciu czy siedmiu - wysiadła o własnych siłach podpierając się na kulach lub laskach. Mieli na sobie wojskowe płaszcze, puszczone luźno, bez pasów, jednemu sterczała spod szynela ręka na temblaku, inny miał nogę w wojłokowym łapciu rozepchanym przez bandaż. Podnosili głowy ku szpitalnym oknom i śmieli się dając znaki pacjentom, przylepionym do szyb. Chorzy nie mogli odgadnąć, co to za nowy transport. Przywiezieni wyglądali na wojsko, ale chyba inne, nie radzieckie, choć płaszcze były na oko podobne.

Przeszli gęsiego przez furtę i drepcząc po topniejącej grudzie znikali kolejno w wejściu do szpitalnego gmachu. Pacjentom, przypatrującym się im w naprężonej ciszy - waliły serca; żaden nie miał odwagi głośno powiedzieć tego, o czym myśleli wszyscy. Jeden z żołnierzy, z okrągłą, ostrzyżoną głową, przystanął na chwilę i machnąwszy ręką, z której kurzył się dymek ukrytego ogarka, zawołał coś w stronę okien. Lecz okna były zamknięte i nikt nie dosłyszał jego słów. Dopiero przy ostatnim, który szedł o lasce, w rogatej furażerce zsuniętej na bakier, wybuchł ogólny krzyk. Chorzy spostrzegli orzełka i wtenczas wszystko stało się jasne: byli to polscy żołnierze, ranni w niedawnych bitwach. Pogoda nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat. Kiedy go wniesiono do sali nr 2, Szarlej pomyślał, że nowy chory to wiejski wyrostek, ofiara wypadku lub bójki. Krótkie, czarne włosy rosły mu na jeża, a policzki pokrywał przejrzysty, chłopięcy puch. Pod kocem wydawał się chudy i niewielki, lecz trudno by określić jego wzrost, bo nie wstał ani na chwilę: obie stopy miał w gipsie. Zajął łóżko po zmiażdżonej twarzy, która opuściła szpital poprzedniego dnia. Leżał więc obok Szarleja. Z początku nic nie mówił, spoglądał tylko po sali spod uważnie zmarszczonych brwi. Chorzy byli zdziwieni. Ten chłopiec nie wyglądał na pogromcę Hitlera. Szarlej badał uważnie jego twarz: szeroko osadzony nos, twarde szczęki i oczy o ciemnym, powolnym spojrzeniu. - Czy to prawda - rozległ się czyjś niepewny głos - że biłeś się w polskim wojsku? Ranny skinął głową, po czym wymienił swe imię i nazwisko: Arkadiusz Pogoda, czołgista z brygady pancernej Westerplatte. Powiedział to przeciągając sylaby: siedem słów zabrzmiało jak jedno. Wszyscy na niego patrzyli, wychyleni z łóżek, a on uśmiechając się, spokojnie przyjmował ich wzrok. - Nie ja jeden - powiedział po chwili wesoło - każdy się bił. Ty, bracie, on i ja. Taki już czas. Wasze gnaty, koledzy, także przecie nie ze wszystkim całe! - roześmiał się pokazując mocne, zwarte zęby. - Eee... - mruknął trochę wstydliwie Maciejewski - my tośmy się nie tak znowu bardzo bili. Nas to bili, owszem, ale żeby my... No, mamy tu po prawdzie jednego, co się tęgo bił. Obok was leży - wskazał kijem. Szarlej poczuł na sobie wzrok rannego. Kościuszkowiec patrzył nań ciekawymi oczami, długo i pilnie. - Partyzant? - zapytał. - Niezupełnie - odpowiedział Szarlej - ochotnik z Powstania. - Z Powstania... - powtórzył Pogoda - tośmy byli od siebie niedaleko. Przez Wisłę. - A tak - rzekł Szarlej - niedaleko. Wisła was zatrzymała. Pogoda przyglądał mu się bacznie. - Przyszliśmy znad Oki - powiedział - to wielka rzeka w Rosji. W czołgu mieliśmy mapę i w każdym zdobytym mieście mierzyliśmy palcami, ile jeszcze ziemi zostało do Warszawy... - Daleko było? - spytał Maciejewski. - Z początku można było położyć obie ręce - odparł Pogoda - a później już tylko jedną... Potem jeszcze mniej. Chorzy z uwagą słuchali jego słów. Widać było po nim, że nie przyjechał tu kłamać. - Dwie ręce... - zamyślił się Szarlej. - Myśmy nie mogli tak odmierzać ziemi. Liczyliśmy tylko czas... - Tak bywa - uśmiechnął się Pogoda - jedni liczą miasta, drudzy - dni. No, ale spotkaliśmy się w jednym mieście i jednego dnia.

Chorzy, przekrzykując się i przerywając jeden drugiemu, zaczęli opowiadać Pogodzie swoje nieszczęścia i troski. Zanim zapadł zmierzch, żołnierz znad Oki czuł się wśród ludzi szpitalnych jak między swoimi. Wiedział już prawie o każdym, co mu dolega, i większość znał z choroby i nazwiska. Zdrowsi siadali na brzegu jego łóżka; zakonnice co parę minut spędzały ich stamtąd jak muchy. Ciężej chorzy, unosząc się na łokciach, gwarzyli z nim z daleka, pojękując płaczliwymi głosami. Pogoda niewiele mówił. Oczami zachęcał opowiadających i słuchał tak cierpliwie, jak gdyby przyjechał tu tylko po to, żeby policzyć ich boleści. Jeden Zimmermayer unikał zetknięcia się z Pogodą. Okrążał jego łóżko i zerkał nań ze strachem. Kiedy podawał mu wieczorną kaszę, Maciejewski rzekł z dumą; - Popatrz no, Zimmermayer, jak wygląda prawdziwy polski żołnierz. - Ich sehe, gnädiger Herr - szepnął martwym głosem Zimmermayer. Wszyscy spojrzeli nań wzrokiem pełnym politowania. - Słuchaj, Pogoda - odezwał się beznogi z wahaniem - jak myślisz, co robić z tym Niemcem? Bo my... tak... po prawdzie... - Rze...e...czywiście - dorzucił jąkała i umilkł. Wszyscy szukali odpowiednich słów i nikt nie umiał ich znaleźć. Pogoda czekał, z głową podpartą na ręku. - Sami nie wiemy, jak się ustosunkować - wytłumaczył wreszcie Maciejewski i zaczął wyliczać na palcach: - Niemiec, to raz, Polaków zabijał, dwa. Nie wie dlaczego, trzy. A człowiek wydaje się porządny i pracuje rzetelnie, cztery. Więc jak to ma być, Pogoda, żeby było sprawiedliwie? Zimmermayer, wiedząc, że o nim mowa, stał sztywno, z rękami przyciśniętymi do szwów spodni i całą twarzą wyrami bolesną pokorę. Pogoda namarszczył brwi i zadumał się. Był może osłabiony lub rosła mu gorączka, bo długo zastanawiał się nad odpowiedzią. - Pod Warką widziałem Niemców - odrzekł po chwili - co płakali i skomleli jak psiaki, żeby ich nie zabijać. A sami przedtem zabijali naszych. Więc co z takimi robić? Sala wstrzymała oddech, a Pogoda ciągnął po dłuższym namyśle, że Zimmermayerów jest mrowie i na wszystkich nie starczyłoby sądów. Zabijał z własnej woli, czy dlatego, że mu kazali - tego nigdy nie dojdziesz. - No i co? - szepnął beznogi. - Tak to zostawić... i nic? A nasza krzywda? - Wiem - odparł Pogoda cicho - wasza krzywda... Nie dawała nam oczu zamknąć nocą. Maciejewski potakiwał patrząc na swój kikut. - No i co? - powtórzył. - Kto nam ją wynagrodzi? - My sami - rzekł poważnie Pogoda - ty, on i ja. Naród zawsze sam sobie wynagradza krzywdy. Kaleka pokręcił głową: - Ejże, czy aby nie pleciesz? - Nie plotę - zaprzeczył Pogoda - zobaczysz, że tak będzie. Niemiecki lud naprawi swoje zło, a polski swoją niedolę. Niemcy przerobią Zimmermayera, a Polacy dadzą tobie protezę.

- I pracę? - zapytał Maciejewski wybałuszając oczy. - I pracę - potwierdził Pogoda. Zimmermayer zrozumiał, że może odejść, i wycofał się tyłem w stronę drzwi. - Gdzie cię tego nauczyli? - mruknął ktoś spod ściany. - Młody jesteś, a mówisz, jakbyś sto lat żył na świecie. Ale Pogoda zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko i wskazał oczyma okno, za którym biegła szosa. Widać był już nieco znużony. 5 Szarlej spędził niespokojną noc. Nad ranem sen odleciał go zupełnie. Do sali wszedł na palcach Zimmermayer i zaczął powoli odsłaniać papierowe rolety zaciemniające okna. Szarlej nie próbował już zasnąć. Patrzył, jak mrok przeciera się między oknami. W nocy musiał znów chwycić mróz, bo gałąź akacji szkliła się od szronu. Chorzy jeszcze spali, słychać było westchnienia; o świcie sen często staje się bolesny. Pogoda leżał na wznak, z ręką odrzuconą za łóżko, jakby chciał nią wiosłować. Miał otwarte usta, twarz mu ściemniała przez noc. Szarlej wychylił się ostrożnie. Odległość była niewielka, mógł dotknąć jego czoła. Od rannego biło gorąco; we śnie marszczył po swojemu brwi, nadawało mu to wyraz skupienia. Szarlej przypomniał sobie dawne czasy w podchorążówce: posępne świty, kiedy tak samo nachylał się nad Marcinem Wawrzyckim, by sprawdzić, czy nie ma gorączki. I teraz Pogoda ze swą chłopięcą, krótko ostrzyżoną głową, utnie przyciśniętą do poduszki, nagle wydał mu się bezradny jak młodziutki rekrut. Pochylił się bliżej i poprawił koc, który opadł rannemu z piersi. Wtedy Pogoda przebudził się. Szarlej spotkał jego spojrzenie: żołnierz patrzył nań spod powiek, jeszcze nieco sennie. Po chwili w oczach błysnął mu uśmiech. - Zimno - wyjaśnił Szarlej - odkryliście się, a przez noc wziął mróz. Pogoda z trudem dźwignął się na rękach i usiadł wyżej. Przeczesał palcami zjeżoną czuprynę. - Ciężko spałem - mruknął. - Czujecie gorączkę? Ranny wzruszył ramionami; widać wolał przejść nad tym do porządku. Spojrzał na ramię Szarleja i spytał, kiedy mu je postrzelili. Szarlej opowiedział pokrótce swoją ucieczkę z pociągu. - Teraz jest lepiej - dorzucił - za parę dni wyjdę. - Do swoich? - uśmiechnął się Pogoda. - W świat... - odparł Szarlej wykonując nieokreślony ruch zdrową ręką. Pogoda odwrócił wzrok; patrzył na swoje nogi, okryte kocem. Wyskakiwał z zapalonego czołgu, gdy obok, o metr, rozerwał się pocisk. Stopy mu potrzaskało, ale nie całkiem. - Jeszcze ich poużywam zapewnił. Powiedział to tak, jakby stopy były cudze i jakby chciał pocieszyć kogoś innego, nie siebie. - Duża bitwa była? - spytał Szarlej. Przesunął się na skraj łóżka. Pogoda potrząsnął głową: niewielka potyczka na wschód od Sochaczewa. Natknęli się na pięć „tygrysów” i „Stary” dostał niezły ładunek w bok. „Starym” nazywali swój czołg. Jeden z pierwszych czołgów pułku pancernego Pierwszej Dywizji. Z czasem dywizja weszła w skład Pierwszej Armii, a pułk rozrósł się w brygadę. - Brygada pancerna imienia Westerplatte - rzekł poważnie. Podobno służyli

w niej ludzie z różnych stron Polski. Sporo warszawiaków. No i „Stary”, ich czołg. Pójdzie pewnie teraz do remontu, tak jak on, Pogoda, który był w nim wieżowym i od początku dzielił jego los. Rozmawiali szeptem, żeby nie budzić śpiących. Od okien szedł chłód i mgliste światło dnia. Szarlej przesiadł się na łóżko Pogody; słuchał zawinięty w swój koc, lecz mimo to drżał z zimna. Pogoda opowiadał o wielkiej bitwie pod Warką. Czołgi forsowały pontonowy most pod wściekłym obstrzałem artylerii. Mieli wesprzeć piechurów z 8 gwardyjskiej, walczącej na drugim brzegu. - Obleciał mnie strach - śmiał się. - Przez ten most, myślałem, zajedziesz prosto do piekła. Nawet „Stary” podobno zwęszył wtedy tamten świat: zaciął się, nie chciał ruszyć naprzód i dygotał, bestia, ze złości. - Ale co? - szepnął Szarlej. - Sforsowaliście? - Sforsowaliśmy - odparł spokojnie Pogoda. I opowiedział, że ich dowódca ruszył pierwszy na czele kolumny, w małym odkrytym Wiliysie; za nim poszły czołgi. Szarlej widział drewniany most i wodę rozpryskiwaną przez pociski, słyszał huk gąsienic, wycie motorów... Zacisnął pięści na fałdach koca. Czyż nie marzył o takiej bitwie? Zamiast niej przyszło powstanie, dziesięć tygodni wśród murów. Piekli ich żywcem w kamiennym garnku przez sześćdziesiąt trzy dni. Szczelniej owinął się kocem. Pogoda leżał z rękami skrzyżowanymi pod głową. - Nad Oką - powiedział - w Sielcach, były piaski i sosny. Ziemia bardzo podobna do polskiej. Myśleliśmy: cóż oni tam robią nad Wisłą, czy wiedzą co o nas? Kiedy usłyszą o naszej dywizji, mówił jeden i drugi, to na pewno będzie im lżej. - Małośmy tutaj wiedzieli - rzekł Szarlej omijając jego wzrok. Pogoda sięgnął za poduszkę: pogrzebał ręką i wyjął dwie kostki cukru. Podsunął je na dłoni: - Bierzcie. Przed wojną mówiło się - cukier krzepi. A tu znów pewno kaszę dadzą. Wodnistą... Szarlej roześmiał się i wziął jedną kostkę. Pogoda zachrupał, po czym westchnął z zadowoleniem, gładząc rozstawionymi palcami swego jeża. Milczeli przez chwilę, ssąc cukier. - Tak - podjął znowu Pogoda-- kiedy u nas powiedział ktoś: Warszawa - wtenczas cisza robiła się jak makiem zasiał. Czciliśmy waszą mękę, kolego. Zbudowaliśmy w Sielcach bramę wysoką, drewnianą, z polskimi barwami. Każdy przechodząc głowę zadzierał, żeby popatrzeć. Zamyślił się pewnie wspominając tę drewnianą bramę. Polem zaczął opowiadać dzieje dywizji i kiedy doszedł do marszu przez Łuck, nagle umilkł. - Chłód był - szepnął - szliśmy pod deszczem. Wieś za wsią popalone, droga tylko została; psy za nami biegły, głodne. Pochodził z tamtych stron, jego ojciec był nauczycielem w wojskiej sokole pod samym Łuckiem. Nikogo już tam ze swoich nie znalazł. Niemcy zostawili po sobie swąd i strach. Skarlej słuchał nie przerywając. Siedzieli naprzeciw siebie jak dwaj bliźniacy; ranni i bezdomni. Szarlej poczuł przenikliwe zimno. Wstrząsnął się i spotkał zdziwiony wzrok Pogody. - Głupstwo - wyjaśnił. - Ot, chodzą mi po głowie dawne lata, sprzed września... Nie wiem, jak wy, ale ja nieraz się zastanawiam, czy cały ten świat w ogóle istniał.

- No, nie mówmy tak - zaniepokoił się Pogoda. - Istnieć to on istniał, tylko dobry nie był. - A ten, myślicie, będzie lepszy? - Szarlej uśmiechnął się z niedowierzaniem. Pogoda wparł w niego surowe oczy. - Ja nie mam czego żałować - powiedział twardo - chyba tych, co umarli. I widząc, że Szarlej milczy, dodał ciszej, iż cala ich armia składa się z takich jak on: nikt nie miał czego żałować. Byli wśród nich robotnicy i chłopi: wrócili tu, żeby z pracy ludu tworzyć sprawiedliwy kraj. - Kościuszko - tłumaczył uroczyście - nie miał czołgów, ale myślał tak samo jak my. I otóż nazwaliśmy dywizję jego imieniem. - Powtórzył z dumo: - Pierwsza Dywizja imienia Kościuszki. - Po czym spojrzał na Szarleja i w oczach znów mu się pojawił serdeczny błysk, jakby mówił: „Bracie, wybacz, nie chciałem cię urazić”. Chorzy zaczynali się budzić, słychać było skrzypienie łóżek i kaszel. W sali zrobiło się już zupełnie jasno, dzień wstał szarawy, kamienny. Zwykle o tej porze nastrój bywał posępny, noc pozostawiała gniotący ciężar w sercu. Pacjenci grzebali się na posłaniach, oglądając swoje ciała i opatrunki; jedni charcząc pluli do blaszanych rynienek, inni drapali się pod koszulą, mamrocząc w półsennej złości. Ten i ów zerknął ze zdziwieniem w kąt sali i trąciwszy sąsiada, wskazywał Pogodę i Szarleja, owiniętych w koce i pogrążonych w rozmowie. Nikt im nie chciał przeszkadzać. W chorych wzbudzała szacunek ta pogawędka dwóch rannych żołnierzy, którzy się tutaj zeszli, przebywszy odmienne drogi. Pogoda wyliczał na palcach, z ilu stron świata ściągnęli Polacy do dywizji nad Oką. Było tam wielu takich, co w 1939 r. bronili Warszawy. Inni przyszli w 43 z obozów afrykańskich: w 1937 walczyli w czerwonym Madrycie, mówiło się o nich „Hiszpanie”. Niektórzy, najstarsi, zagarnięci jeszcze z carską armią na ziemię rosyjską, pamiętali pietrogradzki październik. W roku 1917 bili się za Rewolucję. .Jedni czekali na Polskę pięć lat, drudzy dziesięć, inni - prawie trzydzieści. - Pogoda - rzekł Szarlej zniżając głos - powiedzcie mi jedną rzecz. Leżę już tutaj trzy miesiące... nie wiem, ile się przez ten czas na świecie zmieniło... Powiedz mi: teraz, kiedyś się doczekał Polski, co będziesz z sobą robił? Niemcy zamietli ogonem śnieg - szepnął - więc co teraz? Pochylił się ku niemu, żeby nic nie uronić z jego słów. Pogoda zdziwił się. - Co teraz? - powtórzył powoli. - Teraz poleżę tu pewno jeszcze parę dni. Może z tydzień. - A potem? - A polem, bracie, odeślą mnie za Wisłę, do szpitala polowego. Albo nie odeślą i tu będą leczyć. - No, a jak cię wyleczą? - wtrącił Szarlej. - Jak wyleczą, to, bracie, dołączę do swojej brygady. Może i „Stary” się przez ten czas wyliże... Przerwał w pół zdania i spojrzał na Szarleja z badawczą troską, jakby naraz odkrył w jego twarzy nieznany rys. Szarlej nie miał odwagi dalej pytać. Życie Pogody biegło tak prosto jak droga jego dywizji. W drodze tej musiał zdobyć coś więcej niż miasta i wsie; Szarlej zrozumiał, że choć podobne odnieśli rany, mocno różnili się od siebie. I po raz pierwszy ogarnął go niepokój, czy jego własne zwątpienie nie zrodziło się w nim samym, jak ropa w rozłupanej kości?

Pogoda przysunął się bliżej i nagle położył mu rękę na kolanie. - Człowieku - powiedział półgłosem - czas ci stąd wyjść. Popatrz na świat, zaczerpnij powietrza, z ludźmi pogadaj... Tutaj myśli cię zeżrą. Mówię ci: tobołek w rękę, a potem... - Wskazał wzrokiem na pola za oknem, cicho leżące pod śniegiem. Szarlej spojrzał w tę samą stronę. Zobaczył gałąź akacji, do której przyzwyczaił się w chorobie. Drżała teraz leciutko, wyprężona na mrozie. Od szosy doleciał turkot i stłumione wołanie, potem zawarczał samochód i wszystko ucichło. Odwinął koc i obejrzał swoje ramię. Spochmurniał trochę: - Dokąd pójdę? - mruknął do siebie. Wtedy Pogoda wygłosił następujące zdanie: Człowiek według niego nigdy nie zabłądzi i w końcu zawsze trafi tam gdzie chce. Życie wskazuje drogę. Idzie człowiek przed siebie, spotka wreszcie ludzi; jednych minie, na drugich popatrzy, z innymi przystanie. A gdzieś, za którymś lasem, spodoba mu się zboczyć i przysiąść na jakiejś przyzbie. Pomoże jednemu, drugiego nauczy, trzeci mu powie: zostań z nami. - I jużeś wtedy trafił, człowieku - dowodził spoglądając z triumfem na Szarleja. Chorzy zaciekawili się tym twierdzeniem i zaczęli pilnie nasłuchiwać. Maciejewski, który dotychczas czochrał się na łóżku, teraz usiadł wlepiając wzrok w Pogodę. - No, więc - szepnął Szarlej - trzeba spróbować, może i ja trafię... - Trafisz - przekonywał go Pogoda - powiadam ci, że trafisz. W życiu tylko głupi zabłądzi. - Gdzie cię takiej filozofii nauczyli - warknął buchalter, który dopiero się obudził - może w Rosji, w stepie? Szarlej wstał i przetarł ręką czoło. Chciał zebrać myśli, zastanowić się nad swoją decyzją; ale odłożył to na później. Czul tylko, jak niepokój rozpala w nim krew, słyszał jej ciepłe, szybkie skręty. Dotknął palcami żeber i napiął mięśnie w udach. Nie widział, że cała sala patrzy na niego ze zdumieniem. Stał owinięty szpitalnym kocem jak peleryną; wydawał się przez to wyższy i bardziej wychudły, nie strzyżone włosy spadały mu w długich pasmach na skroń. - No i jak? - zapytał Pogoda. - Pójdziesz? - Chyba pójdę... - odparł Szarlej. Mąciło mu się nieco w głowie, patrzył z roztargnieniem po sali. Nie chciał tu dłużej zostać, a zarazem bał się pierwszego kroku na gołej, prawdziwej ziemi. Podszedł do okna i przycisnął policzek do szyby. Rozszerzonymi oczyma oglądał ziemię, która przez trzy miesiące widniała nieruchoma za kwadratowym szkłem naprzeciw jego łóżka. Zamyślił się: cóż mu ona tym razem przyniesie po tak długim rozstaniu... Poczuł nagle dotknięcie na ramieniu, więc odwrócił głowę. Beznogi stał tuż za nim i wpierał w niego okrągłe, przestraszone oczy. Szarlej zdziwił się i spytał, o co idzie. - Sto piętnasty - odezwał się Maciejewski - daleko ty stąd pójdziesz? - Niedaleko - odpowiedział Szarlej - chyba do Warszawy. - Do Warszawy... - powtórzył kaleka i otworzył usta ze zdziwienia. - Sto piętnasty, weźcie mnie z sobą. Szarlej przyjrzał mu się i pokiwał głową. - A po cóż ty chcesz tam iść? Zima przecież, mróz. Poczekaj do wiosny.

Maciejewski zerknął nań z wyrzutem i podciągnął kije. - A po co ty? - szepnął nieśmiało. - Każdy by chciał do domu. Krewnych mam na Pradze. Weźcie mnie z sobą, sto piętnasty. Bo sam pewno nie zajdę... Szarlej wzruszył ramionami. Zgodził się. Kto wie, czy we dwóch nie będzie weselej. 6 Wyruszyli dopiero po czterech dniach. Obydwaj bowiem zapomnieli, że nie mają płaszczy. Trzy miesiące temu, kiedy ich tu przywieźli, była ciepła jesień, a teraz, po krótkiej odwilży, znowu ścisnął mróz. Nie mogli więc wyjść w tym, co mieli na grzbiecie. Wreszcie czwartego dnia intendentura szpitala zdobyła dla nich dwa znoszone łachy. Wtedy zaczęli się zbierać do drogi. Nazajutrz, w niedzielę, od rana sypał suchy śnieżek; pokrył krzaki i drzewa białą, puszystą okiścią. Cisza za oknami panowała głęboka; od pól, od szosy nie dochodził żaden głos. Z rzadka tylko spod lasu przylatywał skrzek kawek krążących nad ścierniskiem. Ale i on ginął, rozpierzchły w płaskiej pustce. Opuścili szpital o świcie. Pożegnania nie trwały długo. Z dawnej gwardii sali nr 2 mało kto pozostał. Jąkałę Siudka już przedtem zabrała rodzina, Lisowicz wypisał się poprzedniego dnia, a chory na żółtaczkę umarł którejś nocy i wynieśli go razem ze słomą. Najkrócej zabawił w Kowalsku Pogoda: odjechał za Wisłę nazajutrz po rozmowie z Szarlejem. Stopy mieli mu leczyć w szpitalu polowym na tyłach; musiał się więc jeszcze trochę oddalić od swojej dywizji. Początek drogi przebyli pieszo. Szli powoli, skrajem szosy, rzadko zamieniając słowo. Nikt ich nie mijał, posuwali się w łagodnym szmerze śniegu, który spadał na ziemię drobniutkim, leniwym rojem. Obydwaj tego dnia ujrzeli świat po raz pierwszy od wielu miesięcy, toteż widok nieograniczonej przestrzeni i chłód czystego powietrza oszołomił ich nieco. Szli więc niezbyt pewnie i trzymali się blisko jeden drugiego. Kaleka, odziany w połataną kurtkę z wytartym króliczym kołnierzem, podsadzał się pracowicie jak wspinacz, zostawiając za sobą na śniegu potrójny ślad: nieforemnej stopy i szczudeł. Przystawał często i, ocierając rękawem spoconą twarz, uśmiechał się do Szarleja: - Zmęczyliście się, widzę? Bo ja nic. Skakam sobie i skakam, mocny ze mnie chłop. - Szarlej kręcił głową niby to z podziwem i udawał, że to jemu brak tchu. - Warto by odpocząć - mówił zdejmując chlebak - czasu mamy aż nadto. - Siadali na przydrożnym kamieniu, obróceni do siebie plecami, i patrzyli każdy w swoją stronę. Szarlej sięgał do chlebaka, wyjmował z niego szpitalną kromkę i łamał ją na pół. Miał na sobie kusy płaszcz niemiecki, nie dopięty i rozepchany przez ramię na temblaku; lewy rękaw był pusty i dyndał na wietrze. Po godzinie śnieżek przestał prószyć; niebo zaczęło się rozsączać, ukazując blady, przymarzły błękit. Maciejewski poweselał, przystawał co parę kroków i zadzierając głowę mówił, że to już błyszczy warszawskie słońce. Przymykał oczy i podawał ku niemu swą wynędzniałą twarz, gadając coś do siebie. Szarlej zdjął czapkę i rozpiął guziki płaszcza. Nagle zrobiło się, ciepło; na szosie, wśród zeschłego łajna ćwierkały gromadki wróbli; rozdrobili więc kawałek chleba i rzucając okruchy szli dalej; wróble wyfruwały im spod nóg. Beznogi śmiał się do nich, pogwizdywał i zapewniał, że są to prawdziwe warszawskie wróble, które na trochę tylko odleciały z miasta. Ale do Warszawy musiało być jeszcze daleko, uszli zaledwie niewielką część drogi; ziemia wokół rozciągała się biała i płaska, obrzeżona u widnokręgu ciemnymi ściegami lasów. Byli już bardzo zmęczeni i zaczynali wątpić, czy kiedykolwiek, zajdą do Warszawy, gdy ulitował się nad nimi chłop, który jechał w stronę miasteczka G. Wgramolili się na sanie, pomagając sobie nawzajem,

bo chłopu się spieszyło. Usiedli z tyłu, zwiesiwszy nogi na zewnątrz. Gniade szkapy o kosmatych, oszronionych bokach chrapały, czując mrozek, woźnica pokrzykiwał, a suchy śnieg skrzypiał pod płozami. Z początku odpoczywali nic nie mówiąc i wydychając parę z ust. Dawali się kołysać saniom, patrząc na drogę, która zostawała za nimi coraz dłuższa i bielsza, rozświecona blaskiem zimowego nieba. Zrobiło im się na duszy sennie, poczuli ociężałość. Szarlej trącał co chwila kalekę, który podrzemywał kiwając się i mamrocząc do siebie. Na rynek wjechali w dźwięku dzwonów. Właśnie skończyło się niedzielne nabożeństwo, ludzie stali w gromadkach; narożny budynek przybrany był jedliną i czerwonymi wstęgami. Maciejewski rozglądał się dokoła i namawiał, żeby ogrzać się w gospodzie. Weszli więc i przysiedli na chwilę, przysłuchując się rozmowom. Jeden z pijących poczęstował ich wódką i spytał, dokąd idą. - Do Warszawy? - wydziwiał. - Piechotą i o trzech nogach? Ej, ludzie, ludzie! Pan Bóg wam rozum odebrał. - Inni także radzili, żeby poczekać do poniedziałku, w dzień powszedni łatwiej o okazję. Maciejewski zerkał z tęsknotą na bufet, widać było, że chętnie by został. Ale Szarlej nie chciał tracić czasu. Odmówił dalszej kolejki, wstał i założył chlebak na ramię. Za nim posłusznie pokusztykał kaleka. Powlekli się przez rynek, minęli parę ulic i znów wyszli na szosę. Było już południe, błękitnym, odtajałym niebem sunęły obłoki jak kra, ale przy ziemi mocno trzymał mróz kłujący w oczy i ręce. Maciejewski coraz ciężej zwisał na swych szczudłach i potykał się w śniegu. Widocznie rozebrał go kieliszek wódki, bo nagle stał się nadzwyczaj gadatliwy, a co gorsza, mówił bez sensu. - Ludzie kochani, Polacy! - krzyczał do przechodzących. - My do Warszawy idziem, po nogę moją, com ją oddał ojczyźnie. - Szarlej spotykał ciekawe spojrzenia, czasem litościwe, kiedy indziej nieufne. Uciszał więc kalekę i, podtrzymując go zdrowym ramieniem, pomagał mu iść. Mimo że wiele ludzi wędrowało w owych dniach na Warszawę, nieczęsto trafiło się spotkać tak osobliwą parę. I nie wiadomo, kiedyby zaszli do Warszawy, do której zbliżali się pomału i z wielkim trudem, gdyby nie przyszedł im z pomocą szczęśliwy przypadek. Odpoczywali właśnie na kamiennym słupku za którymś rozstajem i żuli w milczeniu swe kromki, gdy nagle z daleka, z głębi śnieżnej przestrzeni zaczął się ku nim przedzierać warkot motoru. Nasłuchiwali chwilę, nie śmiejąc na siebie spojrzeć; ale warkot był coraz bliższy. Szarlej wybiegł na środek szosy i czekał, osłoniwszy dłonią oczy. Ciężarówka pracowicie grzebała się przez zaspy, klekocąc i brzęcząc; zdawało się, że nigdy do nich nie dojedzie; szyba kabiny błyszczała w słońcu. Szarlej stał z wyciągniętą ręką; Maciejewski, który nie miał siły się podnieść, krzyczał coś piskliwie i machał kijem. Samochód zwolnił, zachybotał się i przystanął. - Dokąd to, obywatele? - zawołał męski głos z szoferki. - Do Warszawy - odpowiedział Szarlej, nie ustępując z drogi. - A wy? Z tyłu, spod brezentu zeskoczyło na śnieg kilku cywilów. Mieli na rękawach biało-czerwone opaski z literami M. O., a dwaj z nich - automaty przewieszone przez pierś. Jeden, z orzełkiem przypiętym do tramwajarskiej czapki, zawołał, żeby wsiadali: - Szybko, obywatele - powtarzał, przytupując i zabijając zmarznięte ręce. - Warszawa czeka! Proszę wsiadać, miejsc więcej nie ma! - Śmiał się, chuchał w dłonie i pytał, kto nie zapłacił za bilety. Ani się spostrzegli, -jak podsadzono ich w górę. Pod brezentem w kącie stały blaszane bańki, można było na nich usiąść. Ciężarówka ruszyła, kaleka przytulił się do Szarleja i szepnął: - Sto piętnasty, jak myślicie, to chyba jacyś nowi? - Chyba nowi... - mruknął Szarlej, owijając się płaszczem.

Wóz kołysał się i podskakiwał. Zniszczona, stara szosa prowadziła stąd na wschód. Prosto, jak strzelił, do Warszawy.

Rozdział czwarty 1 Szarlej wracał tą samą drogą, którą przyszedł. Minął staw i bujną, wilgotną łąkę, ale tym razem nie zatrzymał się, by wciągnąć w piersi jej zapach. Kobieta, która dała mu się napić wody ze studni, karmiła teraz kury w podwórzu, rozsypując ziarno szybkim, szerokim ruchem ręki. Podniosła głowę, gdy przechodził, i odprowadziła go ciekawym wzrokiem, aż znikł wśród biało-czarnych brzózek, za którymi biegi trakt prowadzący ku szosie. Szarlej szedł prędko, dużymi krokami; gnały go bezładne myśli. Słońce przygrzewało mocno, więc od czasu do czasu przystawał i ocierał spocone czoło. Wtedy rozglądał się wokół, ażeby sprawdzić, czy idzie w dobrym kierunku. Widział pola ścielące się daleko po obu stronach traktu, nieruchome stada czerwonych krów i przezroczyste zagajniki, rozświecone ciepłym blaskiem nieba. Kilkakrotnie przychodziło mu na myśl, że ziemia, przez którą Niemcy pędzili z obozu Teresę, mogła wyglądać tak samo jak ta, którą on teraz wędruje; przyśpieszał więc kroku, nie chcąc zostać w tyle, i zdawało mu się, że idzie obok niej, obejmując ją ramieniem, jak wówczas, kiedy po powstaniu wychodzili z Warszawy. Potem jednak uprzytamniał sobie, że ewakuacja obozu nastąpiła zimą, marsz musiał być stokroć cięższy; kto wie, czy wszyscy doszli. I dręczył się wyobrażeniem śnieżnych, zastygłych od mrozu przestrzeni, przez które brnęła w słaniającym się z głodu i chłodu tłumie więźniów. Nie wiedział, czy wiadomość o Teresie uznać za dobrą, czy złą, cieszyć się, czy ją opłakiwać. Na przemian ogarniało go wzruszenie, że mimo tak długiej rozłąki nie zapomniała o nim, i smutek, że znak, który otrzymał, może będzie ostatnim; bo któż by mu zaręczył, że wytrzymała okrutne dni, jakie nadeszły później? Szarlej przystawał zadyszany i siadał na kamieniu lub na ściętym pniu. Podpierając głowę rękami, roztrząsał jeszcze raz od początku tę wiadomość, która wciąż rozszczepiała mu się w sercu na lęk i nadzieję, jakby niedbale sklejony przedmiot. Mogła być wieścią od Teresy albo od jej cienia, który ją przetrwał. Mogła dojść do niego po jej śmierci, przebyć obszar ziemi i czasu tylko po to, aby na nowo poruszyć w nim pamięć. Znowu widział z bliska, dokładnie twarz Teresy przytuloną do jego ramienia i słyszał jej półsenny szept, w którym trudno było rozróżnić poszczególne słowa. „Czy żyjesz jeszcze?” pytał ją, nie chcąc, aby zasnęła. Sam jednak czuł wielkie zmęczenie, ciążyły mu powieki. Siedział na polnym kamieniu, i w drzemce, która zaczęła go ogarniać, wydało mu się, że obok niego przycupnął beznogi Maciejewski, wysiedleniec ze szpitala w Kowalsku, z którym razem wracają do Warszawy, aby odnaleźć Teresę. „Ona tam jest, numer sto piętnasty” - zapewniał go kaleka wskazując szczudłem na wschód. „Nie, jej już nie ma ona już zasnęła” - odpowiedział Szarlej. I nagle spostrzegł, że oboje leżą na twardym betonie w hali nr 5, a beznogi zniknął. „Nie śpij - szepnął do Teresy, pochylając nad nią twarz - nie można teraz zasypiać...“ Usłyszał strzały esmańskiej wachy i ocknął się. Lecz odgłos strzałów nie umilkł. Szarlej wstał z kamienia, nie będąc pewny, czy śnił, czy też rzeczywiście zabrzmiał krótki, zajadły szczekot broni maszynowej. Nasłuchiwał chwilę, ale było już cicho.

Potem skierował się w stronę szosy. Z trudem odrywał stopy od ziemi, rozebrał go sen w pełnym słońcu. Otarł rękawem czoło, pot spływał mu po plecach. Po kilku krokach wydało mu się, że od szosy, która była już blisko, dolatuje wołanie. Trakt wpełzał tutaj w rzadki sosnowy lasek, na skraju widniały trzy groby radzieckich żołnierzy; głos dochodził z niedaleka, stłumiony przez drzewa i jakby pomieszany z innym jeszcze dźwiękiem, przypominającym skowyt psa. Szarlej wypadł na szosę. Zobaczył ciężarówkę, zarytą przednimi kołami w rowie, i obok niej dwóch ludzi, jeden z nich, siedzący na ziemi, z głową opartą o błotnik wozu, zdawał się bronić przed drugim, który, bez czapki, pochylony nad nim. obejmował go wpół i krzyczał. Pies, miotający się wokół samochodu, przyskoczył do Szarleja skomląc żałośnie, po czym znów wrócił do auta i zaczął lizać ręce siedzącego człowieka. - Zabili go!... - krzyknął drugi do nadbiegającego Szarleja. Po czym powtórzył ciszej, załamującym się głosem: - Zabili... Twarz miał szarą od kurzu i umazaną krwią, spod rozdartej koszuli wyglądała śniada chłopięca pierś. Patrzył na Szarleja okrągłymi, wytrzeszczonymi oczami i dygotał. Szarlej przyklęknął. Podźwignęli razem drugiego mężczyznę, któremu głowa obsunęła się z błotnika i zwisła; ułożyli go płasko na wznak. - Kozarzewski - przemawiał do niego błagalnie chłopak bez czapki - Kozarzewski, mówię tobie, bracie, wstań, pokaż, żeś swój chłop... Spojrzał na Szarleja ze strachem, jakby mu się zbierało na płacz. Na lewym ramieniu miał czerwoną opaskę z czarnym napisem Z. W. M. - Nie żyje - mruknął Szarlej wstając - dostał w tył głowy. Ale zetwuemowiec dalej klęczał przy leżącym. W otwartych ustach szofera spieniła się ciemna, gęsta krew. Chłopak w końcu westchnął i ciężko podniósł się z klęczek. Pies podskoczył do niego szczekając a potem przypłaszczył się i zaczął skowyczeć z pyskiem przy ziemi. - Nie żyje... - powtórzył zetwuemowiec, spoglądając surowym wzrokiem po wierzchołkach sosen zabili go. Długo milczał; szukał widać dalszych słów i z trudem przełykał ślinę, poruszając wystającą grdyką. Po chwili rzekł powolnie i głośno: - Padł od kuli faszysty w walce o demokrację ludową. Wypadek miał krótki przebieg. Rano dowieźli grupę aktywistów do Komitetu Powiatowego PPR w Częstochowie. Teraz wracali we dwóch z szoferem do Warszawy. Drogę zagrodziło im pięciu ludzi z rowerami. Rozstawili się w poprzek szosy i dawali znaki. Szofer Kozarzewski zahamował, gdyż z daleka byli podobni do milicjantów. Zażądali papierów i kazali wysiadać z wozu. - Z wozu nie wysiądziemy - odpowiedział Kozarzewski - bo przyczyny za tym nie ma. - Ludzie z rowerami z bliska wyglądali podejrzanie, szofer trącił zetwuemowca i szepnął: - Ciężarek, to „las”. Jeden z tamtych szarpnął Kozarzewskiego za ramię i zaczął go wyciągać z szoferki. Wtedy pies rzucił mu się do gardła. Ciężarek, który zdążył ukryć za sobą pepeszę, zawołał do szofera: Gazu! - i wygarnął seryjkę. Tamci potracili głowy, wóz ujechał już kilkadziesiąt metrów, gdy otworzyli ogień; słychać było prucie kul po brezencie. Ciężarek grzał, wychylony z szoferki, dopóki nie spostrzegł, że tamci wsiedli na rowery i zjeżdżają na boczną drogę, do wsi. Pies Kozarzewskiego pognał za autem. I wszystko byłoby się dobrze skończyło, gdyby nie sam Kozarzewski. Nagle położył się na kierownicy, jakby chciał

na niej zasnąć. Wóz stracił szybkość, zachybotał się i przechylił na bok. A jednocześnie Kozarzewski wysunął się cichcem z kabiny na ziemię. Jedna z kul musiała przebić ścianę szoferki. Dosięgła go od tyłu. Tego opowiadania Szarlej wysłuchał w drodze do Warszawy. Podjął się poprowadzić maszynę, której nie znał. Ostatni raz kierował ciężarówką - innego zresztą typu - na jesieni 42 (był wtedy przez jakiś czas szoferem w firmie transportowej, później firmę zwinięto - wziął się do szklenia okien; w ciągu następnych lat trzykrotnie zmieniał zawód). Ciało kierowcy postanowił Ciężarek dowieźć do Komitetu Wojewódzkiego Partii w Warszawie. Ułożyli go pod brezentem, na ławce. Kozarzewski leżał na wznak, nie przykryty niczym; pod głowę wetknęli mu zwinięty drelich, który znalazł się w wozie. Jechali wolno. Szarlej oswajał się stopniowo z ciężarem i nieobrotnością maszyny. Między sobą a zetwuemowcem czuł ciepłe, drżące boki psa. Ciężarek głaskał go ręką, rdzawą od zakrzepłej krwi szofera; pies piszczał cicho, podnosząc ku niemu łeb. - Nie płacz, Flis - mówił Ciężarek - partia cię przygarnie. - I dodał po chwili namysłu: - Kozarzewski był bezpartyjny, ale to nie przeszkadza. - Chciał wstąpić - ciągnął, patrząc ponuro przed siebie - i jakeśmy jechali do Częstochowy, powiedział: „Ciężarek, podpisze mi towarzysz Krystyn deklarację?” - ,-Chyba podpisze - mówię - ale ty, Kozarzewski, przemyśl swe postanowienie i nie wstępuj pod wpływem chwilowości”. - Przerwał spoglądając na Szarleja. - Bo partia, obywatelu, to obowiązek całego życia. Tak my to rozumiemy. Znów się zamyślił, po czym dorzucił półgłosem: - A także i śmierci. Śmierć Kozarzewskiego i okoliczności, w jakich nastąpiła, były zapewne głębokim zagadnieniem dla Ciężarka. Rozmyślając głośno, twierdził, że skoro szofer rano zamierzał wstąpić do partii, a w parę godzin później zginął od kuli jej wrogów, to należało uznać, że padł jako człowiek partyjny. - Deklaracji jednak nie złożył - wątpił w moment później - podpisów nie miał... A statut wymaga deklaracji i dwóch podpisów. Trzeba dokładne sprawozdanie zgłosić w Komitecie, tam się na tym znają. Ciężarek westchnął i sposępniał. Szarlej milczał, pochylony nad kierownicą. Szosa stała się wyboista; trzeba było ostrożnie prowadzić ciężką, klekoczącą żelazem maszynę. - Dobrze kierujecie - pochwalił go w pewnej chwili Ciężarek. - Może i wy, obywatelu, jesteście członkiem naszej partii? Szarlej zaprzeczył ruchem głowy. Zetwuemowiec chrząknął z niejakim rozczarowaniem. Widać byłby rad, gdyby się okazało, że ma do czynienia z partyjnym. - A innej? - wypytywał już trochę podejrzliwie. - Żadnej - wytłumaczył Szarlej znad kierownicy. Wówczas Ciężarek, wyraźnie uspokojony, znowu pogłaskał psa i rzekł, jak gdyby do nich obu, iż jego zdaniem można być pożyteczną jednostką również w szeregach bezpartyjnych. Po bokach szosy leżały rozwalone czołgi niemieckie i szczątki spalonych pancerek. Zbliżali się do Warszawy. Powietrze szarzało w pierwszych cieniach zmierzchu.

Na punkcie kontrolnym stało jeden za drugim kilka samochodów. Milicjanci nie śpieszyli się i rozmawiali z szoferami. Ciężarek wyskoczył z wozu, wołając o przejazd.

- To nie wiecie, że wojna się skończyła?! - wrzasnął do niego młodziutki milicjancik i zaczął się śmiać, pokazując różowe, grube dziąsła z krzywymi zębami. - Niemcy skaputowali, bracie. Ciężarek otworzył usta i znieruchomiał. Szarlej wyszedł z szoferki, w samochodzie został tylko Kozarzewski, leżący na ławce pod budą. - Toście nic nie wiedzieli? - pękał z dumy mały milicjant; klepał się czerwonymi rękami po udach i powtarzał ze śmiechem: - Patrzajcie, ludzie. A co? Zatkało was? Auta stojące przed nimi zaczęły powoli ruszać. Szoferzy żartowali, klnąc się wzajemnie; warkot motorów zmieszał się z okrzykami i zgiełkiem, z ziemi szły kłęby białego kurzu. Szarlej, oparty plecami o wóz, słuchał, jak Ciężarek opowiada milicjantom o wypadku. Czuł ból w obu ramionach, huk motoru nie ustawał mu w głowie. Widział, jak milicjanci włażą pod brezent, aby obejrzeć zabitego... Ciężarek wskazywał na Szarleja i mówił: - Ten obywatel mi pomógł. - Starszy milicjant zapisywał coś w notesie, spoglądając co chwila na wóz, a młodszy, który przedtem się śmiał, teraz przysłuchiwał się z poważną twarzą i marszcząc czoło powtarzał ze smutkiem swoje: - Patrzcie, ludzie... Temu wszystkiemu Szarlej przyglądał się, osłabły i zdumiony. Zapach łąki i stawu mieszał mu się jeszcze z ostrymi wyziewami smarów i spalin, czuł w mięśniach pieszą wędrówkę i trud jazdy; zmęczenie rozsadzało mu kości. Od strony miasta zaczęła rozbrzmiewać nieustanna hucząca palba. To żołnierze ogłaszali pokój ludziom i niebu. Ciężarek podszedł do niego i zajrzał mu w twarz: - Zmęczony jesteś, człowieku? spytał cicho. Szarlej uśmiechnął się i dał znak, że nie warto o tym mówić. Stali naprzeciw siebie, po raz pierwszy oglądając się uważnie, i nieco zdziwieni, że los ich połączył w tak przełomowym dniu. - Wojna się skończyła i pokój nastał - powiedział Ciężarek uroczyście. - Trzeba jechać do partii. Szarlej skinął głową. - Odwiozę was. Jeden z milicjantów miał pojechać z nimi. Podsadzili go na platformę. Zawołał spod brezentu: Gotowe! - Szarlej z Ciężarkiem wrócili do szoferki. - Jazda! - krzyknął mały milicjant i znów ukazał szczerbate, pokrzywione zęby. Za nimi warczał już nowy rząd maszyn, które nadjechały przez ten czas od szosy. Szarlej położył ręce na kierownicy; zacisnął szczęki, aby przemóc zmęczenie. W tym krótkim momencie przeleciał mu przez myśl długi ciąg wojennych dni i nagle poczuł niepojęty lęk. Trwało to sekundę i przeszło. „Nerwy” - pomyślał zmuszając się do spokoju. - Jazda! Naprzód! - krzyczał milicjant machając ręką w kierunku miasta, W szybko zapadającym mroku wystrzeliła do góry rakieta i zawisła przez chwilę jak płomienna kropla. Ciężarek dotknął ramienia Szarleja: - Ruszamy, człowieku. Czas... - Trąbienie maszyn z tyłu stłumiło jego słowa. - Dobrze szepnął Szarlej. Wymacał starter. Ruszyli naprzód w stronę Warszawy, w której zapalały się pierwsze światła pod niebem ciemniejącym w błyskach rakiet i salw. 2 Tego dnia mijały trzy miesiące, jak Szarlej zamieszkał u Wawrzyckich, w domu na Mokotowskiej, w którym spędził powstanie. Gdy przyszli z Maciejewskim do Warszawy, zapadał zmierzch. Miasto było milczące, wystygłe. Świeże rumowiska, pokryte płatami brudnego śniegu, ukazywały zamarłe lawiny żelastwa i gruzu. Ale w Warszawie rozpoczęło się nowe życie. Ludzie postanowili ożywić umarłe miasto. Na Pragę przyjechał Rząd z czerwonego Lublina. Władze cywilne i wojskowe, instytucje i urzędy rozlokowały się

w obdrapanych domach najbrzydszego przedmieścia świata. W Warszawie założono stolicę odrodzonego państwa: Rząd poszedł za głosem ludu, który ze wszystkich stron kraju, polami i szosami, pieszo i na furmankach wracał na ledwie wygasłe zgliszcza. Niejednemu decyzja ta wydała się szaleńcza. Miasto było pozbawione większości swych budynków, nie miało wody ani mostów, komunikacji ani światła. Władza ludowa przyjechała tu na ciężarówkach, zbrojna w hasła Manifestu Lipcowego, który ziemię i przemysł oddawał w ręce narodu. Powstała stolica - niepodobna do żadnej innej w dziejach. Oddechem i ciepłem usiłowano zapełnić ciszę rzeczy martwej, ogrzać skamieniałość. Lud warszawski niechętnie wpada w rozpacz: zanim odbudował pierwszy spalony dom, postawił hipotezę, że miasto nigdy nie przestało istnieć. Był to kamień węgielny nowego życia. Zrodziła je nienawiść człowieka do klęski i uparta miłość przyszłości. Nadeszły dni bardzo mroźne, lód pokrywał Wisłę grubą warstwą. Praga wyglądała szpetnie i rojnie. Po jej ulicach dreptał niezmordowany tłum. Wskazywano sobie oczyma twarze ocalałych Żydów, którzy wypełzali ze swych kryjówek na wolność, grupki obozowych jeńców w pasiastych kitlach z numerami lub żołnierzy polskich i cudzoziemskich, wyswobodzonych z niewoli. Tłum oblegał zwłaszcza urzędowe gmachy na Targowej, Ząbkowskiej, Śnieżnej... Stamtąd, z zadymionych, pełnych gwaru pokojów, gdzie za dnia odbywały się narady, a koło świtu zasypiano na materacach rozłożonych pod ścianami - stamtąd wychodziła walka o nowy porządek. Pierwszy aktyw władzy ludowej ruszył na kraj w grupach operacyjnych montować administrację, tępić rabunek, ochraniać maszyny i składy. Mieszczuch za straganem i lump myszkujący w piwnicach wzruszali ramionami na widok nieznanych ludzi wysiadających z Willysów. Skąd się wzięli głupcy, którzy zamiast walczyć o pluszowy fotel wyciągnięty z rumowiska, mówili o demokracji i proletariacie? Tymczasem robotnicy wykopywali z ziemi obrabiarki ukryte przed hitlerowcami i wybierali rady zakładowe; fornale i biedniacy chronili wywłaszczone dwory przed grabieżą. Nocami słychać było pomruk przelatujących bombowców. Wojna jeszcze trwała. Pierwszym człowiekiem, którego spotkał Szarlej w spustoszonym mieszkaniu na Mokotowskiej, był mały Jacek Wawrzycki. Parę dni temu wrócił z obozu jeńców, gdzie spędził trzy miesiące po powstaniu. Opowiadał o swoich chorych płucach: rodzinna gruźlica Wawrzyckich przywędrowała za nim do oflagu. Siedzieli do późna w rozbitej, złupionej jadalni, w której wiatr szeleścił oderwaną tapetą. Szczątki porcelany i szkła, puste ramy obrazów zaścielały posadzke wokół ich stóp. Brakło im pytań, niewiele wiedzieli o sobie. W swej ostatniej kartce z Oświęcima Marcin prosił Szarleja o opiekę nad Jackiem. Szarlej patrzył teraz z troską na jego twarz podobną do twarzy Marcina: Jacek tak samo obnażał w uśmiechu górne dziąsło. Zasnęli tej nocy nad ranem; spali w ubraniach, okryci płaszczami, w pokoiku koło kuchni, na wspólnym materacu, podziurawionym przez odłamki. Sen był krótki, podszyty chłodem; szpary w dykcie przepuszczały mróz. Szarlej budził się często; słyszał, że Jacek jęczy we śnie, otulał go płaszczem. Kiedy zaczęło szarzeć, wykradł się na palcach z izdebki. Na dole minął podwórze i wyszedł przed bramę. Ulica była pusta: poczerniałe fasady kamienic i rzędy osmalonych okien wiodły ją w dawną stronę grobowym porządkiem cmentarza. Na środku jezdni leżało kilka kawałków węgla, wysypanych pewnie z czyjegoś worka. Szarlej podniósł jeden z nich i ukrył go w dłoni. Było cicho, nikt nie nadchodził. Uklęknął przy sztachetach i zaczął kreślić węglem na kamiennym podmurowaniu bramy: „Byłem tutaj i będę jutro...” U dołu napisał swoje imię, godzinę i dzień.

W kilka dni później obydwaj zgłosili się do wojska. Młody lekarz-major obejrzał ramię Szarleja i opukał piersi Jacka. Obydwóch uznano za niezdolnych na razie do służby. Wrócili na Mokotowską zgnębieni. Szarlej zacisnął zęby; klął w duchu swoje szramy i blizny. Postanowili wziąć się do roboty w mieszkaniu. Rano budził ich chłód; Szarlej wstawał pierwszy. Pracowali z ponurą zawziętością, nie zwracając uwagi na starych Wawrzyckich. W ciągu kilku tygodni naprawili piec, opatrzyli potłuczone ściany, potem, z pomocą dozorcy, zabrali się do mebli, które wymagały remontu. Każda na nowo wstawiona szyba, sklejone naczynie, odnaleziony tom - sprawiały im ulgę. Lecz w chwilach odpoczynku Szarlej często spotykał posłuszne oczy Jacka i czytał w nich pytanie: co dalej? Nadchodziła pora roku nazywana przedwiośniem, pora łagodna i czysta w nie zniszczonych miastach. W Warszawie leżał brudny śnieg pomieszany z gruzem, a na Wiśle pękała kra. Wieczorny powiew przynosił zapach trupów zagrzebanych pod rumowiskami, powietrze było przesycone wilgotną, lepką mgłą. Szarlej co dzień bezskutecznie odświeżał napis na podmurowaniu bramy. Nie udało mu się trafić na ślad Teresy. Dowiadywał się o ludzi wywiezionych z Pruszkowa, lecz o kobietach wziętych z hali nr 5 nikt nic pewnego nie wiedział. Wprawdzie w gromadach jeńców powracających z lagrów i fabryk było wiele dziewcząt, ale szukać wśród nich jednej - na to nie starczyłoby lat. Podobno z obozów, do których zbliżała się Armia Radziecka, Niemcy pędzili więźniów na zachód. W centrum Europy kłębił się jeszcze wojenny odmęt; jedna z fal odwrotu mogła była porwać z sobą Teresę - wojna pogrąża ludzi do ostatka we wszystkich czterech żywiołach... Szarlej nie opuszczał jednak rąk. Przechodnie słyszeli wówczas na ulicy Targowej imię Teresy powtarzane przez megafon. „Teresy szuka Tolo...” - mówił spiker, po czym przechodził do innych imion i nazwisk. W pamięci Szarleja twarz Teresy nie była już tak wyraźna jak wtedy, gdy Niemcy wieźli go nocnym transportem z Pruszkowa. Jeszcze w szpitalu, w malignie, miał ją dokładnie przed oczami i dotykał jej włosów. Później, nie wiadomo kiedy i dlaczego, jej obraz zaczął się zacierać; z czasem Szarlej często nie umiał już sobie odtworzyć wyglądu Teresy, jej rysów ani spojrzenia. Podwójnie wtedy cierpiał, bo zdawało mu się, że dwukrotnie ją stracił: raz z cudzej, a raz z własnej winy. I może dlatego tym uparciej jej szukał i coraz mocniej przywiązywał się do myśli, że musi ją odnaleźć. Ani razu nie przeszło mu przez głowę, że ich spotkanie było przelotne i że wiele w nim tkwiło powstańczej egzaltacji. Nie mógłby się z tym pogodzić, natychmiast stłumiłby podobną myśl. Nie zastanawiał się również, co uczyni, skoro odnajdzie Teresę; pamiętał tylko jakby niejasny cień jej głosu i ledwie widzialny zarys ust, których wtedy dotykał wargami. W miarę jak dni i tygodnie wykruszały w nim wspomnienie o Teresie, tym goręcej je w sobie pielęgnował i tym usilniej o niej myślał. W owym czasie dostał pracę w lotnych ekipach Miejskiej Rady Narodowej, zabezpieczających przed grabieżą ocalałe budynki i zabytki. Nieźle już władał ramieniem, niedawno zdjął z niego ostatni opatrunek. Pod kierownictwem fachowców, uzbrojeni w łopaty i kilofy, szukali w gruzach zasypanych księgozbiorów, cennych obrazów i mebli. Przewozili je do muzeum lub na uniwersytet. Wszędzie zastawali to samo: personel biwakujący w piwnicach, żelazne piecyki, materace rozłożone na ziemi, chłód, głód i wściekłą wolę życia. Toczono walkę z rabunkiem rzeczy porzuconych; „szaber” stanowił groźną zarazę tych dni. Niewidzialna szarańcza objadała miasto nocami, niszcząc to, czego nie zdążyła złupić. Mieszczuch i lump uznali Warszawę za ziemię niczyją; tysiące rąk wydzierało z niej ostatnie wnętrzności.

Po trzech tygodniach robotę nagle przerwano i Szarlej dowiedział się, że na razie nie będzie potrzebny. Obiecano mu pracę w magazynie przy budowie baraków; miał się tam zgłosić za tydzień, zapisano jego nazwisko. Zapisano je również gdzie indziej: w połowie marca ujawnił się przed władzą ludową jako były akowiec i członek „Skarpy”. Na pytanie, co ma zamiar robić w nowej Polsce, odparł, że chciałby pracować. Na wiosnę Jackowi znów się pogorszyło. Często leżał czytając lub drzemiąc. W tych dniach odwiedzali go dawni koledzy z wojennych lat, między innymi Staś Rylski, pseudo „Kostka”, którego Szarlej spotkał podczas powstania. Był to mocno zbudowany chłopak o niskim czole i wysuniętej naprzód szczęce. Przychodził na Mokotowską wraz z paczką dziewcząt i chłopców, na których podobno wywierał znaczny wpływ. Z pokoiku dobiegały wówczas głośne śmiechy, gwar, brzęk kieliszków. Szarlej wymykał się wtedy z domu i łaził do wieczora po mieście. Tymczasem pod koniec marca w domu Wawrzyckich zamieszkał nowy lokator. * O profesorze Pawle Bałturynie zaginął po powstaniu wszelki słuch. Nikt nie miał nadziei, aby siedemdziesięcioletni starzec, którego ciało nosiło ślady Cytadeli, Syberii i Berezy, zdołał przetrwać wygnanie z miasta i srogą wysiedleńczą zimę. Dopiero z początkiem marca do kamienicy przy Mokotowskiej zgłosił się nieznajomy osobnik z listem zaadresowanym do mecenasa Wawrzyckiego. List, nakreślony niepewną ręką, rozpoczynał się słowami: „Drogi, stary druhu, Bolesławie!” Z powodzi dziwacznych wykrzykników i dygresji wynikało, że profesor Bałturyn przeszedł po powstaniu przez szpital w Kielcach, z którego został zwolniony w nietęgim stanie zdrowia, a teraz mieszka u chłopa pod Opocznem. „Nie wiem - pisał - czy jeszcze istniejesz, mój biedny przyjacielu, a jeśli Cię już nie ma, to święty Pieter odda Ci te gryzmoły w niebie, dokąd i ja niedługo się przywlokę aby zastukać do wrót. Z całego życia zostało mi tylko parę adresów w notesie, a ze mnie trochę złości i charakter pisma! Poznasz z obydwóch, że tuła się jeszcze po świecie zgryźliwy kostuch, który był niegdyś - Twoim Pawłem Bałturynem”. U dołu listu widniało zagadkowe post-scriptum: „Pisz na Berdyczów, porto -- poczciwość ludzka!” Człowiek, który doręczył list, kursował między Warszawą a Opocznem. Obiecał tego samego dnia przyjść po odpowiedź. W ciągu następnych tygodni między Wawrzyckim a Bałturynem trwała ożywiona korespondencja. Na wezwania i prośby profesor odpowiadał szyderstwami i nie chciał słyszeć o przyjeździe. Wskazywał na swą bezużyteczność i grubymi krechami opatrywał zwroty w rodzaju: „ja, spróchniały wrak” lub „gnijąca rozpadlina, Bałturyn”. Stary Wawrzycki odczytywał te listy na głos, wieczorem, kiedy zazwyczaj przesiadywano w kuchni. Szarlej wiedział od dawna o przyjaźni łączącej Wawrzyckich z Bałturynem. Przyjaźń ta sięgała początku stulecia. Paweł Bałturyn i Bolesław Wawrzycki spotkali się w roku 1903 jako działacze PPS i w ciągu trzydziestu lat odbyli drogę od socjaldemokracji do rozczarowania. Po przewrocie majowym byli już u kresu tej drogi. Wawrzycki został radcą prawnym w ministerstwie opieki społecznej, Bałturyn - polonistą w gimnazjum Kościuszki w P. Obydwaj należeli do stowarzyszenia byłych więźniów politycznych; w pepesowskich kronikach ich nazwiska i pseudonimy widniały obok nazwisk generałów i ministrów Piłsudskiego. Raz do roku, w dniu 1 Maja, bez względu na pogodę, „wychodzili na ulice” i, trzymając kapelusze w ręku, szli pod sztandarami dawnej Frakcji Rewolucyjnej. Wawrzycki był niegdyś słynnym mówcą i nie mniej słynnym dziwakiem. Warszawscy przechodnie z lat dwudziestych dobrze znali tę postać o dużej, łysiejącej głowie okolonej runem srebrnych włosów.

Zwykle widywano go w dorożce w okolicy Miodowej lub placu Krasińskich. Bywalcy sal sądowych trącali się na jego widok łokciami; nazywano go „genialnym myszygene” i mimo swych dziwactw uchodził za niezastąpionego obrońcę w sprawach politycznych. Wybaczano mu nie tylko to, że przez cały rok chodził z gołą głową, nie zważając na śnieżyce i deszcze, ale nawet i znaczek Związku Wolnomyślicieli, który nosił w klapie. Słynął również z roztargnienia, o którym krążyły liczne anegdoty, a także z podobieństwa do Arystydesa Brianda, rzecznika koncepcji Paneuropy. W karierze tego Cycerona opozycji zaszedł po roku 1930 zwrot, niezrozumiały dla jego wielbicieli. Wawrzycki, który przed zamachem stanu Piłsudskiego w r. 1926 wytrwale i bezinteresownie bronił „politycznych”, a w tym samym roku zabłysnął żarliwym przemówieniem wygłoszonym w procesie ukraińskich anarchistów; tenże sam Wawrzycki, który jeszcze w r. 1930 złożył był swój podpis na liście potępiającym sprawę brzeską - w ciągu następnych paru lat umilkł, oddalił się od dawnych towarzyszy i przyjął stanowisko w sanacyjnym ministerstwie. W obszernym mieszkaniu na Mokotowskiej, z rzadka opuszczając mroczny, wyziębły gabinet, gdzie spisywał nocami pamiętniki, Wawrzycki przeżywał odtąd jakiś jemu tylko wiadomy zawód czy rezygnację. W tym samym gabinecie, bardziej jeszcze ciemnym i zimnym, kaszlał i dreptał tego wieczora, gdy na Mokotowskiej pojawił się Paweł Bałturyn. Stanął w progu jadalni, ogromny, wsparty na dwóch laskach; stukał nimi o posadzkę, ciężko dysząc i rzucając wokół nieufne, podejrzliwe spojrzenia spod nawisłych brwi. Miał na sobie połataną chłopską burkę z kapturem, a że w dodatku przyjechał o zmroku i było już ciemno, więc w pierwszej chwili nikt go nie poznał. Jacyś ludzie wtaszczyli do jadalni dwa toboły i wielki koszykowy kufer. Powstał zamęt i gwar, który wywabił z gabinetu Wawrzyckiego. Na jego widok postać w progu wysunęła przed siebie laskę: - Haa... Nie poznajesz mnie, towarzyszu Bolesławie?! - zagrzmiał dudniący głos. Adwokat drgnął; zwrócił ku przybyszowi twarz; po czym uczynił trwożliwy krok naprzód, jakby bojąc się potknąć w ciemności. - Tak, to ja! - sapał Bałturyn. - Chcieliście mnie, no to macie. Patrz, przyjacielu, patrz dobrze, wytrzeszczaj ślepia... Nie spodziewałeś się, że stary trup złoży ci na progu swoje gnijące piszczele! Che-che! Przywieźli mnie tu dobrzy ludzie... A grosza mam jeszcze trochę, mam, nie lękaj się, za darmo żryć u was nie będę! - Bałturyn ściągnął kaptur opadający mu na czoło i machnął ze złością laską. Czego się gapisz, mówco? - mruknął po chwili, otwierając ramiona. - Chodź, niech cię uściskam... Wawrzycki przydreptał do niego, westchnął i posłusznie złożył mu głowę na piersi. Przez długą minutę stali objęci. Na przygarbionych plecach adwokata widać było dużą, kościstą dłoń Bałturyna. - Dużo się zmieniło, biedaku - szepnął ruszając brwiami. - Serce boli, hę? Wawrzycki skinął siwą, potarganą głową i milczał. - Zestarzałeś się, co? - mruczał Bałturyn. - Czas nie patrzy, kogo potratował... I ot, ani się obejrzysz, a tu już po wszystkim... Oho, życie, życie... I widzisz: nie udało się nam. A tyle było gadania i swarów... Szeptali tak jeszcze chwilę, odsuwając się od siebie i znowu obejmując. Wreszcie zaczęli rozmawiać o swych wojennych przejściach, zwłaszcza z okresu rozłąki po upadku powstania. I tego samego wieczora zdążyli się pokłócić, a zaraz potem pogodzić. Kłócili się już od trzydziestu lat i może właśnie dlatego trudno im było żyć bez siebie dłużej niż parę miesięcy. Profesor zamieszkał w dawnej

kancelarii. Wstawiono tam żelazne łóżko, stolik o trzech nogach, fotel i dwa krzesła. Tej nocy wszyscy późno poszli spać. Do świtu słychać było stękanie i kaszel Bałturyna, którego dręczyła bezsenność. Powietrze, drżące od wilgoci, pachniało głęboką wiosną, na jezdni tajał szary, porowaty śnieg... * Wiosna w tym roku szumiała zwycięstwem; ludowe armie - radziecka i polska - zbliżały się w ciężkich bojach do Berlina. Szarlej, który od miesiąca pracował przy budowie jako pomocnik magazyniera, coraz częściej myślał o wyjeździe na Ziemie Zachodnie. Jak zwykle - zdecydował się w ciągu jednego dnia. Zdał swoje obowiązki w magazynach, obliczał grosze na podróż i był już gotów pożegnać dom Wawrzyckich. gdzie życie płynęło bez zdarzeń i nadziei - gdy niespodzianie w przeddzień projektowanego wyjazdu spotkał koło kamienicy na Mokotowskiej człowieka, który uważnie odczytywał słowa skreślone na bramie. Ujrzawszy Szarleja, człowiek ten dotknął ręką czapki i spytał, czy nie wie, gdzie mieszka autor napisu Mówiąc to, spoglądał nań bystro i nagle uśmiechnął się: -- Przecież ja pana znam z hali nr 5 w Pruszkowie. Był to Walcerzak, giser od „Lilpopa”, któremu w obozie ukradziono dziecko. Jego żonę wywieźli Niemcy pod Drezno i niedawno stamtąd wróciła z kilku kobietami, jedna z nich, młoda nauczycielka, zaprzyjaźniła się w lagrze z Teresą i miała o niej wiadomości. Parę dni temu przysłała list do Walcerzaków, prosząc, aby odszukali napis na bramie, o którym podobno Teresa często jej wspominała w rozmowach. - Przyszedłem tu, żeby go szukać - śmiał się ucieszony Walccrzak - no i znalazłem coś lepszego... - Gdzie ona jest? - spytał Szarlej. Tego giser nie wiedział. Ale znajoma nauczycielka mieszkała we wsi Bończyce, parę kilometrów od Częstochowy. - Niech pan jedzie - radził Waicerzak - dowie się pan czego o dziewczynie... Nie upłynęło dwanaście godzin od tego spotkania, a Szarlej szedł już łąkami w stronę Bończyc. Ludzie wskazywali mu drogę, wieś leżała za szosą, wiódł do niej piaszczysty trakt wśród zagajników. Przy pierwszym z brzegu, osiadłym na uboczu gospodarstwie Szarlej zatrzymał się i poprosił o wodę. Młoda kobieta śledziła z ciekawością, jak pije duszkiem, przechylając oburącz konewkę. - Pewnie matki pan szuka? - spytała. - Nie - zaprzeczył. Otarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął się. - Siostry?... - szepnęła współczująco. - Narzeczonej - odparł i ruszył w kierunku wsi. Pokazała mu drogę przez parów porosły krzakami jeżyn i długo za nim patrzyła. We wsi spędził godzinę, wyciągając z nauczycielki słowo po słowie. Ogłuchła trochę po lagrze i niezbyt dokładnie rozumiała jego pytania. Dowiedział się, że Niemcy rozłączyli ją z Teresą w zimie, gdy ewakuowano obóz na zachód. W lagrze zostało tylko kilkanaście kobiet, zakaźnie chorych, wśród nich i ona; resztę popędzono w długiej pieszej kolumnie. Co się z nimi stało - nie wiedziała; ale chyba nie wszystkie zginęły... - I więcej nic pani nie wie? - pytał z przygnębieniem Szarlej.

- Nie, więcej to już nic... Mówiła często o panu... Nieładna, przywiędła dziewczyna zerkała nań ze smutkiem, jakby zawstydzona, że nie potrafi sobie nic więcej przypomnieć. - Gdzie jej mam szukać... - szepnął. Potrząsnęła bezradnie głową. Taka była wieść o Teresie. Zbliżało się południe, gdy wracał tą samą drogą przez parów, nie przeczuwając, że tym razem idzie w zupełnie nowym kierunku, na spotkanie ludzi i spraw, które za chwilę wtargną w jego życie burzliwym, gniewnym nurtem... * 3 W Komitecie panował ruch i gwar, wzmagany strzałami żołnierzy wiwatujących na ulicach. Szarlej przeciskał się za Ciężarkiem przez gromadki robotników, którzy stali w przejściach i siedzieli pod ścianami. Przypuszczał, że nie jest już potrzebny, i kilkakrotnie usiłował wytłumaczyć Ciężarkowi, że na nic się tu nie przyda: zrobił przecież swoje, znajdzie się lepszy szofer. Ale Ciężarek nie chciał o tym słyszeć i powtarzał wykrętnie historię o sprawozdaniu, które powinni podpisać we dwóch. - Partia wam musi podziękować - przekonywał go głośno - odwieźliście maszynę i jednostkę ludzką do macierzystej bazy. Przypuśćmy, żebym został sam na szosie. I co? Wozu bym przecież na plecach nie przydźwigał! A wóz - środek partyjnego transportu. Ho, ho, wielką przysługę oddaliście, obywatelu, wielką! I opowiadał otaczającym ich ludziom, jak leśni zabili Kozarzewskiego i jak to on, Ciężarek, ledwie uszedł z życiem. - I właśnie wtedy - mówił z naciskiem - pokazał się ów obywatel. Słuchacze przypatrywali się Szarlejowi; ktoś zapytał, czy jest z zawodu szoferem. Szarlej nie zdążył zaprzeczyć, gdy inny głos go wyręczył: - Widać po was, żeście inteligent, ale swój, wojenny. Z niejednej pewnieście miski kaszę jedli? - Teraz nam takich trzeba - roześmiał się któryś pod ścianą. - Ej! - zwątpił naraz inny z tyłu. - Inteligent to zawsze Inteligent. Chwieje się, niestały... I życia nie zna. - Mętnie stawiasz zagadnienie - upomniał krępy robotnik w kombinezonie, stojący najbliżej Szarleja poczytałbyś Marksa i Lenina. Teorii widać nie lizałeś, a samą praktyką nie ujedziesz i z konia spadniesz. Rozległ się ogólny śmiech, z którego przedarł się cienki młodzieńczy dyszkant: - A jaki to zawód uprawiacie, obywatelu? Szarlej zawahał się, szukając odpowiedzi. Na szczęście Ciężarek, który zerkał na niego z niepokojem i dumą, spostrzegł jego zmieszanie i rzekł oburzony: - Niewyrozumiali z was ludzie, towarzysze! Czyż nie widzicie, że człowiek ledwie na nogach stoi? W tej samej chwili w drzwiach ukazał się chudy mężczyzna niewielkiego wzrostu, o młodej, ciemnej twarzy. Zaprosił ich nichch dłoni do pokoju. W pokoju, pełnym dymu z papierosów, terkotały telefony.

- Siadajcie - wskazał im dwa krzesła - zaraz pogadamy. Ręce trochę mu drżały, gdy strząsał popiół. - Zwyciężyliśmy - powiedział i nagle zachrypł. Odkaszlnął krótko, po czym dodał: - Nasi są w Berlinie. Sztandary, rozumiecie... nasze sztandary na Bramie Brandenburskiej... Spojrzeli na siebie wszyscy trzej, bez słowa, jakby zabrakło im oddechu. Za oknem brzmiała kanonada, przerywana okrzykami strzelców. Przez pokój przebiegali ludzie z papierami, w sąsiednim słychać było odgłos maszyny, wybijającej tekst, i stukanie kolb o posadzką. Przez uchylone drzwi można było dostrzec plecy i głowy mężczyzn stłoczonych wokół biurka. Ciężarek zaczął opowiadać. Człowieka, który słuchał, nazywał towarzyszem Krystynem. Lecz ciągle przerywał telefon. - Tu Komitet Wojewódzki - mówił towarzysz Krystyn, sięgając po nowego papierosa. - Nie słyszę, głośniej! Tu Komitet Wojewódzki. Z bliska wydawał się starszy, dobiegał chyba czterdziestki, u lewej ręki brakowało mu dwóch palców. Poślę tam ludzi! - wołał do słuchawki. - Jutro! Na razie musicie czekać. - Pod ciemną, jakby sczerniałą skórą jego twarzy poruszały się twarde gruzły mięśni, oczy miał półprzymknięte i przekrwione. - Mówcie - zwrócił się do Ciężarka, odrzucając słuchawkę. - Więc co z tym szoferem? - Zginął, towarzyszu Krystynie - opowiadał Ciężarek - wojna się skończyła, ale jemu nic z tego, bo zginął. Ot, życie ludzkie... Jedziesz i naraz do śmierci zajechałeś. Ja, towarzyszu, z Kozarzewskim blisko się trzymałem. Szofer był dobry, a człowiek - jak rodzony brat. Do partii chciał wstąpić. Rano przyrzekłem mu o podpis dla niego was prosić... A pod wieczór jużeśmy go z tym oto obywatelem wieźli. Nieżywego... Nawet końca wojny nie dożył - mruknął ponuro, przyglądając się swym pięściom zaciśniętym na pepeszy. Towarzysz Krystyn słuchał ze wzrokiem wbitym w biurko. Potem zadał kilka zwięzłych pytań dotyczących okoliczności wypadku. Milcząc zanotował odpowiedź. Szarlej dostrzegł grubą kroplę potu spływającą mu ze skroni. „W pokoju było duszno; znów zadzwonił telefon: - Tu Komitet Wojewódzki PPR! Nie słychać, mówcie głośniej!... Szarlej położył ręce na kolanach. Nie mógł rozprostować dłoni, czuł ołów w rozparzonych palcach. Uda, łydki i stopy ciążyły mu ja i wory napełnione ziemią, plecy miał przeorane tępym, zajadłym bólem. - Kolego - szepnął Ciężarek - zapalcie, to pomaga. Wziął dwa papierosy z pudełka leżącego na biurku i dał jednego Szarlejowi. - Nie mam ludzi - tłumaczył komuś towarzysz Krystyn tamci nie wrócili jeszcze z terenu. Nie, niemożliwe! Wiem, nie agitujcie, nie ma potrzeby... Garwolin nie jest jeden, towarzyszu. Może jutro, dobrze? Zwróćcie się do KCZZ. Powiedziałem przecież: nie - mam - ludzi... No, no - roześmiał się nagle - nie tak gorąco, nie chciałem was przecie dotknąć, wybaczcie... Nie słyszę, mówcie wyraźniej. Tak, tak, to prawda, mamy pokój... Niemcy złożyli broń. Tu u nas chłopcy już wiwatują na ulicach... Co? Dziękuję. I wam, towarzyszu. Z całego serca. Pozdrowienia dla waszych ludzi od Wojewódzkiego Komitetu Partii! Uśmiechnął się i odłożył słuchawkę. Z drugiego pokoju wyszło kilku mężczyzn z karabinami. Podpiszcie rozkaz jazdy, towarzyszu - rzekł jeden z nich, kładąc na biurku papier - my na Wrocław. Krystyn powiódł po nich wzrokiem. - Wracajcie szybko - powiedział pochylając się nad papierem, aby podpisać.

- To zależy - odezwał się jeden z aktywistów, barczysty, w skórzanej kurtce - może przyjdzie z kimś potańcować po drodze. Muzykę mamy! - poklepał, śmiejąc się, kolbę karabinu. Kiedy tamci wyszli, towarzysz Krystyn zwrócił po raz pierwszy swe ciemnoszare, ostre oczy na Ciężarka i Szarleja. Patrzył na nich ze skupieniem, zbierając zapewne myśli. - Słuchajcie, Ciężarek - rzekł wreszcie, powoli przecierając czoło okaleczałą dłonią. - Żal mi tego szofera, co przepadł. Nie doczekał się, biedak, końca wojny. Szkoda człowieka. Ciężarek siąknął nosem i słuchał, wyprężony na krześle, przypatrując się wiszącym na ścianie ponad głową towarzysza Krystyna portretom wodzów Państwa Rad i Przewodniczącego KRN. - A ponadto brak doświadczonych ludzi - ciągnął Krystyn. - Wy wiecie, Ciężarek, co to dziś znaczy szofer. W dodatku uczciwy, pewny... Transport jeszcze kuleje - zwrócił się do Szarleja. - Odrodzoną Polskę rozwozimy dziś na ciężarówkach po całym kraju, jeśli można się tak wyrazić. A te dranie z lasu nie chcą zrozumieć, że nasz człowiek po to krwawi, żeby im kiedyś było lepiej żyć na świecie... - Widziałem ich - chrząknął Ciężarek - tak jak was teraz widzę. Orzełki poprzypinali do czapek, psiekrwie. I po oczach poznać, że zabijanie to u nich fach. Nie zrozumieją, towarzyszu. - Kiedyś zrozumieją - szepnął Krystyn, znów przesuwając ręką po czole - przynajmniej niektórzy. Łatwo zabić drugiego człowieka, ale w sobie, Ciężarek, w sobie zabić człowieka jest o wiele trudniej. A czas pracuje dla nas. I niektórzy z nich, a może i ten, co dziś zabił Kozarzewskiego, kiedyś pożałują swego życia. I będą chcieli przyjść do nas. - Niedoczekanie... - sapnął Ciężarek, wiercąc się na krześle. Szarlej znowu spotkał wzrok towarzysza Krystyna. „Co to za jeden? - przemknęło mu przez myśl dlaczego on to mówi?” Nie odwracał jednak oczu od jego twarzy i słuchał pochylony naprzód, z pięściami złożonymi bezsilnie na kolanach. - Ale został wóz - przemówił tamten szybciej, suchym tonem, jakby chcąc nim okryć swoje poprzednie słowa - został wóz bez szofera. Trzeba się nim zająć. Maszyna bez człowieka nic niewarta. Cóż wy powiecie - spojrzał bystro na Szarleja - jeśli wam zaproponuję opiekę nad wozem, do czasu aż znajdziemy nowego szofera? - Dobra myśl - wtrącił Ciężarek - patrzałem przecie, jak prowadzi. To fachman. Szarlej nie spodziewał się takiej propozycji. Nie odgadł, że dlatego Ciężarek nie chciał go wypuścić z komitetu; wpadł pewnie na ten pomysł już wcześniej. - Nie czuję się na siłach - odparł - ostatni raz jeździłem parę lat temu. Nie dam rady. - Pokazał odparzone ręce. - Zastanówcie się - rzekł towarzysz Krystyn. Patrzył nie na ręce Szarleja, lecz w jego twarz. Szarlej milczał. - Zgódź się, kolego - szepnął Ciężarek - sam nie pożałujesz, a nam pomożesz. Ja - konwojent tego wozu, sieroty. Będziemy razem jeździli. No? „To nonsens” - pomyślał Szarlej. Uświadomił sobie, że cała ta dziwaczna sytuacja wynikła z przypadku. Gdyby wyszedł był ze wsi pół godziny wcześniej, spałby już na Mokotowskiej, obok Jacka, i scena, w której teraz brał udział, najwyżej mogłaby mu się przyśnić. - Nie - powtórzył - darujcie. Nie mogę.

Wstał ciężko z krzesła. Chciał odejść, ale nagle za drzwiami rozległ się zgiełk, odgłosy kłótni i do pokoju wtargnęło trzech ludzi. - Towarzyszu - przemówił niski, przysadzisty robotnik o czerwonej twarzy, świecącej od potu - my od „Auera” z Woli Zgierskiej. Delegaci rady zakładowej. Wieziemy buty, towarzyszu. Trzysta par. I szofer nam się upił. Nie chce jechać, psubrat. „Pokój – powiada nastąpił, broń zawiesili, to niech i ja się poweselę”. A tam nasi ludzie na buty czekają. Organizacja partyjna przyrzekła im buty na dzisiaj dowieźć. Więc my do was, towarzyszu. Pożyczcie nam szofera. - Mówił chrapliwym, zdyszanym głosem i wymachiwał czapką zmiętą w ręku. Krystyn potrząsnął głową: - Moi szoferzy na trasie, człowieku - odparł. - Zwróćcie się do łódzkiego komitetu. Delegat zachłysnął się z oburzenia. - Nie żartujcie, towarzyszu - warknął - łódzki komitet daleko, a wy tutaj, przede mną. My już w KCZZ byli i tu się nam polecono zwrócić. Buty muszą być dziś w magazynie fabrycznym, bo inaczej... Przerwał i dodał ciszej: - Są u nas tacy, co boso z obozów przyszli. O pięć i dziesięć kilometrów mieszkają od fabryki. - Honorowa sprawa - odezwał się drugi delegat, starszy, łysawy i w okularach. - My o te buty już dwa miesiące walczymy, towarzyszu. Do Łodzi jeździliśmy, do Radomia, i nawet aż pod Poznań. I wracaliśmy z niczym. Nareszcie dyrekcja pojechała do Warszawy i przyszła wiadomość, że są buty, rosyjskie, wojskowe. Ale w ludziach już złość się zebrała i tak nam powiedzieli: „Obywatele delegaci! Wyczerpała się nasza cierpliwość. Dajemy wam trzy dni czasu. Czwartego dnia buty muszą być”. A tu mija trzeci dzień i szofer zawieruszył się w szynku. Więc co robić, towarzyszu? Poradźcie. - Cóż mogę wam poradzić? - rzucił Krystyn. Przymknął oczy ze zmęczeniem i bębnił palcami po biurku. - Nasi szoferzy na trasie. Ciężarek przysunął się do Szarleja. Trącił go w ramię, szepcząc coś, czego Szarlej nie usłyszał, gdyż w tej samej chwili wysunął się naprzód trzeci z delegatów, który dotychczas milczał przestępując z nogi na nogę. Był to mały człowieczek o krzywych łydkach, ze śladami po ospie na twarzy koloru razowca. - Na 1 Maja - zaczął mówić piskliwie i prędko - był u nas pochód. Przyjechał towarzysz z Warszawy, głos zabrał w kinie. I był pochód, towarzysze. Ja, proszę was, w orkiestrze stałem pod trybuną, jako basista. Tu obecny towarzysz zaświadczy. - To prawda - przytaknął ponuro pierwszy delegat - Adamiec gra na basie w muzyce pożarnej. - Patrzę ja znad trąby - opowiadał Adamiec, uczyniwszy daszek nad oczami - i widzę: „Auer” nadchodzi ze sztandarem. Tu obecny towarzysz go niósł. Akurat kapelmistrz daje znak i rżniemy: „Na barykady, ludu roboczy”. I nagle hałas się okropny podnosi, zagłusza pieśń, sam swojego basu nie słyszę. Tak to „Auer”, proszę towarzyszy, szedł. - Az czego taki hałas? - zaciekawił się Ciężarek. - W chodakach drewnianych szli - wyskandował piskliwie Adamiec. - I tak nimi klaskali o bruk, towarzysze, że gołębie ze strachu od tego dnia na kościelnej wieży siedzą. Wstyd był wielki. Chłopaki z drzew krzyczeli na nich: „Chińczyki! Chińczyki idą!” Tak sobie wymyślili. I odtąd w Woli Zgierskiej „auerowców” nazywają Chińczykami. Dlatego tyle urosło w nich zgryzoty...

- Więc jak ma być, towarzyszu? - przerwał opowiadanie pierwszy delegat i położył na biurku wielką, siną pięść. - Dacie szofera, czy nie? Towarzysz Krystyn poderwał się z krzesła. - Ludzie - zawołał - czyście wy rozum stracili? Skąd ja wam wezmą szofera? Dałbym przecie, gdybym miał. Partia to nie szkoła jazdy czy garaż, towarzysze. Zrozumcie, mówię spokojnie: teren woła o dowóz, o aktyw, o instrukcje. Teren to nie jedna Wola Zgierska, ale pięćdziesiąt i sto. Szoferzy zajeżdżeni na śmierć, maszyny - roztrzęsione, przegrzane... Więc co ja wam poradzę? Wyciągnijcie waszego szofera z szynku, oblejcie zimną wodą, niech wytrzeźwieje... - To na nic - pokręcił głową zmartwiony Adamiec. – On, jak zaczyna pić, to może pić i tydzień. Straszny z niego smok, towarzyszu. A jeszcze w dodatku ma dzisiaj słuszną okoliczność. Krystyn rozłożył ręce. Znowu usiadł za biurkiem. Gruby strąk żył nabrzmiał mu na skroni. - Chcecie szofera - powiedział ochryple - to bierzcie. Przywiedli go przed godziną z kulą w potylicy. Leży teraz na milicji... Innego nie ma. Delegaci stali bez słowa, przygnębieni. Słychać było ich ciężkie, nosowe oddechy. - Fabryka jutro może stanąć - rzekł cicho najstarszy - a nam już nigdy nie uwierzą... Szyby w oknach zadrżały od wzmożonego grzmienia salutów. Szarlej poczuł na sobie wzrok Krystyna i Ciężarka. Zbliżył się do biurka. Delegaci spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Stał dotąd za ich plecami i nie spostrzegli jego obecności. - Pojadę z nimi - powiedział powoli, wskazując spojrzeniem delegatów. - Spróbuję. Krystyn kiwnął głową i odsłonił w szerokim uśmiechu mocne, drobne zęby. - W porządku - uciął i podał mu rękę. Delegaci sapali ze wzruszenia, klepiąc się po ramionach. - Wiedziałem! - triumfował Ciężarek. - Od początku wiedziałem! On nie tylko w rękach, ale i w oczach ma siłę. To ci dopiero chłop... Jadę z tobą! - zawołał do Szarleja. I dorzucił zerkając na Krystyna: W charakterze konwoju... Zadzwonił telefon. - Tu Komitet Wojewódzki PPR - mówił szybko towarzysz Krystyn. - Nie słyszę, głośniej! Tak, tutaj Krystyn z KW... KCZZ? Dobrze, ale kto przy aparacie? A, to wy... czołem, cześć - śmiał się do słuchawki - tak, gratuluję i wam, dziś wszyscy sobie gratulujemy. Nareszcie, nareszcie... Jak? Mówcie głośniej! Ludzie od „Auera ? Są u mnie. Załatwione. Znalazł się tu jeden obywatel, który odwiezie im te buty. Załatwione... nie ma za co... Cześć, towarzyszu Pankrat. 4 Szarlej wrócił na Mokotowską dopiero nazajutrz około południa Zwalił się w ubraniu na łóżko i spał do wieczora. Kiedy się obudził, było już szaro. Wargi miał zaschnięte; wstał, żeby napić się wody. Pił długo, chciwie. Uprzytomnił sobie, że „auerowcy” dostali swoje buty. Ściągnął koszulę i zaczął zlewać wodą piersi i kark. Jeden z delegatów jechał część drogi w szoferce i mówił do niego „towarzyszu”. Szarlej nie prostował omyłki; czuł jednocześnie zmieszanie i nieokreśloną przyjemność. Delegat podsunął mu pod nos grubą, czerwoną łapę i wetknął w usta papierosa: - Ciągnijcie, towarzyszu... - Czy można było uciąć:

„Nie jestem waszym towarzyszem ? Na to się Szarlej nie zdobył. Człowiek ten wydawał mu się bliski: związały ich z sobą auerowskie buty. Raz nawet odpowiedział: „Dziękuję, towarzyszu” - co prawda machinalnie. Krystyn rozmawiał przez telefon z Pankratem. Szarlej drgnął wtedy na dźwięk jego nazwiska. Potem, w czasie jazdy, zmuszał się, żeby o tym nie pamiętać; po kilkunastu kilometrach otępiło go zmęczenie: widział tylko płat oświetlonej szosy. Dopiero teraz serce zaczęło mu walić na myśl, że Pankrat jest blisko i mogą się spotkać oko w oko. Był zapewne w stałym kontakcie z Komitetem, może się tam zjawić w każdej chwili; i rozpoznać twarz, którą chyba dobrze zapamiętał. Szarlejowi trudno by się było bronić. Nie miał dowodów ani świadków na to, że szedł na zamach wbrew własnej woli i nie chciał go wykonać. Pankrat mógł przypuszczać, że przed strzałem ocalił go niemiecki patrol: w momencie gdy ukazali się żandarmi, Szarlej trzymał jeszcze w ręku pistolet; i tak zapewne pozostał w pamięci Pankrata. Gdyby się teraz spotkali w Komitecie, Pankrat nie miałby powodu się wahać: zamaskowany faszysta usiłował przeniknąć do aparatu partyjnego w celach dywersji i sabotażu... Wśród zabójców Kozarzewskiego mógł się znajdować jakiś chłopak ze „Skarpy”, wielu z nich poszło do lasu. „Faszyści... - zamyślił się Szarlej - co to właściwie oznacza? Czy ja byłem faszystą? A teraz?” - Nie miał pewności, czy można przestać być faszystą i jak się to dzieje. Sięgnął myślą wstecz, do początku - i znów, jak kiedyś w szpitalu, zobaczył twarze swych szkolnych kolegów. Wraz z nimi wkroczył w życie - w życie złożone raczej z dat i faktów aniżeli z przeżyć i rozmyślań. Układało się samo: po maturze rozpoczęli studia, z czasem każdy spotkał swoją dziewczynę, ten i ów zrobił dyplom, potem - starania o pracę, posada, kariera, dom... Mimo iż jego historia było nieco odmienna, to przecież z grubsza odbył taką samą drogę: wraz z nimi uczył się, kochał, pił. I wraz z nimi nad wielu sprawami się nie zastanawiał. Od czasu do czasu tylko zadawał sobie pytanie, czy jest uczciwym człowiekiem. I jakoś nie zwątpił o tym ani razu. Życie kładło im się pod nogi jak prosta, dobrze ubita szosa, trudno było z niej zboczyć. Idąc nią, weszli w lata wojny. I oto znów znaleźli się obok siebie - Staś, Andrzej, Bolek czy Jurek - tak jak niegdyś na lekcji w gimnazjum Kościuszki. Szarlej nie widział w tym żadnej zagadki. Staś, Bolek czy Andrzej - to była dla niego Polska. Nie wpadłoby mu do głowy oceniać ich szeregów z innego stanowiska. Marks był jednym z dwudziestu nazwisk wymienianych na wykładach ekonomii - oni byli codzienną rzeczywistością. Dlaczego, za czyją sprawą wyszły z tych szeregów mordercze, faszystowskie hasła? Oni ich nie rzucili. Ten i ów je podjął, inni milczeli, reszta uważała politykę za „wyższe względy” dowództwa. Szarlej starał się wierzyć i jak najmniej wątpić: ufał, że droga dawnej przyjaźni nie może ich sprowadzić na manowce - innej nie dostrzegał. Zachwiała nim dopiero rozmowa, którą odbył na wiosnę 43 z majorem Mereczem, swoim pierwszym dowódcą. Był to stary oficer, usunięty z armii po maju 1926. Pokazał Szarlejowi najświeższy biuletyn „Antyku”: - Zdaje się, Anto - powiedział - że cała ta heca skończy się rżnięciem komunistów. Nie mam na to wielkiej ochoty, a pan? - Szarlej odparł wówczas, że masa akowska nie pójdzie na akcję polityczną, nie wymierzoną przeciw okupantom. Siwy, krępy człowiek przypatrywał mu się przez szparki przymrużonych oczu. - Dzieci można postraszyć Babą Jagą - mruknął - uwierzą we wszystko... - Zmiął w ręku antykomunistyczny biuletyn i cisnął go na biurko. Szarlej lubił Merecza, ale tym razem nie wziął jego słów zbyt serio. W pół roku później, wkrótce po przerzuceniu Szarleja pod dowództwo Klima do „Skarpy”, przyszło po majora Gestapo. Bronił się z rewolweru i zastrzelili go na miejscu.

Stało się to niedługo przed wrześniem 43, gdy Szarlejowi polecono wykonać zamach na Pankrata. Wspólna, koleżeńska droga, której ufał, zaprowadziła go na skraj zbrodni. Gdyby zaufał jej do końca, spełniłby rozkaz dowództwa. Lecz Szarlej chciał zobaczyć twarz człowieka, którego kazano mu zabić. Cofnął się na jej widok i zrozumiał, że go oszukali. Kto? Nie potrafił na to odpowiedzieć. Znienawidził odtąd Klima i „Skarpę” - ale czy oszukiwali go tylko oni? „Auerowcy”, ludzie z Komitetu, aktywiści i agitatorzy - spodobali mu się. Dał słowo, że nazajutrz przyjdzie, żeby zająć się opuszczonym wozem. Ciężarek mu ufał, mówili sobie już „ty”; dużo miał przyjaźni w swoich małych, okrągłych oczach. Gdyby się Szarlej już więcej nie zgłosił, Ciężarek zameldowałby pewnie Krystynowi; „omyliłem się, towarzyszu. To nie był uczciwy człowiek”. I wóz pozostałby bez opieki. Szarlej poczuł nagle tęsknotę za kierownicą, która pozostawiła mu twarde odciski na dłoniach. Maszyna siedzi wam w rękach jak pudełko - powiedział delegat od „Auera” po godzinie jazdy. Konie, oślepione światłem reflektorów, wynurzały ku nim z ciemności zadarte, przerażone łby. Pamiętał wzrok, jakim patrzyli na niego w Komitecie Ciężarek, Krystyn i delegaci. Czytał w nim pytanie: coś ty za jeden i na co cię stać? Ciągnęli go do siebie tym wzrokiem, do swoich spraw, do swojej walki. Wiedział, że jeśli nazajutrz zgłosi się do Komitetu, nie skończy się to na paru dniach: znowu im ulegnie, im - albo butom dla „Auera”, albo czyjejś śmierci na szosie... Umieli stwarzać wiążące sytuacje, z których istniało tylko jedno wyjście: zgodzić się, nie odmówić pomocy. Byli najbardziej ze wszystkich zmęczeni i nie mówili o tym. Może dlatego, patrząc na nich, człowiek znajdował w sobie resztkę woli, o której sam nie wiedział. I oddawał im ją. Szarlej chodził po pokoiku wzdłuż i wszerz, przystawał, siadał na łóżku, gniótł przemoczony ręcznik. Przyłapywał się na niecierpliwej myśli: znów znaleźć się w zadymionym lokalu Komitetu, a potem poczuć w rękach kierownicę wozu... Tej nocy, która minęła, pierwszy raz od długich miesięcy był komuś potrzebny. Czuł jeszcze w kościach zmęczenie, a we krwi - ciepłą ulgę, jakiej dawno nie zaznał, ulgę po wysiłku, który nie poszedł na marne. - Nareszcie... - mruknął do siebie. I przypomniał sobie twarz Pankrata. Uciekali wtedy razem, ostrzeliwując się żandarmom. Pankrat podtrzymywał go, kiedy zaczął kuleć. Na Solcu wskazał mu bramę, przez którą mieli razem uciekać. Potem, gdy biegli przez ogrody i podwórze w kierunku śródmieścia, Pankrat oglądał się co kilka kroków, czy Szarlej nie ustaje. A mógł go przecież porzucić: na cóż był mu potrzebny ranny człowiek, który kwadrans temu chciał go zabić. Może więc już wtedy zrozumiał, że Szarlej i tak by nie wystrzelił? Może odgadł, dlaczego opadła mu ręka? A jeśli nie - jeżeli nie odgadł? „Jutro zaraz po przybyciu złożyć Krystynowi w tej sprawie wyjaśnienie...” - przebiegło mu nagle przez głowę. I równocześnie obruszył się na tę myśl. Złożyć wyjaśnienie w sprawach, które przestały w jego życiu istnieć? Od których odciął się na zawsze własną nienawiścią, pogardą i które okupił wielomiesięczną męką? Czemu miałoby to służyć? Sumieniu - sam nad nim czuwał, było czyste. Prawdzie - nie kłamał przecież; opinii ludzkiej - nie zależało mu na niej. Nie widział żadnej instancji, przed którą powinien by zdać sprawą ze swojej przeszłości, przez niego samego odrzuconej. Sądził, że człowiek związany jest ze swą przeszłością tylko dopóty, dopóki z własnej woli jej w sobie nie zdepcze. I że tylko przed sobą samym powinien składać rachunek moralny - w zakresie moralności, jaką sam sobie wybrał i której chce być wierny. Stał z ręcznikiem przerzuconym przez ramię, przy oknie wychodzącym na podwórze, i, rozmyślając o tym wszystkim, coraz mocniej się utwierdzał w swym mniemaniu. Widział już siebie wśród nowych

ludzi, z którymi chciał się złączyć, siebie - trochę innego niż oni, z nieco zamgloną historią kilku ostatnich lat, które odważył, rozsądził, przekreślił - i uznał za sprawę dla innych zamkniętą. Przez podwórze szedł Jacek Wawrzycki w towarzystwie dwu osób. Szarlej odsunął się od okna: rozpoznał w nich Alicję Ponte i Niki Lorensa. Ubrał się szybko i wyszedł z pokoiku. W chwilę później pukał do drzwi Bałturyna. 5 W pokoju Bałturyna zastał adwokata Wawrzyckiego. Starzy przyjaciele wiedli zapewne jedną ze swych rozmów w cztery oczy. Szarlej chciał się cofnąć, ale Bałturyn wskazał mu miejsce ruchem laski. Wawrzycki spacerował po pokoju. Wydawał się wzburzony i jakby nie zauważył jego wejścia. Musieli długo już rozmawiać. - Tak, towarzyszu Bolesławie! - wołał Bałturyn stukając laską o podłogę. - Zwyciężyli! Krasnaja Armia, ta sama Krasnaja Armia, co w 20 roku stała pod Warszawą! Zwyciężyli, nie pytając nas o pozwolenie!... Jesteśmy dwa pryki, drogi przyjacielu, stare pryki, które przegrały swoje życie... Przerwał i stęknął z bólu. Podagra męczyła go zwłaszcza wiosną i jesienią. Poprawił końcem laski koc otulający mu nogi. Wawrzycki przystanął i podniósł do góry wskazujący palec. - Bzdury! - zaskrzeczał szarpiąc gniewnie ramieniem. - To nie jest zwycięstwo! Skończyła się tylko jedna z odsłon - spektakl trwa... A scena jest szersza niż pola ich bitew! Walczymy o zwycięstwo ducha nad materią, i-de-i nad że-la-zem. Faszyzm? Nie cierpię tych firmowych naklejek, którymi oni opatrują swoje seryjne wytwory. Ideę zamienili na administrację, ich rewolucjonista to l’hommemachine! Niesmaczne, niesmaczne... . - Idea! - zaszydził Bałturyn. - I kto to mówi? Dawny kibic rewolucji, „gęba za lud krzycząca”, późniejszy radca ministerstwa, czerwony Demostenes, co spłowiał i zbielał w naszym polskim, wiślanym praniu! Kiedym siedział teraz na wsi u chłopa, przychodził do mnie jeden staruszek pijaczyna, który dzwonił w tamtejszym kościele. „Dawniej - powiadał - jakem był młody, to wierzyłem w Ojca i Syna, i w Ducha Świętego, i w Przenajświętszą Panienkę. A potem lata przebiegły, szast, prast, łajdus stary ze mnie został i teraz to już tylko dzwoniam.” Tak samo i my, drogi jurysto. Kiedyś tam człowiek wierzył, hehe, w socjalizm, w ideały... potem już tylko dzwoniał. Pociągasz za sznur i dzwoniasz! Ty dzwoniałeś w Warszawie, a ja w P. A idea z nas wyfrunęła, fiut! niczym ptak ze spróchniałej dziupli! - Nie wolno ci tak mówić! - krzyknął Wawrzycki czerwieniejąc. - Oczerniasz naszą starość! Jesteśmy bezsilni - dodał ciszej - ale nigdy nie byliśmy łajdakami. Cóż? Dzisiaj umieją walczyć tylko ci, co mają żelazo albo dynamit. Zawsze tym gardziłem. - Niczym ptak ze spróchniałej dziupli... - powtórzył cicho Bałturyn, jakby nie słysząc jego słów. Pierwszy raz od czterdziestu pięciu lat na 1 Maja zostałem w domu. Przeklęta podagra...A oni szli i śpiewali. I ty siedziałeś w domu, Demostenesie. Nie mamy już sił, nawet żeby dzwoniać. Wawrzycki potrząsnął siwą głową. - Bajki - zaprzeczył z uporem. - Zostałem w domu, bo nie chciałem na to patrzeć. To nie był nasz Pierwszy Maj! Stara panno, sentymenciarzu, cóż cię z nimi łączy? - Czy ja wiem? - mruknął Bałturyn. - Czy ja wiem... Może to: „A kolor jego jest czerwo-ony...” Może tylko słowa. Słowa zostały te same. W naszym wieku, Demostenesie, wspomnienia mają magiczny czar. Kiedy usłyszałem, że idą i śpiewają „Czerwony Sztandar”, chciałem wstać z fotela i uczcić... może

nie tyle ich śpiew, ile moje siedemdziesiąt lat. He, he! I nie mogłem się podnieść. Ból, rozumiesz? Przeklęty ból... Więc pozostałem w pozycji siedzącej i śpiewałem razem z nimi. Bałturyn machnął laską i zaryczał swym grzmiącym głosem: „Bo-o na nim ro-bot-ni-cza krew...” Urwał i zwiesił głowę na piersi. Mecenas spojrzał nań ze zjadliwym współczuciem. - Zawsze lubiłeś romantyczny sztafaż - sarknął. - Musiałeś wyć, jak stara małpa, o krwi i kajdanach! Bardziej kochałeś scenografię rewolucji niż samą rewolucję. A kiedy ci to odebrali, zacząłeś się mścić. Na samym sobie, mileńki, na samym sobie. Nienawidzisz siebie od wielu lat. Obydwaj starcy patrzyli sobie w oczy ze złością. Załatwiane swe dawne porachunki, zapomnieli zapewne o obecności Szarleja, który siedział zaszyty w kącie pod oknem. - Może masz rację - mruknął po chwili Bałturyn. - Jestem stare padło, które nie zasługuje na lepszy los. Ale mam nad tobą tą wyższość, że przyznaję się do tego! Bo ty jesteś taki sam, kochana gębo za lud krzycząca! Taki sam! Tyle że ja golę brzytwą cały łeb, a ty zostawiasz sobie, he-he! srebrny laur na skroniach... A z ludem nigdy nic nas prawdziwie nie łączyło. Ani mnie, ani ciebie. Mimo że ja wołałem o robotniczej krwi, a ty wygłaszałeś mowy. Herbowe jesteśmy socjały, herbowe, Demostenesie! Wawrzycki wzruszył ramionami. Na twarzy, między pofałdowanym czołem a podbródkiem, rozlał mu się wyniosły, drwiący grymas. Udając, że nie słucha, zaczai przeglądać książkę leżącą na stole. - No, no, nie obrażaj się - łagodził Bałturyn świdrując wzrokiem jego plecy. - Wiem przecież, żeś zawsze wierzył w to, co mówisz. Ale czasem tak się dzieje w życiu, że człowiek zaczyna kłamać nie będąc kłamcą i że oszukuje - nie będąc oszustem. To jego los staje się oszukańczy i kłamliwy... Jak gdyby wyschnięte koryto rzeki, która zmieniła bieg, wciąż wołało do ludzi: „Chodźcie, ja was napoję! Przecież od lat gasicie pragnienie w moich falach”. A tymczasem fale toczą się już gdzie indziej... Ale my, wyschnięte koryta, sami o tym nie wiemy. Kiedy przed wojną zamknęli mnie w Berezie, spotkałem tam robotników, kapepowców. Lubili mnie nawet, pomagali w czym mogli, dobrzy, dzielni chłopcy... O jednym tylko nie chcieli ze mną rozmawiać: o ideologii. Z początku nie rozumiałem, dlaczego. Mówiłem im, kim jestem: sybirak, więzień X Pawilonu, widzieli moje blizny. I mimo to nie chcieli o tym rozmawiać; uśmiechali się, patrzyli po sobie znacząco. Ani jeden nie nazwał mnie towarzyszem. Bałturyn przerwał i odkaszlnął. Był zmęczony, oddychał ze świstem, Długo ocierał chustką z potu łysą, guzowatą czaszkę. - Był wśród nich młody chłopak, Zwierczyński ze Starachowic, zamknięty za podburzanie do strajku. Ten się do mnie prawdziwie przywiązał, jak syn. Spytałem go raz otwarcie: dlaczego milczą przede mną o tych sprawach. Bardzo długo się wahał. „A nie obrazi się profesor, jak odpowiem?” - „Nie obrażę się” - zapewniałem. - „Bo widzi profesor - tłumaczył Zwierczyński - takich jak wy to my znamy. Wielkie świnie i zdrajcy jesteście”. - „Jak to! - oburzyłem się. - Co ty gadasz?” - „A no tak - przekonuje poważnie - dla uświadomionego proletariusza nie ma większych drani niż tacy jak wy. Macie na ciele blizny od reakcyjnych kajdanów, a zdradziliście klasę robotniczą.” - Oniemiałem. „A na czym polega moja zdrada? - pytam. - Siedzę przecie w Berezie tak samo jak ty.” - Wtedy Zwierczyński uśmiechnął się i odpowiedział pytaniem: „A za co profesor tu siedzi? - Przyznałem uczciwie, ze w gruncie rzeczy nie wiem. - „No, widzi profesor - zatriumfował - a z nas każdy dobrze wie, za co siedzi! Nie, większych drani jak wy to nie znaleźć. Toście zapomnieli, za co reakcja knutami was biła?” - „Więc czemu ze mną rozmawiasz - wrzeszczę - jeśli ze mnie taka wielka świnia?! - „Boście starzy - odpowiada Zwierczyński

jakoś dobrotliwie i głaszcze mnie po ramieniu - boście starzy, niewiele wam życia zostało i nie ja, ale historia was osądzi.” W pokoju panowało przez chwilą milczenie. Słychać było tylko gwiżdżący oddech Bałturyna i szelest kartek obracanych przez Wawrzyckiego. - Więc to? To ci tak przemówiło do przekonania? - zachichotał zgryźliwie mecenas. - Ze jakiś opętany doktryner odsądził cię od czci i wiary? Gratuluję! Pra-awdziwie chrześcijańska pokora... - To - potwierdził posępnie Bałturyn - właśnie to. Takie było moje ostatnie spotkanie z klasą robotniczą. My, Demostenesie, nigdy nie kochaliśmy ludu. Lud był nam potrzebny do wykonywania gestów, a z gestów chcieliśmy tworzyć historię swego narodu. Mój dziadek walczył w 1830, mój ojciec poszedł do lasu w 1863, w pokoju mojej babki, pamiętam, wisiał Poniatowski skaczący do Elstery. Przyzwyczailiśmy się, że historia naszego kraju powstała z gestów naszych przodków. Lud? O ludzie rzadko była mowa, lud spełniał swoją rolę, ukazując się od czasu do czasu w sukmanie i z kosą. Zawsze przecież potrzebowaliśmy tła i dekoracji. Liche z nas były aktorzyny, Bolesławie... I wreszcie opadły nam ręce. Przyszła Niepodległa, Piłsudski w siwej maciejówce - nie było po co dalej udawać. Przez ostatnie dwadzieścia lat piłem grzane piwo i grałem w szachy. Tylko tyle pamiętam. Zapomniało się jakoś o robotniczej krwi. I wiesz, trybunie emerytów, przypominam sobie, że w tym czasie cierpiałem na zatwardzenie! W momentach, kiedy ciężko szło, w piekielnych rozmyślaniach obstrukcji, siedząc na sedesie, sądziłem niekiedy, że światowy kapitalizm stacza się po równi pochyłej. A potem, po szczęśliwym rozwiązaniu, pociągałem za sznur. I wtedy dzwoniało - jak na Anioł Pański! To była moja rewolucja... - mruknął Bałturyn z odcieniem satysfakcji i znowu zaniósł się mokrym, charczącym kaszlem. - Brednie! Brednie! - wzdrygnął się Wawrzycki, odrzucając z hałasem książkę na stół. Chciał coś powiedzieć, szukał celnego słowa, lecz w końcu machnął obiema rękami i wybiegł z pokoju. Kiedy zostali sami, Szarlej nie od razu zdecydował się odezwać. Bnlturyn miotał się w kaszlu, potem popadł w zadumą i mruczał coś do siebie. - Panie profesorze... - szepnął Szarlej po dłuższej chwili. Podszedł do Bałturyna i dotknął jego ręki. - A, to ty - stęknął Bałturyn patrząc nań oczyma wysadzonymi z orbit przez kaszel - no, wysłuchałeś, wysłuchałeś... Starcze waśnie, nie ma o czym mówić. Może to niedobrze, żeś był tutaj. Starość miewa chwile namiętności i nie należy jej wtedy podglądać. Jak myślisz, kto z nas dwóch miał słuszność? - Czy ja wiem? - zamyślił się Szarlej. - Na starość może trzeba mu spokoju, nie naprawi już przecie swoich błędów. - Masz rację - powiedział Bałturyn szeptem - żal mi go, a jednak się nad nim znęcam. I siebie mi nieraz żal, a jednak nad sobą też się znęcam. A wiesz, dlaczego? Bo zdaję sobie sprawę, że nie naprawimy już swoich błędów. Ani on, ani ja. Tak jak to powiedziałeś przed chwilą. Ach, żebyś ty wiedział, jak ja jej nienawidzę, tej swojej starości! Jak ja jej nienawidzę... Bałturyn powoli się uspokajał, przestał już kaszleć. Zaczął narzekać zmęczonym, chrypliwym głosem na swoją starość i chorobę. Zwierzył się Szarlejowi, że najbardziej cierpi przez poczucie własnej bezsilności, którą tłumaczył tym, że odjęto mu „czas przyszły”. - Na starość - wyjaśniał - nie istnieje futurum, człowiek ma myśli obcięte jak schnące gałęzie. Nie może postanowić: tę rzecz osiągnę, tamtą zmienię, do tego kiedyś dojdę. Do licha! Starzec już się przecież nie zmienia, niczego nie osiągnie, jest gotów! Gotów ze wszystkim - nadzienie do trumny - a za progiem czeka Pani Kostecka...

Więc co mu pozostało? Tylko przeszłość. Wolno mu myśleć w tył, tylko w tył. Jest zużytą, postrzępioną książką, którą należy czytać od końca do początku... Westchnął i poprosił, żeby mu Szarlej szczelniej owinął nogi pledem. Okno w pokoju było uchylone i po wiosennym deszczu wchodził przez nie wilgotny powiew. - Czy ty wiesz - roześmiał się, gdy Szarlej spełnił jego prośbę - że nie poznałem cię pierwszego dnia, kiedyś mi się tutaj przypomniał jako mój dawny uczeń? Udawałem tylko, że pamiętam, udawałem! Twoja twarz była mi znajoma, owszem, ale nic więcej nie potrafiłem odgrzebać. Pustka w głowie, rozumiesz, szum i wiatr! Dopiero po kilku dniach - szepnął - w nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, buch! i otworzyło mi się w głowie. Prawda, Szarlej... Tolo Szarlej... Siedziałeś w drugiej ławce w środkowym rzędzie i strzelałeś grochem w tablicę podczas wykładu o „Anhellim”! Uśmiechnęli się do siebie i zaczęli wspominać gimnazjalne lata. Bałturyn pamiętał majówkę w Kaleniu, zakończoną burza, i sprawę Jakuba Golda, po którym w czasie wojny przepadł wszelki ślad, a także ojca Tola, Ksawerego. O niego profesor wypytywał najdokładniej, co Szarleja zastanowiło, gdyż Bałturyn znał go przelotnie i spotkali się z sobą chyba tylko raz jeden, właśnie na owej majówce. Po czym Bałluryn długo milczał, jakby namyślając się nad czymś i kreśląc końcem laski niewidzialne znaki na podłodze. - Czasem - mruknął wreszcie - zahacza się o cudze życie nie wiadomo dlaczego i po co. Zostaje tylko twarz, parę gestów... I jakiś wstyd za słowo „człowiek”. Nieraz znaczy ono bardzo, bardzo mało... - A ty? - zwrócił się nagle do Szarleja. - Jak ty zamierzasz spędzić swoje życie? - Wpatrywał się w niego z surową, badawczą ciekawością. Szarlej nie odpowiedział wprost na zadane pytanie. Odgadł, że było ono nieco retoryczne i że Bałturyn, który w ostatnich czasach rzadko stykał się z młodzieżą, chce poznać jego myśli i poglądy. Zamiast więc opowiadać o swoim życiu, opisał Bałturynowi swoje przygody z poprzedniego dnia. Przemilczał, co go skłoniło do wyjazdu pod Częstochowę; rozpoczął swe opowiadanie od chwili, gdy wybiegłszy na szosę ujrzał Ciężarka dźwigającego z ziemi ciało szofera. Profesor słuchał uważnie, wtórując mu pomrukami i stukaniem laski. Szarlej opowiadał coraz żywiej, przedstawiał nie tylko fakty, ale i własne uczucia, i usiłował prawdziwie odtworzyć nowopoznanych ludzi. Wstał i spacerując po pokoju, jak przedtem Wawrzycki, jeszcze raz od początku przeżywał ubiegły dzień. Opowiadał o swoim zmęczeniu i wątpliwościach, o tym, jak stopniowo dawał się wciągać w narastające wypadki, o Ciężarku i o towarzyszu Krystynie. Zatrzymywał się i szukał w pamięci ich powiedzeń czy gestów, które by najlepiej pozwoliły Bałturynowi zrozumieć, co to są za ludzie, jak mówią i wyglądają. Profesor wodził za nim wzrokiem, przytwierdzał, zaprzeczał i zdradzając chorobliwą ciekawość szczegółów, przynaglał go chrapliwymi wykrzyknikami. Kiedy wreszcie Szarlej opisał wtargnięcie delegatów od „Auera”, gdy starał się odtworzyć kłótnię między nimi a Krystynem, Bałturyn niespokojnie poruszył się w fotelu. - I co? - przerwał. - Nikt im nic odwiózł tych butów? Mów prędzej! Nie pojechałeś z nimi? Wtedy Szarlej opowiedział mu wszystko do końca. - Przyrzekłem im jutro się tam zgłosić. Potrzebują ludzi - dorzucił - muszę tam iść. Bałturyn patrzył na niego przenikliwie spod żółtosiwych brwi. W głębokim, niegdyś klubowym fotelu o poszarpanych obiciach wyglądał jak olbrzymi szkielet, tak był wychudły i kościsty. Ruchem laski dał znak, żeby podszedł bliżej.

- Zanim to zrobisz - powiedział - zastanów się, rozumiesz? Oni mają powody, żeby nam nie ufać, i jeśli raz ich oszukasz, to... - przekreślił ręką powietrze. - Muszę tam iść - powtórzył Szarlej. Bałturyn westchnął i pochylił głowę, jakby szukając czegoś na posadzce. - Nic nie widzę - mówił świszczącym szeptem - dzień po dniu świat ode mnie coraz dalej odchodzi, a ja w tym fotelu, jak ślepiec... Co oni teraz robią? Przecież muszą wszystko zmienić, teraz, skoro zwyciężyli... Ci tutaj - wskazał laską w stronę sąsiedniego pokoju - opluwają ich żółcią od rana do nocy. Słychać przez ścianę. I to jest wszystko, co do mnie dochodzi. Nic nie widzę, nic nie wiem... Towarzysz Gustaw, wygasłej pamięci, co zdradził klasę robotniczą. Mówił urywanym, załamującym się szeptem, z głową zwieszoną na piersi, jakby drzemiąc. - Jutro wstaniesz o świcie, będzie chłodny, majowy dzień... Zdaje się, że drzewa już zakwitły. Ale ty nawet tego nie zauważysz, he-he, będziesz się śpieszył... Często wychodziłem z domu o tej porze, kiedy miasto dopiero się budziło, a oni szli do pracy. Pamiętam ryk syren fabrycznych... Najpierw zaczynała „Fortuna”, a w chwilę potem dołączał się „Klein & Synowie” i reszta. Szli z Wydm. Były niegdyś lata, kiedy razem z nimi wchodziłem na dziedziniec. Miałem czarny, szerokoskrzydły kapelusz i pelerynę, pod którą przenosiłem ulotki. Brali je ode mnie, mówili „dziękuję, towarzyszu”, nieraz ostrzegali, żeby wiać. „Nie ryzykujcie, towarzyszu Gustawie... Tacy jak wy - na wagę złota”. Oni potrafią wierzyć, są poważni i twardzi. Ale zastanów się. Może będziesz nieraz psioczył i klął, będą dla ciebie surowi, szorstcy, nie zawsze zechcą cię zrozumieć... A może, kto wie - skoro zwiążesz się z nimi na życie i na śmierć, wówczas całe twoje istnienie nabierze siły - jak cięciwa w napiętym łuku... I będziesz mógł uczciwie mówić każdemu prosto w oczy, żeś człowiek. Więc zastanów się. To nie jest łatwe. Spójrz na mnie: ja tego nie potrafiłem dokonać. I teraz jestem sam, nikomu niepotrzebny, a przyszłość straszy mnie nocami, jak starego zbója... Szarlej słuchał ze zdumieniem i wahał się, czy słowa Bałturyna mą brać poważnie, czy też traktować je jak starczą gadaninę. Nie było już nikogo w tym domu, z kim by można się było podzielić dobrą wieścią. Stał naprzeciw niego, niepewny i trochę zasępiony, czekając, aż profesor skończy i pozwoli mu wyjść. Tymczasem Bałturyn umilkł i niby nagle się ocknąwszy, podniósł głowę spoglądając na Szarleja bystrym, przytomnym wzrokiem. Zapytał, po co tu przyszedł. - Po książkę - zaryczał wesoło. - No to ci ją dam! Sam sobie wybierz, uczniu diabła! Na parapecie leżał stos książek, broszur i pism, które nie wiadomo jakim cudem profesor zdołał uratować z powstania i przywieźć w wielkim koszykowym kufrze zamkniętym na kłódkę. Szarlej sporą chwilę je wertował. Wreszcie wybrał jedną, niezbyt grubą, leżącą pod innymi. Przewrócił kilka kartek. Bałturyn wiercił się w fotelu, zerkając ciekawie w jego stronę. W końcu nie wytrzymał: kazał sobie pokazać wybraną książkę. Wziąwszy ją z rąk Szarleja, spojrzał na okładkę i zasapał się z przejęcia. Długo milczał kiwając łysą czaszką i rechocząc, nie wiadomo, czy ze złości, czy z zadowolenia. Potem skierował na Szarleja wzrok, niespodzianie smutny i surowy. - Więc to wybrałeś? - mruknął cicho. - To?... Książeczka, która zatrzęsła posadami świata!... i namąciła w paru słabych łbach... - Uważaj - dodał szeptem - ja od niej zaczynałem... Był to „Manifest komunistyczny” Marksa i Engelsa.

Rozdział piąty 1 Lato 1945 roku, długie, przeplatane częstymi deszczami, lecz gorące, spłynęło na wyniszczoną ziemię, która łaknęła ziarna i spokoju. Zdawało się, że nie tylko ludzie, ale także rośliny, kamienie i zwierzęta odczuwały wówczas przemożną potrzebę życia. Codzienna droga słońca, szelest liści na drzewach, rżenie koni i dymy z kominów - wszystko to jakby narodziło się na nowo. Można było pomyśleć, że tego lata, w ciepłym blasku nieba, pod którym na obsianych polach rozwijały się kłosy, w nieruchomym świetle księżyca, chłodzącym rozgrzane równiny - że tego lata z chaosu żywiołów po raz drugi powstaje świat. A jednak było to lato burzliwe i trudne. W owych dniach, kiedy partia rozsyłała po kraju wielkie nowe wieści, szosy nie były bezpieczne. Bandy leśne, kierowane ręką klasowego wroga, zabijały ludzi, szerzyły strach, niszczyły transport. Na ziemi znużonej wojną nie wygasły ogniska nienawiści. Wybuchały raz po raz, oświetlając spokojny krajobraz zimnym błyskiem wystrzału, i noc słyszała wtedy krzyk ginącego człowieka. Był to czas, gdy ślepcy wyłupiali oczy widzącym, aby pogrążyć świat w swojej bezdennej ciemności... Wróg przenikał także do miast. W lipcu komitet miejski partii w P. znalazł się w ciężkiej sytuacji: w tamtejszym przemyśle wyszły na jaw sabotaże; podejrzewano, iż dywersja wkradła się do niektórych rad zakładowych. Przemysł włókienniczy w P. uruchomił po wyzwoleniu około 60% swej przedwojennej produkcji; miasto uniknęło bombardowań, a Niemcy, zaskoczeni przez błyskawiczną ofensywę Czerwonej Armii, nie zdążyli wywieźć maszyn. Polska Partia Robotnicza zdobyła zaufanie tutejszego proletariatu. Mieszkańcy Wydm pamiętali walkę KPP-owców z sanacyjnym wyzyskiem, a później - w latach okupacji - działalność Gwardii i Armii Ludowej, które stawiały hitlerowcom krwawy opór. Tradycje rewolucyjne P. sięgały pierwszych dążeń wolnościowych polskiej klasy robotniczej. Przeszło pół wieku temu, gdy miasto było jeszcze kilkunastotysięczną osadą fabryczną, dotarły tu hasła Wielkiego Proletariatu. Stąd również - z Wydm, które zasłynęły na cały kraj swą nędzą i swym stopniem śmiertelności, wyszły szeregi wybitnych działaczy SDKPiL i lewicy PPS. Zawdzięczano im głośne strajki w „Fortunie” i u „Kleina”, stłumione przez sotnie carskich kozaków, oraz barykady uliczne w 1905, w pamiętnym czerwonym roku, kiedy to właściciele największych zakładów przemysłowych w P. schronili się wraz z rodzinami do hotelu „Metropol”, by spędzić gorące dni pod opieką rosyjskiej żandarmerii. Od tego czasu miasto niewiele się zmieniło. Ulica Długa łączy dwa place - Ratuszowy z rynkiem Meyera (obecnie: Stalina i Zwycięstwa). Długą przecinają pod kątem prostym wąskie, zgiełkliwe uliczki, po których wozy trzęsą się z głuchym dudnieniem na drewnianej kostce. Było to P., które Szarlej pamiętał ze swych lat gimnazjalnych. Po raz pierwszy przyjechali tu w połowie lipca z grupą działaczy partii i związków zawodowych. Mieli ich dostarczyć do lokalu komitetu miejskiego PPR. Gdy minęli plac Zwycięstwa, Szarlej musiał zwolnić. Wóz niecierpliwie dygotał, posuwając się powoli za niebieskim tramwajem, który zbyt często przystawał. Ludzie spod brezentu zaczęli wołać, żeby jechał prosto, w górę Długiej; tam miał się znajdować lokal komitetu. Szarlej zatrzymał wóz. - Przed katedrą? - spytał wychylając się z szoferki. - Naprzeciw! - usłyszał odpowiedź.

Wydało mu się, że źle zrozumiał; nie ruszał naprzód. Stali przed „Metropolem”, maszyna wściekle strzelała spalinami. - Dlaczego stoisz? - zdziwił się Ciężarek. - Przecie katedra tam, widać wieżę i wskazał palcem przed siebie. Ponad ulicą widniały czerwone wstęgi transparentów, przeciągnięte od okna do okna; dalej, w zamglonym od upału powietrzu, błyszczał miedziany, spiczasty hełm katedry. - Byłeś tu kiedy? - szepnął ciekawie Ciężarek. Szarlej skinął głową. - Byłem - odparł kładąc ręce na kierownicy. Po czym ruszyli w tamtą stronę. * Okna sali zebrań wychodziły na główny portal katedry. Z sali dobiegał teraz męski głos: - Towarzysze! Wściekłość reakcji, skierowana przeciw władzy ludowej, godzi w cały naród polski, którego ster ujęła dziś w ręce klasa robotnicza! Szarlej zdjął beret i wytarł zgrzaną twarz. Słowa padały przez nie domknięte drzwi. Stał oparty o ścianę brudnego przedpokoju, przez który nieustannie przechodzili ludzie napływający do sali zebrań. Było gorąco, lipiec buchnął w tym roku suchym, dusznym skwarem. Szarlej przysunął się do drzwi, w których stłoczeni robotnicy słuchali przemówienia; sala była pełna. Zobaczył stół pokryty czerwonym suknem i drewniany pulpit, w który uderzał pięścią niski, tęgi mężczyzna o ospowatej twarzy i zwichrzonej czuprynie. Mówił zachrypłym basem o kłodach rzucanych pod nogi partii przez dywersję. Powietrze w sali było ciężkie od dymu i oddechów. Nad głowami zebranych zwieszał się żyrandol, trochę sczerniały i pozbawiony kilku świec; mienił się teraz barwami purpurowych szarf i zieleni, ozdabiających ściany. Słoneczne smugi, przesycone kurzem, płynęły od okien, za którymi widniały wierzchołki cmentarnych drzew i wysoki portal z czarną rozetą w ostrołuku. - Dobrze mówi odezwał się koło Szarleja czyjś głos. Ciężarek, który poszedł po skierowanie do stołówki, zawieruszył się gdzieś i nie wracał. Szarlej po chwili wahania usiadł na krześle w przedpokoju. Spojrzał na swoje zgrubiałe, poodparzane dłonie. Od dwóch miesięcy żył przytroczony do kierownicy wozu. Pamiętał własną twarz, ujrzaną kiedyś w lustrze rozgrabionej dworskiej bawialni; brunatną, o źrenicach zbielałych ze zmęczenia i zaciśniętych ustach. W dniu kiedy zgłosił się do towarzysza Krystyna, usłyszał, że jest potrzebny; wóz czekał na nowego kierowcę; tego dnia kursowali między Warszawą a Grójcem. Potrzebny był również nazajutrz i w dwa dni później; potrzebowano go w dzień i w nocy. Nastąpiło to, czego się spodziewał: został szoferem władzy ludowej, która objęła rządy nad krajem. O tym, kim był, świadczył zresztą jego drelichowy kombinezon z gumowymi łatami na kolanach i wytarty, granatowy beret, zsunięty na tył głowy; włosy wymykały się zeń w spłowiałych od słońca pasmach. Czy dobrze postąpił przyjąwszy pracę szofera - on, inteligent z dyplomem wyższej uczelni? Czasami przychodziło mu na myśl, że dał się popchnąć w pierwszą lepszą stronę. Lecz w chwilę później trzeba było zawieźć grupę aktywistów do miasta oddalonego o 150 kilometrów, gdzie przed dwunastu godzinami faszyści zabili sekretarza partii; należało wrócić, nim zapadnie ciemność; starano się wówczas jeździć za dnia i omijać noc. Wtedy zapominał o swych wątpliwościach i przyrastał do motoru. Obserwował uważnie działaczy terenowego aktywu; tych, których wiózł, i tych, których zastawał na miejscu. Wyglądali zwyczajnie i byli przeciążeni robotą. Rzadko słyszał z ich ust słowa, które by mogły paść z trybuny jak iskra na proch; zdawało się, iż rzeczy obchodzą ich bardziej niż idee: rozmawiali najczęściej o tym, czego brak i co jest potrzebne. Wprawdzie mówili także o ludziach, ale zazwyczaj

w praktycznym, organizacyjnym znaczeniu: „Trzeba dosłać ludzi do G.”, „Trzech ludzi zlikwidowali nam w S.”, „Ludzie w K. załamują się”. - Cóż znaczy w ich ustach słowo „człowiek”? - myślał czasami Szarlej. Podziwiał ich upór i milczącą zawziętość. Widział przecież nieraz, jak robota rozłazi im się w rękach, jak plączą się w tysiącu zerwanych sieci, by za godzinę lub nazajutrz - znów zacząć wszystko od początku. Chwilami odnosił wrażenie, że ta olbrzymia, gorączkowa praca przywali ich swym ogromem, podobnym do żywiołu, którego ludzka ręka nie zdoła wprawić w celowy ruch... Na każdym calu ziemi mnożyły się przeszkody, z każdego załomu groziła śmierć. Ileż razy ginęła w drodze wysłana instrukcja, człowiek czy materiał! Kiedy indziej strach niespodziewanie obezwładniał łączność albo z trudem zadzierzgnięta akcja rozbijała się o niewidzialny opór; i nagle zewsząd zalegała głucha ciemność - a w niej bezsilni i bezsenni ludzie, z których każdy mógł za chwilę paść od skrytego wystrzału z głębi mroku. Widok sprawiedliwie walczącego człowieka jest odwieczny i piękny. Szarlej pojmował coraz wyraźniej, że ci szorstcy cywile, których wiózł pod brezentem - ochrypli, źle ubrani, przesiąknięci zapachem niedawnej nędzy - toczą zaciętą, nieustępliwą walkę o sprawy ściśle złączone z życiem ludzkim i nie ustaną w niej do ostatniego tchu. „Czy powinni mi ufać? - pytał nieraz sam siebie. - Jestem przecie obcy. Jakbym się zachował, gdyby przyszło wybierać miedzy nimi a tamtymi?...” I ogarniał go niepokój na myśl o życiu, jakie pędził poza garażem i szoferką. W domu Wawrzyckich pomijano milczeniem wszelkie oznaki przemian. Wydawało się, że po klęsce powstania czas przestał tutaj biec. O partii, rządzie i reformach Wawrzyccy nadal mówili: oni; kryła się w tym gorycz czy niechęć przyczyn Szarlej nie umiał odgadnąć. Pytania na ten temat zawisały w próżni; wszystko kończyło się na słowie oni i nieprzejednanym potrząśnięciu głową. Jacek w ostatnich czasach coraz bardziej zamykał się przed Szarlejem. Patrzył z pochmurnym zdziwieniem na jego energię, na kombinezon zawalany smarami i udawał, że śpi, kiedy Szarlej wracał -w nocy po kursie. Unikali wprawdzie drażliwych rozmów i na pozór nic się między nimi nie zmieniło, ale nie powróciła już dawna bliskość. Czasem tylko wspominali wojenne lata. Jacek potrafił od nowa roztrząsać szczegóły po stokroć obgadanych zdarzeń, z zachwytem przeżywać minione opresje. Śmiał się wtedy swym śmiechem podobnym do śmiechu Marcina - i zanosił kaszlem, nie spostrzegając milczenia Szarleja, który niechętnie powracał do tych spraw. Ale dla Jacka były one wciąż świeże, nie chciał ich porzucać. Zdawało się, że tęskni do dawnych niebezpieczeństw, przelewanej krwi i ofiar, jakich nikt już teraz od niego nie żądał. Szarlej patrzył na to z niepokojem. Jacek, może na skutek choroby, coraz uparciej odgradzał się od teraźniejszości, odsuwając od siebie wszelkie przejawy nowego życia. Okupacja była dlań ostatnim rzeczywistym czasem; pogrążał się w niej pamięcią i wyobraźnią, idealizował ją i upiększał, nie chcąc słyszeć o niczym, co nastąpiło później. - Dlaczego rzuciłeś studia? - pytał Szarlej. Jacek kręcił swą kędzierzawą głową: - Mam pakuły we łbie - mówił - a zresztą, co by mi z tego przyszło? I tak już niedługo... - I dodawał obnażając w uśmiechu górne dziąsło: - Klasa odchodząca ma świadomość swego umierania, Anto. Czytałem to w jednej z ich książek. Myślisz, że jestem ich wrogiem? Nieprawda. Gdyby mi dali okazję mógłbym nawet za nich zginąć. Ale oni nie dają nam żadnej okazji: po prostu o nas zapomnieli.

- Rewolucja nie jest niańką - wzruszał ramionami Szarlej - która prowadzi za rączkę grzeczne dzieci. Otrząśnij się, spróbuj popracować. Jacek patrzył na niego z drwiącym politowaniem: - Rewolucja? I ty to nazywasz rewolucją? A gdzie walka i krew? - Wyjedź dziesięć kilometrów z Warszawy, to zobaczysz walkę i krew - mruknął Szarlej. Jacek powiódł nieufnym wzrokiem po jego szoferskiej bluzie i odparzonych rękach. - Nie udawaj byczka, Anto - wycedził przez zęby. - Wiesz, co wczoraj powiedział ojciec? „Ich zdaniem zawsze będziemy roznosić bakcyle zarazy. I wszędzie zamienią nam życie w kwarantannę...” Chłopcy z eks-akowskicgo podziemia odwiedzali go teraz prawie co dzień. Prócz Kostki i jego świty przychodził także Niki Lorens, nazywany Ładnym Lorensem. Niedawno przyjechał z Włoch, gdzie zawędrował po ucieczce z powstańczego obozu jeńców. Lorens był rzeczywiście niezwykle ładnym chłopcem, o spokojnych, nieco zimnych oczach, skażonych ledwo dostrzegalnym zezem. Przywiózł z sobą legendę swych burzliwych włoskich przygód, sławę cynika wyzwolonego z przesądów i setki opowiadań o łatwym życiu andersowców z II Korpusu. Na Mokotowską przychodził zwykle z Alicją Ponte, wnuczką słynnej pani Ponte, przełożonej pensji w P. Alicja pracowała jako kelnerka w barze „Parasol”, świeżopowstałym pod gruzami kamienicy na Szpitalnej. Zbierali się tam „przedwojenni ludzie”, amatorzy miłości i zarobku. Z napomknień Jacka Szarlej wywnioskował, że tamtejsza publiczność rekrutowała się głównie spośród handlarzy walut, byłych ziemian (zwanych teraz „bezetami”) i nie ujawnionych akowców. W Warszawie istniało w tym czasie sporo podobnych lokali, mówiono o nich „bary ofiar”. Skupiały one niezadowolonych z nowej Polski, śmietankę spienioną ze złości. Można było tam spotkać ludzi niedawno podejrzanych o współpracę z Gestapo, okupacyjnych gości z Café Felix, spalonego po powstaniu, jak również eks-utrzymanki bogatych volksdeutschów. W „Parasolu” nikogo o nic nie pytano: bojowiec prawicowego podziemia pił przy jednym stoliku z dawnym konfidentem hitlerowskiej policji i amerykańskim dziennikarzem w mundurze war-correspondent'a... Alicja mówiła o swym obecnym życiu z drwiącą sympatią, jak gdyby opisując awanturki łubianej, choć dalekiej krewnej. - Uznają tylko zabawne sytuacje. - powtarzała ze śmiechem; śmiała się w szczególny sposób, jakby tylko z siebie, a jednocześnie obraźliwie dla innych. Szarlej przypatrywał się jej z uwagą: miała owalną, małą głowę, osadzoną na wysokiej szyi; nie widać było jej włosów, ukrytych pod ciasno związaną chustką. Z Nikim Lorensem wyglądali jak rodzeństwo. Szarlej spotkał ich kiedyś u Jacka i struchlał. Jacek nie umiał taić swoich uczuć, z jednego jego spojrzenia łatwo było wszystko odgadnąć. „Jeszcze i to...” - pomyślał Szarlej z litością. Pamiętał takie dziewczyny z powstania: czasem na ich widok ogarniał go niepokój; zastanawiał sią, czy nie dlatego tak łatwo giną, że nic im nie jest ani straszne, ani drogie. Patrząc na Alicję, znów ulegał temu wrażeniu. Spostrzegła to i przyjrzała mu się swym błękitnym wzrokiem chłopca: - Wygląda pan na człowieka, któremu jeszcze o coś chodzi - powiedziała spokojnie - ale myślę, że to panu przejdzie. Szarlej roześmiał się i odparł: - Po prostu wyglądam na człowieka. Człowiekowi musi o coś chodzić, inaczej nie miałby po co żyć. - To rzecz przyzwyczajenia - odrzekła - przecież nie żyje się po coś. Zycie najwyżej się spędza.

Rozmowa ta poprzedziła propozycję, jaką oboje z Lorensem postawili Szarlejowi w kilka dni po pierwszym spotkaniu. Była to „handlowa oferta” dotycząca Śląska Opolskiego. W świeżo zdobytych miastach wszystko czekało na pionierskie ręce: czyż nie należało brać tego, co jutro wezmą inni? - Mamy ciężarówkę - tłumaczył uprzejmie Lorens - potrzebny nam jest szofer. Kostka powiedział, że pan umie podobno prowadzić. Dajemy w zamian udział w zyskach... - To znaczy... szaber? - przerwał Szarlej. Siedział na parapecie okna i trudno było dostrzec wyraz jego twarzy. - Jeśli panu chodzi o ładniejszą nazwę - uśmiechnął się Lorens - można to określić jako rewindykację. Byleby pan nas dowiózł i przywiózł z powrotem. Zrobione? Szarlej milczał przenosząc wzrok z Lorensa na Alicję. Potem pochylił się i oboje ujrzeli ze zdziwieniem jego twarz. - Nie... - mruknął przez zaciśnięte wargi i wyszedł z pokoju. Jacka nie było przy tej rozmowie. Od paru tygodni Wawrzyccy wynajęli najobszerniejszy pokój małżeństwu Frydlom, zaprzyjaźnionym z siostrą mecenasa, Florą Rylską, właścicielką willi na Saskiej Kępie. Były fabrykant czekolady, a obecnie stały bywalec „Parasola”, Frydel, przyjmował w wynajętym pokoju swych interesantów. Ponieważ prowadził rozgałęzione interesy, zdarzało się, że klienci stali przed drzwiami w ogonku; z czasem przedpokój Wawrzyckich zmienił się w biurową poczekalnię Frydla, wbrew protestom Bałturyna, który pałał doń niepohamowaną nienawiścią. Lecz Frydel niewiele sobie z tego robił. Był to średniego wzrostu blondyn o różowej, energicznej twarzy, pachnącej wodą kolońską, i dużych, pulchnych wargach. - Człowiek-wieprz - mówił Bałturyn - czasem mi się śni, że go zjadłem, i budzi mnie zgaga. W mieszkaniu stawało się coraz duszniej. Błazeńska maska adwokata, paplanina Rylskiej, która przyjeżdżała co tydzień z Saskiej Kępy, ciche, posuwiste stąpnięcia księdza Romana, kanonika parafii Zbawiciela, z którym matka Jacka, ogarnięta dewocją, spędzała długie wieczory na rozmowach w swym pokoju podobnym do zakonnej celi, wreszcie wizyty Alicji w towarzystwie coraz młodszych chłopców o coraz czelniejszych oczach - wszystko to sprawiało, że Szarlej wracając po całodziennej jeździe na noc do Wawrzyckich nie mógł się opędzić wrażeniu, iż przekracza próg dwóch światów, w których tkwi na przemian - za dnia i w nocy. Czy nie popełniał nadużycia dzieląc tak siebie samego na dwoje?

Konwojent wozu nr 4336 Stanisław Ciężarek liczył osiemnaście lat i wstydził się trochę swego wieku; pokrywał go chmurną stanowczością oraz grubym głosem. Ale kiedy się uśmiechnął, wówczas jego małe piwne oczy, osadzone blisko nosa, stawały się okrągłe i wesołe. Do Szarleja miał stosunek opiekuńczy, przepojony troską i dumą, a jednocześnie poczuciem pewnej wyższości. Lubił wygłaszać do niego długie przemówienia o życiu, z których wynikało, że on, Ciężarek, w ciągu swych osiemnastu lat poznał je na wskroś. Mimo to rzadko wspominał o sobie i Szarlej przypadkiem dowiedział się od szoferów, że Ciężarek działał w ZWM-ie już w czasie okupacji jako łącznik na lewej śródmiejskiej. Żyli w przyjaźni i nieźle im było z sobą. Ciężarek nazywał go „Szarym”, gdyż nazwisko Szarleja wydawało mu się zapewne trochę obce. Zresztą celował w obdarzaniu ludzi i przedmiotów nowymi

imionami: o wozie, którym jeździli, mówił „Magda”, a towarzysza Krystyna przezywał zaocznie „Czarnym Szwagrem”. Jednego tylko Flisa wołał po dawnemu, widocznie przez wzgląd na pamięć Kozarzewskiego. Flis był to kudłaty, nierasowy pies, podpalany żółto, o zmierzwionej sierści i spiczastych uszach dobermana. Ciężarek zawsze zabierał go w drogę. Zwykle gdy Szarlej siadał przy kierownicy i zapalał motor, nagle spomiędzy kolan Ciężarka odzywało się wesołe szczekanie. - Usiądź w środku, Flis - mruczał Ciężarek, nieco zawstydzony; potem dodawał zerkając na Szarleja: - Dobry człowiek cię wiezie, chociaż nierozmowny. To prawda, Szarlej niechętnie dopuszczał do rozmów na swój temat. Wstępując do Związku Transportowców, napisał krótki życiorys, wypełnił kilka formularzy i złożył je w sekretariacie. Nie pytano go o nic więcej, sądząc widocznie, że resztę wie o nim Komitet Wojewódzki. A w Komitecie, od chwili gdy podjął się zawieźć „auerowców”, uważano go za swojego. Krystyn mu ufał: zresztą i on był pochłonięty robotą, często wyjeżdżał w teren, więc widywali się rzadko. Jeden tylko Ciężarek zdradzał zainteresowanie przeszłością Szarleja i kilkakrotnie w czasie wspólnych jazd usiłował do tego nawiązać. Lecz Szarlej umiał zamykać dostęp do siebie; milczał albo udzielał tak zdawkowych odpowiedzi, że Ciężarek urywał w pół słowa i patrzył nań spod oka, z pełnym urazy respektem. - Dziwny z ciebie człowiek - powiedział mu kiedyś - czort wie, co siedzi w twojej duszy. - Nie zawiozę cię w „las” - mruknął Szarlej - wystarczy? Ale Ciężarkowi to nie wystarczało. Jeździli przeważnie po województwie warszawskim, choć nieraz zdarzały się kursy do dalej położonych miast. Przewozili ludzi wysyłanych na partyjną robotę w powiatach, zaopatrzenie dla terenowych aktywów, narzędzia, odzież, czasem broń. Ich żółtoszary wóz ze spłaszczoną maską, wysoki, rozdygotany i powiewający dziurawą płachtą brezentu, znano już w wielu punktach partyjnej sieci wojewódzkiej; Magda zajeżdżała zwykle do wyznaczonej bazy z bohaterskim hałasem swej klekoczącej karoserii. Ludzie z terenu witali ich często gniewnymi zarzutami: przywieźli za mato, nie to, czego trzeba, lub nie na czas! Wtedy Ciężarek wpadał w oburzenie: Partia wypruwa z siebie ostatnie siły, a oni jeszcze psioczą! Obrażał się i krzyczał: - Jak nie, to nie, towarzysze! Szary, zapuszczaj motor! Magda przywiozła, Magda odwiezie! - Iz podniesioną głową szedł w stronę maszyny. Ale wołano za nim, żeby wrócił. Okazywało się bowiem, że nawet to, co przywieźli, może się od biedy przydać. - Nie denerwujcie się, towarzyszu - uspokajali go tutejsi - przecie my swoi, nie wrodzy. - Wtenczas Ciężarek uśmiechał się i uśmiech zdradzał jego osiemnaście lat. Był o dziesięć lat młodszy od Szarleja, lecz wspólna robota i niebezpieczeństwa czyniły ich rówieśnikami. Ciężarek, mimo swych chłopięcych oczu, miał w sercu dużo powagi i potrafił wzbudzać dla siebie szacunek wśród doświadczonych ludzi partyjnych. Szarlej był nieraz świadkiem rozmów i dyskusji, w których zasięgano rady u Ciężarka, pytano go o zdanie, a Ciężarek traktował to jako rzecz zwyczajną. Był jednym z nich, jednym z walczących. Szarlej rozumiał, że cele tych ludzi są szersze niż odbudowa zniszczonych miast. Walczyli o władzę swojej klasy, byli robotnikami wyzwolonymi z ucisku, chcieli, zmienić człowieka i świat. I za to godzili się umierać. Nieraz w czasie powrotnych jazd, gdy Ciężarek spał obok niego w szoferce, przytulony do Flisa, w krótkich rozbłyskach przelatywała mu przez głowę myśl, że powinien mu wszystko o sobie powiedzieć. Chciał otrzymać maszynę, zbudzić go i wyznać zatajoną przeszłość. Lecz w chwilę później wzruszał w duchu ramionami: czy przeszłość na zawsze musi narzucać więzy przyszłości? Widział

przed sobą szosą oświetloną reflektorami wozu - to była jego teraźniejszość. Otwierał szeroko oczy, żeby nie zasnąć nad kierownicą. Tak minęła wiosna i początek lata. Chociaż często sądził, iż ulega przypadkowym siłom, które go prowadzą w nieznanym kierunku - zaczynał coraz jaśniej rozumieć, że to on sam je wybiera i sam je w sobie tworzy. Czuł, jak rodzą się w nim dzień po dniu, z jego własnych myśli i jakby z jego własnych rąk. Siły te bowiem nigdy nie są ślepe: powstają z ludzkiego rozumu i serca, tak jak stal z żelaza. 2 Tego dnia P. obchodziło czternastą rocznicę wielkiego strajku, który wybuchł w roku 1931 i ogarnął przemysł włókienniczy całego okręgu. Trwał dwadzieścia jeden dni; przez ten czas ani razu nie zabrzmiał nad miastem głos syreny, a niebo było bezdymne. Osiemnastego dnia zakłady włókiennicze „Fortuna” otoczył szwadron konnej policji, wezwanej przez starego Wilhelma Pausta, najbogatszego przemysłowca w mieście. Piesze oddziały wtargnęły na dziedziniec. W starciu polała się krew, dziewięciu robotników padło od kul, trzydziestu zatrzymano na miejscu. „W owych dniach - głosiły ulotki rozrzucone w jakiś czas później niewidzialną ręką na Wydmach - serce polskiego proletariatu biło w P., na dziedzińcach »Fortuny«, »Kleina«, »Lammerta i Spółki«...” - Strajk przeniósł się z fabryk na ulice, druty tramwajowe na Długiej zakwitły od purpurowych płacht; tramwaje, opróżnione z ludzi, stały na szynach nieruchomym łańcuchem. Robotniczy tłum napływał z przecznic, wlewając się zbitymi, ciemnymi gromadami w Długą, przed placem Ratuszowym czyjaś dłoń rozwinęła czerwony sztandar. Manifestacje wybuchły pod ratuszem, gdy kamienie wyrwane z bruku posypały się na kordon policji. Policja odpowiedziała salwami, na ziemi pozostało kilkanaście ciał - kobiet i mężczyzn. Dopiero po trzech niespokojnych dniach rozruchy stłumiono. W gmachu komendy policji urzędowała komisja śledcza, przysłana z Warszawy; aresztowania trwały przez wiele tygodni. Mocno wówczas przetrzebiono Wydmy. W „Głosie Polaka” ukazał się artykuł pełnomocnika rządu. „Robactwo wyczeszemy żelaznym grzebieniem!” - obiecywał autor. Były to upalne tygodnie lipca i sierpnia, czarne tygodnie, jak później nazwano je na Wydmach. Dwadzieścia jeden dni oporu i gniewu, dwudziestu trzech zabitych, setki uwięzionych, gorzka krzywda i pamiętna nienawiść - taki przebieg miał Wielki Strajk Włókienniczy w P. Głośno było o nim w zagranicznej prasie. W niedzielę, w czternastolecie opisanych wypadków, Partia zwołała wiec na dziedzińcu „Fortuny”. Poprzedziły go zebrania aktywów PPR i PPS. Około południa z Wydm, z przedmieść fabrycznych, z lokali partyjnych i związkowych tłumy robotników zaczęły nadciągać w kierunku „Fortuny”, której potężny komin z czarną, osmoloną iglicą górował nad miastem. Z chodników i jezdni porywał się śpiew, czerwone transparenty zwieszały się z okien, szarfy przeciągnięte ponad ulicami cicho łopotały pod czystym, błękitnym niebem. Słychać było warkot ciężarówek, przybranych zielenią i purpurą; powoli torowały sobie drogę poprzez fale ludzi zalewające bruk. Z tłumu podnosiły się zaciśnięte pięści. ZWM-owcy z ciężarówek odpowiadali tym samym pozdrowieniem. Nastrój był uroczysty; mimo żaru spływającego z nieba ludzie szli z odsłoniętymi głowami. Ciszę przerywały tylko hasła wznoszone aa placu Zwycięstwa. Tłum przystawał tam i gęstniał, cisnąc się wokół budynków remizy, które tarasowały drogę. Sztandary jeden po drugim wkraczały w wąską ulicę Brukową, wiodącą do „Fortuny”. Magda przywiozła na wiec kilkudziesięciu włókniarzy, uczestników porannego zebrania w komitecie na Długiej. Stała teraz na ogromnym dziedzińcu „Fortuny”, po brzegi wypełnionym ludźmi. Szarlej i Ciężarek siedzieli na dachu szoferki, zwiesiwszy nogi na zewnątrz. W rosnącym gwarze trudno było rozmawiać; przez wielką, szeroko rozwartą bramę, uwieńczoną czarno-złotym, gotyckim napisem: „Wilhelm i Emil Paust - Założyciele”, wchodziły ze śpiewem wciąż nowe grupy robotników i sztandary.

Z kolorowych gromad ZWM-u i TUR-u, zebranych już na dziedzińcu „Fortuny”, wybuchały na ich spotkanie powitalne hasła i pieśni. Nagle Szarlej, który patrzył na bramę, obserwując napływający tłum, usłyszał głośne wołanie Ciężarka. Zahuczał gwar, ludzie rzucili się ze wszystkich stron; olbrzymi, potężny krzyk z tysięcy piersi zatrząsł murami „Fortuny”. - Patrz! - wrzeszczał Ciężarek wskazując mu coś palcem. - Tam! - Jego głos przepadł w ogłuszającym zgiełku. Po drewnianym maszcie, ustawionym obok trybuny, powoli wspinał się mały, spłowiały i obdarty strzęp czerwonego sukna. Wznosił się coraz wyżej, opornie i niezdarnie, aż - wśród kobiecych płaczów i krzyku - zawisł na szczycie. Był to stary sztandar robotników „Fortuny”, podziurawiony kulami, przechowywany na wielu piersiach. To on powiewał nad fabryką w dniach Wielkiego Strajku, a potem prowadził włókniarzy pod ratusz. Tam, na placu Ratuszowym, wielokrotnie przechodził z rąk do rąk i wykwitał w coraz to innym miejscu. Z piętnastu ludzi, którzy go kolejno nieśli, ośmiu padło. Teraz, wyblakły i poszarpany, z ledwie widzialnym napisem: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” - spokojnie łopotał na drzewcu, jakby opowiadając wpatrzonym weń tłumom swoją prostą, zwyczajną historię. Na trybunie stał krępy, muskularny człowiek o czarniawej twarzy pokreślonej bruzdami i mówił wskazując na sztandar: - Patrzcie na niego, towarzysze! To ten sam, włókniarski, fortuniacki... nasze kobiety go uszyły w 1905 roku, kiedy to car chwytał za gardło lud. A on przetrwał, naszym potem przeżarty, ich kulami postrzelany, ostał się i znowu powiewa nad ludem. Uczcijcie ten sztandar, towarzysze... Po chwili milczenia, w którym słychać było szum drzew na Brukowej z gromady robotnic, cisnących się do trybuny, zawołała jakaś kobieta. - Przypomnijcie, towarzyszu Feliksie, jak to było! Niech młodzi posłuchają! - Śmiała się ocierając wyschłą ręką łzy. Ludzie poznali Feliksa Biernackiego, starego włókniarza z „Fortuny” działacza SDKPiL i KPP, który przeniósł był wówczas sztandar z oblężonej fabryki na plac Ratuszowy. Należał do organizatorów strajku i dostał po nim osiem lat. Znały go cele Łodzi, Wronek i Częstochowy. Przemawiał teraz jako delegat komitetu miejskiego partii. Tłum słuchał go w skupionej ciszy, przerywanej tylko szeptem osuwających się kawałków koksu, którego wzgórze, usypane pod fabrycznym murem, obsiadła grupka czerwonych harcerzy. - Pomyślcie, ludzie - mówił Biernacki - co to za siła w tym naszym sztandarze. Starszy jest od niejednego z nas, a nie policzę tych, których przeżył. Pamiętam wszystkich, co go wówczas nieśli na Ratuszowym placu. Kiedy mnie ranili, wziął go z moich rąk Krusz Wiktor z „Fortuny” i padł. Potem pochwycił go z ziemi mały Staszek Rydzewski od „Kleina” - i padł. Widziałem, towarzysze, jak padali następni: Świeczyński Adam, kulawy Mięta. Nadelman, Kłosowicz Aleksander od „Lammerta”, Millerojciec ze „Spółki Tekstylnej”, Gałecki Franek, kazetemowiec... Kosiły ich policyjne kule w tym pięknym dniu lipcowym i lała się na kamienie włókniarska, proletariacka krew. A on, zuch, nasz sztandar fortuniacki, ostał się! Feliks Biernacki umilkł, wytarł pot z czoła i powiódłszy wzrokiem po słuchających, zapytał:

- Pamiętacie, kto wówczas przyzwał faszystowską policję przed bramę „Fortuny”? Kto pańskim gestem zaprosił granatowych zbirów na hale maszyn, do magazynów, do kotłowni? Ten sam, którego nazwisko zostało jeszcze na bramie i podle kluje moje oczy: Wilhelm Paust! Z tłumu gruchnęły złorzeczenia. Stare kobiety, wdowy po komunistach-włókniarzach, ofiarach sanacji i hitleryzmu, wygrażały pięściami. Kilku ZWM-owców wdrapywało się już na bramę, by zerwać dawny firmowy napis, i jeden, najzwinniejszy, w białej koszuli z czerwonym krawatem, targnął oburącz za żelazne litery. Posypał się gruz i pył. - Wilhelm Paust - liczył na palcach Biernacki, ciskając w tłum znienawidzone nazwiska - ten sam, który wzywał żandarmów, żeby zabijali waszych mężów: Oskar Klein, haniebnej pamięci, i jego synaczkowie, co znieprawiali wasze kobiety; Mozes Ceitlin i Spółka, trzy pokolenia Lammertów, łajdackie potomstwo Meyerów, Reczke i Powierski, rudy Mittauer z „Włóknopolu”, krwiopijca Owsiany - wszyscy, co skazywali was na choroby i głód, żeby sobie i swoim spadkobiercom stawiać pałace z marmuru - wszyscy oni, jeśli nie umarli niesławną śmiercią, to uciekli jak szczury oszalałe ze strachu, i nie ma dziś tutaj żadnego z nich! Uciekli przed waszym gniewem! Srogi i okrutny jest robotniczy gniew, towarzysze, a oni wiedzieli o tym... Przerwał marszcząc krzaczaste brwi, po czym znów wskazał grubym, sękatym palcem na sztandar: - Spójrzcie na niego, towarzysze włókniarze - uśmiechnął się z dumą - jak to on ubogo, mizernie wygląda, jaki to kolor jego pobladły. A przecie, powiadam, straszna w nim jest siła. Wszystko przetrwał i mówi: jestem! Zwyciężył wściekłość kapitalistów i obszarników, nie zmógł go car ani Piłsudski, nie zastraszyła go Bereza, oparł się kolumnom hitlerowskiego faszyzmu, i dzisiaj mówi: jestem! - powiewając nad waszymi głowami. Wyczytacie z niego czterdzieści lat polskiej klasy robotniczej... czterdzieści lat barwiło go męką całego narodu, którego jesteś sercem, kością i krwią, ludu fabryczny, proletariacki! Posłuchajcie historii tego sztandaru, towarzysze... - Ten to ci przemawia... - gwizdnął cicho przez zęby Ciężarek - niby ot tak, a w tobie już ogień huczy... - Szarlej dał mu znak, żeby milczał. Słuchali w skupieniu, objęci ramionami. Magda górowała nad tłumem swą niekształtną maską, przybrana jedliną i ze wszystkich stron oblepiona ludźmi. Tymczasem Biernacki opowiadał historię sztandaru. Mówił zachrypłym, twardym głosem, podobnym do uderzeń topora o pień; wykonywał przy tym jeden niezmienny gest, jakby chcąc każde zdanie zepchnąć swymi żylastymi dłońmi na głowy słuchających. Opowiadał, jak w roku 1905 ten sam sztandar, świeżo wówczas uszyty przez robotnice z „Fortuny”, łopotał na stosie kamieni brukowych, wzniesionych w poprzek ulicy Długiej, nie opodal rynku Meyera. Opisywał szarżę carskich kozaków i ucieczkę fabrykantów do hotelu „Metropol”, pilnowanego przez oddział żandarmów, którym dowodził polski hrabia, Przeździecki. Sztandar przeżywał potem różne koleje: ukrywano go na Wydmach, przechodził z ulicy na ulicę i z izby do izby, ciągle wędrując i zmieniając miejsce w obawie przed rewizją. Przez wiele miesięcy przechowywał go ojciec Wiktora Krusza, tego samego, który później, w roku 1931, zginął na placu Ratuszowym. Lata pierwszej wojny światowej spędził w rodzinie Millerów, tkaczy z ojca na syna, których dziad Gustaw prawie sto lat temu przywędrował do P. z Bawarii. W dniu 1 maja kobiety przenosiły sztandar na piersiach do „Fortuny”, i tam - w oczach rozwścieczonych strażników i szpiclów - rozwijał się nagle nad głowami, wśród krzyków, łez i rewolucyjnych pieśni. Fabrykanci i żandarmi wiedzieli o jego istnieniu, toteż nie szczędzili wysiłków, żeby go pochwycić w swe ręce. Ale on, sztandar z „Fortuny”, zawsze potrafił w niebezpiecznej chwili skryć się pod bluzką lub koszulą; trudno go było wytropić.

- Miesiące i lata - wołał Biernacki wznosząc do góry kościstą, starą pięść - ogrzewały go wasze piersi! Któż tak jak on znał bicie waszych serc, ich powszednią gorycz, umęczenie? Opowiedział, jak w czasie robotniczych demonstracji przeciw gwałtom brzeskim granatowa policja aresztowała na Brukowej Leona Zajdla, towarzysza z KPP, kiedy wracał po masówce, ze sztandarem schowanym pod kurtką: Zajdel trafił wtedy do więzienia, a wraz z nim - cudem zatajony przed łapami szpiclów, sztandar robotników z „Fortuny”. Przez dwa tygodnie wędrował z celi do celi, przechowywany jak skarb, aż wreszcie zdołano go przemycić na zewnątrz; dopiero w pół roku po nim wyszedł na wolność Leon Zajdel. W tym miejscu Biernacki znów nawiązał do dni Wielkiego Strajku i przypomniał, że Zajdel był jednym z trzech żyjących jeszcze towarzyszy, którzy wówczas, na placu Ratuszowym, nieśli sztandar pod kulami. - Trzech nas tylko zostało - mówił trzęsąc posępnie szpakowatą głową - trzech ostatnich: Zajdel, tęgi mózg i serce ze złota, zawsze na śmierć i życie oddany sprawie klasy robotniczej... Pankrat Wacek, wtedy chłopak chyba 19-letni, dziś działacz KCZZ i uczestnik wojny hiszpańskiej... I ja, którego tu widzicie. Wszyscy trzej partyjni. No i on... - podniósł załzawione, uśmiechnięte oczy na sztandar, kołysany łagodnym powiewem. Milczał chwilę, przypatrując mu się jakby w zadumie, a potem, znienacka, nieomylnym przeskokiem wytrawnego mówcy nawiązał do dni teraźniejszych i miotając w zasłuchany tłum grad żarliwych, płomiennych słów, zaczął nawoływać do skupienia wszystkich sił w walce i dywersją i sabotażem. Tłumaczył, że wróg, choć zepchnięty pod siemię, jest ten sam co dawniej: będzie mordował, niszczył, dopóki nie zetrze go na proch proletariacka pięść. - To oni! - wołał dźwigając sczerniałe ręce ponad głowę i opuszczając je jak mioty - ci sami, którzy czternaście lat temu kazali do was strzelać spod ratusza, teraz każą was zabijać podstępnym strzałem z lasu! Ci sami, którzy wtedy wypędzali was na bruk, teraz opłacają łotrowskie ręce, niszczące wasze maszyny! Kole ich w ślepia władza ludowa, towarzysze, nie daje im zasnąć robotniczy rząd... Przez ocean, zza gór i rzek, zarzucają nań swe plugawe sieci - oni, ci sami: Pausty, Lammerty i Kleiny, przegnani z tej ziemi waszym sprawiedliwym gniewem, a teraz w niezmiernym strachu i złości przytuleni do cycków światowego imperializmu, co sięga do waszego gardła, jak niegdyś car, potem sanacja, a na ostatku krwawy niemiecki hitleryzm... Z tłumu znów porwały się przekleństwa i groźby, ale Biernacki dał znak, że chce mówić dalej. W krótkich, nieubłaganych słowach zaczął ujawniać związki łączące działalność antyludowego podziemia z centrami zachodniego imperializmu. Wymieniał nazwiska „londyńskich” emigrantów i odsłaniał ich przeszłość. Imiona starych wrogów proletariatu, jego odstępców i zdrajców głucho dźwięczały w murach „Fortuny”, rozgrzanych skwarem południa. Stłoczone na dziedzińcu gromady włókniarzy witały je wzgardliwym milczeniem. - Policzcie - wołał do nich Biernacki, wychylony z trybuny - policzcie diabelskie pakty, co chciały porwać na strzępy ten sztandar! - i rachując na zakrzywionych, rozpostartych palcach, przypomniał po kolei: endecką ugodę z caratem, sanacyjny zjazd na zamku nieświeskim, polowania z Göringiem w Białowieży, haniebną zdradę Andersa w momencie hitlerowskiej ofensywy na Związek Radziecki... - Odwieczny to pakt - zakończył w kamiennej ciszy - pakt wyzyskiwaczy ludu z jego mordercami. Brońcie go przed nim, towarzysze! - krzyknął wyciągając dłoń w stronę sztandaru. Po Biernackim przemawiało jeszcze paru mówców z PPS-u i związków zawodowych. Po czym z kilku stron wielkiego dziedzińca zabrzmiały dźwięki „Międzynarodówki” i potężniały wzbijając się coraz

wyżej ponad mury „Fortuny”. Szarlej śpiewał razem z innymi; patrząc w spłowiałe sukno kołyszące się na drzewcu, zaciskał podniesioną pięść. Pot spływał mu gęstymi kroplami ze skroni, na głowie czuł słoneczny żar; obok niego Ciężarek śpiewał uroczystym basem. W pewnej chwili usłyszeli męski głos z głębi podwórza, nawołujący do formowania pochodu. Wiec był skończony. Obaj z Ciężarkiem zajęli swe miejsca w wozie. Sztandary, lekko skłaniając się w bramie, opuszczały dziedziniec „Fortuny”; za nimi tłum wypływał na ulicę. Dygocące od warkotu ciężarówki wytaczały się z ciżby z przeraźliwym trąbieniem. Czekając na przejazd Szarlej widział przez szybę szoferki twarze przechodzących robotników. Przesuwały się przed nim długim, bezładnym szeregiem - twarze mężczyzn i kobiet, skupione lub roześmiane, zaczerwienione z gorąca, poważne, o ustach szeroko otwartych od okrzyków i śpiewów... Pochód ruszył tą samą trasą, która, szli strajkujący przód czternastu laty: Brukową, do rynku Meyera, a stamtąd Długą na plac Ratuszowy. Otwierała go grupa partyjnych włókniarzy z „Fortuny”, uczestników Wielkiego Strajku. Prowadził ją Biernacki. Nad jego głową, przyprószoną siwizną niby garścią popiołu, powiewał mały, wyblakły sztandar. 3 Kiedy wracali warszawską szosą, było ciepłe popołudnie. Jechali powoli, z nieba sypał się złotoróżowy pył światła. Stare kasztany, rosnące z obu stron drogi, głaskały gałęziami brezentową budę Magdy. Szarlej zahamował wóz i zgasił motor. Stali na skraju szosy, osłonięci przed słońcem głęboką koroną cienia. Za szerokimi pasmami zbóż wśród srebrnych zagajników i ciemnych kęp leszczyny przepływała rzeka. -- Sprzęgło? - zapytał Ciężarek. - Nie - uśmiechnął się Szarlej - warto by się wykąpać. - Pływasz? - Kiedyś robiłem setkę w minutę dziesięć. Ciężarek zmartwił się trochę, bo sam pływał „pieskiem”. - Trudno cię rozgryźć - mówił do Szarleja w kwadrans później, kiedy wysuszeni siedzieli już w rowie koło Magdy - jeździmy razem, ale żebym o tobie coś wiedział... - pokręcił głową. - Z Kozarzewskim było inaczej. - Ludzie są rozmaici - odparł Szarlej żując w zębach łodyżką trawy. Ciężarek przyglądał się dokładnie kawałkowi żwiru z szosy, który obracał w palcach. - Nie masz żadnej dziewczyny? - szepnął nieśmiało. - Znałem jedną - mruknął Szarlej - ale nie wiem, co się teraz z nią dzieje. - Niemcy ją wzięli? Szarlej skinął głową. - Niedługo będzie już rok... Siedział przygarbiony, śledząc wzrokiem Flisa, który biegał z nosem przy ziemi, szukając myszy polnych. Znad rzeki dolatywały śmiechy kąpiących się chłopców. Szarlej przypomniał sobie ciepły zmierzch w pruszkowskim obozie, kiedy Teresa znalazła go za starym, rozbitym wagonem.

Ciężarek trącił go w kolano. Szarlej spotkał jego zatroskane, współczujące oczy. - Nie martw się - powiedział. - Złe zawsze dobre goni, jak to w życiu. Szarlej spojrzał na mego uważnie. - A ty jakeś żył? Ale Ciężarek, zawstydził się i nagle machnął ręką, jakby na znak, że nie ma o czym mówić. Trudno było coś z niego wyciągnąć. - Ech - mamrotał zaczerwieniony - co tam! Szkoda słów... Ja, to niby tak... Zwyczajnie. Co tam ja... Daj spokój, Szary. Dopiero po długich namysłach i wahaniach powiedział, że urodził się na Targówku i że jego ojciec był bezrobotnym stolarzem. Po czym znów zaczął się namyślać i wzdychać, aż rzekł: - Partia podniosła mnie z bruku. - Wszystko, co mam w sobie - tłumaczył - to partyjne. Rozum także dała mi partia. Duży on czy mały stuknął się w czoło - ale partyjny. Złączyłem swe życie z walką klasy robotniczej - zakończył uroczyście. Z bocznej drogi wyszło powoli stado krów; łaciata jałówka spłoszona widokiem Magdy wybałuszyła fioletowe oczy i żałośnie rycząc, w niezdarnych podskokach zaczęła uciekać szosą. Mały chłopak zagonił ją do stada, wrzeszcząc i machając leszczynową witką. - Do nogi, Flis! - zawołał Ciężarek. Flis wzgardliwym basem oszczekał stado ze skraju szosy, po czym, gdy znikło za drzewami, wykręcił łeb, spojrzał z wyrzutem na Ciężarka i nagle przewrócił się na grzbiet, tarzając w kurzu mokrą sierść. - Ciężarek - odezwał się po chwili Szarlej - pamiętasz, jakeśmy się spotkali na szosie? Wtedy co leśni zabili Kozarzewskiego? - Uhm... - Ciężarek gwizdnął przez zęby. - To już prawie trzy miesiące, jak razem jeździmy. Ja... Urwał i zawahał się, widząc, że Ciężarek wbił oczy w rów z wyrazem wstydliwej dyskrecji; miał wrażliwą naturę. - Sam chyba wiesz - tłumaczył Szarlej, z trudem dobierając słów - człowiek przyzwyczaja się do człowieka... Ciężarek zamrugał nagle powiekami i, patrząc w koniec swego buta, rzekł niespodzianie cienkim głosem, że on również posiada tę skłonność. - Serce mam ostrożne - mruknął - ale za to wytrwałe. Pamiętny jestem. Spojrzał spod oka na Szarleja i nagle bez powodu wcisnął daszek cyklistówki głęboko na brwi, po czym wydął dolną wargę na znak zupełnej obojętności. Siedzieli teraz, nie patrząc na siebie. - Jak myślisz - powiedział Szarlej - dalej mam jeździć, czy też pogadać z Krystynem, żeby mnie zwolnił? Ciężarek poruszył się niespokojnie.

- Źle ci z nami, Szary? -spytał spoglądając mu w twarz. Ale Szarlej nie to miał na myśli. Potrząsnął głową: - Przybłąkałem się do was na szosie, przypadkiem. Cóż wam po takich jak ja? - Szoferzy są potrzebni - odparł ponuro Ciężarek. - A jakiż ze mnie szofer? - wzruszył ramionami Szarlej. - Z prawniczym wykształceniem. Długo tak będę jeździł? Ciężarek wyprostował się w rowie. To jest wojna, bracie - oświadczył dobitnie - klasowa. Zmobilizowali cię jako tankistę, no? Jak proletariat zwycięży, to powie ci: wracaj, człowieku, do swego zawodu, teraz tam będziesz potrzebny. Ale tymczasem - wojna jeszcze trwa. Widzisz przecie, jak ludzie giną, nie? Szarlej nie odpowiedział. Siedział, obejmując rękami kolana i marszcząc z namysłem czoło. - Nie brałem udziału w waszej walce - odezwał się cicho. I dorzucił po chwili: - Jak na przykład Krystyn albo... Pankrat. - Inteligenckie rozumowanie - orzekł Ciężarek z niezadowoleniem. - Nie brałeś, ale bierzesz. Tak samo jak Kozarzewski. Ot, leży, biedak, na Bródnie. - Co się teraz dzieje z Pankratem? - spytał Szarlej, jakby nie słuchając jego słów. - W terenie jeździ - wyjaśnił Ciężarek. I zdziwił się: - A ty go znasz? - Kiedyś go znałem. Dawno. Ciężarek pokiwał głową z szacunkiem, a potem spojrzał uważnie na Szarleja. - Szary... - zaczął. - No? - Masz coś na wątrobie? No to mów. - Nie ma o czym - mruknął Szarlej. - Chwiejesz cię? My cię podeprzemy. Jak brata. Powiedz, co cię gryzie? Szarlej patrzył w zamyśleniu na pola złocące się za drzewami po drugiej stronie szosy. - Ech - szepnął - gdyby tak każdy miał mówić, co go gryzie... Za dużo byłoby gadania. Ciężarek zadarł do góry daszek cyklistówki. Oczy mu zmalały z przejęcia. - Zrobiłeś kiedy jakie świństwo? - spytał zniżonym głosem. - Nie - zaprzeczył twardo Szarlej. -- To dobrze - odetchnął Ciężarek. I nagle rozweselił się: - Et, przeniósłbyś się do mnie na Targówek! rzekł klepiąc go w kolano. - Humoru byś trochę nabrał. Niezgorsze chłopaki tam nocują, aktyw zetwuemowski: Cyrański, Pałasz... ho-ho! Gdzie ty właściwie mieszkasz, bracie? - U przyjaciół - wytłumaczył niechętnie Szarlej. - Nieweseli to jacyś przyjaciele - pokręcił głową Ciężarek.

Umilkli mrużąc oczy w stygnącym blasku słońca. Potem zapalili papierosy i zaciągnęli się parę razy. - Słyszałeś - spytał po minucie Szarlej - co mówił Biernacki? - Pewnie - potaknął Ciężarek. - Padli niosąc fabryczny sztandar - mówił Szarlej. - Nie każdy potrafi umrzeć tak jak oni... Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Ciężarek. - Rozumiem - mruknął Ciężarek. - Nigdy nie bałem się odpowiedzialności. U was jednak ponosi się od odpowiedzialność za całe życie do śmierci. I za śmierć. Wziąłem odpowiedzialność za wóz, za ludzi, których wiozę - ale czy to wystarczy? U was nie można być tylko szoferem... - Nie jesteś tylko szoferem - wtrącił Ciężarek - prowadzisz partyjny wóz. - Stawiacie człowieka w sytuacjach, w których nie może pozostać widzem. Musi wybierać. Zdawało mi się, że tego uniknę... Ciężarek porwał się nagle z rowu, położył obie ręce na ramionach Szarleja i z lekka nim potrząsnął. - Weź się w kupę, człowieku - szepnął przysuwając twarz do jego twarzy - patrzę na ciebie już niejeden miesiąc: silę masz w sercu, z oczu ci ona wygląda... Uchwyć się jej, chłopie, obiema rękami i wszystko inne odrzuć - słyszysz? Podepcz w sobie i odrzuć... Innym wolno się rozklejać, a tobie - nie. Mam oczy i widzę, kto ty jesteś. - A kto ja jestem? - uśmiechnął się Szarlej. - Fiuu! - gwizdnął Ciężarek i znów zsunął czapkę z czoła na kark. - Tacy jak ty u nas w literaturze figurują: U Marksa jesteś i u Lenina, i u Stalina, ho-ho! Z góry wiem, co ty powiesz, zanim usta otworzysz! A tobie się zdaje, że Amerykę odkrywasz. - Nic nie odkrywam - potrząsnął głową Szarlej - nic nie odkrywam... - U nas wszystko opisane - dowodził Ciężarek. - Teorii by ci się więcej przydało. „Teoria staje się siłą materialną z chwilą, gdy porywa masy”. - Ostatnie słowa Ciężarek wyrzekł z przymkniętymi oczyma, przechylając głowę nieco w bok. Był dumny ze swojej pamięci. - Prawdziwy z ciebie bezpartyjny inteligent - dorzucił po chwili - z uczciwym sercem. I ono zaprowadzi cię do... Urwał i zadumał się. Szarlej wpatrywał się w niego z napiętą uwagą. - Dobrze - rzekł nie odrywając odeń wzroku - a przeszłość? Czy przeszłość się liczy? Ciężarek zaniepokoił się. - Co ty, Szary? - powiedział niepewnie. - Przecież mówiłeś: nie zrobiłem świństwa. Więc co... Z daleka, od strony Warszawy dolatywał coraz wyraźniejszy i bliższy warkot silnika. Szarlej zaczął nasłuchiwać. Potem wstał, otrzepał spodnie i rzekł: - Czas jechać. Ledwie zdążyli usiąść w kabinie, gdy zatrzymał się koło nich mały zakurzony jeep. Mężczyzna siedzący obok szofera krzyknął pełnym zdenerwowania głosem: - Ludzie, co wy za jedni?! - Na widok opaski Ciężarka dorzucił szybko: - Zawracajcie! Strzelali do nas, skurwysyny!... Zza drzew! Umknęliśmy, ale wy tym gratem śmierci nie prześcigniecie...

Dalsze jego słowa zginęły w ryku zapuszczonego motoru. Zielony ze strachu szofer dał gazu w kierunku P. Ciężarek spojrzał na Szarleja. - Jedziemy? - zapytał półgłosem. Szarlej skinął głową. Ruszyli w stronę Warszawy. Magda zachrzęściła żelazem, brezentem i blachą. Uciekające w tył drzewa zaczęły ich żegnać szelestem gałęzi; po chwili strzałka szybkości dotknęła dziewięćdziesiątki.

Nie rozmawiali w drodze. Ciężarek trzymał pepeszę gotową do strzału. Nawet Flis, siedzący między nimi, milczał, z nosem wystawionym w kierunku zawrotnej jazdy. Kiedy biała od pyłu i drżąca z wysiłku Magda wjeżdżała przez bramę garażu, szoferzy i mechanicy wybiegli naprzeciw niej. Otoczyli Ciężarka i Szarleja, rozpytując o nowiny: nadeszły tu już wieści o przeszkodach na trasie między Warszawą a P. Ciężarek, wymachując ramionami, stał pośrodku gromady i opowiadał, jak Magda brała pełny gaz. Tymczasem Szarlej zaparkował wóz i poszedł myć się pod pompę. Wycierał właśnie twarz, gdy poczuł, że ktoś za nim stoi. Był to Ciężarek z Flisem. - Chcesz się myć? - spytał Szarlej. - Ehm - chrząknął Ciężarek. Szarlej puścił mu strumień wody na kark. Potem dał mu ręcznik. Chciał już odejść, gdy usłyszał nieśmiałe pytanie: - Szary - zaczął Ciężarek - a jutro... to jak? Spotkamy się tutaj? Stał z mokrą, potarganą głową, rękawy koszuli dyndały mu koło nóg. - Spotkamy się - odpowiedział Szarlej. I odszedł w stronę bramy. Wtedy Ciężarek przełknął ze wzruszeniem ślinę i cisnął ręcznik na żwir. - Słyszysz, sobako? - powiedział szarpiąc Flisa za spiczaste ucho. - Spotkamy się... Zostanie z nami... Wiedzieliśmy, Flis, że to morowy chłop. Wierna z nas załoga partyjnego wozu.

Rozdział szósty 1 Z początkiem sierpnia, na skutek niespodziewanych wypadków, Szarlej rozstał się z Wawrzyckimi. Bałturyn, mimo że rzadko opuszczał swój pokój, wiedział o wszystkim, co się działo w mieszkaniu, i wytaczał przed Szarlejem ponure oskarżenia. Najbardziej nienawidził Frydlów, którzy sąsiadowali z nim przez ścianę. W ostatnich tygodniach Wawrzyccy nawiązali ze swymi lokatorami bliższe stosunki. Frydel parę razy odwiedził mecenasa w jego gabinecie; często również urządzano wspólne herbatki w jadalni, na których bywał ksiądz Roman, Flora Rylska ze Stasiem, czasami Jacek. Frydel

należał do stałych bywalców „Parasola” i adorował Alicję. Czynił to z hałaśliwym zachwytem; na jej widok sięgał dwoma palcami do kieszonki w kamizelce, gdzie trzymał czarno oprawną lupkę, przez którą oglądał brylanty. - Bonjour, mademoiselle Alice - mówił odsłaniając w uśmiechu duże zęby. Dzień dobry, panie Frydel - odpowiadała Alicja lekko znudzonym głosem - czy chce pan sprawdzić, ile jestem warta? Więcej, niż pan posiada, poczciwy człowieku. - Odpowiedzi Alicji przejmowały Frydla nieopisaną rozkoszą. Śmiał się, patrząc z osłupieniem po obecnych, i zacierał białe, pachnące ręce. Bałturyn, przykuty do fotela, zagryzał się zazdrością o wszystko, w czym nie brał udziału. Szarlej spostrzegł, że profesor boleśnie przeżywa wzajemne odwiedziny Frydlów i Wawrzyckich. Był od nich odsunięty, obawiano się pewnie jego języka; po majowej burzliwej rozmowie mecenas unikał zetknięcia ze starym przyjacielem. - Zawsze był taki - twierdził Bałturyn z goryczą - lękał się prawdy i wolał pochlebców. Adwokacka dusza. - A jednak musiał żywić dla Wawrzyckiego skryte, tkliwe uczucia, bo nie przestawał o nim mówić i widać było, że tęskni - może nie tyle za samym mecenasem, co za namiętną wielogodzinną dysputa. - Zapomniał o mnie - narzekał przed Szarlejem - przyjmuje klechów i czarnogiełdziarzy. A ja mogę już sczeznąć... - Potrząsał posępnie nieforemną czaszką i szeptał, że jedyni dwaj ludzie, dla których pozostał jeszcze żywy, to fryzjer Witkowski, który co dziesięć dni przychodził golić mu głowę, i Szarlej. Szarlej rzeczywiście pamiętał o Bałturynie. Zazwyczaj po powrocie z kursu spędzał chwilę w jego pokoju, opowiadając przeżyte wrażenia i wyświadczając staremu drobne usługi. Kładł mu poduszkę pod nogi, przysuwał lampkę, znajdował zawieruszone okulary; przed wyjściem wietrzył pokój i przygotowywał łóżko do snu. Wreszcie pożyczał książkę i wracał do siebie. Mimo zmęczenia zmuszał się, aby przeczytać co dzień choć parę stron. W ten sposób przebrnął przez kilkanaście dzieł twórców naukowego socjalizmu. Niektóre z nich czytał w starych niemieckich wydaniach i szło mu to z trudnością, gdyż słabo znał język. Na każdej prawie stronicy widniały pełne wykrzykników i znaków zapytania notatki, kreślone atramentem i ołówkami w różnych kolorach; marginesy pstrzyły się od komentarzy spisanych niejedną ręką; mieszały się tu z sobą rozmaite pisma, widać kilka pokoleń czytało te książki, zanim dotarły do Szarleja. Często rozmyślał o tych czytelnikach. Czy przedzierali się tędy z równie zawziętym mozołem i musieli usuwać z drogi tysiące opornych uczuć, wzruszeń i przywiązań? Czy też przychodziło im to z łatwością... Zazdrościł chwilami tym, którzy biorąc te książki w ręce - nie wiedzieli o niczym i dopiero z nich uczyli się poznawać świat. A jednak, powoli, niepostrzeżenie, sam zaczynał rozmyślać przeczytanymi zdaniami. Bezwiednie przekraczał najtrudniejszy próg dzielący człowieka od wspólnoty: lenistwo w szukaniu prawdy i lęk przed wyjściem naprzeciw niej. Porał się z całym swoim życiem. Częstokroć brakło mu wytrwania, pragnął nie wiedzieć, przestać myśleć. Ale nie dawała mu spocząć jedna z potężnych sił, jakimi rozporządza człowiek: uczciwe sumienie. Gardził kłamstwem i słabością, uważał je za najcięższe klęski. Więc znów ślęczał nocami nad książką, nie chcąc ustać w zażartej walce o siebie; i tak posuwał się krok za krokiem naprzód. 2 Tego dnia miał kilka kursów w mieście, trzy razy jeździł na lewy brzeg przez nabity pojazdami i ludźmi wysokowodny most, wiodący do ulicy Karowej. Potem spędził parę godzin w garażach na Grochowskiej, majstrując przy karburatorze i rozmawiając z szoferami. Teren ogrodzony drutem kolczastym stanowił bazę kilkudziesięciu ciężarówek. Były to przeważnie maszyny partii i związków zawodowych, zmęczone nieustannymi kursami, rozklekotane i wymagające

remontu. Pod wieczór gromady kierowców odpoczywały tutaj po całodziennej jeździe. Jedni naprawiali uszkodzenia, drudzy kłócili się, rozmawiali lub grali w karty. Gwar, śmiechy i warkot zapuszczanych silników słychać tu było aż do zmroku. Cichły dopiero, gdy zapadała noc. Wtenczas na rozległym placu, pod letnim, wygwieżdżonym niebem czerniały nieruchome budy ciężarówek i tylko od strony wartowni przy bramie dobiegały kroki strażnika. Szarlej wrócił do domu około siódmej. Jak zwykle, zaszedł najpierw do Bałturyna. Profesor siedział w fotelu wysuniętym na środek pokoju, omotany w białe prześcieradło. Fryzjer Witkowski mydlił mu głowę. Szarlej spostrzegł, że Bałturyn jest podniecony i niecierpliwie słucha paplaniny fryzjera. Witkowski mieszkał w tej samej kamienicy i lubił zwierzać się klientom ze swych rodzinnych trosk. - Czasy się zmieniły, proszę szanownego pana - mówił ze wstydliwym uśmiechem - i co było, to nie wróci. Kraj zniszczony, a w każdej rodzinie kłótnia. U mnie, proszę, na przykład: młodszy brat pracuje w elektrowni i chodzi na zebrania do Pepeeru. Dawniej żyliśmy zgodnie i delikatnie, słowo honoru. Strzygłem i goliłem braciszka za darmo, szacunek wzajemny panował między nami. A teraz, na przykład, proszę: niczym Kain i Abel. Żyć mi wprost nie pozwala. - A za cóż to, panie Witkowski? - zaciekawił się Bałturyn. Witkowski otarł brzytwę z mydlin i westchnął przymykając małe czarne oczki. - Za postawę klasową, proszę szanownego pana - odparł smutno. - Braciszek twierdzi, że ze mnie fagas. „Nie masz - powiada - godności człowieka pracy, schlebiasz i węszysz za napiwkiem. Fagasem jesteś i fagasowską masz duszę. Uważaj, abyś się nie doczekał pogardy proletariatu.” I namawia mnie braciszek, żebym rozpoczął nowe życie. - Hm... - mruknął Bałturyn, ciskając spod brwi porozumiewawcze spojrzenia w stronę Szarleja - a co pan na to? - Milczę - odrzekł cierpiącym szeptem Witkowski - bo to święta prawda. Fagasem byłem i jestem, proszę szanownego pana. Już taka we mnie kłaniająca się natura. Wystarczy, że wejdzie klient, a nóżki mi się same zsuwają i główkę pochylam. Nie mogę inaczej, słowo honoru, takim mnie Pan Bóg ulepił. I jakże tu się zmienić? Tłumaczę braciszkowi: „Stary jestem, twój proletariat mnie nie naprawi. Pięćdziesiąt lat żyję bez klasowej godności, i taki już zostanę”. A on na to, że nie może patrzyć na moje lokajskie życie. Nie strzyże się już u mnie i nie goli. Znalazł sobie innego fryzjera, z Ząbkowskiej. Ten fryzjer, młodziak, także do Pepeeru należy i nie chce brać napiwków. Do klientów mówi „obywatelu”, założył puszkę na odbudowę Warszawy i tam, że tak powiem, kieruje napiwki. Słowo honoru, braciszek mi opowiadał: klient wtyka mu dwudziestkę, a on ręce za siebie: „Do puszki, obywatelu, na odbudowę, inne czasy idą”. Tak to jest teraz, proszę szanownego pana. Witkowski strzepnął prześcieradło, wytarł pędzel i złożył brzytwę. Bałturyn siedział zamyślony, głaszcząc ręką błyszczącą, świeżo ogoloną czaszkę. Przez szeroko otwarte drzwi balkonowe wchodziło ciepłe powietrze sierpniowego wieczoru. Słychać było rozmowy na podwórzu, a z ulicy dolatywał powolny turkot ostatnich furmanek wywożących gruz z pobliskich rumowisk, Witkowski kłaniając się przyjął zapłatę i odliczywszy napiwek schował go ze smutkiem do kieszonki kamizelki. Zdawało się, że chce coś jeszcze powiedzieć: poruszał uczernionymi wąsikami, patrząc to na Szarleja, to na Bałturyna. Lecz wreszcie zadreptał tylko w miejscu i wycofał się tyłem z pokoju. - Nowe czasy idą... - powtórzył Bałturyn, jakby nie zauważywszy jego wyjścia. - Wszędzie to samo, nawet on, ten Witkowski, musiał to dostrzec. A przecież niewielki z niego filozof. Stare gnije w zaduchu, a nowe się wylęga... Otwórz szerzej balkon, bo zdaje się, że czuję własny smród... Tak, dziękuję... Teraz lepiej. Siadaj koło mnie i słuchaj. Wczoraj był tu ten mały Jacek. Ojciec go od czasu

do czasu przysyła, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zdechłem, he-he! Niedobrze się dzieje z tym malcem... Źle myśli, nic nie rozumie. Męty w głowie. Gdzieś wyczytał: klasa umierająca, i na swoje usprawiedliwienie cytuje Lenina. Ale Lenin nie pisał po to, żeby usprawiedliwiać takich jak on. „Mam powiada - świadomość własnego umierania”, i mówi, że jest marksistą poza socjalistycznym społeczeństwem. Marksista! Jeden z drugim chce być teraz marksistą i wyszukuje cytaty, żeby się ujrzeć „historycznie zdeterminowanym”. Przeczyta i powie: „Proszę: z Marksa wynika, że powinienem być leń i zgniłek, czyli że nie mogę być inny. A ponieważ rzeczywiście jestem leń i zgniłek i doprawdy nie mogę być inny, więc moje życie zgadza się z Marksem, to znaczy, że jestem marksistą poza socjalistycznym społeczeństwem i mam świadomość umierania”. Tfu! Jestem za stary pies, żeby się uczyć nowych sztuczek! Kiedyś był z niego miły chłopiec, uczciwy, czysty... Może obóz go tak rozkleił albo tamta... Bałturyn urwał i zerknął spod oka na Szarleja. Szarlej niechętne słuchał jego biadań. Bardziej się nad Jackiem litował, aniżeli go potępiał. W ostatnich czasach rzadko się widywali i niewiele o nim myślał. Prawda, był ciągle zajęty, wracał zmęczony i prędko zasypiał - ale czy to go tłumaczyło? Jacek musiał zdawać sobie sprawę, że coraz mniej ich łączy, i kto wie, czy nad tym nie cierpiał; może dlatego tak łatwo dawał się wciągać w krąg przyjaciół Alicji: Lorensa, Kostki i kilku innych, którzy przesiadywali w „Parasolu”, a których Szarlej nie znal nawet z nazwiska. Powiedział to Bałturynowi: - Zbyt surowo profesor go sądzi. Jest chory, męczy się... No, po prostu: źle mu się życie ułożyło. Trudno go tym obciążać. Bałturyn stuknął laską i pochylił się w fotelu. Wlepiwszy w Szarleja uporczywe, bystre spojrzenie, rzekł swoim dudniącym szeptem, że w domu coś się święci. Szarlej nie mógł zrozumieć i w pierwszej chwili pomyślał, że staremu troi się w głowie z nudów i samotności. Ale Bałturyn obstawał przy swoim. - Moje stare ślepia dobrze widzą - szeptał strosząc brwi - a moje uszyska słyszą więcej, niżbym chciał. Tutaj źle się dzieje. Źle. Rozumiesz? Nie mówię o tym... o tym nieszczęsnym kauzyperdzie, co zapomniał o moim istnieniu, ani o jego bigotce. Obojgu się w głowach zmąciło ze starości. Ale tamci, młodzi! Knują coś, powiadam ci, naszeptują się, szelmowskie dusze... Przypatrz im się: kose to, czelne, wszystko mają za nic, prócz wódki i dolarów. Teraz tam siedzą, gorzałkę ciągną... Jeśli jesteś przyjacielem tego małego, to idź, dam ci laskę, przepędź ich! Bałturyn machnął laską ze złością i zasapał się. Stary, połatany szlafrok odsłonił mu siwą pierś; w pokoju mimo otwartego balkonu było duszno. Szarlej nie przywiązywał wagi do jego starczych podejrzeń, ale dla świętego spokoju udał, że bierze je poważnie. Wstał i skierował się do drzwi. - Pójdę tam - powiedział. - Zaraz... - mruknął Bałturyn i wstrzymał go ruchem laski. Widać było, że chce jeszcze coś dodać i szuka słów. Znów zerknął na Szarleja spode łba, wiercąc się w fotelu i stękając. Po czym skrzywił się i rzekł ciszej: - Przechodząc zajrzyj do gabinetu... co? U starego... też są goście, słyszę przecie. Hm, co?... Więc rzuć okiem... O czym oni tam mówią, jak myślisz? I kto? Pewnie ten wieprz, Frydel! Powiedz, że... że tego, na przykład zapałki... chcesz pożyczyć zapałek, no i może cię zaproszą, żebyś został... Co? A później mi

opowiesz. Upalny wieczór... upalny wieczór... Muszę czuwać nad całym domem, sam wśród półgłówków. No, idź już! Idź już! Bałturyn skinął laską niby buławą, gestem wodza, który wysyła do ataku swój najlepszy oddział. * Szarlej nie musiał szukać wybiegów, by spełnić jego zachcianką. Ledwo zamknął za sobą drzwi, gdy z gabinetu wypadł Wawrzycki, trzepocząc rękami i parskając ze wzburzenia. Nagle poznał Szarleja i złapał go za ramię: - Młody człowieku, niech pan wejdzie i patrzy! Fenomen naszych czasów! Symbol nadchodzącej ery, homo XX wieku! To on! Wciągnął do gabinetu oszołomionego Szarleja i wskazał ręką Frydla siedzącego przy stoliku, na którym leżały rozrzucone karty. Frydel mrugał powiekami i wydawał się nieco dotknięty. Prócz niego w ponurym, ogołoconym ze sprzętów gabinecie znajdowała się Flora Rylska z Kostką i ksiądz Roman. Grali zapewne w bridża i jeden z wybuchów mecenasa musiał im przerwać robra. Kostka siedział rozparty niedbale na krześle i żuł gumę. Obrzucił Szarleja szybkim, bystrym spojrzeniem i odwrócił oczy. - Bolesiu - zagdakała Rylska - uspokój się. Co ci szkodzi, że pan Frydel postanowił wziąć udział w demokracji? Przecież mimo to jest porządnym człowiekiem. - Spoglądała ze strachem po obecnych swymi wypukłymi oczami bez rzęs, jakby prosząc o poparcie. Ksiądz wykonał lekki ruch dłoni w stronę otwartego okna. Wawrzycki zachichotał, drapieżnie wpijając wzrok we Frydla, który tasował karty. - Pan Frydel - skandował z rozkoszą - zamierza zapisać się do partii. Pan Frydel, mój szanowny sublokator, drogi burżua, którego oto widzę przed sobą w całej handlowej okazałości, postanowił płynąć z prądem czasu! Czy wolno wiedzieć, kochany panie Frydel do jakiej partii zdecydował się pan za-pi-sać? - Nie wiem jeszcze - odparł spokojnie Frydel - albo do PPS-u, albo do PPR-u. Wawrzycki rozciągnął swą fałdzistą twarz w szatańskim uśmiechu i znów przyskoczył do Szarleja. - Oto... - zachłysnął się szyderczo - oto człowiek! Ostatni krzyk epoki! Awangarda naszego stulecia! Czy ocenia pan tę trzeźwość? Albo do PPS-u, albo do PPR-u! Ha! Wielki Frydel, genialny Frydel! Uczmy sio frydlizmu, złoci moi, on nam wskazuje drogę w przyszłość. Podziwiam pana, camarade Frydel, wprost zaimponował mi pan... Zazdroszczę partii, którą pan uzna za godną swego wyboru, kochany, drogi burżua! - No i cóż z tego? - rzekł obojętnie Frydel. – Wstępuję bo uważam to za praktyczne wyjście. Wielu ludzi z naszej sfery doszło do tego samego wniosku. Historia pracuje dla komunizmu... Po co tyle mówić. - W Krakowie - odezwała się nagle Rylska - podobno w kawiarniach można dostać tylko wrzątek. Sprzedają na szklanki. Czy słyszałeś o tym, Bolesiu? Wawrzycki patrzył na Szarleja, który stał przy drzwiach. Zdjął binokle i jakby szukając jego wzroku, skierował ku niemu twarz nagle łagodną i niemal filuterną, rozpłaszczoną w smutnym, trochę błazeńskim uśmiechu.

- Przyjacielu mojego syna - szepnął, niby wsłuchując się w daleką melodię - czy słyszysz? To płynie czas... Ja odchodzę, a on - wskazał na Frydla - przychodzi. Stał tak chwilę z wyciągniętą ręką i głową odchyloną w tył. Potem przygasi nagle zgarbił się i spojrzał na Frydla z brzydkim, złym grymasem, jakby mu chciał pokazać język. Wszyscy milczeli. Frydel wzruszył ramionami i zaczął układać domek z kart. - Co za noc - powiedziała Rylska z westchnieniem, chcąc zapewne odwrócić uwagę obecnych od dziwactw brata - prawdziwie poetyczna, prawda, Bolesiu? Przypomina mi się nasze dzieciństwo. Pamiętasz wakacje u babki, kiedyśmy w sadzie liczyli gwiazdy? Mój Boże, co za noc... - Gorąca - stwierdził Frydel i rozpiął kołnierzyk koszuli. - Kończymy roberka? - Jeszcze nie tak dawno byliśmy młodzi - ciągnęła Rylska. - A oni wszystko zwalają na faszystów. Przecież zestarzałam się nie przez faszystów... Wawrzycki milczał patrząc w otwarte okno, przez które wchodził gorący powiew, przesycony gruzowym pyłem. Szeptał coś do siebie, odwrócony plecami do siedzących przy stole, i muskał końcem dłoni srebrne, puszyste runo okalające mu głowę. Ale Flora Rylska nie zważała na to. - Spełniły się twoje ideały, Bolesiu - mówiła patrząc nań wypukłymi oczyma w czerwonych obwódkach - przecież zawsze byłeś socjalistą. A mimo to mizernie wyglądasz, mizernie... Czy oni o tobie zapomnieli? Kiwała litościwie głową, udając, że nie spostrzega niespokojnych znaków księdza Romana. Wawrzycki nadal milczał, zwrócony do okna. Obawiał się trochę swojej młodszej i bogatszej siostry, znanej z ostrego języka i plotek. - Tyle kłopotu, co z tobą było. Bolesiu - ciągnęła trzęsąc w zdumieniu pulchnymi policzkami - tyle strachu, cośmy się przez cało życie najedli o ten twój bolszewizm, i nawet teraz nic dobrego z tego nie masz? Oni niczego nie szanują, niczego... I żeby z tych okropności skorzystała przynajmniej twoja rodzina, Bolesiu! Dlaczego się do nich nie zgłaszasz? Jeżeli jesteś socjalistą, to na pewno oni cię mają w tych swoich spisach czy wykazach... - Niech mama da spokój - mruknął Kostka, przerywając na chwilę żucie. Rylska uważnie zerknęła po obecnych. - Jesteście niepraktyczni fantaści - zagdakała smutno. - Ja się nie znam na tych sprawach, ale widzę, że Boleś wciąż się męczy. I po co? Przyjedzie przecież Sikorski z Londynu, Boleś go zna osobiście... - Niech mama da spokój - wycedził Kostka. - Sikorski od dwóch lat nie żyje. - Nie żyje? - zdziwiła się Rylska. - A ja słyszałam, że to plotka... No więc nie on, to inny. Ale po co zaraz zatruwać się, nie spać? Podobno chłopi nie chcą brać ziemi od bolszewików i czekają, co powie Anglia. Czy Boleś o tym wie? Wawrzycki wykręcił się raptownie od okna i obrzuciwszy siedzących nienawistnym spojrzeniem, ruszył naprzód drobnymi kroczkami ku drzwiom. Szarlej, korzystając z okazji, wysunął się w ślad za nim. Mecenas, który zapomniał już o jego istnieniu, podreptał wprost do drzwi Bałturyna. Tam przystanął, zadarł ze złością głowę i walnął trzykrotnie zaciśniętą pięścią. Szarlej nie zdążył jeszcze minąć pustej i ciemnej jadalni, gdy usłyszał dochodzące z pokoju profesora odgłosy zajadłej sprzeczki i łomotanie laski o podłogę.

3 Kiedy mijał kuchenny korytarz, z izdebki, w której mieszkali z Jackiem, dobiegła go rozmowa. Chciał się cofnąć, ale widocznie posłyszano jego kroki. W drzwiach ukazał się Lorens. - Czekamy na pana - uśmiechnął się uprzejmie. Szarlej poczuł na sobie spojrzenia garstki ludzi siedzących na łóżkach, krzesłach i posadzce. Nie znal żadnego z nich. W pokoju wisiał siny pułap dymu z papierosów, okno było zamknięte, na parapecie walały się kieliszki. Szarleja ogarnęła nagła niechęć: - Nie mam czasu - mruknął i poszedł w stronę kuchni. - Dla mnie będziesz miał czas, Anto - rozległ się za jego plecami głos Kostki. Szarlej przyjrzał mu się ze zdziwieniem; stali w progu kuchni. Kostka nie przestawał żuć gumy, ze swym zwykłym znudzonym wyrazem twarzy. - Gdzie Jacek? - spytał Szarlej. Nie otrzymał odpowiedzi, więc wzruszył ramionami i zaczął się rozbierać do pasa. Mył się już, gdy Kostka raczył odpowiedzieć: - W „Parasolu”, u Alicji. Przytrzyma go tam, ona to potrafi. - Po chwili, siadając okrakiem na kuchennym stołku, dorzucił: - Nie mieliśmy dotąd okazji porozmawiać... -- Nie widzę w tym nieszczęścia - odparł Szarlej. - Ja także. Ale teraz jesteś nam potrzebny. Niezłe mięśnie - zauważył Kostka patrząc na ramiona Szarleja. - Ktoś cię widział, jak wyjeżdżałeś z parkingu na Grochowie. To pewnie męcząca robota, co? Przerwał i spojrzał bystro pa Szarleja. - Dosyć męcząca - odpowie ział Szarlej - ale można się przyzwyczaić. O co ci chodzi? - Prosta rzecz: o ciebie i twój wóz. Masz dobre papiery. Przewieziesz kilku ludzi i... trochę towaru w określone miejsce. Trzeba pomóc. Nie zeświniłaś się chyba do reszty. Nawiejesz na parę godzin z garażu, potem, się jakoś wytłumaczysz. No? Szarlej odsunął się od niego. - Wybij to sobie z głowy, Kostka. Zostawcie mnie w spokoju. - Cykoria? - mruknął Kostka poruszając szczękami. - Radzę ci: zastanów się. Dochodowa impreza. Szarlej ubierał się z pośpiechem, nie patrząc na Kostkę. Potem podszedł do niego i powiedział prędko przez zaciśnięte zęby: - Nie. Rozumiesz? Nie będę ci tłumaczył, dlaczego. Dużo by gadać. Nie można ciągle robić świństw. Nie jesteście już bohaterami Powiedz tym, co tam siedzą, żeby się wzięli do uczciwej pracy. - Odmawiasz? - wycedził Kostka. - Odmawiam. I nie zostanę tu dłużej. Powtórz to Jackowi: zabieram dziś stąd swoje rzeczy. Kostka wstał i podszedł do drzwi. Otworzył je: do kuchni weszło trzech ludzi - Niki Lorens i dwóch innych, których Szarlej nie znał. - Hallo, boys - powiedział Kostka i wskazał im miejsca. Lorens przysiadł bokiem na kuchni: tamci, z których jeden był w amerykańskim battle-dress'ie i drelichowych spodniach, przysunęli sobie stołki. Zaczęli rozmawiać nie patrząc na Szarleja.

- No - powiedział Kostka - ile mamy czasu? - Myślę, że kwadrans - uśmiechnął się Lorens kołysząc szczupłą nogą. - O’key. Masz zegarek? Lorens zdjął z ręki zegarek i rzucił go Kostce. Chłopiec w battle-dress'ie czesał kieszonkowym grzebieniem długie ciemne włosy, spadające mu na kołnierz. Jego kolega, wysoki blondyn o wąskiej twarzy i spłaszczonym nosie, palił fajkę. - Dwudziesta druga pięć - rzekł Kostka - do dwudziestej drugiej dwadzieścia. Wystarczy? - Wystarczy... Chłopiec w battle-dress'ie roześmiał się i zmrużył oko. - Spokojnie - odezwał się Lorens - nie lubię błazeństw. - Kostka ma głos - mruknął przez zęby chłopak z fajką. Kostka spojrzał na Szarleja, stukając palcem w szkło zegarka. - Piętnaście minut, Szarlej. Decyduj się. No? Szarlej stał oparty o parapet okna i przyglądał im się uważnie. - O co ci jeszcze chodzi? - spytał. - O to, czy jesteś świnią - mówił Kostka - czy nie. Nie rób z siebie skowronka. Podyktujemy ci karny strzał, boś sfaulował. Szarlej wzruszył ramionami. - Mów jaśniej - powiedział. - Dałeś d...y komunie - odparł Kostka i wskazał wzrokiem na drzwi. Chłopiec w amerykańskiej bluzie wstał i przekręcił klucz. - Sprawa jest prosta - tłumaczył uprzejmie Lorens, uśmiechając się swymi pięknymi oczami - chodzi nam o pana i o samochód. Kostka przedstawił panu nasze propozycje. Potrzebujemy pańskiej zgody. - Dałem Kostce odpowiedź - odparł Szarlej. - Nie zgadzam się. - Wolnego - warknął fajczarz - nie tak nerwowo. Kostka ma głos. Kostka spacerował po kuchni, z rękami w kieszeniach. Poruszał wystającą szczęką, jakby wyłącznie zajęty żuciem. - Słyszycie, boys? - mówił z namysłem. - On się nie zgadza. Tak, to cienko powiedziane. On się nie lubi zgadzać. W 43 też się nie chciał zgodzić. A teraz prowadzi pepeerowski wóz. Tak. Jeszcze dziesięć minut, Szarlej. Potem przestaniemy być milutcy. No? - Zamknij pysk - mruknął Szarlej - powiedziałem już, że nie. - Odwieziesz nas i ładunek. Potem wrócisz. To wszystko - i spokojna głowa. No? - Nie.

- Nie bądź świnią, blondasku. Przecież jesteś swój chłop. Wrócą nasi - pójdziesz na rozwałkę. Namyśl się. - Wybij to sobie ze łba, Kostka, nie zrobię tego. Lorens lekko zeskoczył z kuchni i zbliżył się do Szarleja. - To nierozsądnie z pańskiej strony - szepnął łagodnie - powinien się pan zastanowić. Tym bardziej że doprawdy niewielkie ryzyko. A w przeciwnym razie ściągnie pan na siebie przykrości. Mamy złą passę, ale... - Wiem o tym - przeciął Szarlej. Kostka przysunął się do niego z boku. Wystawił naprzód głową, wciąż poruszając szczęką: nie wyjmując rąk z kieszeni, trącił go łokciem w ranne. - Wiesz o tym? - wycedził zwolna. - No to o'key. A wiesz, że pytali o ciebie ludzie Klima? No? Wiedzą, co porabiasz. Klim jest w terenie, z oddziałem. Niezły oddział, co, chłopcy? Tak. Nie radzą ci z nim zadzierać. Myślisz, że tylko hitlerowcy umieli likwidować takich jak ty? Pięć minut, no? - Co ma wspólnego Klim - odezwał się Szarlej - z waszymi kombinacjami? - Zapewniam pana - odezwał się Lorens - że Kostka mówi prawdę. Klim interesuje się pańską osobą i nie powinien pan mu się narażać po raz drugi. - Trzeci, Niki - poprawił Kostka. - Zapominasz, że ta świnia wymknęła nam się z rąk w czasie powstania. Gnój jesteś, Anto. - Więc tym bardziej - perswadował Lorens swoim przyjemnym głosem - tym bardziej leży w pańskim interesie nie narażać się Klimowi. - Raz kazał mi zabić niewinnego człowieka - powiedział Szarlej - drugi raz chciał zabić mnie... Od dawna nic nas nie łączy, zapomnijcie o mnie. - Dwie minuty - syknął Kostka patrząc na zegarek. Młody człowiek z fajką mruknął: - Kończyć? - Jeszcze chwila - rzucił chłopiec w battle-dress'ie i znów zaczął przeczesywać grzebykiem włosy. - O pańskiej przeszłości - uśmiechnął się Lorens - i tak sobie przypomną. Nie my, to tamci. Dla których pan teraz pracuje. Przeszłości nie da się ukryć w kieszeni, jak scyzoryk. - Nieprawda - zaprzeczył Szarlej - oni inaczej osądzają ludzi. - Przyjdzie pora i na to, zapewniam pana. Będzie pan cierpiał, Więc czy nielepiej... - Bzdet! - przerwał Kostka. - Ostatni raz: tak, czy nie? Chłopcy wstali ze stołków i zbliżyli się o kilka kroków. - Nie! - zawołał Szarlej. W tej samej chwili dostał potężny cios w szczęką i tępe uderzenie w głową. Usłyszał brzęk stłuczonej szyby. Upadł i wstał. Znowu upadł i wstał. Z nosa i ust ciekła mu krew. Nie bronił się już. Osunął się na klęczki pod ścianą. Bili go wszyscy czterej w głuchym, zajadłym milczeniu.

Rozdział siódmy Późniejsze wypadki ułożyły się w pamięci Szarleja jak gdyby w jeden ogromny dzień. A przecież trwały prawie tydzień. Kiedy zbity i pokaleczony wywlókł się z podwórza na ulicę, było już ciemno. Ażeby nic stracić oparcia, idąc wymacywał ręką mur. Zostawili go w kuchni pod ścianą. Gdy odzyskał przytomność, pierwszym jego uczuciem był lęk, czy nie zmusili go do ustępstwa. Zebrał wszystkie siły, żeby się podnieść. Wyszedł na kuchenne schody; zstępował po omacku, czepiając się poręczy. Jedynym miejscem, gdzie mógł spędzić noc, był garaż na Grochowskiej. Nie starczyłoby mu sil na połowę drogi. Czuł szum w skroniach, głowa puchła mu jak ciasto. Szedł naprzód, szukając jakiegoś załomu lub wnęki, by odpocząć. Natrafił wreszcie na rozłupaną bramę, wlazł do niej i zaczął brnąć w warstwie gruzu. Otoczyła go ciemność, posuwał się jak ślepiec, z wyciągniętymi rękami, potem upadł i musiał pełzać na czworakach; w końcu doczołgał się do podwórka oświetlonego księżycem. Wyglądało jak wyschłe łożysko potoku; zbocza rumowisk bielały w poświacie sierpniowego nieba. Szarlej otarł krew z warg i rozejrzał się wokoło. Ruiny musiały być stare, jeszcze z września 1939, tu i ówdzie zarosłe trawą, kępami skarlałych krzewów, ubite sześcioletnim deszczem i wiatrem. Poprzez gęste poszycie drutów i żelastwa Szarlej doczołgał się do okrytego mrokiem zagłębienia u stóp zwalonej ściany. Niegdyś była to zapewne sień oficyny, teraz wyglądała jak okno skalne. Wpełznął do niej na kolanach, szukając dogodnego miejsca, aby się położyć; natrafił dłońmi na garstkę szmat rozesłaną wśród gruzu. Musiał tu ktoś przed nim nocować. Naokoło panowała cisza, noc stygła pod rojnie wygwieżdżonym niebem, rozlewającym po ziemi chłodny blask. Szarlej spróbował się położyć, lecz ból w całym ciele nie pozwolił mu zasnąć. Usiadł i objął rękami głowę. W ustach czuł mdły smak krwi. Lękał się, że gdy wstanie dzień, zabraknie mu sił, aby się podnieść. Zdrzemnął się, ale obudził go szelest. Przemknęło coś obok z piskiem - kot albo szczur. Cisnął za nim kawałkiem cegły, usłyszał miauknięcie, cegła potoczyła się z hałasem. Postanowił nie zasypiać do rana. Nad zburzonymi dachami przyległych rumowisk błyszczało światłem dalekie okno, pewnie w jakimś domu na Kruczej. Usiłował sobie wyobrazić ludzi za tym oknem i na pół w gorączce, na pół we śnie widział tam Ciężarka czyszczącego swoją pepeszę przed jutrzejszym kursem. Chciał mu dać znak, że leży tutaj niedaleko, wołał go sennym szeptem... I budził się z przestrachem, znów słysząc koci, skradający się szmer koło twarzy. Nagle pomyślał, że nazajutrz w garażu, kiedy zobaczą, jak wygląda, będą wypytywać, kto i za co go pobił. Jeśli przemilczy - ściągnie na siebie podejrzenia. Pozostawałoby kłamstwo - a przed tymi ludźmi trudno by mu było kłamać. Bronił się sam przed sobą tak samo uparcie jak parę godzin temu przed Kostką i jego wspólnikami. W głębi duszy przeczuwał, że nie chodzi już o domysły -szoferów z Grochowskiej, ale o rzecz stokroć ważniejszą: o wybór między jednym a drugim światem, które toczyły w nim walkę: ..Jesteś człowiekiem, który przyjął jedno - powtarzał mu jakiś nieustępliwy głos - a drugie odrzucił.” Iść z samego rana do Komitetu i zeznać całą przeszłość Krystynowi - albo nadal milczeć: trzeciej drogi nie było. „Ale z czego się spowiadać? - protestował Szarlej. - Niczemu nie jestem przecież winny...” Pobicie? Uważał je za ostatnią konsekwencję, za końcowy wymiar sprawiedliwości wymierzony mu przez

odepchniętą przeszłość. Przyłożyła mu kilka nienajgorszych pieczęci, był z nią skwitowany raz na zawsze. Więc po cóż o niej mówić? I komu? Ludziom, których ani razu nie zawiódł, których nie chciał oszukać? Może by ich nawet nie obeszły jego stare sprawy, któż ich nie miał w życiu? Długo porał się z sobą, nie umiejąc tego rozstrzygnąć. Podnosił głowę ku gwiazdom, jak gdyby pragnąc z nich wyczytać, czy jego sumienie jest tak czyste jak ich błękitny blask, który oświecał zdruzgotane mury i szczątki zwalonych ścian. Zasnął w końcu, udręczony rozterką, z głową przyciśniętą do cegły. Obudził go hałas i nawoływania. Było już jasno, słońce świeciło mu prosto w twarz. Na podwórze wjeżdżała furmanka, zaprzężona w chudego konika, za nią druga. Ruiny wypełnił gwar ludzkich głosów, śmiechy i turkot. Z bramy nadchodziła gromada robotników uzbrojonych w łopaty i oskardy. Szarlej wygrzebał się ze swej kryjówki i wyszedł naprzeciw nich. * Pięć następnych nocy spędził na Grochowskiej, śpiąc pod brezentem Magdy. Z początku unikał rozmów na temat swojej przygody i Ciężarek nie zdołał się dowiedzieć, kto go pobił. Patrzył na spuchniętą, sczerniałą od sińców twarz Szarleja i od czasu do czasu powtarzał: - Widzieliście? A to czort! - Nic więcej nie mógł wykrztusić. Szarlej udawał obojętność. Ale kiedy spotykał pełen wyrzutu wzrok Ciężarka, robiło mu się przykro. Siedzieli na schodku w podwórzu Komitetu, oczekując rozkazu jazdy. - Ciężarek - powiedział nagle Szarlej - nie pytaj mnie o nic. Dobrze? - Dobrze - stęknął Ciqżarek. - Nie dlatego, żebym ci nie ufał... Ale tak. - Jak tak, to tak - zgodził się Ciężarek. Milczeli patrząc na wróble, skaczące wśród świeżego łajna. - Rozumiesz - odezwał się po chwili Szarlej - dawne sprawy... Wloką się za człowiekiem mimo jego woli. Ciężarek zrobił minę, jakby go to nie obchodziło. Potem spojrzał nieżyczliwie i nagle wrzasnął: - A czy ja o co pytam?! - Podniósł kamyk z ziemi i cisnął ze złością we wróble. Przez cały dzień nie rozmawiali z sobą. W czasie jazdy Ciężarek zwracał się jedynie do Flisa, traktując go tego dnia z niezwykłą serdecznością. Pod Żyrardowem wygłosił nawet dłuższe przemówienie o tym, że pies bywa lepszym przyjacielem od człowieka. - Niby to duszy nie masz - mruczał skrobiąc go za uchem - klechy tak uczą. A ty im nie wierz! Lepsza w tobie dusza niż w niejednym inteligencie. I pycha cię nie rozpiera - dodał zerkając w bok. Wieczorem po kursie, gdy Ciężarek usłyszał, że Szarlej postanowił nocować w garażu, gwizdnął tylko i pokiwał głową. - Twardo ci będzie - rzekł mrugając powiekami. - Ostatniej nocy było mi twardziej - roześmiał się Szarlej. Ciężarek nie zrozumiał. Patrzył nań zmartwionym, niespokojnym wzrokiem. - Nie masz gdzie mieszkać? - szepnął.

Szarlej nie odpowiedział, pochylony nad otwartą maską wozu. - Zanocuj u mnie na Targówku - namawiał Ciężarek - no? - Lepiej tutaj - odparł Szarlej. - Prześpię się pod budą. - Noce chłodne... - Nie tak bardzo. Wytrzymam. Ciężarek poruszył grdyką i zarazem brwiami. - No to idziemy, Flis - powiedział do psa. I nie odchodził. Po chwili rzekł urywanym głosem: - Szary, tu coś nie tak... Nie zwiedziesz mnie, ja mam czuja. Szarlej odwrócił się raptownie od maszyny. - Czego chcesz? - rzucił szorstko. Ciężarkowi twarz pociemniała z urazy. - Czego chcę? - mruknął odsuwając się o krok. - Chcę, żebyś gadał szczerze, co masz na wątrobie. Tu coś nie tak, ja wiem, oczami nie świeć. Co to za jedni, co cię pobili? - Prosiłem - odparł Szarlej - żebyś dał spokój, O co ci chodzi? - O ciebie - rzekł Ciężarek - i o partyjny wóz. Nie chcesz ze mną gadać, to pogadaj z Krystynem. Partia musi wiedzieć o wszystkim. - Nie mam nic do powiedzenia ani tobie, ani Krystynowi! - przerwał Szarlej. Ciężarek łypnął ponuro oczkami. - No dobrze - szepnął. - Idziemy, Flis. Nie chcą z nami rozmawiać. A na Targówku - dodał - znalazłoby się miejsce. Chłopcy przyjdą i pośpiewają... Ech! Idziemy, Flis. Za głupi my dla hrabiów. Strzyknął śliną, po czym gwizdnął na psa, który skakał wokół niego z wesołym ujadaniem. Obydwaj skierowali się w stronę bramy. Tam Ciężarek przystanął i obejrzał się na Szarleja. Schwyciwszy jego wzrok, odwrócił głowę i czekał, grzebiąc końcem buta w żwirze. Flis zatrzymał się między nimi w połowie drogi i wykręcał ze zdziwieniem łeb. - Do domu, Flis! - odgonił go Szarlej. Flis zwiesił ogon i pobiegł z powrotem. * Szarlej często potem myślał o pomocniku z warsztatu naprawy, tak zwanym Śwince. Świnka nocował w warsztacie razem z głównym mechanikiem, Ałaszewskim. Był to krępy chłopak o wielkiej, schowanej w kanciastych barkach głowie i świńskiej, jakby obrzękłej twarzy, Uwijał się po garażu na swych grubych nogach, zawsze milczący i posłuszny. Nikt nie wiedział, jak mu na imię i ile ma lat, wołano go po przezwisku. Miał opinię przygłupka i szoferzy lubili się z niego śmiać. Był na ogół spokojny i tylko gdy przez bramę wjeżdżały maszyny, wpadał w osobliwe podniecenie. Przybiegał wówczas z warsztatu i oblatując wóz ze wszystkich stron, krzyczał machając rękami: - Wjaaazd!

Jego głos miał niemiłe, chrypliwe brzmienie; kierowcy klęli, źli. Skoro wóz przejechał szczęśliwie, Świnka pędził za nim kilkanaście metrów, klepiąc się z radości po udach. Widocznie sądził, że bez jego pomocy nie można przejechać przez bramę. W chwilę po odejściu Ciężarka koło Magdy pojawił się właśnie Świnka. Sapał z zadowolenia, bo tylko co przeprowadził przez bramę wóz ciężarowy „Polskiego Radia”. Była to jego ulubiona wieczorna godzina, kiedy samochody, jeden za drugim, wracały na noc do garażów. Szoferzy odpoczywali na trawie pod ogrodzeniem z drutu, przekrzykując się i spierając; po całodziennej jeździe każdy miał do opowiedzenia ciekawą przygodę. Szarlej zamknął maskę i wrzucił klucze do skrzynki w szoferce. - Świnka - powiedział - idź do Ałaszewskiego i uprzedź go, że będę dziś nocował w wozie. - Świnka kiwnął głową i potoczył się w stronę warsztatu. Po kilku minutach wrócił z wiadomością, że Ałaszewski prosi Szarleja do siebie. Ałaszewski rozmawiał z szoferem „Radia”, Mietczakiem. - Co wy? - burknął do Szarleja. - Chcecie nocować w maszynie? Garaże to nie hotel. Szarlej wyjaśnił, że nie ma innego noclegu. - Nikomu nie będą przeszkadzał - tłumaczył - muszę się gdzieś przespać, jutro mam robotę. Jasne? Ałaszewski był znany z opryskliwości; uchodził za dobrego fachowca i chamidło. Kierowcy twierdzili, że zżera go ukryty robak. Istotnie, jego żółtawa twarz o bladych, latających oczach mogła nasunąć taką myśl. - Co jasne? Co jasne? - denerwował się patrząc spode łba na Szarleja. - Powiedziałem: garaż nie hotel. Ja tu odpowiadani za wszystko. Nie? - zwrócił się do Mietczaka. Mietczak, nie ogolony olbrzym o sennym, pijackim spojrzeniu, przytwierdził milcząco. - Słuchajcie - zniecierpliwił się Szarlej. - Człowiek, który pracuje musi gdzieś spać. Dziś śpię w maszynie, a jutro przyniosę z Komitetu pozwolenie na piśmie. Załatwione? - Dla mnie nie załatwione - mruknął Ałaszewski. - Tu nocować nie wolno. Odpowiedzialny jestem, czy nie? Cholera ciężka... - Spokojnie, Ałasz - odezwał się Mietczak, unosząc ciężkie, nabrzmiałe powieki. - Jak chce nocować, to niech nocuje. A ty złóż meldunek. - Przesunął językiem ogarek papierosa przyklejony do dolnej wargi i znów przymknął powieki. Ałaszewski wymamrotał coś pod nosem. Potem machnął ręką i odwrócił się plecami do obydwóch. Opuszczając warsztat Szarlej zobaczył Świnkę pędzącego w stronę bramy. Ciemnoszary Willys wjeżdżał na dziedziniec, strzelając spalinami. - Wjaaazd! - ryczał Świnka, niezdarnie podskakując na pałąkowatych nogach. I pobiegł za autem.

W nocy było chłodno. Leżał na ławce pod budą, okryty płachtą brezentu. Długo nie mógł zasnąć; żałował sprzeczki z Ciężarkiem i wciąż czul na sobie jego rozżalone oczy. Lecz zaraz potem ogarniało go wzburzenie na myśl o utarczce z Ałaszewskim. Gdyby był przyjął zaproszenie Ciężarka, oszczędziłby sobie tego. Ale Kostka i Lorens ze swoją egzekutywą mogli go łatwo wyśledzić na Targówku

i wtenczas Ciężarek zostałby wmieszany w sprawy, o których nie powinien wiedzieć. „Boże - wzdychał Szarlej - żeby stać się jednym człowiekiem, żeby wszystko w sobie połączyć...” Przyszło mu wreszcie do głowy, czyby nie obrać najprostszego wyjścia: zgłosić się nazajutrz do towarzysza Krystyna i wszystko mu opowiedzieć. Krystyn był na pewno człowiekiem rozsądnym; gdyby go zechciał wysłuchać, wówczas to, co dotąd było ciemne i zawiłe, stałoby się jasne i proste; alboby musiał odejść, albo pozwoliliby mu zostać; i wtedy nie miałby już czego taić. Lecz nieraz myśli które z nami zasypiają, nazajutrz budzą się zmęczone i słabe. Kiedy Szarlej wszedł do pokoju Krystyna i usłyszał jego glos, krzyczący do słuchawki polecenia - zdołał tylko wykrztusić prośbę o przepustkę na nocleg w garażu. Dostał ją, ale odniósł wrażenie, że Krystyn go nie poznaje. Zamienili kilka obojętnych zdań, przerywanych przez nieustanny terkot telefonu. - Nie macie na widoku żadnego oparcia? - spytał Krystyn wręczając mu przepustkę. - Nie - odparł Szarlej. - No, a Ciężarek? - zdziwił się Krystyn. - Przecież jesteście w przyjaźni. U niego na Targówku zawsze pełno lokatorów, przeważnie z ZWM-u. Znalazłoby się i dla was miejsce. Szarlej milczał, zmieszany. Więc Krystyn nie tylko wiedział, z kim rozmawia, ale nawet pamiętał o jego przyjaźni z Ciężarkiem. Chciał coś odpowiedzieć, otwierał już usta - gdy znów zadzwonił telefon. - Pokłóciliście się? - spytał po chwili Krystyn, odrzuciwszy słuchawkę. I kiedy Szarlej nie odpowiadał, przyjrzał mu się bystro swoimi szarymi oczami. - A kto was tak urządził? - mruknął z niezadowoleniem. - Uważajcie. Dobry szofer nie powinien pić nawet poza służbą. Szarlejowi przypłynęła krew do głowy. - Nie piłem - powiedział twardo - to nie z pijaństwa. Mam do was... Byłby mówił dalej, ale naraz spostrzegł, że Krystyna nie ma już za biurkiem. Jego głos dobiegał z sąsiedniego pokoju. Ktoś zamknął drzwi i Szarlej został sam... „No, to już chyba przeznaczenie” pomyślał. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko raz po razie. Czekał jeszcze minutę, a potem wyszedł. * Fakty układały się jeden przy drugim jak cegły budynku wznoszone ponad głową Szarleja, który nie dostrzegał, że rosną wokół niego ściany i zamyka się nad nim sklepienie. Kiedy człowiekowi zabraknie woli kierowania własnym życiem, wówczas wstępuje na jej miejsce siła, która go wyręcza - siła jego słabości; człowiek nazywa ją przeznaczeniem. Spełnia ona to, czemu on nie potrafił zapobiec; usuwa z jego drogi wszystkie zapory, których nie zdołał sam w sobie obalić. Przeznaczenie nie jest siłą nadrzędną, kształtującą nasz los; jest tylko represją wymierzoną nam przez rzeczywistość za to, że nie umieliśmy ukształtować swego losu własnymi siłami; jest odpowiedzią zewnętrznego świata na ludzki lęk, wahania i słabość. Nazajutrz po pierwszej nocy, którą Szarlej spędził w garażu, Ciężarek został wysłany do Mińska Mazowieckiego z grupą ZWM-owców; mieli tam uzupełniać nadziały i tłumaczyć okolicznej biedocie, co jej da reforma. Kilka więc dni Szarlej jeździł z Lelkowskim, dawnym partyzantem z lasów parczewskich. Był to ponury człowiek, który raz na parę godzin wypuszczał spod czarnego wąsika niezmienny, wzgardliwy pomruk, oznaczający zapewne niechęć do cywilnego życia. Szarlej nie potrafił

się z nim zżyć, brak mu było wesołej gadatliwości Ciężarka... Może gdyby te dni przejeździli razem, zdobyłby się wreszcie na szczerą rozmowę. Ale wypadki ułożyły się inaczej; pierwsze wahanie, odruchowy lęk przed decyzją - zaczęły teraz wydawać owoce: to, czego nie uczynił, działało już przeciw niemu, jakby nagle, poza jego świadomością, przemienione w rzeczywistość. Ciężarek nie wracał z terenu, Krystyn był coraz rzadziej uchwytny; między konferencją w Komitecie Centralnym a odprawą sekretarzy powiatowych zza drzwi dolatywał jego zmęczony, niecierpliwy głos; Szarlej nie śmiał zabierać mu czasu. W garażach po okazaniu przepustki musiano tolerować jego obecność, ale czuł przez skórę niechęć Ałaszewskiego i wiedział, że ma w nim wroga. Pewnej nocy dosłyszał spod brezentu skradające się kroki. Wyjrzał i zawołał: - Kto tu? - Nikt jednak nie odpowiedział. Kiedy wychylił głowę, dostrzegł szybko oddalający się cień, który przemknął między stojącymi wozami, cicho chrzęszcząc po żwirze... „Śledzą mnie” - pomyślał. Noc z 15 na 16 sierpnia spędził w Radomiu, dokąd zawieźli z Lelkowskim transport kombinezonów i czterech ludzi z propagandy KW, Wóz zatrzymano przez następny dzień, propagandowcy chcieli nim wracać. Tymczasem utkwili na odprawie w tutejszym Komitecie i powrót odwlekał się z godziny na godzinę. Lelkowski, wściekły, miotał się wokół wozu. - Proppaanda... syczał, krzywiąc się szyderczo. - Cie! Zapieprzony świat... - Jego śniada, usiana wągrami twarz zieleniała ze złości. Patrzył z ukosa na Szarleja, jakby go drażnił jego spokój. Lelkowski nie lubił spokoju. Tęsknił za partyzantką i nie mógł przystosować się do cywilnego życia. Do Warszawy przyjechali wieczorem. Było jeszcze jasno i ciepło. Świnka, który zwycięsko przeprowadził Magdę przez bramę, dopadł zadyszany Szarleja w chwilę po zagarażowaniu wozu. - No, dobrze, dobrze, Świnka - śmiał się Szarlej wysiadając z szoferki - zuch jesteś, nie ma co. Podszedł do pompy, żeby umyć zakurzoną twarz. Świnka potoczył się za nim, sapiąc z zadowolenia i wykrzykując coś, na co Szarlej nie zwracał uwagi. Z gromadki szoferów, odpoczywających na trawce, zawołał ktoś do niego: - No co, Szary? Fajrant? - Szarlej uśmiechnął się i kiwnął głową. - Mietczaka chyba wyrzucą! - dorzucił inny. – Zalał się jak świnia i rozbił maszynę o tramwaj. Leży teraz w warsztacie u Ałasza. Ałasz klnie i szczęka mu lata. Kierowcy gruchnęli śmiechem. - Co za ludzie - filozofował młodziutki szofer, także partyjny, Gaj - samą złością żyją. Matki ich nie karmiły, czy co? Jak wilki! - I zmarszczył ze zdumienia malutką, piegowatą twarz. - Wilki nie wilki - obruszył się Krajewski, najstarszy z szoferów, który pięć lat wojny przebył w Górach Świętokrzyskich. - Hitler ich złości nauczył. Spodobały im się jego czarcie sztuki i dalej zęby szczerzą. Ot, co. A ty, Gaj, za dużo nie rozumuj, bo ci wąsy od tego wyrosną. Znałem jednego, co miał dwanaście lat i z brodą chodził do pasa, bo się za bardzo mądrzył. Ałaszewski - dobry fachowiec. Co komu szkodzi, że się trochę pociska? Umilkł wśród ogólnego śmiechu. Szoferzy podnieśli się z trawy i luźną gromadką poszli w kierunku bramy. Tymczasem Świnka przestępował z nogi na nogę, czekając, aż Szarlej, schylony pod pompą przypomni sobie o jego obecności. Gniótł coś w ręku i bełkotał z podniecenia. - Przyniósł tu jeden... - wykrztusił wreszcie - mówił, żeby to wam... Piorunem! Ale, ale was nie było... - Co ty gadasz, Świnka? - zainteresował się Szarlej. Świnka pokornie chrząknął i wystawił rękę, w której ściskał zmięty papierek.

Była to kartka od Bałturyna. W kilku zdaniach, pośpiesznie skreślonych ołówkiem, profesor wzywał Szarleja do natychmiastowego przybycia na Mokotowską... „Wiem o wszystkim, co zaszło - pisał - i nie namawiałbym cię, żebyś wrócił. Ale stało się nieszczęście! Nie trać ani minuty, bo może być za późno!” Ostatnie słowa były podkreślone podwójną, grubą kreską. - Kiedy to przynieśli? - spytał Szarlej. - Wczoraj pod wieczór - wymamrotał przestraszony Świnka - ale was akurat... nie było. Pan Ałaszewski też go widział... Szarlej nie słuchał dalej i wybiegł na ulicę. - Nogi pogubisz, chłopie! - krzyknął wartownik czuwający z karabinem przy bramie. I patrzył za nim chwilę, dopóki Szarlej nie znikł w tłumie przechodniów.

Rozdział ósmy 1 Nazajutrz rano przechodnie i dozorcy zamiatający chodniki na Grochowskiej byli świadkami następujących wydarzeń: Kilka minut po siódmej, gdy na ulicach prawego brzegu panował już ożywiony poranny ruch, ku bramie garażów zbliżał się młody człowiek w granatowym kombinezonie. Dozorca przeciwległej kamienicy, który znał go z widzenia, odstawił miotłę i zaczął mu się przypatrywać, ciekawy, co teraz nastąpi. Zauważył bowiem, że w garażach panuje od godziny niezwykłe zamieszanie. W bramie czuwał z karabinem mały, piegowaty szofer Gaj; przestępując z nogi na nogę, pilnie obserwował ulicę, Każdemu z przybywających kierowców, którzy o tej porze gromadnie nadciągali z Pragi i lewego brzegu, szeptał coś, wymachując rękami i wskazując na dziedziniec. Podniecenie Gaja udzielało się kierowcom; nie dosłuchawszy do końca, biegli za druty, ku maszynom. Tuż przed siódmą przyjechał wojskowy Jeep z czterema milicjantami; zarzucając w pośpiechu, skręcił w szeroko otwartą bramę. Dozorca zdziwił się nieco, że pocieszny Świnka, który zawsze eskortował wjeżdżające i wyjeżdżające wozy, tym razem się nie pojawił. Tylko Gaj popędził kilkanaście kroków za autem, krzycząc coś do milicjantów i przytrzymując obijający mu się po grzbiecie karabin. Po czym wrócił na dawne miejsce i znów zaczął wypatrywać, rzucając główką na prawo i lewo. W chwili gdy miody mężczyzna w kombinezonie znajdował się o kilkanaście metrów od bramy, Gaj, który go spostrzegł, nagle podskoczył i obejrzał się za siebie. Po czym rozstawił cienkie nogi, wysuwając głowę naprzód. - Oho... - mruknął dozorca. I przyłożył dłoń do brwi, żeby lepiej widzieć. Lecz na pozór nie zaszło nic szczególnego. Nadchodzący nie zwrócił uwagi na dziwne zachowanie się Gaja. Przystanął i wyciągnął do niego rękę. Wówczas Gaj znów się obejrzał za siebie, jakby z niepokojem, a potem zaczął dreptać w miejscu i nerwowo poprawiać za długi dla niego, obsuwający mu się z ramienia karabin. Przybyły zdjął beret i otarł nim czoło. Twarz miał trochę pobladłą i wyglądał na zmęczonego. Dozorca z zaciekawieniem obserwował tę scenę. „Mhy...” - mruknął po raz drugi, widząc, że człowiek w kombinezonie częstuje papierosem Gaja, który znowu udał, że tego nie dostrzega. Szarlej rzeczywiście nie zauważył osobliwego zmieszania Gaja.

- Dzień dobry, Gaj - powiedział. I chciał zapytać, czy Ciężarek wrócił już zza Wisły, gdy raptem w oczach małego szofera uderzył go nie spotykany dotąd wyraz. - Co ci się stało, Gaj? - spytał, wygrzebawszy z kieszonki bluzy dwa „Zrywy” - masz, zapal. Ale Gaj zmarszczył lniane brewki, pokręcił głową i jego niskie, piegowate czółko oblało się rumieńcem. - Ja tu na warcie - pisnął niemile - i nic nie wolno mi mówić! Idźcie, to sami zobaczycie. - Przestąpił z nogi na nogę, wbijając w chodnik srogie, rozpaczliwe spojrzenie. - No, jak chcesz... - rzekł Szarlej i odszedł. W głębi garażu, przed budynkiem warsztatu, zobaczył stłoczoną gromadę szoferów z czapkami w rękach. Było cicho, słyszał zgrzyt żwiru pod własnymi stopami i łopotanie stada gołębi, które sfrunęło z sąsiedniego dachu. Szarlej przystanął, tknięty niepokojem. Kilku szoferów odwróciło głowy w jego stronę; wydało mu się, że wskazują go oczami. Ale nikt się nie odezwał. W tłumie spostrzegł bure czapki milicjantów. Kiedy zaczął iść ku nim, usłyszał za sobą szybkie kroczki Gaja. Spomiędzy szeregów zagarażowanych maszyn biegł ktoś naprzeciw niego. Szarlej poznał Ciężarka. Zatrzymał się i patrzył w żwir pod nogami. - Ciężarek... - powiedział cicho. Uśmiechnął się, chcąc go serdecznie przywitać. - Czekałem na ciebie. Napotkał spojrzenie Ciężarka, który patrzył nań spod ściągniętych brwi. Szarlej widział jego twarz, zbrązowiałą od słońca, i mocną, chudą szyję o wystającej grdyce. - Szary - mruknął Ciężarek nie spuszczając z niego bacznych oczu - dobrze, żeś wrócił... - Przerwał, jakby mu zabrakło tchu. - Dobrze, żeś wrócił - powtórzył - wiedziałem, że przyjdziesz... - Zawsze przychodzę - odparł Szarlej - nie opuściłem ani jednego dnia. Ciężarek trzepnął ręką z desperacją. Przysunął się do Szarleja: - W nocy był sabotaż - rzekł półgłosem - poniszczyli maszyny. I zabili Świnkę. Szarlej cofnął się ze zgrozą. - Jak to... -mruknął. - Kiedy?... - Gdzieś był w nocy? - rzucił Ciężarek przez zęby. - Nie było mnie tutaj... - szepnął Szarlej. Jemu również zabrano tchu. Ciężarek otworzył usta, lecz zamiast się odezwać -wykonał tylko ruch, jakby chciał ugryźć własną pięść. Stali patrząc na siebie z osłupieniem. Z grupy szoferów, zebranych przed warsztatem, szło ku nim dwu ludzi. Skinęli głowami, spoglądając na Szarleja. - Chodźcie - powiedział kierowca z „Polskiego Radia”, Szolc, wysoki, chudy człowiek zwany „Dyszlem” - chcą, żebyście i wy obejrzeli. - Mówił to powoli, zmartwiony, jakby chodziło o zepsuty motor. Obok niego stal Kurzawiec ze związków zawodowych; pluł na żwir, wykrzywiając tłustą, czerwoną twarz. - Idziemy, koledzy - rzekł poważnie Ciężarek. Po czym szepnął do Szarleja. - W razie czego, mów tylko prawdę...

W tłumie na ich widok zapadło niepewne milczenie. Szoferzy rozsunęli się, robiąc im przejście. Słychać było kaszel i ciężkie, urywane oddechy. Szarlej dojrzał milicjantów, Ałaszewskiego, Mietczaka i paru innych; stali pośrodku gromady pochylając się nad rozciągniętym na ziemi ciałem Świnki. Klęczał przy nim Krajewski. Świnka leżał twarzą do żwiru; Szarlej spostrzegł ciemną, zakrzepłą miazgę między uszami zwiniętymi jak trąbki, w tyle czaszki, wgniecionej w ziemię. Świnka miał palce zaryte w żwirze i podkurczone pięty; zadarta nogawka spodni odsłaniała grubą, białą łydkę. - Lewarkiem go zatłukli - powiedział ktoś stłumionym głosem. Krajewski zwolna powstał z klęczek. - Lewarkiem... - potwierdził ochryple. I wskazał węzłowatym palcem na szoferski lewarek, porzucony nie opodal zwłok Świnki. Znać na nim było brunatne ślady krwi. - Nocowaliście w maszynie, co? - zwrócił się nagle do Szarleja. - Mówcie Szarlej potrząsnął głową. Widział z bliska mądre, ukryte w pożółkłych fałdach powiek źrenice Krajewskiego, a za jego plecami oczy innych. Poczuł, że wszystkie skupiły się na jego ustach. Odpowiedz, Szary - usłyszał szept Ciężarka. - Nie - odparł - tę noc spędziłem poza garażem, w mieście. Przez gromadę przebiegł potakujący szmer. - Pewnie! - odezwał się z tyłu Kurzawiec. - Przecie gdyby tu był, toby usłyszał! On nie z tych, co dają sobie pluć w kaszę... - To swój chłop, obywatele milicjanci! - zapiszczał Gaj, gnębiony zapewne wyrzutami sumienia za oziębłość, okazaną tylko co Szarlejowi. - I dobry kolega! - dorzucił inny głos. - On by nie upilnował? To kto?! - Cykorii u niego nie czuć, nie schowałby się pod wóz... Kierowcy zaczęli klepać Szarleja po ramionach, przekrzykując się w wyliczaniu jego zalet. Powstał chwilowy gwar, który przerwał młodziutki oficerek milicji: - Spokojnie, obywatele - ostro uciszył zebranych. - Wszyscy pozostają na miejscu. Nikt nie opuszcza garażów. - I poprawiwszy pasek zapięty pod brodą, zwrócił się do Krajewskiego: - Obejrzymy teren. Prowadźcie. Krajewski kiwnął w milczeniu głową i poszedł przodem. Za nimi milicjanci i szoferzy. Kiedy zbliżyli się do maszyn, znowu zaległa głucha cisza. Zza pleców Kurzawca Szarlej zobaczył otwartą maskę pierwszego wozu: z rozmontowanego silnika pozostało tylko parę części, zasypanych piaskiem i żwirem. Była to ciężarówka „Polskiego Radia”. Szolc, który ją prowadził, wysunął się naprzód. Jego ryżawe wąsiki drgały, gdy mówił: - Hitlerowska robota, koledzy. Zbójeckie łapy... Sponiewierali ją jak poczciwego człowieka... I za co? Psy przeklęte, za co?! - Otarł wąsiki wierzchem dłoni, a potem pochylił się i troskliwie wygarnął ręką garść tłustego od oliwy piachu. Szoferzy sapali z żalu i złości. - Nie martw się, Szolc - mruknął czyjś głos. - Nie twoja wina, A maszynę ci wyremontują. Szolc westchnął i otrzepał rękę zrezygnowanym ruchem.

- Ciężarek - szepnął Szarlej - trzeba iść do Magdy... - Byłem przy niej - uspokoił go Ciężarek - świece tylko wykręcili, dranie. - Panowie! - krzyknął porucznik, różowiejąc z irytacji. - Dość rozmów! Proszę nie utrudniać! Idziemy dalej - skinął na Krajewskiego. Krajewski, przygarbiony, posępny, prowadził całą grupę między szeregami poniszczonych maszyn i przystając co kilka kroków, bez słowa wskazywał palcem uszkodzone miejsca. Szli po kałużach rozlanej oliwy, na ziemi walały się rozrzucone narzędzia, wyrwane sprężyny i szkło rozbitych reflektorów. Wóz BOS-u stał przechylony na bok, lak gdyby w rozpaczy. Miał rozcięte opony i przewody wodne w chłodnicy. - A, psie syny! - ryknął nagle Kurzawiec, czerwieniejąc na tłustym karku. - Patrzcie, co wypisali! Szoferzy zaczęli się tłoczyć i wyciągać szyje. Na drewnianej klapie platformy widniał niezdarny napis kredą: „Komu-nis-tycz-nym zdraj-com śmierć!” - wyczytał ktoś z przodu. - Uu! - warknął Kurzawiec, wygrażając pięścią - to my zdrajcy, nie oni! Co za przekrętne plemię... - A coś ty myślał? - rzekł nagle Krajewski. - Że to z rozumu i serca zrobili? Nie wiesz ty, Kurzawiec, co to psia wściekłość burżujska. Gdyby mogli, toby i z ciebie kiszki wypruli, jak z twojej maszyny. - Za... za co? - wybełkotał przerażony Kurzawiec. - Za to, żeś proletariusz - rozległ się twardy głos Ciężarka. - To im wystarczy, żeby zatłuc człowieka. Szoferzy milczeli ponuro, dysząc i siąkając nosami. - Tak-zamyślił się różowy porucznik, wydymając wargi - tak to rzeczywiście jest... - I nagle zżymnął się: - Spokój, obywatele! - zawołał. - Kto tu właściwie prowadzi śledztwo? Ja, czy wy?! - Towarzysze - rzekł cicho Krajewski, podnosząc rękę - nie przeszkadzajmy władzy. Sprawcy będą wykryci, tego wymaga nasz honor szoferski. Aż do tej chwili nikt z nas nie będzie wolny od podejrzeń. Nikt - powtórzył szorstko. - Zachowajcie powagę, koledzy. Zbrodnicze ślady wskazują, że był tu taki, co ułatwił tę robotę z wewnątrz. - Przez tłum przeleciał dreszcz zdumienia. Szarlej spotkał na moment blade, rozbiegane oczy Ałaszewskiego, który stał obok porucznika. - Trzymaj się mnie - rzucił Ciężarek szeptem. Szarlej poczuł na ramieniu jego mocny uścisk. Trzydzieści sześć maszyn było na razie niezdatnych do użytku. Akcja została przeprowadzona gruntownie. Sabotażystów wpuszczono do garażów przez uprzednio przygotowane przejście w wysokim drewnianym płocie, odgradzającym garaż od pola leżącego na jego tyłach. Dokonane zniszczenia świadczyły o tym, że w akcji brało udział kilku ludzi. Musieli pracować co najmniej przez godzinę w zupełnej ciszy i ciemności. Nie byłoby to możliwe bez pomocy człowieka dokładnie znającego tutejsze warunki i teren. Dwie deski w ogrodzeniu były ruchome, czyjaś ręka byle jak wstawiła je na dawne miejsce. Jeden z wyrwanych gwoździ, zapewne nie dostrzeżony przez sprawcę, leżał jeszcze pod płotem po stronie dziedzińca. - Świeży... - mruknął porucznik, obracając go końcem buta. Rzeczywiście, tylko łebek gwoździa miał na sobie rdzę: ostrze było czyste. Ałaszewski wystąpił naprzód i zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa, wymachując latającą dłonią: - Nie chciałem, żeby tu jeden z drugim nocą się kręcił – mówił prędkim, chrapliwym głosem. - Nie chciałem... Mietczak świadkiem. Odpowiedzialny jestem, nie? Ostrzegałem: garaż nie hotel, nocować nie wolno. Ale byli tacy, co przepustki od Komitetu przynieśli. Fakt? Więc co miałem robić? Ja, proszę

kolegów, na nikogo podejrzenia nie rzucam. Fakty tylko wspominam. Fakty to fakty, nie? I świadkowie. Szarlej rozepchnął stojących przed nim ludzi i znalazł się w pierwszym rzędzie gromady, oko w oko z milicjantami i Krajewskim. Stary szofer, który słuchał kurząc z krótkiej, wiśniowej fajeczki, obrzucił go ciężkawym, bystrym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. - Ja nikogo - tłukł się Ałaszewski w piersi - nikogo oskarżać nie chcę... Ale przychodzili tu jacyś do jednego z drugim. Tak! I instrukcje dawali! Powiadam Mietczakowi: zawiadomić posterunek? No i co! Przepustka przecie była, nie? Więc nic. A Świnka wczoraj mówił, że kartkę jednemu tam przysłali. Przeczytałem i stało na niej: „Nie tracić ani minuty, bo może być za późno!” Fakt! Mężczyzna dostarczył. A ja nic, bo co będę się mieszał, kiedy przepustka!... Miał w tym swój cel, żeby tu nocować, nie? I sprowadził ich od pola, w ciemności. Nie oskarżam, ale fakty, tak? Moja wina, koledzy! - znów wyrżnął się w piersi. - Moja wina, żem spał! Popiliśmy z Mietczakiem, i tylko Świnka, na swoje stracenie, usłyszał... Skończył i złapał ustami powietrze; w kątach warg zebrały mu się spienione kłaczki śliny. - Nieprawda - powiedział Szarlej. - Kłamiesz, Ałaszewski. Ałaszewski podszedł do niego i spojrzał wodnistymi, pełzającymi oczyma. - Co?... Co?... - jąkał się, pryskając śliną. - Ja kłamię?... Ja?... - Kłamiesz - powtórzył Szarlej - źle pilnowałeś garażu i teraz na mnie chcesz zwalić winę. Nie wierzcie mu - rzekł patrząc na Krajewskiego. Szoferzy zaszemrali niespokojnie. Słychać było wzburzone pomruki, ktoś zaklął. - Za dużo powiedziałeś, Ałasz - odezwał się spokojnie Ciężarek - tak nie wolno. Niby o faktach, a jednak gadaniem obciążasz niewinnego człowieka. Jego wcale tej nocy nie było w garażu. Spał w mieście. - Powoli - przeciął zdenerwowany porucznik - będzie dochodzenie! Nie utrudniać... Ale zakrzyczano go. - Mówiłeś, że wpuścił ich od pola przez płot - wrzasnął z tyłu Gaj, wspięty na palce. - A widziałeś, że wpuszczał?! No?... Widziałeś? - Złość ma do ludzi - warknął ktoś inny - i dlatego śliną pluje. E, tam! - sapał Kurzawiec do Szolca. - Gadać to łatwo! Może ty wpuściłeś, Szolc, a może ja albo święty Antoni. Takie tam gadanie! Jak baba... - Wpuścił ich ten, kto był w nocy w garażach! - wydarł się z gwaru cienki, rozdygotany krzyk Ałaszewskiego. - A on był! Krajewski zbliżył się do niego i flegmatycznie stuknął go fajeczką po ramieniu. - A świadków masz? - spytał powoli. Ałaszewski milczał, chwiejąc głową i świszcząc przez długi, spocony nos. - Świadków masz? - powtórzył Krajewski.

- Wszyscy wyszli przed nocą - wymamrotał mechanik - a on został. Musicie pamiętać, boście sami widzieli. Mył się pod pompą i nie wychodził. Wyście na ostatku wyszli. I Gaj, i Szolc, i Kurzawiec... A on został na noc. Fakt? Krajewski drgnął i opuścił dłoń z fajeczką; spojrzał na Szarleja niespodziewanie znużonym wzrokiem. - Fakt... - szepnął wśród grobowego milczenia. Szarlej zbladł i wparł w niego oczy. Cisza, która teraz zapadła, huczała mu w uszach. Słyszał tylko urywany oddech Ciężarka, który stał obok. - Koledzy - powiedział z trudem rozlepiając usta. - Nic nie wiem. Wysłuchajcie mnie... Lecz jego słowa zagłuszył warkot osobowej „Dekawki”, która w tym momencie wjechała przez bramę. Wyskoczyło z niej paru cywilów i biegło przez dziedziniec ku zebranym. Jeden wymyślał z daleka, grożąc pięścią; - Patrzcie święto sobie urządzili! Chłopy, czyście poszaleli! Robota czeka a wy nie przyjeżdżacie?! Byli to ludzie ze związków zawodowych, przysłani z awanturą: w związkach od godziny czekano na wozy, klnąc na czym świat stoi. Ledwie zdołano oszołomionym związkowcom wytłumaczyć, co się stało, gdy nadjechali funkcjonariusze „Polskiego Radia”, a w chwilę po nich Willys z Ministerstwa Przemysłu. Podobno wszędzie panował rozgardiasz z powodu nieprzybycia maszyn; wysłannicy psioczyli na szoferów, powstał gwar i zamieszanie, szoferzy tłumem otoczyli-wściekłych delegatów, ciągnąc ich w stronę poniszczonych wozów. Znów słychać było krzyki: - O, tu psiekrwie rozborowali blok, widzicie? Chodźcie no tutaj, panowie, popatrzcie: świece wykręcone, a w karterze żwir! - Szolc, pokaż im swój wóz, niech zobaczą! - W serca kierowco w na widok sponiewieranych maszyn od nowa wstąpiło oburzenie i rozpacz. Wysłannicy sposępnieli i ucichli. Tylko jeden z nich, młody urzędniczek z BOS-u, w rogowych okularach, nie potrafił zrozumieć, o co właściwie chodzi. Więc szoferzy, zagarniając przybyłych, ruszyli gromadą przed warsztat, gdzie milicjant z automatem czuwał nad ciałem Świnki, przykrytym drelichowym pokrowcem. W ogólnym zamęcie zapomniano o Szarleju. We dwóch z Ciężarkiem, który go nie odstępował, zostali przy uszkodzonym parkanie, w tym samym miejscu, gdzie niedawno Ałaszewski rzucił swe oskarżenie. - Będzie śledztwo - mruknął Ciężarek. Przysiadł na ziemi pod ogrodzeniem i zerkał z dołu na Szarleja. - Będzie - potwierdził Szarlej. - Trzeba tam prawdę powiedzieć - rzekł cicho Ciężarek. - Samą prawdę. Żadnych sekretów przed nimi nie ma. Władza ludowa. Szarlej milczał patrząc w stronę warsztatu; z tłumu dobiegał rozkazujący, stłumiony nieco przez ciżbę głos porucznika milicji. - Szary - szepnął po chwili Ciężarek, grzebiąc palcem w żwirze - powiedz, nie było cię tu w nocy?... Szarlej odwrócił ku niemu złą, skurczoną z żalu twarz. - To moja sprawa - powiedział. - Możesz mi wierzyć albo nie. Trzy miesiące jeździmy razem. Oszukałem cię kiedy? Ciężarek westchnął i wbił oczy w ziemię, pod nogi Szarleja.

- Gdzieżeś nocował - powiedział z uporem. - Gdzieżeś nocował, człowieku... - I widząc, że Szarlej się zmarszczył, dodał ciszej: I tak będą cię o to pytali... Nagle zerwał się z przestrachem i krzyknął: - Dokąd? Szary, dokąd?! Szarlej, który wykonał zniecierpliwiony ruch, jakby chcąc odejść, teraz przystanął. - Myślisz, że ucieknę? - zapytał. - Nie wolno odchodzić - odparł zdławionym szeptem Ciężarek. Szarlej uśmiechnął się i podszedł do niego. Przyglądał mu się przez moment, a potem powiedział: Pilnujesz mnie? - Pilnuję... - odrzekł Ciężarek i zwiesił głowę. Od bramy znów rozległ się warkot motoru. Gaj, przytrzymując na grzbiecie karabin, wyskoczył z tłumu i biegł w kierunku nadjeżdżającego auta. - Krystyn przyjechał! - wołał machając ręką. Towarzysze! Nie rozchodzić się! Szarlej powolnym krokiem poszedł w tamtą stronę. 2 Doraźne przesłuchanie odbywało się w kantorze, przyległym do warsztatu. Na niskich drzwiach wisiał napis: „Biuro Garażów, g. 8-15. Obcym wstęp wzbroniony”. Czekając na swoją kolej, Szarlej po raz setny odczytywał te słowa. Siedział na skrzyni z narzędziami, trochę na uboczu. Krajewski, Mietczak, Gaj, Szolc, Kurzawiec i nocny strażnik Baczko, którego rano znaleziono w zamkniętej z zewnątrz na klucz wartowni, pogrążonego w głębokim śnie - zajęli długą ławę pod ścianą. Wszyscy zachowywali się poważnie i milcząco; słychać było tylko pykanie fajeczki Krajewskiego, sapiący oddech Kurzawca, drzemkę Baczki i świsty w jego zatkanym nosie. Szarlej unikał ich spojrzeń; zresztą w głębi warsztatu panował półmrok, parterowe okno wpuszczało skąpe światło. Na zapasowym kole, leżącym pod oknem wśród rozrzuconych kluczy szoferskich, przykucnął Ciężarek. Siedział plecami do światła i Szarlej od czasu do czasu czuł na sobie jego niespokojny wzrok. Hałas na dziedzińcu przycichał; szoferzy i mechanicy krzątali się koło uszkodzonych wozów; co parę chwil rozbrzmiewał zapuszczony motor jednej z nielicznych ocalałych maszyn, po czym słychać było nawoływania kierowców. Szarlej nie potrafił odepchnąć wspomnień ubiegłej nocy. Kiedy późnym wieczorem dotarł na Mokotowską, drzwi mieszkania Wawrzyckich zastał otwarte. Wszedł na palcach i uderzyła go dusząca woń kamfory. Przystanął, a potem cicho zastukał do drzwi Bałturyna. Profesor stał na środku pokoju, w rozchełstanym szlafroku, opierając się na dwóch laskach. Widocznie długo czekał na przyjście Szarleja, gdyż teraz bez słowa zwiesił głowę na piersi i zamiast przywitania wyrzucił z siebie krótki, charczący głos, który mógł równie dobrze być kaszlem jak zdławionym szlochem. - Umiera już... - powiedział szarpiąc rękojeść laski - nikogo nie poznaje. Szarlej patrzył na Bałturyna, czekając na dalsze jego słowa. - Nie udała im się ucieczka - szepnął Bałturyn - rozumiesz? Część wyłapali na granicy, część przeszła, a tylko on... Na swoje nieszczęście. Biedny malec. W takich czasach zachciało mu się miłości! Kiedy się tu dowlókł, był już półprzytomny. Obustronne zapalenie płuc, no i rodzinna gruźlica. Całą noc przesiedział w sadzawce, zanurzony po szyję.

- Czy nie ma nadziei? - spytał Szarlej. Bałturyn potrząsnął głową. Wykrzywił twarz z rozpaczliwą wściekłością i stęknął z bólu: - Nadzieja... - mruczał - nadzieja... Nie, nie ma jej. Nie ma nadziei! Słyszysz? - Spoglądał na Szarleja załzawionymi oczyma i stukał laskami o posadzkę. - Nie ma nadziei dla tych, których na końcu oczekuje tamto... Wyjaśnił, że Jacek, kiedy był jeszcze przytomny, prosił kilkakrotnie, żeby sprowadzić Szarleja. Bałturyn natychmiast więc posłał fryzjera Witkowskiego z kartką na Grochowską. Witkowski przyniósł wiadomość, że Szarleja nie ma w Warszawie. Tymczasem stan Jacka znacznie się pogorszył. Rano lekarz przygotował rodzinę na najgorsze. - Leży w gabinecie - zakończył Bałturyn. * Ałaszewski zeznawał bardzo długo. Zza drzwi kantoru dochodził jego prędki, zacinający się głos. Ilekroć rozlegał się wyraźniej, Krajewski wstawał z ławki i spacerując od ściany do okna, zagłuszał go swymi krokami. Wszyscy śledzili to spod oka, wiedząc, że postępuje tak dla sprawiedliwych celów. By a już chyba dziewiąta, kiedy wezwano Mietczaka. Ruszył ku otwartym drzwiom, kołysząc ciężkim, zwalistym zadem, i wówczas czekający spostrzegli chude plecy Ałaszewskiego, siedzącego na krześle tyłem do drzwi. Po drugiej stronie, nieco z boku, zauważyli towarzysza Krystyna, opartego łokciami o róg stołu, z głową na pięści. Za stołem usadowił się porucznik, bez czapki, z rozpiętym kołnierzem munduru: patrzący dojrzeli nastroszoną szopę jego twardych, kędzierzawych włosów, z przedziałkiem pośrodku. Za plecami porucznika przechadzał się obcy, niewysoki cywil z rękoma założonymi w tył. Zajdel... - mruknął z szacunkiem Ciężarek. Trwało to zaledwie parę sekund, po czym za Mietczakiem zamknęły się drzwi, i Krajewski, który na ten czas przystanął, znów zaczął spacerować po warsztacie, potrącając nogą o brzęczące żelastwo. Pozostałych szoferów wezwano jednocześnie. Pierwszy wszedł Krajewski, za nim Kurzawiec i Szolc, a na ostatku mały Gaj, który nie wiedział, co począć ze swoim karabinem, i wreszcie przewiesił go przez ramię lufą do podłogi. Szarlej podniósł oczy: na ławce pod ścianą, obok drzemiącego Baczki, któremu wciąż grało w nosie, siedzieli teraz Ałaszewski i Mietczak. Mechanik ocierał rękawem spoconą twarz. Na mgnienie oka Szarlej spotkał mętny, przekrwiony wzrok Mietczaka, który patrzył nań spod napuchłych powiek. Ciężarek przysiadł koło niego na skrzyni. - Niedługo twoja kolej - powiedział półgłosem. Szarlej skinął głową. - Jest Zajdel. To nasz, partyjny. Przed wojną siedział w Rawiczu. Biernacki o nim mówił w „Fortunie”, pamiętasz? Sztandar w celi ukrywał. - Pamiętam - odparł Szarlej. - Jak będą cię pytali - szeptał Ciężarek - to patrz na niego. On zrozumie. Niejedno już widział na świecie. - Dobrze... - Wszystko ci z oczu wyczyta, i kłamstwo, i prawdę. Ale ty się go nie bój, Szary...

Szarlej znowu przytaknął: - Dobrze... Umilkli i siedzieli blisko siebie, z rękami zwieszonymi z kolan, stykając się łokciami i błądząc wzrokiem po brudnej, zadeptanej posadzce. Ałaszewski zgarbił się pod ścianą na skraju ławki, odsunięty od Mietczaka, który oparł ciemny, okrągły jak bochen chleba łeb o poprzeczną belkę. Przez uchylone drzwi wywołano Baczkę. Strażnik nie dawał się zbudzić i odpychając Ciężarka, który nim potrząsał, mamrotał przez kartoflany nos: - No, no, bez zalewajek, bracie... - W końcu ziewnął straszliwie i skoczył na równe nogi. Szoferów nie wypuszczono; widać Baczko miał złożyć zeznania w ich obecności. Po chwili doleciał jego gruby, dudniący glos: - Nic nie słyszałem, towarzysze! Nic! Niech mnie ziemia pochłonie! Noc była ciepła, utulna, możem się zdziebko zdrzymnął... Ciężarek zakaszlał i poruszył się z niepokojem, szurając nogami po skrzyni, jakby w zastępstwie Krajewskiego. Lecz jednocześnie z dziedzińca dobiegł huk silnika; sprawdzano widocznie jedną z maszyn. - Do-o-bra! - słychać było wołanie kierowców. Szyby w oknie zadrgały i umilkły. Szarlej, zatopiony w myślach, wpatrywał się w posadzkę pokrytą węglowym miałem. Długo tak siedział bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w jedno miejsce, jakby szukając tam czegoś. Wreszcie z patrzenia, bezsenności, a zapewne i od dymu po „skrętach”, którym warsztat był gęsto przesiąknięty, zapiekły go oczy. Namarszczył więc brwi i przesunął po nich ręką; po czym - żeby przywołać się do porządku raz jeszcze odczytał niewyraźny, zamazany napis: „Obcym wstęp wzbroniony”. Kiedy wprowadzono go do kantoru, Szarlej mimo woli poszukał spojrzenia Zajdla. I łatwo je odnalazł. Właśnie Zajdel patrzył na niego, gdy ukazał się w drzwiach. Szarlej zobaczył szczupłą, żółtawą twarz o wilgotnych oczach i przedwcześnie posiwiałych skroniach. Zajdel, który dotychczas przechadzał się po izbie, teraz przystanął i sponad czupryny porucznika obrzucił Szarleja mądrym, badawczym, lekko uśmiechniętym wzrokiem. - Proszę, siadajcie - powiedział wskazując mu krzesło. W kantorze było gorąco. Okno wychodziło tutaj na słoneczną stronę. Szarlej milczał spoglądając na Krystyna, który siedział jak przedtem, z głową na pięści, wsparty łokciem o róg stołu. - Słuchajcie, Szarlej - powiedział - jeśli macie coś do wyjaśnienia, to mówcie. Sprawa jest poważna. - Chwileczkę, towarzyszu - powstrzymał go porucznik i utkwił w Szarleju niebieskie, chłopskie źreniczki, głęboko wepchnięte pod brwi. - Najpierw personalia. Szarlej wymienił swoje imię, nazwisko, datę i miejsce urodzenia. Odpowiadał spokojnie i zwięźle, ale przez cały czas nie opuszczało go uczucie, że mówi rzeczy niepotrzebne. Na pytanie: imiona rodziców? - wzruszył nieznacznie ramionami. Pomyślał z niechęcią: cóż dwoje dawno nie żyjących ludzi mogło mieć wspólnego z tą sprawą. Ale porucznik pilnie notował jego odpowiedzi, z głową odgiętą na bok, przytrzymując obsadkę środkowym i wielkim palcem. Robił to powoli i z trudnością, jak niezbyt zdolny, lecz ambitny uczeń. - Zawód ojca? - mruknął znad papieru. Szarlej zawahał się. Sprecyzować źródła dochodu Ksawerego Szarleja nie było łatwo. Próbował to wyjaśnić, ale poczuł na sobie spojrzenia wszystkich trzech i ogarnęło go zmieszanie. Porucznik mrugnął podejrzliwie, zanotował, po czym spytał cierpko: - Wasze zajęcie przed wojną? - Student? - zdziwił się usłyszawszy odpowiedź. - A teraz szofer? - Tak się złożyło - odrzekł Szarlej. - Po wojnie byłem bez zajęcia.

Porucznik nie wydawał się zadowolony. Zrobił minę, która mówiła: coś tu nie w porządku, i namyślał się fałdując niskie czoło. - Od kiedy prowadzicie wóz nr 4336? - zapytał po chwili. - Od 9 maja tego roku. Zacząłem jeździć w dniu zawieszenia broni. - Zgłosiliście się sami, czy z polecenia? Szarlej chciał odpowiedzieć, lecz przerwał mu Krystyn. Nie zmieniając pozycji, wytłumaczył suchym głosem: - Na moją prośbę. Tego dnia zabili nam szofera, potrzebny był nowy. Szarlej się zgodził. I streścił w kilku słowach okoliczności, w jakich to nastąpiło. Wspomniał o butach dla „Auera”. Przez moment natrafił na wzrok Szarleja i odwrócił oczy. Zajdel nie przerywał swej przechadzki Przemierzał kantor cichymi krokami, z rękoma założonymi w tył. Porucznik zapisał oświadczenie Krystyna, po czym odłożył pióro i rozpłaszczywszy dłonie na skraju stołu, powoli przesunął jasnymi, oczkami po twarzy Szarleja. - Czy jesteście członkiem partii politycznej? - Nie. - Związku zawodowego? - Tak. - Hm... - mruknął porucznik poprawiając się na krześle. Znów pióro, zastanowił się przez chwilę, ale odłożył je z powrotem. - Wasza sprawa źle wygląda - rzekł. - Są przeciw wam zeznania. - Wiem o tym - odpowiedział Szarlej. Porucznik uniósł lniane brwi, jakby nieco zbity z tropu, i zerknął na Krystyna. - Mamy zeznania - dodał ciszej - o których jeszcze nie wiecie... Szarlej miał głęboką pewność, że za chwilę wszystko okaże się pomyłką. Nie był przecież winien: na pytania odpowiadał machinalnie, ponieważ tego żądano. Przez cały ten czas nie potrafił od siebie odepchnąć widoku zdziwionej, brunatnej z gorączki twarzy umierającego Jacka i Świnki, wdeptanego w żwir. „Nie ja ich zabiłem” - przeleciało mu przez myśl. Krystyn poruszył się niecierpliwie. - Szarlej - powiedział - nie lekceważcie tej sprawy. Wszystko świadczy o tym, że sabotażystów wpuścił ktoś od wewnątrz. Podejrzenia skupiają się na was. Szarlej milczał. Przypomniał sobie gabinet, w którym panował półmrok; lampka była osłonięta gazetami. Na jego wejście nikt nie zwrócił uwagi. Jacek leżał na łóżku Wawrzyckiego, na wysoko spiętrzonych poduszkach. Widać było zarys głowy i dłonie, złożone na kołdrze, jak dwie garstki ziemi. Oczy miał przymknięte i można było pomyśleć, że drzemie; czarne, rozwarte otwory jego nozdrzy zdawały się patrzeć ku drzwiom, w stronę Szarleja. Śmierć dokonywała się powoli. Od ludzi zebranych w pokoju dzieliła ją milcząca, ogromna przestrzeń. Przy łóżku klęczała Wawrzycka. Od czasu do czasu podchodził do niego ktoś z obecnych - Flora Rylska lub ksiądz Roman - pochylał się nad nim, by

zajrzeć mu w twarz, po czym znów wracał na swoje miejsce. W małej, zgarbionej postaci, błądzącej w kącie między półkami a biurkiem, Szarlej rozpoznał Wawrzyckiego. Przystawał co chwila i spoglądał w stronę łóżka. Na skutek migotania binokli sprawiało to wrażenie, jakby się uśmiechał porozumiewawczo do Jacka. - Od rana - powiedział nagle skrzeczącym głosem - zdaje się... pewna poprawa. - Po czym znowu się zgarbi i zaczął chodzić od półek do biurka. Szarlej podszedł bliżej i zobaczył twarz Jacka, ciemną, zmalałą, o lekko uniesionych brwiach. Nie pamiętał już, kiedy i po co znalazł się w pokoiku przy kuchni. Łóżko było nie posłane, Jacek musiał tutaj leżeć, zanim przenieśli go do gabinetu; resztki lekarstw walały się na stoliku. „Nie chciałem go ratować...” - pomyślał nagle. Uprzytomnił sobie, że gdyby nazajutrz po bójce w kuchni wrócił był na Mokotowską i namówił go do złożenia zeznań u władz, Jacek, cokolwiek potem by się stało, nie musiałby teraz umierać... * - Mechanik Ałaszewski Józef - zacytował surowo porucznik - zeznał co następuje: „Kiedy w nocy zbudził mnie podejrzany odgłos i posłałem zmarłego pomocnika, żeby sprawdził, wtedy pomocnik ów, zwany Świnką, zawołał przez drzwi, że na dziedzińcu znajduje się swój”. Czyli - jak utrzymuje Ałaszewski - szofer wozu nr 4336, obywatel Szarlej. - To nieprawda - rzekł Szarlej. - Świnka mógł zobaczyć kogo innego. Nie było mnie tam. - Nocowaliście w aucie od kilku dni - odezwał się Krystyn półgłosem. - Szoferzy Krajewski, Gaj, Kurzawiec i Szolc - dorzucił porucznik - zeznali, że poprzedniego wieczora nie wyszliście z nimi. O zmierzchu widzieli was w garażach. „Kolega Szarlej mył się pod pompą i zachowaniem swoim zdradzał zamiar nocowania na miejscu”. - Tak było - potwierdził Szarlej. - Ale o dziewiątej wyszedłem. Zajdel znowu przystanął. - Dlaczego? - zagadnął cicho. - Dostałem kartkę z ważną wiadomością. Wzywano mnie, musiałem się śpieszyć. - Czy widział kto - wtrącił Krystyn - jakżeście wychodzili? - Nie wiem. Wszyscy umilkli, jakby naraz zmęczeni. Tylko porucznik pracowicie świdrował Szarleja upartymi oczkami. - Na kartce napisano: „Nie tracić ani minuty, bo może być za późno”, tak? - Zdaje się, że tak. - Co znaczyło to zdanie? Szarlej nie odpowiedział. - Szarlej - rzekł po chwili Krystyn - nie powinniście milczeć. Zrozumcie: wiele świadczy przeciw wam. Gdzie spędziliście tę noc? Chodzi o wasze alibi.

Szarlej podniósł na mego znużony wzrok. Rozumiał, ze Krystyn chce mu pomóc. I jednocześnie wyobrażał sobie milicję wkraczającą do mieszkania Wawrzyckich, w którym leżał jeszcze Jacek, śledztwo, lęk trojga starych ludzi na widok mundurów i broni. - Nocowałem w mieście - odparł. - U przyjaciół... - Podajcie adres - uciął krótko porucznik. Szarlej zwiesił głowę. Słychać było, jak trzeszczą w stawach jego zaplecione palce. - Zaraz - przerwał milczenie Zajdel, który znów rozpoczął swoją przechadzkę za stołem. - Jeśli nie możecie powiedzieć, gdzieście nocowali, to wytłumaczcie przynajmniej, co za wiadomość zawierała ta kartka? Zatrzymał się i położył na twarzy Szarleja ciemne spojrzenie, pełne czujnej uwagi. - Czy nie możecie i tego powiedzieć? - zapytał uśmiechając się Uśmiech należał zapewne do jego nawyków. - Umierał ktoś - szepnął Szarlej. - Przyjaciel. Porucznik pokręcił głową bez przekonania. - Dlaczego nie chcecie mówić - rzekł Zajdel, jak gdyby sobie samemu zadając pytanie. - Przecież nikt z nas nie wie więcej niż wy. Wszyscy staramy się wam pomóc. Szarlej zacisnął dłonie na brzegach krzesła. Znów zobaczył zlepione od potu włosy Jacka na spiętrzonych poduszkach i Świnkę z czarną raną między uszami. Nie umiał się pozbyć wrażenia, że stoi między nimi, pośrodku, jak winowajca ich śmierci. - Mówię prawdę - odparł z wysiłkiem - nie kłamię. To nie je zabiłem Świnkę i nie ja uszkodziłem maszyny. Tej nocy nie było mnie w garażach. Nic więcej nie wiem. Porucznik machnął ręką, niby rozwiewając ostatnie wątpliwości. Zajdel zza jego pleców wciąż przypatrywał się Szarlejowi ze smutnym, badawczym namysłem. - Czy macie jeszcze coś do powiedzenia? - spytał nie odrywając od niego oczu. Szarlej zaprzeczył potrząśnięciem głowy. Porucznik zapinał haftki kołnierza. - I nie macie żadnych podejrzeń - dodał Zajdel - żadnych obserwacji? Nie przychodzi wam na myśl, kto mógł zamknąć na klucz wartownię i wpuścić sabotażystów przez parkan? - Nie - odpowiedział Szarlej. Zajdel wstał, pocierając w zamyśleniu czoło. - Nie rozumiem - powiedział do siebie. Krystyn gwałtownym ruchem przechylił się przez stół. - Człowieku! -- zawołał. - Zastanów się! Pomysł, co sobie ściągasz na kark! Przecież nikt cię nie obroni, tylko ty sam. Oprzytomnij i mów: gdzieś byt tej nocy? Szarlej drgnął i otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale w tej chwili porucznik wstał z krzesła. - Myślę, że to wystarczy, towarzysze - zwrócił się do Krystyna i Zajdla. - Sprawa chyba jest jasna. Dalsze badanie przeprowadzimy u siebie. Krystyn rzucił Zajdlowi parę szybkich słów. - Dobrze - zgodził się Zajdel.

- Jest jeszcze jeden świadek, poruczniku - powiedział Krystyn. - Zależy mi na tym, żeby go przesłuchać. - Nazwisko? - spytał porucznik bez zapału. - Towarzysz Ciężarek. Czeka tu obok w warsztacie. 3 Szczegółów związanych z nieudałą ucieczką Szarlej dowiedział się od Bałturyna tej samej nocy. Profesora fascynowała bliska obecność śmierci. Gdy mówił o umierającym, w jego głosie brzmiał zazdrosny podziw, zmieszany ze strachem. - Widziałeś? - zapytał, kiedy Szarlej wrócił do jego pokoju. Postąpił krok naprzód, usiłując zasłonić lusterko leżące na poręczy fotela. Widocznie szukał w nim na swej twarzy pierwszych znaków śmierci. To, co wiedział Bałturyn, pochodziło od Flory Rylskiej. Kiedy chory, półprzytomny z gorączki Jacek powrócił z wiadomością o wyłapaniu prawie całej grupy w pasie przygranicznym, przerażona Rylska przybiegła do Bałturyna. - Wypędziłem ją laską - mruczał Bałturyn. Zanim jednak wypędził ją laską, profesor zdołał Rylską pociągnąć za język. Wyznała mu, że Kostka i Niki Lorens w ostatnich czasach coraz częściej wymieniali w rozmowach nazwiska i pseudonimy, które pamiętała z okresu okupacji. W willi Rylskich na Saskiej Kępie odbyło się na wiosnę kilka zebrań, w których wziął udział człowiek nazywany Klimem. Klim bywał również w „Parasolu”, a od niedawna w rozmowach chłopców zaczęło się powtarzać nazwisko pewnego Duńczyka, Petersa. Kim był Peters i jakie stosunki łączyły z nim Alicję i Lorensa, tego Rylska nie potrafiła wytłumaczyć. Podobno uprzedzała Wawrzyckich, że Jacek wpadł w złe towarzystwo, i błagała Stasia, żeby przestał chodzić do „Parasola”. Ale Wawrzyccy - jak zawsze roztargnieni - słuchali piąte przez dziesiąte, a Kostko ją skrzyczał. Katastrofa nastąpiła w parę dni później: z samego rana na Saską Kępą przyniósł ktoś kartkę. Po jej przeczytaniu Kostka natychmiast zaczął się ubierać: wyjaśnił, że musi uciekać, gdyż zostali zdradzeni. Nic więcej Rylska nie umiała powiedzieć. Plugastwo! - zakończył Bałturyn. - Szpieg, dziwka i czarnogiełdziarze. Patriotyczny cercle! Wiedziałem, że coś się tu święci... Ostrzegałem, ale cóż! Nie słucha się głosu od-cho-dzą-cych... Szarlej porządkował w głowie zebrane wiadomości. Z tego, co usłyszał, wynikało, że nie omyliły go przeczucia: motorem wypadków był Klim. Znał go dość dobrze, aby móc sobie odtworzyć przypuszczalne cele ł pobudki jego działalności. Klim, wytrawny fachowiec dywersji, zapewne w lot przeniknął demoralizację, która po klęsce politycznej prawicowego podziemia wkradła się w jego szeregi. Było jasne, że ani Kostka, ani Lorens, ani nikt z ich bliższych przyjaciół nie miał już chęci do walki. Z okupacyjnych lat wynieśli okrucieństwa i przyzwyczajenie do łatwego życia. Gardzili powszechną egzystencją - tęsknili za hazardem. Lecz z drugiej strony - przestali wierzyć w celowość konspiracji: przegrana podważyła w ich oczach autorytet dowództwa. W tym stanie odnalazł ich zapewne Klim. Nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują z raz uzyskanej władzy. Z początku musiał ich pewnie namawiać na „las”, a kiedy spostrzegł, że nie zdradzają do tego zapału - obrał okrężną drogę, która wcześniej czy później i tak powinna ich była sprowadzić do „lasu”. Postanowił odciąć im wszelkie inne. Dlatego zaczął ich łudzić obietnicami wyjazdu, a jednocześnie montował sytuacje, z których mógł ich wybawić tylko oddział leśny. Pierwsze było przynętą, drugie - pułapką. Prawdopodobnie w tym celu ułatwił im kontakt ze szpiegiem Petersem, o którym musiał wiedzieć, że lada dzień wpadnie. Jego robota była dość dalekowidząca, popełnił błąd tylko w jednym: nie docenił ich zniechęcenia; nie przewidział, że mając w ręku dużą ilość walut, wybiorą w krytycznym momencie raczej ucieczkę na własne ryzyko - niż „las”.

Na granicy zatrzymano jedenaście osób, pięć - wśród nich Alicja, Kostka i Lorens - zdołało się przedrzeć. Uciekali nocą, nie znając terenu. Jacek zdążył się ukryć w sadzawce; z jego bezładnych słów i bredzeń wynikało, że przesiedział tam w ciemności do świtu; nikt nie miał pojęcia, jakim cudem dotarł do Warszawy. Kiedy Szarlej po raz drugi znalazł się przy łóżku Jacka wydało mu się, że w oczach jego zabłysnął przez sekundę uśmiech. Uklęknął przy nim i położył mu rękę na dłoni. Ale Jacek go nie poznał. Dłoń była wilgotna, Szarlej poczuł mdlący zaduch zgorączkowanego ciała. Przez ostatnią godzinę twarz Jacka jeszcze bardziej zmniejszyła się i ściemniała. Usta miał popielate, a z obu stron nosa i wokół powiek pojawiły się brązowe cienie. W pewnej chwili Szarlej poczuł na sobie niespokojne spojrzenie obecnych i zrozumiał, że nie jest tu pożądany. Być może, mieli mu za złe, iż za długo klęczy przy Jacku. Rylska podeszła i trąciła go w ramię: - Już dosyć - syknęła - jego to męczy. - Szarlej wstał i wyszedł na korytarz. Z pokoju Bałturyna dobiegł go nagle stłumiony hałas; przez uchylone drzwi wpadała stamtąd smuga światła i jak gdyby odgłosy szamotania. Kiedy wszedł, ujrzał Bałturyna, który, plącząc się we własnym szlafroku i charcząc z wysiłku, tłukł z całej siły o ścianę przerażonego Frydla, trzymając go oburącz za klapy marynarki. - Nędzniku! - stękał dygocąc. - W takiej chwili!... Ośmieliłeś się... Ty!... Ty! Frydel bronił się rękami i nogami. - Niech mnie pan ratuje! - rzucił do Szarleja. - Stary oszalał... Szarlej wyrwał go z rąk Bałturyna i wskazał mu drogę ucieczki przez drzwi. Ale Frydel, wyswobodzony, nie zdradzał chęci wyjścia. Natychmiast przyszedł do siebie i, wygładziwszy pomięte ubranie, usiadł spokojnie na krześle. Bałturyn sapał pod oknem, ciskając mu spojrzenia pełne wstrętu. - Co się stało? - zapytał Szarlej. - Jego pytaj, nie mnie! - stęknął Bałturyn. - Niech ci wyłoży swój interes. - Nic nadzwyczajnego - wytłumaczył Frydel wzruszając ramionami. - Przyszedłem w sprawie pierścionka. Nie rozumiem, dlaczego profesor tak się uniósł. - Pierścionka! - przedrzeźniał Bałturyn, wygrażając mu laską. - Pierścionka... Uch! Plugawy wieprz... - Owszem, pierścionka - mówił Frydel z niezmąconym spokojem. - Dwa tygodnie temu dałem pannie Alicji do sprzedania pierścień z czterokaratowym brylantem. Błękitny, bez skazy, nowoczesny szlif. Cudo. Otrzymałem go od hrabiny Potockiej. Miał go nabyć jakiś Duńczyk, znajomy panny Alicji. Transakcja ciągle ulegała zwłoce, mimo to czekałem. Hrabina Potocka ma do mnie stuprocentowe zaufanie. Ale teraz słyszałem, że Duńczyka aresztowali, a panny Alicji nie ma... Więc co się stało z pierścionkiem. I kto za niego zapłaci? - O co panu chodzi? - przerwał Szarlej. Bałturyn pod oknem szyderczo zachichotał. - To chyba logiczne - odparł Frydel - przecież nie mogę być stratny. - Niech pan mówi jasno - mruknął Szarlej - o co panu chodzi? - przysunął się do niego o krok.

- O to mi chodzi - wyjaśnił Frydel, obserwując własną skarpetkę - że młody Wawrzycki może coś na ten temat wiedzieć. Trzeba z niego wyciągnąć, póki czas: co jest z tym pierścionkiem? Możliwe, że... - Że co? - szepnął Szarlej. - Że on miał go przy sobie, może ona mu dała. I może starzy znaleźli go w ubraniu i schowali. Nietęgo u nich z gotów... Co to?!... Co to?!... - Masz laskę! - usłyszał Szarlej jak przez mgłę. Bałturyn wcisnął mu laskę do ręki i popchnął go naprzód w stronę Frydla. Szarlej widział tylko czarne, skaczące plamy przed oczyma. - Bij! - wrzasnął Bałturyn. Szarlej podniósł laskę. Rozległo się głuche uderzenie; laska trafiła w poręcz krzesła, gdyż Frydel zdążył uciec. Stali chwilę naprzeciw siebie, oniemiali i bladzi ze wzburzenia. Potem Bałturyn, jakby w przystępie szału, wyrwał mu laskę z rąk i zaczął nią walić raz po raz w ścianę, za którą mieszkali Frydlowie. - To oni! - ryczał. - To oni go zabili! Oni!... Oni!... - Zabrakło mu tchu, oparł się rękami o ścianę. Odpryśnięty tynk posypał się na posadzkę. Bałturyn ucichł i zwiesił głowę. - I my, Bolesławie... - wymamrotał do siebie ochrypłym, poszarpanym szeptem. * Resztę nocy przesiedzieli w milczeniu. Za oknem zaczęło się rozwidniać. Słychać było krzyk ptactwa z okolicznych ruin, niebo przecierało się powoli w chłodnym, sinawym świcie. O piątej rano z korytarza dobiegł zgiełk, płacz, dreptanie i rozmowy. Trwało to parę minut i umilkło. Wkrótce potem do pokoju wszedł Wawrzycki, wyprostowany, z zadartą głową i nosem świecącym od łez. Zbliżył się do Bałturyna i przytulił twarz do jego piersi. Było już po wszystkim. 4 Od chwili gdy Ciężarek pojawił się w kantorze i usiadł na krześle, sztywny, z lewą brwią wzniesioną wysoko ponad prawą i pięściami równo ułożonymi na udach - od tej chwili w Szarleju zaszła raptowna zmiana. Dotychczas wysłuchiwał pytań jak gdyby w roztargnieniu i z takim samym roztargnieniem słyszał, jak brzmią jego odpowiedzi. Poczucie własnej niewinności dawało mu ociężały spokój; był wstrząśnięty widokiem dwóch zgonów, nieco zdziwiony, że tyle na nim ciąży podejrzeń, i pewny, że wcześniej czy później same się rozproszą. Dlatego też nie uważał za konieczne wszystkiego odsłaniać; sprawa sabotażu wydawała mu się luźno z nim związana, niezbyt dokładnie ją rozumiał i mimo iż czuł, że popełnia błąd - milczał. Dopiero kiedy zobaczył Ciężarka, nagle uświadomił sobie, że wkrótce nastąpi to, czego się od początku lękał i czego zarazem oczekiwał. W jednej sekundzie stracił poprzedni spokój. Doznał przenikliwego wrażenia nieodpartej winy, której się dopuścił, o której od dawna wiedział i której od dawna nie potrafił odepchnąć. Odpowiedziałby teraz na wszystko, o co go pytali. - Ciężarek - odezwał się Krystyn - macie zeznawać w sprawie Szarleja. Jesteście, zdaje się, zaprzyjaźnieni. Powiedzcie szczerze: czy przeszkadza wam jego obecność? - Nie - odrzekł Ciężarek martwym głosem - nie przeszkadza.

- Mówiąc to skrzyżował stopy pod krzesłem i przymknął powieki. Od Szarleja dzieliła go odległość ramienia, siedział zwrócony doń bokiem, a twarzą do Krystyna, tak samo jak trzy miesiące temu, w Komitecie, gdy przywieźli ciało Kozarzewskiego i żołnierze wiwatowali na ulicach. Porucznik zadał kilka formalnych pytań. Znów sięgnął po pióro, zdjął włos ze stalówki i zaczął notować, szeroko rozkładając łokcie na stole. Kiedy okazało się, że Ciężarek jest synem robotnika powieszonego w czasie okupacji i członkiem ZWM-u, porucznik chrząknął z zadowoleniem, po czym zerknął z ukosa na Szarleja, jakby chcąc mu powiedzieć: „A widzisz?” Lecz w moment później spotkał go zawód, gdyż Ciężarek na pytanie, co robił i gdzie się znajdował w czasie dokonania zbrodni, oświadczył, że był wtedy w terenie, za Wisłą, i wrócił do Warszawy dopiero nad ranem. - Więc po co przesłuchujemy tego świadka? - rozczarował się porucznik, patrząc z wyrzutem na Zajdla i Krystyna. - Przecie nic nowego do sprawy nie wniesie. Krystyn nie odpowiedział. Całą uwagę swych ostrych, szarych źrenic skupił na Ciężarku. - Szarlej odmawia wyjaśnień - rzekł powoli - a wy, Ciężarek, najlepiej go znacie. Więc mówcie. Mówcie jak ZWM-owiec: co sądzicie o tym człowieku, który tu obok was siedzi... Porucznikowi ze zdenerwowania wystąpiły na czoło kropelki potu. Stracił zapewne orientację; nalał wody do szklanki i wypił, odginając trzy grube palce. Szarlej poczuł pragnienie; zaschło mu w gardle. Porucznik schwycił jego wzrok, otrząsnął szklankę, po czym znów ją napełnił. Przysunął mu ją bez słowa. W kantorze wzmagał się upał, z ulicy płynęła cisza nadchodzącego południa. Po Szarleju wypił Krystyn, a na końcu Ciężarek. Zajdel, widać znużony nieustannym chodzeniem, zatrzymał się pod ścianą i otarł chustką twarz. - Szarego - rozpoczął cicho Ciężarek -- znam już ze trzy miesiące. Pierwszy raz spotkaliśmy się ósmego maja na szosie pod Częstochową. Faszyści zabili naszego szofera, a on, Szary, podjął się poprowadzić maszynę do Warszawy. Taki to był początek. - Ciężarek westchnął, szukając dalszych słów. Potem głośno przełknął ślinę i mówił: - Kto on jest, skąd przyszedł i dokąd tą drogą wędrował, tego ja nie wiem, towarzysze. Ot, człowiek spotkany na szosie. Pomógł i rzekł dobre słowo. Nie chciał zapłaty. Więc o cóż miałem go pytać? Wiecie, jakich to ludzi na szosie można dziś spotkać. Ten zaś wybiegł zza drzew nie po to, żeby zabijać. Dopomógł i nie bał się. Razem przenieśliśmy Kozarzewskiego pod brezent i okryli szmatą. Potem zawieźliśmy go do Warszawy. On prowadził wóz. Milczał, ale źle mu z oczu nie patrzyło. „Człowiek - myślałem sobie. - Mocny, niegadatliwy i z sercem. Człowiek”. O cóż go miałem pytać, towarzysze? Ciężarek urwał i rozłożył ręce, jego szczotkowata czupryna, rosnąca nieco do przodu, jakby zadrgała z napięcia. Zajdel słuchał pod ścianą, z głową lekko przechyloną w bok. - A potem, w Komitecie, oddał nam przysługę - rzekł po chwili Ciężarek. - Wy to musicie pamiętać, towarzyszu Krystynie. Pokój wtedy nastał i była pierwsza noc bez wojny - ciągnął zwróciwszy się do porucznika, w którego oczkach zamigotała ciekawość. - Przyszli „auerowcy” z Woli Zgierskiej prosić o szofera. „Bierzcie, chłopcy, bierzcie! - krzyknął im towarzysz Krystyn. - Ale nieżywego, bo inni w terenie!” A u „Auera” groził natenczas strajk. I Szary, sam ledwie żywy, wystąpił wtedy naprzód. „Pojadę” - mówi. I pojechał z nimi. Pamiętacie, towarzyszu Krystynie? - Pamiętam - mruknął Krystyn ze wzrokiem wbitym w skraj stołu - mówcie dalej.

- Wszystko opowiem - przytwierdził uroczyście Ciężarek. Przegarnął palcami włosy i obrzuciwszy szybkim spojrzeniem ręce Szarleja, splecione na kolanach, znów uniósł lewą brew znacznie ponad prawą. - I tak zaczęliśmy jeździć, proszę towarzyszy - podjął zebrawszy myśli. - Ja byłem konwojentem, a on szoferem. Przejeździliśmy niemało kraju. Zawsze razem. Warszawskie województwo, a także i inne. Dobry z niego był szofer, sumienny. Dbał o maszynę jak o człowieka. A sam - niby maszyna! Dokładny, bez defektów... Tak było, proszę towarzyszy. Jeździliśmy we dwóch w szoferce i na trzeciego mój pies. Dla psa także był ludzki, serca mu nie skąpił. Nie, co się tego tyczy, nic przeciw niemu nie mam. Ciężarek zachłysnął się i umilkł. Patrzył teraz z natężeniem pod stół, gdzie widniały skórzane sztylpy porucznika. - Nic, co się tego tyczy, przeciw niemu nie macie.- powtórzył Zajdel - czy macie więc jakieś zarzuty w związku z czym innym? Porucznik trzymał już w ręku pióro. Szarlej słyszał nosowy oddech Ciężarka i czuł jego wysiłek. - Mówcie - rzucił Krystyn przez stół. Ciężarek skinął głową. - Powiem - szepnął - wszystko powiem, jak na... partyjnym zebraniu. Ja jestem niestary człowiek, towarzysze, ale znam się na ludzkiej naturze. Byliśmy już z Szarym blisko, połączyła nas wspólna jazda. Cały dzień, a zdarzało się i noc - razem; gadaliśmy o tym i o owym, jak to przy robocie. Robił swoje, owszem, słuchał, rozumiał, głupio się nie odezwał, ot, dobry szofer i kolega. Ale żebym co o nim samym wiedział, o jego życiu, żeby w duszę pozwolił mi zajrzeć, to nie. Zamknięty to człowiek, towarzysze, jak beczka. Wejścia do niego nie ma. Myślałem więc sobie: „Na cóż, Ciężarek, będziesz mu w duszę zaglądał? Robotę przecież odrabia, nic złego nie uczynił. A człowieka po czynach trzeba sądzić”. No i, mówiąc krótko, nie wiedziałem o nim nic. Porucznik znów zrobił markotną, zawiedzioną minę. Ciężarek poprosił o papierosa. Krystyn przysunął mu pudełko. Zapalili wszyscy czterej, prócz porucznika, który widocznie nie używał tytoniu. Ciężarek prędko, raz po razie pociągnął z pięści, głęboko wchłaniając dym. - Nie - powtórzył posępnie. - Nie powiedział mi nawet, gdzie mieszka. A przecież gdzieś musiał mieszkać. U jakich ludzi, z kim? Nic. Czy miał rodzinę, kogo spotykał poza pracą? Nic. Jakby gwoździami zabity. A ja - nie pytałem. „Wojna - myślę - ludzi stratowała, kto tam wie, jaki robak go gryzie”. I milczę. Raz tylko język na chwilę rozwiązał. Było to na szosie, wracaliśmy z P. Ciężarek przerwał niby z wahaniem i spojrzał kątem oka na Szarleja, który słuchał z pochyloną głową. - Wracaliśmy z P., pogoda była ciepła, przysiedliśmy w rowie. Pies skakał po łące... - zamyślił się Ciężarek wspominając ów dzień. I naraz przeciął szorstko: - Ale i wtedy niedużo mi powiedział, proszę towarzyszy. Po naszemu mówiąc, zrozumiałem tylko, że chwieje się i chce rzucić pracę. Odradziłem mu to, szoferów było brak. - Dlaczego Szarlej chciał porzucić pracą? - rzucił Krystyn. - Czy mówił wam coś o tym? Ciężarek zastanowił się śledząc wzrokiem dym. - Na mój rozum, towarzyszu - odparł zwolna - czuł on jakąś winę wobec proletariatu. I dlatego się chwiał... Od tego czasu powstał we mnie niepokój. Nie, żebym mu przestał ufać, nie to, ale zacząłem rozmyślać: „Cóż za człowiek z tobą jeździ?” Dobry szofer, tak, nie było lepszych. Ale szofer partyjnego wozu. Więc sięgnąłem po rozumowanie partyjne. Cóż to za człowiek - pytam - sam jeden

jak palec, bez kontaktów? Czy tacy bywają? Od jakich ludzi przyszedł, skąd się wziął? Marksizmleninizm uczy, że każdy w czymś tkwi, jak w skorupie. Jakaż jego polityczna skorupa? - myślę. Ot, człowiek spotkany na szosie. I zrozumiałem, że może być źle. Bo partia wzięła na szofera człowieka z szosy i nikt o nim nie wiedział, kim jest. - Masz rację, Ciężarek - odezwał się Krystyn. I dodał spoglądając na Zajdla: - To był mój błąd. Ciężarek otarł spocone ręce o spodnie i milczał. W swoich okrągłych oczach miał wyraz cierpienia. Porucznik odchrząknął chcąc zabrać głos. Spojrzawszy jednak na Ciężarka, spochmurniał i zmienił zamiar. Było jasne, że Ciężarek jeszcze nie skończył. Siedział niby skamieniały z wysiłku i namysłu, szamocąc się zapewne z tym, co zamierzał powiedzieć. - Towarzyszu Ciężarek - pomógł mu Zajdel, cicho zbliżywszy się do stołu - to były wasze obserwacje. Chodzi nam z kolei o fakty. - Tak jest - podchwycił rzeczowo porucznik - o konkretne fakty. - I widocznie uznawszy, że nadszedł na to czas, sięgnął po pióro. - Były i fakty - odparł Ciężarek drewnianym głosem. Po czym zaciął mówić spiesznie, połykając niektóre sylaby: - Tydzień temu partia wysłała mnie w teren, pod Mińsk Mazowiecki. Na wiosnę pokrzywdzono tam ludzi przy nadziałach, trzeba to było naprawiać. Wyjechałem we środę, proszę towarzyszy, a we wtorek widziałem ostatni raz Szarego. Widziałem - ale ledwiem go rozpoznał. Przyszedł do pracy pobity... pobity i spuchnięty. Gębę miał czarną i potłuczoną jak garnek. Wziąłem go w kąt i pytam: kto cię, chłopaku, tak urządził? A on nic. Mnie, przyjacielowi, nic nie chciał odpowiedzieć. Milczał. Prosił, żeby tego nie tykać. „Stare sprawy - mówił - za człowiekiem się wloką”. Wtedy zwiększyły się moje podejrzenia. Jakież to sprawy, towarzysze, co im wolno walić w łeb partyjnego szofera? Poradziłem, żeby poszedł do partii i tam wszystko wyznał. Milczał. Serce mi się ścisnęło. Kłótnia powstała między nami, towarzysze. Pierwszy raz nie podaliśmy sobie ręki, ciężko było. A nazajutrz wyjechałem w teren... Po ostatnich słowach Ciężarka nikt się nie odezwał. Tylko porucznik umoczył pióro w kałamarzu i zaczął notować. Po chwili przeczytał półgłosem: „Na tydzień przed dokonaniem zbrodni obywatel Szarlej, szofer wozu nr 4336, zjawił się do pracy ze śladami pobicia na ciele, uparcie odmawiając wyjaśnień”. - I tego dnia - dopełnił Ciężarek - Szary zanocował w garażach. Zaciął się i nie chciał gdzie indziej. A mogłeś przecie u mnie, na Targówku... - szepnął i urwał wpół zdania, jakby straciwszy oddech. Słychać było teraz skrzypienie pióra, kłótnię ludzi tłoczących się w ogonku przed spółdzielnią spożywczą na Grochowskiej i kroki Zajdla, który ponowił swój spacer od ściany do ściany. Krystyn zwrócił do Szarleja zmienioną, nagle zmroczniałą twarz. Okaleczała dłoń bez dwóch palców, którą się dotychczas podpierał, zwisła mu z poręczy krzesła. - Biciem was zmusili, Szarlej - rzucił przez zaciśnięte wargi - biciem, prawda? Kiedy wam skuli gnaty, zgodziliście się... Strach was zmógł, co? I pomyśleć - zacisnął pięść - że ja sam dałem temu człowiekowi przepustkę! Porucznik otrzepał ręce i przygładził czuprynę. - To chyba byłoby wszystko - powiedział pod nosem. I uczynił ruch, jakby chciał wstać i podziękować obecnym. - Nie! - zawołał Szarlej. - To nie jest wszystko!

Wstał blady, spotniały i opierał się oburącz o skraj stołu. - Opowiedzcie, kolego Szarlej - rozległ się spokojny głos Zajdla - opowiedzcie dokładnie od początku. * Kiedy Ciężarek zaczął składać zeznanie, Szarlej odczuł niespodziewaną ulgę. Była to ulga, z jaką przyjmuje się rzecz nieodwracalną po męczącym okresie szamotań. Od pierwszych słów Ciężarka Szarlej zrozumiał jasno, że wreszcie ktoś przemówił nie o faktach i śladach, jakie wokół niego rozrzucił przypadek, lecz o nim samym. W prostych, rzeczowych zdaniach Ciężarka od razu zabrzmiała prawda. Ujrzał w nich siebie: cudzymi oczami, poprzez szorstką, niezgrabną relację - zobaczył więcej, niżby potrafił wyrazić, sądząc się sam. Dziwny to był trud słuchania o sobie jak o obcym człowieku. Z początku chciał kilkakrotnie Ciężarkowi przerwać, bo wydawało, mu się, że w opowiadaniu zabrakło jakichś ważnych ogniw: tego, co on, Szarlej, myślał wówczas i czuł. Ale po chwili pogodził się z tym i słuchał bez sprzeciwu. Oglądał teraz swój obraz, tak jak widzieli go inni. Trzy miesiące życia Tola Szarleja zaczęło się oddzielać od jego jaźni; Ciężarek zamieniał je swoimi słowami we wspólną własność pięciu ludzi siedzących w kantorze. „To prawda - przytwierdzał w duchu po każdym zdaniu Ciężarka - tak było”. We wszystkim przyznawał mu słuszność. To, co Ciężarek dostrzegł z zewnątrz, ściśle pokrywało się z tym, co Szarlej zachował pamięcią przeżytych uczuć. Jedno nie tylko że nie przeczyło drugiemu, lecz dopiero w nim znajdowało pełne potwierdzenie. Szarlej zdumiał się tym zjawiskiem, które kawał ludzkiego życia przemieniało w jawną, niemal materialną rzecz. I mimo że opowiadanie Ciężarka nie było ani nowe, ani wyszukane, zdawało się, że cztery ściany kantoru i milczenie czterech słuchających ludzi nadają każdemu słowu nieznany, nowy dźwięk. Szarlej zapomniał o sabotażu i śledztwie, myśląc tylko o tym, jak Krystyn, Zajdel i porucznik ocenią jego błędy - błędy, do których się poczuwał, a nie zbrodnię, której nie popełnił. I dopiero gdy usłyszał głos Krystyna, kiedy zrozumiał, że w oczach wszystkich obecnych jego błędy i dokonana zbrodnia łączą się w jeden logiczny szereg, wówczas dopiero wyrwał mu się z ust krzyk protestu. - Wysłuchajcie mnie do końca - mówił. - To przecież moje prawo. Nie zrobiłem tego, o co mnie posądzacie... Gdyby teraz chcieli wyjść, zagrodziłby im drogę. Jego wygląd i głos musiały ich poruszyć. Krystyn i Zajdel zamienili z sobą spojrzenia, a porucznik z powrotem usiadł na krześle. Wszyscy już byli zmęczeni. - Szarlej - powiedział Krystyn - sami potwierdziliście to, o czym mówił Ciężarek. Odmawiacie wyjaśnień, zamknęliście się. Wasza obrona wisi w powietrzu. Niczego nie można sprawdzić. Powiedzieliście Ciężarkowi, że wloką się za wami jakieś „stare sprawy”. Nieprawda! Te „stare sprawy” muszą tkwić w was samych. I one nie pozwalają wam mówić. - Nie - zaprzeczył Szarlej - mylicie się. Teraz nie ma ich już we mnie. Zajdel przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Ciężarek hałaśliwie wytarł nos i zaszurał nogami pod krzesłem. Szarlej rozumiał, że zostało mu niewiele czasu. Najchętniej wyrzuciłby teraz z siebie jednym tchem całą prawdę. Gdyby tylko pozwolili mu ukazać granicę, której nie widzieli - granicę między jego sumieniem a tym, co określali jako fakty! Wiedział jednak, że nie chcą od niego wyznań, lecz ścisłych odpowiedzi. Zależało im na bezspornych dowodach prawdy; jej tło i jej historię odkładali na potem. W duchu przyznawał im rację. Zdawał sobie sprawę, że jeśli tym razem nie uda mu się dowieść najdrobniejszego faktu, wówczas przegra resztę: nie uwierzą w nic - ani w to, że nie zabił Świnki i że

nie zniszczył maszyn, ani w to, że należy do nich i jest ich człowiekiem. Skupił wszystkie myśli, aby udzielać jasnych, prostych odpowiedzi, i czekał na pytania. Obchodziły ich fakty i tylko fakty. Porucznik zaczął go wypytywać o okoliczności pobicia. Za co został pobity, przez kogo i gdzie. Zarówno Zajdel, jak Krystyn, a także Ciężarek widać przywiązywali wagę do tego szczegółu; czuł na sobie ich wyczekujący wzrok. Zapadło milczenie. - Nie wolno wam niczego pomijać - odezwał się Zajdel. Szarlej w zwięzłych słowach opowiedział dokładny przebieg zdarzenia. Mówił równym głosem, bez przerw. Wyjaśnił, czego odeń wówczas żądano, i przedstawił swoje dawne związki z ludźmi, którzy go pobili. Odgadł, że Zajdel mu uwierzył; spostrzegł szybki błysk w jego spojrzeniu. Odetchnął. I w tym samym momencie przewidział następne pytanie. Zadał je porucznik: dlaczego ukrywał pobicie przed zwierzchnikami i nie doniósł władzom nazwisk sprawców? Zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszał głos Zajdla: - Dlatego, że nie mieliście pewności, czy to nie będzie świństwo. Prawda, kolego Szarlej? - Zajdel znowu się uśmiechnął. - Tak - odparł Szarlej. - Uważałem to zresztą za wyłącznie swoją sprawę. - A teraz? - uśmiechnął się Zajdel. Spoglądał nań ciekawie, jakby na nowo rozpoznając jego twarz. Szarlej wytłumaczył, że swoje postępowanie uważa za fałszywe. Na dźwięk tych słów doświadczył uczucia spokoju, jak gdyby zwalił z piersi jakiś ciężar. Chciał opowiadać dalej, gdy nagle przerwał porucznik. Pytał o nazwiska i adresy. Szarlej podniósł głowę. Patrzyli na niego wszyscy czterej. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Znowu milczycie? - rzucił niecierpliwie Krystyn. Zajdel nie spuszczał oczu z Szarleja. - Jest to niezbędny dowód prawdy. Musicie wymienić nazwiska. - Zaraz - powiedział Szarlej - pozwólcie mi się zastanowić. Krystyn żachnął się z niechęcią. - Nad czym - mruknął. - Prawda jest jedna i nie wymaga namysłu. Mówcie. - Nie chcę kłamać ani uchylać się od odpowiedzi. Ale muszę uprzedzić o jednym: tych ludzi nie ma już w kraju. Uciekli. - To się da sprawdzić - zauważył oschle porucznik. - Jeśli podacie nazwiska. Jeślibym podał nazwiska tych ludzi, a wy byście ich nie znaleźli, wyszłoby na to, że kłamię. Porucznik spojrzał po obecnych, jakby chciał zawołać: no, tego już za wiele! Krystyn bębnił palcami po stole; w skroni pod śniadą skórą grał mu napięty mięsień. - Słuchajcie, kolego Szarlej - odezwał się Zajdel po minucie milczenia - przypuśćmy, że z różnych powodów trudno byłoby stwierdzić, kto was pobił. Odłóżmy to na później. Ale miejsce? Przecież adres nie uciekł za granicę. Czy nie jesteście tego zdania?

Szarlej zacisnął wargi. Miał uczucie, że więzy, które usiłował zerwać jednym szarpnięciem, przy każdym poruszeniu wrzynają mu się mocniej w ciało. Gotów był im odsłonić wszystkie udręki swojej duszy, a oni pytali o nazwiska i adresy. - Żaden z tych ludzi - odrzekł - nie mieszkał tam, gdzie mnie pobili. Na nic to się nie zda. Zaległa cisza. - Więc nie chcecie mówić? - sapnął porucznik. - Pod tym adresem nic wam nie powiedzą - ciągnął Szarlej, jakby nie słysząc pytania. - Umarł tam ktoś zeszłej nocy. Zostało tylko troje starych ludzi. Ostatnie jego słowa zagłuszył jazgot tramwaju przejeżdżającego Grochowską. Usłyszał je tylko Ciężarek, który siedział najbliżej. Drgnął, jakby ukłuty igłą. - Towarzysze - przemówił wiercąc się na krześle - pozwólcie mi zadać pytanie. - I zwrócił na Szarleja swe ruchliwe oczka, pełne wytężenia: - Jak cię tam pobili, Szary - wycedził zwolna - to nie mogłeś już tam wrócić, tak? Szarlej skinął głową. - I dlatego musiałeś nocować w garażu, tak? - Dlatego - potwierdził Szarlej. - A potem dostałeś kartkę, tak? - Tak. - Więc w tę noc, kiedy zabili Świnkę, byłeś w tym samym mieszkaniu? - W tym mym - odparł Szarlej, nie ogarniając przez chwilę rozproszonych myśli. Ciężarek przymknął oczy. Po czym otworzył je i rzekł z akcentem znudzonej obojętności: - Towarzysze, adres jest jeden. Ten, gdzie Szary mieszkał przed pobiciem, ten, gdzie go pobili, i ten, gdzie go wezwano zeszłej nocy. Jeden i ten sam. Proste. Wystarczy sprawdzić w szoferskiej ewidencji. Porucznik zaszeleścił papierami: - Mokotowska... - chrząknął i wymienił numer. Wszyscy patrzyli po sobie ze zdumieniem. - Człowieku, dłaczegoś od razu nie wskazał tego adresu?! - krzyknął Krystyn. - Przecież to twoje alibi! - I tak byśmy sprawdzili - wzruszył ramionami speszony porucznik. - Pierwsza rzecz: meldunek stałego zamieszkania... Szarlej powtórzył z uporem: - Od początku mówiłem prawdą. Wezwano mnie w nocy, bo umierał mój przyjaciel. Mówiłem prawdą: nie było mnie w garażu, kiedy zabili Świnkę. - Myślałem - powiedział po chwili, patrząc na Krystyna - że macie do mnie zaufanie. Pracują przeszło trzy miesiące i nie zrobiłem dotąd świństwa... I nagle, w szybkich, dokładnych zdaniach zaczął opowiadać swoje dzieje od opuszczenia szpitala w Kowalsku, potem okres spędzony w domu Wawrzyckich i pierwsze zetknięcie z grupą Kostki. Starał się mówić jasno i gruntownie, nie omijając żadnego szczegółu, daty, nazwiska. Nie zdawał sobie

sprawy, jak długo to trwało. Nikt mu nie przerywał. Kiedy skończył, poczuł wyczerpanie. Upał w kantorze zgęstniał, minęło już południe. Zapalił papierosa; w głowie zakręciło mu się od dymu. Waliły w nim teraz wszystkie tętna i piekły go wszystkie blizny. A mimo to znów doznał głębokiego wrażenia spokoju i przejrzystości myśli. Widział siebie i czterech słuchających, brzmiały mu w uszach własne słowa, słyszał skrzypienie pióra, oddechy - j naraz wydało mu się to dawno oczekiwane, konieczne. Spotkał pełne namysłu oczy Zajdla, potem przenikliwy, ostry wzrok Krystyna; spojrzał na porucznika i Ciężarka i uświadomił sobie, że między nim a czterema ludźmi nastąpiło niewidzialne przesunięcie: nie był już zbrodniarzem, stał się natomiast człowiekiem z niewiadomą, którą należało rozwiązać. On, jego życie, czyny i myśli weszły teraz na plan jako sprawa główna. Usłyszał głos Krystyna. - Towarzysze - mówił, jakby przemocą wyrywając z siebie słowa - to ja ponoszą odpowiedzialność za tego człowieka. Powierzyłem mu partyjny wóz, wpuściłem do garażów... Nie sprawdziłem, kim jest. Zaufałem mu... - Zaufałem wam - powtórzył - a wy, coście najlepszego zrobili, Szarlej. Po trzech miesiącach uczciwej roboty... Pomyśl, człowieku: stłukli cię, boś nie chciał się zgodzić na świństwo, a ty, zamiast nas ostrzec, milczałeś. Cóżeście wtedy myśleli? Okrakiem na dwóch wozach, okrakiem chcieliście stać? Nogi się od tego łamie, Szarlej... W przeciwne strony te wozy jadą, rozumiecie? I za to jedno choćbyście we wszystkim innym dowiedli swej niewinności - za to jedno musicie odpowiadać. Szarlej nie usiłował się bronić. Odparł, że rozumie swoją winę i nie ma nic na swoje usprawiedliwienie. - Chcę ponieść wszelką odpowiedzialność - mówił - sądźcie mnie za to... Ale nie jestem waszym wrogiem, wierzcie mi... - Glos mu się załamał. Spojrzał na Zajdla, jakby u niego szukając ratunku. - Nie odtrącajcie mnie od siebie - dodał cicho. Pomyślał o nocy spędzonej w gruzach, kiedy szamotał się z sobą, nie wiedząc, jak postąpić, i o chwili decyzji w Komitecie, gdy już otwierał usta, żeby powiedzieć Krystynowi prawdę. Ale odepchnął tę myśl. Zrozumiał, że mają słuszność, żądając tylko faktów. „To, co chciałem uczynić - stwierdził w duchu - pozostało tym, czego nie uczyniłem. I niczym więcej.” Zajdel zbliżył się do stołu. Usiadł na wolnym krześle między porucznikiem a Krystynem. Odnalazł wzrok Szarleja i powiedział: - Nie jesteście naszym wrogiem. Tak mówicie. Kim więc jesteście? Niewiele o was wiemy. Miał teraz inną twarz: surową, ostrzejszą. Ogarnął Szarleja cierpliwą siłą swych oczu. Zdawało się, że sięga nimi bardzo głęboko. Szarlej czuł, jak między nim a Zajdlem powstaje ścisły, bliski kontakt. Zaczęli rozmawiać. Zajdel powrócił do dawnych, przedwojennych lat. Zadawał krótkie pytania, po czym słuchał uważnie, nie przerywając. Szarlej opowiadał o swoim domu w P., o ulicy Długiej, gimnazjum Kościuszki, kolegach. Zajdel dobrze znał P., zamienili kilka uwag o tym mieście. - Mieszkałem na Brukowej powiedział Zajdel - wiecie, od rynku Meyera. - To niedaleko mnie - zauważył Szarlej. Zajdel skinął głową: - Niewesołe miasto. Spędziłem tam dwadzieścia lat. A wy? - Prawie tyle samo - odparł Szarlej - do matury. Potem wojsko i studia. - Zajdel zachęcił go: - Mówcie dalej...

- Na jesieni 1935 - opowiadał Szarlej - wstąpiłem na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W lipcu 1939 uzyskałem dyplom... Wojna... Byłem w grupie generała Kleberga. 8 października złożyliśmy broń. Uciekłem z tymczasowego obozu jeńców... Ale Zajdla interesowały uniwersyteckie czasy. Potrafił wiązać pytaniami różne zdarzenia i lata; budował z nich zwarty, przejrzysty układ, w którym Szarlej poznawał swoją przeszłość. Siedzieli naprzeciw siebie, rozmawiając o sprawach im obu znanych, jak gdyby razem przeżytych. Niepostrzeżenie, w miarę zadawanych pytań, z odpowiedzi Szarleja zaczął się wyłaniać coraz pełniejszy obraz jego życia. Mówił z namysłem, dbając o dokładność i bezstronność. Doświadczał chwilami wrażenia, że we dwóch z Zajdlem wspominają przygody trzeciego człowieka, po którym dawno słuch zaginął. Opisywał młodzieżową robotę Klubu 13 Maja. Otarł się był o nią przez krótki czas. Zajdel wymienił parę szczegółów i nazwisk. Tak, zgadzały się. Lecz związki łączące Szarleja z tą robotą były przelotne i luźne. - Wróciliście jednak do niej w czasie okupacji? - podsunął mu Zajdel. - Tak - zgodził się Szarlej. - Ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Walka zbrojna... - Przybladł mocno. - Dopiero potem - szepnął - zrozumiałem, że to był błąd. - Kiedy zrozumieliście, że to był błąd? - wtrącił Krystyn. Szarlej nie odpowiedział. Milcząc rozglądał się po kantorze. Spostrzegł ułomną, zeszpeconą dłoń Krystyna. Porucznik wycierał rękawem spotniałe czoło. Ciężarek siedział sztywno jak przytroczony do kija. Szarlej widział przed sobą chudą, żółtawą twarz Zajdla. Uprzytomnił sobie, że jego życiorys staje się powoli własnością ich wszystkich; dzieje jego błędów były dziejami ich walk. Wydało mu się, że od dłuższej chwili opowiada już nie tylko o sobie, ale i o nich - jak gdyby mierzył swoje życie ich życiem. „Nic nie należy wyłącznie do mnie -- pomyślał ze zdziwieniem - wszystko wiąże się z nimi”. - Ze to był błąd, zrozumiałem - odrzekł - we wrześniu 43 roku. Krystyna musiała zaskoczyć tak ściśle oznaczona data. Zmarszczył brwi z niedowierzaniem. - Późno - zauważył niechętnie porucznik. Zajdel przyglądał się Szarlejowi. Przenikliwie, bez uśmiechu śledził jego rysy. - Mówmy po kolei -powiedział - to nie są łatwe sprawy. Wypytywał go teraz o fakty z okresu okupacji i zdumiał Szarleja wszechstronną znajomością konspiracyjnych stosunków. Było oczywiste, że Zajdel o tych latach jego życia więcej wie niż on sam. Znów zadawał mu krótkie, celne pytania. Z napomknięć Ciężarka Szarlej pamiętał, że Leon Zajdel, poszukiwany przez Gestapo, spędził pierwsze lata wojny po piwnicach robotniczych dzielnic warszawskich; był chemikiem, pracował dla „wojskówki” PPR. Potem przerzucono go do ZSRR. A mimo to orientował się doskonale w charakterze obcego podziemia; przytaczał nazwy zgrupowań i godła dowódców, znał prawdziwe wyniki przeprowadzonych akcji, kulisy rozłamów, wsyp, prowokacji... Rozmawiali rzeczowo i biegle, nawzajem uzupełniając swoje wiadomości, jak dwaj erudyci. Szarlej wyjaśniał, gdzie był i co robił - rok po roku, miesiąc po miesiącu i niemal dzień za dniem. Mówił o tym spokojnie, bez wzruszenia; określał swoje funkcje, przydział organizacyjny, wyliczał zadania bojowe. - W tym czasie - oświadczył - zapewniano mnie, że organizacja jest czysto wojskowa i nie ma celów politycznych.

- Stara śpiewka! - szarpnął się Krystyn. - Że też daliście się na to nabrać! Wasza organizacja miała charakter klasowy. Polityczny i klasowy! Godziła w nas, w ruch robotniczy... - Wtedy nie dostrzegałem tego - odrzekł Szarlej. - A w partyzantce byliście? - odezwał się nagle porucznik, który od dłuższego czasu słuchał z widocznym ożywieniem, prędko mrugając rzęsami. - Nie. Nie byłem. Cały czas w Warszawie. Porucznik jakby posmutniał. - A ja byłem - rzekł poważnie i zamyślił się. - W Ludowej - mruknął po chwili z nutką tęsknoty i spojrzał w zalane słońcem okno. Zajdel i Krystyn zadali kilka pytań dotyczących propagandy antykomunistycznej, tzw. „antyku”. Szarlej nie miał z nią żadnych kontaktów. - To nie była moja rzecz - tłumaczył - chciałem walczyć z Niemcami. - No, dobrze - nalegał Krystyn - ale jakiście mieli stosunek do komunistów? Wy osobiście. Przecież musieliście coś o nich wiedzieć? Ciężarek powiedział dobitnie: - Ty gadaj, Szary, co najważniejsze: działałeś przeciw nam? Partia cię o to pyta. Coś myślał - twoja sprawa. Teraz mów krótko: występowałeś przeciw partii? - Nie - odpowiedział Szarlej. Zbierał wszystkie siły. Rozumiał, że w jego zeznaniach zbliża się punkt, na który od początku czekał. Nie mógłby go przed nimi zataić. Musieli mieć wszyscy czterej - pełną, wiedzę o nim i całkowite prawo sądzenia jego czynów. - Latem 1943 - rozpoczął powoli - przerzucono mnie na nowy odcinek roboty. Miała to być w dalszym ciągu akcja ściśle wojskowa. Ale zmienił się oddział i dowódca. Urwał, oczekując pytań. Padło ich kilka - ze strony Zajdla i Krystyna. Dotyczyły szczegółów organizacyjnych i dat. Udzielał szybkich wyjaśnień. Rozmowa posuwała się bez przeszkód. Słychać było zza drzwi wymianę zdań między milicjantem, pilnującym wejścia do kantoru, a szoferami zatrzymanymi w warsztacie. - Jeszcze nie skończyli - tłumaczył milicjant. - Oho, twarda sztuka. Porucznik znowu notował, odchylając w bok głowę z nastroszoną czupryną. Nagle znieruchomiał, pióro zawisło mu nad kartką. - Co? co?... - wyjąkał szeptem. Po jednej z odpowiedzi Szarleja w kantorze zaległo milczenie. Szarlej spostrzegł porywczy, wzburzony gest Krystyna, który zacisnął ręce na brzegach stołu, jakby chcąc go przytwierdzić do posadzki. Ciężarek skulił się na krześle. Upłynęło kilka ciężkich sekund. - Jak to było? - spytał po chwili Krystyn. - Powtórzcie. Szarlej usłyszał swój głos: - W końcu września 1943 polecono mi wykonać zamach na jednego z waszych ludzi. Przerwał i przesunął językiem po wargach. Znów chciało mu się pić. Spotkał oczy wszystkich, wbite w niego z zażartym uporem. - Od kogo dostaliście rozkaz? - rzucił szeptem Zajdel. - Zgrupowanie „Skarpa”, dowódca oddziału - Klim.

Porucznik chrząknął z podnieceniem. Nachylił się do Krystyna i powiedział mu do ucha kilka słów. Krystyn słuchał z nieruchomą twarzą. - Człowiek z bandy Klima... - rzekł ochryple - tutaj, wśród nas... Szarlej poczuł zgrozę. - Nie... - mruknął do siebie, pochylając się naprzód. Zacisnął zęby, jakby tłumiąc ból. - Musicie mnie wysłuchać - rzekł - dajcie mi mówić... Nie zabiłem tego człowieka. To nie był mój wróg, nie mogłem strzelić... Złamałem rozkaz. Podniósł wzrok i zrozumiał, że mówi w próżnię. Nie wierzyli mu. Ogarnęło go przerażenie, dźwignął się z krzesła i zaczął z siebie wyrzucać śpieszne, poszarpane zdania: - Nie odpychajcie mnie... towarzysze... Pomóżcie… * Pamiętał wszystko wyraźnie, godzina po godzinie. O 10 rano wysiadł z tramwaju na Rakowieckiej. Otrzymał wezwanie na dziesiątą piętnaście. Nowy adres - nie znał tego lokalu: ulica Fałata, drewniana furtka, ogródek, piętrowa willa z płaskim dachem. Tabliczka na drzwiach z nic nie mówiącym nazwiskiem. Klim lubił nagłe odprawy. Pracował wówczas po dwanaście godzin bez przerwy, co pół godziny przybywał nowy człowiek; każdy wychodził z przekonaniem, że został przeznaczony do najważniejszych zadań. Szarlej zadzwonił w umówiony sposób; otworzyła mu starsza kobieta. W mieszkaniu było cicho i słonecznie. Czekał chwilę, po czym przeprowadziła go przez pusty pokój. Usłyszał za sobą odgłos zamykanych drzwi i oddalające się kroki. W następnym - zalanym światłem i obszernym, o nowoczesnych jesionowych meblach - zobaczył Klima. Siedział za kwadratowym stołem, zawalonym papierami. Na widok Szarleja podniósł swoją małą, krótko ostrzyżoną głowę i podał mu rękę. Obok, oparty o poręcz fotela, stał przysadzisty szatyn w pumpach, z kasztanowatą, okrągłą bródką i malinowymi wargami. Obydwaj bez marynarek, w sportowych koszulkach rozpiętych u szyi. Prócz nich w pokoju znajdowały się jeszcze trzy osoby: dwóch mężczyzn, odwróconych plecami, rozmawiało półgłosem we wnęce okiennej; w rogu, na niskim tapczanie dziewczyna w szarym kostiumie przeglądała żurnal. Klim rzucił kilka przyjacielskich słów, po czym - swoim zwyczajem - od razu, krótko określił wyznaczone zadanie. Mówił prędko i sucho, prawie nie poruszając wargami. Po okresie depresji naczelne dowództwo postanowiło przejść do szeregu uderzeń. Użyci będą najlepsi ludzie. Przerwał i obrzucił Szarleja swym zimnym, wodnistym wzrokiem. Na kartce wydartej z bloku zaczął kreślić szkic sytuacyjny: Solec, Tamka, bar „Wiśnia”, odwrót na Śródmieście przez Kopernika i Foksal. Szarlej widział jego chudą, żylastą dłoń, biegającą po papierze. Szatyn wskazał róg Solca i Tamki. - Stanowisko wyjściowe - mruknął stukając palcem. Na stole wśród maszynopisów walały się paczki banknotów, puszki od konserw, figi w celofanie i rozrzucone ziarnka kawy. - Muszę obejrzeć ulicę - powiedział Szarlej. - Wskaże ci go Irena - powiedział Klim. Dziewczyna na tapczanie odłożyła żurnal. - Ostatnie wsypy załamały ludzi. Nie mają serca do akcji ulicznych. Dlatego wybrałem ciebie. Ufam ci, rozumiesz? Szarlej milczał. Dotychczas w oddziale Merecza nigdy nie odmawiano mu wyjaśnień, przeciw komu skierowana jest akcja. Przed każdą, w której uczestniczył, udzielano im dokładnych informacji o znaczeniu obiektu i działalności jego załogi. Powiedział o tym Klimowi. W odpowiedzi usłyszał, że człowiek, którego postanowiono zlikwidować, jest zdrajcą. Klim patrzył na niego chłodnymi oczami. - Wystarczy? - Szarlej wytrzymał jego spojrzenie. - Konfident? - spytał. - Gorzej - odparł Klim - dużo gorzej. - Szatyn, pochylony nad szkicem, wspomniał coś o froncie i żołnierzach. - Czy strzelając z okopów ma pan w kieszeni paszport gościa, który zafasuje kulkę? - Zaczął się śmiać; między wąsem

a bródką błysnęły mu białe, gęste zęby. Klim zmienił temat, uznając widać rzecz za rozstrzygniętą. Dziewczyna z wywiadu oznaczyła dokładnie miejsce i czas spotkania. Kilkakrotnie przestudiowali szkic. - O czwarte; będzie wychodził z baru „Wiśnia” i pójdzie w stronę Solca... - Skarlej słuchał zasępiony i nieufny. Schwycił jej spojrzenie. „Czy ona wie?” - pomyślał. - Chcę wiedzieć, co to za człowiek i co zrobił - rzekł głośno. Mężczyźni rozmawiający we wnęce odwrócili się, patrząc nań z zainteresowaniem. Klim przywołał go do porządku. Po czym, nie spuszczając zeń oczu, zaczął mówić o oficerskiej przysiędze. - W naszych warunkach dyscyplina musi być żelazna. Mów jasno: odmawiasz wykonania rozkazu? - Nie powiedziałem tego - mruknął Szarlej. Siedział jeszcze chwilę, zbierając myśli. Czul w tym jakąś mgłę i ogarniał go niepokój, którego nie umiał wytłumaczyć. Klim przypatrywał mu się bystro, po czym gwałtownym ruchem sięgnął po żółtą skórzaną teczkę, leżącą na krześle obok stołu. Rozchylił ją i pokazał wnętrze Szarlejowi. - Nie rozstaję się z tym - powiedział cicho - zawsze jest ze mną. Rozumiesz?... - W teczce, prócz ręcznika, szczotki i mydła, leżała czarnooprawna książka z kartkami o pozłacanych brzegach. Szarlej wziął ją do ręki. - Biorę dzisiejszy dzień - słyszał głos Klima - na swoje sumienie, Anto. Możesz być spokojny. Życie tego człowieka zostało sprawiedliwie zważone. - Szarlej był zmieszany, obracał książkę w rękach. Obejrzał ją, przerzucił kilka kartek. Była to Ewangelia Świętego Jana. Przed czwartą przyszedł na róg Solca i Tamki. W kilka minut później dziewczyna z wywiadu wskazała mu człowieka wychodzącego z „Wiśni”. Widział jego plecy. Miał strzelić z tyłu - nie mógł. Minął go i zagrodził mu drogę. Kiedy zobaczył jego twarz - zrozumiał, dlaczego kazano go zabić. Znał tego człowieka z dawnych lat. Wyrzucono go z gimnazjum za udział w robotniczej masówce. Stał przed nim, patrzył mu w oczy - i nie mógł podnieść ręki. * Szarlej urwał i zaczerpnął tchu. Przypomniał sobie ulicę pachnącą pieczywem i końmi, ciepłe wrześniowe powietrze, stado wróbli sfruwających na bruk. I zdumiony, ostry wzrok Pankrata. Nie widział teraz nikogo z obecnych, tylko swoje ręce zwieszone z kolan. Zaczął opowiadać. Mówił długo, powoli, rozbitym, zmordowanym głosem…

Rozdział dziewiąty 1 Z odchodzącą klasą giną nie tylko jej urządzenia społeczne, lecz także świat jej idei i pojęć. Zwycięska klasa burzy skostniałe konstrukcje, demaskuje fałsze, odsłania nicość. Nowa świadomość i moralność zajmuje miejsce starych, gasnących poglądów. Nie jest to proces testamentowego dziedzictwa, lecz walka na śmierć i życie. Zwycięska klasa kompromituje klasę ginącą na każdej piędzi jej dawnego władania; obnaża nie tylko bezsens jej społecznego systemu, lecz również piętnuje jej nadużycia moralne, oszustwa myślowe i mroki świadomości. Na życie człowieka pada wówczas potężny strumień światła i wskazuje mu całą przeszłość, dotychczas okrytą cieniem, teraz nagle rozjaśnioną jakby olbrzymim reflektorem, który wylania z ciemności każdy wybój i załom. Klęska burżuazji i zwycięstwo władzy ludowej rozpoczęły w Polsce okres wielkiej rewizji sumień. Oszustom wydarto z rąk narzędzia oszustwa, oszukani zaczęli się rozglądać za przyczyną swych błędów. Klasa robotnicza otworzyła wentyl zamknięty przez mieszczaństwo: świadomość ludzką oceniającą przeżyty czas w myśl zasad sprawiedliwości i rozumu. Ludzie znajdowali ją w sobie ze zdumieniem, jak tajemniczy kamień mądrości. Kamień ten spoczywał na dnie każdej ludzkiej duszy.

Szarlej zrozumiał tę prawdę w bezsennych godzinach spędzonych w celi komisariatu milicji. Po złożeniu zeznań przywieziono go tutaj wojskowym Jeepem; od tej chwili pozostał sam ze swymi myślami na przeciąg dziesięciu dni. W czasie zeznań, w obliczu czterech ludzi stawiających krótkie, proste pytania i słuchających jego odpowiedzi, zobaczył siebie i swoje życie jakby na nowo, w ostrym świetle. Przy końcu przesłuchania był wyczerpany i mówił resztką tchu. Nic więcej nie mógł zeznać - zeznał całą, pełną treść swojej jaźni. W ostatnich słowach opowiadał o swojej przeszłości. Wyszedł od zamachu na Pankrata i, odsłaniając jego tło, zapuszczał się coraz głąbiej we własne dzieje. Dlaczego nie potrafi! wystrzelić? Trudno mu było potem znaleźć na to odpowiedź. Pierwszy raz w życiu poczuł strach przed tym, co miał uczynić. Zachwiała nim ta chwila, wyszedł z niej złamany. Pokazali mu najgorsze: jego - z pistoletem wycelowanym w bezbronnego człowieka, który nie był winien... Nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło; wierzył w swoja uczciwość, zdawało mu się, że wypełnia swe obowiązki zgodnie z sumieniem. Z jakim? Sądził, że sumienie jest jedno. Naokoło widział ludzi podobnych do siebie - wspólne pojęcia, myśli, honor... I nagle został sam. Nie umiał tego pojąć. Przyszły ciężkie dni. Pokazali mu mechanizm, którego był częścią, a który jednocześnie działał w nim samym. Wszystko wokół niego - i wszystko w nim było jego klasą. Chciał poradzić się ludzi - byli ludźmi jego klasy. Usiłował rozstrzygnąć to w sumieniu - miał sumienie swojej klasy. Próbował odwołać się do rozumu jego myśli były myślami jego klasy. Zaczął szukać kontaktów; wszędzie spotykała go ta sama odpowiedź: zdrajca albo tchórz. - Gdzie mogłem pójść? - tłumaczył. - Powiecie: do nas. To prawda. Chciałem odnaleźć tego człowieka. I okazało się, że wy - wasz świat leży bardzo daleko. Wszystkie drogi prowadziły z powrotem do tamtych. Znajomi, koledzy, krewni - wszystko sięgało najdalej tam. Klucz był zewnątrz, w ich rękach; pozostawało mu jedno: wyrwać się z kręgu, który go otaczał. Ale jak wyrwać się z czegoś, co jest niewidzialne, a zarazem wszędzie obecne? Jak odtrącić to, z czego człowiek się składa: myśli, wolę, pamięć, uczucie?... Postanowił być sam, szukać wyjścia na własną rękę, odciąć się od przeszłości. Opisał swoje powstańcze przygody, a potem okres w szpitalu i powrót do Warszawy. Chciał zacząć żyć od nowa, jak człowiek, który dopiero się urodził; wymyślić sobie egzystencję na własną odpowiedzialność i tylko w swoim imieniu. Ale partia przyszła tam przed nim. Partia - to znaczy teraźniejszość i przyszłość. Nie miał już przeszłości, która by mogła go od niej dzielić: zabili mu ją ci sami ludzie, którzy kazali mu zabić niewinnego człowieka, ci sami - których już wtedy nienawidził. - Nie, Ciężarek, nie byłem tylko przechodniem spotkanym na drodze... Nienawidziłem tego samego co ty - i gdyby nas napadli, gotów byłbym bronić maszyny i umrzeć. Powinieneś mi uwierzyć... Waszym założeniem jest wiara w siłę ludzkiego dobra, a nie zła. Znacie całe moje życie - niczego nie ukryłem. Nie odtrącajcie mnie... Powiedziałem wam wszystko, towarzysze... Oczekiwał jeszcze pytań. Ale Zajdel milczał, milczał także i Krystyn, a porucznik nie sięgał po pióro. Szarlej podniósł oczy i zrozumiał, że słowami, których nie obmyślił, których nawet nie zamierzał powiedzieć - same przecież wydarły mu się z ust - że tymi słowami wreszcie znalazł do nich dostęp. Nikt się nie odzywał, słychać było wzruszone chrząkanie Ciężarka i nosowy oddech porucznika. Szalej wyjął chustkę i zaczął nią wycierać czoło, włosy, skronie, szyję; dopiero teraz spostrzegł, że zlany jest potem od stóp do głów; chustka od razu nim przesiąkła. Zresztą i tamci byli zmordowani. Nawet porucznikowi, najodporniejszemu ze wszystkich, wystąpiły na twarz czerwone wypieki, co przy jego

jasnych rzęsach, brwiach i czuprynie czyniło go podobnym do chłopca zgrzanego grą w piłkę. Trud ostatecznego wyznania dokonał się jak gdyby wspólnym wysiłkiem pięciu ludzi. Odpoczywali po nim w ciężkim, zmęczonym milczeniu, jak oracze po odwaleniu ostatniej skiby. Krystyn znów podparł głowę dłonią o trzech palcach; koszulę miał rozpiętą na piersiach, wysadzona żyła koło ucha drgała mu szybkim tętnem. - Napijcie się jeszcze wody - powiedział Zajdel. Przysunął szklankę Szarlejowi trochę niezręcznym gestem, rozlewając kilka kropel na stół. Szarlej wziął szklankę oburącz, dłonie mu dygotały; z trudem rozchylił ściśnięte zęby. - Fakty, które tu przytoczyłem - zakończył - można sprawdzić. Są ludzie, którzy je potwierdzą. Ujawnieni działacze ze „Skarpy” muszą tę sprawę pamiętać... i człowiek, którego miałem zastrzelić... Przypomni to sobie, na pewno. Jego nazwisko: Wacław Pankrat. Ten sam, znacie go, towarzyszu Zajdel. * Od tej chwili niewiele już zapamiętał. Udzielił jeszcze kilku Informacji, które zapisał porucznik, i podał parę nazwisk ludzi ze „Skarpy”, którzy mogli potwierdzić jego zeznania. Potem usłyszał głos Zajdla, pytającego porucznika o środki, jakie zamierza zastosować.- Zgodnie z przepisami - odrzekł porucznik - wynikałby areszt. Do czasu sprawdzenia zeznań. - Mówiąc to wbił oczy w leżący na stole papier z wyrazem wstydliwej zawziętości. Zaległo milczenie. - Ręczę za tego człowieka towarzysze - szepnął Ciężarek. Ale porucznik potrząsnął głową; uszy pałały mu ceglastą purpurą. Wówczas odezwał się Szarlej. Poprosił o zastosowanie do niego wszelkich obowiązujących przepisów. I dodał, że jeśli to będzie możliwe - zależy mu na szybkim wyjaśnieniu sprawy. Kiedy go wyprowadzano, czuł się spokojny i po raz pierwszy od długich miesięcy doznał wrażenia wewnętrznego porządku, jakby czyjaś ręka na nowo w nim ustawiła bezładne, poplątane myśli. W warsztacie siedzieli jeszcze przesłuchiwani szoferzy. Krajewski po koleżeńsku dotknął palcami daszka sukiennej czapki. Na dziedzińcu czekał mały, płaskonosy Jeep z milicjantem na tylnym siedzeniu. Ciężarek przysunął się do Szarleja. - Zobaczymy się za parę dni - powiedział cicho. Szarlej przytaknął ruchem głowy. Chciał, żeby wszystko działo się teraz jak najprędzej. Ciężarek szedł obok niego, wyprostowany i poważny. Dziedziniec pełen był słońca, w żwirze lśniły kawałki rozbitego szkła; mechanicy uwijający się wokół maszyn przerwali robotę i patrzyli ku nim znad odsłoniętych motorów. Szarlej ogarnął to wszystko powolnym, skupionym spojrzeniem. Wydało mu się, że po raz ostatni był tu bardzo dawno; w ciągu paru godzin spędzonych w kantorze przeżył gorzkie, burzliwe lata. Zatrzymał się i odnalazł wzrokiem Magdę. Stała na uboczu, nie opodal parkanu, wysoka i uroczysta w swej brudnej, postrzępionej szacie z brezentu, spoglądając na Szarleja parą szklanych źrenic. Słońce iskrzyło się ufnie na szybie szoferki. Usiadł obok milicjanta, który usunął się robiąc mu miejsce. Porucznik zasalutował i wskoczył na przednie siedzenie koło szofera. Jeep ryknął, zadrgał swym krępym, czarniawym korpusem i targnął się naprzód, wzniecając kłęby żwirowego pyłu. Kiedy przejeżdżali przez bramę, Szarlej odwrócił głowę. Ciężarek biegł za autem, krzycząc coś i potrząsając czapką, którą ściskał w ręku. Lecz Jeep zagłuszył jego słowa. Został na środku dziedzińca, z dłonią nad oczami, które osłaniał przed słońcem; odprowadzał wzrokiem mały samochodzik, unoszący Szarleja na nowy etap jego przygód. 2 Szarlej ocknął się z zamyślenia dopiero w obszernej izbie z polowym łóżkiem w kącie i podłogą zaśmieconą niedopałkami. Musiała to być dawna wartownia, zamieniona na pomieszczenie dla aresztantów. Pod ścianą widniały puste stojaki do karabinów, pewnie poniemieckie; nad nimi pozostał biały, wolny od kurzu kwadrat; amatorska ręka nakreśliła w nim węglem orła polskiego, który szeroko rozpostarł skrzydła na czystym, jakby wymiecionym miejscu.

Po kilku dniach pełnych medytacji i rozmyślań Szarlej zaczął odczuwać niepokój. Coraz niecierpliwiej oczekiwał wieści z zewnątrz, coraz częściej przemierzał izbę wszerz i wzdłuż i zatrzymywał się pod drzwiami, nasłuchując, czy nie rozlegną się czyjeś kroki. Każda przemiana w człowieku po pewnym czasie zaczyna domagać się widowni, jakby chcąc siebie samą utwierdzić i wypróbować w oczach, innych. Szarlej odnalazł w sobie nie znane dotąd siły, czuł ich potężny, rozsadzający napór - lecz wiedział o nich tylko on; dzień za dniem upływał mu w samotności i wzmagał jego wzburzenie; miotał się z kąta w kąt, przystawał przy oknie wychodzącym na opuszczone podwórko, przyciskał twarz do szyby, stęskniony za ludzkim widokiem; i po chwili daremnych wypatrywań wracał na łóżko, aby znów się oddać niespokojnym marzeniom. Pragnął teraz czynów, nade wszystko czynów, które by mogły dać świadectwo prawdziwości jego nowych uczuć. Leżąc na łóżku wymyślał niebezpieczne sytuacje, wypadki pełne napięcia i patosu, w których życie partyjnych ludzi zawisło od jego poświęcenia. Przeżywał je z siłą rzeczywistości, szepcąc do siebie słowa wyimaginowanych rozmów i wykonując dłonią gesty zrodzone w wyobraźni. Budził się z tych rojeń z zaciśniętymi pięściami i bijącym sercem, słysząc jeszcze swój własny głos, którym oświadczał czterem ścianom aresztu, że zginie bez wahania w potrzebie - w potrzebie, która nie istniała i którą sam wymyślił. W takich chwilach ulegał rozpaczy i przez następne godziny pogrążał się w mękach wstydu. Na szczęście czy nieszczęście - jego heroizm, rozpacz i wstyd nie miały świadków; przebywał burzliwe przestrzenie zwycięstw i klęsk w zupełnej samotności - jak żeglarz wędrujący w łódce przez oceany. W przebłyskach rozsądku tłumaczył sobie, że potwierdzenie jego zeznań nie może nastąpić z dnia na dzień, musi więc uzbroić się w cierpliwość. Stosowano zapewne obowiązującą procedurę, istniały jakieś przepisy, formalności - i on, Tolo Szarlej, jego przekształcona świadomość i oczyszczone sumienie nie były wystarczającym powodem, aby to wszystko ominąć. Czasami jednak ogarniał go strach, że rzeczy te dzieją się bez jego udziału. Całą swoją ludzką istotę oddał w cudze ręce; sam, z dobrej woli wygarnął z siebie najprawdziwszą treść, kilku ludziom powierzył największy skarb, jaki posiadał - i został w czterech ścianach, bezsilny, z pustym, jakby wydrążonym wnętrzem. „Co oni ze mną zrobią?” - zadawał sobie pytanie; i zadając je nie miał na myśli siebie w fizycznym znaczeniu, siebie osadzonego w areszcie i leżącego na łóżku okrytym wojskowym kocem, lecz siebie, jakiego im oddał, stokroć ważniejszego siebie, którego los zapewne rozstrzygał się teraz w rozmowach między Zajdlem, Pankratem i Krystynem. Dopiero ich rozstrzygnięcie określi nie tylko jego przyszłość, lecz osądzi, kim był, kim jest i kim będzie; od ich orzeczenia zależy kształt jego życia; póki ono nie zapadnie, jego miejsce w świecie pozostanie nie oznaczone, a on sam -- cieniem przybranym w unię i nazwisko. To wszystko przejmowało Szarlej zdziwieniem. Po raz pierwszy w życiu czuł w sobie tak olbrzymi ładunek energii i chyba również po raz pierwszy w tak małej mierze mógł z niego skorzystać. Chwilami przychodziła mu do głowy myśl, że nie tylko on, ale nikt, w ogóle nikt nie umiałby odpowiedzieć na pytanie, co to za człowiek siedzi zamknięty w wartowni komisariatu. Był przecież niewiadomą, której dotychczas nie zdołano znaleźć - „albo ciałem fizycznym - rozważał - nagle wstrzymanym na torze swego ruchu”. I snuł dziwaczne wyobrażenia, że w czyichś rękach znajduje się dźwignia, której jedno przesunięcie wyzwoli go z nieruchomości i pchnie w dalszą drogę, ku nieogarnionej masie ludzkiej, przyciągającej swą ogromną siłą. Milicjanci, których głosy i kroki dochodziły zza drzwi, zdawali się go traktować zwyczajnie, i albo nie był w ich oczach zagadką, albo po prostu nie mieli czasu roztrząsać, dlaczego i po co tutaj siedzi. Szarlej regularnie otrzymywał posiłki, nikt go o nic nie pytał i nigdzie go nie wzywano. Piątego dnia z rana, minutę po obudzeniu, usłyszał rozmowę prowadzoną o nim za drzwiami, przypuszczalnie przez milicjantów. Jeden z nich, nazywany Igańskim, powiedział, że gość zamknięty w wartowni to jakiś szofer. - Przejechał pewnie kogoś pod gazem, zdarza się - mruknął obojętnie drugi glos.

W komisariacie panowała wyjątkowa cisza. Przez szpary w drzwiach zaglądało poranne, białe światło; można było uchem wyłowić szelest tytoniowych bibułek w palcach milicjantów, pewnie palili skręty. Nie - odparł po chwili Igański - na takiego to on nie wygląda. To jakiś inny, ja się na tym znam. - Inny to inny - zgodził się drugi. - Na świecie wiele ludzi. Muchy także nie zawsze do siebie podobne. Złap do szklanki, a zobaczysz; u każdej swoja mordka. Igański, pewnie młodszy stopniem, chrząknął potwierdzająco. Rozmowa została przerwana czyimś wejściem; wkrótce w komisariacie wszczął się codzienny ruch i gwar. I to było wszystko, czego się Szarlej zdołał wówczas o sobie dowiedzie. Sam wiedział niewiele więcej i tracił już pewność, czy ktokolwiek na świecie ma ochotę bliżej się nim zająć. Ale tego samego dnia odwiedził go porucznik. Nie wyjaśnił, dlaczego przyszedł, a jednak przyszedł i usiadł na stołku koło okna. Szarlej nie miał odwagi pierwszy się odezwać; milczał, wbijając w niego niespokojny wzrok. Porucznik spoglądał w okno, zamyślony i trochę sztywny; trzymał obiema rękami czapkę leżącą na kolanach; wyglądało, jakby przybył tu, aby odpocząć w zacisznym miejscu. Po chwili obrócił czapkę w dłoniach i rzekł: Wasza sprawa posuwa się naprzód. Szarlej drgnął. Więc jednak! Nie zapomnieli o nim, znaleźli czas, żeby dochodzić prawdy jego słów i prawdy o jego życiu... Począł falę ciepła oblewającą mu serce. - Czy to długo jeszcze potrwa? szepnął. Porucznik nie udzielił jasnej odpowiedzi. Patrzył nań z pracowitą ciekawością, jakby porównując rysy jego twarzy z faktami zebranymi przez śledztwo. Wreszcie powiedział, że sprawa Szarleja jest inteligencka, a takie sprawy należy badać ostrożnie. - Szkło - uśmiechnął się, zadowolony widać z przenośni - rozumiecie: trzeba się z tym delikatnie obchodzić, to nie rąbanka. - I znowu nań spojrzał skupionym wzrokiem, z którego Szarlej wyczytał, że zaszło coś nowego. W niebieskich oczach porucznika migotała iskierka zrozumienia - małe, zmyślne światełko, które czyniło z jego źrenic parę skrzętnych istot, biegających po twarzy Szarleja. - Widziałem już takich jak wy... - odezwał się po minucie. - Jeden nawet był u mnie w oddziale. Z oczu podobny do was. - Przyjrzał mu się uważnie, sprawdzając pewnie to podobieństwo. - Tak, podobny. Chłopcy mu nie bardzo ufali. „Dlaczego do nas przystał? - szeptał jeden z drugim. - Skąd się wziął?” Ręce miał cienkie i z początku to zamka nie umiał porządnie odciągnąć. W marszu czasem ustawał. Wiecie wy, jakie to marsze się zdarzały? Oho... Zamojskie lasy mogłyby coś o tym zaszumieć. Kiedy puchł, a puchł do zemdlenia, kładliśmy go na taczankę. Ludzie klęli: patrzcie no, zapieprzony partyzant, szkapy dla niego szkoda. A on, jak tylko przytomniał, chciał złazić i iść z innymi. Krwią pluł. Skąd się u niego taka wola brała? Na noclegu, bywało, przysunę się do niego i słyszę, jak nosem siąka. Matka mu się śniła. Ciężki miał los, bez gadania. Słabszy był od was - obrzucił wzrokiem szerokie barki Szarleja i dodał: - I w okularach. - A co się z nim stało? - spytał cicho Szarlej. - Zginął - odpowiedział porucznik. - Tak było: zgłosił się jako ochotnik na zwiad i żandarmi go od nas odcięli. Otoczyli chałupę, kazali wychodzić. Wyszedł i rzucił trzy granaty pod siebie. Tak zginął. Porucznik umilkł i znów spojrzał w okno. Widać za nim było cęglastą ścianę kamienicy, zwróconej nie otynkowanymi plecami do podwórza.

- Taką miał w sobie wolę - powtórzył porucznik - a na oko zdawało się: szkło. Kto by się spodziewał. Którędy do nas przyszedł - nikt nie wiedział. Nie robotnik był i nie chłop - mruknął oglądając swoje ręce. - Zginął i znikąd już wieść nie przybyła, co to był za człowiek. Szarlej słuchał przejęty. Wydawało mu się, że porucznik - niby odgadując jego marzenia - opowiada o przyszłych losach, które go czekają. Widział siebie z wiązką granatów uniesioną ponad głowę w straszliwym, gniewnym zamachu. Przybladł ze wzruszenia i musiał zamknąć oczy, żeby odzyskać spokój. „Kiedy mnie stąd wypuszczą?” - pomyślał ze znużeniem. - A bywają też inni - ciągnął powoli porucznik - i takich spotykałem. Gięli się jak papier, a z wierzchu myślałbyś: żelazo. Zmiąć takiego w pięści - fraszka. No i jak odróżnić jednego od drugiego? Powiedzcież? Wola przecie nie na twarzy wypisana. Więc my, rozumiecie, nie możemy z góry ufać. Duszy człowieka od razu nie przejrzysz, dopiero jego życie powie prawdę. Ot, ja, na przykład, fornalski syn. Co ja wam z oczu wyczytam? Najwyżej to, żeście gnoju widłami nie przerzucali. Kiedym was pierwszy raz zobaczył w garażach, myślę sobie: inteligent, cóż go tu zaniosło pomiędzy szoferów? Inteligent to dla nas znaczy różnie: albo ten, co może nam pomóc, albo taki, co gotów nas zdradzić. Tacy wy na ogół jesteście: jedno blisko drugiego - uczeni i łamliwi. A jak rozpoznać? Zdarzy się jeden na stu - stal i złoto, jak tamten... Ale na ogół - swoich mamy jeszcze niewielu, teraz dopiero zaczną się rodzić. Więc musimy ustosunkować się czujnie. Wy to zrozumcie, posiadacie przecie wykształcenie. I nie gniewajcie się, że tu was przytrzymano parę dni. Nic wam to nie zaszkodzi, nic. Jeśli wy stal, a nie blacha, to tylko większej siły nabierzecie, hartu... A sprawa wasza posuwa się naprzód. - Dlaczego pan to mówi, poruczniku... - odezwał się Szarlej. Był zmieszany, niezbyt wyraźnie pojmował, o co chodzi. Porucznik znów wparł w niego z wysiłkiem swe gorliwe oczki. Przyglądał mu się z namysłem, po czym rzekł: - O włos... Byliście o włos od, od... - ciężko machnął ręką. - No i co będę tłumaczył, sami wiecie. Gdybyście wystrzelili wtedy, byłby z wami koniec. Nie wygrzebalibyście się. Ostrzegło was coś, że tak powiem, na brzeżku. A gdyby nie ostrzegło? Uczciwy z was człowiek - no, ale gdyby was tak nie ostrzegło? To co? Całe życie - znowu machnął ręką - na nic, na wiatr... Ech - westchnął z zadumą tacy to wy jesteście. A przecież powinniście służyć nam swoją wiedzą, zdobytą w burżuazyjnych warunkach. Nas wtedy nie uczyli. Możecie nam służyć waszą wiedzą, a my was podeprzemy klasowo. Boście słabi jak liście. Klasa robotnicza jest waszym pniem. Oderwiecie się od niej, zdradzicie poniesie was każdy zły wiatr. Mówię to do was, obywatelu Szarlej - bo poznałem wasze życie. Długo żeście błądzili... Porucznik urwał i zmarszczył brwi, jakby zastanawiając się, czy nie za wiele powiedział. Wydawał się niemile zdziwiony własną wymownością. Wstał, przygładził mundur i poprawił pasa. Po czym sięgnął po czapkę z miną człowieka niezadowolonego z siebie. - Kiedy stąd wyjdę? - zapytał Szarlej. - Powiedziałem - odrzekł kwaśno porucznik, zwrócony twarzą do drzwi - sprawa postępuje naprzód zgodnie z przepisami. I przyłożywszy dwa palce do daszka, szybko opuścił izbą. Szarlej znów został sam, zdany na własne rozmyślania, bardziej niż przedtem poruszony i niepewny. Był przekonany, że stało się coś niezwykłego, czego nie przewidział ani on, ani porucznik, ani żaden z ludzi, którzy go badali w kantorze. Ponieważ nie wiedział, co ma o tym sądzić, postanowił cierpliwie czekać i położył się na

łóżku, zaplótłszy ręce ponad głową. Wpatrując się w orła wyrysowanego węglem na ścianie, zaczął wspominać słowa porucznika, którego niespodziewana elokwencja wprawiła go w podziw. Przez resztą dnia puścił wodze swej wyobraźni. Wierzył teraz w swe uniewinnienie i po rozmowie z porucznikiem jeszcze gorącej zaufał ludziom, którzy badali jego sprawą. Oczekując ich nadejścia kreślił w myślach wspaniałe obrazy pierwszych chwil swej wolności. Znów wędrował po krainach pragnień, wyciągnięty na łóżku, jak żeglarz w swej łodzi, przymykając oczy, niby od lśnienia słońca... Lecz cztery następne dni, wypełnione oczekiwaniem, nic przyniosły żadnej zmiany, a piątego dnia był to dziesiąty z rzędu dzień zamknięcia - około południa w drzwiach ukazał się starszy wiekiem, ospowaty milicjant i oznajmił Szarlejowi, że jest wolny. - Jak to? - zdumiał się Szarlej. Nie mieściło mu się to w głowie. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie tę chwilę. Siedział na łóżku patrząc ze zdziwieniem na człowieka, który przyniósł mu wolność. Milicjant także wydawał się zaskoczony: stał w progu przestępując z nogi na nogę i powtarzał: - Jesteście wolni. Przyszedł nakaz, no... Czemu tak siedzicie? - Gdzież ja mam iść? - mruknął Szarlej. - Gdzie? - namyślił się milicjant. - A no - po papiery! Nakaz przyszedł. Zwrócą wam papiery i pójdziecie sobie. Ładny dzień - uśmiechnął się wskazując okno, rozjarzone od słońca. Ale Szarlej nie wstawał z łóżka. Siedział oszołomiony, nie tracąc jeszcze nadziei, że za plecami milicjanta pojawi się czyjaś znajoma twarz i że usłyszy przyjazny głos: „No, widzisz, Szary, wszystko się dobrze skończyło...” Zapytał o porucznika, ale okazało się, że porucznika w ogóle nie było od rana; wyjechał podobno na jakąś odprawą, zastępował go sierżant. Skąd przyszedł nakaz? Tego milicjant nie wiedział. Dreptał w miejscu i wytrzeszczał oczy na Szarleja. Dziwne zachowanie aresztanta zbijało go z tropu. Zapewne pierwszy raz zetknął się ze zwolnionym, który nie chciał wyjść z zamknięcia. - Czy ja co wiem? - mamrotał w zmieszaniu. - Kazali was pilnować, tom pilnował. Każą wypuścić, to wypuszczam. Służba... - rozłożył ręce. Po głosie Szarlej rozpoznał w nim milicjanta, który cztery dni przedtem udzielał nauk Igańskiemu pod drzwiami wartowni. Na czapce miał trzy paski; patrzył na Szarleja spod okutego daszka zmartwionym, podejrzliwym wzrokiem i wyglądało na to, że chętnie by się go pozbył. - Idźcie - powtórzył, szerzej otwierając drzwi - no? Ogrzejcie się w słońcu... W komisariacie nie było nikogo, kto by potrafił udzielić Szarlejowi wiadomości, dlaczego odzyskał wolność. - Dokąd mam iść? - nalegał, ściskając w ręku dokumenty. Stał przed drewnianą barierą i nie odchodził. Sierżant, który zwrócił mu papiery, pojmował to pytanie dosłownie i wzruszał ramionami; obowiązki milicji kończą się w chwili zwolnienia aresztanta. Nie mógł odgadnąć, że Szarlej ma na myśli drogę życia, o której nie wiedział, czy jest dla niego otwarta, i bał się uczynić krok w jej stronę. Szarlej zrozumiał, że wszelkie pytania będą daremne; nikt nie mógł mu udzielić odpowiedzi, której żądał. Leżała daleko poza komisariatem, wśród ulicznego zgiełku i rozgwaru, który wdzierał się tutaj przez otwarte okno. Schował papiery do kieszeni na piersi. W parę minut później szedł wmieszany w śpieszny tłum praskich przechodniów.

3 Pierwsze kroki skierował w stronę garażów. Sądził, że przede wszystkim powinien udać się tam, gdzie zwątpiono w jego uczciwość. Wracał po to, żeby otrzymać zadośćuczynienie, i po to, żeby dowiedzieć się prawdy; nie wystarczało mu, że jest wolny - pragnął rozmów, wyjaśnienień, uścisków rąk; tęsknił za gwarem szoferskich głosów, za dotknięciem spojrzeń i dźwiękiem swego nazwiska, zwyczajnie rzuconym ze znajomych ust. Cóż warta jest wolność nie potwierdzona przez innych ludzi, wolność, którą się nosi w kieszeni, jak banknot wycofany z obiegu? Wokół garażów panował spokój; o tej porze zazwyczaj maszyny znajdowały się w drodze, brama była zamknięta. Szarlej przystanął na skraju przeciwległego chodnika, przejęty nagłym wzruszeniem; dopiero teraz poczuł ciepły blask słońca na czole i musiał zamknąć oczy. Niespodziewanie uległ pięknu tego miejsca, pięknu, którego przedtem nie dostrzegał; ogarnął go niemal lęk na myśl, że za chwilę przekroczy drewnianą bramą i rozorany kołami przejazd, przez który tyle razy przeprowadzał był Magdę. Białe, kuliste obłoki, ostro wycięte w błękicie sierpniowego nieba, przysiadły nieruchomo nad połyskującym dachem warsztatu; zza ogrodzenia wychylało swą ciemną, suchą zieleń jedyne drzewo w okolicy - młody kasztan, rosnący w kącie garażu; szoferzy lubili odpoczywać w jego cieniu. Szarlej stał zadziwiony błękitem, bielą i zielenią; gałęzie i obłoki, druty kolczaste, żółte deski płotu, a nawet płaski dach warsztatu pojawiły się przed nim jakby po raz pierwszy. Wyobraził sobie, że za parę minut znajdzie się na dziedzińcu i ze zgrzytem żwiru, błyszczącego od słońca, pójdzie powoli, z rękami w kieszeniach, na spotkanie Ciężarka... Szybko przeszedł przez jezdnię, kierując się w stronę wejścia obok bramy. Ale z budki strażniczej wyskoczył wartownik i zastawił mu drogę karabinem. - Nie wolno - mruknął. - Przepustka? Szarlej nie miał przepustki; przedtem szoferzy wchodzili na teren garażów nie zatrzymywani przez nikogo; kiedy bramy pilnował Baczko, mówiło się po prostu: „Cześć, Baczko!” i to wystarczało. Ale wartownik był nowy, nieznany, groźnie łypał oczami i powtarzał swoje „nie wolno”. Szarlej próbował mu wytłumaczyć, że nie jest obcym, czego tamten nie kwestionował, argumentując logicznie: jeżeli nie obcy, to właśnie powinien mieć przepustkę. I stał ściskając oburącz karabin, z kamienną, nieprzeniknioną twarzą człowieka, dla którego wiedza o świecie sprowadza się do wiedzy o swoim obowiązku. Po paru daremnych wysiłkach Szarlej zrozumiał, że nigdy nie przełamie jego oporu. Zaczął prosić, żeby wartownik sam wprowadził go do garażu; tamtejsi ludzie za niego poręczą. - Nie - odparł wartownik kręcąc głową - nie wolno mi zejść z posterunku. - Oczy miał osadzone blisko szerokiego nosa, patrzył nimi w usta Szarleja uważnie i nie bez współczucia, jakby chcąc rzec: „trudno, już taki jestem”. Szarlej nie chciał dopuścić myśli, że odejdzie stąd z niczym; wydałoby mu się to zbyt bezsensowne. A zresztą, dokądby poszedł? - Muszę tam wejść - tłumaczył wpijając wzrok w wartownika - rozumiecie? Muszę tam wejść. Znają mnie, zawołajcie kogoś, każdy wam powie... - Bez przepustki nie wolno - odrzekł spokojnie wartownik - ruszajcie stąd, obywatelu. - A gdzie wydają przepustki? - szepnął Szarlej. - W garażu - wyjaśnił wartownik i spojrzał nań z dumą, jak wyraziciel nieskończoności na kroplę ludzkiego potu. Szarlej opuścił ręce. Spoglądał ku wejściu, licząc na szczęśliwy przypadek, że ukaże się tam jakaś znajoma twarz. Ale nikt nie nadchodził. Zwykle o tej godzinie ruch w garażach zamierał, mechanicy jedli obiad w warsztacie i czasem tylko zdarzało się, że posyłali Świnkę po piwo do narożnej

restauracji III kategorii. Szarlej pomyślał o wolności, którą odzyskał; wiedział, że dopiero tam, po drugiej stronie bramy, odzyska ją naprawdę. - Proszę odejść - odezwał się wartownik - stać tutaj zabroniono. * W Komitecie Wojewódzkim nie zastał Krystyna. Towarzysz, który pracował w sąsiednim pokoju ruchliwy jak szczygieł szatynek, rodem z Powiśla - wyjaśnił mu warszawskim akcentem, że Krystyn wraz z grupą aktywistów z KW znajduje się od dwudziestu czterech godzin w Grójcu, gdzie podobno „fasziści spalyli magazyny”. Mówił do Szarleja „towarzyszu”; znał go z widzenia i wspomniał o auerowskich butach - pamiętał tę historię. „Cz” wymawiał jak „ć”. - Przez ten cias - mówił patrząc nań wesołymi oczyma - zrobiło się i to, i owo, no nie? Nielicha robota! - Wybiegał wpół słowa z papierami i wracał po minucie, raźnie kiwając głową. Za uchem miał zatkniętego papierosa, którego co parę chwil wyjmował, obślinił grubymi wargami i kładł z powrotem za ucho, nie zapalając. W Komitecie panował zwykły ruch, zwłaszcza w tym pokoju, ponieważ był przechodni; przez otwarte drzwi dolatywały odgłosy rozmów, telefony i wywoływane nazwiska: - Towarzysz Krawczyk! Towarzyszka Gajewska! Towarzysze z Pruszkowa! - W progu wciąż ukazywali się nowi ludzie, prosząc: - Towarzyszu Lorek, pozwólcie. Jak to ma być? - Wówczas rozmówca Szarleja wyskakiwał zza stołu i każdemu coś tłumaczył albo go gdzieś prowadził. Po chwili wracał i, strzelając palcami, szukał zatkniętego za uchem papierosa. - Kiedy oni wrócą? - zapytał Szarlej. - Ba! - rozłożył ręce towarzysz Lorek. - Żebym to ja wiedział! Takich jak wy, co pytają o Krystyna, było już dziś chyba z dziesięciu. Kiedy wróci i kiedy wróci! - Spoważniał nagle i dodał ciszej: - Byleby tylko wrócili... Psia okolica. Bandy... Szarlej milczał namyślając się, co robić. Lorka wywołano do sąsiedniego pokoju, gdzie czekała grupka kolejarzy. Kiedy znów się pojawił, spojrzał nań ze zdziwieniem, jakby chcąc powiedzieć: jeszcze tu jesteście? - Czy nie wiecie... - szepnął Szarlej wpierając ręce w krawędź stołu - czy nie wiecie o mojej sprawie? Chodzi o sabotaż w garażach na Grochowskiej - tłumaczył patrząc w stół - czy nie wyjaśniło się, kto... Przerwał natknąwszy się na wzrok Lorka. Funkcjonariusz komitetu, spoglądał nań nieufnie i trochę spode łba. Wyjął papierosa, zwilżył wargami i zapalił, mrużąc oczy od płomyka. - Nie - odrzekł po chwili - nic nie wiem, towarzyszu. Przepraszam was, widzicie - robota pali się w rękach. Szarlej nie próbował dalej pytać. Milczenie, które wyczytał w oczach towarzysza Lorka, nagle zmalałych i mrocznych, było podobne do wzroku wartownika. Lecz postanowił nie dawać za wygraną. Kiedy znów znalazł się na ulicy, zrozumiał, że nie zazna tego dnia spoczynku, dopóki nie dowie się prawdy. Szedł jakiś czas bez celu, unoszony przez falę ludzi wychodzących z biur, sklepów i fabryk; była to godzina, kiedy tłum uliczny gęstniał, spiesząc do domu. Idąc jego gwarnym, ruchliwym łożyskiem, Szarlej zawędrował na Targową - hałaśliwy śmietnik z pretensjami wielkiego bulwaru, niezmordowane serce prawego brzegu. Zaczął iść za sznurem przechodniów w kierunku wysokowodnego mostu wiodącego na lewy brzeg. Po tej stronie Wisły nie miał żadnych szans przed zapadnięciem zmierzchu; do powrotu pierwszych maszyn z kursu pozostawało kilka godzin. Postanowił iść na Mokotowską - chodzili lam pewnie sprawdzać, czy nocował.

Ruch na moście był od rana zamknięty, obsadzili go saperzy w celu dokonania napraw i zabezpieczeń. Był to most przeciążony nieustannym potokiem wędrującego mrowia pieszych i pojazdów; dwa miasta przechodziły co dzień po jego drewnianym grzbiecie. Sądzone mu jednak było przeżyć trzy lata. Trzy lata bez mała stawiał czoło naporowi obu brzegów - jedyny łącznik ich wzajemnych spraw, z daleka podobny do budowli z zapałek. W tym czasie przesunęło się przezeń pół Polski i spory kawał historii. Wybudowali go żołnierze w lutym 1945; lewego brzegu dotykał u wylotu Karowej, toteż czasami nazywano go „Karowym mostem”. Był potrzebny i niezastąpiony, ale ludzie nań klęli, bo psuł się często. W ciężarówkach, zastępujących wówczas tramwaje, ściągano opłatę od głowy; wóz ruszał dopiero wtedy, gdy głowy były ściśnięte jak ikra; stąd powstało pojęcie „jazda na łebka”. Jazda na łebka przez Karowy most była istną zmorą obu brzegów w pierwszych miesiącach odbudowy. Zniszczyła go wiosenna powódź w 1947, gdy stał już most Poniatowskiego. Dokładnie zaś w dwa lata później niska, lekka konstrukcja mostu Śląsko-Dąbrowskiego połączyła stalową tętnicą serca obydwóch miast. Lecz wówczas po wysokowodnym moście nie było już ani śladu. Szarlej, cisnąc się wraz z innymi wśród narzekań i wymysłów, spostrzegł w pewnej chwili, że z tłumu wstrzymanego przez kordon zaczyna wyrastać coraz dłuższy ogon, pełznący w bok, pochyłym stokiem - w stroną brzegu. Pozwolił się zagarnąć w tym kierunku i wkrótce, wmieszany w grupkę biegnących ludzi, potykając się o krzewy, żelastwo i kamienie, dotarł do samej rzeki. Słychać było zgiełk, piski kobiet i śmiechy. - Do łódek, panowie! - wołał charczącym głosem brązowy, chudy olbrzym z podkową wytatuowaną na piersi; spodnie, podarte na kolanach, opadały mu z bioder, ukazując wklęsły, obrośnięty brzuch. Byli o kilkadziesiąt metrów od mostu, którego wysokie, żółte żebra wznosiły się ponad ich głowami; ruchliwe czapeczki saperów wyglądały na tle nieba jak łebki czarnych muszek. Szarlej ujrzał przed sobą daleką, spokojną przestrzeń Wisły, osnutą mgiełkami dymów; z pluskiem wioseł łódź odbiła od brzegu. Przejazd kosztował piętnaście złotych. Po kilku uderzeniach wioseł - zanurzali je dwaj inni, wytatuowany zbierał opłaty za przewóz - z dziobu rozległy się dźwięki harmonii i klarnetu. Szarlej, ściśnięty w zbitej grupce pasażerów, nie widział muzykantów; słyszał tylko piskliwą melodię i ochrypły głos ukrytego za czyimiś plecami śpiewaka: „Piękny jest Wisły brzeg...” Klarnet był nerwowy i wybiegał przed harmonię, która go musiała doganiać, przeskakując takty, przy czym śpiewak za każdym razem mylił rytm. Zwrotkom wtórował plusk pogrążanych i wynurzających się wioseł, ludzie słuchali w milczeniu; po ulicznym zamęcie spokój nieba i rzeki, melodia i kołysanie łodzi wprawiały w stan odurzenia; pod mostem gwizdał holownik ciągnący węglarkę, widać było jego krótki komin, przecięty czerwonym otokiem. Dopływali już do środka rzeki; zewsząd otaczała ich mętna, szarawa toń, rozelśniona gdzieniegdzie blaskami słońca, które chyliło się zwolna ku poszarpanym murom lewobrzeżnej Warszawy. Łódź przystanęła kołysząc się łagodnie; zmęczeni wioślarze odpoczywali, strzykając śliną za burtę, słychać było leniwe kapanie wody ściekającej z wioseł. Przewoźnik przykucnął w tyle łodzi, licząc pomięte pieniądze, jego miedziana pierś świeciła od potu; wreszcie wepchnął zwitek papierków do kieszeni spodni, po czym schylił się, nabrał dłonią wody i wylał sobie na kark. Tymczasem pasażerowie wskazywali palcami czerniejące z dala szczątki stalowego mostu zburzonego przez Niemców, drudzy, wzdychając i szepcząc, patrzyli na okaleczają panoramę Śródmieścia, obrzuconą ciepłym światłem popołudnia - a jeszcze inni siedzieli bez ruchu, zwracając twarze ku słońcu. Klarnet i harmonia umilkły i było zupełnie cicho; dawał się słyszeć tylko bełkot wody i dalekie okrzyki saperów na drewnianym moście. Do ramienia Szarleja przycisnęła się dziewczyna w niebieskiej sukience; jej puszyste, popielate loki muskały mu policzek. - Ładnie tutaj... - szepnęła podnosząc ku niemu oczy. Szarlej uśmiechnął się, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo muzykanci na dziobie zaczęli grać „Warszawiankę”. Jednocześnie wiosła plasnęły o wodę i łódź ruszyła naprzód.

Widać było na pół spaloną przystań, ludzi uwijających się dokoła barki wywróconej ciemnym brzuchem do nieba i pogruchotany statek z napisem „Rybitwa”, osiadły na boku nie opodal brzegu. Zwietrzałe, strome gruzy Powiśla, łańcuchy spiczastych ruin o pustych, czarnych oczodołach - stawały się coraz bliższe. „Oby dniem zwycię-ę-ęstwa był!” - chrypiał głos śpiewaka, przedzierając się przez harmonię i klarnet. Niedaleko brzegu harmonista - stary, wyschnięty człowieczek z bielmem na prawym oku - zaczął obchodzić pasażerów prosząc o datki. Ludzie szykowali się do zejścia na brzeg, gromadząc wokół siebie co kto miał - jak w pociągu. Dziewczyna wysupłała z ceratowej torby dwuzłotówkę i wcisnęła w rękę harmoniście. - Ślicznie panowie grali - powiedziała patrząc na Szarleja. Poprawiła puszyste włosy i obciągnęła sukienkę, trochę zapewne zdziwiona, że Szarlej nie odwzajemnił jej spojrzenia. Znów zerknęła na niego z ukosa, lekko wydymając ładne wargi: - Idę aż na Żoliborz - roześmiała się a pan? - Lecz Szarlej nie usłyszał pytania. Spoglądał w stronę dzioba, jakby niemile czymś uderzony. Od paru chwil klarnet urwał melodię w pół taktu i klarnecista, niewidzialny za plecami stojących, wygłaszał przemówienie: - Słuchajcie, co on gada! - parsknął ktoś w tyle łodzi. Pasażerowie trącali się łokciami. - Ludzie! - przemawiał klarnecista nosowym, namaszczonym głosem. - Wesprzyjcie człowieka, co lepsze czasy pamięta na świecie niż - nie daj Panie Boże - dzisiejsze... Tak! Ciemny tłum dzisiaj rządzi, ho-ho, w ogólnym zamieszaniu niejednego pana podepczą... Życie ludzkie - jak wóz: toczy się i toczy, a czy wiadomo, kto taki z niego spadnie? Nie wiadomo, bo nikt się nie obejrzy. Panem byłem, ludzie łaskawi, panem całą gębą, a na klarnecie tom sobie grał z kaprysu, po kolacji... W powszechnym śmiechu klarnecista wynurzył nagle zza cudzych pleców swą łysą głowę z porowatym, nabrzękłym nosem i wodnistymi oczyma. Na jego widok Szarlej drgnął i cofnął się za stojącą obok dziewczynę. Był to niechlujny mężczyzna w kusej kurteczce dziwacznego kroju, o wyłogach obrębionych spłowiałą wypustką. Mówił teraz głośniej, potrząsając ze złością klarnetem: - Tak, tak! Śmiać się nie ma czego! Panem byłem za dawnych czasów i znam takich, co by się przeżegnali raz i drugi, gdyby mnie tu zobaczyli, jak na Wiśle dla chleba przygrywam. Z pańskiego kaprysu posiadłem tę zdolność, ludzie łaskawi. A teraz sam jestem na świecie, bezdomny. Dajcie grosz starcowi, nie kpijcie z ludzkiej niedoli. Nie tak to dawno, jakem sam dawał, rękę miałem szeroką, tysiączki mi przez ręce przefruwały... Ho-ho, życie jedzie po nierównej drodze, a diabeł pogania. Pałac miałem przed wojną, pięć pokojów, obrazy na ścianach, kamienne figury balkon mi podpierały... Nie łżę! Był także czas, że jeździłem powozem w dwa siwki... A potem mi się znudził. I za granicą bywałem. Synowie moi zaświadczą, żyją obydwaj: jeden w Paryżu książki pisze, a drugi też nie ułomek. Ludzie znowu zaczęli się szturchać. - A ktoś ty był, człowieku? - pisnął czyjś głos w głębi łodzi. Fabrykant, czy hrabia? - Cała łódź gruchnęła śmiechem, tylko harmonista, jakby nie słysząc, dalej obnosił swą czapkę wśród pasażerów. - Szlachcic - mruknął głucho klarnecista i przejechał ręką po łysej głowie. - Miałem dwa folwarki. Z jednego mnie wyzuli, a drugi się spalił. Pożar był ogromny, łuna na cały powiat się zaniosła.-A ja bez tchu, nocą musiałem uchodzić. Chłop mnie przygarnął. Poleżałem, pojęczałem, a potem - w szeroki świat. I teraz taka dola- Et, co tam mówić. Czy wy to zrozumiecie? Wolny byłem człowiek i dużo ze mnie ludzie korzystali. Przyjaciół miałem pułkowników, generałów... Żywność tom sprowadzał dla całego wojska! I skąd - z samej Francji. A także lokomotywy. Wolny byłem człowiek, i gdyby nie zdrajcy, co mnie oszukali, to - ho-ho! nikogo bym nie potrzebował prosić o łaskę, nikogo!

- A synowie pana nie wspierają? - zawołała dziewczyna w niebieskiej sukience, widać przejęta tą opowieścią. Ale klarnecista nie raczył na nią nawet spojrzeć. - Synowie... - wymamrotał w ponurym zamyśleniu synowie... Spochmurniał jakoś, umilkł i nałożył na głowę wytłuszczony, pomięty kapelusz. Harmonista przeciskał się ku niemu, z czapką pełną papierków. Łódź zachybotała się przy brzegu, przewoźnik wyskoczył i chlupiąc bosymi nogami w mule, zaczął ją przyciągać. - Warszawa! - wrzasnął cienko jeden z wioślarzy. - Wysiadać! - Ludzie cisnęli się do dzioba, powstało zamieszanie i tumult, gdyż jednocześnie do łodzi wskakiwali już nowi pasażerowie; most był nadal zamknięty, na zboczu ciągnął się długi, stłoczony rząd ludzi, powracających na Pragę. Po niedawnej ciszy zapanował zgiełk i rozgwar, w skwarnym powietrzu, zmętniałym od kurzu niedalekich ruin, unosił się warszawski swąd; chłopcy sprzedający papierosy nawoływali przechodniów. Słychać było gwizdy i kłótnie. Ludzie, którzy niedawno w milczeniu słuchali piosenek, teraz zaczęli biec przed siebie, pchając się i krzycząc, jak gdyby przynagleni niespokojną gorączką buchającą z miasta. Tylko harmonista i właściciel klarnetu siedzieli z boku na kępce trawy, pokładłszy instrumenty na kolanach i obojętnie patrząc w rzekę. Dziewczyna z ceratową torbą przystanęła, szukając kogoś wzrokiem. Po chwili dostrzegła Szarleja, który wielkimi krokami przecinał na ukos pochyły stok. Szedł w kierunku Śródmieścia, skracając sobie drogę, podobnie jak inni, którym się śpieszyło. Dziewczyna patrzyła za nim ciekawie, a potem westchnęła i poszła. 4 W niespełna godzinę później Szarlej zjawił się na Mokotowskiej. Przyszedł zmordowany spiekotą; nie jadł od rana i głód zaczął mu doskwierać. Nie pamiętał mijanych ulic, miasto wydało mu się nieskończenie wielkie i gorące, wypełnione białym, ostrym blaskiem; w ustach i oczach czuł suchy pył. Od chwili opuszczenia aresztu upłynęło dopiero parę godzin, daleko jeszcze było do zmroku. Wciąż jednak ulegał złudzeniu, że wędruje już tak długie dni: bezowocna tułaczka, zgiełk Pragi, a potem cichy plusk wioseł i dźwięki harmonii, zapijaczony głos Kwietnia, uśmiechy dziewczyny... - wszystko to, wezbrane żarem bijącym z nieba, zmieniało każdą minutę w rozwlekły trud. Zbliżając się do kamienicy na Mokotowskiej, Szarlej pragnął już tylko odpocząć. Kiedy przystanął przed drzwiami Wawrzyckich i podniósł rękę, żeby zastukać - spostrzegł, że drzwi są zamknięte z zewnątrz na ciężką żelazną zasuwę i kłódkę. Tabliczka z nazwiskiem adwokata była oderwana, pozostał po niej tylko prostokątny ślad; zdarto również wizytówki Bałturyna i Frydla. Przez szpary dolatywała cisza, mieszkanie musiało być puste... Szarlej oparł się plecami o ścianę, próbując zebrać myśli. Gdzie są Wawrzyccy... Bałturyn? Co się tutaj działo od śmierci Jacka? Na schodach panował spokój i mogło się zdawać, że cały dom wymarł. Szarlej usiadł na stopniu i przycisnął głowę do sztachet poręczy. Nie miał odwagi zejść na dół. Dlaczego mieszkanie było puste? Przed czym uciekli z niego ludzie? Myślał z tęsknotą o końcu tego dnia. Niechby wreszcie nadeszła chłodna, spokojna noc... - Panie! Panie! - szarpnął go ktoś za ramię. - To ja, nie poznaje mnie pan? Szarlej podniósł głowę. Musiał drzemać od paru chwil, nie od razu sobie uprzytomnił, gdzie się znajduje. Człowiek w sukiennej czapce patrzył nań z podejrzliwą uwagą. - Wyjechali - mówił - wszyscy wyjechali! A pańskie rzeczy u mnie. Chodźmy na dół, jest dla pana list. No, ruszże się pan, tutaj twardo... - Z twarzy, spękanej jak wyschnięta glina, dwoje ciemnych źrenic zerkało niespokojnie na Szarleja, który nie wstawał ze stopnia.

- Dlaczego wyjechali? - spytał wreszcie, przesuwając dłonią po czole. - O! - dziwił się dozorca. - To pan nie zna życia? Jakem ich zobaczył na pogrzebie, to jużem wiedział, że wyjadą. Takie prawo. - Prawo?... - szepnął Szarlej. - A takie prawo - zaśmiał się dozorca, odsłaniając zielonawy ząb - że stare ludzie na wieś wyjeżdżają po śmierć. Boją się ubierać bez opieki, aha... I wyjeżdżają. Na wsi spokojnie. A człowiek nie chce zemrzeć w hałasie. Spokojnie chciałby umierać, spokojnie, powolutku. Takie to już prawo. Najpierw wyjechała pani Wawrzycka do zakonnic - zaraz po pogrzebie. Potem - pan mecenas. A profesor na ostatku. Fryzjer Witkowski wpierw zawiózł koszyk na dworzec, za czym pojechał rikszą. Podsadzili go pod ręce. I tyle. Fiut! A mieszkanie ma być sprzedane. Trzydzieści lat tu żyli. Ale żeby dużo dobrego zaznali, to nie powiem. Ot, Pan Bóg wie dlaczego! Nieźli przecie ludzie... Zeszli na dół. Szarlej poczekał w bramie, a dozorca po minucie wyniósł ze stróżówki tobołek z jego rzeczami i list. Na podwórzu było pusto, beton, zalany słońcem parzył stopy. Szarlej stał z tobołkiem w ręce - w drugiej obracał list. Ale dozorca nie odchodził. - Jak pan przyszedł w ten dzień, co wybuchło powstanie - mruknął z zadumą - to też ich nie było. Pamięta pan? Ciepły był dzień... - Pamiętam... - odparł Szarlej w roztargnieniu. Dozorca przyglądał mu się z ciekawością. - Ciepły był dzień - powtórzył - prawie taki jak dziś. I tak samo zgoniony pan przybiegł. Tu, w tym miejscu żeśmy stali. Ale teraz - machnął ręką - to oni już nie wrócą... Odszukał spojrzenie Szarleja i zadarł głowę w ślad za nim. Przez chwilę obydwaj spoglądali w trzy zamknięte okna na drugim piętrze. - A ma pan gdzie nocować? - zagadnął po chwili dozorca. - Bo gdyby nie, to można u mnie. Na skrzyni, pamięta pan? - Pójdę już - powiedział Szarlej. - Do widzenia... - I ruszył w stronę ulicy. - Do widzenia! - krzyknął za nim dozorca. - Do widzenia! Niech pan uważa... - dorzucił nie wiadomo czemu i długo śledził go wzrokiem; po czym wzruszył ramionami i podreptał do stróżówki. Tymczasem Szarlej, znalazłszy się na ulicy, skręcił w pierwszą z brzegu bramę; tam szybko rozdarł kopertą i zaczął czytać. List był od Bałturyna i brzmiał następująco: Drogi uczniu diabła! - pisał profesor wielkimi, zębatymi literami, po których znać było drżącą nieco rękę. - Wybacz, że Cię tak nazywam - ale to moja ostatnia satysfakcja: rozdzielać nazwy, wymyślać imiona tym, którzy zostają! Wiedz bowiem, że ja odchodzę. Dokąd? Nie jest ważne, dokąd się odchodzi. Świat nie łapie za połę takich jak ja, co wybierają szeroką, spokojną drogę, dla wszystkich otwartą. Wyjeżdżam na wyspę »nigdzie«, wybieram na resztę swych lat rodzaj półistnienia, co prawda z myślą o tym, ażeby było stosunkowo wygodne. Finis! Rozumiesz? Bezgłośne pianissimo wieńczy dzieło mego życia ... Stary, zgryziony diabeł, który przez siedemdziesiąt lat tu i ówdzie wodę zamącił i gdzieniegdzie dolał oliwy do ognia - teraz zerknął na ciepły komin, i hyc! - nie wylezie stamtąd, chyba że go za ogon wywloką. Dziwisz się, że nie czekałem, aż wrócisz? A myślisz, że ja wierzę w Twój powrót? Ejże! Może wpadłbyś na chwilę, z obowiązku, popatrzyć na starego, pokazać się - boś dobry chłopiec. Ale cóż mi po takiej chwili? Nie cofnęłaby mojego życia o czterdzieści lat, które nas dzielą jak rzeka - stoimy przecież na

dwóch dalekich jej brzegach i nie dosięgnę Cię ręką... Więc nie miej mi za złe, że nie czekałem, i jeżeli dostaniesz ten list, pomyśl, że stary diabeł wyrzekł się ostatnich pokus i otrąbił honorowy odwrót. Tak, wierz mi, istnieje honor starości! Nie tylko wy, młodzi, macie do niego prawo - po sam kres, do końca trzeba mu sprostać, resztą sił prężyć grzbiet. Ot, przeklęta maniera, z którą trudno zerwać... Jest teraz noc, siedzę sam w pustym mieszkaniu i piszę te słowa jak z grobu. Wawrzyckich już nie ma. Nie ma ich już w podwójnym sensie. Po pierwsze: wyjechali z Warszawy, i to zapewne na zawsze; po drugie: przestali istnieć. Wawrzyckich już nie ma, gdyż świat nie zanotuje nigdzie ich obecności. Rozpadli się w pył, stracili miejsce w żywym świecie, stali się pożółkłą kartą klęski, której historię mógłbym spisać wraz z własną, gdybym miał wiarę, że będzie z tego jaki pożytek. Tak, ponieśliśmy porażkę. Tym bardziej gorzką, że nikt jej nawet nie spostrzeże. Do licha! Ciężko o tym myśleć. Jeżeli tu przyjdziesz i zastukasz do drzwi - nikt ci nie otworzy. Mieszkanie będzie zamknięte. Wówczas znajdź kawałek kredy i w tym samym miejscu, gdzie niedawno widniały nazwiska Wawrzyckich i Bałturyna, wypisz groźnymi literami jedno słowo: KRACH. Ty, właśnie Ty masz do tego prawo! Uciekłeś pierwszy... Pierwszy spostrzegłeś, że nie ma innego wyjścia z walącego się gmachu naszych złudzeń, jak tylko ucieczka. Nie chciałeś być spadkobiercą, bądźże więc likwidatorem. I nie żałuj nas - Bóg jeden wie, czy nie zasłużyliśmy na to... Tak: »Bóg jeden wie!« Odwołują się do Tego, w którego istnienie nie wierzą, albowiem dziś jest mi potrzebny. Niechże On bierze odpowiedzialność za nasze życie - ja nie czują sił, aby ją podźwignąć. Stwarzam Go na swój użytek, tak jak On stworzył mnie. Jeśli moje życie było omyłką, niechaj On będzie tym, który się mylił. Stwarzam Go dziś na swe podobieństwo, abym na resztą swych dni miał kogo oskarżać. Brak mi odwagi, by oskarżać siebie... A Wawrzyckiego nie mam teraz pod ręką. Ach, gdybyś Ty wiedział, co z niego zostało! Przez ten czas, gdy ją zabrali już do Lasek, aż do jego wyjazdu, przez tych parą dni byliśmy we dwóch w mieszkaniu i opiekowałem się nim jak niańka. Stare, bezbronne dziecko... Oto wszystko. Godziny cala spędzał w moim pokoju i grzał się w słońcu przy oknie. Od czasu do czasu paplał swoje formułki, strzępy dawnego krasomówstwa -jakby z pamięci czy przez sen - i co chwila zapadał w drzemkę. Gotowała nam stróżka, budziłem go na posiłki, wołając do ucha: »Towarzyszu Bolesławie! Towarzyszu Bolesławie!« Wtedy uśmiechał się, wstawał i szedł za mną do kuchni. A zaraz potem, jak tylko zjadł swoją kaszkę, znowu zasypiał. Bardzo zniedołężniał w ciągu tego tygodnia i jestem pewny, że mnie nie przeżyje - zobaczysz, umrze przede mną! Kiedym tak na niego patrzył - często obaj siedzieliśmy przy oknie, grzejąc sią, podrzemując, mamrocząc o dawnych latach i przyglądając się wywózce gruzów na ulicy - kiedym więc tak na niego patrzył i widział spustoszenie dokonane w tym człowieku, wówczas ogarniał mnie wściekły gniew! na co? sam nie wiem - ale chętnie byłbym rozwalił coś laską, a gdybym był Kserksesem, to kazałbym chłostać swej armii nie morze, bo cóż ono winne, lecz czas, CZAS, który jest sprawcą wszystkich błędów... Tak więc nie ma już Wawrzyckich. Trzeba ich było rozłączyć, oboje o to prosili; od dawna podejrzewałem, że gardzą sobą nawzajem za swoje nieszczęścia. Ją osadził w Laskach, u zakonnic, ksiądz Roman, czujny duch tego domu (wytrwale, wytrwale czekał na tę chwilę!); zabrała fotografie dzieci i trochę drobiazgów. To zaś, co było niegdyś czerwonym Demostenesem, płomiennym obrońcą uciskanych, lwem płowogrzywym, przed którego rykiem drżała niesprawiedliwość - zostało odwiezione przez Florą Rylską do młodszej siostry, właścicielki składu aptecznego w Kielcach. Trzeba ci wiedzieć, że ostatnio Wawrzycki wierzył już tylko w Rylską. Biedaczysko schwycił się jej oburącz. Wielka, niezłomna potężna i nieugięta Flora Rylska! Ona nie odejdzie, ona wytrwa, ona odeprze swoim - tfu! tfu! - biustem wzburzone wody przemian! Kiedy odjeżdżali na dworzec, siedziała obok niego w dorożce, jak opoka - opoka w srebrnym lisie, mimo upału - i zanim ruszyli... Ale

czekaj - powinieneś wiedzieć, jak to wyglądało: słoneczny dzień, grupka starych lokatorów żegnających go w podwórzu, fryzjer Witkowski z bukietem tulipanów (białych i czerwonych!), dozorca z czapką w ręku, kot grzejący się pod trzepakiem, służące wychylone z okien... Dorożka wjechała przez bramę na podwórze, konik siwy, chuderlawy, takiż woźnica; bękarty tutejsze czepiały się resorów. I nagle z sieni Rylska wyprowadza pod rękę - jego. Szedł posłusznie, maleńki, skurczony, niepewnie spoglądając po oknach; wietrzyk mu rozwiewał aureolę wokół głowy; zaiste - pomyślałem, ukryty za firanką - zaiste święty męczennik... Dopiero kiedy wsiadł do dorożki spostrzegłem, że miał tego dnia czerwony krawat; zwykle wkładał go na majowy pochód lub uroczystą rocznicę; dlaczego postanowił w mm odjechać - nie wiem, może to przypadek... Wszystko było więc już gotowe, kuchty w oknach ryczały z żałości; walizki wtaszczono na kozioł - a on kiwał głową, uśmiechnięty, jakby pogodzony z takim epilogiem, i rozdzielał wokół ostatnie pożegnania. Dorożkarz cmoknął na szkapę i wio! Lecz zanim ruszyli - rozumiesz? - zanim ruszyli, zdążyłem zauważyć, że Rylska w ostatnim momencie, spokojnym, trzeźwym gestem starszej siostry, poprawiła mu przekrzywiony krawat. Zadrżałem. Przejęty grozą na widok tego gestu, zadrżałem - gdyż zakończyła nim pięćdziesiąt lat naszego życia! Poprawiła mu czerwony krawat, ten sam zapewne, który jako osiemnastoletni student założył był na złość jej, Florze Rylskiej, krewnym i znajomym; spłowiały, czerwony krawat - powód rodzinnych biadań i utrapień. Z tego odruchowego gestu - straszliwego, bezwiednie okrutnego wyczytałbyś; że ona, Flora Rylska, wdowa po rejencie, właścicielka posesji na Kępie oraz kilku placów w Śródmieściu, przejmuje odtąd w swe ręce losy lekkomyślnego brata, Bolesława; wyczytałbyś i to, że brat byłby uniknął swych nieszczęść, gdyby słuchał jej przestróg; i to, że sprzedażą mieszkania wraz z meblami zajmie się teraz ona, Flora Rylska; i to, że nie należy płatać figlów burżuazji, skoro się z niej pochodzi, ani lekceważyć rad starszej siostry, skoro jest bogatsza; i to wreszcie - najstraszniejsze, najbardziej rozpaczliwe - to, że czerwony krawacik na jego szyi przestał być już groźny i że można go było poprawić tak pobłażliwym, opiekuńczym gestem. Po czym dorożka powoli wyjechała z podwórza, widziałem jeszcze przez chwilę rozwiane siwe włosy i kapelusz, który trzymał w ręku, z lekka nim potrząsając... Przerwałem tę pisaninę, gdyż świt zaczął się skradać za oknami, a ja o tej porze zasypiam. Ale tym razem długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, jęcząc jak Madej, dręczony przez widma swych ofiar. Wiesz, kto mi nie dawał zasnąć? On, ten mały z Powązek. Nieszczęsny smarkacz, nasz utrapiony, biedny spadkobierca, cóż on najlepszego uczynił - i co z nim, co z nim uczyniono! Już po jego śmierci, wieczorem w dniu pogrzebu, znaleziono kartkę, którą był zostawił wyruszając na tę przeklętą wyprawę. Pisze, że -nie może żyć bez tej dziewczyny, i prosi, żeby mu nie wybaczać. Zdaje sobie sprawę z krzywdy, którą wyrządza, i nie chce, aby go usprawiedliwiać; przeciwnie pragnie do końca życia dźwigać ją jak brzemię... Nie umiem potępiać, nie potrafię oskarżać. Ten mały zabił dwoje starych ludzi, siebie - i mnie na dodatek, ale ja nie chcę go sądzić i wołam: czyja wina? czyja wina?! Przewracam się na łóżku, wzdycham, jęczę i nie chcę odpowiedzieć. Od złudzenia do oszustwa jest tylko krok: oszustwo jest to czasami złudzenie, które się praktykuje. Praktykowaliśmy je niemal przez pół wieku. Wszystko, co się stało, było jedynie słusznym wymiarem sprawiedliwości w stosunku do nas - kapryśnych buntowników w czerwonych krawatach, późniejszych radców ministerialnych, rejentów, senatorów i wychowawców z przymkniętym lewym okiem! wymiarem sprawiedliwości za popełnioną gafę shocking - czort wie, jak to się nazywa w dobrym towarzystwie - za gafę i shocking, które z początku ogłaszaliśmy jako rewolucję, a których potem - drogi uczniu diabła - których potem na starość zaczęliśmy się troszkę wstydzić, burcząc ze łzą rozrzewnienia na młodzieńcze, panie dzieju, szturmy i drangi. »Kto nie był za młodu socjalistą mawiało się - ten na starość jest świnią«. To nasze powiedzenie, z krwi i kości nasze! Ot i cały

socjalizm - wymyślili go dla szlachty, żeby nie świniła się na starość; sprowadzili go jak dziwkę folwarczną, żeby młodość mogła się wyszumieć. No i czemu się dziwić, że po takim życiu synalek wepchnie ci nóż pod serce, stary szalbierzu? A czymżeś zasłużył na jego szacunek i cóżeś zrobił, żeby go pouczyć? Z przebitym sercem wezmą cię pod ramiona, jak dziecko, jednym skrzydłem okryje cię klecha, czarne kruczysko, a drugim - mieszczańska kura; poprawią ci czerwony krawacik, i tak wio! pojedziesz sobie na wieczne spoczywanie... Szydzę jak zbój ze swego sumienia, ale nie mam odwagi prawdziwie oskarżać. Tobie to pozostawiam, Ty za mnie tego dokonaj: waszą silą jest potępianie słabości. A ja - ponieważ wszystko przeputałem zbieram teraz do garści rozbite gnaty i grzebię się na chłopski komin. Wy róbcie swoje, zmieniajcie świat - ja będę uczył abecadła dzieci pod Opocznem. Oto co mi zostało! dwadzieścia parę liter, których nie przekręci nawet taki jak ja pomyleniec. Wracam do chłopa, co mnie po powstaniu przygarnął. Stanę w progu i powiem: »Znów się nie udało, gospodarzu. Wszystko spalone, wiatr roznosi popiół, pozwólcie staremu ogrzać kości«... Ulżyłem sobie trochę, uff! - a teraz, na zakończenie, przejdźmy do Twoich spraw. Wiem, że masz kłopoty i że jesteś w opałach, ale powiadam Ci: wyjdziesz z nich obronną ręką! Wierz mi - miewam momenty jasnowidzenia, ludzi i rzeczy przenikam wtedy bez chybki, jakby leżały na mojej pomarszczonej łapie. Otóż powiadam: nie załamuj się, wytrzymuj ciosy; zdejmą Cię z kowadła, a będziesz twardszy od stali! W dniu pogrzebu był tutaj oficer milicji, z drugim wojskowym, i pytali o ciebie. Wszyscy pojechali na cmentarz, ja tylko zostałem w domu, więc ze mną rozmawiał. Chodziło mu o to, gdzieś spędził tę noc, kiedy umierał Jacek. Przysiągłem, żeś siedział tu do rana. »Czy nie wychodził?« - pyta. Wrzeszczę, żeś nie wychodził ani na minutę, i tłumaczę: »Przyjaciel jego konał, więc jakże miał wyjść?!« - »Wiem odpowiada ów porucznik - i bardzo mi przykro, żem musiał w takiej chwili... Ale to konieczne.« - »I mnie jest bardzo przykro! - wpadam na niego z kopyta (bo mi się jakoś nie spodobał). - A co się właściwie stało?« Ale on, bestia nieufna, zmilczał, wlepia we mnie swoje ślipki uparte i znowu pyta o Ciebie: coś Ty za jeden, skądeś się wziął i od kiedy ja Ciebie znam. No więc wargę zagryzłem, tchu nabieram i rąbię wszystko jak należy, od samego początku - bo widzę, że sprawa poważna. Taki ci portrecik Twój nakreśliłem, że gdybyś był przy tym, tobyś się, chłopcze, przyrumienił jak kotlet na patelni! A on zgłupiał trochę i nawet gębę roztworzył. »To by się zgadzało« - mruknął, kiedy skończyłem. »Co by się zgadzało?! - ryczę, bom się już rozsierdził. - Co by się zgadzało i z czym? Gdzie on jest, cóżeście z nim zrobili?« - »To sprawa służbowa - mówi patrząc na mnie z ukosa – wyżej wspomniany obywatel pozostaje w dyspozycji władz, na skutek podejrzenia o działalność na szkodę demokracji«. Oniemiałem. »Zamknęliście go? - szepczę -i wpijam w niego oczy - zamknęliście go? A przecie chłopak jak kryształ. Cóż wy od niego chcecie?« Wyciągam rękę i mówię dalej. »Jedź, poruczniku, po szablę, wracaj tu i tnij! Tę oto łapę dam sobie odrąbać za to, że jest niewinny«. On łypie na mnie, jakoś nawet poczciwie, ale nic - milczy. Więc błysnęło mi coś we łbie, zbieram myśli i znowu krzyczę, żeś padł pewnie ofiarą tej bandy młodych zbirów, co zwiała za granicę. Opowiadam mu wszystko, co się tutaj stało, nikogo nie oszczędzam i niczego nie taję. Kiedym się zasapał, on dalej swoje: »To by się zgadzało«. - »Więc jeśli się zgadza wszystko - łupię - to czemu go trzymacie?! Zrobił ktoś świństwo? Głowę daję, że nie on! Znam swoich uczniów, bywało - okiem rzucę na klasę i wiem całą prawdę. Nie on! powiadam, nie on!« - »Może i nie on - wzdycha porucznik - ale na razie nie ma na nikogo innego podejrzeń. Prawda musi wyjść na wierzch, nie cofniemy się przed niczym«. - »Więc to tak? - zgrzytam wściekły - więc tak? Stosujcie zasadę świętej inkwizycji: Zabijajcie wszystkich - Bóg rozpozna swoich! Winszuję z całego serca!« I tu mnie, uważasz, zatknął: »Et - powiada - co tam się powoływać na Pana Boga i świętych. My się rozumem kierujemy, rozumem i wolą. A Boga nie ma«. Powiedział to spokojnie i z całkowitą pewnością, jak chłopek zatrzymany na trakcie: tą drogą

dojdziecie se do miasta, a innej drogi nie ma. Patrzę na niego ciekawie, bo mi ćwieka zabił: »To Boga nie ma? - pytam, - A skąd porucznik wie?« On uśmiecha się jak gdyby z wyższością i rzecze: »Wiadomo. Marks i Engels tego dowiedli«. Znowu mnie zatknęło. »Aha - mruczę - panu łatwo tak mówić, młody pan jest, trzydziestka jeszcze nie stuknęła. A ja mam siedemdziesiąt lat i śmierć czuję na karku. Dla pana Bóg to jest filozofia, a dla mnie - słyszy porucznik? - dla mnie to jest zagadnienie praktyczne. Śmierć...« - »Ze śmiercią - przerywa, kręcąc głową - to u nas także jest inaczej«. Oho, myślę, uważaj, stary, bo tu coś dla ciebie. »A jak?« - mówię głośno. Ale on zerknął na mnie z taką miną, jakby chciał powiedzieć: et, stary, i tak tego nie zrozumiesz. I milczy. Potem dopiero rozkręcił się trochę i zaczął wspominać swoje partyzanckie dni, które spędził w zamojskich lasach. Znam te lasy, bom w nich przed wojną polował, więc żywo się gadało. A potem ja - o Syberii, o tajdze... I tak zeszła godzinka. Patrzę na niego, słucham i myślę: »Przyglądaj mu się, niedołęgo, przyglądaj! Mocno on trzyma w garści to, czegoś ty ledwo powąchał. Nie wypuści on z rąk rewolucji, którą wyście u szyi na kokardkę chcieli wiązać!« I patrzyłem na niego, patrzyłem z całej mocy - tak jak zwiędły, zeszłoroczny liść ogląda zapewne z podeptanej ziemi owoc wschodzący wiosną na tym samym drzewie... Odchodząc przyrzekł mi dać znać o Tobie. Wiedziałem, że dotrzyma słowa, bo to dobry chłopiec. Polubiliśmy się. Kiedy wychodził, byłem już zmęczony i nie mogłem wstać z fotela, żeby go odprowadzić do drzwi. Po kilku dniach przysłał mi wiadomość na kartce, że sprawa pono się wyjaśnia i wkrótce będziesz wolny. Jeśli spotkasz kiedy tego człowieka, to pozdrów go ode mnie i powiedz, że dziękuję mu za rozmowę o śmierci, której nie ma. Dla mnie ona będzie: nie mam w rękach niczego, co mógłbym przekazać innym; mam tylko puste, bezsilne ręce... Wyjeżdżam i może za parę miesięcy czy lat, jeśli trafisz przypadkiem na wiejski cmentarzyk pod Opocznem, potkniesz się o skromny nagrobek i przeczytasz: Tu leży Paweł Bałturyn. Sądźcie go. Albowiem sam Nie potrafił Się osądzić. Wtedy zmów za mnie modlitwę, laką, jaką uznasz za potrzebną - modlitwę Twojej nowej wiary. I wspomnij dymisjonowanego czarta Pawła Bałturyna. P. S. Nasz przyjaciel Frydel - to człowiek przyszłości. Wyjechał na Ziemie Odzyskane »bronić pazurami piastowskiego dziedzictwa«. Ma podobno willę w Olsztynie, którą niegdyś zajmował tamtejszy Gauleiter. Nasz przyjaciel Frydel otrzymał również stanowisko w jakimś Zjednoczeniu. Żegnając się ze mną, mówił: my, socjaliści... O! chciałbym dożyć dnia, w którym ujrzę tego wieprza z odrutowanym ryjem! Tym zdaniem list się kończył. 5 W białym pyle gruzów, przesyconym światłem sierpniowego zachodu, w zgiełku wylewającym się ponad ścięte, połupane mury - Śródmieście na pierwszy rzut oka było podobne do azjatyckiego bazaru. Niskie, spłaszczone, rozległe, pokrajane tłocznymi korytarzami ulic, zarzucone straganami, wibrujące od nawoływań przekupniów obozujących gwarnymi stadami na pogorzeliskach; tu rozfalowane pstrym tłumem, trąbieniem limuzyn, kurzem wzbitym spod nóg i kół, a o krok dalej puste i zamarłe jak opuszczona poręba; tam ruchliwe i wrące życiem niby kocioł na rozżarzonych

węglach, a tuż obok zimne, pociemniałe od kamiennych cieni, z echem gubiącym się w wysoko narosłej ziemi - Śródmieście warszawskie latem 1945 roku wyglądało jak czyściec, pełen skłębionych, sprzecznych spraw. Nie było tu jeszcze widać celu ani składu, wszystko zdawało się pędzić we wszystkich kierunkach, jakby jedyną potrzebą tego rojowiska było wydeptać grunt, przebić zapchane wyloty, umościć sobie koryta. Tłumy szturmowały ulice, miasto poddawało się oblężeniu tłumów. Bronią była stopa, odsuwająca cegłę z chodnika, i ręka, pisząca na zwalonym sklepieniu: „Tędy wejście do szewca Kordiasza” Tłum wymiatał swym ciałem jezdnie, skrzyżowania i ścieki, pełzał oblepiony kurzem, zszarzał od pyłu i sadzy, rył zasypane korytarze, ubijał place jak klepiska. Był to pierwszy okres - nie tyle odbudowy, co ożywiania materii, trwający już pół roku; wiele dzielnic leżało jeszcze odłogiem. Ale kościec Śródmieścia dzień po dniu zwierał swe potłuczone kręgi, coraz uporczywiej dźwigając w górę wskrzeszane ulice. Domy, górą posępne i sczerniałe, przygniatały pustymi piętrami parter, wystrojony jak do wyjścia, nowiutki, z lśniącą witryną jubilera czy kwiaciarni. Tu handlowali mieszczanie. Wtargnęli od dołu, rozłożyli towary i wywiesili szyldy, przez co dom wyglądał jak twarz nieboszczyka o wyszczerzonych złotych zębach. Lecz inne stały już w klatkach rusztowań, niby olbrzymie ptaki, gotowe lada chwila wzbić się pod niebo; zza żółtych drewnianych prętów różowiły się świeże cegły, jak zabliźnione rany. Tu pracowali robotnicy. Pracowali i gdzie indziej - na wszystkich wysokościach: ich ręce uruchamiały podziemne arterie, którymi płynęła woda, i te, z których tryskało światło. Wiązali druty pod chmurami i szyny na asfalcie, zakładali kable i przewody, którymi rozchodził się głos, dźwigali słupy powalone na bruk. Oni, armie kanalarzy i telefonistów, elektryków, murarzy i cieśli - walczyli o życie miasta, uznanego za zmarłe przez niedowiarków i pesymistów. Warszawa mogła się wówczas wydać wielkim kopcem termitów, wprawionych w szaleństwo gromadnego ruchu - albo krajobrazem wystygłej planety, którą nawiedziło plemię obłąkańców. Siła, czuwająca nad tym kłębowiskiem, była niewidzialna. Ta niewidzialna, nieuchwytna siła istniała jednak - i tkwiąc w teraźniejszości, potrafiła ją wyprzedzać, prześcigać, wznosić wzwyż. Była to siła planującej myśli ludzkiej, potęga wyobraźni kolektywu, która - nie cofając się przed niczym - budowała fantazję ponad rzeczywistością, świat marzeń ponad światem faktów. Z romantycznego porywu, opartego na wykresach i liczbach, prawach fizyki i technologii - miało powstać nowe miasto, socjalistyczna stolica przyszłości. Nocami w pracowniach odbudowy do późna paliło się światło. Miasto fantazji przechodziło przez kolejne próby rozumu; w zażartych dyskusjach, w maniackich konferencjach Warszawa, której jeszcze nie było, wciąż zmieniała swój kształt; zamki na lodzie poddawano kontroli pożytku i celowości. A tymczasem Warszawa rzeczywista, istniejąca naprawdę, udręczona własną brzydotą i kalectwem - nie śmiała w to wierzyć. Poeci pisali wówczas wiersze o stolicy, z której od długich miesięcy wywożono furmankami gruz. Gruz wywożono rozmaity, pochodził z kilku warstw i różnych epok: był gruz wrześniowy i gruz powstańczy, a także całkiem świeży „demokratyczny gruz” - z obecnie rozbieranych kamienic, których mury groziły runięciem. Bywały bowiem domy wydrążone od wnętrza albo zmiażdżone od pleców, na oko ponętne, a w środku, za ocalałym frontonem, cienkim jak parawan - puste. Taki fronton, zwodniczy strój bez ciała, lada chwila mógł się zapaść, toteż ściągano go za pomocą lin i sznurów na ziemię. Gromadzili się przy tym ludzie, wzdychając i żałując; każdy prawie ten dom pamiętał, a zdarzył się i taki, co w nim przyszedł na świat. Na moment przed zwaleniem ściana falowała jak karton, i wówczas z piersi tłumu wyrywał się krzyk - współczucia czy strachu - kto tam wie, co czuje człowiek dla stosu kamieni i cegieł. Jedno jest pewne: że trudno było obok takiego widoku przejść obojętnie, nie zatrzymać się i nie zamyślić; coś tu ginęło czy miało się narodzić, każdy przystawał jak urzeczony i patrzył. Ludzie czekali cierpliwi, zbici w gromadkę, myśląc: po co tu stoimy? - a nawet czasem

wypowiadając to pytanie głośno; jak na przykład nie opodal Marszałkowskiej i Wspólnej starszy mężczyzna w szarej alpagowej kurtce, z wyglądu emerytowany nauczyciel, który szepnął do Szarleja: Spieszę się, wie pan, a jednak nie mogę odejść, póki... - tu wskazał ruchem swej bródki płaską, osmoloną ścianę trzypiętrowej kamienicy, naprzeciw której stali. Lina, zaczepiona o szczytowy gzyms z wystającym kartuszem, nie była jeszcze napięta, ale robotnicy krzyczeli, żeby uważać, a jeden, u samej góry, przycupnięty na skraju sąsiedniego dachu, bardzo wyraźny na tle nieba i oblany światłem jak posążek z brązu - wołał do tych na dole: Wo-olno... Wo-oolno... i dawał znaki ręką. Patrzącym zapierało oddech, i nawet Szarlej, który znalazł się tu przypadkiem, zatrzymany przez tłum, teraz przysłonił oczy, żeby lepiej widzieć. Na pół zwęglony, podziurawiony granatami dom wyglądał jak stara fregata, holowana do brzegu po ostatniej bitwie. Na jego szczycie widniał rzymskimi cyframi złocony niegdyś rok ukończenia budowy, wokół sczerniałych okien pysznił się secesyjny fryz, nad nimi - kiście winogron; dom płynął w całym swym bogactwie i niedoli, coraz bliżej przybijając do brzegu. Nagle Szarlej zobaczył, jak lina zahaczona o dziób targnęła się na dół i w tył, usłyszał krzyki, rumor i głuchy stuk; dom, który przed chwilą był okrętem, teraz uczynił powolny, giętki skłon, jak człowiek chcący paść na kolana, a równocześnie skądsiś wybiegli robotnicy, ubieleni pyłem. Po chwili z kurzawy i szelestu wyłoniło się to, co przez pięćdziesiąt lat było zasłonięte domem - czyli kawałek nieba, którego przedtem nie było stąd widać, i dwupiętrowa oficyna z płaskim dachem, dom zaś leżał u ich stóp. Człowiek z brązu, patrzący na to z góry, znowu dawał znak ręką i wolał: - Do-obra... Zdawało się, że nagle wlazł wyżej, choć było to niemożliwe; głos jego brzmiał jakby z trzykrotnie zwiększonej wysokości, inni robotnicy śmiali się podnosząc doń głowy. Oszołomiony tłum przyglądał się temu wszystkiemu z podziwem, ludzie szeptali i wzdychali, ktoś powiedział półgłosem: „Niszczą to, co zostało...” - po czym rozeszli się w milczeniu: - Oto... - rzekł siwy pan z bródką do Szarleja - oto... - Wyciągnął rękę, wskazując kupę cegieł, tynku i żelastwa, ale widać zabrakło mu słów. Chciał zapewne powiedzieć: „oto marność marności” lub Sic transit gloria, lecz nie powiedział tego - i także odszedł za innymi. Szarlej ogarnął spojrzeniem niebo. Wciąż było jasne, przejrzystej do zmierzchu pozostawało jeszcze parę godzin. Po przeczytaniu listu Bałturyna włóczył się po ulicach, oczekując swojej pory. List, pełen dziwacznych wykrzykników i rozpaczliwych szyderstw, przejął go smutkiem. Przystawał co chwila, jakby zatrzymywany coraz to inną z jego złowieszczych apostrof, które zapadły mu w pamięć. Wyciągał go z kieszeni i odczytywał na nowo, usiłując spomiędzy wierszy wyłowić jakąś nadzieję czy możliwość pomocy dla trojga ludzi, z którymi los obszedł się tak nieubłaganie. Lecz za każdym razem doznawał tego samego uczucia, że wszystko już skończone i nigdy nikogo z nich już nie spotka. Z listu Bałturyna biło szatańskie przekonanie o nieodwracalnym biegu rzeczy, a jednocześnie złośliwa radość, że ów bieg rzeczy jest tak nieodwracalny i konieczny. I za każdym razem Szarlej odnosił wrażenie, że Bałturyn ma słuszność. Jakże im dopomóc? Gdzie szukać, od czego zacząć? Zdawano mu się, że dzieje Wawrzyckich, starość Bałturyna, opuszczony dom, a nawet wspomnienie o Jacku - że wszystko to odchodzi od niego coraz dalej, coraz dalej... zasuwając się za mglistą, odległą krawędź, poza którą nic nie można już odnaleźć. Chował z powrotem list do kieszeni i znowu szedł przed siebie. Wstydził się trochę tych uczuć, a jednak nie mógł ich odegnać. Po kilkunastu krokach przystawał i czytał od początku, choć znał już list prawie na pamięć. Wiadomość o wizycie porucznika poruszyła go mocno; wynikało z niej, że nie zwolniono go przypadkiem, czego w końcu zaczął się obawiać. Teraz z podwójną niecierpliwością wypatrywał zmierzchu, aby przejść na prawy brzeg i po ciemku czekać przed garażem na powracających szoferów. Wciąż myślał o tej chwili i wciąż ją sobie inaczej wyobrażał! Wędrował po ulicach, dając się potrącać przechodniom i unosić przez tłum, przyglądał się wystawom i twarzom, słuchał rozmów

i śmiechów - ogarnięty jednym niezmiennym pragnieniem, które mógł spełnić Szolc albo Kurzawiec, Krajewski czy nawet mały Gaj. Od pierwszego ich słowa zależało wszystko inne - życie, przyszłość, lata nadziei i wysiłków - ale to „wszystko inne” mogło się rozstrzygnąć tylko za sprawą ich słów. Jakaż potęga spoczywa w ludzkich słowach! Kto z przechodzących wówczas Marszałkowską potrafiłby odgadnąć, że młody, silny mężczyzna w granatowym kombinezonie, oparty od dłuższej chwili o poręcz witryny i wpatrzony ponad dachy, gdzie niebo miało wkrótce zszarzeć - że on i jego przyszłość zawisły od kilku prostych słów z ust zwyczajnych ludzi, których zawodem nie było sądzenie cudzych spraw. W pewnej chwili ktoś przystanął obok Szarleja i przeczytał na głos, powoli rozdzielając sylaby: „Eu-geniusz O-nie-gin”. - Warto pójść - odezwał się ktoś drugi. Szarlej bezwiednie odwrócił głowę i przebiegł oczami tekst plakatu rozlepionego na murze. Afisz był jasnoniebieski, litery tekstu - czarne. „Objazdowy Teatr Artystyczny. Tylko trzy przedstawienia. Eugeniusz Oniegin - Aleksandra Puszkina. Adaptacja sceniczna z prologiem. Spektakl na tle ruin stolicy. Premiera dnia... Wejście od Marszałkowskiej nr...” Niżej, mniejszymi literami biegły imiona postaci i nazwiska grających je aktorów: Poeta... Muza... Oniegin... Tatiana... Afisz był jeszcze wilgotny, widać niedawno rozlepiony; za plecami Szarleja zebrała się spora gromadka przechodniów. Wymieniano uwagi na temat widowiska i autora. - Teatr na gruzach - wydziwiał czyjś głos - ot, czego się ludziom zachciewa... - Dużo cierpiał w życiu - informował inny - zabili go w pojedynku... - Jedni odchodzili potrącając stojących, coraz to inni przystawali i zaczynali czytać od początku. Afisz wzbudzał powszechną ciekawość, widowisk było wtedy w Warszawie niewiele. Tymczasem Szarlej stał ze wzrokiem wbitym w jedno nazwisko. Nie mógł oderwać od niego oczu. Kilkanaście czarnych literek krzyczało swoją niezwykłą, niepojętą wieść. Szarlej poczuł nagle rozsypką myśli - wszystko to gotów był uznać za sen; podniósł więc głową i sprawdził jeszcze raz; Poeta... Muza... Oniegin... Tatiana... - Tatiana - powtórzył z tyłu kobiecy głos i wyraźnie odczytał nazwisko aktorki. - Z początku jej nie chciał, a potem już było za późno... Na dźwięk głośno wymówionego nazwiska i imienia Szarlej doznał uczucia, jakby ktoś z całych sił wykrzyknął utajony szczegół jego dawnego snu, o którym on sam już był zapomniał. Przestraszył się trochę i cofnął między stojących; nie odchodził jednak i wciąż patrzył na niebieski afisz. „I właśnie teraz - błysnęło mu w głowie - nie wcześniej, ale dopiero teraz, w takim dniu...” Spoglądał jeszcze przez chwilę na afisz, odczytując słowo za słowem, i znów zapatrzył się w ostatnie nazwisko. Czy było to jej nazwisko, czy to naprawdę była ona? Czy też zaszła tylko przypadkowa zbieżność? Równie trudno było uwierzyć w jedno jak i w drugie. Przemknęło mu przez myśl, że ten dzień, który chylił się do zmierzchu, przepełnił już swoją miarę: zgromadził wszystkie zagadki i trudy, pomieszał przeszłość z teraźniejszością, a przede wszystkim - biegł tak powoli. W chwilę później szedł w dół Marszałkowskiej. Mijał stragany, rozstawione pod murami lub na skrajach jezdni, i boczne ulice, podobne do parowów spustoszonych wichrem - nie pamiętając, że idzie w złym kierunku. Koło rogu Wilczej zastanowił się, co właściwie począć: przedstawienie miało się odbyć nazajutrz - czy pójść więc nazajutrz i stwierdzić kto gra rolę Tatiany? Ale owo „nazajutrz” leżało w dalekim świecie. Więc co robić? Czekać następnego dnia? Lecz kiedyż on nadejdzie jeśli zmrok tak długo nie

nadchodził! Lepiej zapomnieć o tym wszystkim i nie zaprzątać sobie głowy złudzeniami, które i tak rozwiał czas... Podczas gdy tak walczył z sobą, rozpamiętywał i deliberował, co parę kroków spoglądając na niebo, jeszcze świetliste i wysokie - szedł wciąż w tym samym kierunku. Nie opodal Pięknej ruch zaczął trochę rzednąć, mniej tu było zgiełku, kurzu i pojazdów. Szarlej zawahał się i przystanął. Postanowił już wracać, nie widział bowiem celu dalszej włóczęgi po tej okolicy, gdy nagle ujrzał przed sobą dwa niebieskie afisze rozwieszone z obu stron bramy, nad którą wisiał duży, ręcznie malowany transparent: TEATR. 6 Teatr znajdował się w długim podwórzu, otoczonym poszarpanymi murami, widownię stanowiły krzesła i ławki ustawione w kilkanaście rządów, a scenę - drewniane schody. Schody te, zbite z desek, pięły się dość stromo aż pod szczyt zwalonej poprzecznej ściany, która niegdyś była zapewne tyłem ogrodowego pawilonu, a teraz, zębata i spiczasta - nabrała wyglądu opuszczonego zamczyska czy wieży. Nad widownią, na przeciągniętych sznurkach, wisiały kolorowe lampiony, po podwórzu kręcili się jacyś ludzie, to niknąć za schodami, to znów się spoza nich wynurzając, a u stóp sceny siedziało kilka osób, odwróconych plecami do bramy. Wejścia Szarleja nikt nie zauważył, bo na schodach poruszał się dziwacznie ubrany człowiek, na którego wszyscy patrzyli. Człowiek ten, młody mężczyzna w sportowych pumpach i tenisowych pantoflach na gołych, chudych nogach, miał na sobie staroświecki piaskowy fraczek z zielonymi wyłogami, a w ręku biały cylinder, przepasany wstążką także zieloną. Wyciągnąwszy dłoń z cylindrem w bok i nieco do góry, drugą zaś wsparłszy na cienkiej laseczce z kościaną gałką, wysunął naprzód nogą w tenisówce i mówił uroczystym, pełnym zadumy głosem: Melancholijne dni! Oczarowanie oczu! Lubię przyrody pożegnalny strój, Gdy się wspaniale krasy jej roztoczą, W purpurze, zlocie więdniesz, lesie mój... Deklamował tak jeszcze jakiś czas, opuszczając i podnosząc ręką z cylindrem, jak gdyby chciał wszystkim obecnym ukazać brzydotę podwórza, zgruchotane mury i płynące nad nimi obłoki, poróżowiałe od zachodu. W pewnej chwili przerwał mu mały, krępy mężczyzna z nie ostrzyżoną czupryną, który podniósł się z grupki siedzących u stóp schodów. - Nie tak - zawołał trzepocząc rękami - przecież pan nie jest gimnastykiem, ale poetą, poetą! - wskoczył na schody, ustawił się obok aktora i wyjął mu z ręki laseczkę oraz cylinder. Po czym przyłożywszy cylinder do piersi (był w koszuli i bez krawata), potrząsnął czupryną i rzekł: I oto rojem niewidzialnym gości Schodzą się dawne sny - marzenia mej młodości. - Swobodnie, swobodnie! - tłumaczył oddając aktorowi cylinder - a nawet z lekkim odcieniem ironii. Pan nie jest Onieginem, pan jest poetą, który go stworzył. Ot, tak! - Dmuchnął w palce, zapewne demonstrując w ten sposób, jak poeta jednym tchnieniem powołuje do życia swą postać. Aktor skinął posłusznie głową i zaczął mówić dalej, rzeczywiście trochę inaczej, ale zarazem jak gdyby nieszczerze, reżyser zaś sturlał się ze schodów i, usiadłszy okrakiem na krześle, przestał nań zwracać uwagę. Szarlej stał w kącie podwórza, niedaleko bramy, i rozglądał się wokół, szukając Teresy; może siedziała w gromadce otaczającej reżysera; widać tam było głowy paru kobiet i mężczyzn, niektóre z kwiatami wpiętymi we włosy, inne w kapeluszach ocieniających twarze lub w jasnych cylinderkach. Reżyser

gestykulował trzepocząc tłustymi rączkami i potrząsając czupryną, podczas gdy trzech ludzi z hałasem ustawiało na schodach biało pomalowaną ławkę, postument z kandelabrem i coś w rodzaju arkady ozdobionej papierowym bluszczem; po czym zeszli na widownię. Jeden z nich, chłopak w roboczym ubraniu, zatrzymał się obok Szarleja i stąd patrzył na scenę, kurząc papierosa. - Zaraz będzie Muza - mruknął z zadowoleniem. - O! Ona jest fajna. Miód w gębie, zobaczy pan. I uśmiechnął się wypuszczając kółko dymu z kąta ust. - To jest próba? - zapytał Szarlej. - Uhm potwierdził tamten - próba. Wszystko dobrze idzie, tylko jedna aktorka zachorowała. Druga, co ją zastępuje, nie umie jeszcze roli. Dlatego stary taki zły. - Tatiana?... - szepnął Szarlej spoglądając niespokojnie na scenę. - Tatiana... - odparł cicho pomocnik i wyjął z ust papierosa. - Patrz pan, teraz wejdzie Muza. Muza ukazała się na tle białej arkady, opierając na niej rękę, z której spływał purpurowy szal. Ubrana była w krótką kraciastą spódniczkę, zapiętą z boku na ekler, i w drelichową bluzkę angielskiej Służby Kobiet. Na przegubie ręki miała zegarek z szeroką skórzaną bransoletką, a we włosach wieniec ze sztucznych róż. Mówiła wiersz, uśmiechnięta i zwrócona w stronę Szarleja, jakby wskazując go zwojem welinu, który trzymała w drugiej ręce. Poeta odpowiedział jej ukłonem, potem zerknąwszy na reżysera, znów zaczął wymachiwać cylindrem w dół i do góry i rozpuścił swój aksamitny głos. Stali naprzeciw siebie w odległości kilkunastu kroków, uśmiechnięci i konwencjonalni, w swych pstrych, dziwacznych strojach, racząc się nawzajem krągłymi gestami i przerywając jedno drugiemu szybkim, skocznym wierszem. Szarlej poddał się jego czarowi. Wiersz płynął jak lekka, zwrotna łódź, na przemian unoszona to jednym, to drugim wiosłem. Głosy aktorów nie pozwalały jej ustać, końcówki słów, wiązane niewidzialnym podobieństwem, rwały. naprzód niby łagodnie spieniona smuga kropel - zmienna, musująca, zrodzona z najlżejszych dotknięć. Szarlej zapomniał na chwilę, po co tutaj przyszedł, i słuchał z rozszerzonymi oczyma, porwany silą tej poezji, tchniętej w zdruzgotane miasto. Trwało to długie minuty, aż wreszcie Poeta stuknął laseczką, schwycił ją w dwa palce i uczyniwszy wyszukany dyg, omiótł się wkoło cylindrem, na co Muza błysnęła purpurowym szalem, zaszeleściła różami i wiersz nagle ucichł. Szarlej ocknął się. Teresy wciąż nie było widać. - Jak ona się nazywa? - szepnął po chwili, nie spuszczając oczu ze sceny. - Ta? - odparł pomocnik i wskazał na Muzę, która schodziła ze stopni, poprawiając papierowy wianek we włosach i wlokąc za sobą szal. - Nie - zaprzeczył Szarlej - ta druga, co zachorowała. - A bo co? mruknął tamten nieufnie. - Na co to panu potrzebne? Doktor z pana, czy jak? - Szarlej nic nie odpowiedział. Tymczasem reżyser ucałował Muzę w oba policzki i krzyczał machając rękami: Dobrze, dobrze! Następną scenę opuścimy. Teraz list! - U stóp schodów powstało chwilowe zamieszanie. Reżyser wskoczył na stopień, szukano kogoś i wołano: - List! List! - Skądżeście przyjechali? - zapytał Szarlej. Pomocnik spojrzał nań spod oka. Potem splunął, odrzucił papierosa i odrzekł. - Z Wybrzeża. Z dołu, spoza schodów, gdzie zapewne znajdowały się garderoby, wyszła nowa aktorka. Reżyser zachęcał ją gestami, wskazując białą ławeczkę nie opodal arkady. Rozmowy ucichły. Aktorka, widać onieśmielona, szła niepewnie, podtrzymując ręką fałdy sukni. Suknia była obszerna złocista, przepasana fioletową szarfą. Szarlej zobaczył ciemne włosy z pękiem loków opadających na plecy i wstążką, taką samą jak suknia - złocista. Cofnął się do bramy i patrzył stamtąd, ukryty za występem muru. „To nie jest ona” - przebiegło mu przez myśl. I wiedział, że to była ona.

Zaczęła mówić wiersz, ale po pierwszych słowach reżyser jej przeszkodził, wołając swoje: „Nie tak! Nie tak!” Rzeczywiście, należało mówić inaczej: wiersz wymagał daru mowy potocznej, splatanej niedostrzegalnymi nićmi rymów, jak lekka, przejrzysta tkanina, ledwie muśnięta haftem. Tymczasem ona, Tatiana, siedząc na ławce mówiła głosem podobnym do głosu Teresy, wyrazy obok wyrazów, zbyt jawnie ukazując ich niewzruszalny ład. - Tęsknota! Wylew uczuć! - rozpaczał reżyser, czyniąc dłonią ruch, jakby chciał cisnąć swe serce na schody - Potok tkliwości, a nie wyuczona czytanka! Dziewczyna spuszczała głowę, poprawiała fałdy sukni, po czym, zwracając ku widowni swą twarz, podobną do twarzy Teresy, mówiła od początku - lecz znowu źle. Szarlej, wciśnięty w załom bramy, słuchał i patrzył, usiłując w oczach, włosach i głosie siedzącej na białej ławeczce dziewczyny odszukać to za czym tęsknił przez długie miesiące - i nie potrafił tego znaleźć. Nie czuł teraz żadnego wzruszenia nie tylko na jej widok, lecz nawet na dźwięk wiersza, który nagle w jej ustach postradał dawny czar: nie osłaniał już brzydoty podwórza ani kalectwa potłuczonych murów. Szarlej stał oszołomiony, patrzył na Teresę całą siłą wzroku i nie mógł już rozpoznać w jej rysach blasku i światła, które jeszcze niedawno zdawały mu się zesłane przez opatrzność. „Gdzież ich szukać! - pomyślał. - Od czego zacząć?” Reżyser, który przez ten czas wdrapał się na schody, stał teraz pochylony ku Tatianie i tłumaczył jej coś szeptem. Poeta i Muza rozmawiali na uboczu: on rozpiął frak i wachlował cylindrem zgrzaną pierś, a ona bawiła się szałem, rozwijając go i owijając wokół ręki. - Jeszcze raz! - krzyknął reżyser i zbiegłszy ze schodów usiadł w pierwszym rzędzie. Tatiana podniosła głowę, oparła dłoń na poręczy ławki i szepty znów umilkły. Poeta skrzywił się, a Muza tłumiła śmiech: wiersz spływał ze sceny ospale, po chwili sam się urwał, jakby zbrakło mu siły. Kilka osób wbiegło naraz z widowni na scenę, udzielając rad Tatianie, która ocierała oczy chusteczką. - I pomyśleć - ryczał reżyser z krzesła - że uciekłem z domu do teatru, bo ojciec mi kazał studiować medycynę! „Nie myślałem już o niej od dawna” - wspominał Szarlej przyciśnięty do ściany. Przyszło mu do głowy, że wszystko, co było Teresą, podzieliło los domu na Mokotowskiej, tak jak kilka słów skreślonych na bramie. Zacierały się powoli, żyjąc obok niego przez tygodnie, miesiące - i jeden dzień obrócił je w nicość. „Gmach naszych złudzeń...” - pisał Bałturyn w swym liście. On, Szarlej, miał w tym gmachu swój udział. Patrzył teraz na nią - daleką, oddzieloną od niego długością podwórza i wysokością schodów. Przypomniał sobie dzień, kiedy ją spotkał po raz pierwszy: gdy opatrywała mu zranioną rękę, uwierzył, że to przyszła miłość, aby go ocalić. Ale w owym czasie można było uwierzyć we wszystko; po sześćdziesięciu dniach urojonej walki i wolności czemuż nie można było uwierzyć w urojoną miłość? I czemuż się teraz dziwić, że nic z niej nie zostało? Przestał szukać Teresy, odkąd zaczęły biec jego rzeczywiste dni, z ich zwyczajnym trudem, codzienną, powszednią nadzieją; i z chwilą gdy znalazł się w wirze tych dni, otoczony nimi ze wszech stron, zapomniał o niej, tak jak ona o nim. Cóż się z nią działo przez ten czas? Marzyła pewnie o wielkiej roli lub o tym, żeby się z nią ożenił reżyser, albo o tym, żeby zachorowała aktorka którą by mogła zastąpić. O wszystkim, tylko nie o nim; był już dla niej zapewne takim samym cieniem jak ona dla mego. Rzecz przedstawiała się prosto, i doprawdy - nie było na co czekać. Chciał odejść, ale spostrzegł, że Tatiana schodzi ze sceny. - Nic z tego nie będzie - biadał reżyser mierzwiąc z rozpaczy czuprynę. - Przerwijmy, niech lepiej odpocznie... - Znów otoczyła go grupka aktorów, na scenie została pusta ławka; Tatiana znikła za schodami. Na widowni wszczął się gwar, pomocnicy znosili krzesła, ustawiając z nich dalsze rzędy. Nastąpił moment znany w każdym teatrze gdy zniechęcenie po bezowocnym wysiłku podsuwa drobne, nieważne zajęcia. Szarlej oderwał się od bramy i ruszył wzdłuż podwórza, ku schodom. Minął krzesła i czując na sobie ciekawe spojrzenia Muzy i Poety, przystanął u stóp sceny. Nikt go nie zatrzymał. Schody pachniały

świeżym drzewem i z bliska widać było, że zbudowano je naprędce, z byle jak zbitych desek. Obszedł je z lewej strony i zobaczył Teresę. Siedziała na krzesełku przysuniętym do oszalowania schodów; obok, na innych krzesłach, leżały rozrzucone części kostiumów. Schody, boczna ściana podwórza i stare, zmurszałe cegły poprzecznego muru tworzyły tu cienistą wnękę; na ziemi, wśród kawałków gruzu, zieleniła się wyschnięta trawa. Szarlej stał za plecami Teresy, ogarnięty nagłą litością, bojąc się poruszyć i odezwać. Widział wycięcie jej sukni, włosy przepasane wstążką, rąbek ciała, fioletową szarfę... Nie miał pewności, czy w porę tu przyszedł: może chciała przepłakać chwilę niepowodzenia; zdawało mu się, że dostrzega drżenie jej pleców. Musiał uczynić jakiś mimowolny ruch, bo nagle spotkał jej wzrok. Odwróciła się ku niemu z lekkim okrzykiem, przestraszona - nie wiadomo, czy tylko tym, że ktoś za nią stał, czy też że stoi za nią właśnie on. Uśmiechnął się do niej i zobaczył jej oczy, szeroko otwarte z tuszem rozmazanym łzami w kącikach powiek. - To pan... - szepnęła, jakby zawstydzona - mój Boże... To pan... Zbliżył się o krok i usiadł obok niej na krześle; leżała na nim czarna peleryna i cienka, posrebrzana szpada; odsunął pelerynę, a szpadę wziął do rąk. - Nie trzeba się zrażać - powiedział - wszystko będzie dobrze... Chciał ją jakoś pocieszyć; rozumiał, że od tego powinien rozpocząć: minuta teraźniejszości liczyła się więcej niż miniony rok. Teresa skinęła głową, przełykając zapewne łzy. Tak, niezbyt gładko jej poszło, nie potrafiła przełamać tremy, a w dodatku zła akustyka, głos ginie wśród ruin. I pomyśleć: pierwsza prawdziwa rola w życiu, tak o niej marzyła, a teraz... Przygryzła zębami rożek chustki. Na schodach rozległo się głuche dudnienie i łomot. Przybijano pewnie część dekoracji. - Lepiej o tym nie myśleć - mówił Szarlej bawiąc się w zakłopotaniu szpadą - wtedy przyjdzie samo. Rzeczy, na które się czeka, przychodzą same, właśnie wtedy, kiedy się o nich nie myśli. Uśmiechnęli się do siebie, równocześnie pojmując znaczenie tych słów, które powiedział przypadkiem. Podniósł oczy i znów napotkał jej wzrok, zaciekawiony i trochę zmieszany; patrzyła nań tak samo jak on na nią: oboje rozpoznawali swoje twarze, porównując je z tym, co zachowała ich pamięć. I zapewne oboje nie mogli się oprzeć zdziwieniu, że twarze były podobne, a uczucia tak bardzo zmienione. - Kiedy pani wróciła? - zapytał Szarlej. Słuchał z roztargnieniem jej opowiadania o powrocie do kraju, z daleka, bo aż spod Drezna, gdzie Niemcy uciekając zapędzili obóz. Wróciła w miesiąc po kapitulacji, był to początek czerwca, i od razu spotkała znajomego aktora, który grał w nowopowstałym teatrze na Wybrzeżu. Przyjęła propozycję bez wahania. Zgodziłaby się wówczas na każdą. Tak się zaczęło, no i tak już zostało. I właściwie - jeśli idzie o nią - to było wszystko. Szarlej potakiwał, rozumiejąc, że nie ma o co więcej pytać. Siedział bez słowa, odurzony prostotą zagadki, nad którą głowił się był w bezsennych nocach, a która teraz brzmiała tak zwyczajnie. Spojrzał na Teresę i zobaczył przed sobą małą, szczupłą dziewczynę o ładnych, choć nieregularnych rysach. Miała te same usta, oczy i brwi, ale tajemnica jej twarzy, która niegdyś trapiła go w snach, znikła, jak gdyby rozwiana wraz z tajemnicą jej losów, której wtedy nie potrafił zgłębić. Wszystko stało się zwykłe i proste; nic go z nią nie łączyło, nie budziła w nim wzruszenia - najwyżej żal po wspólnej pomyłce, która pochłonęła im trochę marzeń i tęsknoty. Ona musiała odczuwać to samo: siedzieli

obok siebie, zawstydzeni i rozczarowani, niby dwoje wspólników, którym się nie powiodło. Ze sceny dobiegały hałasy, słychać było kłótnię, stukanie młotków i krzyki reżysera. - A pan? - spytała po chwili, obrzucając ukradkowym spojrzeniem jego kombinezon wytłuszczony smarami, tobołek leżący obok krzesła i szpadę, którą trzymał w ręku. To pytanie zadała pewnie z grzeczności, bo w gruncie rzeczy cóż ją mogła obchodzić pokryta kurzem i nieco obdarta postać, nagle wyłoniona z dalekiego mroku. I kiedy Szarlej opowiedział jej dzieje ubiegłych miesięcy - równie krótko, jak przedtem ona jemu - słuchała go z podobnym roztargnieniem, potakując dosyć obojętnie i skubiąc koniec szarfy. Umilkli, jakby nie mając sobie nic więcej do powiedzenia. Błądzili oczyma po trawie, wśród której walały się kawałki pokruszonych cegieł, skorupy, splątane druty. Każde z nich było zajęte własnymi myślami, a zgadując, że drugie je przenika, oboje lękali się odezwać. I nie wiadomo, dopóki trwałaby ta krępująca cisza, gdyby przypadkiem spojrzenie Teresy nie było padło na rękę Szarleja. Pochyliła się nad nią, szukając zapewne śladu dawnego draśnięcia, i w jednej chwili oboje ulegli wzruszeniu, jak gdyby wrócił do nich pierwszy dzień, kiedy w bramie na Śniadeckich tamowała mu płynącą krew. - Czy nie ma już znaku? - szepnęła. Szarlej poczuł na dłoni dotknięcie jej palców. - Nie - zaprzeczył z uśmiechem - wygoiło się prawie bez śladu... Patrzyli teraz na siebie ciepłym, rozjaśnionym wzrokiem, nagle bliscy i znowu połączeni tysiącem wspomnień: można było pomyśleć, że stał się cud i wszystko zaczęło między nimi biec od początku, jak wtedy, pierwszego dnia. Szarlej miał już na ustach słowa, które układał w głowie przez wiele miesięcy; wiedział, że ona ich oczekuje, spostrzegł w jej oczach gorący, przyjazny blask... - Widzisz - powiedział zamiast tego - już drugi raz spotykamy się niespodziewanie... A potem nas rozłączają. Myślałem o tobie przez te wszystkie dni. Czekałem na ciebie... Wtedy, w wagonie, kiedy mnie wieźli na zachód - nie, nie wiedziałem przedtem, że można tak cierpieć. Opowiedział o swoich gorączkowych snach w szpitalu i o długich miesiącach w Warszawie, kiedy co dzień szukał jej imienia na bramie i jej twardy wśród przechodniów. - A później - szepnęła - przychodzi taki dzień, kiedy się już nie czeka. Nie wiadomo, jak się to staje, ale taki dzień zawsze przychodzi: budzisz się i już wiesz, że się stało: nie czekasz więcej. Mimo że jeszcze poprzedniego dnia - czekałeś... Wyskubywała nitki z szarfy, a on siedział milcząc, z pochyloną głową. Scena była teraz pusta, robotnicy ustawiali krzesła na widowni. - Może to nie był czas miłości - dodała po chwili - w takich dniach może lepiej unikać się nawzajem i pamiętać tylko o sobie. Gdybyśmy się nie byli spotkali, nie cierpielibyśmy później, ani ty, ani ja. - Nie wiem... - odparł Szarlej - nic już teraz nie wiem... - Podniósł głowę i rzekł: - A jednak znowu spotkaliśmy się. Przyszedłem tułaj, żeby cię zobaczyć, Tereso. To nie jest przypadek. W takim dniu jak dzisiaj nie szuka się wspomnień. Szukałem dziś zupełnie czego innego. A znalazłem ciebie... Znowu spojrzeli sobie w oczy i jednocześnie odwrócili wzrok, jakby przestraszeni własnymi słowami. „Po co o tym mówię?” - pomyślał. Zaniepokoił się, że słowa, które powiedział, są jej niepotrzebne, i ogarnął go wstyd, że nie potrafił ich przemilczeć. Ale omylił się: parzyła mu prosto w twarz, chcąc pewnie wyczytać z jego oczu wszystko, czego jeszcze nie powiedział. Siedzieli wciąż blisko siebie, bez ruchu, jak gdyby bojąc się spieszyć wspomnienie dawnego dnia, które znowu ich z sobą związało.

- Mówiłeś wtedy - westchnęła - że nie można ludziom odebrać miłości. A przecież oni nam ją odebrali. Czy to nie jest okrutne, straszne?... Och, jak ja ich nienawidziłam za to, że co dzień, co dzień było jej mniej, że z każdym tygodniem mniej cierpiałam, mimo że chciałam coraz więcej cierpieć... Ale nie było cię przy mnie. - Nie myślałem przez len czas o nikim innym - szepnął Szarlej. - Ja także - powiedziała Teresa - ale to nie wystarczy. Przez dłuższą chwilę nie mówili nic do siebie. Mieli tylko jeden wspólny temat: parę dalekich dni spędzonych razem i wiele dni rozłąki. Rozpamiętywali teraz jedne i drugie, nie próbując się jeszcze zastanawiać, co poczną z dniem, który nastąpił. „Czas wyskubał nici z naszej szarfy - myślał Szarlej patrząc na palce Teresy - jej tkanina stawała się coraz bardziej wiotka, przetarta, a my patrzyliśmy na to bezsilni...” Zaczęła opowiadać o życiu w obozie, o jakichś zdarzeniach związanych z ludźmi, których nie znal. Wiesz, kiedy wzięli mnie do pracy w fabryce, zmieniło się na lepsze. To była fabryka cukierków, kradłam cukier i wynosiłam go w pończosze pod spódnicą... Ach, moja pończocha była sławna w całym obozie! Gdybyś wiedział, do czego jestem zdolna... I, rozumiesz? - szepnęła - tak płynął dzień za dniem, lepszy czy gorszy, trzeba było jakoś żyć... A ty byłeś daleko. To chyba trudne do pogodzenia - miłość i wojna. Szarlej nie odrywał wzroku od jej rąk i zdawało się, że nic słucha. Od pewnej chwili rzeczywiście nie słyszał jej słów, tak był zdumiony swoimi myślami. Zaciskał dłonie na szpadzie i czuł, jak wali mu serce. Powoli przesunął spojrzenie od jej rąk ku twarzy i zaczął się w nią wpatrywać spod ściągniętych brwi tak usilnie, że odwróciła oczy. „Czy to możliwe?” - przebiegło mu przez głowę. Przymknął powieki, jakby chcąc odegnać jakieś przywidzenie, ale widocznie było uparte, bo kiedy znów na nią spojrzał, spostrzegła, że przybladł mocno. - Co się stało? - spylała biorąc go za rękę. - Boże, co się stało? „Czy to możliwe - myślał Szarlej - że znowu ją kocham? A może nie przestałem jej kochać ani na chwilę? I co teraz: zaczynać od nowa historię z hali nr 5?” Próbował powściągnąć powracające uczucie i szukał rozsądnej myśli: jest przecież szoferem i jeździ po kraju, a ona - aktorką wędrownego teatru; przez dziesięć lat mogliby się mijać z sobą, jak kochankowie w dawnych nieszczęśliwych romansach. Po cóż na nowo ożywiać wygasłe, zapomniane sprawy... A jednak czuł, że nigdy się już nie obejdzie bez tej „wygasłej sprawy”, która przez ostatni czas podziewała się nie wiadomo gdzie; może na dnie jego serca. Więc słuchać jej, iść za nią? Powiedzieć sobie: miłość - i ruszyć jej śladem z tobołkiem, jak włóczęga? Znowu, od początku przeżywać rozstania i powroty, cierpienia, udrękę?.. Bał się tego. A jednocześnie bał się, że jeśli odepchnie to wszystko od siebie i odejdzie stąd bez słowa - to zemści się to na nim i będzie potem cierpiał stokroć gorzej; bo nie wolno marnować rzeczy żywych, tak jak nie wolno zabijać; i nie wolno dać zgasnąć miłości, tak jak nie wolno dać umrzeć człowiekowi. Jakiż byłby podły, gdyby odszedł stąd, choć nie przestał jej kochać - tylko dlatego, że kochać ją byłoby trudno! Czy nie umieli się już kochać? Nieprawda! Poczuli tylko lęk przed wspólnym niebezpieczeństwem, para kochanków niewprawna już w cierpieniu, odzwyczajona od tęsknoty - a jednak gotowa znów cierpieć i tęsknić... Szarlej bał się przemówić, odezwać, lękał się podnieść wzrok na Teresę. Jakże mu

była teraz potrzebna! ona, jej oddech i milczenie, dotknięcie jej rąk, które pamiętał. Czy wolno mu było samemu porzucać wspomnienia i nadzieję, których nawet wojna nie potrafiła zniszczyć? W każdym czasie jest miejsce na miłość, nie ma lat bez miłości, nie ma dnia, w którym miłość mogłaby być zakazana. Trzeba jej bronić, tak jak się broni siebie i innych, tak jak się broni życia. Jest jedną z wielkich, uczciwych ludzkich spraw i dlatego z żadną sprawą człowieka nigdy nie jest sprzeczna. Szarlej chciał to wszystko Teresie wytłumaczyć, ale brak mu było potrzebnych słów i zamierał z trwogi na myśl, jak też ona je przyjmie. Zbliżył tylko twarz do jej twarzy: widziała teraz jego źrenice poszerzone szklistym blaskiem łez, z których żadna nie umiała spłynąć. Próbował coś powiedzieć, więc przysunęła się do niego, żeby usłyszeć. - Zacznijmy od początku - wyszeptał. - Tereso, zacznijmy od początku... Zasłoniła twarz, jakby broniąc się przed tym, co powiedział. Szarlej czekał na jej słowa, błądząc wzrokiem po fioletowej szarfie, wyblakłej trochę i zmiętej. Lecz trwało to mgnienie i zanim zdążył cokolwiek usłyszeć z jej ust, od schodów dobiegł zamęt, szurgot i wzmożony gwar. - Zaczynamy! - rozległ się głos reżysera - Tatiana! Tatiana na scenę! Odsunęli się od siebie. Teresa wstała poprawiając rozluźnioną szarfę. - Zacznijmy od początku... powtórzył cicho Szarlej. Na scenie kręcili się już ludzie. - Przyjdź jutro - rzuciła mu odchodząc. - Dobrze - szepnął Szarlej - jutro o tej samej porze... – Zaczynamy! - niecierpliwił się reżyser. Szarlej pozostał w tym samym miejscu, między schodami a murem. Tam, niewidoczny dla nikogo, nasłuchiwał znajomych słów wiersza i bezwiednie powtarzał je w myślach. Po chwili podniósł głowę. Na widowni zaległa cisza i ustał wszelki ruch. Słychać było teraz tylko głos Tatiany. Mówiła inaczej niż przedtem. Wiersz, jakby nagle podbity jej prośbą, otworzył wszystkie swoje skarby: przemawiał żarliwie, namiętnie, użyczał jej cierpienia i nadziei, to znowu przedzierzgał się w smutną ironię lub raptem zamyślał się sam nad sobą, by znów po chwili cały poświęcić się Tatianie: był tylko nią i jej uczuciem, na przemian ciskał płomienne zaklęcia, wzdychał w palących błaganiach i milkł, przerażony własnym bezwstydem; czy wreszcie, na boku, niby mimochodem, szepnął jakąś uwagę zadziwiająco trzeźwą... - Wspaniale! - wrzasnął reżyser. - Światło! Światło! Szarlej zerwał się z krzesła i odrzucił szpadę. Z głębi, z wierzchołka aa wpół zwalonej bocznej ściany zabłysnął reflektor. Rozstrzygnij trwożne te zwątpienia: Może to wszystko jeden błąd... Nie słyszał już tego. Światło reflektora jasną, prostą smugą przecinało ciemniejące powietrze. To nadchodziła noc, na którą czekał od dziesięciu godzin. Stał krótką chwilę, śledząc ją oczami, zapatrzony i wstrząśnięty jej bliskością. - Jutro o tej samej porze... - szepnął do siebie. Po czym szybko ruszył wzdłuż muru w stronę bramy. Niebo zstępowało na ziemię w długich, cienistych oparach. Niepostrzeżenie zapadł mrok. *

7 Światła reflektorów nadjeżdżały z daleka, z głębokiej, warczącej ciemności, zapalając się i gasnąc, coraz bliższe w rozjazgotanym huku silników, który przejmował drżeniem rynny na murach, szyby okienne i zawiasy bram. Od godziny nad miastem trwała już wysoka sierpniowa noc, ciasno nabita gwiazdami. W oddali, wzdłuż niknącego widnokręgu dachów, przysiadły rozwlekłe, czarne pasma chmur, zepchniętych wieczornym wiatrem na krańce nieba. Było ciepło, prawie bezludnie; noc omiotła ulice z wrzawy i kurzu; kroki nielicznych przechodniów roznosiły wokół dźwięczne echo i ginęły w ciemności; tutaj, na peryferiach prawego brzegu, wśród niskich budynków i drewnianych płotów, wieczór zapadał spokojnie. Dopiero ciężarówki, powracające do garażów na Grochowskiej, wypełniły ciszę warkotem i światłem. Torując sobie drogę smugami reflektorów, maszyny w kilku- lub kilkunastominutowych odstępach wjeżdżały przez na oścież otwartą bramę, w której stał człowiek z chorągiewką i wywijał nią, wskazując kierunek. Każdy wóz przeszywał go podwójnym ostrzem światła i wtedy widać było jego gniewnie otwarte usta, wołające jakieś słowa, które zagłuszał wyjący ryk motoru. Wóz z trudem brał ostry zakręt wjazdu, kołysząc się z dzwonieniem łańcuchów i dygocząc maską. Człowiek z chorągiewką skakał w prędze światła jak podsmalony komar. Brama była wąska, niejeden szofer zawadził o nią błotnikiem. Wreszcie hałas cichł, wóz przejechał szczęśliwie; garażowano go w głębi dziedzińca. Z ulicy można było dostrzec, jak spod brezentu wygrzebują się ludzie; jeden, drugi, trzeci zeskakiwał na żwir. W chwilę później człowiek z chorągiewką wracał do bramy. Tam, założywszy ręce w tył, spacerował, czekając na następny wóz. Od czasu do czasu przystawał, zwrócony twarzą do ulicy, i wtedy mogło się wydawać że tropi spojrzeniem drugą stronę jezdni, skąd, ukryty za węgłem przeciwległego domu, patrzył na niego Szarlej. Stał tu już od godziny, przeszedłszy na prawy brzeg przez most wysokowodny, który pod wieczór znowu otwarto dla ruchu. Zdążył w samą porę: maszyny właśnie powracały z kursów i wkrótce miała nadejść chwila, kiedy szoferzy zaczną wychodzić z garażów. Do uszu Szarleja dolatywał głos rozmów, odgłosy krzątaniny, powarkiwania sprawdzanych silników. Ludzie biegający wokół zagarażowanych maszyn poruszali się jak małe, niespokojne cienie. Szarlej przyglądał się temu z bijącym sercem. Śledził wzrokiem wjeżdżające samochody i niektóre z nich rozpoznawał. Widział, jak wtoczył się przez bramę czterotonowy Zis prowadzony przez małego Gaja i ciężki Dżems Kurzawca z rozklekotanym żebrowaniem budy, a zaraz po nim dwa Fordsony KCZZ-u. Narożny występ muru osłaniał go przed światłem, tak że dla ludzi z garażu był niewidzialny. Do kamienicy przylegał z tej strony pusty, nie zabudowany plac, porosły zielskiem; rzadko kto tędy przechodził. Blask świateł, warkot motorów, ostry powiew spalin, bieganina i rozgwar, w którym dawały się wyłowić znajome głosy - wszystko to - wraz ze zmęczeniem całodzienną włóczęgą, wprawiło Szarleja w stan odurzającej ulgi. O kilkanaście metrów po drugiej stronie ulicy rozciągał się jedyny świat w którym potrafił żyć. Tylko ten świat był rzeczywisty; przygody minionego dnia, spotkania i zdarzenia - zdawały się teraz mgliste; nic z nich nie pozostało prócz znużonej, ociężałej pamięci... i prócz oczu Teresy w chwili, gdy patrzyła mu w twarz dawnym, gorącym spojrzeniem. „Pójdę tam jutro” - pomyślał, ogarnięty nagłą tęsknotą. I mocniej przylgnął plecami do ściany, bo wydało mu się, ze jakiś człowiek chodzi po placu. Nasłuchiwał parę sekund, ale kroki ucichły. Od strony Gocławka doleciało brzęczenie motoru i przenikliwy sygnał. To wracał nowy wóz. Z daleka, przed skrzyżowaniem ulic, rzucił na jezdnię długi blask, obnażając, nim na chwilę kamienne łby brukowców, po czym wyszedł zza zakrętu i skróciwszy

światła zbliżał się ku garażom. „Szolc...” - szepnął do siebie Szarlej. Ogromny Dodge zachybotał się na wybojach podjazdu i ryknął z gniewem w ciasnym progu bramy; człowiek z chorągiewką uskoczył na bok, jak spłoszona żaba. Szarlej widział kierowców nadbiegających z głębi dziedzińca ku świeżo przybyłej maszynie, słyszał okrzyki i śmiechy, dostrzegł wreszcie Szolca, który wyłaził z szoferki. Wychylił się zza muru, żeby lepiej widzieć, i w tym samym momencie znowu odniósł wrażenie, że ktoś chodzi po placu. W ciemności wyraźnie słychać było czyjeś kroki. Niewidzialny człowiek obserwował ulicę, ukryty w niewielkiej odległości od miejsca, w którym stał Szarlej. Po chwili kroki znów umilkły. Szarlej wstrzymał oddech. Błysnęło mu w myśli, czyby nie ostrzec wartownika, że przed garażem kręcą się jacyś ludzie. Wytężył wzrok, usiłując przebić nim ciemności, i byłby przysiągł, że po drugiej stronie placu przemknął się płaski, podłużny cień, podobny do pełznącego człowieka. Tymczasem wozy nadjeżdżały coraz liczniej, w niewielkich odstępach czasu. Z daleka, od Targowej, powietrze niosło usilny, rosnący szum i wszystkie okna ponad głową Szarleja zaczęły dzwonić i drgać. Szarlej znieruchomiał; uczepiwszy się muru, łowił uchem chrapliwy warkot maszyny Krajewskiego, którą nie trudno było rozpoznać po krótkim, szczekającym klaksonie. „Zatrzymam go...” - przebiegło mu przez głowę. Nie mógł dłużej czekać, chciał wreszcie przeciąć daremną, bezczynną udrękę tego dnia... Wysunął się z ukrycia, pochylony naprzód jak do skoku. Krajewski zwolnił na kilkadziesiąt metrów przed garażem, wymacując bramę wzmocnionymi światłami. Jego stary, rozklekotany Benz charczał strzelając z gaźnika; człowiek z chorągiewką, znowu schwycony w białą smugę reflektorów, dawał zachęcające znaki i krzyczał, przyłożywszy dłoń do ust. Szarlej wybiegł na skraj chodnika. Przez sekundę oślepiło go światło; przymrużył oczy. Miał już ruszyć przez jezdnię, gdy w tej samej chwili do nóg przyplątał mu się jakiś ruchliwy, dyszący cień. Usłyszał skowyt i poczuł na dłoni ciepłe, wilgotne dotknięcie. Z ciemności, poprzez warkot silnika, rozległ się gwizd: cień pomknął w tę stronę. Słychać było piskliwe ujadanie i stłumiony męski głos. - Kto tu?!... zawołał Szarlej, usiłując przekrzyczeć ryk motoru. Krajewski wjeżdżał już w bramę, było za późno, aby przeciąć mu drogę- - Kto tu?... - szeptał Szarlej i nie bronił się już przed psem, który skakał wokół niego, liżąc mu ręce i wzywając wesołym szczekaniem kogoś, kto zbliżał się z głębi mroku. - Flis poznał go Szarlej - skądżeś tu się wziął? - Flis szczeknął radosnym basem, podskoczył na tylnych łapach i dał susa w ciemność; wrócił po chwili i zaczął ciągnąć Szarleja za spodnie, na środek placu, gdzie w zielsku szeleściły czyjeś kroki. - Kto tu? - szeptem zapytał Szarlej po raz trzeci. Poszukał za sobą muru. Nim zdążył pomyśleć, co się właściwie dzieje, poczuł na ramionach mocny, przyjazny uścisk. - Ciężarek... - mruknął przez zaciśnięte zęby. I nie mógł wydobyć z siebie słowa więcej. Był to naprawdę Ciężarek. - Szukamy cię już z godzinę - mówił cicho - wiedziałem, że tu przyjdziesz. Stał blisko i Szarlej czuł na twarzy jego ciepły oddech. Flis skakał wokół nich poszczekując, widać zdziwiony, że nie zwracają nań uwagi. - Głodnyś pewnie - zatroskał się Ciężarek. - Jadłeś co od rana? - Nie jestem głodny - zaprzeczył Szarlej. Ciężarek patrzył no jego tobołek. - Masz z sobą wszystko?

Szarlej skinął głową. Marszczył brwi po ciemku i starał się przygotować głos do najważniejszego pytania, które tłukło mu się w myślach. - Czekają tam na ciebie - powiedział Ciężarek wskazując na bramę garażu. - Chcą cię zapoznać z faktami. - Z faktami...? - powtórzył Szarlej. - Tak - stwierdził poważnie Ciężarek. - A także przedstawić ci swoje wnioski. Przez bramę wtaczał się wysoki furgon elektrowni i z głuchym łoskotem zahaczył o słup. Dyżurny klął wygrażając chorągiewką, szofer wrzeszczał, wychylony z kabiny. Flis szczekał na obydwóch. - Brama ciasna... - zauważył Szarlej. - Warto by ją poszerzyć. - Warto - przytaknął Ciężarek. Wóz wreszcie przejechał i słychać było kpiny kierowców zebranych na dziedzińcu. Ciężarek spojrzał na Szarleja: - Idziemy, Szary. Już późno. - Wpuszczą mnie? - mruknął Szarlej. - Nie mam przepustki... - Nie bój się - uspokoił go Ciężarek. - Wartownik dostał rozkaz. Czekają przecie na ciebie. Szarlej chciał jeszcze o coś spytać, ale nie znalazł odpowiednich słów. Dotknął ramienia Ciężarka. - Kto czeka? - szepnął zaglądając mu w twarz. Było teraz spokojnie, pogwar w garażach ścichł, z rojnego nieba płynęła chłodna poświata księżyca. Ciężarek odmilczał spory moment, potem spoglądając w głąb dziedzińca odrzekł z surowym naciskiem: - Kolektyw. Stali jeszcze chwilę, patrząc na rząd wozów o zamilkłych motorach i pogaszonych światłach - po czym ruszyli w stronę bramy. 8 W rozmowach prowadzonych przez szoferów z Grochowskiej na temat sabotażu przeważała opinia, że do wykrycia jego sprawców dopomogła świadomość klasowa kolektywu. Nikt jednak nie próbował przeczyć, że bezpośrednio przyczyniła się do tego proletariacka duma Gaja. Mały, piegowaty Gaj chodził teraz w glorii, a skoro wspominano o jego zasługach, ściągał żółtawe brewki i naśladując glos Krajewskiego, który zawsze wzbudzał w nim podziw, twierdził z udaną obojętnością, że nie ma o czym mówić. Tego wieczoru, kiedy Ciężarek odnalazł Szarleja przed garażem, szoferzy, mechanicy i konwojenci po zagarażowaniu wozów zebrali się jak zwykle koło pompy, dyskutując o niedawnych zdarzeniach i na nowo roztrząsając ich okoliczności. Gaj, świeżo umyty, wciągał właśnie koszulę na chude ciałko, podczas gdy Kurzawiec, zgięty wpół pod pompą, zlewał wodą czuprynę. Inni czekali na swoją kolej. - Tak, szkoda gadać - mówił wysoki Szolc - dzielnie się spisałeś, Gaj. - I kto by pomyślał! - zakrzyknął spod pompy Kurzawiec, prychając nosem. - Taki szczur! - Rozległ się śmiecił, a Gaj, który akurat wciągnął koszulę i wychylił potargany łebek, miał się już rozzłościć, gdy nagle znieruchomiał i wlepił oczy w bramę. - Kto tam idzie?... - szepnął.

Od bramy szedł Ciężarek, a obok niego Szarlej z tobołkiem w ręku. Flis biegł parę kroków przed nimi; na widok szoferów przystanął, zamachał ogonem i szczeknął porozumiewawczo. - Patrzcie no... chrapnął ze zdumieniem konwojent Lelkowski, dawny partyzant. Kierowcy umilkli, Kurzawiec przestał się myć; wszyscy patrzyli ku nadchodzącym. Krajewski wystąpił naprzód i podszedł do Szarleja. - No, jesteście, Szarlej - rzekł spokojnie, jakby się godzinę temu rozstali. - A my tu na was czekamy. - Byłem już rano - odparł Szarlej, tak samo spokojnie - ale nie chcieli mnie wpuścić. Przenosił wzrok z twarzy na twarz, chcąc odgadnąć, z czym na niego czekają. Było jednak ciemnawo, lampa wisząca u wejścia do warsztatu rzucała skąpe światło. Szoferzy chrząkali, widocznie zmieszani. - Mówiłem, że go nie wpuszczą - szemrał Gaj zza pleców Krajewskiego. - Przecież nowy wartownik go nie zna. - Cały dzień łaził po mieście - rzucił przez zęby Ciężarek. - Kiedy dzwoniłem na milicję, już go tam nie było. Krajewski wyjął z ust fajeczkę i spojrzał uważnie na Szarleja: - Nie zawiadomili nas o waszym zwolnieniu. Mieliśmy, rozumiecie, przyjść po was, porucznik obiecał, że da znać. Pewno nie miał czasu. Kilku szoferów potrząsnęło twierdząco głowami, wszyscy udawali spokój zachowując się, jak gdyby nic wielkiego nie zaszło. - Nie było go, kiedy mnie zwalniali - odrzekł Szarlej. Mówił powoli, prawie obojętnie, nie chcąc zdradzić brzmieniem głosu, że brak mu tchu. Po ostatnich słowach uśmiechnął się nawet do Gaja, który dawał mu jakieś znaki. - Chodźmy do warsztatu - przeciął Krajewski. - Zmęczeni pewno jesteście. Ruszył przodem, za nim Ciężarek i Szarlej, otoczeni gromadą szoferów. Gaj przepychał się do wejścia, obciągając koszulę. W warsztacie wszyscy zajęli miejsca. Zrobiło się cicho, Krajewski siedział na ławce pod ścianą, między Kurzawcem a Szolcem. Sporą chwilę szukał słów, oglądane z uwagą cybuch wygasłej fajeczki, po czym spojrzał na Szarleja, siedzącego wraz z Gajem i Ciężarkiem na wywróconej dnem do góry skrzyni. - W waszej sprawie - rozpoczął z namysłem - odbyło się zebranie z udziałem partyjnych i bezpartyjnych, krótko mówiąc: wszystkich, co was znali. Był także przedstawiciel Komitetu Wojewódzkiego PPR. - Towarzysz Krystyn - dopowiedział Gaj i krzyżując nogi tak samo jak Krajewski, potoczył okiem po obecnych. - Towarzysz Krystyn - potwierdził stary szofer. I ciągnął dalej: - Oraz zaproszony delegat Komisji Centralnej Związków Zawodowych. - W tym miejscu uczynił przerwą i dorzucił ciszej: - Towarzysz Pankrat. Szarlej przybladł trochą i podniósł głową. Spotkał przyćmiony, lecz bystry wzrok Krajewskiego który zdawał się mówić: - Słuchaj cierpliwie, na wszystko przyjdzie kolej. - Padło na was niesłuszne posądzenie. Wiele było przeciw wam poszlak. Dopiero pod waszą nieobecność ta sprawa się wyjaśniła. Zbrodnię popełnił kto inny, nie wy. Łajdak był wśród nas, ale nie

uszedł sprawiedliwości... Dlatego zostaliście zwolnieni. Władze uznały was za niewinnego: jesteście oczyszczeni z podejrzeń jako obywatel Polski Ludowej. To wam niniejszym komunikuję, kolego Szarlej... Krajewski odchrząknął i dodał: - A coście odcierpieli przez te dnie, to już we własnych rozmyślaniach sądźcie. Każdego mogło to spotkać. I niczyjej tu winy nie było, jak tylko tego łotra, co we wszystkim zawinił. To musicie przemyśleć, ażeby, rozumiecie, nie pozostał w was niesłuszny żal... Szarlej słuchał ze wzrokiem wbitym w posadzkę. „Co dalej?” - błysnęła mu mysi. Czekał na dalsze słowa Krajewskiego, wiedząc, że to dopiero wstęp. Wszyscy obecni zapewne czuli tak samo. Nikt się nie poruszył, Gaj siedział z otwartymi ustami, jakby chcąc pić zdania mówcy. Ciężarek zwiesił pięści z kolan i pochylił głowę, tak że nie było widać jego twarzy. Tymczasem Krajewski powoli nabijał tytoniem fajeczkę. - Zebranie zwołaliśmy nie po to - mówił za chwilę, kładąc nacisk na poszczególnych słowach - żeby was sądzić za jakieś przewinienie. Nie, tak bym nie powiedział. Pracowaliście dobrze, każdy to przyzna. Nikt przeciw wam zarzutów co do tego nie podniósł. Toteż zebranie zwołaliśmy w tym cela, ażeby się nad wami, kolego Szarlej, zastanowić jako nad człowiekiem, którego w przeszłości wiele rzeczy od nas dzieliło... Jako nad człowiekiem, że tak powiem, nowym, którego życie trzeba wziąć pod światło i z bliska obejrzeć. - Człowiek - ciągnął wśród zupełnej ciszy - jest dla nas cenny. Siłę swoją opieramy na ludziach. Ale człowiek może być dla nas niebezpieczny, bo z drugiej strony wróg nasz pcha ludzi przeciw nam. Kto jesteś, człowieku - pytamy każdego - nasz, czy ich? Ile w tobie jest z nas, a ile z nich? Czy nie tak, towarzysze? I w tym celu, kolego Szarlej, zwołaliśmy zebranie szoferskiego kolektywu, ażeby rozstrzygnąć, jakim jesteście człowiekiem pod względem ideowym i politycznym, jakim to jesteście człowiekiem z punktu widzenia walki klasowej, którą obecnie toczy polski proletariat, a wraz z nim my, szoferzy. Czy dobrze mówię, towarzysze? Wśród zgromadzonych przeleciał potakujący szmer. Lelkowski warknął coś z kąta na temat lasów parczewskich. Szofer w gumowej kurtce, siedzący obok niego, pokręcił ryżą głową, mówiąc: - Byleby we własnej skórze. Jak wracam z kursu we własnej skórze, to już sobie winszuję, no nie? Takie dranie... - Spokój... - uciszył go Szolc. - Towarzysz Krajewski ma głos. - Wiecie, w czym rzecz - zwrócił się nagle Krajewski wprost do Szarleja. - Chodziło o to, co zeznaliście na przesłuchaniu... Dwa lata temu mieliście strzelać do... jednego z naszych ludzi. Nie przekręcam? zapytał mierząc go swoim rozważnym, powolnym spojrzeniem. - Nie - odparł Szarlej - to prawda. Tak było i tak zeznałem. - Tak było - powtórzył Krajewski - i takeście zeznali. Mieliście strzelać do jednego z naszych ludzi - za to, że był partyjny. Mieliście wykonać zamach na niego, z ramienia organizacji, która zwalczała ruch klasy robotniczej. I, wedle waszych zeznań, nie wykonaliście zamachu. Zeznania wasze przekazał nam towarzysz Krystyn, a towarzysz Pankrat je potwierdził. - Przecież mówiłem! -- pisnął Gaj. - On nie z takich, co łżą. Szarlej nie spuszczał oczu z Krajewskiego. Śledził go pilnie spod brwi, siedząc bez ruchu, z rękami opartymi o krawędź skrzyni. Krajewski dokładnie odmierzał zdania, od czasu do czasu przesuwając dłonią po siwych, krótko przystrzyżonych wąsach. - Zapoznano nas - mówił - także z innymi faktami: żeście zerwali z organizacją, która kazała wam wykonać zamach. Zostało stwierdzone. I że potem byliście przez nią prześladowani. Więc żeby tak

wziąć wszystko do kupy, to cóżeśmy o was wiedzieli? Człowiek, który pracował z naszymi wrogami, to jedno; człowiek, który się od nich z uczciwych przyczyn oderwał, to dwa; człowiek, który zaczął pracować z nami, to trzy. Te trzy rzeczy wiedzieliśmy o was, zwołując zebranie. Zdawałoby się, że wystarczy - wystarczy, jeśli chodzi o fakty. Ale my chcieliśmy wiedzieć, jak was oceni ogół szoferów, chcieliśmy wysłuchać jego głosu, bo z takiej oceny, rozumiecie, z oceny kolektywu, wychodzi prawda o człowieku. Nie tylko fakty, ale on sam, cały, prawdziwie taki, jakim jest. Krajewski przerwał, zamyślił się i przetarł wierzchem ręki spaloną od słońca, porytą bruzdami twarz. Potem ciągnął dalej: - Czas orze człowieka powoli, to, co w nim zasieje, nie od razu wyrośnie, a stare chwasty długo potrafią się trzymać jego duszy. Musieliśmy rozważyć, czy nie pozostały w was ślady z tamtych lat, kolego Szarlej. A nuż, myśleliśmy, przyjdzie taka chwila - że ręka mu zadrży przy kierownicy? Wiadomo, jakie to dziwy dzieją się teraz na szosach. Ręka kierująca partyjnym wozem nie ma prawa drgnąć, nawet jeśli śmierć zajrzy w oczy. Dlatego musieliśmy się zastanowić, czy jesteście przygotowani do odpowiedzialności szofera partyjnego wozu... - Towarzysze wypowiadali się kolejno. Zdania były różne. Większość zgadzała się z jednym: że dobrze umiecie pracować. „Dzielny szofer - mówili - sumienny i odważny”. Ale to nie wszystko. Padały także zarzuty. Powinniście ich wysłuchać, bo was wtedy nie było. Ot, na przykład, towarzysz Ciężarek. Wypowiedział się on na waszą korzyść, nie ukrywał jednak, że niekiedy dostrzegał w was obcość klasową. Z kim przestajecie poza pracą, jakimi ludźmi się otaczacie, z tym - twierdził towarzysz Ciężarek - nigdyście się nie zdradzali. A to jest ważne. Bo życia nie można dzielić na godziny. Z rana proletariat, a wieczorem burżuazja. Dzień powinien być jeden - niepodzielny i uczciwy. Bez szpar. W szparach, kolego, robactwo się gnieździ. Prawda, towarzyszu Ciężarek? - Prawda... - mruknął Ciężarek nie podnosząc głowy. - A no tak - podjął po chwili milczenia Krajewski, rozglądając się po zebranych. - Inne uwagi były podobne. Weźmy dla przykładu Kurzawca - wskazał ustnikiem fajki siedzącego obok Kurzawca, który poczerwieniał. - Kurzawiec opowiadał, że nic wam nie może zarzucić. Dbaliście o maszynę, obowiązkowy z was i akuratny, według niego, pracownik. Ale wiecie, na co narzekał? Na jedno: nie miał śmiałości, żeby się do was zbliżyć. I nie umiał tego wytłumaczyć. „Mam dla niego życzliwość, towarzysze - twierdził - ale żeby tak zagadać o tym i o owym, jak między kolegami, to nie”. A Lelkowski powiedział nawet, że jak z wami był raz na kursie, toście do niego ani słowa nie przemówili. „Inteligencik” - wyraził się o was i na zakończenie dodał, że w oddziale leśnym co dzień kazałby wam z pięćdziesiąt razy zrobić „padnij, powstań” i dopiero siódmego dnia bylibyście podobni do człowieka. Nie tak, Lelkowski? Lelkowski łysnął wściekle tatarskimi oczyma i wydał z siebie niewyraźny pomruk. Przez warsztat sypnął się stłumiony śmiech. Szofer w gumowej kurtce zasłonił sobie usta ręką, a drugą klepał się po udzie. - No, tak - powtórzył Krajewski z nutką dobrodusznej ironii - rozmaite były uwagi. Rozmaite, ale podobne; wielu towarzyszy zabierało głos, nie będę wszystkich wyliczał. Krótko mówiąc: mało faktycznych zarzutów, a przeważnie nieokreślona uraza czy żal. O to, żeście w codziennym życiu stronili od szoferskiego ogółu i nie przejawiali klasowej solidarności. Tak to powszechnie odczuwano. „Co do roboty - padały głosy - to robił ją jak należy. Ale co on myśli - tego nikt nie wiedział”. Jedni mówili, żeście odludek, drudzy, że przyczailiście się, a jeszcze inni, że pycha was żre. Na to wstał znowu towarzysz Ciężarek i wyjaśnił: że to nie pycha was żarła lecz robak wątpliwości. I opowiedział zebranym rozmowy, jakie z wami prowadził w czasie jazd, a także o zachowaniu waszym w chwilach -

jak się wyraził politycznie ważnych. Twierdził towarzysz Ciężarek, żeście zamknęli się w sobie, przeżywając w milczeniu przełom ideowy. Według niego wasz błąd polegał właśnie na owym zamknięciu się. Zamiast zwrócić się o pomoc do zbiorowości - zawarliście się przed nią na trzy spusty. To źle. Kolektyw dopomógłby wam w znalezieniu właściwej drogi. A tak musieliście jej szukać samotnie i stąd wynikło zło. Bo człowiek odłączony od gromady, choćby szedł w dobrym kierunku, łatwo zbłądzi. Krajewski umilkł i zasępił się. Słychać było skrzypienie ławek i trzepotanie ćmy, która wleciała przez otwarte okno. Zebrani omijali wzrokiem Szarleja, nie chcąc mu zapewne utrudniać i tak ciężkiej chwili. Słuchał bez poruszenia, tak samo uważnie jak przedtem, ze wzrokiem na ustach Krajewskiego. - Dyskusja trwała długo - rzekł po chwili Krajewski. - Po wysłuchaniu towarzysza Krystyna, który zdał sprawę z samokrytycznej wypowiedzi, jaką złożyliście w czasie zeznań, tu obok w kantorze, zebranie postanowiło dać wiarę waszym słowom i przyjąć was z powrotem do pracy. To wam w kolejnym porządku oznajmiam... Wszyscy zwrócili spojrzenia na Szarleja, który milczał. Siedział z przymkniętymi oczyma i po twarzy przelatywały mu zmienne odblaski jakby rzucane przez ogień. Nie odzywał się tak długo, że wreszcie Krajewski zerknął nań badawczo i rzekł: - Teraz wasza kolej. Mówcie szczerze. Może to wam nie w smak? No cóż, może kryjecie do nas w sercu urazę albo nie macie chęci dalej z nami pracować? To wasza rzecz. Mówcie. Szarlej potrząsnął głową: - Nie - powiedział cicho i wyraźnie. - Cały dzień czekałem, żeby tutaj przyjść. Jeśli mnie przyjmujecie, chcę zostać z wami. - Urwał i zmarszczył się, wbijając wzrok w ziemię. Krajewski wystukał o podeszwę popiół z fajeczki. - No, jeżeli tak - rozłożył ręce wstając z ławki - to wszystko w porządku. - I podał dłoń Szarlejowi.

Tak, duma Gaja, zraniona duma małego Gaja, którego koledzy przezywali „zmotoryzowaną pchłą”, przyczyniła się do wykrycia zbrodniarza. Szarlej wysłuchał tego opowiadania z zapartym tchem, zapominając o zmęczeniu. Po odejściu szoferów zostali w szóstkę: Ciężarek, Gaj, Kurzawiec, Szolc, Lelkowski i Szarlej. Siedzieli w warsztacie do świtu, aż gwiazdy zaczęły blednąc. Każdy naprzód opowiadał o swoich początkowych domysłach i wrażeniach, wspominając dawne, zapomniane już fakty, które dopiero teraz, gdy wszystko było wiadome, nabierały znamiennej wymowy; i każdy dorzuciwszy od siebie jakiś drobny szczegół mówił: „Mnie to już wtedy źle pachniało” albo: „Wtenczas pomyślałem sobie: oho, bracie, coś się tu święci...” - Tak, tak - przytwierdzał Szarlej, pochłaniając wszystko na raz - mnie też wtedy coś tknęło... - I słuchał z napięciem, jak fakt po fakcie układa się w jasną całość. Ale przecież naprawdę tknęło coś tylko Gaja. Tymczasem Gaj siedział teraz skromnie na brzeżku skrzyni i niekiedy wtrącał fachową uwagę, wcale nie usiłując robić z siebie bohatera chwili. Lecz w pewnym momencie spojrzenia obecnych skupiły się na nim i Ciężarek powiedział: - Pamiętasz, Szary, jak to w lipcu Gaj potrącił maszynę Mietczaka? Wszyscy to pamiętali. Gaj, garażując wóz po kursie, zahaczył o stojącego obok Wolseleya i zgniótł mu błotnik. Mietczak był wtedy na piwie w narożnej restauracji, więc wystraszony Gaj postanowił nań

czekać i przyznać się do winy. Przez ten czas szoferzy zaczęli się rozchodzić; opuszczając garaż pokpiwali z Gaja, który siedział pod drzewem i niespokojnie zerkał w stronę bramy. Mietczak wrócił po kwadransie, obejrzał uszkodzenie, zdając się nie słyszeć żałosnych usprawiedliwień Gaja drepczącego za jego plecami. Potem bez słowa odwrócił się ku niemu i jednym uderzeniem powalił go na żwir. - Panie Mietczak! - wykrzyknął przerażony Gaj. - Za co? Przecie ja nieumyślnie! - Chciał walczyć, ale Mietczak nie dal mu wstać z ziemi, kopnął go parę razy, po czym zaciągnął pod pompę i dziesięć minut trzymał w ubraniu pod strumieniem wody. Półprzytomny z upokorzenia, mokry i zbity, Gaj powlókł się do domu. To przepełniło miarę jego nieszczęść. Mały Gaj, syn kolejowego dróżnika spod Skierniewic, przybył do pracy z początkiem czerwca i już przez ten miesiąc zdążył wycierpieć wiele prześladowań z powodu swojej drobnej postaci i braku doświadczenia. Kierowcy prześcigali się w okrutnych figlach, których ofiarą padał sam Gaj albo jego Zis; w garażach wytworzył się zwyczaj podstawiania nogi Gajowi, w znaczeniu dosłownym lub przenośnym. „Pchło - zaczepiano go, gdy biegł do warsztatu po narzędzia - uważaj, bo wypadniesz z koszuli!” - i oto Gaj leżał już jak długi, nosem w żwirze. Innym razem wypuszczano powietrze z opon jego wozu. A kiedy indziej, gdy miał już ruszyć, okazywało się, że ktoś wykręcił mu świecę z motoru. Nie wołano nań inaczej jak tylko „ofermo” albo „malutki”, co Gaj, który istotnie był drobny i z trudem panował nad swą ciężką maszyną, przez długi czas znosił w milczeniu. Twarz ze zgryzoty zmalała mu jak piąstka; po kilkanaście razy dziennie musiał wysłuchiwać, że nigdy nie będzie dobrym szoferem, i pewnego dnia Szarlej znalazł go w kącie podwórza, skulonego pod parkanem w zupełnej depresji. Zrobiło mu się go żal i zaczęli rozmawiać. Po tej rozmowie, gdy Szarlej wytłumaczył Gajowi, że nie powinien brać sobie zbytnio do serca swoich niepowodzeń i że nie jest gorszym szoferem od innych, po tej rozmowie zapanowało między nimi ciche porozumienie. Odtąd, gdy ktoś obmyślał za plecami Gaja jakąś nową zasadzkę, Szarlej wzruszał ramionami: - Po co? Dajcie mu odsapnąć, chłopak się przecież stara. - Kiedy Gajowi ginęły narzędzia, Szarlej pożyczał mu swoich i sam pomagał naprawić defekt. Raz przyłapał Kurzawca, jak skradał się do ciężarówki Gaja z blaszanką pełną stolarskiego kleju. Chciał nim wysmarować siedzenie w szoferce. Szarlej wyrzucił klej za parkan, a Kurzawca zwymyślał. Krajewski i Szolc wzięli jego stronę. I od tej chwili prześladowanie Gaja wyszło z mody. Mały szofer odetchnął, poprawił się na twarzy i nabrał rumieńców. W dodatku pokazał, że w jego wątłym ciele drzemie silny duch: żelazną ambicją doszedł do znakomitego opanowania maszyny, a parokrotnie dał na trasie dowód nie byle jakiej odwagi. Jednym słowem, przyszły dla Gaja lepsze czasy. Z „ofermy” i „pchły” stał się czymś w rodzaju „syna garażu”. I dopiero nieszczęsna przygoda z Mietczakiem znów go zepchnęła na dno poniżenia. - Nie miał prawa tak mnie sponiewierać - zwierzał się Szarlejowi parę dni później, gdy przyszedł nieco do siebie - nie miał prawa... Ja jestem kolejarski syn i wiem, co to za jedni proletariat butami kopią. Powiadam ci: wyjdzie z niego jeszcze gestapowskie ścierwo. - Gaj był blady i złowróżbnie kręcił głową. Nie mógł pogodzić się z tak jawną niesprawiedliwością. Szarlej usiłował go pocieszyć i widząc, że Gaj ociera ukradkiem łzę, spływającą mu z podsiniałego oka, dowodził z całkowitym przekonaniem, iż mogło to spotkać każdego: Mietczak był znanym brutalem i nie przebierał w środkach. - Miałeś pecha, Gaj - tłumaczył - że akurat przy tym nikogo nie było. Każdy by się ujął za tobą. - Myślisz? - pytał niespokojnie Gaj. - Wiem na pewno - twierdził Szarlej - przecież szanują cię i lubią. - Gaj spuścił głowę i grzdyknął z wyraźnym wzruszeniem. Od tego czasu zapałał do Mietczaka straszną złością i widocznie poprzysiągł mu zemstę, gdyż ilekroć w rozmowie padło jego nazwisko, Szarlej słyszał, jak Gaj mruczy pod nosem: - Już ja go nakryję... Często również, przy rozmaitych okazjach, mówił o proletariackim honorze i kończył nieodmiennie

tym samym wyrażeniem: - Poniewierać człowieka nie robotnicza to rzecz. - Po czym zazwyczaj opowiadał, jak esmani pobili do krwi jego ojca. Dzień, w którym wykryto sabotaż, Gaj przeżył w sposób straszliwy. Dano mu karabin strażnika Baczki i kazano czekać przed garażem na „osoby podejrzane”. Chwila, gdy przed bramą pojawił się Szarlej i kiedy Gaj w myśl poleceń miał przybrać urzędową postawę, była doprawdy ciężka dla małego szofera. Wyznał potem Ciężarkowi, że wolałby drugi raz pójść pod pompę niż spotkać wzrok Szarleja, w momencie gdy padło nań oskarżenie. W tym samym dniu Gaj zaczął rozmyślać na własną rękę. Mechanicy naprawiający maszyny spostrzegli go siedzącego pod drzewem i pogrążonego w zagadkowej medytacji. Do jakich wniosków doszedł wtedy Gaj, nie było wiadomo. Odbył potem krótką rozmowę z Baczką, a później zawieruszył się gdzieś i znikł. Nazajutrz przyszedł do pracy i ofiarował się poprowadzić Magdę, już naprawioną po drobnym uszkodzeniu. Pojechali razem z Ciężarkiem i podczas kursu Gaj, który długo milczał, wyjawił Ciężarkowi, że jest na tropie przestępcy. Wieczorem tego dnia, w którym zatrzymano Szarleja, kiedy szoferzy opuszczali garaż, Gaj udał się „na wszelki wypadek” - jak mówił - w ślad za Mietczakiem. Otóż Mietczak nie poszedł do domu, lecz zalazł aż na Targową; tam wstąpił do baru i po pół godzinie wyszedł z niego w towarzystwie dwóch nie znanych Gajowi mężczyzn. Gaj wyśledził to z przeciwległej kamienicy, gdzie zaczaił się w bramie. Kiedy Ciężarek wzruszył ramionami na tę opowieść, twierdząc, że nie ma w niej nic podejrzanego, Gaj zatrzymał wóz i rzekł głuchym głosem: - Więc kto to zrobił? Szary?... Wierzysz w to? - Nie - odparł Ciężarek - nie wierzę. - Jeżeli nie wierzysz ani ty, ani ja, to musimy szukać tego, co to zrobił rozstrzygnął twardo Gaj i dodał, że jedynym człowiekiem w garażu, który mógł działać na szkodę innych, jest według niego Mietczak. - Dlaczego? - spytał nieco zdziwiony Ciężarek. - To, że masz do mego złość, nie wystarczy. - Dlatego ze to pies - mruknął mały Gaj z oczyma pociemniałymi od gniewu. O jednym zdołał wszakże Ciężarka przekonać: nikt nie stwierdził z zupełną pewnością, kiedy Mietczak opuścił garaż owej nocy, gdy popełniono zbrodnię. Ałaszewski zeznał, że poszedł spać po wyjściu Metczaka z warsztatu. Baczko zaś wygadał się Gajowi, że w chwilę później pił z Mietczakiem w wartowni, a potem się zdrzemnął... - Zdrzemnął się - uważasz? - syczał Gaj. - Ten się zdrzemnął, a tamten zasnął, więc spił ich obydwóch i mógł sobie potem łazić po garażu... Gaj męczył Ciężarka przez całą drogę i dopiął tego, że postanowili we dwóch śledzić Mietczaka. Lecz przez następne dni nie zaszło nic szczególnego. Mietczak wracał co wieczór do domu, na Gocławek, i zwykle podprowadzali go z daleka pod samą bramę. Ciężarek był już zniechęcony i twierdził, że na nic się to nie zda. Gaj wysechł z rozpaczy, lecz nie dawał za wygraną. - Jeżeli on - wzdychał, gdy wracali z niczym - to znaczy, że nie ma sprawiedliwości... - Wbił sobie w głowę, że sprawiedliwość wymaga, aby Mietczak okazał się zbrodniarzem. Ciężarek słuchał piąte przez dziesiąte. Podejrzewał, że śledztwo jest na fałszywej drodze: może nikt z załogi garażów nie był wspólnikiem sabotażystów? Tymczasem po kilku dniach gruchnęła wieść, że Ałaszewskiemu i Baczce kazano powtórnie stawić się na milicji w celu złożenia dalszych zeznań. - Władze są na tropie - stwierdził Gaj i opowiedział Ciężarkowi, że Mietczak zaklął pod nosem, gdy o tym usłyszał. Ale oczywiście, równie dobrze mógł zakląć tylko w fantazji Gaja. Tego wieczoru Gaj wymusił jednak na Ciężarku, że po raz ostatni pójdą za Mietczakiem. Ciężarek zgodził się dla świętego spokoju. Poszli. Tym razem Mietczak, zamiast skierować się w stronę Gocławka, skręcił w przeciwną i krążąc bocznymi ulicami - zaszedł na Targową. Chłopcy sunęli za nim w przyzwoitej odległości, co parę kroków czając się po bramach. Na Targowej Mietczak zaczął iść szybciej, minął wiadomy bar, po czym zawrócił, obejrzał się i wszedł. Odtąd należało działać energicznie. Ciężarek przybladł i po chwili namysłu zdecydował się wejść do baru. Gaj z karabinem, drżąc z podniecenia, został na ulicy.

Sprzyjało im szczęście, gdyż Mietczak siedział w drugiej sali obrócony plecami, tak że gdy Ciężarek ukazał się w progu, mógł przyjrzeć się dwóm nieznajomym i zniknąć, zanim Mietczak go zauważył. Gaj, który oczekiwał go w napięciu, po minucie zobaczył jego zmienioną twarz. - Biegnę na milicję rzucił krótko Ciężarek - a ty tu czekaj. Gdybym nie zdążył, idź za nimi. Co przeżył Gaj w czasie trzech samotnych kwadransów, które spędził w przeciwległej bramie, wypatrując upragnionej pomocy i modląc się, aby Mietczak z podejrzanymi osobnikami nie wyszli za wcześnie - przechowają to dzieje jego mężnej duszy. Kiedy Willys z milicjantami i Ciężarkiem pojawił się na Targowej, Gaj, ściskając oburącz karabin, skradał się krok w krok za trzema ludźmi idącymi w kierunku Ząbkowskiej. Auto zahamowało tuż przy nich; milicjanci wyskoczyli na jezdnię. Jeden z mężczyzn rzucił się do ucieczki - i runął po kilku krokach. To Gajowi udało się wreszcie podstawić komuś nogę. - Mieliśmy szczęście - opowiadał Ciężarek Szarlejowi - bo kiedy tam wszedłem i zobaczyłem dwóch gości, co gadali z Mietczakiem, tom od razu sobie pomyślał: oho, coś tu śmierdzi. Jeden siedział twarzą do mnie. Patrzę i widzę: znam tę gębę. Tak, to był facet z okupacyjnej bojówki NSZ. Lok sobie zakręcał nad brwią. Po tym go poznałem. Za okupacji zetwuemowcy z lewej śródmiejskiej widywali go co parę dni, jak wystawał na rogach. Na Żydów czekał, psia jego mać... Wszyscy trzej mężczyźni zostali ujęci i tym samym Willysem odwiezieni na milicję. Następnego dnia do garażów nadeszła wiadomość, że Mietczak przyznał się do winy. Podczas śledztwa wszyscy trzej zaczęli się nawzajem sypać. Wyszło na jaw, że zatrzymani ludzie należą do kryminalno-eneszetowskiej bandy „Husarza”, od miesiąca tropionej przez Bezpieczeństwo. Zwłaszcza młodszy, z zaondulowanym puklem nad brwią, miał na sumieniu wiele sprawek. W czasie przesłuchania rozpoznano w nim Zenona Kwietnia, dawnego bojówkarza i „szmalcownika”, który odprowadzał Żydów do Gestapo, gdy nie mieli pieniędzy na okup. To jego przypomniał sobie Ciężarek i jemu podstawił nogę Gaj, kiedy próbował uciec. Szarlej przenosił wzrok z Ciężarka na Gaja. Milczeli przez chwilę, sądząc, że chce się odezwać. Miał w oczach szczególny wyraz i zdawało się, że nagle przestał słuchać. Siedział zamyślony i pochmurny, marszcząc po swojemu czoło. Wreszcie przetarł je ręką, niby odpędzając jakąś niemiłą myśl. Spojrzał uważnie na Ciężarka. - A co z Mietczakiem? - zapytał. Mietczak wszystko wyśpiewał. Okazało się, że przed wojną był szoferem granatowej policji w Lublinie, a w czasie okupacji należał do NSZ. Z bandą „Husarza” wszedł w kontakt niedawno i - wedle jego zeznań - wbrew swojej woli. Twierdził, że zmuszono go do usług pod groźbą wyroku. - Każdy tak szczeka, kiedy go nakryją - mruknął wzgardliwie Lelkowski. - Pewno - zgodził się Szolc. - A Świnkę kto zabił? Otóż Mietczak do tego nie chciał się przyznać. Przysięgał, że nie on zabił Świnkę i że jego rola sprowadzała się tylko do uśpienia czujności w garażach i przygotowania przejścia od tyłu. Podobno właściwym celem akcji było zdobycie części motorów, niszczono tylko przy okazji. Mietczak, który tego wieczoru udawał, że jest pijany, spoił Baczkę i Ałaszewskiego, po czym wpuścił pięciu członków bandy przez dziurę w ogrodzeniu. Kiedy Świnka wychylił się z warsztatu, pytając, kto chodzi po garażu, zobaczył Mietczaka. - To swój, panie Ałaszewski - rzucił do mechanika, który spał w warsztacie. I wyszedł na dziedziniec, zapewne, żeby pogawędzić. - Nie chciałem zrobić mu nic złego - zeznawał podobno Mietczak - myślałem tylko, jakby się go pozbyć. - Lecz zanim zdążył ze Świnką zamienić kilka słów, zza jednej z ciężarówek wyskoczyło trzech ludzi. - To Zenon - twierdził Mietczak uderzył go lewarkiem w głowę.

Ciężarek przerwał i machnął ręką. - Bandziory... - cisnął przez zęby. Potem rzekł spoglądając na Szarleja: - Kiedy przyszły te wiadomości, wiedzieliśmy już, Szary, że będziesz wolny. Przez minutę nikt się nie odzywał. Słychać było kroki nocnego strażnika, obchodzącego garaż. Pięciu szoferów patrzyło z szacunkiem na Gaja, który siedział z niedbałą miną salonowca. - Opowiedz mu o zebraniu - rzucił Ciężarek. - Tak - mruknął Szolc - opowiedz o zebraniu. Gaj kiwnął głową. Poprawił się na skrzyni i zaczął opowiadać. Szoferzy słuchali pilnie, od czasu do czasu sprawdzając ukradkiem wrażenie na twarzy Szarleja. Otóż na zebraniu, które zwołano w jego sprawie, wszystkich zadziwił Krajewski. Stary szofer objął przewodnictwo i wyłuszczywszy, w czym rzecz, poprosił, aby obecni kolejno zabierali głos. Po jego lewej ręce siedział towarzysz Krystyn, po prawej towarzysz Pankrat. Krajewski podparł się pięścią i słuchał, jakby nie widząc mówców. - Z początku każdy cię chwalił - opowiadał Gaj - jeden z drugim na wyścigi krzyczą: najlepszy szofer! ani razu się nie spóźnił! O maszynę dba jak o siebie! I tak w kółko. Ja także zabrałem głos i myślę sobie: dobra twoja sprawa, Szary. Wszyscy za tobą. Krajewski także przecie ci sprzyja. I już widzę, jak wracasz do pracy... Tu Gaj uczynił dramatyczną przerwę i przesunął wierzchem dłoni po twarzy, tak jak to często robił Krajewski. - Tymczasem - mówił, zaczerpnąwszy tchu - uważasz, co się dzieje: kiedy ostatni skończył cię zachwalać, patrzę - stary podnosi głowę. Wszyscy czekamy, co teraz będzie. I nagle dech mi zaparło, uszom własnym nie wierzę. „To taki z niego anioł? - mówi stary kurząc z fajeczki. - To nic złego w nim nie ma, jeno sam miód? Ejże - kręci nosem - szósty krzyżyk mi wali, a takiego jeszcze nie widziałem...” - Cisza zapadła wielka - opowiadał Gaj grobowym głosem - i wszyscy po sobie patrzą. „Jak to - myślę więc Krajewski przeciwny?” Łypię na Ciężarka, a on całkiem blady i milczy. Tak samo inni... Niemile nam się na duszy zrobiło. Szoferzy zaczęli przytwierdzająco pochrząkiwać, a Kurzawiec nawet westchnął. Po chwili Gaj wspomniał w dalszym ciągu, jak to znów usłyszeli głos Krajewskiego, który wezwał zebranych, aby wypowiadali się krytycznie, nie szczędząc zarzutów. „To nasz obowiązek - miał rzec - mówić całą prawdę”. - Pierwszy wstał Ciężarek - opowiadał cicho Gaj - i powiedział swoje. Wedle mnie - sprawiedliwie. A potem - Szolc. I Kurzawiec. Lelkowski... A także ja... Bośmy, uważasz, zrozumieli... Stary nie bez racji kpił: każdy ma jakieś licho. Mówią po kolei wszyscy - i coraz gorzej. A Krajewski znowu, jakby wcale nie słuchał: łeb podparł na pięści i patrzy w stół. Myślę: o, krewa... Na końcu to już tacy się podnosili, co ciebie nie lubią. Wazelina. Powiadają, żeś hrabia i pogardliwy masz stosunek do klasy robotniczej. Zamknąłem oczy, żeby przynajmniej nie widzieć. Aż nagle znowu słyszę głos starego: „Ech, towarzysze - przerywa. - To taki z niego diabeł? Sama tylko pycha i złość? Coś tu chyba nie tak, diabła jeszcze przy kierownicy nie widziałem, choć stary ze mnie szofer”. Podobno po tych słowach Krajewskiego ci, co przemawiali na końcu, zrobili głupie miny. A Krajewski, powiódłszy wzrokiem po zebranych, uśmiechnął się i oświadczył, że czas, aby „tego Szarleja do kupy złożyć i obejrzeć, co on za jeden, w całości. Ja myślę, towarzysze - rzekł - że ani on diabeł, ani anioł. Ot, po prostu - człowiek. Taki jak każdy z nas, z błędami i zaletami. I żeby zająć wobec niego właściwe

stanowisko, trzeba się zastanowić, w jakim kierunku idzie jego rozwój. Czy w stronę wad, czy w stronę zalet? Pozwólcie, że zabiorę głos w tej sprawie, towarzysze”. - I przemawiał za tobą - zakończył Gaj. - Przemawiał za tobą - dorzucił Ciężarek - a potem oddał głos Krystynowi. - I Krystyn też przemawiał za tobą - zakończył Gaj. Urwali, patrząc z zadowoleniem na Szarleja, który słuchał z błyszczącymi oczami. - I na tym zebranie się skończyło? - szepnął. - Nie - pokręcił głową Kurzawiec - na końcu mówił towarzysz Pankrat. Opisywał on dokładnie tamtą okoliczność, co to wiesz... hm... sprzed dwóch lat.. I tego... Powiedział, że człowiek nie musi, ale może... Wszyscy spojrzeli z niepokojem na Kurzawca, który nie odznaczał się wybitną inteligencją. - Żeś ty zamienił... - mamrotał Kurzawiec tocząc z wysiłkiem oczyma po ścianie. - Żeś tego... nie musiał, ale... No, jednym słowem - też na twoją korzyść... Kurzawiec odsapnął i zerknąwszy na obecnych spotkał cztery pary oczu patrzące na niego z wyrzutem. - Nie bardzo rozumiem - odezwał się Szarlej. - Więc co właściwie powiedział Pankrat? Ciężarek dotknął jego ramienia. - Mówił o tobie - rzekł powoli surowym, dobitnym akcentem. - Opisał wasze spotkanie sprzed dwóch lat i stwierdził, że nie chciałeś do niego strzelać. Mówił o takich jak ty, którzy przychodzą do nas z obcej klasy i chcą z nami zostać. „Nie wszyscy z nich kłamią - tak powiedział - a tym, co przychodzą do nas szczerze, trzeba dopomóc”. Powiedział jeszcze: „Świat burżuazyjny wytwarza siły, które niszczą człowieka. Człowiek może się od nich ocalić tylko wtedy, kiedy się połączy z rewolucyjnym nurtem swego czasu - ruchem klasy robotniczej”. Tak powiedział, zapisałem to na kartce. „Nie każdy człowiek potrafi znaleźć tę drogę ocalenia - ale każdemu jest ona dana. I jeśli ją znajdzie - świadczy to o jego ludzkiej wartości”. Zapisałem sobie i umiem na pamięć. Szoferzy słuchali tych słów z niejakim podziwem: nikt by ich nie umiał powtórzyć tak dokładnie. Zawstydzony Kurzawiec patrzył na Ciężarka z otwartymi ustami, a potem stęknął i rzekł, że właśnie to miał na myśli. - Tak - przytwierdził z powagą Gaj - Ciężarek dobrze zapamiętał. Pankrat mówił o takich jak ty; wszyscy to zrozumieli. Zapadło milczenie. Każdy z sześciu ludzi, siedzących w warsztacie przy żółtym blasku żarówki, pogrążył się w rozpamiętywaniu niezwykłych zdarzeń ostatnich dni. Zdarzenia te poruszyły w każdym z osobna jakieś uczucia i myśli, na które przedtem niewiele było czasu. Siedzieli pochyleni, z głowami opartymi na dłoniach lub z rękami zwieszonymi z kolan, zastanawiając się nad dziwnym splotem wypadków lub powtarzając sobie w duchu usłyszane słowa. Za oknem widać było szarzejące niebo i ciemny zarys drzewa na dziedzińcu. Kroki strażnika dawno już ucichły, zbliżał się świt. Szarlej wyciągnął się na ławce i, podsunąwszy pod głowę tobołek, przymknął oczy. Był zmęczony, senny i głodny. Fakty i myśli, urywki zdań, warkot aut, poszczególne słowa i nazwiska wirowały mu w skroniach. Czuł ulgę - ulgę całego ciała i woli. Uśmiechał się do siebie, gdyż podobnego uczucia nie doznał jeszcze nigdy w życiu. Szoferzy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zaczęli rozmawiać szeptem; zdawało się, że zasnął.

- Wstań z ławki - rzucił cicho Ciężarek do Kurzawca - niech sobie nogi wyciągnie. - Kurzawiec kiwnął głową, podniósł się z ławki i usiadł na skrzyni między Ciężarkiem a Gajem. Szolc pogrzebał w chlebaku, wyjął kawał suchej kiełbasy i butelkę. - Żona mi dała - mruknął - alem się zagadał. A on pewno głodny. Jak się obudzi, to zje. - Wszyscy skinęli z uznaniem. Lelkowski zerknął ze złością na śpiącego Szarleja i ukradkiem położył na skraju ławki nie napoczętą paczkę „Zrywów”. - Com mówił... cie... tom mówił - warknął pod czarnym wąsikiem - a głosowałem... cie... za nim. - Po czym powiódł groźnym spojrzeniem po czterech pozostałych. Tymczasem Szarlej nie spał i wszystko słyszał. Do warsztatu po sierpniowej nocy wkradł się chłód. Szoferzy widać nie mieli ochoty rozejść się i zaczęli gawędzić półgłosem o sprawach zawodowych. Mówili o jakiejś wyprawie w teren, którą zapowiedziała egzekutywa Komitetu. - Ciekawe, kogo z nas wezmą... - szepnął Gaj. - Mm... - rozległo się chrząknięcie Kurzawca - nas to chyba wszystkich. Tam mogą jechać tylko pewni ludzie. Partyjni i zetwuemowcy. Słychać było stłumione oddechy i skrzypienie skrzyni. - Mokry teren - odezwał się Ciężarek - wiecie, ilu tam naszych zatłukli? Lasy, psia ich mać, i dawne obszarnicze majątki. Niemało draństwa zagnieździło się w tych stronach. Lelkowski zaśmiał się wzgardliwie. - Powąchacie prochu - syknął - tankiści na czterech kółkach... Mnie tam wsio równo! Człowiek się chociaż zabawi... - Dałbyś spokój, Lelek - rzekł posępnie Szolc - to nie do śmiechu rzecz. Kto wie, czy wszyscy wrócą. Milczeli przez chwilę. Ktoś splunął i przydeptał nogą skwierczący niedopałek papierosa. Drzewo na dziedzińcu zaszumiało gałęziami. - A kto jedzie z władz? - zapytał cienkim głosikiem Gaj. - Na pewno nie wiem - odparł Ciężarek - ale podobno mają być trzy grupy. Kierownictwo obejmie trójka. - Krystyn, Zajdel i Pankrat - dorzucił Szolc. - Będzie jeszcze w tej sprawie zebra... Kurzawiec nie dokończył i znowu rozdziawił usta. Wszyscy spojrzeli zaskoczeni na Szarleja, który nagle zerwał się z ławki. Stał przed nimi z zaciśniętymi pięściami. - Weźcie mnie z sobą - powiedział.

Rok 1945 zamykał już trzeci kwartał swych przemian. Rok ten, który fornalom dał ziemię obszarniczą, a robotnikom odebrane kapitalistom fabryki, mroźny, skwarny i słotny rok 1945 przedzierał się jak olbrzymia, spiętrzona masa żywiołu poprzez zapory zwątpienia i ciemności. Mijało dwieście pięćdziesiąt dni od chwili, gdy w styczniu armie ludowe przybyłe znad rosyjskich rzek dźwignęły go na swych ramionach przez zamarzniętą Wisłę. W ogniu i huku dział, w drżeniu powietrza, w dymie i syku iskier wtargnął do wnętrza kraju płomienny żar Rewolucji. Ręce proletariatu rozniosły go po zniszczonej ziemi, od Bugu po Odrę. Tak rozpoczął się ów rok. Ciążyły na nim tysiąclecia krzywd, kipiały w nim wieki gniewu. I dlatego zapewne wezbrał straszliwą siłą działania i myśli, siłą nie przewidzianą przez wrogów tego

czasu, którzy nie szczędzili trudu, aby go zadeptać. Jak gdyby można było zadeptać głos nadchodzącej burzy i światło błyskawic... Przez Europę przeleciał powiew wyzwolenia. Zdławiona stuletnią władzą burżuazji, skatowana faszyzmem i przeszyta na wskroś rykiem hitlerowskich bombowców, Europa zamarzyła o wiośnie ludów. Partie zachodniego proletariatu porwały za sobą milionowe masy narodów, W dokach normandzkich portów i w przemysłowych ośrodkach Lombardii, do Hawru i Pas-de-Calais po Genuę i górzystą Sycylię - sztandary komunistów, zbroczone krwią Oporu, co dzień kreśliły na niebie znaki nowej nadziei. Stara, okaleczona Europa poczuła w żyłach gorący prąd, szły słuchy, że w niektórych miastach zasadzone przed wiekiem drzewa wolności - rozkwitły po stu latach. Przedziwne to były dni. Zdawało się, że radziecki gwardzista, który zatknął na szczycie Reichstagu czerwony robotniczy sztandar - zapalił szczęśliwą gwiazdę nad Europą. W eterze wyzwoleńcze wichry krzyżowały się wtedy z echem dział; słychać było jęki i świsty, radiostacje roznosiły je na cztery strony świata. To spłoszone widma Metternicha, Thiersa i Hitlera z głuchym wyciem opuszczały mieszczańską Europę. Tak przynajmniej mogło się wydawać w owych dniach. Tymczasem w Polsce zaczęto rewolucję od litery A. Literę tę, złożoną z dwóch drewnianych żerdzi i z poprzeczki, nazywano „kroczką”. Posiadała nadto rękojeść, zwykle ucho przytwierdzone do jednego z ramion. Tak wyglądał pierwszy instrument polskiej rewolucji. Kroczką mierzono nadzielaną ziemię. Wiosną na dawnych dworskich gruntach ludzie z komitetów reformy zwoływali fornalską nędzę i małorolną biedotę. W tłumie gapiów, wśród zażartych kłótni lub nieufnego milczenia ziemia przechodziła w ręce ludu. Człowiek z kroczką szedł przodem, w ślad za nim wytyczano granice, wbijając kołki i przeciągając sznurek. Dni były pogodne, z rzadka urozmaicane deszczami. Z fabryk przybyły trójki agitacyjne, partia pchnęła swój aktyw na pomoc reformie. Metalowcy tłumaczyli niedowiarkom, że rodowa własność obszarnicza na zawsze przepadła i nikt już jej nie wskrzesi. W ciągu kilku wiosennych miesięcy spełniły się marzenia polskich jakobinów i komunardów, wyklętych we własnej ojczyźnie, pochowanych na obcych cmentarzach... Zdumiewające i niepojęte rzeczy zaczęły dziać się wówczas w Polsce, gdy rok 1945 ogarnął strumieniem idei i zdarzeń ten osobliwy kraj ze zdruzgotaną stolicą i milionami świeżych grobów, kraj o przetrzebionych rodzinach, kalekim drzewostanie i odłogiem leżących obszarach Zachodu. Z chaosu pięciu wojennych lat miał powstać plan lepszego życia, poeci pisali o nim wiersze, górnicy wyrąbywali go w ścianach węgla. Produkcja unarodowionych fabryk i wysiłki wiertaczy we wnętrzu ziemi, uchwały rad zakładowych i górne loty sztuki, wszystko, co żywe, materia i myśl, łączyło się w walce z bezładem i mrokiem. „Krew narodu powiedział ktoś wówczas - płynie w czarnych żyłach węgla.” O węglu pisali wtedy nie tylko ekonomiści. Pewien krytyk literacki, który najchętniej układałby sonety, wydrukował w tym czasie broszurę pełną wykresów, statystyk i cyfr, pod tytułem: „Węgiel”. „27 stycznia 1945 roku - pisał w niej - uwolnione zostały Katowice i Sosnowiec. 27 stycznia we wszystkich kopalniach zaczęła się toczyć walka z ogniem i wodą. 28 stycznia wydobyto pięć pierwszych ton węgla. 2 marca rozpoczął pracę Centralny Zarząd Przemysłu Węglowego, w połowie marca wydobycie sięgało 25 ton dziennie. Od pierwszego kwietnia całość procesów technicznych i gospodarczych w dziedzinie wydobywania węgla zostaje podporządkowana planowi.” Plan stał się ulubionym tworem narodowej wyobraźni. Miała z niego wyrosnąć piękna, mądra Polska, sprawiedliwie karmiąca swój lud i sprawiedliwie przez lud rządzona. W tym roku żarliwych tęsknot i krwawych ofiar, kiedy w północnych Chinach pękał front Kuonuntangu pod naporem robotniczo-chłopskich wojsk Mao-Tse-tunga, gdy imperialistyczne sztaby i gabinety zarzucały sieci na Vietnam i Grecję - partia polskiej klasy robotniczej rozpoczęła

upartą, znojna walkę ze złą przeszłością o historię narodu, któremu żadna z światowych burz nie poskąpiła gromów. Tę walkę podjęto od razu, nie czekając na lepszy czas. W nie opadłej jeszcze kurzawie i zamęcie okupacji zdawała się z początku beznadziejna, daremna, i sceptycy wzruszali ramionami: „Jesteście kroplą w rzece”. „Jesteśmy kroplą - mówili ludzie partyjni od której cały nurt zmieni swój bieg”. W nowych urzędach wisiały mapy Polski o granicach przesuniętych na zachód. Z ziem zwróconych na ziemie odzyskane płynęła fala repatriantów. Z Podola, Wołynia i Litwy długie sznury transportów przewoziły stare wsie unickie, dawne królewszczyzny, potomków pańszczyźnianej męki i kresowego osadnictwa - na przedwiekowe lenna polskie, z których Hohenzollernowie składali niegdyś hołd u stóp krakowskiego zamku. Transporty często utykały w drodze. Zatrzymywały je ukryte siły: sabotaż i dezorganizacja. W Strzelcach, na Śląsku Opolskim, pociąg z ludnością przesiedloną z Wołynia stal cztery tygodnie na bocznym torze w skwarze i deszczu; repatrianci wychodzili na miasto kraść. A tuż obok marnowała się nie uprawiona ziemia, porosła chwastami, czekająca ludzkich rąk. Obszary zachodnie leżały odłogiem, nie zaorane i nie zasiane, gdzieniegdzie bezludne. Kraj przytykał do granicznych rzek wyschniętym bokiem. Tutaj nadciągnęły szumowiny okupacji i zgniłe odchody czarnego handlu. Był to ostatni szlak kupiecki polskiej burżuazji. „Dziki Zachód” - mówiono o tych stronach. W miastach szalała grabież. „Czujność w kształtowaniu życia na Ziemiach Zachodnich - pisał wtedy jeden z literatów może rozstrzygnąć o rozwoju nie tylko tych ziem, lecz również o przyszłości Polski. Czynimy dziś wybór typu gospodarki, a więc typu kultury i losów politycznych...” Autor ten spędził sześć dni w miasteczkach nad Nysą i wrócił przerażony. Tysiące Frydlów obsiadło tam centra gospodarcze i wpełzało do najczulszych ośrodków dyspozycji, rabując, niszcząc, siejąc zarazę nicości. Odżyły tu koncepcie Ksawerego Szarleja, jego filozofia i proceder; upiór Guberni Generalnej, targowisko nadużyć, pokątności i przekupstwa - znalazło tu swoje powtórne wcielenie. Władza ludowa walczyła o te Ziemie, zdobywając w mozolnych zmaganiach każdą piędź nie zatrutego życia. Tek, mieliśmy wówczas wojnę domową! Wojnę roku 1945, którą toczyła Rewolucja z zaskórnym jadem zgnilizny, wojnę o aparat produkcji i administracji, o pierwsze zasady ludowej praworządności, o sprawność transportu i autorytet pieczęci wojną nowego porządku przeciw burżuazyjnemu „nihil novi”. W nerwowych widzach wywoływało to zgrozę. Ale po kilku miesiącach opustoszały, zrujnowany Wrocław posiadał pięćdziesiąt czynnych zakładów przemysłowych, dwanaście szpitali, trzydzieści szkól niższych i średnich, uniwersytet, politechnikę, dziesięć bibliotek, trzydzieści dziewięć świetlic i dwa teatry. Były to dni wzlotu pragnień i napięcia woli. Partia tworzyła idee, rozsyłając je jak wici po kraju. Docierały wszędzie, porywały najcenniejszych ludzi, potrafiły zaprzęgać do codziennej, żmudnej roboty, pełnej trudów, błędów, rozczarowań - i na pozór równie mało podobnej do rewolucji, jak suchy skwar, skąpo skropiony deszczem, do grzmotów i błyskawic. A jednak ten codzienny mozół i wytrwała robocza szarzyzna budziły zdumienie i wściekłość. Burżuazja na wojnę odpowiedziała wojną. Gromadząc zapasy towarów i żonglując sprzyjającą spekulacji koniunkturą, oczekując gniewu bożego z anglosaskich stolic, drżąc ze strachu przed naporem nowych myśli i rodzących się form socjalistycznego życia, zepchnięta ze swych baz kapitałowych i ogołocona z narzędzi przemocy - burżuazja wypowiedziała bój, ogłosiła bojkot, sabotaż i mord. Z Londynu przyjechał łysy, gruby człowieczek, który wkrótce zasłynął największą głupotą w dziejach polskiej reakcji, po czym uciekł, skąd przybył. Mikołajczyk, polityk o horyzontach sekretarza kasy rolniczej, najmniejszy mąż stanu na świecie, otoczony nimbem brytyjskich antyszambrów, wylądował w Warszawie w pierwszych miesiącach Rewolucji. Przywitał go ryk

drobnomieszczańskiego zachwytu. Stanowił mały ideał polityczny warstw średnich. Wszystko, co wyniósł na wierzch zamęt okupacyjny, wzbogacone kułactwo i pożydowski handel zadrżało z upojenia. Polska nie miała jeszcze Denikina, ale zdobyła się już na swego Kiereńskiego. Obszarnictwo, czekające na „białego konia” z Andersem, Sosnkowskim czy Orszą w generalskim siodle, z uznaniem przyjęło ich luzaka. Ten żałosny okaz drobnego mieszczucha skupił na sobie oczy zachodnich giełd. Giełdy wypatrywały stróżów zburzonego porządku, waluciarze marzyli o plutonach policji, głupcom śnił się po nocach koniec władzy ludowej. W owych dniach lasy nad Bugiem, Pilicą i Wisłą rozbrzmiewały echem amerykańskich „Stenów”. Bandy dywersyjne wyszły z prawicowego podziemia czasu okupacji i niektóre z nich nosiły dawne nazwy. Pod firmami narodu, wolności i niepodległości, wspierane przez agentury cichej interwencji, szturmówki polskiego faszyzmu rozpoczęły noc Świętego Bartłomieja. Rok 1945 ukazał Polsce walkę klas. Kraj, zwany ziemią cudów i szlacheckich powstań, niezdolną do rewolucji ziemią o zadeptanych sprzecznościach klasowych, ujrzał własnymi oczami wojnę burżuazji z proletariatem, jej okrucieństwo, wściekłość i nienawiść. Podczas gdy uruchomione fabryki i kopalnie wypełniały pierwsze zadania planu, gdy w odrapanych lokalach partyjnych do rana ciągnęły się narady, a w pismach literackich toczyła się szumna batalia o nowy program kulturalny - płomień wojny klasowej wypełzał z lasów na szosy, ogarniał miasteczka i wsie, rozlewał się coraz szerzej, podpalając magazyny, niszcząc transport, oślepiając strachem. Nie było linii frontu. W tej wojnie strzelano zza drzew, z ciemności nocy; każdy trakt leśny, przydrożny rów czy wąwóz - groził zasadzką. W niektórych stronach kraju organy rządu jedności ginęły bez śladu, jak ekspedycje ratownicze pochłonięte przez rozszalały żywioł. Znajdowano trupy o zmiażdżonych twarzach i połamanych kościach, ciała wiszące na gałęziach głowami do ziemi, ręce odcięte od tułowia... Celem dywersji było sparaliżowanie ośrodków rewolucji i odstraszenie ludności od reform. Partia rzuciła wtedy na kraj swoje najlepsze kadry. Robotnicze grupy operacyjne, kolumny aktywistów, czołówki ZWM-u ruszyły w teren bronić władzy ludowej. Wiosna i łato roku 1945 ubiegły w zażartych walkach. Podhale i Białostocczyzna, Kieleckie i Lubelskie obficie spłynęły krwią. Z początkiem września ulewy przemyły drogi. Przyszły wilgotne, mgliste dni, w których warkot ciężarówek brzmiał jak gdyby spoza gęstej zasłony. Kolumny samochodowe posuwały się ostrożnie, przebijając mgłę światłami reflektorów, szyby ochlapywało błoto. Jedna z owych kolumn sunęła o tej porze szosą Warszawa-Łódź. Składała się z czterech maszyn, w tym z trzech ciężarówek, między którymi jechał szary osobowy Opel. Było wcześnie, w porannym, chłodnym powietrzu, napełnionym białą wilgocią, drzewa i przejeżdżające furmanki wyrastały bez szelestu, jak cienie - toteż pierwsza maszyna, trzymając się skraju szosy, raz po raz używała klaksonu i świateł. Był to ogromny, sześciotonowy wóz, niewiadomej marki, wysoki i hałaśliwy; spod brezentowej płachty, okrywającej budę, wychylała się co jakiś czas czyjaś głowa lub ręka, dając znaki Oplowi, jadącemu z tyłu, w odległości kilkunastu metrów. Z ciężkich wstrząsów na wybojach można było odgadnąć, ze platforma mieści spory ładunek; szum motoru zagłuszał rozmowy. W szoferce siedziało dwóch ludzi. Jeden, w granatowej bluzie o zakasanych rękawach i w berecie zsuniętym z czoła, prowadził wóz nie odrywając wzroku od przedniej szyby, omiatanej z mgły wahadłowym ruchem wycieraczki. Pasmo włosów, które wymknęło się spod beretu, było jaśniejsze od śniadej twarzy o zaciśniętych ustach i mocno zarysowanych kościach policzkowych. Na kierownicy spoczywały jego ręce, wyrobiono i muskularne; tylko oczy, którymi śledził szosę, błekitnoszare, uważnie patrzące spod zmarszczonych brwi, nadawały mu nieco chłopięcy wyraz. Miał może około trzydziestki, ale wyglądał młodziej.

Człowiek siedzący obok niego, w kraciastej koszuli bez krawata, z której wyłaniała się chuda, smagła szyja, i w marynarce zarzuconej na ramiona, trzymał między kolanami pepeszę. Liczył zapewne mniej lat od szofera, choć można ich było wziąć za rówieśników. Jego ciemne, skupione oczy świdrowały przednią szybę z takim samym surowym napięciem. Od czasu do czasu zerkał na kierowcę, jakby mu chcąc coś powiedzieć, ale milczał, po czym, nacisnąwszy daszek cyklistówki głębiej na brwi, czujnym ruchem wysuwał głowę w kierunku jazdy. W tym samym kierunku patrzyła trzecia para oczu. Między dwoma ludźmi siedział łaciaty pies o ostrych, sterczących uszach i czarno nakrapianym nosie. Jego rasę byłoby równie trudno określić, jak markę samochodu. Wsparty na przednich łapach, doświadczony i spokojny, spozierał nieco posępnym wzrokiem w szary pas asfaltu ginący we mgle. Ilekroć szofer zmieniał bieg, skóra nad nosem psa marszczyła się w dwie grube fałdy; podnosił wtedy łeb i zaglądał kierowcy przez chwilę w oczy; potem patrzył na drugiego człowieka, a widząc, że wszystko w porządku, ziewał, fałdy na nosie znikały, pies układał się wygodniej, znów wystawiając pysk w stronę przedniej szyby. Jechali w milczeniu, wszyscy trzej pochłonięci jazdą i wsłuchani w warkot silnika. Kiedy mokre gałęzie przydrożnych drzew zaczęły smagać budę, człowiek z pepeszą wychylił się z kabiny, obserwując przez moment jadące za nimi trzy wozy. Po czym spojrzał na szofera i mruknął: Zaraz miniemy Łowicz, a później na prawo... Szofer skinął głową. Mgła opadała w kosmatych, włóknistych strzępach. * Czy na tym skończą się przygody Tola Szarleja? Sądzę, że nie. Nie byłoby to zgodne z prawdą. Los człowieka żyje wraz z nim do końca i za jego życia nigdy nie jest zamknięty. Uparta, nieustępliwa walka o teraźniejszość i przyszłość stanowi dumę ludzką, mimo, a może i dlatego, że w walce tej, jak w każdej innej, na człowieka czyhają niebezpieczeństwa. Nikt w żadnym momencie życia nie może stwierdzić z całkowitym spokojem, że wszystko uczynił; nikt nie może z czystym sumieniem uznać swego losu za rozstrzygnięty i poczuć się bezpiecznym. Błędy i upadki zawsze są gotowe wziąć udział w naszym życiu i tylko ten jest prawdziwym człowiekiem, kto do końca umie zadawać im ciosy. Zabijać zło i kłamstwo, udaremniać w sobie i wokół siebie wszystko, co jest groźbą dla dobra i prawdy - czyż istnieje ważniejszy wśród ludzkich obowiązków? Tę chwilę - chwilę wyruszenia w teren samochodowej kolumny partyjnej - wybrałem na przerwę w opisie przygód Szarleja; nie dlatego, że właśnie w tej chwili nastąpił przełom w jego życiu (rzadko jedna chwila stanowi przełom w życiu ludzkim) - ale dlatego, że pewne sytuacje z tą chwilą znajdują swoje ostateczne rozwiązanie. Szarlej nie od razu potrafił dokonać wyboru i na tym między innymi polegał jego błąd. Przyznam, że i mnie - jak zapewne również czytelników tej książki - często niecierpliwiły jego wahania i maruderstwo w momentach, w których wielu z nas umiałoby się zdobyć na większą stanowczość; często także drażniła mnie jego słabość. Wydawał mi się czasem podobny do niezaradnego piechura, który brnie w piachu mając obok twardy, gładki asfalt. Piechur ten jednak, potykając się i grzęznąc, szedł w dobrym kierunku - i minął wreszcie najtrudniejszy zakręt. Od tej chwili będzie szedł przed siebie, nie oglądając się w tył. I od tej chwili musimy wobec niego zająć nieco inne stanowisko. Szarlej, wybiegając wspólną drogę z ludźmi z kolumny partyjnej - stal się do nich podobny; jego myśli są już ich myślami, jego teraźniejszość i przyszłość stają się wspólną własnością walczącego kolektywu. Ciężarka, Szarleja, Pankrata, Gaja i Krajewskiego czy wielu, wielu innych, których nazwisk nie znamy choć różnią się między sobą indywidualnymi cechami - łączy przecież jedno, najwyższe podobieństwo: więź wspólnej idei, która czyni z nich nieskończony, wiecznie żywy, nigdy nie umierający szereg w walce człowieka z jego wrogami.

Nie rozstajemy się z Szarlejem, lecz tylko z tym, z czym on sam się rozstał. Z kręgiem jego wahań, błędów, złudzeń czy upadków, z dziedzictwem wewnętrznych gestów czy zakorzenionych oporów, które odepchnął; z ludźmi, których odtrącić było mu trudno. Przebył drogę zbliżoną do tej, jaką przebyło wielu z nas. Każdy z owych wielu stał się w pewnej chwili bardziej podobny do tych, z którymi się połączył, niż do siebie samego z niedawnej jeszcze przeszłości. Może spotkamy go kiedyś - w przyszłości. I okaże się wtedy jednym z ludzi partyjnych, których serce i mózg, noc i dzień, działanie i myśl - łączyć będzie ta sama najpotężniejsza więź, zespalająca wszystko, co oddało się w służbę jedynej ludzkiej sprawie naszego czasu.

Rozdział dziesiąty 1 Trzy ciężarówki zbryzgane żółtym błotem i mały osobowy Opel przystanęły pośrodku rynku. Zetwuemowcom nie pozwolono się rozchodzić; obsiedli auta ze wszystkich stron, kurząc papierosy i wymieniając krótkie uwagi na temat zniszczeń w miasteczku. Byli markotni i zmarznięci. Gromadka miejscowych dzieci przypatrywała im się już od kwadransa z niesłabnącym podziwem. Ale chłopcy udawali, że tego nie dostrzegają. Częściej tylko spluwali na bruk. Było wśród nich kilku spryciarzy z Woli, rekordzistów w pluciu; potrafili strzykać na parę metrów; w dodatku tego dnia sprzyjał im wiatr, niski, porywisty. Wymiatał resztki mgły i marszczył kałuże na rynku. Mokry brezent okrywający ciężarówki wydymał się i łopotał. Z gromadki dzieci przydreptał zamorusany malec z kawałkiem drewna w ręku, przewieszonym na sznurku przez pierś, jak pepesza. Kucnął przy największej kałuży, splunął w nią i spojrzał z triumfem na przybyszów. - No, no - pokręcił głową któryś z nich - to ty taki jesteś? - Taki jestem - odpowiedział mały i wywiesił język. Chłopcy gruchnęli śmiechem wszyscy na raz. Zrobiło się im weselej. - Chodź tu bliżej - zawołali - wiesz, kto my jesteśmy? - Wiem - pisnął chłopczyk grzebiąc pepeszą w kałuży. Przybysze trącili się łokciami: - No, kto? - Wojszko - zaseplenił mały. Odpowiedź zrobiła dobre wrażenie, kilku chłopców chrząknęło z zadowoleniem. - O, bracie, takiś ty mądrala - zaśmiał się śniady chłopak w furażerce, siedząc na stopniu Opla - no to powiedz, jakie to my wojsko? - Malec poczuł na sobie ciekawe spojrzenia kilkunastu par oczu. Podniósł główkę i obrzucił pytających sprytnym wzrokiem. - Warsiawskie - mruknął po chwili, znów wiercąc drewnem w kałuży. Miasto zostało po Wyzwoleniu stolicą powiatu. Nad wejściem do ocalałego urzędu gminnego widniał obecnie napis: „Polska Partia Robotnicza, Komitet Powiatowy”. Zetwuemowcy pilnujący aut często spoglądali w tamtą stronę. – Ugrzęźli na dobre - mruknął brunecik w furażerce - można by pójść na piwo. - Powiedziano: nie rozchodzić się - rzucił ktoś z siedzących - dałby ci Krystyn piwo. - Zapanowało smętne milczenie. - Szoferów nawet zaprosili - odezwał się ponury glos spod brezentu - Szarlej poszedł, chociaż bezpartyjny. A my co? Patrz, człowieku, na farę... - Szarlej prowadzi wóz wytłumaczył aktywista z gołymi nogami w pumpach, zwieszonymi na zewnątrz platformy czterotonowego Dżemsa - i musi się zapoznać z trasą. A nas reprezentuje Ciężarek. Od niego się dowiemy, o czym tam gadali. Chłopcy umilkli. Kilku drzemało, inni przypatrywali się furmankom wjeżdżającym na rynek i napisom na szyldach. Wiatr przycichł rozgoniwszy chmury, jakby już nie miał nic do roboty. Zrobiło się cieplej, w kałużach zaświeciło słońce. Na rynku panował senny, powolny ruch, słychać było brzęk blaszanek, zgrzyt okiennic, poklaskiwanie kopyt koło studni, gdzie pojono wyprzęgnięte konie. Ludzie patrzyli

z chodników na zetwuemowców, ciasno skupionych wokół maszyn i podobnych do załogi bojowego oddziału, a jednocześnie do grupy gazeciarzy czekających przed redakcją na nowy numer pisma. Był to pstry i trochę cygański oddział w wytartych marynarczynach, kurtkach najdziwaczniejszego kroju, w połatanych bluzach i swetrach, spod których wyglądała goła pierś albo szyja owinięta czerwoną chustką czy pasiastym szalikiem; niektórzy mieli na głowach cyklistówki, inni berety z wyszytymi czerwoną włóczką wzorkami lub wełniane kolorowe czapeczki zsunięte w tył, prawie na kark. Wygrzewali się w słońcu, pokazując swoje łaty i dziury w podeszwach, i nie zwracali najmniejszej uwagi na gapiów. Chłopak w furażerce siedział okrakiem na masce Opla i, wsparty ramieniem o dach wozu, próbował jakiejś melodii na organkach. Rozpogodziło się już zupełnie; okaleczała kolegiata stała samotna w pustym, wysokim niebie, wskazując rozpierzchłym obłokom drogę poza miasto. W tym samym czasie w Komitecie Partyjnym odbywało się zebranie. Brało w nim udział kilkunastu ludzi: starsi aktywiści, konwojenci i szoferzy. Część rozsiadła się półkolem przy stole, inni stali pochyleni nad mapą, po której błądził palec sekretarza. Pokój był ciemnawy, ściany odarte z tynku. Między oknami wisiał plakat: wyłamane kraty więzienne ukazywały spokojny błękit i dwie obok siebie powiewające chorągwie, czerwoną i czerwono-białą. Wyżej biegł cytat z Manifestu Lipcowego, wypisany trochę koślawo, czarnymi literami na papierowej wstędze. Sekretarz KP, Janisz, zacinał się często, szukając potrzebnych słów. Zebrani kaszlali od dymu, z kątów wiała wilgoć. Na mapie powiatu, u dołu, kilka punktów zakreślono czerwonymi krzyżykami. Wskazywał je pożółkły paznokieć sekretarza: - Tu jest nasza choroba, towarzysze - tłumaczył jakby ze wstydem - tak muszę powiedzieć. Stamtąd idzie największy strach. Ludzie omijają te krzyże; cmentarz - mówią. Ilu tam przepadło, to ja nie policzę. No, a co do pozostałych, to też się nie kwapią. Dziwicie się? A ja nie. My tu, proszę was, na brak roboty nie narzekamy. I jak mi chłopak powie: poślecie mnie na te krzyżyki, do ziemi? a kto na fabrykach będzie pracował? macie wielu innych, lepszych? - jak mi tak powie chłopak z aktywu, to, proszę towarzyszy, ja milczę. Raz, że mi go żal, a po drugie, jeśli on czarnoziem będzie gryzł pod lasem, to kto go zastąpi... na przykład w Białych Rudach? Janisz rozpłaszczył ręce na mapie i nie patrząc na obecnych, wygładził ją starannie parę razy. W pokoju zaległo milczenie, zebrani czekali na dalsze słowa, ale sekretarz podparł na pięści swą dużą, nieco obrzękłą twarz i zdawało się, że skończył. - A co się dzieje w Białych Rudach? - zapytał Zajdel przystając pod plakatem między oknami. Jak zwykle przechadzał się po pokoju i tylko od czasu do czasu rzucał jakąś uwagę. - Źle się dzieje - mruknął niechętnie sekretarz. - Mamy tam wytwórnię papieru, unarodowioną, około trzystu ludzi. Hitlerowcy dużo poniszczyli, wywieźli... Warunki ciężkie. Mikołajczykowcy tam swoje ziarno sieją. Dawne łamistrajki z sanacyjnych trzech zetów... Teraz na przykład: od dwóch tygodni nie ma dowozu żywności. Pojechali nasi ludzie tłumaczyć: dywersja spaliła magazyny. Staram się o dowóz z Łowicza, zachrypłem, widzicie, a chleba jeszcze nie ma... To są Białe Rudy, proszę was, tak? Jedne Białe Rudy, nie cały powiat. Ja... Nie dokończył i wykonał ociężały gest nad mapą. Przymknął oczy, ukazując na chwilę grube, zaczerwienione powieki. Pankrat i Krystyn, pochyleni nad stołem, uważnie oglądali mapę, rozmawiając półgłosem. Reszta zebranych w milczeniu śledziła ich wzrokiem. - Więc właściwie jak jest z tymi... krzyżykami, towarzyszu? - odezwał się Krystyn podnosząc głowę głucha cisza, tak? Władza ludowa powinna machnąć na nie ręką, i co? przeżegnać się? Cmentarz, powiadacie, i straszy na tym cmentarzu... Wasze rozumowanie jest fałszywe. Jeśli tam zagnieździła się

gangrena i wy jej nie wypalicie, to prędzej czy później zgnijecie od niej wszyscy. Zastanówcie się: kawał terenu z ludźmi, z inwentarzem, z ziemią uznaliście za wyspę bezludną! A potem mówicie: w Białych Rudach nie ma chleba, bo dywersja spaliła magazyny. Dacie rękę na to, że nie spaliła ich ta sama dywersja, która siedzi tam, na tych waszych krzyżykach? Dacie rękę, towarzyszu Janisz? Sekretarz uśmiechnął się bez złości: - Ja nie mówię, że wy nie macie racji. Przeciwnie, według mnie macie na pewno rację. Ale tutaj, towarzyszu, nie wystarczy mieć rację. Rozejrzyjcie się, pogadajcie z innymi. Wyście dziś przyjechali z Warszawy, no i zaraz bierzecie się za rozumowanie. A ja tu siedzę od pół roku. Z początku tom także rozumował. Ale teraz, widzicie, jestem jak chory człowiek bez lekarstw. Oglądam siny palec i wiem, że trzeba go leczyć. A nie mam ani maści, ani noża. Więc co? Pracuję dziewięcioma zdrowymi i tyle że ten chory podwiązałem. Bezpieczeństwo ma w tych dniach dostać z Korpusu posiłki w ludziach i broni. Pójdzie duża akcja na tamtejsze lasy. Ale to jest jedna rzecz, towarzysze, a inna - nasza, partyjna rzecz, żeby już dziś, zaraz, wytłumaczyć tam ludziom, że muszą obsiać nadzieloną ziemię. Już dziś. Tego .Bezpieczeństwo nie zrobi. Trzymał przez chwilę pięści zawieszone nad mapą, jak gdyby chcąc uderzyć nimi w stół, ale opuścił je powoli. Ostatnie zdania wypowiedział szybkim, stłumionym głosem, tak jednak dobitnie, że obecni zamienili między sobą spojrzenia: ten przyciężki, jakby opuchły człowiek miał jeszcze sporo siły... Padło kilka uwag i pytań: co robią tamtejsze komitety reformy? jak zachowują się robotnicze komitety folwarczne?... spółdzielnie gminne Samopomocy Chłopskiej? Ludzie zebrani wokół stołu ostrożnie wymacywali oczyma szarawą i chmurną twarz siedzącego naprzeciw nich mężczyzny, o którym jeszcze nie wyrobili sobie sądu. Janisz odpowiadał krótkimi, urywanymi zdaniami, trochę niechętnie, ale wyczerpująco. Widać było, że niejeden raz sam sobie stawiał podobne pytania. Każdego z pytających obrzucał przez sekundę nieco ironicznym wzrokiem, po czym przymykał oczy i mówił z lekkim znużeniem: - Co do komitetów, to tamtejszym komitetom nie można wiele zarzucić - zrobiły lub zrobią swoje; co do Samopomocy, to w ZSCh przyczaiło się wprawdzie trochę niepewnych elementów - jacyś nowi „działacze” sprzedawali na lewo aparaty z cukrowni kaleńskiej; ale przyłapano ich i siedzą... Ot, nie ma o czym mówić zerknął złośliwie po obecnych - warszawscy kombinatorzy... - I zaraz schował małe, jasne oczy pod ciężkimi powiekami. Czekał obojętnie na dalsze pytania, znów nieruchomy i obrzmiały, jak wór pełen mąki. - A czemuż to, towarzyszu, ludzie tam nie chcą siać? - rozległ się nagle cienki i podniecony głos. Gaj musiał się długo wahać, nim zadał swoje pytanie; uszy mu poczerwieniały z emocji, gdy wreszcie odważył się wychylić zza pleców Krajewskiego. Terror band dywersyjnych w południowo-zachodniej części powiatu dawał się już we znaki w okresie żniw, a w ostatnich tygodniach, przed jesiennym siewem, ogarnął nowe gminy. Lasy ciągnące się długim pasem z zachodu, od strony P., wbijały klin w tę żyzną okolicę, oddzielając ją od reszty powiatu ciemnym, zwartym zasiekiem. Były to dawne lasy Tyszkiewiczów, zabrane przez carski rząd po 1863 roku, a w 1918 przejęte przez państwo. Kilkanaście lat toczył się o nie w Najwyższym Trybunale Administracyjnym proces i rząd ostatecznie go wygrał. Przed wojną polowali w nich ministrowie, świta zamkowa, zagraniczni goście; w 1937 zasłynęły łowami wyprawionymi na cześć dowódcy hitlerowskiej policji, generała Daluege, podczas jego kurtuazyjnej wizyty w Polsce. Teren był szczególnie ponętny, nie tylko ze względu na obfitość zwierzyny (dziki, sarny, wilki), ale i na bliskość

świetnych magnackich posiadłości, rozrzuconych na południe i zachód bogatymi kluczami Tarnowskich, Romerów, Orszów. W tym również należało - zdaniem Janisza - szukać przyczyn niezwykle zuchwałej agresji faszystowskich band, rozpoczętej tu wkrótce po wyzwoleniu. Jeszcze w czasie działań wojennych, gdy prący naprzód front Czerwonej Armii pociągnął za sobą grupy ludowych partyzantów, w marcu i kwietniu 45, reforma zaczęła natrafiać na zorganizowany opór. Pod koniec kwietnia zastrzelono pełnomocnika do spraw reformy rolnej, w tydzień później spłonął tartak przejęty przez spółdzielnię ZSCh, w przeddzień upadku Berlina porwano z szosy pięciu peperowców z Białych Rud; odnaleźli ich w dwa dni później, w rowie na skraju lasu; trudno ich było rozpoznać. Dywersja miała tu mocne oparcie w wywłaszczonych bazach obszarnictwa. Synowie dawnych rządców, ekonomów, młynarzy, dostawców, resztki rozbitej administracji rodowych dóbr, leśniczówki i eks-oficyny pałaców, cały niegdyś dobrze płatny aparat obszarniczego systemu, teraz przyczajony cichcem wokół byłych rezydencji w nadziei rychłego powrotu - wszystko to albo szło do „lasu”, albo dawało mu potajemne wsparcie. - Uważacie, towarzysze - mówił Janisz zwracając się do zasłuchanego Gaja - jest tak; my tu pracujemy wśród wilków. Pochowały się w norach, ten w organistówce, tamten u kułaka, inny, przypuśćmy, sklepik sobie założył - i... czekają. Czują za sobą „las” i czekają, aż my zęby połamiemy. A „las” ma w nich swój wywiad i propagit.. Nieuchwytne, uważacie, i rozsiane w terenie. Wierne klasowo na sto dwa, przydworskie ścierwo. Londyn by chytrzej nie obmyślił. Ludzi znają lepiej niż my. Są wśród nich tacy, co tu siedzą dwadzieścia i trzydzieści lat. Taki to wie nie tylko, ile który chłop ma koni, ale ile u kogo włosów na pępku... Agitują dzień i noc, donoszą o wszystkim, straszą, zmuszają do usług... Walczyć z nimi? Próbowaliśmy... Łatwiej tu walczyć z błotem w listopadzie. Zajdel, spacerujący po pokoju, przystanął przy oknie. Z rynku słychać było melodię wygrywaną na organkach i rżenie koni. - Dużo wykryliście wypadków współpracy tamtejszej ludności z dywersją? - spytał Pankrat. - Nic nie wykryliśmy, towarzyszu - odparł flegmatycznie Janisz - albo prawie nic. Mógłbym wam mydlić oczy, ale nie chcę. Tam - rzekł z naciskiem, rozwlekając wyrazy - władza ludowa jeszcze nie dotarła. Tam rządzi „las”. - Czy aby nie kraczecie trochę, towarzyszu Janisz? - rzucił Krajewski po chwili milczenia. - No - roześmiał się Pankrat - do Warszawy i tak nie zawrócimy! Chcecie na nas lać zimną wodę, to lejcie. Mówcie do końca: co robić. Według mnie: po pierwsze agitować... - ...po drugie: agitować, po trzecie: agitować - odrzucił spod okna Zajdel. Janisz powiódł zwolna wzrokiem po zebranych i uśmiechnął się. - Ja, proszę towarzyszy, nie mówię tego, żeby zniechęcać. Zdaję po prostu sprawę. I nie mówię, że my sobie z tym nie poradzimy. Poradzimy sobie, owszem. Za rok, za dwa... Nie my, to inni, co tu przyjdą po nas... Wy tego dziś nie zrobicie. Ani jutro. Tu wieki na to pracowały. Jest, uważacie, takie przysłowie: nie było nas, był las. Ludzie pamiętają od pradziadów, że las był pański. Boją się jego siły, a nie znają swojej. Weźmy na przykład taki Kaleń. Dziedziczka nie żyje, cała okolica widziała, jak pałac płonął w styczniu, w czasie walk. A ona była na górze, w wieży. Nie zdążyła zejść, stara bardzo, może atak serca... Dość, że garstkę węgla później w wieży znaleziono. I proszę: już w marcu rozchodzi się wieść, że dziedziczka żyje. Jedni mówią, że w Londynie, u syna generała, inni, że tutaj, w lesie. I że nie

pozwala brać ziemi. Byli tacy, co ją widzieli nocą w parku, kiedy drzewo kradli... Wtedy zakazywała brać, a teraz pewno zabrania siać. No, i wy tu, towarzysze, chcecie rozumować. Ostatnie słowa powiedział w ogólnym śmiechu zebranych, sam się zresztą śmiejąc. Kiedy ucichło, rzucono szereg pytań dotyczących trasy, punktów oparcia i kontaktów z tamtejszymi ludźmi, na których można było liczyć. Krystyn notował nazwiska, kierowcy skupili się wokół mapy, oglądając przestrzeń zakreśloną krzyżykami. W chwilę później w pokoju zapanował gwar świadczący o tym, że zebranie ma się ku końcowi, szurano butami, przesuwano krzesła, w kącie gromadka młodszych aktywistów otoczyła Lelkowskiego, który wykładał o metodzie walki partyzanckiej. Janisz, Pankrat i Krystyn rozmawiali z Zajdlem przy oknie. Na rynku trzykrotnie zabrzmiał klakson; widać chłopcom przy autach nudziło się czekać. Ciężarek trącił Szarleja. - Jak ci się podobał? - Podobał mi się - odparł Szarlej szeptem - a tobie? - Także. Niezły gość. - Ciężarek zmarszczył brwi, jakby szukając czegoś w myślach. Szarlej wskazał wzrokiem Janisza: - Jedzie z nami? - Jedzie - potwierdził Ciężarek. - Całkiem niezły gość... - I dorzucił ciszej: - Tylko nie wszystko powiedział. - Jak to? - zdziwił się Szarlej. - A cóż jeszcze miał mówić? Ciężarek wciąż był zamyślony i zdawało się, że nie usłyszał pytania. - Ludzie to wywąchali - mruknął jakby do siebie. - On już siły naszej w sobie nie ma... Janisz wciągał na siebie płaszcz, starannie, bez pośpiechu, przyglądając się ogólnej krzątaninie. Zapiąwszy guziki wyprostował swoją zwalistą, bryłowatą postać. - No, towarzysze - uśmiechnął się szeroko - czas w drogę. Dawniej mówiono: Bóg pobłogosławi. W minutę później zetwuemowcy przy ciężarówkach, zajęci właśnie grą w „noże”, zerwali się jak na alarm. Z lokalu Komitetu wyszła gromadka mężczyzn, zmierzając na ukos rynku w ich stronę. Szoferzy biegli do aut. 2 Sprawa Białych Rud wynikła niespodziewanie. Nikt z początku nie umiał odgadnąć, co się stało. Delegaci dogonili kolumnę w państwowym ośrodku rolnym, Gostowcu. Dwóch zabłoconych ludzi wyskoczyło z półciężarowego Fiata, który, wściekle zdarty hamulcem, zarył się w koleinach przed budynkiem spółdzielni. Jeden z przyjezdnych dopadł Kurzawca siedzącego z Lelkowskim na schodkach: - Wy stąd, obywatele? tutejsi? Gdzie tu towarzysz Janisz, my do mego! Kurzawiec chrząknął i chciał już odpowiedzieć, gdy podniósł się Lelkowski. Przymrużył oczy i rozstawił swoje gibkie nogi w czarnych oficerkach: - Cie... - cmoknął językiem - momencik... Co wy za jedni, kolego? Pozwólcie papiery. - Nie zawracaj, człowieku, głowy papierami! - krzyknął przybyły. - Gadaj, gdzie Janisz! Czasu nie ma... mruknął, patrząc spode łba. Drugi, w drelichowym kombinezonie, rzucił ochrypłym głosem: - My z

Białych Rud, z fabryki. Nie pieprzcie, obywatelu... sprawa pilna. - Rozglądali się ze złością, ale nie widać było nikogo. Lelkowski zakołysał się na palcach; nozdrza nad cienkim wąsikiem zadrgały mu z rozkoszy. Lubił takie sytuacje. - Aresztuję was, panowie - syknął kątem ust - jesteście zatrzymani do sprawdzenia. Dooość! Ani szmeru... Powiedziałem... Dwaj mężczyźni zacisnęli pięści. Starszy, w kombinezonie, postąpił krok naprzód: - Słuchaj no warknął przez zęby -- żarty nam nie w głowie. Prowadź do Janisza, no! Przed partią, łachu, odpowiesz. Wysłała nas zakładowa organizacja partyjna, psiakrew! - Lelek - szepnął zaniepokojony Kurzawiec - a może by tak... - Spokojnie... - wycedził Lelkowski zakładając ręce za pas. - Wisła się nie pali. Zobaczym, kto łach... cie... Stać równo. Jesteście zatrzymani do dyspozycji władz. - Jakich, u licha, władz? - szarpnął się pobladły ze wzburzenia chłopak w poplamionej wiatrówce, pewnie szofer. - Kto ty jesteś, koci synu? W czyim imieniu... Lelkowski zamyślił się. Patrząc w cień polnej gruszy rosnącej przy drodze, rzekł zwolna: - W partyzanckim, bracia kochani. W partyzanckim... - Zaśmiał się krótko, muskając wąsik końcem palców. Kurzawiec stęknął i wybałuszył oczy. Obydwaj przybysze spojrzeli po sobie z osłupieniem, po czym młodszy rzucił się do auta: rozległ się przeraźliwy ryk klaksonu, pomieszany z groźbami Lelkowskiego i odgłosami szamotania. Ze spółdzielni wyleciał Gaj z Ciężarkiem, za nimi Krajewski i Szarlej. Ujrzeli Lelkowskiego bez czapki, z czarnym kosmykiem zmierzwionym nad brwią. Mały, krępy człowiek trzymał go żylastymi rękami za wyłogi kurtki. - Nieporozumienie! - krzyczał zza gruszy Kurzawiec. Wywrzyjcie wpływ, towarzysze!

W kwadrans później kierownictwo, zamknięte w świetlicy na parterze dawnego dworskiego budynku, odbywało naradę ze starszym delegatem. Reszta kolumny, zebrana przed sklepem spółdzielczym, zasypywała pytaniami młodszego, Gdańczyka. Był to dwudziestoletni robotnik z wytwórni papieru w Białych Rudach. Z początku mówił niechętnie, ale potem jakoś się rozgadał. Trójkątną twarz o wysuniętej szczęce, ostrych ustach i oczach osadzonych bardzo blisko nosa, porastała rdzawa szczecina. Nie golił się od tygodnia. - Żyto nam wzeszło na gębach - mówił chmurnie - ale mąki z niego nie będzie. A przydałaby się. Bez chleba dusza w człowieku maleje. - Maleje? - zdziwił się Gaj. - Widzieliście to, czy jak? - Widziałem - przytwierdził poważnie Gdańczyk. Milczał przez chwilę, zasępiony, a potem zaczął opowiadać. - Kiedy pierwszego dnia nie przyszedł chleb - mruknął ze wzrokiem wbitym między rozstawione kolana - to tylko kilku szemrało. Sprzedajne draństwo... Ogół ustosunkował się klasowo... „Sabotaż powiadali jeden drugiemu - reakcja bije nas po brzuchu, żeby utrącić socjalistyczną odbudowę”. A niektórzy mówili, że ich własne kiszki marsza żałobnego zagrają tym, co chcą Białe Rudy obrócić przeciw władzy proletariatu. Niedoczekanie.

Gdańczyk otarł kciukiem kropelki potu nad nikłą wargą i spojrzał po twarzach siedzących na trawie ludzi, którzy pilnie słuchali. - Białe Rudy, oho... - uśmiechnął się z wyższością - wy to pewnie nie wiecie... Białe Rudy, ech, takiej papierni nie znaleźć w całej Polsce. - Machnął ręką, jakby współczując wszystkim, co tego nie wiedzieli. - Mirków może sławniejszy, nie powiem - ale gdzie im do nasi Najlepsze książki wychodzą na naszym papierze, towarzysze. A prasa partyjna! W samym tylko P. „Dziennik Robotniczy” i „Głos Włókniarza”. Widzieliście kiedy białorudzki papier na rotacji? Nie, nie widzieliście. A drukarze powiadają, że śpiewa... Śpiewa - powtórzył surowo Gdańczyk, sycąc się podziwem słuchaczy - taki już on jest. - A mirkowski nie śpiewa? - spytał Kurzawiec z ciekawością. - Nie - zaprzeczył spokojnie Gdańczyk - mirkowski nie śpiewa. Potem opisał zniszczenia, jakich w fabryce dokonali hitlerowcy przed ucieczką z Białych Rud. Począwszy od końca grudnia wywozili systematycznie części urządzeń produkcyjnych, niemal na oczach robotników. Z fabryki, obstawionej przez oddział organizacji Todt, dochodziły nocą wrzaski rozkazów i warkot wytaczających się ciężarówek. W osadzie nikt w te noce nie zasypiał. Ludzie czuwali w zaciemnionych izbach, każdy żegnał kawał swojego życia... Kilku usiłowało zakraść się w ciemności pod bramę fabryczną i tych zastrzeliły wachy. Tak noc po nocy wstrząsano w posadach Białe Rudy. Osada rozrzucona wokół fabryki traciła rację istnienia: wyrosła przecież z Białych Rud, jak gałęzie z pnia, a oto słychać było jęk wydzieranych korzeni. - Uschniemy teraz, matko - mówili do żon starzy robotnicy. - Jak sobie pomyślę, towarzysze - kręcił głową Gdańczyk - że w lipcu osiągnęliśmy 75% przedwojennej produkcji, to szczypię się i zapytuję: nie śnisz ty, Gdańczyk? Gołe mury zastaliśmy, a w magazynach gnój niemiecki. Nawieźć tylko i zaorać... Gdańczyk uczynił przerwę i wziął od Szarleja papierosa. Zaciągnął się, po czym, wypuściwszy dym nozdrzami, opowiadał dalej: - Zaraz po wyzwoleniu zaczęła działać rada zakładowa. Przyjechał delegat z ministerstwa i kpił: „Rada zakładowa? A gdzie zakłady? Statek napowietrzny zbudowaliście, obywatele”. Tak nas sklął. Obejrzał puste hale, pokiwał głową i odjechał. A z nas baby się śmiały. Myślicie, że było lekko, towarzysze? Niektórzy to już tobołki szykowali, żeby wędrować na zachód. Ale koło partyjne powzięło uchwałę, że Białe Rudy istnieją. I ludzie zaczęli w to wierzyć. Mnie, proszę was, zaszczyt przypadł: co dzień puszczałem syrenę fabryczną. I przychodzili. Z początku garstka, a potem cała załoga. Pracowaliśmy jak wściekli. Dużo było stolarszczyzny. A potem - remont kotłów i rur, co zostały. Z czasem wyszykowaliśmy czerpalnię, pomp tylko brakło. Po okolicy poszła wieść, że ludzie z Białych Rud zwariowali: z mrozu chcą papier robić. Zainteresował się nami komandir radziecki. Przyjechał Willysem, w baraniej czapce, i popatrzył. „No - powiedziało kilku naszych - to teraz już koniec. Wojsko zajmie budynki”. A nazajutrz krasnoarmiejcy przywieźli ciężarówką kartofle i koks. Tenże sam komandir ich przysłał. Spodobały mu się widać Białe Rudy... - Przyszedł raz taki dzień - ciągnął Gdańczyk w wielkiej ciszy, przerywanej tylko chrząkaniem Kurzawca - co go wszyscy ludzie białorudzcy długo będą pamiętać. Śnieg spadł nocą, łopatami trzeba było drogę odwalać. Przezroczystość wstąpiła tego dnia i gołym okiem widzieliśmy dymy fabryczne nad P. A nad Białymi Rudami niebo czyste. Ciężki smutek nas ogarnął. I wtedy, proszę towarzyszy, przez bramę wjeżdża tenże Fiat - tu Gdańczyk wskazał półciężarówkę stojącą w cieniu gruszy - wtedy jeszcze komitetowy, z powiatu. Zarzucił bokiem na ubitym śniegu, ale jakoś raźnie. I wyskakuje z niego cała

egzekutywa KP., w paletkach i nausznikach. Zamknęli się w kantorze z przewodniczącym naszej rady zakładowej; my czekamy: jasne, będą nas zwijać, ot i po całym kramie... W jakie piętnaście minut z kantoru wychodzi przewodniczący, tak jakoś powoli, ostrożnie. „Gdańczyk - mówi - puszczaj, synku, syrenę...” Na twarzy był trochę czerwony, a cały jakiś cichy, łagodny... Łapy mi drżą, syrena wyje po mrozie aż hen... ludzie zbiegli się, zimno, para w powietrzu... Skupili się ciasno dla rozgrzewki. „Towarzysze - mówi przewodniczący - drodzy towarzysze...” I zaciął się. Przełknął kilka razy, rusza ustami - i nic. Wtedy odezwał się drugi sekretarz powiatowy PPR, Jezierski: „Chłopcy! W P. w podziemnych bunkrach odnaleziona maszyny z Białych Rud...” - No i zaczęła się robota - mruknął Gdańczyk; usunął językiem ogarek przylepiony do dolnej wargi i rozgniótł w palcach, znowu nachmurzywszy wychudłą twarz. Zebrani wokół mężczyźni przypatrywali mu się z szacunkiem. Sporą chwilę panowało milczenie. - Toście tyle wytrzymali - rzekł wreszcie Ciężarek - a teraz o chleb robicie awanturę na cały powiat? Ja tego nie rozumiem. - A ja, myślicie, że rozumiem? - syknął Gdańczyk, jak ukłuty. - Toteż powiadam: bez chleba duch w człowieku widać się kurczy... Krajewski, siedzący obok na schodku, trącił go w ramię ustnikiem fajeczki. - A w Pietrogradzie, w 17 roku, był chleb? - Odczekał moment i dodał: - Po cóż bajecie, towarzyszu, o duszy. Co robiła u was organizacja partyjna, w tym rzecz. Duch maleje, kiedy głowa śpi... Rozbijaczy wpuściliście na fabrykę. O tym mówcie. Gdańczyk nic nie odpowiedział. Zerknął tylko na węzłowatą, pokrytą strąkami żył rękę Krajewskiego, opartą o kolano, i od niej powoli przebiegł wzrokiem ku twarzy szofera. Przyglądał jej się chwilę, po czym odwrócił głowę i rzekł cicho, niby do siebie, że organizacja partyjna była dotychczas nastawiona przede wszystkim na podniesienie produkcji. Potrzebowali fachowców; fachowców nie pytano o przeszłość; nad przeszłością stawiano krzyż. Kto mógł przypuszczać, że stare chwasty od nowa się rozplenią? Zdawało się, że czas sam wyjaśnił ludziom dawne błędy: na rozplątanym sznurze po cóż liczyć usunięte supły? A teraz okazało się, że w tych właśnie miejscach sznur jest słabszy, przetarty. I pękał. Trudno było to z początku zrozumieć. Czyż nie przeżyli cięższych dni? Nikt nie wątpił, że żywność wreszcie przyjdzie. Ale nagle coś się w Białych Rudach popsuło, ludzie zaczęli odczuwać podskórny zamęt. Licho wie skąd się brał; nie podejrzewano jeszcze wrogiej agitacji... Dywersja? Partia odpychała od siebie takie przypuszczenia. Dywersja wychodziła z lasu. W Białych Rudach nie było miejsca na zdradę. Dla kogo pracowała fabryka? Dla narodu, dla klasy robotniczej. Trzystu białorudzkich ludzi stanowiło jednolitą proletariacką załogę. Jakże tu agitować przeciwko sobie samym? Zwołano ogólne zebranie. Rada zakładowa prosiła o cierpliwość: chleb przyjdzie, towarzysze. Patrzcie no - zawołano z głębi sali - ale kiedy? - Był to piąty dzień przerwy w dowozie. Przewodniczący wstał: - Człowieku - powiedział - wstydź się. Wiesz, kto ci spalił chleb. Z powiatowej piekarni został popiół. Stań pod lasem i upomnij się o swoją krzywdę. - Ludzie rozeszli się w milczeniu. Na niektórych twarzach spostrzeżono krzywe uśmieszki. Nic się na pozór nie zmieniło; tylko wprawne oko mogło rozpoznać pewną ociężałość w robocie: jak gdyby okręt płynął dalej, lecz śruby obracały się trochę leniwiej. Takim okrętem były teraz Białe Rudy. W dwa dni później nie wiedzieć z jakich źródeł wyszła pogłoska, że peperowcy fabryczni dostali potajemny przydział chleba. Mimo że mało kto w nią wierzył, wiadomość przekazywano sobie z ust do ust.

W tym samym czasie zarząd otrzymał informacje o kilku nocnych naradach, które odbyły się poza fabryką. Nie stwierdzono, kto w nich brał udział ani kto je zwołał. Ale ósmego dnia nad osadą wisiała już groźba strajku. W fabryce pojawiły się jakieś ulotki, padły wyzwiska wykryto parę faktów markowania roboty... Peperowców zaczęły tu i ówdzie ścigać ciemne, złe spojrzenia. I wtedy Gdańczyk przestał się golić. Nie tylko zresztą on. Należał do tych kilkunastu, którzy nie opuścili rąk. Próbowali agitować, dotrzeć do źródła zła. Podczas gdy kierownictwo nie dawało chwili spokoju terenowym urzędom aprowizacyjnym, oni - garstka młodzieży partyjnej - walczyli po omacku z niewidzialnym, mrocznym oporem. I co krok tracili grunt pod nogami. - Tak - przyznawał Gdańczyk wyszły wtedy na wierzch dawne zaległości w ideowej robocie. - Grunt się usuwał, bo był miękki, nieuświadomiony. Cóż więc mieli robić? Przemocą lub podstępem wyrywali z chwiejnych obietnicę: przyjdziesz jutro. Innym wbijali w głowę: Białe Rudy są twoje, Białe Rudy nie mogą stanąć... Na bramie fabrycznej wywiesili napis: „Żle pracujesz - twój wróg zaciera ręce”. I czekali, co przyniesie następny dzień. Ale chleb nie nadchodził. Dowóz natrafiał widać na poważne trudności: osada była położona z dala od wojewódzkich centrów zaopatrzenia. Transport wysłany z P. przepadł bez śladu - złodziejstwo albo pomyłka. Zamiast chleba przyjechał z P. delegat województwa, Sznajder - podobny do wielkiej baby w binoklach; mocno naszkodził. Wygłosił długą pogadankę, utrzymaną w żartobliwym tonie. Starał się rozweselić ludzi swoją dziarską miną; kilku stojących poklepał po ramieniu, po czym dał słowo honoru, że transport jest w drodze. - Cóżeście myśleli? - zawołał raźnie na odjezdnym - że czerwone P. miałoby o was zapomnieć? Czołem, towarzysze! - Transport znowu nie nadszedł. Rozwścieczeni ludzie klęli: - Zabajcował, ścierwo i odjechał. Białe Rudy co dzień przywoływały załogę wysokim, przenikliwym głosem syreny. Gdańczyk puszczał ją dłużej, niż tego wymagał przepis, i usiłował w nią przelać wszystką nadzieję swego serca. Potrafiła sprostać zadaniu. Przez dziesięć dni nikt nie opuścił pracy; usilny, przeciągły dźwięk wywlekał sznury ludzi z najdalszych uliczek osady - jedni szli niechętnie, opieszale, inni przystawali, czekając na drugich - ale zwolna łączyli się w coraz liczniejsze gromadki, płynące w kierunku bramy. Gdańczyk patrzył z góry na ciągnący tłum, licząc głowy, i oddychał z ulgą: jak dotąd, nikogo nie zbrakło... Wielka, straszliwa moc spoczywała wtenczas w Białych Rudach: - Klasowa moc - tłumaczył Gdańczyk. Podżegacze tracili odwagę u progu bramy fabrycznej. Nie było tu łatwo zachęcać do oporu. Przeciw komu? „Przeciw mnie i wam” - zdawała się wołać syrena, donośny glos Białych Rud. Cichła dopiero wówczas, gdy trzystu ludzi przekraczało bramę. Po dziesięciu dniach głód mocno dał się we znaki. Z ośrodka rolnego w Gostowcu dowieziono trochę żywności; starczyła na jeden posiłek. Podrażnione żołądki sączyły zły kwas; fabryczni rezonerzy pokazywali zapadłe brzuchy, urągając peperowcom: - Gdzie wasza demokracja? W pępek gniecie i załazi pod żebra! Zdawało się, że świat zapomniał o Białych Rudach. Jedenastego dnia chleba jeszcze nie było. Trzecia część załogi pracowała byle jak; tempo ciągle słabło. Partyjni pomagali mniej odpornym. Godziny płynęły w ciężkim milczeniu. Dwunastego dnia telefonem z P. doszła wiadomość, że wysłany transport musiał zawrócić: faszyści obsadzili odcinek szosy, rekwirując auta... - Nazajutrz - opowiadał Gdańczyk - myślałem, że już ich nie przyciągnę. Serce mi się tłukło, towarzysze. Minuta, dwie, trzy, cztery... Puściłem ją na pełny głos, pożarne miała w sobie wołanie. Kwadrans... Ludzie partyjni przyszli wszyscy, i młodzież - co do jednego. Obok mnie ktoś stoi: „Nie wyłączaj, synku - słyszę w uchu - nie można im dać spokoju...” Poznałem: towarzysz przewodniczący. Przywarł twarzą do okna i pięści wparł w futrynę. Brakło jeszcze około stu ludzi. Dwadzieścia minut... Przed bramą, z daleka, przystanęła spora garść. Słuchają syreny, ale stoją w miejscu, nie chcą wejść.

Z uliczki nadchodzą inni, powoli, jeden, drugi, trzeci... Przyłączają się do tamtych, coraz większa gromada; podnoszą głowy, patrzą... „Musisz wygrać, Gdańczyk - myślę - w twoich rękach honor Białych Rud”. Zmagałem się z nimi, towarzysze, jeszcze piętnaście minut. Ciężkie, długie to były minuty... Cała fabryka patrzyła na nich z okien. Nikt nie zawołał, nie krzyknął - tylko ona. Każdy jej odstąpił swój głos. - I z trudem zwyciężała, z bolesnym, proszę towarzyszy. Jeszcze tym razem przemogła ich swoim wołaniem. Widziałem sam. Najpierw wybiegł jeden: niby to niechcący, z rękami w kieszeniach, ale szybko, nie odwracając się. I smyrg! już go mam za bramą, po naszej stronie... A za nim drugi i trzeci. Potem to już szli po czterech, po pięciu... Towarzysz przewodniczący odjął twarz od szyby. Pot mu spływał ciurkiem na brwi. I ja czuję, żem mokry. Poznałem po ustach, jak mówi: „Wyłączaj, synku...” Uśmiechnął się tak jakoś... I ja także. A ona umilkła, coraz ciszej i ciszej... Fabryka już szła... Nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy płakać, towarzysze... Fabryka tego dnia ruszyła; nie był to jednak najgorszy dzień. Gorsze przyszły później. Trudno było prowadzić walkę polityczną za pomocą syreny. I Gdańczyk zdawał sobie z tego sprawę. Odtąd każdej godziny - twierdził - liczyli się z tym, że Białe Rudy staną. Organizacja partyjna powoli traciła wpływ na wypadki; coraz nieuchronniej groził wybuch. Coraz natarczywiej padało pytanie: gdzie chleb? Wreszcie nastąpiło zdarzenie najgorsze, którego nikt nie przewidywał. Zatrzęsło posadami fabryki i pchnęło przeciw kierownictwu część załogi, która dotychczas wykazywała zrozumienie. Ale o tym Gdańczyk nie chciał mówić. Kręcił tylko ponuro głową i mruczał przez zęby: - Powiadam wam: diabelska to sprawka... - Tu jednak zacinał się i mimo nalegań zaciekawionych słuchaczy odmawiał wyjaśnień. - Nie mam uprawnienia - szeptał suchymi wargami - przestańcie, towarzysze... I naraz pochylił się ku Krajewskiemu. Wszyscy spostrzegli, że pobladł na twarzy. - Musicie nam pomóc - stęknął łamiącym się głosem - musicie. Białe Rudy to robotnicza rzecz... wasza i nasza. - Przycisnął ręką serce i przenosił po kolei spojrzenie z twarzy na twarz. A potem uczynił dziwny ruch, jakby chciał objąć Krajewskiego pod kolana, po synowsku. - Trzystu ludzi - szepnął rozumiecie? I fabryka jak pałac. A wszystko zrobiliśmy z niczego... bo nic tam już nie było... nic. I teraz... Wy tu najstarszy, towarzyszu. Pomóżcie, przemówcie... Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie mieli zakłopotane miny i starali się ukryć wzruszenie. Słychać było ciężkie, nosowe oddechy. Krajewski uważnie oglądał cybuch wygasłej fajeczki, Kurzawiec smętnie kiwał głową. Z dużych uszu Gaja zdawało się, że za chwilę wytryśnie krew. Jeden tylko Lelkowski, który przez cały czas trzymał się na uboczu, zapewne speszony jeszcze niedawnym zajściem, parsknął niby to do siebie: - Szkoda marzeń. Nie skręcimy z kursu. Kierownictwo wyznaczyło trasę... cie... I właśnie w tej samej chwili kierownictwo wyszło spomiędzy starych topól, prowadzących do dawnego dworu. Przodem szedł Krystyn i Pankrat, zajęci rozmową ze starszym delegatem, który wymachiwał rękoma, widać usprawiedliwiając się z czegoś. Gdańczyk wstał ze schodka. Wysunął swoją chudą, ptasią głowę i mrugał oczami, chcąc zapewne dojrzeć z daleka wyraz twarzy kolegi. - Gdańczyk! - krzyknął z podnieceniem delegat w kombinezonie. - Towarzysze zgodzili się! Jadą z nami! Zajdel uśmiechnął się i przysiadł na stopniu. Wziął liść leżący na dróżce i, obracając go w rękach, powiedział: - Siadajcie, towarzysze. Minutę porozmawiamy... Widzicie, trzeba nam będzie trochę zboczyć z drogi. Tak. Jedziemy do Białych Rud. Może niektórzy się zdziwią: zmieniamy rozkład jazdy, prawda? Ale czyż jesteśmy pociągiem pasażerskim? Jak myślicie? Według mnie - raczej kolumną bojową, agitacyjną... Ramieniem partii wyrzuconym daleko w teren. Wiecie już pewnie o wydarzeniach w Białych Rudach.

Trzeba dopomóc tamtejszym towarzyszom. Koniecznie dopomóc... Pochrzanili trochę i teraz nie mogą dać sobie rady. Potrzebują nas. A zdaje mi się, że nasze zadanie polega na tym, żeby być wszędzie, gdzie potrzebuje nas partia. Dlatego myślę, że powinniśmy jechać do Białych Rud... - Kiedy Związek Radziecki - mówił Zajdel cicho, lecz wyraźnie - odpierał najazd hitleryzmu, wówczas cały obszar socjalistycznej ojczyzny dzielił się na Wielką i Małą Ziemię. Na pewno wiecie o tym, towarzysze. Wielkiej Ziemi broniły linie frontów, na Małej Ziemi działały grupy czerwonych partyzantów... U nas nie ma wprawdzie takiego podziału, to jasne: skończyła się wojna i cała ziemia polska jest jednym gospodarstwem, kierowanym przez władzę ludową. Ale gdyby ktoś się uparł, towarzysze, i na gwałt chciał porównać, to ja bym sądził, że my, że nasza kolumna jest takim właśnie oddziałem na Małej Ziemi... Pomyślcie przez sekundę: Wielka Ziemia, to ośrodki planowania, centrale, zarządy, ministerstwa... Jednym słowem: potężna baza poczynań, obliczonych na dziesiątki lat. A my? Nie ma nas wielu, działamy bez łączności, zdani najczęściej na własny węch... I kto wie, może niejeden raz przyjdzie nam się znaleźć we wrogim otoczeniu. Ot, luźny zagon, wędrujący po traktach i szosach. Jesteśmy na Małej Ziemi, towarzysze. Jest ona wszędzie, gdzie wróg ma jeszcze siłę. I na każdym jej calu musimy wroga dopaść... Tego od nas żąda Wielka Ziemia. Zajdel podniósł głowę i spotkał błyszczące oczy Gdańczyka. Przyglądał mu się chwilę w milczeniu, a potem obejrzał liść, który trzymał w ręku, i jakby się troszkę zdziwił. - Więc właściwie to tyle, proszę towarzyszy - rzekł głośniej, wstając ze stopnia - po prostu chciałem wam wyjaśnić motywy, które wpłynęły na dzisiejszą decyzję kierownictwa... Nasze najbliższe zadanie nazywa się: Białe Rudy. * 3 Jechali w następującym porządku: kolumnę otwierał półciężarowy Fiat z Gdańczykiem przy kierownicy; za nim szła Magda; trzeci - Opel, prowadzony przez Krajewskiego; dalej szary Dżems Kurzawca; a w końcu ogromny, zielonkawy Zis, pokryty białym pyłem. Gaj, który zamykał kolumnę, jechał w kłębach kurzu wzniecanych przez cztery maszyny. Droga po deszczu już wyschła, tylko w dołach między wybojami leżało gliniaste, papkowate błoto. Pięć aut sunęło ze średnią szybkością, w dość zwartym szyku, trzymając się prawej strony szosy. Z bud ściągnięto brezent; słońce bowiem przygrzewało coraz mocniej. Chłopcy na platformach pozdejmowali swetry i koszule, wystawiając plecy na gorący wiatr; niektórym błyszczały we włosach metalowe spinki, ostatni krzyk warszawskiej mody. Z aut poprzez warkot motorów leciał gwar i śmiechy - kolumna wyglądała teraz na letnią wycieczkę; po robotach w polu chłopcy wypluskali się w gostowieckim stawie. Kąpiel zmieniła ich w rozhukaną, niesforną gromadę. Największy rejwach dobiegał z platformy ostatniego wozu, który ze względu na kurz odsadził się trochę od reszty. Mały Gaj mógł być dumny; jechał wśród dźwięków pieśni Bandera rossa, której każda zwrotka kończyła się słowami: A bas’ il re! Viva Stalin! Była to pieśń włoskich towarzyszy; na Wolę dotarła aż zza Alp. Zetwuemowcy śpiewali ją chórem, nie zważając na wiatr i kurzawę. Brunecik w furażerce, rozebrany do pasa, siedział bokiem na ochronnej desce. W ręce świeciły mu organki. W Fiacie zajęli miejsca ludzie z komitetu powiatowego, którzy wyruszyli wraz z Janiszem. Był tam również sam Janisz. Szarlej widział przez szybę kabiny jego szerokie plecy, co chwila ginące w chmurze pyłu wzbitego spod kół. Janisz przytrzymywał ręką kapelusz; siedział przygarbiony, jakby obojętny. W tym samym wozie, obok kierowcy, jechał Pankrat, który przesiadł się z Opla; chciał pewnie w drodze porozmawiać z Gdańczykiem. Ilekroć Fiat miał wziąć zakręt widać było jego wyciągniętą rękę; wskazywał nią kierunek pozostałym wozom.

Starszy delegat z Białych Rud, Pochwalski, przemówił dopiero na dziesiątym kilometrze. Dotychczas milczał, ze wzrokiem utkwionym w szosie, siedząc między Ciężarkiem a Szarlejem, zamiast Flisa, którego przepędzono na platformę. Pochwalski, odstąpiwszy swe miejsce Pankratowi, uparł się jechać w drugim wozie. Wołano go do Opla, ale udawał, że nie słyszy, i zadziwiająco szybko wskoczył za Szarlejem do szoferki. Ciężarek, mile tym połechtany, zagadnął, gdy ruszyli: - Cóż to, widzę, towarzyszu, że spodobał wam się nasz grat? Pochwalski zerknął na plecy Janisza, kołysane przez Fiata, i nic nie odpowiedział. Był to niski, mocno zbudowany człowiek, ponury i włochaty; oczki ginęły mu w gąszczu brwi. Na głowie miał wyrudziały beret, przyciasny i jakby gwałtem wciśnięty na czoło. Przez piętnaście minut Pochwalski siedział nieruchomo, wpatrzony w przednią szybę, aż nagle rzekł głuchym głosem: - Fatalność... Chłopcy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Co macie na myśli? - rzucił Szarlej znad kierownicy. - Nic - mruknął Pochwalski i skrzywił się. Niemiły dreszcz przebiegł mu po twarzy, marszcząc ją jak psią sierść. - No, to niewiele - wycedził kątem ust Ciężarek. Fiat brał zakręt, zwolnili trochę. Z ostatniego auta dolatywały krzyki i śpiewy. Ciężarek hamował złość, przebierając palcami po kolanie. Minęło znów kilka chwil. Pochwalski westchnął, po czym obrzuciwszy wzrokiem ręce Szarleja, czuwające na kierownicy, łypnął ukradkiem w lewo i w prawo. - A ten... czarny, bez palca, to jak się nazywa? - Towarzysz Krystyn - odparł Szarlej nie odrywając oczu od szosy. - Uhmm... - sapnął Pochwalski - towarzysz Krystyn... - Przymknął na moment powieki i dodał: - Ten to umie sztorcować. Człowiek stoi przed nim jak nagi. Nie krzyczy nawet, tylko męczy. A ty się poć... A ten mniejszy, łysawy, to jak, proszę? - Towarzysz Zajdel - poinformował Szarlej. - Oho... - podchwycił Pochwalski z melancholią - dobrotliwy jakiś. I uśmiecha się. Tacy to najgorsi. Przemawia ogólnie, niby nie o tobie, a ty czujesz, żeś zbrodzień. Jakby palec do środka włożył, zagiął i leciutko nim kiwa, niby nic. Smutna słodycz się tylko w człowieku rozlewa... I nic. Pochwalski machnął ręką i pogrążył się w zadumie. Po chwili spojrzał na Fiata, mijającego właśnie stado krów, i dorzucił: - Tamten z blizną koło zegarka, który z Gdańczykiem jedzie... niewysoki... ten to ci ma metody, proszę towarzyszy, niech mnie!... - Towarzysz Pankrat - objaśnił Ciężarek. Pochwalski zrobił minę, jakby nazwisko nie było w tym wypadku ważne. Skulił się na siedzeniu i stęknął:

- Wszystko wie! Z góry! Jakby sam Białe Rudy wybudował. Ty zaczniesz, a on za ciebie skończy. Inaczej, niżbyś chciał, a przecież prawdziwie. Swojego grosza już nie wtrącić. Zęba z boku nie ma. Przenikliwa jakaś głowa. Umilkł i znowu się skrzywił, marszcząc twarz w grube, workowate fałdy. Ciężarek przyglądał mu się ciekawie. Wóz podskakiwał na wybojach, klekocząc błotnikami i platformą. Minęli furmankę ze spłoszonymi końmi. - Uważaj, dziadku! - krzyknął Ciężarek wychylony z szoferki. Po czym rozsiadł się wygodniej i spytał: - A towarzysz Janisz, jaki to człowiek? Pochwalski rzucił pełne trwożliwego szacunku spojrzenie na Fiata i odrzekł z rezygnacją: - Janisza to już znam... Sposępniał i zdawało się, że nic więcej nie powie. Można było nawet przypuścić, że drzemie. Nagle jednak potrząsnął głową i oznajmił z gorzką satysfakcją w głosie: - Nieraz mnie opieprzali, proszę towarzyszy, ale tak to jeszcze nikt. Nowa metoda, towarzysze. Z całą, że tak powiem, delikatnością. I życzliwie. Nie, nie przywykł do tego człowiek... Wstydliwość niezmierna żre, kiedy tak prześwietlają. Wszedł Pochwalski, a wyszedł już niby nie Pochwalski. Taka to metoda, towarzysze. - Było widać za co - uśmiechnął się Ciężarek z fałszywym współczuciem. Pochwalski zerknął nań podejrzliwie. Potem wygrzebał z kieszonki złamanego papierosa, zapalił i mruknął poprzez dym: - Faktycznie. Nie chciał więcej mówić. Na pytanie Ciężarka, co się właściwie stało w Białych Rudach, Pochwalski odrzekł dwa grobowa słowa: - Jedna hańba... Kolumna, podnosząc obłoki kurzu i trąbiąc na stadka gęsi, wjechała między niskie zabudowania osady, rozciągnięte po obu stronach drogi. Na płotach suszyła się bielizna. Fiat skręcił w prawo, za nim Magda. Z tyłu słychać było krótki klakson Opla. Zetwuemowcy znowu śpiewali Bandera rossa. - Viva Sta-lin! Sta-lin! Sta-lin! - skandował chór na platformie Zisa. - Białe Rudy! - zawołał Pochwalski. Raptownie pochylił się w przód, jakby chcąc przebić ochronną szybę szoferki. Kolumna stała warcząc i strzelając spalinami. Zobaczyli przed sobą długi, szary mur z ceglanym napisem: „Wytwórnia papieru w Białych Rudach”. Słońce rozpryskiwało się na tłuczonym szkle. Gdańczyk biegł w wielkich susach od Fiata w stronę bramy. Obywatel Cesarski, z powodu którego w Białych Rudach nastąpiły haniebne wydarzenia, był zastępcą starosty. Znano go jeszcze sprzed wojny jako działacza związków zawodowych i cieszył się pewnego rodzaju popularnością. „Cesarski - mówili starsi robotnicy - prochu nie wymyśli, ale nie zrobi krzywdy.” Był to atletyczny mężczyzna o bujnej, kasztanowatej czuprynie i dużych policzkach. Słynął z potężnego głosu. Powiadano, że gdy przemawiał w miasteczku na rynku, u stóp kolegiaty, słychać go było w Białych Rudach. Niektóre momenty przemówień podkreślał lwim ruchem głowy, odrzucając za ucho niesforne kosmyki spadające mu na brwi. Umiał w ten sposób przykuwać uwagę słuchaczy.

Cesarski przyjechał do Białych Rud rano, a już w południe wywieziono go na taczkach za bramę. Popełnił dwa błędy: raz - dał się porwać własnej wymowie, a po wtóre - urażonej próżności. Ludzie białorudzcy spodziewali się, że ich pokrzepi, przemówi do rozumu i serca. Trzeba było wniknąć w sytuację: od dwóch tygodni bez żywności, rozgoryczeni i podżegani do buntu, czekali - już nie na chleb - lecz na rozumne ludzkie słowa. Pragnęli im zawierzyć. Wypatrywali pomocy z zewnątrz, spoza Białych Rud; wystarczyłaby im zachęta do wytrwania. Olbrzymia część załogi nie chciała strajku. Czuła, że obce ręce ciągną ją w niebezpieczny wir. Niechętnie im ulegała zgadując podświadomie, iż w odmęcie, do którego ją pchają, pracuje wrogi młyn. I z dnia na dzień odsuwając ostateczny wybuch, jątrzona i niepewna przyszłości, załoga Białych Rud liczyła, że w końcu znajdzie się mocne, przyjazne ramię, aby zawrócić ją z grząskiej drogi i nadać jej właściwy kierunek. Wtedy właśnie przyjechał Cesarski. Miał spore szanse, gdyż robotnicy go lubili. Gdyby był przemówił zwyczajnie i prosto, gdyby przedstawił rozmiar wyrządzonych szkód, ukazał ich klasowo-polityczne tło, gdyby pogadał z ludźmi i przeszedł się po fabryce, wówczas poniechaliby swej złości. Ale Cesarski był mówcą. Najpierw ludzi rozśmieszył, a potem ich obraził. Wskoczył na skrzynię i sypnął frazesami, napełniając całą halę swym grzmiącym rozwibrowanym głosem. Przez kwadrans malował słuchaczom patetyczny obraz „wykuwania narodowego bytu na gruzach przeszłości”. Stojąca przed nim wychudła, obrośnięta gromada słuchała z początku cierpliwie. Lecz kiedy Cesarski w pewnej chwili potrząsnął głową i cisnął w tłum oskarżenie: - Wy tu mącicie wodę, a stopa najeźdźcy wyciąga swą rękę po piastowskie ziemie! - wtenczas po hali gruchnął śmiech. Cesarski próbował z tego jakoś wybrnąć, ale na próżno: nie dano mu skończyć. - Zdejm buty - krzyczeli z głębi - i pokaż nam rączkę! - Jakiś człowiek wylazł na ławkę i przyłożywszy dłonie do ust wołał: - Cesarski! To wy rękawiczki na nogi zimą wkładacie? Taaak? - Inni bili brawo piętami o podłogę, z cementu poszedł kurz. Cesarski stał czerwony ze wściekłości. Zamiast także się roześmiać, walnął z całych sił obcasem, pogroził pięścią i zaczął wymyślać. Robotnicy usłyszeli wyzwiska. - Sanacyjne gówno! - ryczał Cesarski. - Piłsudczaki! - Sala oniemiała. W pięć minut później mówca, schwycony przez kilkanaście rąk i zdjęty ze skrzyni jak dziecko, wylądował na taczkach w kącie fabrycznego podwórza. Cisnęli go za bramę, w piach. I wtedy okazało się, że Cesarski nie może wstać z ziemi. Leżał bez ruchu, z podkurczonymi nogami, prawie kwadrans. Kiedy Gdańczyk z Pochwalskim zdołali się wydrzeć z tłumu, który zagrodził przejście, znaleźli Cesarskiego we krwi i bez przytomności. W Białych Rudach pobito delegata robotniczej władzy. * W chwili gdy pięć zakurzonych aut wjechało na dziedziniec, Białe Rudy stały już od paru godzin. Płaskie, długie budynki leżały w słońcu, jak puste stajnie; nie słychać było drżenia szyb ani rytmicznego odgłosu pracy; kilkudziesięciu ludzi siedziało rzędem pod ścianami, w cieniu blaszanego okapu, inni obsiedli kupę desek ułożoną przy murze, część wylazła na dach. W obrębie fabryki panowała cisza. Pod stalową drabinką budki sygnalizacyjnej wygrzewał się pies. W ściekach bulgotała ciemna, brudnofioletowa woda, zabarwiona kwasem. Poprzedniego dnia zarząd usunął z fabryki trzech ludzi, podejrzanych o udział w pobiciu i prowodyrstwo w zajściach. Podczas gdy Pochwalski i Gdańczyk jechali po Janisza, konflikt w Białych Rudach osiągnął szczytowe nasilenie. Część załogi, około pięćdziesięciu robotników, zamknęła się w sali zebrań, żądając ponownego przyjęcia zawieszonych w pracy. Teraz dochodziły stamtąd krzyki i kłótnie. Wybierano komitet. Szoferzy, zetwuemowcy i konwojenci rozsiali się po dziedzińcu, między siedzącymi robotnikami. Niektórzy wleźli na deski, paru najmłodszych było już na dachu. Flis obwąchiwał psa pod drabinką. Białorudzcy ludzie kurzyli skręty, obserwując w milczeniu przybyłych; wydawali się zmęczeni

i otępiali; kilku drzemało z głowami na kolanach. Nikt nie wiedział, co będzie. W lokalu zarządu trwała jakaś narada. Ciężarek i Szarlej przysiedli w kącie podwórza, na taczkach wywróconych dnem do góry. Remontowano tu wnętrze jednego z budynków, pod murem leżały świeże cegły i kozły spryskane wapnem. Widać stąd było okna sali zebrań, ale słońce zalewało szyby; stłumiony rumor i gwar świadczyły o tym, że wewnątrz są ludzie. - Długo już siedzą? - spytał Ciężarek starszego robotnika, który przykucnął wraz z kilku innymi na sąsiednich taczkach. Trzymał między kolanami dziurawy, spękany trzewik i łatał go skrawkiem ceraty. - Będzie chyba z godzinę - odpowiedział nie podnosząc oczu. Inni patrzyli na jego trzewik, jakby nie słysząc rozmowy. - Czas byłby ich stamtąd ruszyć - odezwał się Szarlej - skręciliśmy z drogi. - Wskazał na maszyny ustawione rzędem, maskami do muru. Robotnik obrzucił ich spokojnym wzrokiem sponad drucianych okularów. - A no... spróbujcie - powiedział. I znów pochylił się nad trzewikiem. Przez długą chwilę panowało milczenie. Mężczyźni siedzący na taczkach pokaszliwali od machorki. Coraz któryś z nich szybko przesuwał wzrok po trzech parterowych oknach. Szarlej zamienił spojrzenie z Ciężarkiem. Przysiedli się do nich bliżej. - Nie wpuszczają? - spytał Ciężarek szeptem. - Nie - mruknął jeden z mężczyzn - zabarykadowali wejście. - A wybić okno i - szturmem? - rzucił Szarlej przez zęby, patrząc w ziemię. Robotnik w niebieskiej kurtce przeżartej kwasami pokręcił głową: - Nie - odparł cicho - tak to nie można... Umilkli patrząc z zajęciem na trzewik. Od minuty jedno z parterowych okien było uchylone. - Władysławski - rozległ się zachrypły głos - chodź do nas. Wybieramy delegatów. No?... Robotnik w okularach nie poruszył się. - Słyszysz? - powtórzył głos. - Chodź do nas. Przewracamy zarząd. Potem pożałujesz. - W sali ucichł gwar; widać zebrani tam ludzie czekali, co dalej nastąpi. - Nie pójdę - odparł zwolna Władysławski śliniąc szpagat. - Rozejdźcie się, to pogadamy. Inny głos zawołał, jakby zza pleców pierwszego: - Nie będziemy gadać, póki nie przyjmą tamtych. Powiedz swoim pepeerom: nie wyjdziemy! Mitraż, Zielecki i Stuła tu są. Bez nich nikt nie wróci do roboty. Powiedz im to, Władysławski. Tyś przecie nasz, nie świń się, stary! - Nie powiem - odpowiedział Władysławski. - Jaki ja wasz. Z buntownikami nie będziem paktować. Wpierw wyjdźcie. Człowiek w niebieskiej kurtce nie wytrzymał i wrzasnął:

- Cholera was tam ciśnie, psie gówna! Jak przyjdzie chleb z Warszawy, to przylecicie! Aha, damy wam żreć! Piachu wam damy, szmaty zaśmierdłe! Kto nie pracuje, ten nie je. Fabryka przez was stoi! W oknie ktoś zaklął, dobiegły stłumione szepty. - Władysławski - wysunęła się czyjaś głowa - a ci dwaj, co z wami siedzą, to kto? Z ubekami przyjechali? - Głupiś - mruknął flegmatycznie Władysławski - nie UB przyjechało, tylko aktyw partyjny z KW. Wyjdź, to zobaczysz. Przyjechali towarzysze z Warszawy, żeby nam poradzić i pomóc. A tyś głupi, Smardzewczyk. I nie zmądrzejesz w tym zaduchu. Rozległy się przyciszone pytania, do okna przypierali z tyłu jacyś ludzie. Otwarło się trochę szerzej. - Obywatele! - zawołał Ciężarek. - Wyjdźcie na dziedziniec! Partia was wysłucha. Każdego! My swoi ludzie i także fabryczni. Sporośmy sobie drogi nałożyli, żeby tu przyjechać! Przyjmijcie nas gościnnie... Po białorudzku! - Nie ma czym ugościć - burknięto nieufnym basem i z okna wychyliła się głowa w zielonej mycce, wyciętej z filcowego kapelusza. Za nią cisnęły się inne. - A ten drugi, co za jeden? - zapiał cienki głos z tylu. - Szofer - roześmiał się Szarlej pokazując gumowe łaty na kolanach. - Chcecie mnie obejrzeć, to podejdę bliżej, proszę... - No, no, lepiej nie podchodź - warknął bas. Głowa w filcowej czapeczce na chwilę znikła i z głębi doleciał szept: - Jeden partyjny, warszawiak, drugi powiada, że szofer... Od sąsiedniego budynku zbliżało się dwóch ludzi. Szli spokojnie, nie spiesząc się. Pankrat trzymał ręce w kieszeniach, Płaszcz Zajdla, narzucony na ramiona, powiewał rękawami. - No... - szepnął Ciężarek i wstał z taczek. Robotnicy uważnie przypatrywali się idącym; Władysławski poprawił trzewik między kolanami; śledził ich przez chwilę sponad szkieł. Szarlej, spostrzegłszy ostry wzrok Pankrata, nieznacznym ruchem wskazał na okno. Obydwaj z Zajdlem przystanęli, odwróceni plecami do ludzi obserwujących ich przez szparę. Minutę trwała naprężona cisza. - No, jak tam, towarzyszu - uśmiechnął się Pankrat - widzę, że odrabiacie zaległości w instalacji nożnej? - Pokręcił głową nad trzewikiem, wciąż odwrócony tyłem do okna. - A... tak - potwierdził obojętnie Władysławski. I zerknął na stojącego obok Zajdla. - Zaraz... - zastanowił się Zajdel, podnosząc dłoń do czoła - ja was przecież znam, towarzyszu. Ale skąd? Władysławski nawlókł szpagat na igłę i mocniej ścisnął trzewik. - A tak - powtórzył zwolna - znacie mnie. Ja was też znam. Z Rawicza. 1937 rok, przejściowa cela. Wszyscy patrzyli na nich z ciekawością, zeszli się tu jakby po to, aby zobaczyć ich spotkanie. Tymczasem Pankrat, nie wyjmując z ust papierosa, nagle obrócił się twarzą do uchylonego okna sali zebrań. - A wy tam siedzicie, obywatele? - mówił podchodząc bliżej. - No i cóż? Jak to będzie? Głowy w szparze cofnęły się trochę.

- No i nic - padła odpowiedź - a jak będzie, to od was zależy. Pankrat stał naprzeciw okna, kołysząc się na rozstawionych nogach. - Nie za gorąco tam przypadkiem? - powiedział z lekką drwiną. - Dzień jak malowanie, a wyście lufty pozamykali. Cóż to, łaźnię tam urządzacie? Z okna popłynęło nieufne, ponure milczenie. - Może i łaźnię - szepnął znajomy bas - a dla kogo, to się okaże. Po coście przyjechali? - Ciężarek! - rzucił za siebie Pankrat. - Mów, po cośmy przyjechali. Ciężarek machnął ręką: - Mówiłem już, towarzyszu. Nie chcą wierzyć. Myślą, że będziemy aresztować czy jak. Co ja im powiem? Prowincjonalni ludzie. Wisła tu nie płynie. - Nie podchodź! - wrzaśnięto z okna. Ale Pankrat trzymał już ręką futrynę. Robotnicy wstali z taczek, a Władysławski odłożył trzewik. - Ech, bibularze - mówił Pankrat wzruszając ramionami – co żeście myśleli, że za wasze głupstwa będą was aresztować? Myśmy tu przyjechali nie z bronią, tylko z głowami na karku. A wy do nas jak do wilków. Wstydźcie się!... Nie przycinaj palców, bracie, bo i tak nie puszczę. W Gestapo tak się zabawiali z naszymi towarzyszami. A tobie, polskiemu proletariuszowi - nie wolno. Rozumiesz? Futryna rozluźniła uścisk. Znów doleciały szepty. - Ty nam nie wymyślaj - krzyknął głos z głębi - tylko gadaj, czego tu chcesz? - Wpuśćcie mnie do środka, to wam powiem. Porozmawiamy. Ręce mam gołe, widzicie. Was stu, a ja jeden. - Agitować będziesz - mruknięto posępnie. - Jednego jużeśmy na taczkach wywieźli. - Lepiej nie próbuj. - Mnie już raz na taczkach wywozili - roześmiał się Pankrat zapuszczając wzrok w głąb sali. - Co mi tam! - Byle nie w karawanie, powiadam. Ale bić nie wolno. Zapadło ciężkie, wzburzone milczenie, w którym słychać było tylko bulgot wody w ściekach. Po minucie z lewej strony rozległy się czyjeś kroki. Na widok nowego przybysza z obu okien bluznęły wymysły i wrzaski: - Broń ma! Automat! Łgaliście, że bez broni! Do niewinnych chcecie strzelać, dranie! To wy robotnicza władza? Z automatami na proletariuszy? Macie, strzelajcie! Oszusty przeklęte! Lelkowski, w czarnej kurtce, spodniach i sztylpach, z czarnym wąsikiem, sczerniałą od kurzu twarzą i tatarskimi ślepiami, wyglądał rzeczywiście jak diabeł z bajki. Przystanął, trochę ogłupiały, nie wiedząc, o co chodzi, i na wszelki wypadek zdjął z ramienia pepeszę. W oknach zakłębiło się ze wściekłości: - Strzelaj, skurwysynu! - wrzeszczał robotnik w filcowej czapce i rozdarł koszulę na piersi. - Odrzuć broń, Lelek! - krzyknął Ciężarek, dygocąc z podniecenia. - Lelek! Mówię ci, odrzuć broń! Ale przy Lelkowskim stał już Pankrat. Wyjął mu z rąk pepeszę i trzymając ją lufą do ziemi, szedł znowu w stronę okien. - Macie ją, towarzysze - powiedział do ucichłych nagle ludzi - nasza, partyzancka. Strzelała tylko do faszystów. I tylko do nich będzie strzelać.

Podał pepeszę najbliższemu. Kilka głów pochyliło się nad magazynem. Automat przechodził z rąk do rąk wśród zdyszanych oddechów; aż zniknął w głębi sali. - No i co? - zaśmiał się Pankrat - wpuścicie? - Niech włazi, jeśli chce! - zawołało kilka głosów z wnętrza. Pankrat siedział już okrakiem na parapecie. - Oj, chłopcy, chłopcy - pokręcił głową, przenosząc stopę ponad okapem - u was portret Lenina wisi na ścianie, a wy takie rzeczy wyrabiacie... * Po półgodzinnych targach i przekonywaniach udało się namówić zabarykadowaną grupę do opuszczenia ciemnej od dymu sali zebrań. Wychodzili stamtąd ponurymi, ociągającymi się gromadkami, po czterech, pięciu, dziesięciu. Niektórzy szli z wahaniem, jakby trochę wstydliwie; inni patrzyli spode łba. Kilkunastu było obnażonych do pasa; żółtawe, sękate ciała o barwie pnia obłupanego z kory. W tłumie Szarlej dostrzegł tu i ówdzie bystre, lustrujące spojrzenia. Ciężarek trącił go w ramię. - To chyba ci - mruknął nie poruszając wargami. Przetrząsali oczyma wychodzące grupy, usiłując zapamiętać niektóre twarze. Reszta załogi czekała już na dziedzińcu. Przy stosie desek koło muru stali Janisz i Krystyn. Rozmawiali z garstką robotników. Janisz zsunął kapelusz na kark i wycierał chustką czoło. Na zebraniu w zarządzie musiało być gorąco. Niedźwiedziowaty mężczyzna o burej, krótko ostrzyżonej głowie był zapewne przewodniczącym rady zakładowej. Mówił coś do Gdańczyka, po czym obydwaj umilkli. Dziedziniec powoli się zapełniał. Nadchodzący ludzie przystawali za plecami tych, którzy przyszli wcześniej, tworząc szeroki, zwarty krąg, skupiony wokół desek leżących pod murem. Deski miały być trybuną. Nikt o tym nie wątpił i wszystkie spojrzenia kierowały się w tę stronę. Zetwuemowcy i szoferzy wmieszali się w tłum. Gdy najbardziej opieszali przyłączyli się do gromady, gwar ucichł. Nastąpił moment oczekiwania, zakłócany tylko stłumionym odgłosem sprzeczek: niektórzy robotnicy usiedli na ziemi, w gąszczu nóg, przeszkadzając stojącym. Powstał wskutek tego przelotny zamęt, z którego nagle wyrwał się niecierpliwy okrzyk: - Jak mówić, to mówić! Kto ma głos?! - Janisz będzie gadał... - przeleciał pomruk. - Co tam Janisz! Janisza znamy! Niech warszawiacy mówią! - Kiedy będzie chleb? Gadajcie! - Ciszej, towarzysze! W krzyku nic nie uradzimy... - Ten z blizną niech przemawia! - przedarł się zaflegmiony tenorek z boku. - Jakże jemu tam? Niech rąbie, co mają do powiedzenia... Tłum zafalował z przejęcia. Kilku ludzi, dźwigniętych ponad ramiona innych, wołało przykładając dłonie do ust: - Ten z blizną! Chcemy tego z blizną! - Właź na deski! - wrzeszczeli inni z dalszych szeregów.

Pankrat, oparty plecami o stos desek, czekał, aż się uciszy. - Nie - odrzekł potrząsając głową - pierwszy głos należy do was. Wybraliście przecie jakichś delegatów. Niech mówią, posłuchamy. Wśród zebranych dało się odczuć zmieszanie. Przez parę sekund słychać było chrząknięcia, szepty i półgłośne narady. Nikt jakoś nie kwapił się do wystąpienia, a niektórzy, stojący w środku, usiłowali chować twarze za plecami innych. - Pierwszy głos należy do was - powtórzył spokojnie Pankrat, przenosząc wzrok z twarzy na twarz myśmy tu przyjechali w goście, a wy jesteście gospodarzami. Szarlej, wciśnięty w ciżbę, usłyszał za sobą niespokojny szept: - Chytry praktyk, bracie. Chce wyłowić tych, co namawiali, uważasz? - Tyś przecie nie namawiał - odmruknięto - ani ja. Niech teraz tamci oczami świecą. Śniadowicz, Balwierski, Luś... I jeszcze inni. Tłum czekał, kotłując się w milczeniu. - Co my mamy mówić? - krzyknął ktoś z głębi, dobrze widać schowany. - Wiadomo: żarcia nie ma i ukrzywdzono trzech naszych! Co tu więcej do gadania? No nie? W tej chwili rozległ się ostry głos Krystyna: A pokaż się, ktoś ty taki, człowieku? - rzucił porywczo, wysuwając naprzód swą ciemną, wąską głowę. - Zza pleców umiecie tylko gadać? Wstyd! Nie baliście się bić, a teraz strach was oblatuje? To taki białorudzki zwyczaj, co? Wstyd, towarzysze. Za plecami kryje się mieszczuch. A robociarz, choćby napsuł, nie boi się wystąpić przed kolektywem. My tu stanowimy kolektyw, towarzysze - nie sąd. A kto czuje strach wobec kolektywu - ten mieszczuch. Nikt na to nie odpowiedział. Stojący z przodu wykręcali głowy za siebie, dając widocznie znaki innym, żeby wystąpili. Równocześnie z tylu kogoś popychano. W tłumie zakotłowało jak w kadzi zamieszanej drągiem; fusy powoli wypływały na wierzch. Z wnętrza padło kilka zniechęconych głosów: - Od dwóch tygodni kartofle tylko jemy... Baby spokoju nie dają. I co? Nikt dobrego słowa nie powie... - Liż własną sierść, człowieku, jak sobaka... - A Cesarski nas sklął! Od piłsudczaków... Za co to tak? - Władza o nas całkiem zapomniała. Komu się poskarżysz? Stąd wszędzie daleko... Zawołasz, a głos ginie w lesie... szyszka tylko spadnie!... Zrobiło się cicho. Grupka mężczyzn, stojących przy deskach i zwróconych twarzami do tłumu, czekała nieustępliwie. Widać było ciężki, blady profil Janisza, który słuchał z półprzymkniętymi oczyma, jakby pogrążony we własnych myślach. Zajdel przechadzał się wzdłuż muru; w momentach ciszy dolatywał szelest jego kroków. Od czasu do czasu przystawał i mrużył oczy pod słońce, patrząc na zgromadzonych ludzi. Potem zwolna przenosił wzrok na Pankrata. Pankrat stał z rękami w kieszeniach i głową lekko odrzuconą w tył. Kołysząc się po swojemu na szeroko rozstawionych nogach, nieustannie ogarniał gromadę bystrym, cierpliwym spojrzeniem. Czekał. Od pierwszych szeregów dzieliły go najwyżej trzy kroki. Wydawał się zupełnie spokojny, tylko skroń pulsowała mu miarowo od ucisku zwartych szczęk. Zajdel przez chwilę kładł na nim swoje uważne spojrzenie krótkowidza, po czym znów kontynuował spacer. Sytuacja stawała się mętna. Wyglądało na to, że Pankrat przeciąga strunę. Białorudzka załoga czekała, stojąc wokół desek zbitą, ciasno stłoczoną obręczą - ale za minutę czy dwie mogła się rozproszyć. I wtedy wszystko byłoby stracone. Szarlej, prawie bez tchu, ściśnięty ze wszystkich stron przez

ramiona i plecy, przedzierał się spojrzeniem ku garstce ludzi skupionych pod murem i jakby przypartych ciżbą do kupy drewna. Przez mgnienie dostrzegł suchą, ściętą uporem twarz Krystyna i jego ciemne źrenice latające po tłumie. Kątem oczu widział zbielały od wzruszenia nos Ciężarka, który zadarłszy głowę, wpijał się rękami w czyjeś barki, i tuż obok niego Krajewskiego; błękitny, spokojny dymek snuł mu się po ramieniu, pełznąc wolniutko w stronę czerwonego karku Kurzawca, który stał przed nim. Cała kolumna, rozsiana pośród tłumu, oczekiwała przełomowej chwili. Ponad gęstwiną głów widniały barwne czapeczki paru zetwuemowców, siedzących okrakiem na ramionach kolegów. Co przez ten czas porabiał Władysławski za deskami? Prawdopodobnie dalej łatał swój trzewik. Jakoś o nim zapomniano i kiedy wylazł zza pleców Janisza, ściągnął na siebie ogólną uwagę. - Patrzcie no przeleciał szmer - stary śledź pcha się między karpie... Władysławski rzeczywiście odsunął zwolna przewodniczącego i nadepnął na nogę Krystynowi. Ustawiwszy się spokojnie przed Pankratem, założył ręce w tył i pochylił głowę, jakby chcąc podbródkiem przytrzymać coś na piersi. Lewy trzewik miał przymocowany sznurkiem do stopy, a wytarte, niegdyś sztuczkowe spodnie opadały mu z bioder. Niewiele jednak sobie z tego robił: zsunął kciukiem okulary na sam koniec nosa i wyblakłymi oczyma długo spod brwi przeszukiwał tłum. - No, Luś - powiedział wreszcie - twoja kolej, abyś wystąpił. W środku uczynił się mały tumult i szurgot, przez głowy i czapki przemknął falujący ruch, jak wiatr po łanie zboża. - Dlaczego ja? - bronił się ktoś nieszczerym dyszkantem. - Znajdą się lepsi... - Tyś mowny, Luś - rzekł flegmatycznie Władysławski drapiąc się w siwą kępkę zarostu pod dolną wargą - zwinny w gębie, jak szpak. Dużo gadałeś. O strajku żeś śpiewał, Luś. A mnie w elektrycznym warsztacie - sprzedawczykiem nazwałeś. Ja przecie - pamiętam. Więc teraz się innymi nie zastawiaj. Dobry ptak i bez stada umie ćwierkać. A tyś - dobry ptak. Więc fruwaj, chłopie, na deski. Podczas gdy to mówił, czyjaś duża głowa, to wiercąc się i szamocąc, to ginąc i znów się ukazując, jak boja na wartkiej rzece - płynęła z wnętrza tłumu ku trybunie. Działo się to w powszechnej wrzawie i zamęcie, wśród oklasków i pokrzykiwań. Wreszcie mały, krzywonogi człowieczek, niby wyrzucony na brzeg, zatoczył się tuż przed Władysławskim i, poprawiwszy ubranie, ukazał stojącym najbliżej swą twarz z gotowym już psim uśmieszkiem na wąskich, zmyślnie wydłużonych ustach. Stał przez chwilę, trzymając płaską, szeroką głowę jak gdyby na bakier, i strzelał oczkami, podobnymi do pary orzeszków. - Właź na wierzch! - krzyczano ze wszystkich stron. - Luś! Na deski! Na deski!!!... Lusia podsadzono na deski. Zdjął czapkę, uśmiechnął się i, przykładając obie dłonie do klap marynarki, rzekł: - Strajk, obywatele? Jaki strajk? Fabryka, no... stała sobie parę godzin... prawda?... Trzeba było się naradzić. Przemyśleć, że tak powiem, nasze ciężkie położenie. Ale zaraz - strajk? Ee, któż by to tak... My - ludzie cierpliwi. Wiele złego zniesiemy, wiele... Proszę: ludzka rzecz cierpieć, a boska doświadczać. Czy nie tak mówiłem? Koledzy potwierdzą. A tu zaraz - he, he - strajk... To jakby demagogia... I nie całkiem uczciwie. Co do mnie, obywatele... - Wtedyś inaczej gadał i teraz inaczej gadasz - warknął ktoś niechętnie z tylnych szeregów. - Dwa masz języki - dorzucił inny głos - a może i dwie dusze! Nie po księżemu mów, a prosto! Tak jakeś przedtem dowodził!

Luś zerknął w dół, na Pankrata, i uśmiechnął się przymilnie. - Co do mnie, obywatele - ciągnął po sekundzie - to muszę przyznać, że z ciężkim sercem słuchałem tego, co inni mówili przeciw kierownictwu. Ja - skromny człowiek i zgodny. Na dopust boży nie śmiałbym narzekać, nawet w wielkim dokoła, że tak powiem - wszeteczeństwie. Ot i musiałem, proszę obywateli, wysłuchać, może i wbrew sercu... Kiedy przyszli do mnie kolega Smardzewczyk z Balwierskim i zaczęli oświetlać... tom się za głowę aż złapał. „Nie może być - powiadam - żeby tak nas, białorudzkich ludzi, oszukiwali”. A oni na to, czyli Balwierski i Smardzewczyk, że tak właśnie jest i że wszelkie zło z pepeeru płynie... To ja wtedy, proszę obywateli... - Świnia - powiedział Władysławski obojętnie, lecz dobitnie. W tłumie osiadło ciężkie milczenie. Widać było zszarzałe, zmięte ze złości twarze; ludzie najpierw spoglądali po sobie, a potem, spluwając z obrzydzeniem, patrzyli na Lusia, który stał na deskach, mały i drepczący, z głową wepchniętą w ramiona i bolesnym, słodkawym uśmieszkiem rozpełzłym koło ust jak robactwo wokół szczeliny. - Kto chce go słuchać, towarzysze? - spytał Pankrat wskazując krótkim ruchem za siebie. - Nie sprzykrzyło się wam jeszcze? Z lewej strony ukazała się rozczochrana czupryna. Jakiś człowiek, wyniesiony do góry, wrzasnął: Panem Bogiem się zastawiasz?! Mdli go w niebie od twojego gadania, szmato jedna! Złaź! Zewsząd gruchnęły krzyki i szyderstwa: - Zdjąć go z desek! Dajcie go tu! Do nas! Do nas! - Luś, spędzony z desek machnięciem ręki Janisza, jak mucha ze stołu, odbywał powrotną drogę w tłumie, wśród śmiechów i urągań, osłaniając ramionami twarz. Między Krajewskiego i Ciężarka przedarł się Szarlej, którego skłębiony tłum zepchnął daleko w tył, aż pod poprzeczny budynek dyrekcji. Był trochę zdyszany, spotniały; docisnął się tutaj przez najgęstszy tłok. - Ciężarek... - syknął końcem warg. Krajewski zasłonił ich plecami, jak tarczą; mogli teraz rozmawiać swobodniej. - Słyszysz? - mówił Szarlej urywanym szeptem. - My tam stoimy - z tyłu... Z Gajem. - No? - Za nami przyczaili się jacyś. Mocno psioczą... - Dużo ich jest? - Z pięciu. Może - siedmiu... - No? - Słuchałem, rozumiesz?... Podszczuwacze. Rozsyłają instrukcje. - Jakie? - Takie, żeby zerwać wiec. Jeden jest tam - rudy. Słyszysz? Rudy. Główny spec. Może być źle... Puszczają w kurs pogłoski, że wojsko podczas wiecu ma otoczyć fabrykę... - tłumaczył półgłosem Szarlej. - Przeciąga się wiec... żeby... - No? - Żeby odwrócić uwagę. I mieć wszystkich w kupie. Ten rudy stoi na schodkach, za nami, wejście do dyrekcji... Krajewski odwrócił ku nim głowę.

- Wystarczy - mruknął spod wąsa. - Ciężarek musi z tym do Pankrata. Powtórzcie mu to. Wszystko. Uważasz, Ciężarek?... - Ehm... - Pokaż mu tych ludzi. Żywo. Pchaj się brzegiem, ostrożnie. Nie przez środek. Bez alarmu. I zaraz wracaj. No... Ciężarek dał nurka w tłum. Po kilku minutach wyłonił się w grupce mężczyzn przy deskach. Długo i dokładnie przypalał papierosa od Pankrata. W chwilę później Pankrat przysiadł na skraju desek. Dostrzegli przez sekundę jego wzrok. Było to jedno mgnienie, szybkie jak błysk noża. - Już wie szepnął Krajewski. Szarlej milcząc skinął głową. Porozumieli się oczami i obydwaj trochę przybledli. Tymczasem z desek padały już słowa następnego mówcy. Rosły, żylasty człowiek o niespokojnych nozdrzach i ciemnej grzywce opadłej na czoło potrząsał pięściami, jakby targając niewidzialny sznur. Nad brwią miał bulwiastą narośl, spoglądał spod niej jakoś dziko i sprytnie. Zajdel przystanął; słuchał patrząc w skrawek ziemi pod nogami. Wszystko wokół ucichło. --Ja - mówił prędko Balwierski - w białorudzkiej czerpalni pracuję już dwadzieścia lat. Każdą śrubkę i każdego człowieka - znam. Tak jest. A polityką się nie zajmowałem. Kiedym tu przyszedł w roku dwudziestym czwartym - to tego muru jeszcze nie było.. Fabryka na wydmuchu stała. I ludzi - dwa razy mniej, i maszyn - dwa razy mniej. Władysławski pamięta, nie? - A no... pamiętam - przytaknął półgębkiem Władysławski, siedzący w kucki nie opodal desek. - Tak właśnie jest! - Balwierski capnął kułakami powietrze. - Ja - robić lubię. Zaś co do polityki, to ani z tymi, ani z tamtymi. Sam z siebie biorę sok. Taki już jestem - dziwaczny. Może przez to - dotknął palcami bulwy nad brwią - że naznaczony od urodzenia. W paszporcie - znak szczególny: kaszak. Co tu można wiedzieć, koledzy... tak i we wszystkim mam swoje zdanie. I w technice - i w tym, co tyczy człowieka. Tu w Białych Rudach popsuło się gospodarstwo. Jak baba. Nie wiesz kiedy i czemu, a psuje się. Tak właśnie jest. I Balwierski zaczął wytaczać swoje skargi. Wcale nie był tak wielki dziwakiem, za jakiego się podawał. Przeciwnie, dobrze wiedział, czego mu brak. Powiedział to wprost, śmiało łyskając okiem pod bulwą: Wedle mnie - robotnik ma dostawać tyle, żeby sobie mógł na starość odłożyć. Inaczej - starość smutna! Tak jest. - On już sobie przez wojnę odłożył - zaśmiał się niski głos za plecami Szarleja. Szarlej odwrócił głowę: młody robotnik w białym trykocie, spotkawszy jego wzrok, wykrzywił się i dorzucił: - Zaczął się z rok temu budować za osadą - i stanął. A zięć trzyma stragan w mieście. Tu go masz. Tymczasem Balwierski wyliczał na palcach przykłady lepszego życia: - Człowiek uwiązany do fabryki, a inni - widzi - jeżdżą. Ot, pojechał szewc z osady, Paprocki, do Wałbrzycha. I przywiózł dwie walizki. Bogate podobno miasta, Niemcy dużo pozostawiali. A czyje to ma być? Polskiemu obywatelowi się należy. Za krzywdy! Tak właśnie jest. Co tu gadać? Żona starego Fabiusza, tego, co ma jatkę w powiatowym rynku, jeździ już dwa kwartały. Lodówkę elektryczną - sam widziałem. I dywan. A czego nie pokażą? I jeszcze śmieją się: „Oj, Balwierz, Balwierz, to wy w tych Białych Rudach do samej śmierci będziecie ziemniaki odgrzewać?” - A wy na to co? - wtrącił nagle Krystyn. - Wstyd wam uczciwego, robotniczego życia? Po kradzionym dywanie chcielibyście chodzić?

- A chciałbym - spojrzał z ukosa Balwierski. - Kradziony on, czy nie - tego nie wiedzieć. Dużo wy nam za uczciwość dajecie? Powiadali: wojna się skończy - lżej odetchniesz. Nowe kapitały przyjdą, pomoc amerykańska... Już się tam nasi za granicą wystarają. Tom czekał. A tu co? Wartoż było fabrykę ruszać? Kto nam za to odpłacił? Dowozu - nie ma, chłopi wokoło - nie sieją, „las” - straszy. Ty zaś haruj, człowieku! Za co? Płace nędzne... Tak właśnie jest. Jak ma tak dalej być - powiadam - to lepiej zwinąć ten cały kram i jechać. Na zachód jechać - handlować. Tutaj, w tych murach - Balwierski zatoczył ponad głową krąg, jakby chcąc ogarnąć obszar Białych Rud - człowiek się wyżej nie wyciągnie. Chyba że tam - łypnął spod bulwy w górę - do nieba... - Prędzej mnie do opery wezmą niż jego do nieba - charknął ktoś jakby spod ziemi. Kilka głosów z tyłu krzyknęło: - Nie przerywać! Niech mówi! - Chłopak w trykotowej koszulce dotknął ramienia Szarleja: Słyszycie, towarzyszu? Nożyce zabrzękły. - Niebieskie oczy zaokrągliły mu się ze złości. - Trzeba by ich stąd - drągami, jak psy... - Wejdźcie na deski - chuchnął mu w twarz Szarlej i powiedzcie o tym... Krajewski rzucił przez zęby: - Nie. Jeszcze nie czas. Stójcie spokojnie. Ludzie wokół zaczęli ich uciszać i psykać. Chcieli widać śledzić, co się dzieje. Zapewne Balwierski brutalnie uderzył w jakiś czuły punkt, którego nikt inny nie ośmieliłby się dotknąć. Było jasne, że olbrzymia większość nie sprzyja podszczuwaczom. Świadczyło o tym niechętne milczenie jednych i zjadliwe przycinki innych. Ale było równie oczywiste, że prowodyrzy z góry przygotowali mówców. Argumenty godziły w podmokłe miejsca, obierały sobie za cel niezdecydowanych. Niektórzy słuchali z otwartymi ustami, w niemym osłupieniu. Balwierski ciskał tym ludziom w oczy ich własne pokusy, wątpliwości, lęki. Ubierał je w grube, prostackie słowa, zuchwalsze niż ich myśli. Wszystko zdawało się spoczywać na barkach kilku mężczyzn, skupionych wokół desek. Słabość białorudzkiej organizacji partyjnej wyłaziła na wierzch. Słychać było teraz niezbyt donośny głos Zajdla. Zadał z boku jakieś pytanie Balwierskiemu. Przytłumił je lekki wiatr i Balwierski potrząsnął grzywką: nie usłyszał. Nieufnie spozierając na Zajdla, czekał. Zajdel uśmiechnął się i podszedł bliżej. Podczas gdy powtarzał pytanie, wietrzyk trzepotał rękawami jego płaszcza. Ludzie stojący bliżej wyłowili ostatnie słowa: - ...i gdyby wszyscy robotnicy doszli do tego samego wniosku co wy, wówczas stanęłyby nie tylko Białe Rudy, ale może i cała Polska... Czy rozumiecie to, obywatelu? Balwierski wzruszył ramionami. Patrzył z góry na Zajdla, który był znacznie od niego niższy. A Zajdel przechadzał się obok desek, jakby nie widząc Balwierskiego i jego wzgardliwych spojrzeń. - Samiście to sobie wymyślili? - przystanął nagle, obrzuciwszy go od stóp do głów trochę zdziwionym wzrokiem. - Wszystko żeście wysnuli z własnej głowy, obywatelu Balwierski? - Z własnej - odparł z niedbałą dumą Balwierski - taki ja już jestem. Sam z siebie, innych - nie słucham. Powiedziałem: dziwaczny. Nocami dużo myślę. - Skrzyżował ramiona na piersi, lecz nagle, spotkawszy oczy Zajdla, jakby się nieco stropił. Opuścił ręce i chciał coś powiedzieć, gdy Zajdel znowu mu przerwał: - Czy ja was dobrze zrozumiałem? - spytał cicho, dotykając dłonią skraju deski, na której stał Balwierski. - Namawialiście robotników do opuszczenia przemysłu? I zalecacie grabież? Grabież Ziem Odzyskanych?... Czy ja się nie mylę, towarzysze? - Tak mówił! - wrzasnął robotnik w trykotowej koszulce. - Amerykańskie dolary mu się śnią! Co dla niego Ziemie Odzyskane?! Domek chce sobie wykończyć!

- Ty tam - nie szczekaj! - ryknął Balwierski. - Domkiem ci widoku nie zasłonię! Powietrza masz dość, chudziaku. A co do Ziem Odzyskanych, obywatelu - zwrócił się do Zajdla z porozumiewawczym, niemiłym jakimś uśmiechem - to przecie wiadomo: dłużej niż rok one przy nas... nie zostaną. Więc trzeba brać, póki się da. Bo dla kogoż to będzie? - pytał z niewinnym zdziwieniem, ukazując zebranym swą twarz o rozciągniętych w uśmiechu nozdrzach i drobnych żółtych zębach - dla kogoż? Po tych słowach dziedziniec zmartwiał, jakby przytłoczony górą młyńskich kamieni. Przez długą chwilę trwała zapiekła cisza, w której rozlegało się tylko trzeszczenie desek pod nogami Balwierskiego. - A to - odezwał się Pankrat - także samiście wymyślili? - Sami. - Balwierski wskazał kciukiem narośl, na którą opadł kosmyk ciemnej grzywki. - W nocy? tak? Jakeście zasypiali? Balwierski zerknął nań podejrzliwie, ale nic nie odpowiedział. - A ja wam powiem, że łżecie. Tegoście sami nie wymyślili. Inni to wam w głowę nakładli. I oni tutaj są. - Ja - sapnął Balwierski - na cudze słowa uszu nie podaję. Co mi tu będziecie... - Są - powtórzył spokojnie Pankrat. - Wiecie o tym, że są. I ja wam ich pokażę. - Pokażcie - zakrakał ktoś z ostatnich rzędów. - My nie na zagadki tu przyszli... Pankrat nie spojrzał w tamtą stronę. Zaciągnął się papierosem i śledził oczami dym. - To nie zagadka - odparł zwolna - wy wiecie... i ja wiem. A przyjdzie czas - to pokażę. Słońce jeszcze wysoko. Niech przedtem się wypowiedzą inni towarzysze. Słońce istotnie stało jeszcze wysoko, kładąc ze szczytu nieba proste, ciężkie promienie na grzbiet fabrycznego muru, roziskrzony od szkła. Wiec trwał już przeszło godzinę i spora część zgromadzonych siedziała na ziemi; inni przykryli głowy gazetami. Na deskach stał młody robotnik w trykotowej koszulce. Wymachiwał rękami - ale mówił źle. Zacinając się, opisywał swoją pracę przy pergaminiarce. Widać pierwszy raz przemawiał z trybuny i nie wiedział, od czego zacząć. Słowa spadały w rozgrzane, upalne powietrze, grzęznąc w nim jak w torfowisku. - Kiedyśmy cementowali sprowadzone maszyny krzyczał - to ich nie było! Teraz wyleźli, żeby psioczyć! - Nie idzie mu - szepnął mały Gaj - ludzie nie słuchają. - Usiedli na ziemi koło innych. W chwilę potem z trybuny wołał ktoś zdartym, poszarpanym głosikiem: - Pogódźcie się, koledzy! Nie czas na kłótnie. Rozważcie!... Po dobrej woli, i do serc sięgnijcie... Kiedy niezgoda między Polakami, wróg się raduje! A czyż tu nie wszyscy Polacy? - Nie zamazuj, Rybkowski! - przerwał mu ktoś z przodu. - Ci w lesie - też Polacy. Wilka z owcą chciałbyś godzić! Tyś od godzenia specjalista. - Dwóch następnych mówców (jeden - przedstawiciel dyrekcji) nie wniosło nic nowego. Mężczyźni wokół desek słuchali patrząc w ziemię. - Zacięło się - mruknął Kurzawiec do Szarleja. Głos zabrał sekretarz organizacji partyjnej, człowiek suchy, siwiejmy i jakby przemęczony. Tłumaczył trudności w dowozie i opisywał starania Komitetu. - Chcieliśmy wam ulżyć, towarzysze - mówił głucho i zwolna, rozkładając ciężko ramiona - ale niektórzy z was... - Szarlej nie dosłuchał do końca. Znów zbliżał się kryzys. Godzinę temu groziło zerwanie wiecu; teraz wiec trwał ale mógł się rozejść po kościach. Na co czekał Pankrat?... Krystyn?... Dlaczego nie przemawiają? Pankrat widocznie chciał odciągnąć z załogi wszystkie trujące jady. Wiec nie był już beczką naładowaną prochem, która mogła wybuchnąć od lada nieopatrznego słowa; stał się raczej podobny do worka, z którego powoli wysypuje się zawartość. Nie groziło mu już pęknięcie - wiotczał stopniowo. Podżegacze popełnili błąd: kryjąc się w cieniu innych, nie zabierając głosu, zwlekając -

tracili wpływ na chwiejną część załogi. Natomiast cierpliwa postawa Pankrata i reszty kierownictwa, przeciwnie - wzbudzała zaufanie. Ta sama taktyka w jednym wypadku okazała się zgubna, w drugim zbawienna. I zapewne Pankrat, Krystyn, Zajdel, a nawet Janisz, który milczał, obojętnie przysłuchując się mówcom - musieli to przewidzieć. Teraz jednak wiec przeciągał się ku niedostrzegalnej granicy wytrzymałości. Kiedy na deski wskoczył zwinny, niewysoki mężczyzna w drelichowej bluzie, część słuchaczy podniosła się z ziemi. - To Lachman, monter z elektrycznego - powiedział ktoś za Szarlejem niepartyjny, ale tęgi łeb. Lachman ogarnął bacznym wzrokiem grupę mężczyzn stojących wokół Pankrata. Zwrócił się do nich i przemawiał wyraźnie, jakby odmierzając zdania centymetrem: - Obywatele z Warszawy! Będę mówił otwarcie: tu już nie tylko chodzi o chleb. Zebrało się kilka spraw. I może - nie należy ich z sobą łączyć. Brak dowozu, to jest jedna rzecz; agitacja przeciw kierownictwu - druga; a usunięcie trzech pracowników - to trzecia, osobna rzecz. Co do mnie, mówię krótko: dwie pierwsze są jasne. Dowóz żywności został odcięty przez dywersję. Kierownictwo nie ponosi za to winy. I za to nie można agitować przeciw kierownictwu. Kto rzuca radzie zakładowej i dyrekcji kłody pod nogi w ciężkim dla nich położeniu - ten według mnie albo świnia, albo dureń. Przez gromady słuchających przeleciał krótki poklask. - Mówiłem - usłyszał Szarlej - niegłupi gość. Lachman dał znak, żeby nie przeszkadzano. Zacisnął usta, po czym, pilnie spoglądając na Pankrata, rzekł wprost do niego: - Cesarski obraził całą załogę fabryczną. Za to go pobili. Nie mówię, że dobrze się stało. Bić - nie należy. Ale stało się. Ludzie nie z drewna, no i sporo czasu nie jedli. I kierownictwo zrobiło krzywdę. Trzech pracowników z miejsca na bruk. Dlaczego właśnie tych? Biło więcej. Ktoś akurat rzucił ich nazwiska. O innych - nikt nie pytał. Czy to ze wszystkim w porządku? sprawiedliwie? Chyba nie. Niesprawiedliwie. A niesprawiedliwość w takim położeniu - to niedobra rzecz. Chcecie wiedzieć, obywatele - na przykład ja: nie agitowałem i nie biłem. Przez te dwa tygodnie ani razu nie spóźniłem się do warsztatu. Ale teraz, na ten wiec... przyszedłem stamtąd. - Wskazał budynek, gdzie mieściła się sala zebrań. - Bo w trzeciej, osobnej sprawie miałem inne zdanie. I przeciw krzywdzie - musiałem wystąpić. Dlatego, obywatele z Warszawy, ja myślę, że bez tego nic nie ruszy naprzód: trzeba dokładnie rozpatrzyć, kto bił i kto namawiał. A potem dopiero - sprawiedliwie rozsądzić. To tyle, proszę kolegów. Lachman chciał zejść z desek, gdy zatrzymał go Krystyn: - Jak to? - szarpnął się z pasją. - Powiadacie, człowieku: bili także inni, a nie mówicie, którzy? - I to, po waszemu - sprawiedliwie? Ja takiego postępowania nie rozumiem. Półgębkiem szmery puszczacie? Którzy winni, a którzy niewinni? - To nie moja rzecz - odparł szybko Lachman i zeskoczył z desek. Krystyn zagrodził mu drogę. Wybuchł zamęt, ludzie z najdalszych kątów napierali ku trybunie, dopytując się i krzycząc. Pachniało awanturą, z tyłu skrzeczały wściekłe głosy: - W Białych Rudach nie denuncjują! Szpicle precz! Po szyi ich! Po szyi!!! Szarlej spostrzegł Ciężarka, który przebijał się przez ścisk i zgiełk w stronę desek, otoczonych zewsząd rosnącym, niespokojnym tumultem. Nieprzeparta siła pchnęła innych w tym samym kierunku, szoferzy torowali sobie drogę pięściami. - Towarzysze! - wołał ktoś z siedzących na ziemi - towarzy...! W tej samej chwili Szarlej zobaczył zwróconą ku sobie twarz Ciężarka o szarych, zaciętych ustach; rzuciło go w bok, znalazł się między Krajewskim a Kurzawcem, z tyłu dosłyszał urywany szept Gaja:

- Idzie do nas... Koledzy... on idzie do nas... Pankrat szedł od trybuny, rozgarniając rękami tłum, jak człowiek brnący naprzód w gęstwinie odgina przeszkadzające mu, zbyt bujne gałęzie. Z daleka brzmiał jego głos: - Kto bił i kto namawiał - mówił donośnie, wyciągając przed siebie ramię - tego sprawiedliwie osądzić... Ludzie usuwali mu się z drogi. W ciasno zbitym tłoku powstawał przed nim wąski przesmyk, ale skoro tylko przebił się o krok dalej, za jego plecami znów zamykała się falująca, wezbrana ciżba. Już tylko trzech ludzi dzieliło go od Szarleja. Zdawało się przez chwilę, że Pankrat idzie do niego: zmów, na ułamek sekundy, spotkał ostry, szybki błysk przymrużonych oczu... Cofnął się, pchnięty w tył czyimiś plecami. - Kto bił i kto namawiał!... - dźwięczał coraz bliżej głos Pankrata. Na deskach, od których odpłynął ścisk, stało teraz kilku ludzi; patrzyli śledząc spod dłoni ciemną głowę, przedzierającą się przez środek gromady. Pankrat zwolna sunął w raz obranym kierunku. Nagle Szarlej ujrzał zupełnie blisko jego twarz z kropelkami potu nad górną wargą i z czupryną odrzuconą na skroń. Poczuł na piersi jego rękę, Pankrat odsunął go na bok krótkim, stanowczym ruchem, i niemal jednocześnie Szarlej znalazł się za jego plecami, idąc wraz z innymi już za nim, w tym samym co on kierunku. - Winnych sprawiedliwie osądzić! - powtarzał Pankrat krając ramieniem tłum. Szurgot nóg, zdumiony gwar, zadyszane oddechy płynące jego śladem - gęstniały krok po kroku. I naraz ucichły. Dziedziniec fabryczny skamieniał. Wszystko zamarło i z daleka, z wysokich brzegów nieba, dolatywał tylko gorliwy pomruk samolotu, który gdzieś tam odbywał swą trasę między obłokami. Droga Pankrata zawiodła go do ściany poprzecznego bloku. Tłum w czasie wiecu przytykał doń jak gdyby grzbietem. Był to szary, jednopiętrowy budynek. Garść ludzi, ku której szedł Pankrat, nie mogła się dalej cofać. Niski, barczysty mężczyzna w marynarce czekał z rękoma założonymi w tył. Z wypukłego czoła spadały mu na uszy żółte, rudawe włosy. Zwrócił ku nadchodzącym swą dużą twarz o niebieskich, przenikliwych oczach. - Nie chciała góra do Mahometa - powiedział Pankrat - przyszedł Mahomet do góry... Zatrzymał się przed nim o krok. Zza jego pleców wyciągano szyje, aby lepiej widzieć. Gromada czapek, pierogów z gazety, głów ogolonych do skóry i potarganych czupryn - jak przedtem wokół desek teraz stłoczyła się przy wejściu do budynku, opatrzonym tabliczką z napisem „Dyrekcja”. Na schodkach stało sześciu czy siedmiu ludzi. Tłum otoczył ich ze wszystkich stron zwartym pierścieniem. Kilku robotników wparło się rękami w obmurowanie stopni, jak w balustradę galerii. - Gdzie to się człowiek z człowiekiem nie spotka – potrząsnął głową Pankrat ze szczerym zdziwieniem - pamiętacie naszą rozmowę w „Kluczewskiej”? Także było wtedy – gorąco… …Ile to już lat? Chyba ze dwanaście... - Nie pamiętam - odparł człowiek z rudymi włosami - widzę was pierwszy raz. - Odwrócił niechętnie głowę, jakby szukając wyjścia; lecz natychmiast opanował się. Ów drobny gest nie uszedł jednak niczyjej uwagi. Ludzie pochłaniali oczami dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie.

- Nie, nie pierwszy raz - zaprzeczył twardo Pankrat. - Ja twarze ludzkie pamiętam. A wy twarz macie charakterystyczną. Zapomnieliście? No, przymknijcie oczy. Pamiętacie? Strajk robotniczy w Kluczach. Trzydziesty trzeci rok... Kłóciliśmy się wtedy. Mocno kłóciliśmy się, kolego... - Brednie - przerwał mężczyzna w marynarce, wpijając w twarz Pankrata małe, szkliste źrenice - nigdy z wami nie rozmawiałem. - ...kolego Mańkowski - dokończył cicho Pankrat. Z tłoku wyrwało się ciężkie stęknięcie rozczarowania. Robotnicy spoglądali po sobie ze zmieszaniem. Niektórzy, speszeni, coś pomrukiwali, ktoś wstydliwie wysiąknął nos. - Mylicie się, towarzyszu - dobiegł po chwili milczenia stroskany szept - on się nazywa Śniadowicz. - Od zimy pracuje w półmasowej hali - dorzucono z boku - fachowiec. Pankrat przesunął zagasły ogarek w kąt ust i skinął głową. Nie spuszczając wzroku ze Śniadowicza, który zerkał nań czujnie spod swoich żytnich brwi, powiedział: - Fachowiec, tak. Fachowiec - to on jest. Ale nie nazywa się Śniadowicz. Fachowo rozbijaliście przed wojną proletariackie strajki, kolego Mańkowski. Nie pamiętacie, jak Klucze walczyły przeciw obniżce płac? Jakże? Przecież to wasze słowa: Komuna sieje wschodni wiatr! Z bolszewikami z polskich fabryk precz!... Takie to były wtenczas hasła „trzech zetów”, towarzysze - mówił coraz dobitniej Pankrat w rosnącym, zdumionym rozgwarze - ja pamięć mam dobrą, i do nazwisk, i do twarzy, kolego Mańkowski. A wy macie rudą głową. Zapomnieliście, jak to wam ją wtedy zakrwawili? Rurą dostaliście w ciemię, tak. Nie lubili tamtejsi chłopcy rozbijaczy, nie lubili... Ot, może i dlatego was zapamiętałem. Nie było wielu rudych w „Kluczewskiej”, których tłukli rurami po głowie... - On namawiał Balwierskiego i Lusia! On! - krzyknął Gdańczyk stojący za Pankratem. - I tych, co bili Cesarskiego! Nie można było dowieść, czaił się, psiakrew! Ale teraz już wiem... To wściekły pies, towarzysze! Razem ze Smardzewczykiem agitowali! - Słyszałeś, żem agitował? - zgrzytnął chudy, czarniawy człowiek zza pleców Mańkowskiego. Słyszałeś? Mańkowski uciszył go ruchem głowy; potem dokładnie i zimno spojrzał na Pankrata. - O dawnych czasach - rzekł obojętnie - można by gadać i rok. Teraz nie miejsce na to. Co było, to nie jest. Po co zamęt robicie? - Co było - odparł zwolna Pankrat - to jest. Co raz podmyło grunt, gdzie indziej muł nanosi. Kto przed wojną rozbijał robotnicze strajki, ten po wyzwoleniu do strajków namawia. Do strajków - przeciw robotniczej władzy. Mańkowski wychylił się naprzód, jakby chcąc mu przerwać. Koło ucha, na białym policzku, rozlewała mu się szkarłatna plama. - Robotnicza władza?! - zawołał. - Wy mi tu bajek nie opowiadajcie! Obsiedliście urzędy w Warszawie, chamów nasłaliście do ministerstw - i tyle. Wasza władza - to puc! Żarcia nie potraficie robotnikom dowieźć, o tym mów. Tutaj wasza władza nie rządzi. Tu jest „las”! Szosy nie wasze i drzewa nie wasze. Wyjdź na drogę o zmierzchu - i zobaczysz swoją władzę, jak będziesz wisiał głową w dół! My tu na Białych Rudach własnym rozumem musimy się kierować - potrząsnął pięściami Mańkowski, zwracając się nagle do zebranych - bo inaczej - w smrodzie zginiemy. Widzieliście, co może ich władza! Gdzie

sprawiedliwość? Gdzie chleb? Prędzej „las” da wam żryć niż oni. Zamiast żarcia, szpiegów nam przysyłają z Warszawy! Za mur z nim, chłopcy! - rzucił do tłumu, wskazując Pankrata. Nikt się nie poruszył. Pankrat powstrzymał ramieniem Gdańczyka, który z ziemistą, skurczoną twarzą przedzierał się ku Mańkowskiemu. - Nie trzeba - szepnął. I on również przybladł. Wszystką siłą swych oczu wparł teraz w przeciwnika. Mańkowski cofnął się na wyższy schodek; gruba warga latała mu ze złości. - Przeciw robotniczej władzy... - powtórzył Pankrat. - Stary z was wróg, Mańkowski. Nienawidziliście jej wtedy, nienawidzicie jej teraz. I z każdą zbrodnią będziecie się przeciw niej sprzymierzać. Każdy trud, każde ludzkie cierpienie będziecie obracać na jej zło. Z najgorszym łotrem, z fabrykantem, z faszystą zhukną się tacy jak wy, żeby z ukrycia jej szkodzić. Bo nienawidzicie władzy ludowej, jak wściekły pies nienawidzi wody. Jak wściekły pies... I doczekacie się prędzej czy później, że wyświeci was stąd kolektyw robotniczy, tak jak wściekłego psa... Przerwał i machnął ręką. Ludzie patrzyli teraz na Mańkowskiego, niby urzeczeni jakąś straszną i nagłą zmianą w jego wyglądzie. A tymczasem Mańkowski wcale się nie zmieniał, wyglądał tak samo jak przedtem; tyle że wzgardliwie wydymał wargi i mrugał powiekami. Lecz mimo to nikt nie odrywał od niego wzroku. - Gdzieżeś nocami jeździł?... co? - wyszeptał Pochwalski, jakby przypominając coś sobie w raptownym olśnieniu. - Z kimżeś się zmawiał, mów... - Oczy mieliśmy w d...e, chłopcy - westchnął ktoś z samego skraju i splunął desperacko pod schodki. Nie o chleb im chodziło. A my nic... Posypały się dalsze uwagi i przekleństwa. Pankrata dotknęło kilka spojrzeń, potem więcej. Wreszcie wszyscy odwrócili oczy od Mańkowskiego. W ciszy dochodziły chrząknięcia, kaszel i sapanie poruszonych robotników. Mańkowski wmieszał się ukradkiem między swoich ludzi. - Towarzyszu Pankrat - przemówił nagle młody robotnik w trykocie - to nasza wina. Ja partyjny pepeerowiec. Łuczek moje nazwisko. Błędy były w organizacji fabrycznej. Kryliśmy niejedno, byleby zakłady szły. Sabotaż nawet był. Wiosną. Zamówienie dla Monopolu Tytoniowego nawalono. Bibułki... - Zgadza się - potwierdził rzeczowo Lachman - z bibułkami był sabotaż. - I organizacja nie wyciągnęła z tego wniosków - mówił prędko Łuczek, wcale się już nie zacinając tylko Władysławski protestował, i jeszcze paru. Wtarło się jakoś. Dyrektor pojechał do Centrali tłumaczyć. To nasza wina, towarzyszu. - Wasza - przytaknął Pankrat. - Nie uświadamialiśmy ludzi - mruknął posępnie Gdańczyk. - Trzeba będzie zebranie zrobić - odezwał się czyjś głos - jeszcze dziś. Partyjne. - A co z tamtymi? Trzeba przyjąć z powrotem, czy jak? - No i żywność! Dyrekcja musi połączyć się z P. Gwałtować o dowóz! - To mało - zauważył Lachman. - P. jest przeciążone i nie może nas regularnie zaopatrywać. Wojewódzka aprowizacja musi nam zorganizować przydziały mąki... Niech będzie zapas. W razie czego - kobiety upieką.

- Kasza, kartofle, tłuszcz... - wyliczał ktoś szybko - bez tego się nie obejdziesz. A w jednym Gostowcu nie nastarczą. - Tu tylko zorganizować - powtarzał inny za Lachmanem - tylko zorganizować. Inaczej nie da rady. - Ale jak? Dwa transporty z P. rozbili. Władza zorganizuje - dywersja zdezorganizuje... - Trzeba by ochotniczą ochronę! - zawołał Łuczek. - Dać robotnikowi karabin, niech sam broni transportu. To już, słyszałem, w innych fabrykach jest! Prawda, towarzysze? - Jest - potwierdził Krajewski występując spośród zgromadzonych - także o tym słyszałem... To... jakby powiedzieć, samo życie narzuca: musi być straż robotnicza przed klasowym wrogiem. Tu i ówdzie podobno już taka straż rzeczywiście jest. Opaski mają i broń... - To prawda - powiedział Zajdel. Ludzie przysłuchiwali się uważnie, patrząc z ciekawością na Krajewskiego, który napychał fajkę tytoniem, wygrzebanym z blaszanego pudełka. Był najstarszym z przybyłych i jego koścista, opalona twarz zdawała się w swych bruzdach kryć wiele doświadczeń. Wszyscy teraz spoglądali ku niemu, odgadując, że jeszcze nie skończył; nawet Pankrat, który właśnie rozmawiał półgłosem z Krystynem, przerwał i spojrzał zachęcająco na Krajewskiego. A Krajewski spojrzał także na Pankrata. - Różnie bywa - mówił osnuwając się dymem - na przykład wy: byliście w Hiszpanii, kiedy się tam broniła rewolucja. I na przykład ja: rewolucję widziałem w Pietrogradzie, w siedemnastym roku. A potem wojnę domową. Do Polski wróciłem dopiero w roku dwudziestym drugim. Także były głodne lata. I ludzie - twardzi. - A Lenina... widzieliście? - wytrzeszczył oczy Łuczek. - Widziałem - odrzekł Krajewski. - Na mityngu. - A... Stalina? Krajewski wyjął fajkę z ust i skinął głową: - Stalina - dwa razy. Ludzie skupili się wokół Krajewskiego, pochłaniając wzrokiem jego brązową twarz, wytartą czapkę, spodnie wypchnięte na kolanach i fajeczkę z pozłacaną kapslą. Krajewski odkaszlnął w dłoń i dodał: Jakeśmy tu jechali z Gostowca, to przez drogę sporo myśli mi się obróciło w głowie. A także i tu, w czasie wiecu. Wtedy, proszę towarzyszy, w Rosji ostry był głód. Ot, rewolucja nie od razu daje chleb. Wróg już o to dba, żeby nie dawała... Tak samo jak u was o to zadbał. Bo wyście co za jedni? Jasna rzecz: klasa robotnicza w rewolucyjnej walce. Myślicie: Białe Rudy... Ile to w Polsce takich Białych Rud? Każda fabryka przejęta przez proletariat musi wroga odpierać; jak batalion żołnierzy piersiami... Wróg psuje nam maszyny, transport, a ludzi tumani. Tak. Wyście zapomnieli - że jest rewolucja. Każda fabryka to barykada. Rewolucja musi budować, oświecać, produkować a jednocześnie walczyć. Wróg jest wszędzie. Proszę: był i pośród was. Jakich do tego ludzi trzeba? Hartownych. A wam - że powiem szczerze - hartu trochę zabrakło. - I doświadczenia - uzupełnił Pankrat. - I doświadczenia - zgodził się Krajewski.

Załoga otaczała ich teraz ogromnym, tłocznym kołem. Słuchali pilnie każdego słowa - i robotnicy z Białych Rud, i szoferzy z kolumny, i pracownicy dyrekcji, konwojenci aut, zetwuemowcy, majstrzy wszyscy pomieszani z sobą w gęstym tłumie. - Rewolucja musi walczyć o chleb - mówił Krajewski spoglądając siwymi oczyma po twarzach - tak jak o wolność i pokój. Te trzy rzeczy wróg zawsze będzie nam chciał wydrzeć. Weźmy na przykład taki Carycyn. Sławne miasto nad Wołgą. W 1919 pilnował on zboża dla całej Rosji. Z tamtych ziem szło zboże dla Związku, tak jak od was, z Białych Rud - dla Polski idzie papier... I cala Rosja, głodna, czekała na chleb z tego zboża. A cóż na to wróg? Odcina owe ziemie od Rosji. Tak jakby u was piekarnię od Białych Rud. Ludzie tam byli - hartowni. Do Carycyna przyjechał Stalin i mówi: „Dajcie mi, chłopcy, pociąg agitacyjny”. Po cóż mu był ten pociąg? Pociągiem przybyli uświadomieni robotnicy, żeby ludzi hartować. Masz się bić, to wpierw wiedz, o co będziesz się bił. O wolność, o pokój, o chleb... I przeciw komu? Przeciw kapitalistom, magnatom i ich najemnikom. Związek Radziecki to wiedział. I Carycyn również. Sławne miasto, bohater: dwa razy obronił Rosję. Drugi raz - jako Stalingrad. Ostatnie zdanie Krajewski wypowiedział ciszej, spoglądając w zamyśleniu na Zajdla, który stał naprzeciw niego. Szofer umilkł, niby nasłuchując, czy nie odezwie się echo ostatniego słowa; a potem, musnąwszy wąs końcem palców, rzekł ni to do Zajdla, ni to sam do siebie: - Jak myślicie, towarzysze? Czyżby polski człowiek był mniej hartowny? Zajdel potrząsnął głową z uśmiechem. Jego szczupła, sucha twarz rozjaśniła się przez chwilę, jakby w niej nagle zabłysło światło. - Nie - odparł - nie dopuszczajcie takich myśli. Nasz człowiek, proletariacki - na całym świecie jest z żelaza. A partia przekuwa to żelazo w stal. Człowiek nasz jest mocny, całą kulę ziemską podźwignie tyle ma sił. Nie zawsze tylko zdaje sobie sprawę z tego, że on na własnych barkach ma dźwigać taki ciężar: naród, ludzkość, świat... I że potrafi wynieść je tak wysoko, jak jeszcze nikt przed nim tego nie uczynił. Pankrat słuchał z opuszczoną głową, stojąc o trzy kroki przed Szarlejem, który widział jego plecy i ręce założone w tył. Podniósłszy wzrok odezwał się do Zajdla: - Masz rację. Oni to rozumieli w Stalingradzie. Lepsi z nich byli filozofowie od tych, co wróżą koniec świata. Umieli ginąć - za początek. Naszego świata, chłopcy. - A no tak - rozległ się skądsiś głos Władysławskiego - przecie nikt go za nas nie zrobi. To zespołowa robota. Ludzie wodzili oczami za Pankratem, który przechadzał się w środku luźno teraz stojącego tłumu i zatrzymując się co parę kroków przed tą czy ową grupką słuchających, rzucał szybkie, czasem bezładne i porwane zdania. - I wy to także musicie zrozumieć - tutaj, w Białych Rudach... Robicie papier, dobry papier, towarzysze. Potrzebny. Bez waszego papieru - słowo nie mogłoby się rozchodzić po Polsce. A nasze słowa - znaczą: prawda. Prawda! - powtórzył przystając przed wpatrzonym weń Gdańczykiem. - Czy wy rozumiecie, co to jest za siła? Człowiek od tysięcy lat walczył o prawdę. A kłamcy go zabijali. Prawda dzisiejszego świata - to wy, to my - nasza proletariacka rewolucja, nasz trud... Wy, Gdańczyk, i wy, Pochwalski, a także Łuczek i towarzysz Krajewski czy Gaj, wszyscy jak tu stoimy, bez względu na wiek... W waszych rękach jest prawda. A kłamców - znacie. Spalą wasz chleb, wystrzelą do was zza krzaków, oślepią - byleby prawdę zabić. Musicie o tym wiedzieć, chłopcy. Ja pojmuję - nie jest wam łatwo. A do tego: burżuazja pilnowała przez dziesiątki lat, żeby o was na świecie było cicho.

Śmierdziała jej wasza praca, z której naród żył. Wszystko z waszych rąk - a o was głucho. Proletariat krwawił, jęczał, rodził bohaterów - lecz kto o nich słyszał? W szkole uczyli tylko o tych, co ich bohaterami okrzyknęła szlachta. Albo o takich, co żyli temu dwa tysiące lat. Pamiętam, jeden się nazywał Scewola, Scewola - powtórzył z uśmiechem Pankrat - szlachcic rzymski. Włożył rękę po łokieć do ognia i dał się jej spalić. Wytrzymał ból za swoją sprawę. O takich uczyli: bohater. Ale co wytrzyma prosty człowiek, to o tym nie uczyli. - A bratu Łuczka, Ignacowi - zawołał Gdańczyk - lewą rękę także po łokieć w kwietniu gniotownik zmiażdżył! Ani nawet nie pisnął, tylko mdlał. I dużo się o tym mówiło? Łuczek dorzucił półgłosem: - Ignac sknocone zamówienie dla Monopolu odrabiał. Trzecią noc nie spał. Sam się zgłosił jako ochotnik. Ludzie wytrzeszczali oczy, mocno zdziwieni. Widocznie nikomu by nie przyszło na myśl starszego Łuczka nazwać bohaterem. - Co zaś do spalenia - zauważył Władysławski - to już także bywało. Pamiętacie, jak esmani w 42 roku otoczyli w Gostowcu oddział Gwardii Ludowej? Ze stodoły się bronił. Esmani obrzucili stodołę granatami. Godzinę płonęła - a oni w środku. Nikt nie mógł wyskoczyć. Podobno „Międzynarodówkę” śpiewali do samego końca. Przez miesiąc ludzie o tym mówili, a potem - zapomnieli. Pankrat zatrzymał się przed Władysławskim. - A jak tam wasz but? - spytał. Pochylił się, uważnie oglądając załatany i umocowany szpagatem trzewik Władysławskiego. - Ceratą załataliście - pokręcił głową z niezadowoleniem - to przecie nieodporne. A tu - przyszwa puszcza. - Ee, jakoś tam wytrzyma - wymamrotał Władysławski, widać zły, że cała załoga patrzy na jego trzewik. I cofnął się za czyjeś plecy. Pankrat przeczesał palcami czuprynę, marszcząc z namysłem czoło. - Nie tylko chleba wam brakuje - powiedział jakby do siebie - odzieży by się także trochę przydało i butów... Zima idzie. Źle zaopatrzeni, chłopcy, jesteście... Sweter na zimę masz? - spytał Łuczka, obrzucając wzrokiem jego gołe ramiona. - Nie - zawstydził się Łuczek - swetra to nie mam. - A ciepłe kalesony? - wypytywał Pankrat. Łuczek zatrzepotał rzęsami. - Były jedne - szepnął - ale... podarte. - No, widzicie - mruknął Pankrat kiwając głową - trzeba będzie o tym pomyśleć. Zebranie zwołać, jeszcze dziś. Wszystkie błędy naprzód przepatrzyć, naświetlić. Co sknociliście - do tego się przyznać i naprawić. W takiej fabryce - wskazał bloki produkcyjne - robota musi być czysta. Tak... Kierownictwo uczciwie ze wszystkiego zda sprawę, zastanowi się, podda krytyce... A tych, co mącili wodę, trzeba będzie mocno za kark ścisnąć, po robociarsku. Podżegacze na fabryce zostać nie mogą. O tym załoga rozstrzygnie. Jak myślicie, kolego Lachman? Wyście przecież człowiek logiczny - dodał Pankrat z leciutką ironią.

- Według mnie macie rację - odparł trzeźwo Lachman. - I uważam, że fabryka powinna dziś ruszyć. A potem dopiero - zebranie. Pankrat był już trochę zmęczony. Głos mu cokolwiek zachrypł; przypalał papierosa za papierosem. Lecz znów zaczął się przechadzać i głośno rozmyślać. Coraz to przystając przed którymś z robotników, wyliczał środki, jakie należy przedsięwziąć w celu zorganizowania aprowizacji i dowozu. Czasem przerywał, zastanawiał się nad czymś i pytał Janisza o jakiś szczegół. Janisz rzucał krótkie, rzeczowe wyjaśnienia. Kiedy indziej Pankrat zwracał się do Zajdla lub Krystyna i zasięgał ich rady. Również z załogi padały nieśmiałe głosy, podsuwające praktyczne pomysły lub nie dostrzeżoną możliwość. Dobra - mówił wtedy Pankrat - to trzeba będzie zapamiętać. - Sporo rzeczy było do zapamiętania. Przede wszystkim chodziło o doraźne uruchomienie wszelkich dostępnych źródeł żywności. (Janisz podawał nazwy okolicznych państwowych ośrodków rolnych: - Jelec... Czerniawy... Narutnia... Kłopoczyn... większość - w łowickim powiecie). Po drugie - niezwłoczne nawiązanie kontaktu z Warszawą; Białe Rudy powinny mieć stały, regularny dowóz mąki i tłuszczów. Wreszcie - stworzenie zorganizowanej ochrony transportów: tu wyłaniała się konieczność zdobycia broni dla co najmniej dziesięciu białorudzkich ludzi... Pankrat przydeptał odrzucony ogarek. - No... - zacisnął wargi, jakby z długo tłumioną furią, szukając wzrokiem Mańkowskiego. Lecz Mańkowskiego już nie było. Siedział zamknięty w lokalu dyrekcji i pilnowany przez dwóch członków załogi. - Nno... - powtórzył Pankrat, zwolna przesuwając spojrzenie po twarzach. - To wszystko trzeba wziąć w ręce, zaraz, nie ma na co czekać!... Spotkał oczy Szarleja i uśmiechnął się. Patrzyli przez chwilę na siebie, jakby jednocześnie śledząc cień dawnego dnia, który się między nimi prześliznął. W powietrzu było teraz spokojnie i ciepło; słońce chowało się za dach poprzecznego bloku. - Towarzysze - odezwał się zatroskany szept - a kto to nam zrobi? Dyrekcja? Przecie to kupa roboty... A fabryka przez ten czas musi iść... - Już i tak źle - westchnął inny - że parą godzin stała. Czy my damy radę, towarzyszu? - Ludzie u nas w organizowaniu nieśmiali... A tu... Pankrat opędził się machnięciem ręki. - Nie w tym rzecz - uciął niby ze złością, nie patrząc w tamtą stronę - kto to zrobi. Każdy to zrobi, i wszyscy... Po tośmy przyjechali, do licha, żeby wam pomóc. Zostanę tu z wami dopóty, no - aż nie przyjdzie chleb i broń... Jasne? Popracujemy tydzień, dziesięć dni, no... dwa tygodnie - póki sami nie nabierzecie sił. Nie o to przecież idzie. Umilkł i znów przystanął z rękami w kieszeniach, nie dostrzegając, że cała załoga, w głębokiej, pełnej wzruszenia ciszy, śledzi oczyma każdy jego ruch. Stojąc tak, pobladły ze zmęczenia, z kosmykiem włosów zlepionych od potu i odgarniętych na bok, wydał się naraz podobny do otaczających go białorudzkich ludzi. Spostrzegli jego pomięte, zakurzone spodnie i koszulę rozchełstaną na piersiach. Pankrat wyglądał teraz jak zharowany człowiek, dobywający z siebie ostatnią resztkę woli. - Chłopcy - powiedział cichym, twardym głosem - chciałbym, żebyście nabrali sił. My, ludzie socjalistyczni, musimy ich mieć więcej niż inni... Cóż by świat bez nas począł? Wyciągamy go z dna. Na stalowej linie - do góry, wysoko. Sam dał się zepchnąć w przepaść, a teraz krzyczy, że sznur dusi go jak pętla. Tchórzliwy, stary... Jęczy z bólu i strachu i traci grunt pod nogami. A my - dźwigamy go w górę. I nas bolą ręce. Ale nie wolno nam narzekać...

Zachrypł po tych słowach i odkaszlnął. A potem zwrócił się do Zajdla i zamienił z nim półgłosem parę zdań. Widać było teraz z boku jego ściągniętą zmęczeniem twarz o ostro wykrojonej szczęce. Robotnicy, być może, nie zrozumieli dokładnie ostatnich słów. Ale po minucie niepewnego milczenia w tłumie zaczął rosnąć podniecony gwar i ruch. - No - usłyszał za sobą Szarlej - trzeba do maszyn... Przestój odrobić, chłopy! Nie? Do maszyn... Ludzie biegli już do budynków. Słychać było zniecierpliwione, przynaglające nawoływania; wykrzykiwano nazwiska i imiona. Ze wszystkich kątów wyłazili milczkiem maruderzy. Po skończonym wiecu dziedziniec zatętnił śpieszną bieganiną i wrzawą.

Rozdział jedenasty 1 Od jedenastu dni kolumna wykonywała swe zadania w terenie. Coraz głębiej zapuszczając się w głuche zakątki powiatu, niezmordowanie wędrując po szosach i traktach - nabierała doświadczenia i sprawności. Cztery maszyny i trzydziestu ludzi z każdym dniem więcej zżywało się z sobą, poznając wzajemnie swe zalety, przywary, kaprysy. Samochody były już pokryte grubą skorupą kurzu i błota, a ludzie - ogorzali i zarośnięci. Mówili nowym językiem, zrodzonym z ostatnich przygód - wspólną gwarą jedenastu dni. Powtarzały się w niej nazwy tutejszych miejscowości, nazwiska i przeżyte zdarzenia; każde miało swoje imię własne, jakby firmową etykietę. Na postojach i noclegach prowadzono długie rozmowy. Wiele powiedzeń, żartów lub przypadkowych odezwań - ruszało z kolumną w dalszą drogę. I później ludzie chętnie posługiwali się nimi. Kolumna zdobywała swą historię, każda maszyna i każdy człowiek posiadał w niej własną kartę. Znał ich już cały powiat. Szybko rozniosła się wieść o ruchomym, błyskawicznym oddziale, który działa w okolicy, napełniając powietrze warkotem silników i kłębami kurzu. Kolumna zwalała się na obraną pozycję raptownie, znienacka. Cztery wyjące, rozdygotane wozy wypadały zza wzgórza czy lasu w sam środek wsi. Nim się kto zdążył obejrzeć, z platformy zeskakiwali już ludzie. W chwilę później wszędzie ich było pełno. Wśród zdumienia gminy, po izbach i podwórkach kolumna puszczała w ruch siłę swej agitacji. Zwinni, ciekawi przybysze, przesyceni ostrą wonią benzyny i smarów, wyrostki o wesołych oczach i opalonych twarzach - jak gdyby psim węchem wyczuwali miejscowe bolączki. Jedni z nich wiedzieli o faktach, jakie zaszły przed miesiącem, inni znali nazwiska; byli też tacy, co zgadywali po twarzach cudze myśli. Wszyscy umieli wciągnąć w rozmowę, niektórzy opowiadali historie jak z książek. Wieś, poruszona przez nich jakby mrowisko kijem, szła na zebranie do szkoły, do spółdzielni. Czasem nie kończyło się na jednym. Kolumna zostawała dłużej, przekonując, dodając odwagi, tłumacząc każdemu to, czego nie rozumiał. Mało kto wówczas w nocy zasypiał. Wreszcie o świcie, równie hałaśliwie i nagle, w tym samym wściekłym huku i pośpiechu, samochody jeden za drugim wytaczały się na szosę. Poprzez szum motorów słychać było śpiew, nawoływania, zgrzyt włączanych biegów i pożegnalne okrzyki. Kolumna zostawiała po sobie opadający powoli białoszary słup pyłu - i ciszę. I mimo że w ciągu dwóch, trzech dni swego pobytu nie mogła w jednym miejscu głęboko zapuścić korzeni, w okolicy trzęsło się od pogłosek, że w gminach, przez które przejechała, wybuchł jakiś zamęt czy ruch: wybierano nowe komitety folwarczne i zarządy ZSCh; w kilku wsiach fornale poszli siać oziminę za innych, którzy nie chcieli „marnować ziarna”. Podobno tu i ówdzie powstały ochotnicze komitety dla sprawy podworskich gruntów, gdzie indziej zakładano gminne spichrze... Wszystko to postanawiano na nocnych zebraniach, zwoływanych przez ludzi z Warszawy. Według niektórych pogłosek - kolumna liczyła dziesięć aut; wedle innych - trzydzieści. W Narutni

znalazł się człowiek, który ją widział pędzącą po szosie. Opowiadał chłopom, ze samochody mają z przodu czerwone gwiazdy i w każdym gra orkiestra. A tymczasem kolumna była już o kilkadziesiąt kilometrów na południowy wschód lub zachód. W ciągu jednego dnia robiła dalekie kursy, przelatując przez powiat szybkimi zygzakami. Myliło to wywiad dywersji, depczący jej po piętach. Krystyn, który co dzień, po naradzie z Zajdlem, Janiszem i Krajewskim, wyznaczał najbliższą trasę - stosował zmienną, ruchliwą taktykę. Niekiedy posuwali się nocą, z pogaszonymi światłami, głęboko zanurzeni w ciemności, i dopiero świt odnajdował na drodze zwolna pełzające cztery szare cienie. Kiedy indziej przeciwnie: jechali za dnia na pełnym gazie, klekocząc ochronnymi deskami i powiewając brezentem; w kurzu błyskały tylko szyby szoferek. Zajeżdżali wtedy na upatrzony punkt o zmierzchu. Czasem brano ich za „leśnych” i ludzie na ich widok uciekali z pola. Jesień była bogata, niecierpliwa. Suto zlewała ziemię ciężkim ziarnistym deszczem, by zaraz potem wygrzać rozmokłe drogi wiatrem i słońcem. Szybkie, niespokojne obłoki przewalały się wówczas po niebie. Kolumna to sunęła w szumie ulewy, niezdarna i nasiąkła wilgocią, z wysiłkiem śledząc drżący strzęp przestrzeni, zdobywany wahadłową pracą wycieraczek, to kołysała się w suchym, gorącym piachu traktów i dróg polnych, rzekłbyś: cztery kutry na leniwej rzece. Zdarzało się, że ludzie odpoczywali tylko w czasie jazdy. Każdy postój zapędzał do roboty: zetwuemowcy szli w pole rojną, krzykliwą gromadą; inni ruszali na rozmowy i dyskusje; kierownictwo naradzało się z miejscowymi działaczami; szoferzy sprawdzali motory. Nieraz do jednej wsi czy ośrodka kolumna powracała dwualbo trzykrotnie. Napotykano opór lub strach. Nie zawsze można je było od razu przełamać. Wtedy Krystyn zakreślał ów punkt na mapie czerwonym ołówkiem. Takie punkty, nie wiadomo czemu, w kolumnie nazywano „pestkami”. Wokół „pestek” krążyli potem jak brzęcząca natrętna osa, objeżdżając najbliższe punkty w ich promieniu, osaczając chore miejsce szczelnym kręgiem agitacji. Po kilku dniach spadali na nie znienacka, aby na nowo oczyszczać je z brudu. W takich zaropiałych miejscach należało częściej zmieniać tampon. Upłynęło już jedenaście dni, od kiedy opuścili Białe Rudy. Po wiecu, gdy fabryka ruszyła, kolumnę rozdzielono na trzy części. Zisa i Magdę pchnięto do P. po transport żywności. Fabryczny Fiat pojechał z Oplem do łowickiego komitetu partii starać się o przydziały z państwowych ośrodków rolnych. Kurzawiec z garstką zetwuemowców mieli zdobywać co się da po okolicznych wsiach. W kilku nawrotach przywieźli trochę mąki, kaszy i nabiału. Czwartego dnia Magda i Zis powróciły z P. z chlebem i konserwami. Wszystko to jednak było niewystarczające. Tego samego wieczoru z Łowicza przyjechał pusty Fiat. Podobno Krystyn trzy dni i dwie noce lżył okropnymi słowami tamtejszą biurokrację. Kazał Gdańczykowi wrócić do Białych Rud, a sam został, zatrzymawszy Opla z Krajewskim. W tym czasie w Białych Rudach Pankrat nie wychodził z lokalu dyrekcji. Przez drzwi słychać było jego głos, zdarty od wysiłku. Co parę chwil wzywał do siebie ludzi z fabrycznego komitetu partii lub rady zakładowej. W przedsionku panował ruch i bieganina. Drzwi się otwierały, zamykały, ukazując zakopcony pokój, mętne światło, papiery i głowę nad biurkiem, przypiętą do słuchawki telefonu. Gdy Szarlej wrócił z P., poszedł zawiadomić Pankrata o konserwach. Zastał go w brudnej, przepoconej koszuli, siedzącego bokiem na skraju biurka. Zajdel chodził wzdłuż ścian; w kącie na krześle, odwróconym oparciem do przodu, widniała ciężka postać Janisza. Czekali na telefon z Warszawy. Dobra... - skinął Pankrat, gdy Szarlej zameldował mu o transporcie. I zadawało się, że go nie poznał. Wszyscy trzej patrzyli na aparat, który nagle rozedrgał się terkotem. Nazajutrz rano przed bramą zatrąbił mały Opel i wprowadził na dziedziniec dwie ciężarówki naładowane żywnością. Krystyn szedł z Krajewskim do dyrekcji, obydwaj nie ogoleni i pomięci. Łowicz

w końcu uległ: obiecał dowozić co tydzień pewną ilość produktów. Pierwszy raz od trzech tygodni Białe Rudy miały zapas pieczywa i tłuszczu na trzy najbliższe dni. Odjeżdżali z fabryki ze wschodem słońca. Powietrze było szarawe i chłodne; z dalekich równin, w różowych, dymiących pręgach wstawał dzień. Głosy wydawały się stłumione, ludzie - jakby mniejsi, cichsi. Motor Kurzawca długo nie chciał się zapalić, wstrzymując całą kolumnę. Wreszcie ruszyli, napełniając pusty o tej porze dziedziniec fabryczny przedwczesnym hałasem. Gdy cztery wozy wytoczyły się ze szczękiem i stekiem za bramę, Szarlej wychylił raz jeszcze głowę z szoferki. W na oścież rozwartej bramie żegnała ich garść ludzi. Mężczyzna stojący pośrodku z rękami w kieszeniach i kurtce narzuconej na koszulę - był to Pankrat. - Powodzenia! - zawołał Szarlej poprzez warkot silnika. * Pepesza Lelkowskiego wróciła do kolumny i wraz z kilkoma karabinami, jednym kaemem, nie licząc ręcznych granatów i pistoletów, stanowiła całe jej uzbrojenie. Lelkowski lubił o swojej pepeszy opowiadać burzliwe, bohaterskie historie. Zazwyczaj kładł ją na kolanach i, głaszcząc dłonią jak kotkę, mówił do chłopców: - Było to... cie... pod Wilkołazem. Rok czterdziesty trzeci... - Brunecik w furażerce, Cyrański, wielki spryciarz, rozpoznawał nieraz w tych opowiadaniach gdzieś już zasłyszane fakty. Ale mimo to wszyscy słuchali z ciekawością. W rękach Lelka każda skradziona rzecz wyglądała jak jego własna. Kolumna nosiła już na sobie ślady walki. Wymknęła się z paru zasadzek, tkwiło w niej kilkanaście kul. Na odcinku Poraj-Narutnia ostrzelano ją ze zbocza lesistego wąwozu: seria posiekała chłodnicę Kurzawca. Opel miał w szybie dziurę w kształcie gwiazdki: z przydrożnej dębiny za folwarkiem Szumno (niegdyś własność Platerów) świsnęła kulka; rozdarłszy rękaw Krajewskiemu, utkwiła w prawych drzwiczkach. Dłuższą potyczkę stoczyli na szosie wiodącej do Paprotni. Banda, która niedawno spaliła tam gorzelnię, trzymała w strachu gminę. Na szosie, tuż za zakrętem, Magda musiała zahamować; w poprzek drogi leżały jodłowe pnie. Jednocześnie z pobliskiego wzgórza rozpoczął się obstrzał karabinowy. Wśród przekleństw i zamętu ciężarówki zaczęły zjeżdżać w rów, wykręcając się platformami do ognia. Z rowu natychmiast zaklaskał automat Ciężarka; Lelkowski, rozpłaszczony na brzuchu, grzał z pepeszy zza ściętych pni. W zamieszaniu i strzelaninie Szarlej pociągnął za sobą Cyrańskiego i kilku chłopców. Przebiegli szosę i pełznąc wzdłuż przeciwległego rowu, osłoniętego krzakami, przyczołgali się pod stok wzgórza. Pięć wyrzuconych granatów wybuchło jednocześnie, rozpryskując wokół ziemię, igliwie i korę. Z ciszy, która zaległa po wybuchu, doleciał trzask łamanych gałęzi, głuchy tupot, szelest osypujących się szyszek... Zis miał przebite tylne opony i rozłupane żebro w budzie. Kurzawiec nie mógł znaleźć swojej czapki; kula zdarła mu skórę za uchem, krwawił. Dwóch zetwuemowców przygniotła trochę Magda, zjeżdżając do rowu. Sama odniosła niewielki uszczerbek: stłuczony tachometr i dziurę w brezencie. Wszyscy oglądali papierośnicę Zajdla: była wgnieciona, zaklęsła; Zajdel nosił ją w kieszeni na piersi. Po upływie pierwszego tygodnia każdy wóz i człowiek był już nieco inny niż w chwili wyjazdu. W tej czy owej maszynie stwierdzono nie dostrzeżony przedtem defekt albo niespodziewaną odporność; jedni ludzie ujawniali swe słabości, inni zdumiewali energią. Ponieważ żaden szczegół nie mógł tu uiść niczyich oczu, kolumna coraz lepiej poznawała swój mechanizm, wrastając dzień po dniu we wspólny, zwarty rytm motorów i ludzi. Cztery auta co dzień ocierały się o ciemną ścianę sosen, klonów i dębów; biegł za nimi śpiewny szelest liści i wrzask kawek, cichnący dopiero za progiem leśnego traktu, który ginął w głębokim, zielonym cieniu pni. Nieraz musieli skręcać w głąb lasu; przerzynał klinami południową część powiatu, oddzielając gminę od gminy, wieś od wsi. Kiedy rózgi drzew zaczynały świstać po brezencie, a opony podskakiwać na korzeniach, wewnątrz wozów milkły śpiewy i pogwarki. Kolumna wnosiła w chłodną, mroczną zieleń warkot swych czterech motorów i czujność

trzydziestu serc. Gałęzie zaczepiały się o dziury w postrzelanych płachtach obsypując igłami zakurzone pancerze silników. - Szary, miałeś „żonkę”? - pytał później Ciężarek. „Żonką” nazywano strach. Pierwszy raz na strachu przyłapano Kurzawca. Z utarczki pod Paprotnią Kurzawiec wyszedł bez znaczniejszego szwanku, lecz odtąd jakoś się zmienił. Podczas noclegu w Paprotni siedział na wiązce słomy i, nie biorąc udziału w hałaśliwej rozmowie, dotykał tylko co chwila miejsca za uchem; miał tam opatrunek założony pod plastrem. Nagle wszyscy usłyszeli jego glos: - Co ja jestem właściwie za człowiek, towarzysze? - powiedział wolno. Lelkowski, który opowiadał o swoich czynach na szosie, rozdziawił usta. - No bo tak - ciągnął w ogólnej ciszy Kurzawiec - na przykład na zebraniu: myślę coś i myślę, a nie mam odwagi publicznie wypowiedzieć. Aż nagle wstaje inny i mówi to samo. Okazuje się: głupio. Więc powiadam: głupiś, Kurzawiec, dziękuj Bogu, żeś milczał. Zaś w dwa dni później znowu zebranie. Myślę na omawiany temat. Spokoju mi to nie daje. A wiem z góry, że głupio - więc do głosu się nie zapisuję. A tu podnosi się inny towarzysz i mówi moje słowa. Sala klaska, okazuje się: mądrze... Kurzawiec siąknął nosem. Patrzyli nań podejrzliwie. - Co to ma do rzeczy? - spytał Ciężarek. W oczach Kurzawca malował się rozpaczliwy wysiłek. Dotknął plastra za uchem i przenosił z twarzy na twarz pokorne, proszące spojrzenie. - Albo na przykład... dziś - szepnął - ech, towarzysze... Człowiek jestem taki jakiś... I czy ja się w ogóle... nadaję? Słychać było szelest słomy i chrobotanie robaków w szparach. Ciężarek przysunął się do Kurzawca i położył mu rękę na kolanie. - Ty, Kurzawiec - powiedział cicho - pietruszkę kręcisz, tak? Boisz się? Kurzawiec skulił się na słomie. - Żonkę mam taką, wiecie... - jęknął - nie znacie jej... Och, dobra kobieta... Tej nocy zostawili go w spokoju. Nazajutrz Kurzawca wziął na rozmowę Krajewski. Z godzinę chodzili po brzozowym zagajniku. A potem Kurzawiec siedział sam nad rzeką. Cała kolumna wiedziała, jak sprawy stoją: kierownictwo zaproponowało Kurzawcowi powrót do domu; Dżemsa poprowadziłby zamiast niego Krajewski, a Opla - jeden z powiatowych aktywistów, których wziął z sobą Janisz. Przed zebraniem Kurzawiec zgłosił się do Krystyna. Był bledszy niż zwykle, uroczysty, i poprosił, żeby mu pozwolili zostać. - Doszliście już z sobą do porządku? - spytał badawczo Krystyn. - Doszedłem, towarzyszu - odpowiedział Kurzawiec. I wyraził jeszcze jedną prośbę, aby kierownictwo wpłynęło na ludzi z kolumny... - Dobrze - przerwał mu Krystyn - pogadam z nimi. I rzeczywiście nikt później z Kurzawca nie szydził i nie wypominał mu jego załamania. Traktowano go odtąd łagodnie, jak rekonwalescenta po niebezpiecznej chorobie. 2 Częstokroć trafiali do miejsc tak szczelnie otoczonych lasami lub tak głęboko ukrytych w kotlinie, że wydawały się nie tknięte nowym życiem, od lat zagrzebane w znieruchomiałym czasie. Do takich obumarłych miejsc, mijanych z daleka przez pochody wojsk i zdarzeń kolumna wpadała niby poczwórny grom. Trzydziestu ludzi rozbiegało się po wsi, ryjąc i minując, jak kto umiał, stuletnią,

omszałą skamielinę. Chłopcy naprawiali pługi, narzędzia i uprząż, szoferzy pokazywali części silników, Ciężarek opowiadał o traktorach i kombajnach. O zmierzchu w podwórkach zapalano i gaszono reflektory aut, w izbach odczytywano na głos artykuły z przywiezionych gazet; Krajewski mówił o Magnitogorsku i maszynowych stacjach rolniczych. W takich wioskach kolumna pojawiała się jak pierwszy zwiastun cywilizacji, jak dynamo, radio i samolot, jak cząstka teraźniejszości wydelegowana w przeszły wiek. I nawet tam krótki pobyt kolumny zostawiał po sobie trwałe ślady. Jeśli nie udało im się na miejscu zmobilizować ludzi, wówczas poruszali niebo i ziemię - w sąsiedztwie, za lasem czy wąwozem, by zobowiązać najbliższy aktyw gminny do opieki i czujności. A w sąsiedztwie, gdzie ów aktyw już działał, wyrastały przed nimi nowe problemy! Komitety gminne, pełnomocnicy do spraw reformy, działacze folwarczni czy gromadzcy uginali się pod ciężarem nie rozwikłanych zagadnień, nie zaspokojonych potrzeb. Wszędzie dawał się we znaki brak inwentarza, narzędzi, pomieszczeń. W dodatku suchy sierpień utrudniał głęboką orkę gleba nie była gotowa do przyjęcia ziarna - jakże więc siać? Gdzie indziej nie zwieziono jeszcze zboża, a tu i ówdzie zdarzało się, że mokło na deszczu, dotychczas nie zżęte. W wielu wsiach ludzie znali żniwiarki i siewniki tylko z opowiadań. Ze stodół dochodziły opieszałe uderzenia cepów i Krystyn mruknął pewnego razu do Zajdla: - Słyszysz?... Młócą tak od Piasta. Ile tu trzeba roboty, żeby ruszyć naprzód... - Był ciepły, spokojny zmierzch. Czekali na zebranie, które miało się odbyć w dawnych czworakach: drewniany budynek dworski, rozgrabiony jeszcze w zimie, teraz gnił do reszty. Zebrania były niekiedy burzliwe, a kiedy indziej głuche, oporne. Czasem nieufność miała wyraźne, łatwo namacalne przyczyny: popełniony błąd, fałszywa argumentacja, zbyt dotkliwe braki w inwentarzu, egoizm bogaczy, bezradność biedoty. Wówczas akcja uświadamiająca skupiała się w określonych punktach, osiągając w końcu wyniki. Częstokroć jednak źródła oporu były nieuchwytne. Zebranie potykało się o ciężkie minuty milczenia, nie potrafiło niczego wymacać, gasło... Albo też w ogóle niesposób było go zwołać: wieś stosowała bojkot. Agitacja biła wówczas w niewidzialny mur - dzieło terroru. Im głębiej zanurzali się w lesisty masyw południowego skraju powiatu - tym ciaśniej otaczał ich pajęczy mrok podziemia. Po drodze ostrzegano ich przed silną koncentracją band, która według tutejszych pogłosek oparła się o trójkąt Żary-Kaleń-Narutnia. Trzy niegdyś obszarnicze majątki były ukryte w rozległej, żyznej dolinie, obwarowanej z dwóch stron najgęstszym zasiekiem lasów, a z trzeciej - wałem „kaleńskich wzgórz”, zamykających ją od północy. Podobno w ostatnich tygodniach ściągnęły tam nowe oddziały, przerzucone z lasów nad Pilicą; okolicznym chłopom zabierano konie do taczanek; dzień i noc ze wsi szły wymuszone gwałtem podwody z żywnością - widocznie banda zamierzała przesiedzieć zimę w tamtejszych lasach. Z początkiem września dowództwo zgrupowania ogłosiło zakaz robót na wywłaszczonych gruntach, pod karą śmierci. Dla przykładu zastrzelono pięciu działaczy Samopomocy Chłopskiej. Wyrok przybity na lokalu ZSCh w Żarach nosił podpis: „Narodowa Konfederacja Walki Zbrojnej”. Ciała zamordowanych miały odciętą prawą dłoń. Kolumna posuwała się od dwóch dni w tym kierunku, wśród coraz częstszych postojów i coraz trudniejszym szlakiem. Porzuciła swój wirowy ruch, podobny do lotu ćmy zataczającej spiralne kręgi, i zamiast objeżdżać powiat szybkimi skrętami, obrała teraz prostą trasę, wzdłuż szosy wiodącej do P. Sunęła po bocznych traktach, poprzez gęsto tutaj rozrzucone folwarczki i bogate wsie. Miała już w dorobku znaczną sumę osiągnięć. Gaj prowadził coś w rodzaju ewidencji: był to zielony zeszyt, w którym notował pomyślne wyniki zebrań, nazwy „dobrych” wsi i ilość hektarów zasianych dzięki agitacji ich ruchomego kolektywu. Zapiski te głośno odczytywał na noclegach.

I po nich zwykle wywiązywały się rozmowy. Pamiętna była na przykład rozmowa w murowanej stodole folwarcznej w Ścieżnie. Nocowali tam po ciężkim, wielogodzinnym zebraniu; kilkakrotnie usiłowano je zerwać. Garstka bogatych chłopów pyskowała przeciw reformie. Nie tylko nie chcieli słyszeć o pomocy w akcji siewnej, ale otwarcie straszyli powrotem dziedzica, który uciekł z Niemcami. Co gorsza, do bogaczy przyłączyło się kilku dawnych ludzi dworskich; zwłaszcza jeden stangret, wygadany i czelny, z herbową koroną na czapce. Trudno było rozwarstwić zebranie, dogrzebać się klasowych przeciwieństw. Biedota i fornale nie śmieli zabierać głosu. Dopiero najzuchwalszy z kułaków, ubrany z miejska czterdziestohektarowiec Nowosąd, przeciągnął strunę w swoim przemówieniu. Towarzyszył mu niechętny szmer, z którego skorzystał Krystyn. - A sąsiedzi wasi, obywatelu, są tu obecni na zebraniu? - spytał, kiedy tamten skończył. Nowosąd udał, że nie słyszy, ale z kąta odezwało się kilka nieśmiałych głosów: - Są... jesteśmy... - Okazało się, że małorolni sąsiedzi Nowosąda mają co nieco do powiedzenia, gdyż wynajmował ich na dniówki. Pod zebranie jakby ktoś nagle ogień podłożył; buchnęło niespokojnym płomieniem walki klasowej. Jeden po drugim, coraz śmielej zaczęli przemawiać wyzyskiwani... W nocy, kiedy wrócili z zebrania, Gaj powiedział w stodole do Krajewskiego: - Wiecie co? Dziwni ludzie ci chłopi. Przepędzili dziedziców, a dalej się drą. Między sobą. I po cóż to? Nielepiej byłoby wszystko zamienić na wspólne? I ziemię, i inwentarz? Tak jak w fabrykach. Produkcja przecie sprawniej by poszła... Zdania były nieco podzielone, ale wszyscy zgodzili się w jednym: że tacy jak Nowosąd wyzyskują niegorzej od dziedziców. - Kapitalistyczna zaraza - określił Ciężarek - ja bym takiego do pługa zaprzągł. Dyskusja zaczęła się od Nowosąda, ale któraż dyskusja poprzestaje na tym, od czego się zaczęła? Krajewski napchał fajkę i wraz z chmurką dymu wypuścił parę słów o kolektywnej gospodarce rolnej w Związku Radzieckim. Rozmowa zeszła na kołchozy i mały Cyrański spytał: - Jak myślicie, czy u nas także będą? Krajewski uśmiechnął się i rzekł spoglądając na Zajdla: - A byłeś dziś na zebraniu? - Pewnie, że byłem - odpowiedział Cyrański. - I widziałeś, jak po paru godzinach ci, co przedtem siedzieli cicho, zaczęli gadać przeciw kułakom? - Widziałem, no i co? - stawiał się Cyrański. - A to - rzekł Krajewski - że przez parę godzin tutaj, w Ścieżnie, wzrosła świadomość klasowa biedoty. To oblicz sobie, jak to będzie za rok czy za dwa. - Rzeczywiście - zaciekawił się Kurzawiec - a jak według was będzie? - Sami przepędzą kułaków - mruknął Ciężarek - tak jak przepędzili dziedziców. Przecie Nowosąd po dobrej woli nie użyczy swojej kobyły biednemu. - I co potem? - dopytywał się Kurzawiec, który zawsze myślał powoli. - Zespołowa gospodarka - rzucił Gaj. Kurzawiec jakby się trochę rozczarował. - I to już wszystko? - pokręcił głową ze zdziwieniem. A potem co?

Ciężarek wzruszył z politowaniem ramionami i miał już zakpić z Kurzawca, gdy nagle spod ściany odezwał się Lelkowski. - Potem - rzekł uroczyście - wieś będzie zniesiona. Wszyscy spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Lelkowski rzadko brał udział w podobnych rozmowach; nikt by go nie posądzał o tak fantastyczne myśli. - Co ty gadasz, Lelek? - przerwał osłupiałą ciszę Ciężarek. - Jak to... zniesiona? To zboże na kamienicach będzie rosło? Lelkowski naprawiał rzemień pepeszy i nawet nie podniósł głowy, jakby nie dostrzegając ogólnego zaskoczenia. - Właśnie że zniesiona - powtórzył z niemiłą satysfakcją w głosie - sam czytałem. W gazecie o tym pisali: zniesiona i koniec. Posypały się pytania i okrzyki: W jakiej gazecie Lelkowski to wyczytał? Co powstałoby w miejsce zniesionych wsi? Wszyscy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Wyglądało na to, że Lelkowski padnie ofiarą burzliwego noclegu w Ścieżnie. A on wciąż swoje: zniesiona i zniesiona. Zachowywał się z prowokacyjną obojętnością i, odmawiając wyjaśnień, przekłuwał nową dziurkę w rzemieniu. - Macie pewno na myśli urbanizację wsi - powiedział Krystyn, który przysłuchiwał się rozmowie. - Ale to nie znaczy, że wieś będzie „zniesiona”. Błędne sformułowanie, powierzchowne... - I wytłumaczył krótko: socjalistyczny rozwój gospodarki wiejskiej doprowadzi z czasem do łączenia się poszczególnych zespołów w wielkie kolektywy - miasta rolnicze. - To daleki etap - dorzucił chmurnie wymaga to olbrzymich wysiłków, człowieku. W robocie ideowej, w budownictwie, w technice... Dla ludzi zebranych w stodole nie istniały żadne przeszkody. Dyskusja zatoczyła wysoki łuk ponad teraźniejszością: zaczęto głośno rozważać perspektywy życia w przyszłych miastach rolniczych, malować jego obraz; jednym słowem - puszczono wodze wyobraźni... Szarlej zamyślił się i powiedział: - Ile rzeczy człowiek może zmienić... Kiedyś zdawało mi się, że wszystko marnieje mu w rękach. „Wynalazł koło - myślę - wynalazł żagiel, i cóż z tego? Czy polepszył swój los? Wszystko, co stworzył, obracał przeciwko sobie. A kiedy go wreszcie uskrzydlili - myślałem - zaczął z góry burzyć miasta i wsie, które sam wybudował, zabijać kobiety, dzieci... Więc po cóż to wszystko?” - Niedobrze myślałeś - szepnął Gaj. Cyrański zapatrzył się w Szarleja. Chłopcy lubili go słuchać. Pytania wciąż cisnęły im się na usta, zwłaszcza Cyrańskiemu. Teraz słuchał, pijąc z ust mówiącego każde słowo. - Niedobrze myślałem - mówił Szarlej. - Wiecie - zwrócił się do Zajdla - nie doceniłem jednej siły, która tkwi w człowieku... Nienawiści do krzywdy. Nie przewidziałem tego, że dzięki niej człowiek potrafi ogarnąć myślą cały swój los... swoją przeszłość... Urwał, jakby nagle zmieszany, i spojrzał na Zajdla. Lelkowski przestał nakłuwać rzemień. Siedział zmarszczony, łowiąc w napięciu wypowiadane zdania. - Był taki czas - dorzucił Szarlej - że w ogóle w mało co wierzyłem... A ilu jeszcze teraz takich?... Zajdel uśmiechnął się. - Myśli ludzkie także można zmienić - powiedział. - I wyście się przecież zmienili, Szarlej.

- No cóż... Może miałem szczęście... Pomogliście mi. - Boście przyjęli naszą pomoc - poprawił Zajdel - nie ma w tych rzeczach szczęścia czy nieszczęścia. Drzewo samo bierze z ziemi najlepsze soki i dlatego rośnie. Człowiek sam sobie pomaga - przychodząc do nas. Z czasem przyjdą i inni, którzy, tak jak wy kiedyś, stracili nadzieję... - A ci, którzy nas nienawidzą? - przerwał Szarlej. - Ci przecież nie przyjdą... Zajdel rozszczepiał w palcach źdźbło słomy. Oglądał przez chwilę w zamyśleniu cieniutkie, promieniste pasemka. - Zostaną sami - odparł niespodziewanie twardo. - Inni będą ich przepędzać spod drzwi, jak wilki... Gaj, słyszę, notuje obsiane dzięki nam hektary. Czemu nie liczy ludzi, których wyrwaliśmy im z gardła, chociażby tutaj, w Ścieżnie. - Tak, w Ścieżnie nielicho się udało - zauważył jeden z przyjaciół Cyrańskiego, różowy blondynek, Zdzisio Pałasz - a ja myślałem, że wyjdziemy z niczym. Pamiętacie, jak... Nikt jakoś na niego nie spojrzał, więc Pałasz stropił się i urwał. - ...w Ścieżnie - mówił dalej Zajdel - i gdzie indziej. A przed nami ile jeszcze takich zebrań? Myślę, że po to nas wysłano, Szarlej. Nie tylko, żeby namawiać ludzi do akcji siewnej. Ale i po to, żeby zmieniać myśli. Dodawać odwagi, nadziei... Ukazać lepszą przyszłość. - Prawda, Szarlej? Zdaje się, że z was odważny człowiek. A przecież był czas, że straciliście odwagę. Dlaczego? Czy nie dlatego, że przestaliście wierzyć w lepszą przyszłość? W swoją i innych ludzi... Tak jak mówiliście przed chwilą. Zajdel odłożył wygładzoną słomkę. Milczał chwilę, a potem rzekł, niby wspominając jakieś dawne sprawy: - Spotykałem ludzi, którzy niepotrzebnie ginęli. Trudno im było pomóc. Ich prawdziwe nieszczęście polegało na lęku przed urojonym. Ot, nerwowi pływacy. Nie wierzyli w przyszłość... Pomyślałem o tym słuchając waszej rozmowy. Zdaje mi się, do diabła, że nam wolno marzyć o przyszłości! Nie jesteśmy przecież fantastami: walczymy o nasze marzenia, trzeźwo, praktycznie. Jeżeli pragniemy rzeczy na pozór niewiarogodnych, znaczy to tylko tyle, że dotychczas świat był lichy, małoduszny, odwykł od wielkich marzeń... - Przywykł do wielkich świństw - mruknął Janisz, który wszedł do stodoły parę minut temu i nie słyszał początku dyskusji. - ...i my go dopiero przyzwyczajamy do wielkości - ciągnął Zajdel - do idei i planów na miarę prawdziwej ludzkiej wyobraźni. To żaden wstyd... Przeciwnie: duma i godność... Gaj poruszył się na słomie. - Słyszałem - powiedział - co kiedyś napisał sam Marks. Że cała przeszłość i historia to dopiero mały początek, jakby wstęp. A prawdziwe dzieje zaczną się od nas. I że kiedyś ludzie od dzisiaj będą liczyć czas. Na tysiące lat podobno. Czy to prawda, towarzyszu? Zajdel pokręcił głową, śmiejąc się. - No, może niezupełnie - odparł. - Marks ujął to nieco inaczej. Ale dobrze zrozumiałeś, Gaj. Chodzi o to, że socjalizm stworzy na świecie tak wielkie rzeczy, że przy nich wszystko dawne wyda się małe, żałosne... No, po cóż daleko szukać? Mówiliście o miastach rolniczych. Zastanówcie się, chłopcy:

ludziom, którzy będą kiedyś żyli w tych miastach, jakież wyda się na przykład życie w takim Ścieżnie? Zamierzchłe, zacofane... Trudniej im będzie wierzyć w przeszłość niż nam dzisiaj - w przyszłość. Bo przyszłość leży w naszej mocy, jest obecna w naszych własnych myślach, a dla nich, po latach, kapitalistyczny świat będzie już tylko niepojętym, strasznym widmem. Kto wie, czy złoto w tym okresie nie stanie się budulcem? Albo może języki wszystkich europejskich narodów zleją się w jeden wspólny język socjalistycznego kontynentu? Aż w głowie się kręci od takich rozmyślań. A przecież to nie jest utopia... I wolno o tym marzyć. Długo jeszcze tej nocy Zajdel roztaczał przed zasłuchaną kolumną widoki socjalistycznej przyszłości. Mówił o niej ze swym żarliwym przekonaniem, które zawsze ich pociągało, zwłaszcza najmłodszych. Zasypywali go pytaniami o ten czy ów szczegół; lubili dokładność w marzeniach, zależało im na precyzji przyszłych urządzeń i stosunków; każdy dorzucał swój pomysł i żądał od Zajdla oceny. Kiedy nad ranem część ludzi już spała, a resztę ogarnęła senność, rozmowa zaczęła milknąć i w przerwach słychać było coraz częściej spokojne oddechy śpiących. Przez szpary wrót sączył się blask ciepłej, księżycowej nocy. Szarlej położył się wśród chłopców, pod derką uszytą z płótna na worki. - To dopiero będzie życie w takich miastach - szepnął mały Cyrański - no nie, Szary? Zetwuemowcom wybudują dom... ze złota... Albo ze szkła - poprawił się po krótkim namyśle. - Co, Pałasz? - Chyba ze szkła - mruknął sennie Pałasz, zawsze nieco skromniejszy. - Kupię sobie motor - odezwał się ktoś z kąta - wtedy będą tanie jak barszcz. Z rana podsadzę brata na siodełko. Motorem do szkoły szczeniak będzie jeździł... - A taką na przykład stację traktorową - mamrotał Pałasz zasypiając - to chyba nam dadzą obsługiwać. Prawda, Cyrański? Jak myślisz? Ty... Cyranka... Spisz? - Ja - szepnął Cyrański, już zupełnie przez sen - ja tam będę inżynierem... takim, wiesz... co... - Co maszyny buduje?... - dobiegł spod słomy czyjś głos. - Aha... - uśmiechnął się Cyrański. I zasnął. 3 Nazajutrz przed zmierzchem dotarli do kaleńskich wzgórz. Po ciepłym dniu, pełnym słonecznego pyłu, powietrze było przejrzyste; łąki i korony drzew lśniły jakby świeżo obmyte w chłodnej wodzie. Kolumna zatrzymała się u podnóża wzgórz: droga rozwidlała się tutaj, opasując wyżynę ramionami dwóch traktów wiodących wśród wierzb. Przystając jedna za drugą, maszyny gasiły motory, aby oddać głos chórowi świerszczy, zanoszących się graniem, i szelestem śliskich wierzbowych liści, muśniętych przedwieczornym powiewem. Przydrożne łąki wstępowały na zbocza wzgórz ciemnym, sfalowanym pochodem. Wyżej broniły mu dostępu rude pęki wrzosów, ciżba burzanów, czarna tarnina i jałowiec, przysiadłe w płytkich jarach i rozlewiskach piasku. Szare prostokąty kartoflisk, brunatne pasma rżysk, żyłki srebrnej brzeziny, przedzierganej światłem zachodu - wszystko to spływało spokojnie, łagodnie z grzbietów najeżonych krzaczasty brwią lasu - ku łąkom wdzierającym się z dołu w burzy zapachów, w kwiecistym, dusznym zamęcie. Ludzie w czterech samochodach sporą chwilę przyglądali się wzgórzom. Niektórzy wysiedli, żeby popatrzyć na różowy zachód lub zakurzyć papierosa w rowie. Słychać było półgłośne rozmowy i krzyk przelatującego gdzieś ptactwa. Chłopcy pomilkli spoglądając spod wierzb ku wysokiej linii lasów ciągnących się brzegiem nieba. Wszystkim zrobiło się trochę dziwnie w sercu na widok kresu ziemi, rozcieńczonego w dalekich przestrzeniach. - Jeszcze dziś tam będziemy - szepnął Pałasz cicho, jakby się bał, że ktoś podsłucha. Nikt mu nie odpowiedział, choć każdy o tym samym myślał.

Szarlej wygrzebał się z szoferki i podszedł do Opla. Flis pobiegł za nim, obwąchując po drodze łajno w koleinach. W Oplu sprawdzano dalszą trasę. Krystyn trzymał na kolanach mapę; końcem ołówka szukał punktu, w którym się znaleźli. Zajdel i Krajewski, pochyleni z dwóch stron, śledzili jego poszukiwania. Janisz stał obok auta; obserwował błękitny dymek, snujący się leniwie po stoku wzgórza: na ściernisku tuż pod lasem błyskał raz po raz ogień, to żarząc się, to gasnąc w zachodzącym słońcu. - Ziemniaki pieką... - uśmiechnął się Szarlej spoglądając na dym. Sekretarz zwrócił ku niemu twarz. I Szarlej zdziwił się spotkawszy zamiast uśmiechu zmęczone, blade spojrzenie Janisza. - Szarlej - odezwał się z Opla głos Krystyna - chodźcie no tutaj, pomóżcie. Całkiem nam się poplątało. W którą stronę jechać? - Na lewo - powiedział Szarlej wsuwając głowę do wnętrza wozu - znam tę okolicę. Sprzed wojny... Wskazał palcem wzgórza, niewyraźnie zaznaczone na mapie: - Widzicie? Tu Żary, tu szosa na P. A tutaj - my. Trzeba objechać od wschodu. Na drugim zakręcie polna droga. Znam ją. Włazi prosto w kaleński park. Zajdel podniósł wzrok i spojrzał nań uważnie. Szarlej badał na mapie niebieskawą, rozwidloną u dołu linijkę; posuwał się po niej ołówek Krystyna. Chłopcy szli spod wierzb w stronę Opla, zaciekawieni, o czym mowa. Spłoszyli stadko kuropatw, które z głuchym szumem wyleciało nad łąkę. Ołówek nagle utknął, jakby czymś zdumiony. Po czym wskazał sąsiedni punkt: kółko opatrzone dwoma kominami. Wszyscy pochylili nad nim głowy. - Ciekawe - mruknął Krystyn - jesteśmy o dwanaście kilometrów od Białych Rud. Jak się to właściwie stało? Stało się po prostu tak, że w ciągu dziesięciu dni kolumna zatoczyła wokół powiatu nieregularny, powikłany krąg. I teraz, w jedenastym dniu - znalazła się niedaleko swego punktu wyjścia. * „Polską drogą”, mączystą od kurzu i piachu, dobrnęli w spiesznie zapadającym mroku do kaleńskiego szpaleru. Maszyny oświetliły ciemny, wysoki gąszcz. Magda skręciła ostrożnie; szła na drugim biegu, wypatrując reflektorami bocznego wjazdu w park. Czarne kłęby parkowych drzew niosły ponad szpalerem swój szum, zagłuszając warkot silników; ostre dreszcze zaczepianego berberysu i głogu muskały budy aut. Nigdzie nie widać było błysku światła. Kolumna przez sporą chwilę posuwała się w ciszy wypełnionej rosnącym szelestem gałęzi, po czym, znalazłszy wjazd, zanurzyła się w głębokim cieniu. Cztery rubinowe ogniki po kolei znikały za ścianą szpaleru. W pięć minut później Magda wyszła z klonowej alei wprost na klomb. - Pałac... - oświadczył Szarlej znad kierownicy. Kolumnada frontowego tarasu zalśniła na drżącej powierzchni sadzawki w blasku reflektorów. Pałac leżał na brzegu, jak wielki, zmęczony ptak obejmujący wodę rozpostartymi skrzydłami. Szarlej pierwszy wbiegł po schodach na taras. Chciał zastukać, lecz nie znalazł drzwi. Znalazł się w chłodnym, piwnicznym mroku, otarło mu się coś o skroń z piskiem i furkotem. Kiedy zaświecił zapałkę, ujrzał pod nogami warstwę zwęglonego gruzu. Zapałka zgasła; cofnął się i zaklął. Wilgotna pajęczyna oblepiła mu twarz. - Spalony - rzucił Krystynowi, który nadchodził świecąc latarką. - Ani człowieka, ani psa.

Rzeczywiście, nie przywitał ich żaden odgłos. Tylko z daleka, od strony przydworskiej kolonii, dolatywało stłumione szczekanie. - W skrzydle chyba ktoś mieszka - mruknął Krystyn. Odszedł parę kroków w kierunku maszyn z pogaszonymi światłami. - Janisz - zawołał wymacując ciemność światełkiem latarki - jesteście? - Szarlej usiadł na schodku. Świst liści przygłuszył odpowiedź Janisza. Latarka prześliznęła się po twarzach kilku chłopców i oświetliła na chwilę okratowany nos Dżemsa. - Jesteście? - powtórzył Krystyn. - Tu jest szkoła - rozległ się głos Janisza. Światełko padło na jego płócienny płaszcz. Stał nad czymś pochylony czy o coś oparty. Były to ławki szkolne z pulpitami, poprzewracane na bok. W tej samej chwili od strony lewego skrzydła pałacu zachrzęściły kroki. Krajewski włączył reflektory, zalewając światłem zbliżającego się człowieka. Przystanął, zapewne oślepiony albo też z ostrożności, i zasłonił się ręką przed blaskiem. Reflektor ukazał wysokie nogi w butach z cholewami i psa, który je obwąchiwał. - Nie gryzie - zawołał Ciężarek. - Do nogi, Flis. - Kto jesteście? - rzucił niecierpliwie Krystyn. - Tutejsi, z folwarku? Mężczyzna wyszedł z potoku światła, zniknął na chwilę w ciemności, po czym znów się wynurzył w kręgu latarki Krystyna. - Nauczyciel - odparł niechętnie - a panowie skąd? - Jacy tam panowie?... - zachichotał Cyrański. - My towarzysze, z Warszawy. Nauczyciel przypalił papierosa od Krajewskiego. Rozżarzony węgielek podświetlił mu twarz z przystrzyżoną bródką i młode, pełne usta. Milczał chwilę, jakby przychodząc do siebie. Był wysoki, silny, ale widać bał się. - Padolski... - mruknął nazwisko, gdy Krystyn wyciągnął doń rękę. - Nikt tu prócz was nie mieszka? - Nikt. Pałac wypalony. Została tylko część skrzydła... Mówił powoli, trochę zachrypłym głosem, nieznacznie szepleniąc. Odkaszlnął dla namysłu. - Wy tu pracujecie, obywatelu? - spytał Zajdel. - W skrzydle jest szkoła, tak? - Była... - odrzekł nauczyciel po sekundzie wahania. Stał teraz znowu niewidzialny. W mroku różowiała tylko jego dłoń z papierosem. - Panowie... na długo? - W każdym razie trzeba nam noclegu. Ludzie zmęczeni. Znajdzie się trochę słomy? - Zmęczeni... - zastanowił się nauczyciel - z Warszawy... Tak. A ilu panów jest? Rozejrzał się, chcąc zapewne przeniknąć ciemność, aby policzyć ludzi i maszyny. - Trzydziestu - wyrwał się cienki, senny głos Pałasza. Inni milczeli, patrząc wyczekująco na długi cień nauczyciela.

- Więc będzie nocleg, człowieku, czy nie? - odezwał się gniewnie Krystyn. - Macie tu chyba jaką stodołę czy szopę... Rzucił światło latarki prosto w twarz stojącego przed nim Padolskiego. - Po cóż w stodole? - Roześmiał się nauczyciel błysnąwszy równymi zębami. - Na parterze jest kilka izb i sienniki. Proszę za mną. Powiedział to jakoś gościnnie i chłopcom zrobiło się nieco raźniej. Ruszyli gromadą w stronę bocznego skrzydła, którego biała ściana widniała spoza świerków czy sosen rosnących wzdłuż objazdu. Na parterze nie było światła; chłopcy, zmęczeni i senni, rozsiedli się po ciemku na siennikach. Po chwili nauczyciel wrócił z góry. W blasku karbidówki okazał się łysiejącym szatynem o świeżej, urodziwej twarzy, okolonej puchem zarostu. Krzątając się po izbie, obrzucał przybyłych bystrym, trzeźwym wzrokiem, nie odwracając oczu od spotykanych spojrzeń. Miał pewne, zręczne ruchy gospodarza. Mężczyźni, siedzący w milczeniu pod ścianami, obserwowali go ciekawie. - Mieszkacie tu sami? - spytał Zajdel. - Z żoną - uśmiechnął się Padolski. - Szykuje dla panów herbatę. - Dawno już? - Dosyć dawno. Od wiosny... - Warszawiak? Padolski wzruszył ramionami, jakby chcąc zadrwić z samego siebie: cóż za warszawiak, skoro na wsi... Układał na dwóch stołkach długą deskę, przyniesioną z sieni. - Zamiast stołu - wyjaśnił. - Meble nam rozgrabili w zimie. - A ludzie folwarczni - odezwał się Janisz - gdzie mieszkają? - W czworakach. Jak dawniej. Czworaki nie spalone. - Hm... - chrząknął Krajewski. - No, a jakże tu, obywatelu, przypuśćmy, z akcją siewną? Żyto, jęczmień - zasiane? Okolica tutaj bogata... - Okolica tutaj... niespokojna - poprawił nauczyciel. Otarłszy z kurzu deskę wiązką słomy, wyprostował się patrząc uważnie w oczy Krajewskiemu. - Bandy, tak? - mruknął Krystyn. Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Padolskiego, który zatrzymał się przy drzwiach. - Tutaj okolica niespokojna - powtórzył kładąc dłoń na klamce. - Bezpieczniej tu nie zaglądać. I ja bym radził - dorzucił ciszej - wracać... - To już zostawcie nam samym - uciął oschle Krystyn. Chłopcy mrugali oczami od ostrego światła karbidówki. Szarlej, który oglądał jakiś przedmiot podniesiony z podłogi, zwolna skierował wzrok na nauczyciela. - Oczywiście - uśmiechnął się Padolski. - Panowie sami się zorientują w sytuacji... Herbata zaraz będzie - dodał grzecznie, znikając za drzwiami.

Kiedy wyszedł, paru chłopców podniosło głowy na odgłos zamykanych drzwi; inni siedzieli oparci jeden o drugiego lub sennie przytuleni do ściany. - Co to za gość? - odezwał się cicho Ciężarek. Nikt mu nie odpowiedział. - Trzeba przypilnować maszyn, chłopcy - rzekł Krystyn. Zajdel stał przy oknie wyłatanym dyktą i przez ocalały kwadrat szyby wpatrywał się w ciemne zarysy gałęzi, których szum huczał ponad klombem. 4 Samochody wprowadzono na podwórze folwarczne, ukryte za oficynami pałacu; zaparkowali je wzdłuż niskiego budynku stajen. Szarlej z Ciężarkiem zgłosili się na pierwszą zmianę nocnej wachty. Po trzech godzinach mieli ich zluzować Lelkowski i Gaj. Kiedy zostali sami przy maszynach, z szopy wylazły dwa psy i zaczęły się do nich łasić. Były to podwórzowe brytany, kudłate i dziwnie łagodne. Lizały ich po rękach ciepłymi jęzorami, skowycząc. - Głodne, czy co? - zastanowił się szeptem Ciężarek. Flis warknął zazdrośnie i psy kuląc się odbiegły parę kroków. Od strony pałacowego skrzydła nadchodziła grupka ludzi migocząc latarką. Szarlej wymacał zamek karabinu. Wstał i przesunął się między autami. - Dokąd? - zawołał z ciemności. - Do czworaków - rozległ się głos Krystyna. - Swoi... Podeszli bliżej: Zajdel, Krajewski; za nimi szarzał płócienny płaszcz Janisza. - Tu wszystko w porządku - wyjaśnił Szarlej. - Znalazły się nawet psy. - Ale nie szczekają - zauważył z troską Ciężarek, który wynurzył się spod stajni - nieswoje jakieś miejsce, towarzysze... A wy czemu nie poszliście spać? - spytał podejrzliwie. Zajdel roześmiał się: - No... my, proszę was, pełnimy funkcje nocnych Marków. Chcemy zajrzeć do czworaków, pogadać... - Połaskotać dziewczyny - zażartował Krajewski. - To już wasza rzecz - odciął się Zajdel - my na to... za starzy. My tylko komitet folwarczny będziemy łaskotać. Zaśmiali się cicho. - No, trzeba iść - odezwał się z tyłu Janisz - późno... - Szczęśliwej drogi - szepnął Ciężarek. - Szarlej - rzucił Krystyn przystając po kilku krokach - jak będziemy wracali, to spytajcie się, kto idzie, zanim nas zastrzelicie ze swojej armaty. Dobrze? - Dobrze. A jak tam chłopcy? - Chłopcy już śpią. Pomęczeni malcy... - doleciał z głębi głos Krajewskiego. - No to cześć. - Cześć... Kroki czterech ludzi ucichły za folwarcznymi budynkami. Noc przeszła spokojnie, coraz śmielej czyszcząc wiatrem niebo; wreszcie doszedłszy z nim do ładu, złagodniała i umilkła, ukazując księżyc wśród gwiazd; wiatr natychmiast przycichł, jakby kto miotłę

odstawił. Dwie pałacowe wieżyczki zaskrzyły się w świetle błękitnym, wapiennym połyskiem, a jeden z psów na podwórzu wypłoszył ze stodoły szczura. Obydwaj chłopcy spędzili tę noc przyciśnięci do stajennej ściany, przyglądając się widnym przy księżycu budynkom, wrześniowym gwiazdom, szczytom wieżyczek w poświacie... Rozmawiali mało, z początku pogrążeni w jakichś swoich myślach, a potem już tylko nasłuchując odgłosów i walcząc ze snem. O pierwszej po północy skończyła się ich zmiana. Szarlej poszedł do izby, gdzie spała załoga, by zbudzić następnych. Chłopcy leżeli pokotem na siennikach, skuleni od zimna; słychać było gorączkowe oddechy, Pałasz jęczał przez sen. Na widok małej, bladej twarzy Gaja o sklejonych powiekach i wyciągniętej poza siennik ręki Lelkowskiego, który śpiąc zgrzytał zębami, Szarlej zmarszczył się i pokiwał głową. Wyszedł z izby na palcach, klnąc po cichu, nie wiadomo kogo i za co. Przesiedzieli przy autach jeszcze dwie godziny. Dopiero o trzeciej spędził ich Krystyn, wracający z resztą kierownictwa z czworaków. - Musicie się oszczędzać - przeciął krótko, kiedy zwlekali z odejściem. W jego głosie zabrzmiał surowy, niespokojny akcent; nikt inny z powracających tym razem się nie odezwał. Wrócili więc do izby i, zbudziwszy następną zmianę, zasnęli. Ale spali tylko do świtu, gdyż obudziła ich bieganina i gwar rozmów. Szukano Padolskiego. Okazało się, że w ciągu nocy nauczyciel zniknął bez śladu. Nauczyciel zniknął, natomiast znalazł się stróż nocny, Sobik. Nad ranem Lelkowski wykrył go w szopie, śpiącego na legowisku ze szmat i starych worków. Był to człowieczek pożółkły, wąsaty i bezzębny, obdarzony za to kamiennym spokojem. Na pytania odpowiadał pogodnie, a kiedy się uśmiechał, ponad wąsami występowały mu dwie gule podobne do ulęgałek - zapewne policzki. Otoczony przez chłopców, stał w połatanej kurcie, przygładzając ręką tłuste, krótkie włosy, przylegające do głowy jak czapka. - Więc przez cały czas... cie... spaliście w szopie? - pytał nieufnie Lelkowski celując weń z ukosa smolistymi oczami. - A spałem - odrzekł życzliwie Sobik. - I nie słyszeliście, jak przyjechały auta? - Auta? Przeciem nie głuchy. Co miałem nie słyszeć. Przyjechały - to przyjechały. - Jak to - zniecierpliwił się Szarlej - to tutaj ot tak można przyjeżdżać? Kto chce i kiedy chce? A wy nawet nie wyjrzycie? Sobik zerknął na niego jak gdyby powiekami, nie podnosząc wzroku. - Tu różni przyjeżdżają - odparł - kto by tam pytał. Chłopcy umilkli, trochę stropieni. Było zimno, każdy przemarzł w nadrannym śnie. - Słyszeliście przecie, jak chodziłem w nocy koło szopy - mruknął zmartwiony Ciężarek. - Z kolegą... I nic? Nie wyszliście popatrzeć? Jakże to lak... - Eee... - uśmiechnął się Sobik - po co miałem wychodzić? Pilnują - słyszą - i dobrze. A kto - nie moja rzecz. Jak pilnują, to grunt... - Gdzie jest nauczyciel? - rzucił nagle Szarlej. Sobik zdawał się tego pytania nie brać do siebie. Może go nawet nie dosłyszał. Wygładzał ręką kosmyki na głowie i zerkał wokół, powtarzając z uśmiechem:

- Pieski poczuły dobrych ludzi... Myślę: nie trzeba tam ciebie, stary, pilnują - to grunt. Na dalsze pytania dotyczące Padolskiego - milczał i rozkładał ręce. - Poprowadźcie nas do wsi - rzekł Szarlej - w drodze porozmawiamy. Ludzie z kierownictwa wyszli już na wieś o świcie. Należało odnaleźć Krystyna i zawiadomić go o zniknięciu Padolskiego. Lelkowski zgodził się zostać z chłopcami w pałacu. Kurzawiec i Gaj mieli drobną naprawę: kręcili się wokół swoich maszyn, stojących w podwórzu z otwartymi maskami. Do wsi wraz z Szarlejem i Sobikiem wyruszył Ciężarek. Poszli najkrótszą drogą - przez park. Z parku buchała chłodna, lepka wilgoć i zapach gnijącej kory. Wiele drzew wycięto, inne leżały potrzaskane, ukazując wnętrza rozdartych szrapnelami pni. Długą aleją klonową zarosły krzewy i paprocie; chore klony, pokryte liszajami, roztaczały wokół duszny oddech; na sękach topól przysiadły białe gromadki grzybów drzewnych... Park był zapuszczony, splątany tysiącem gałęzi, zarośli, utonął we własnym gąszczu, który wylewał się na ścieżki całą swą bujną, niestrzeżoną siłą. W ciemnych zatokach zieleni wisiała śniedź. Sobik szedł przodem, rozgarniając kijem zarośla. Na skraju klonowej alei przystanęli i zdjęli czapki. Sześć grobów z czerwonymi gwiazdami ciągnęło się rządem wzdłuż ścieżki. Przedzielały je drzewa o splecionych z sobą koronach, każdy grób leżał pod wysokim baldachimem listowia. - Kapitan Krasnej Armii Wsiewołod Daszkowskij... - odczytał Szarlej. - A tu... porucznik - Ciężarek wskazał na sąsiedni grób. - Gwardzista. Za swobodu i mir... Sobik obojętnie śledził wzrokiem Szarleja, który odczytał nazwiska czterech innych poległych, leżących między sąsiednimi klonami. Przez dłuższą chwilę trwała cisza, brzmiąca gwizdaniem wilgi ukrytej w leszczynie. - Ptaszki już żwawe - uśmiechnął się Sobik do Ciężarka. - Tutaj jeszcze ktoś leży - zauważył Szarlej. Wskazał zarosły trawą i mleczem płaski kopczyk, widniejący o parą kroków dalej, na uboczu. Nie było nad nim napisu ani gwiazdy. - To jeden taki - machnął ręką Sobik - stary człowiek. I nietutejszy... Szarlej zbliżył się do niego i, nie słuchając odpowiedzi, bystro spojrzał mu w oczy. - W izbie na dole - rzekł cicho - znalazłem łuski karabinowe. Świeże, nie sowieckie... Co to za człowiek ten wasz... nauczyciel? Sobik nakrył oczy powiekami i grzebał kijem w trawie. - Spokojny człowiek - odparł. - Przeżyć chce, panie... i tyle. - Przeżyć chce - sposępniał Szarlej - a ci, to jak myślicie? Nie chciało im się żyć? - skinął głową w stronę sześciu grobów z gwiazdami. - Ścierwo ten wasz nauczyciel... - Kiedy ostatni raz leśnych gościł? Mówcie... - przerwał Ciężarek. Sobik wtulił głowę w ramiona i uśmiechnął się. - Co ja tam wiem, panowie... - pisnął - kogo on gości? Raz tacy przyjeżdżają, raz inni. Człowiek spokojny musi - ze wszystkimi. Zły czas... Tu z pałacu każdy po kolei uciekał. Najpierw pan major Decz z Warszawy, co był administratorem po śmierci dziedziczki. Potem pan profesor z Poznania... i pan szambelan. Dużo tu było warszawiaków. Niektórzy jeszcze na wsi u chłopów siedzą. Byle przeżyć. Na ostatku we dwóch tylko zostaliśmy: ja i pan Padolski.

Poszli klonową aleją w głąb parku. Sobik opowiadał powojenne dzieje Kalenia. Wynikało z jego słów, że pałacowi rezydenci, rządcy, administracja spalonej cukrowni - wszystko to wraz z rodzinami gnieździ się od ucieczki z pałacu po okolicznych gospodarstwach i resztówkach. W ocalałym skrzydle założono szkołę. Przez jakiś czas chłopi posyłali tam dzieci, a później szkołę zwinięto: Padolski dostał podobno ostrzeżenie z „lasu” i bał się dalej uczyć. - A co na to władze? - warknął Ciężarek. - Mogły przecież znaleźć innego, a z tym - precz. Sobik zerknął nań ze współczuciem. - A no... pewnie - odrzekł. I dodał, że z tutejszego „kumitetu” żyje jeszcze człowiek nazwiskiem Tatara. - Tutaj łąka - wyjaśnił - a tam, za figurą, to już dróżka na pole, do wsi. Szarlej spojrzał przelotnie na fauna pokrytego zieloną pleśnią, który wzbraniającej się nimfie wskazywał fujarką ścieżkę zarosłą krzakami głogu. Miał niegdyś rogi na czole, lecz zostały po nich tylko czarne szczątki, tak samo jak z fujarki ułamanej w połowie. Ciężarek przyglądał się z ciekawością chropowatym plecom nimfy, z których opadała kamienna tkanina, jej ustom i oczom, wyjedzonym dżdżem, i kosmatej dłoni fauna, z której leniwe krople kapały na ławeczkę. Tymczasem Szarlej przeszedł przez zarośla oddzielające polanę od alei. Łaził przez chwilę wśród krzaków, przystawał, patrzył na dawno nie koszoną łąkę, wzbitą wysoko w burzliwych woniach traw. Wrócił zamyślony, nie widząc chytrych zerknięć Sobika, który przez cały czas uważnie go obserwował. - Z łąki jest droga na szosę, prawda? - spytał Szarlej, jakby szukając czegoś w pamięci. - Jest - przytaknął Sobik - akuratnie na białorudzką szosą... Był tu pan kiedy? - dodał ze zdziwieniem. - Prowadźcie do wsi - odpowiedział Szarlej - czas tylko marnujemy. Na kolonii spotkali ludzi z kierownictwa. Powoli szli przez ściernisko w otoczeniu kilku nieznajomych mężczyzn. Krystyn wiedział już o zniknięciu nauczyciela. Na Sobika nie zwrócił uwagi; mruknął coś i, trąc wierzchem dłoni nie ogolony policzek, rozglądał się chmurnie po czerniejących z dala brzegach lasu. Nad polami było „mlecznie i parno; wszyscy przystanęli w milczeniu, dym z fajki Krajewskiego osiadał w rozleniwionym powietrzu. Wielkie, tłuste gawrony chodziły po ściernisku, czelnie zbliżając się do stojących ludzi. Prócz nich nie widać było wokół śladu żywej istoty. Tylko z daleka, jakby spoza lasu, przylatywało cienkie, śpiewne wołanie i klekot wozu. Janisz patrzył w tym kierunku, nasłuchując. - To w stronę Narutni?... - spytał Krystyn. - Tak jest - przytwierdził jeden z tutejszych - do Narutni jadą, do młyna... - Tam kamienisty trakt, towarzyszu. Koła głośno skaczą, daleko słychać... Powiedział to chudy, czarnooki chłop o brwiach zrośniętych nad nosem. Wyglądał na dawnego fornala. Szarlej przyjrzał mu się uważnie wojskowe owijacze na łydkach nie mogły pochodzić sprzed sześciu lat. - A tam... Żary, tak - rzekł do siebie Krystyn. - Słuchajcie, towarzyszu Tatara... My jednak zostajemy. Ludzi ściągnąć trzeba na zebranie. To pierwsza rzecz. Za wszelką ceną ściągnąć. Kto zawrze drzwi, do tego, człowieku, przez okno. Przyjdą... - Może przyjdą - odrzekł Tatara potrząsając swą czarną, końską głową. - Przyjdą... Zobaczycie: jak nasi chłopcy rozlecą się po zagrodach i puszczą w ruch ozory... Człowieku, wy ich nie znacie - Krystyn z furią przeciął ręką powietrze.

- Nie znam ich, faktycznie - zgodził się obojętnie Tatara. Zaległo milczenie. Spośród dziesięciu ludzi stojących w polu - ośmiu usiłowało wyczytać z oczu dwóch pozostałych odpowiedź: wracać z niczym, czy działać... Przez usta Tatary przemawiał tutejszy aktyw rozbity, zmordowany; Krystyn wypowiadał myśli całej kolumny. - Więc powiadacie, że ten Padolski... nauczyciel, nie współpracuje z dywersją? - Zajdel podsunął obecnym swoją wgniecioną papierośnicę. - Proszę, bierzcie... - Padolski to szczur - mruknął Tatara. - Jego baba ma siostrę w emilińskiej resztówce. Tam zwiał... żeby przeczekać. - Zdarza się - zauważył Janisz - zemdliło go, bo poczuł krew... - Tak chyba będzie, jak mówi Tatara - dodał starszy chłop w witosówce z pękniętym daszkiem. - Do lasu on nie uciekł. - Nie, do lasu on nie uciekł - odezwał się z boku Sobik - wiadomo. Za spokojem uciekł. - I babę przecie wziął. Po cóż by z babą do lasu... - Więc: zostajemy... - powtórzył Krystyn. - Szarlej, Ciężarek - ściągniecie tu chłopców. Przy maszynach zostawcie ochronę... Ale szybko, bo tu cała wieś gotowa jeszcze uciec z babami za tym swoim Padolskim. - Dziś nikt z chałupy nie wyjdzie - wtrącił spokojnie Tatara - wszystkich towarzysze zastaną. - Nieee, wyjść, to nikt nie wyjdzie - pisnął Sobik. - Po cóż to wychodzić... - Tym lepiej. Krystyn urwał i spojrzał na Zajdla: - Chciałeś coś powiedzieć? - Kurzawiec... - szepnął Zajdel podchodząc do Szarleja - nie powinien odnieść wrażenia... Szarlej skinął głową. - Rozumiem - odparł cicho - powiem mu, żeby szedł za nami. Przy autach zostawię młodszych... - Pałasza, Cyrańskiego także weźcie. Dobrze? - A... Lelek? - Niech zostanie. - Oczywiście - przytaknął Krystyn. - W pierwszej chałupie zacznie ludziom wymyślać i - popsuje... Niech zostanie, jako... powiedzmy... - Jako szofer ochrony? - Niech będzie. - A gdzie zwołamy zebranie, towarzysze? Krystyn zwrócił się do Tatary, który stał obok, czujnie nachylając swą ciemną twarz ku rozmawiającym. Przez parę sekund słychać było gniewne rżenie końskie od strony wsi leżącej za kolonią. Wrony frunęły ze ścierniska i wrzaskliwą chmurą obsiadły stuletnią topolę, górującą nad parkiem kaleńskim jak pomnik nad miastem.

- Ludzie tutaj nawykli zbierać się w pałacu - powiedział Tatara. - W izbie szkolnej? - W izbie szkolnej... na dole. - A pomieścimy ich, myślicie? - zaśmiał się Krajewski. – Całą wieś? Tatara nic na to nie odrzekł. Patrzył na Janisza odwróconego plecami do innych. Obaj zapewne nie lubili żartów. - Żywo! Żywo - przynaglił Krystyn. - Biegnijcie po chłopców, czas ucieka... - Powiedzcie im - zawołał po chwili, przyłożywszy dłonie do ust - że... pójdziemy... wszyscy... razem... gro-ma-dą... ...na wieś? - obejrzał się Ciężarek (dochodzili już do parkowej topoli). - ..a-gi-to-wać! a-gi-to-wać!... Szarlej machnął z daleka ręką: usłyszeli.

Rozdział dwunasty 1 Robota agitacyjna zmieniała kolumnę w zespół nieznużonych dyskutantów, mówców, dialektyków, trybunów. Każdy - od małego blondynka Pałasza do najstarszego wiekiem Krajewskiego - dobywał wtedy z siebie głęboko ukrytych sił. I każdy stawał się wówczas odrębną indywidualnością, o samorodnych gestach, stylistyce i oryginalnych środkach działania. Wszyscy czerpali argumenty ze wspólnego źródła - z tej samej prawdy; lecz każdy ubarwiał je swoją naturą: Cyrański - dziecinnym zapałem, Zajdel - spokojną rozwagą, Ciężarek - twardym, przemyślnym uporem. Rozbiegli się po izbach i podwórkach, dopadając ludzi natychmiast, gdzie kto którego zastał. Jeden lubił namawiać z ławy po sąsiedzku, drugi wskakiwał na zydel, jeszcze inny wyciągał z chałupy, przypierał do płotu i tam wbijał w człowieka argumenty, jak gwoździe. Obojętnemu widzowi działanie agitacji mogłoby się wydać magiczne. Ludzie niejednokrotnie zamykali się przed nią na trzy spusty, a ona - po godzinie czy dwóch - niespodzianie przekręcała klucz zamka, otwierała drzwi i pociągała za sobą najbardziej nieufnych. Dokonywało się to w zamęcie i rozgwarze, nie wiadomo kiedy i jak - często ledwie kto zdążył się spostrzec, już było po wszystkim: mieszkańcy, pomieszani z ludźmi z kolumny, szli rozrzuconą, bezładną gromadą na zebranie do dworskiego budynku czy spółdzielni. Wieś kaleńska przyjęła kolumnę milczeniem. Tatara szedł przodem, obok niego Krystyn, reszta parę kroków za nimi; z tyłu nie wiadomo po co wlókł się Sobik. Chłopcy rozglądali się po oknach, wymieniając półgłosem uwagi. Między wsią a dworską kolonią wznosiła się murowana kaplica; wejście było zamknięte, wokół ani żywej duszy. - Postawiła ją dziedziczka - mruknął zatrzymując się Tatara - po wojnie 20 roku. - W dziękczynieniu za cud pański - dorzucił z boku Sobik - jest nawet tablica, oho... Krystyn odrzucił papierosa:

- Towarzysze - przeciął - rozdzielamy się na dwie grupy. Każda działa po jednej stronie drogi. W porządku? - W porządku - odparł Krajewski. - Jedną bierzecie wy z Janiszem, drugą towarzysz Zajdel. - Z wami - dorzucił Zajdel. Szybko ustalono skład każdej grupy. Dwudziestu kilku ludzi ruszyło wzdłuż drogi, po obu jej stronach. Zza płotów zaczęły ujadać psy. - Agituj, Flis! - zawołał Ciężarek pchnąwszy furtkę pierwszej z brzegu zagrody. Flis skoczył naprzód, za nim weszli Ciężarek, Szarlej i Gaj. * Wyzyskiwana od setek lat przez dwór, kościół i rząd, wieś kaleńska nie potrafiła już nikomu ufać. Przez szyby swych okienek oglądała co jakiś czas zmienne dzieje: styczniowych powstańców, carskich Kozaków, poborców podatkowych, granatową policję, zbuntowanych fornali, limuzyny wracające nocą z dworskich rautów, szwadrony ułanów ciągnące na manewry, partyzantów, żandarmów i Żydów proszących o nocleg. Orszowie pielęgnowali odwieczną tradycję: obcinając robociznę pracownikom rolnym, trzymając ich rodziny w gnijących czworakach, wskazując gubernialnym czy wojewódzkim władzom chłopów „zarażonych buntem” - dbali jednocześnie o patriarchalne stosunki ze wsią: spośród biedniackich rodzin wybierano pokojówki do dworu, synów posyłano do burs jezuickich, aby ich kształcić na pałacowych rządców, co ładniejsze dziewczyny swatano ze stangretami. Ludzie kaleńscy od dawna musieli już uznać ten porządek świata, w którym pałac, starostwo i plebania były ziemią, słońcem i księżycem. Od czasu do czasu wprawdzie docierały tu wieści o rewolucjach i strajkach; parę razy na rok ktoś emigrował na zamorski chleb lub jechał pod konwojem do powiatowego więzienia - ale na tym się kończyło. Wieś nie była zamożna: kilkunastu kułaków wzbogaconych na wojnie, trochę średniactwa faworyzowanego przez dwór i wiele biedoty. W ciągu pięciu lat dwukrotnie przetoczyły się tędy esmańskie kolumny pancerne: za pierwszym razem ominęły pałac, za drugim - pałac spłonął. Radziecki oddział gwardyjski, który wyparł stąd hitlerowców, nie zatrzymał się długo; ruszył dalej przez lasy na P. W Kaleniu zaległa cisza, chłopi jeździli kraść drzewo do dworskiego parku; w jakiś czas potem powstał robotniczy komitet folwarczny i pojawili się nowi ludzie z powiatu, aby dzielić ziemię. Jednocześnie wieść niosła, że ziemi brać nie wolno. Wieść przyszła nie wiadomo skąd - jedni twierdzili, że z Londynu, od generała Orszy, drudzy że z lasu w okolicy Narutni, od bandy Ogrodnika, która w tym właśnie czasie zaczęła wykonywać swe pierwsze wyroki. Nadzieloną ziemię przemyły wiosenne deszcze i wygrzało czerwcowe słońce. Rozciągała się między wzgórzami a lasem, w pięknym, spokojnym krajobrazie. Tu i ówdzie tylko tknęła ją orka i siew. Czyja to była ziemia? - niewiele ludzi w Kaleniu śmiałoby odpowiedzieć na to pytanie. Leżała pośrodku chłopskich gruntów, bogata, rozległa, jak pański płaszcz porzucony w ucieczce; strzegły go z dala pańskie oczy. - Ludowa ona jest - tłumaczył Ciężarek siedząc na zydlu pośrodku izby - i nie obsiać jej - wielki grzech. Ale takich chyba u was nie ma, obywatelu, co nie sieją? Namawiali już pół godziny; jak dotąd, bez wyniku. Prócz gospodarza, który na wszystko kiwał z frasunkiem głową, w izbie znajdowały się dwie kobiety i troje dzieci. Po każdym zdaniu Ciężarka chłop wydawał niewyraźny, frasobliwy pomruk i zapadało milczenie. Dzieci, przytulone do siebie na przypiecku, patrzyły okrągłymi oczkami na trzech gości, którzy niczym nie zdradzali zamiaru odejścia. - Siłę wieku dźwigacie na plecach, babciu - uśmiechnął się Ciężarek do staruszki, zeschniętej jak wiórek.

- Trzech carów pamięta - objaśnił gospodarz. - Ojciec to jeszcze na pańskim pracował. Prawda, matko? Staruszka przytaknęła głosem drżącym jak listek. Gaj zmarszczył czoło w natężeniu i rzekł: - Sprawiedliwość jednak coraz większa na świecie. Bo proszę: dziadek wasz pracował na pańskim, was jeszcze dziedzic oszukiwał, a oto teraz pańska ziemia wam, czyli ludowi, została oddana... Uprawiacie ją i siejecie - dla kogo? Dla narodu. Chlebek z niej będzie sprawiedliwy. Wszyscy po tych słowach umilkli, albowiem każdy wiedział, że gospodarz, kilkumorgowiec Kalesza, nie obsiał swojego nadziału. - Obywatelu - odezwał się Szarlej spod okna - myśmy tu do was przyszli, żeby się naradzić. Słyszeliśmy, żeście człowiek mądry. W izbie szkolnej będzie zebranie. Chodzi o to, żeby jak najwięcej ludzi na nie przyszło. W Kaleniu nie dzieje się dobrze, wiemy o tym i wy, i my. Pomóżcie nam, obywatelu Kalesza. Mówił to swoim niskim, dobitnym głosem, nie odejmując spojrzenia od twarzy Kaleszy. Wszyscy obecni patrzyli nań z ciekawością. Z trzech przybyszów wyglądał na najstarszego. Siedział na ławce pod oknem, zwrócony do światła szerokimi plecami, ręce oparłszy na kolanach. Kalesza kiwnął głową i zerknął w stronę drzwi. Zza okien dobiegi gwar, nawoływania, okrzyki; chłopcy poruszyli się niespokojnie; każdy wyławiał znane odgłosy: wokół wzmagała się gorączka agitacyjna, z sąsiednich podwórek przylatywało echo bieganiny, szczekanie psów, strzępy przemówień; agitacja wylewała się z izb w opłotki, pod stajnie, na klepiska... - My warszawscy ludzie - Ciężarek pochylił się w przód i położył na stole rozwartą dłoń - nie ukrywamy swoich myśli. Ot, jeździmy już tak pół miesiąca. Prawdę kłaść wszędzie na stół. Ile wsi jużeśmy objechali! Nie policzę. Co my za jedni? Proszę: Gaj - kolejarski syn; ten oto kolega: wyższe szkoły ukończył, a teraz - szofer władzy ludowej; ja, jeśli chcecie wiedzieć, z ojca stolarza się rodzę. Tacy też i inni: chłopsko-robotnicze dzieci. Trzydziestu nas jest, najmłodszy ma szesnaście lat, najstarszy - sześćdziesiąt. Słyszycie ich? Tłumaczą ludziom: na zebranie trzeba wyruszyć! Gromadą! Bo w gromadzie, uważacie, większa jest siła i rozum niż w jednym człowieku. Światowe prawo. Bierzcie czapkę, obywatelu Kalesza, i chodźcie z nami ludziom pomóc. - We wspólnej sprawie! - pisnął Gaj, któremu powoli czerwieniały odstające uszy. Kalesza wykonał nieokreślony ruch, jakby szukając wokół siebie czapki, i spojrzał na żonę. Trzej agitatorzy obrzucili ją szybkim, bystrym wzrokiem. „Od tego należało zacząć” - dał znać oczami Ciężarek. Była jeszcze rumiana i rosła, spod chustki wymykały się jej gęste, ciemne włosy. - Młodeście chłopaki - uśmiechnęła się do Szarleja, opierając na stole różowe łokcie - i życia wam nie szkoda? Pod kule przecie idziecie, na śmierć. Wracajcie do Warszawy, póki... - Póki co? - podchwycił Szarlej. - Mówcie śmiało. Zapadła cisza, w której z niedaleka, jakby z malw rosnących pod oknem, rozległ się wesoły głos Cyrańskiego: - Na co czekacie, kaleńszczaki? Żywo! Zetwuem wskazuje drogę! - Potem głos się oddalił, a z płotu zapiał kogut. - ...póki Ogrodnik nie wyjdzie z lasu... - powiedział zwolna Kalesza.

Nagle wstał z ławy, zadziwiając chłopców swą chudością i ogromnym wzrostem; na tle bielonej ściany wyglądał teraz jak wielkie, ciemne malowidło. Poruszał przez chwilę głową, spozierając to na jednego, to na drugiego. - Nie szkodujcie nom - wyrzekł cicho i prędko - panowie z Warszawy... nie gubcie. My ludzie spokojni, wiejscy... Stał zwiesiwszy po bokach długie ręce i mamrotał coś dalej pod nosem; dzieci na przypiecku zaczęły płakać. Agitatorzy patrzyli na siebie zmieszani; Gaj wiercił się na stołku, nie wiedząc gdzie podziać oczy. Śpiewnym, zawodzącym głosem Kaleszyna opowiadała o gwałtach „konfederacji” Ogrodnika, która nachodziła wieś co parę dni, zabierając konie, buty, uprząż, załatwiając krwawe porachunki z opornymi, rabując żywność i inwentarz. Przyjechali nie dalej jak sześć dni temu. Zwalili się na Kaleń, pijani i źli, całym swym obozem, złożonym z fur, bryczek, taczanek, rowerów i linijek; kilku konnych wpadło na podwórka, strzelając do kur. Zabawili dzień i noc; pili, kradli i odprawiali sądy: trzech ludzi podejrzanych o współpracę z partią wywlekli na gościniec; przez godzinę bito ich cepami, jeden zmarł. Mówiła jeszcze długo, dzieci uczepiły się jej spódnic; kiedy umilkła na chwilę, przyciskając skraj fartucha do oczu, staruszka w kącie szemrała coś do siebie cichutkim szeptem, jak strumyk. Szarlej wstał z ławki i podszedł do gospodarza. - My o Ogrodniku wiemy - rzekł - przyjechaliśmy po niego aż z Warszawy. Nie ujdzie on słusznej kary. A karać będziecie go wszyscy, gromadą. Dlatego trzeba iść na zebranie, naradzić się, rozsądnie postanowić. Jak długo chcecie żyć w strachu przed wilkiem? - Żarcia będzie chciał coraz więcej - dorzucił Ciężarek - a strach go tylko ośmiela. Kalesza szukał wzroku Szarleja. - Panowie se odjadą - mruknął posępnie - a my tu zostaniemy. Tych, co na zebranie pójdą, Ogrodnik puści z dymem. Ludzie doniosą. - Na zebranie pójdzie cała wieś - odparł spokojnie Szarlej - całej wsi z dymem nie puści. Uchwalimy środki działania, zbiorową obronę. Dlatego trzeba się zebrać, rozumiecie? - W innych wsiach bywało gorzej - wtrącił Gaj - a ludzie na zebranie szli. I nie żałowali potem. - Jesteście pod opieką władzy ludowej - zawołał zniecierpliwiony Ciężarek - czyli sami sobą władacie! Zebranie gromadzkie to ludowa władza. Jakże chcecie sobie poradzić, człowieku, nie gospodarząc sami sobą?! Naraz przerwał i umilkł z otwartymi ustami, nie opuszczając ręki uniesionej nad stołem. Wszyscy nadstawili uszu. Potem dzieci uderzyły w krzyk, a staruszka zaczęła się modlić. Od strony kaplicy rozlegało się szybkie, pośpieszne dzwonienie. - Towarzysze - wrzasnął zdyszany Pałasz wpadając z szurgotem do izby - wychodźcie na drogę! Wieś idzie na zebranie! Dzwonienie nie ustawało, brzmiąc coraz donośniej w rosnącym zewsząd zgiełku i rozgwarze. Chłopcy rzucili się do otwartych drzwi, zagarniając z sobą oszołomionego Kaleszę.

- Pożar!! - krzyknęła kobieta. - Jezu, odpuść nam... - Nie jęczcie, mamusiu! - zaśmiał się Cyrański wsuwając głowę przez okno. - Gdzie tam pożar? Słoneczko się tylko pali! - I pobiegł dalej. - Na zebranie, obywatele! - słychać jeszcze było z drogi jego głos. Pałasz, czerwony z przejęcia, stał na zydlu pośrodku izby i wołał potrząsając pięścią ponad zmierzwioną czupryną: - Przepędzimy wściekłe plemię, towarzysze! My, zetwuemowska brać, nie boimy się faszystów! Siła Polski Ludowej w was spoczywa, biedoto wiejska i towarzysze fornale! Zbierzcie się kupą i chodźcie z nami! Do socjalizmu! Przeciw wyzyskiwaczom i mącicielom! Z postępem i sprawiedliwością! Przemawia do was walczący proletariat, polska klasa robotnicza, której ofiary i krew... i krew... Pałasz zatchnął się i rozejrzał po izbie. Była pusta. Stał sam na zydlu i mówił tylko do staruszki, która szeptała pod ścianą, przebierając wyschłymi palcami różaniec. Pałasz spotkał wlepione w siebie jej blade źreniczki, westchnął z żalu i opuścił ręce. Cicho zeskoczył z zydla, a potem na palcach ruszył ku drzwiom. - Zostańcie z Bogiem, babciu - rzucił smutno od progu. I wypadł na podwórze, płosząc przerażone kokoszki. Dzwon bił coraz głośniej, ktoś wściekle targał sznur. Na drodze zebrał się tłum mężczyzn, kobiety zawodziły w opłotkach, z obór dolatywało ryczenie zaniepokojonego bydła; czyjaś koza wybiegła na środek gościńca i beczała pobrzękując łańcuchem. Nikt nie rozumiał, do czego wzywa dzwon w kaplicy; nigdzie nie było pożaru. Chłopi stali wystraszeni, oglądając się na dzieci i kobiety wołające ich po imieniu; ten i ów ruszał niepewnie za Tatarą i ludźmi z kolumny, którzy zachęcali gromadę raźnymi okrzykami. Krystyn, Zajdel, Janisz i Krajewski szli już drogą poza wieś, w stronę kolonii przylegającej do dworskiego parku. Podleciał do nich zziajany Ciężarek: - Wściekli się czy co, w tej kaplicy?! - wołał usiłując przekrzyczeć dzwonienie. - Ludzie mówią, że diabeł dzwoni, a inni - że Pan Bóg! - Krystyn żachnął się z irytacji: - Pomacać by tego diabła - warknął - a wyjdzie mu spod żebra sabotażysta... - Księże sztuczki... - dorzucił Janisz wycierając chusteczką łysinę. W wysokim błękicie słońce grzało już mocno, złocąc świetlistym pyłem drogę, patyki chruścianych płotów i poruszających się ludzi; barwne chustki kobiet odprowadzały stłoczoną grupę mężczyzn, żegnano ich płaczem, jakby szli na wojnę; Kaleszyna biegła za mężem, który szedł wśród innych, przynaglany żartami zetwuemowców, stawiając duże, sztywne kroki, z czapką kurczowo przyciśniętą do piersi. - Antoni! Antoni!... - chlipała Kaleszyna. Przebiegł obok niej Cyrański i machnął w powietrzu brzozową witką. - Niewiasty! - zapiał szczerząc białe zęby. - Szykujcie pierzyny, chłopaki wrócą na noc! Oj! Oj! Dogonił go Pałasz i nagłe obaj przystanęli jak wryci. Dzwonienie umilkło w jednej sekundzie; pola za wsią niosły przez chwilę jego dźwięczne echo. - Mówiłem, że diabeł, ehe... - zachrypiał Sobik, idący z tyłu, o kilkanaście kroków za gromadą. Zdziwieni chłopcy patrzyli w stronę kaplicy. - Ty, Cyranka - mruknął nagle Pałasz - widzisz? - Cyrański kiwnął głową, przełykając ślinę. - Będzie heca - szepnął - nie? - No - potwierdził Pałasz z mieszaniną okrutnej złości i zachwytu. - Urwał się z warty, taki syn, i złamał partyjny rozkaz... Obaj wytrzeszczyli oczy, gapiąc się w okno kaplicy, w którym przez moment ukazała się głowa w polowej rogatywce. Po chwili z bocznego wejścia ostrożnie wynurzył się Lelkowski. Na widok chłopców uskoczył w bok całą swą czarną postacią i pogroził im pięścią zza węgła. Po czym, wielkim

susem przesadziwszy drogę, zaczął umykać przez kartofliska, ciągnące się na tyłach zabudowań, ku dawnym pałacowym gruntom. Ludzie kaleńscy, pomieszani z agitacyjną załogą, szli w tym samym kierunku. Dochodzili już do drewnianego krzyża wznoszącego się u wylotu wsi i mieli za chwilę zniknąć za rozstajem. Przysłonił ich trochę kurz na gościńcu, leniwie rozpylony w słonecznym skwarze; kilka kobiecych chustek towarzyszyło im jeszcze aż do ostatniej zagrody. Potem kobiety przystanęły przy krzyżu, a oni, szeroko rozrzuconą gromadką, oddalali się powoli, w gwarze męskich rozmów, coraz rzadziej odwracając głowy. Jeszcze krok - i zginęli wśród cienistej dębiny wiodącej na przydworską kolonię. Po chwili słychać już było tylko piosenki zetwuemowców, rozsianych pośród gromady jak wróble w stadku drobiu. Na drodze, w pobliżu kaplicy, została tylko koza z urwanym łańcuchem i Sobik w swej wytartej, połatanej kurcie. Śledził przez chwilę przymrużonymi oczami oddalających się mężczyzn, a potem przyjrzał się kozie. - Oj, głupi ludzie... - mruknął w zamyśleniu, przygładzając dłonią wytłuszczony kosmyk na czole. Mamrotał coś jeszcze do kozy, która spokojnie szczypała wyschłą trawę pod płotem. I po chwili, nałożywszy kaszkiet z herbem Orszów, powlókł się w tę samą stronę, za kaleńską gromadą, szurając buciorami w sypkim kurzu. 2 Wypadki, które nastąpiły w Kaleniu, rozeszły się głośnym echem po miasteczkach i wsiach całego województwa. Mimo że podobnych zdarzeń w owym burzliwym roku zaszło bardzo wiele, historia kaleńska uzyskała swą odrębną legendę, wzbogacaną coraz to nowymi szczegółami które przekazywano sobie przez długie jeszcze tygodnie z ust do ust, z powiatu do powiatu. Mówiono o niej na partyjnych zebraniach, w świetlicach i przy warsztatach; pogłosy jej dotarły nawet do stołecznej prasy, rzecz prosta w krótkich wzmiankach. Tymczasem gdyby tak pogadać z Kurzawcem albo Ciężarkiem lub zahaczyć tego czy owego z zetwuemowców: „Opiszcie, towarzyszu, wasze bohaterskie czyny w czasie akcji w Kaleniu” - gość wybałuszyłby oczy lub po prostu splunąłby ze złością. Nie, chłopcy z kolumny nie lubili takich rozmów. Oczywiście, w późniejszych dniach często wspominali wypadki kaleńskie - było przecie co wspominać - ale żeby się nimi upajać czy wciągać je na cokół, doprawdy nie leżało to w ich manierach. Początek był najzwyklejszy: ot zwyczajny początek gromadzkiego zebrania. Najlepiej opowiadał o nim Pałasz. - Zaczęło się tak: siedzimy, proszę was, na ławkach w izbie szkolnej - ciasno jak w kinie. My z tyłu, pod ścianą, obok mnie Cyranka, dalej Gaj, Ciężarek i Szarlej. Tak jużeśmy w tych ostatnich dniach z sobą się trzymali. W piątkę - no, a teraz tylko trójka pozostała... (W tym miejscu Pałasz zazwyczaj wycierał nos). - Kaleńszczaki towarzyszu, nietęgie mieli miny. Siedziało to przytulone jeden do drugiego, stare przecie chłopiska, a niektórzy poskrywali się za plecami tych, co usiedli z przodu - prawdziwie jak w szkole. Nasza kolumna niecała była w izbie: paru strzegło aut w podwórzu, kilku innych rozstawiono z bronią wśród parkowych drzew, dla wszelkiej, że się tak wyrażę, pewności. Z początku, jak to zwykle bywa, trwało niejakie zamieszanie: ludzie wchodzą, wychodzą, wiercą się, wystają, kierownictwo w kącie odprawia króciutką naradę. My pod ścianą - czekamy, słoneczko w okna zagląda, ptaszki w krzakach świergocą; tylko kaleńskie średniaki głowy pozwieszali, stłoczeni jak smutne śledzie. Ech, powiadam wam, można było wtedy po gębie rozpoznać pochodzenie klasowe

człowieka. Zgadywaliśmy z Cyranką po kolei: ten - dawny fornal, zacięte ślepia, tamten - pewno piętnastohektarowiec, a u tego obok - świńską hodowlę znać na pysku i zadołowane dolary - patrzcie, jak boczkiem przysiadł, strachliwie... Dymu już było dużo od machorki, kaszel mnie napadł, proszę towarzyszy, i Cyranka pięścią po karku parę razy mi przejechał, bo to podobno pomaga Wtem cisza się robi, kierownictwo zasiada przy stole: Krystyn pośrodku, a koło niego towarzysze: Zajdel, Krajewski i Tatara. Piąte krzesło puste: Janisza jakoś nie było, ale nikt na to większej uwagi nie zwrócił. Tu Pałasz posępnie kiwał głową, po czym, westchnąwszy, ciągnął dalej: - Kuksnąłem w bok Cyrankę, żeby mnie przestał w kark walić, i słuchamy. Wstaje towarzysz Krystyn. „Obywatele - zaczyna - dziękuję wam, żeście przyszli na nasze zebranie. Takich zebrań odbywa się dzisiaj wiele w całej Polsce. A do czego one są potrzebne? Potrzebne są one, obywatele, po to, żebyście mogli prawdziwie, po ludowemu w Polsce gospodarzyć. I po to właśnie zebraliśmy się tutaj: żeby w Kaleniu rozpoczęła sprawiedliwe rządy kaleńska gromada. Nie dziedzic, nie policjant i nie zbój, ale wy sami: polscy chłopi w polskiej wsi. Tak nakazuje rozum i sumienie, a żadna uczciwa wiara nie może tego zakazać...” - Dobrze rozpoczął, widzę to po twarzach i trącam w bok Cyrankę. Krystyn zaś przetarł czoło łapą z trzema palcami i ma już dalej mówić... Aż tu nagle, proszę towarzyszy, nie wiadomo co: wszyscy zrywają się z miejsc! Kilku naszych po głowach do okien!... Krzyk, szum, tynk leci ze ścian, szkło dzwoni potłuczone i tylko - trrrach! trrrach! łubudu! łubudu! patata! patata!... Mnie ktoś przyparł do ściany, ławki poprzewracane, niektóre kaleńszczaki brzuchami do podłogi przypadli, Cyranki już nie widzę, i znowu: wiuuu, wiuuu, tatatatam! Aż patrzę: Szarlej ciska granat przez otwarte okno!... Wszyscy, co rzucili się do okien lub wybiegli przed budynek, ujrzeli ten sam widok: rozpędzoną bryczkę, trzy siwe konie powiewające w galopie grzywami, wychylonego od przodu woźnicę bez czapki, który, krzycząc, wściekle okładał je biczem, a za nim kilku innych w mundurach: przycupnięci, strzelali klęcząc na dnie bryczki, krótkimi seriami automatów; spoza kłębów wzbitego przez kopyta kurzu więcej nie można było dostrzec, a zresztą trwało to sekundę, bryczka zatoczyła szaleńczy łuk wokół klombu, wjechała na trawnik, ktoś z niej o mało nie wypadł, i w chwili gdy rozerwał się granat ciśnięty przez Szarleja - diabelski zaprząg znikał właśnie w klonowej alei, ścigany krzykiem wyskakujących z okien zetwuemowców i strzałami nadbiegłej z podwórza ochrony. Podobno z bryczki strzelał sam Ogrodnik, tak przynajmniej twierdził Sobik, który go już widywał. Zapanował zgiełk i bieganina. Ludzie stłoczeni u wejścia do szkolnego budynku oglądali łuski po bandyckich nabojach, które znalazł Ciężarek, Szarlej odczytał głośno drobniutki napis: Made in USA. – Zdrajcy! - wrzasnął Gaj, bliski płaczu z oburzenia. - Ciury imperialistyczne! Amerykańskimi kulami do polskich chłopaków strzelają! - W gromadzie zaległo ponure milczenie. Wszyscy patrzyli na garść zgniecionych blaszek leżących na rozwartej dłoni Ciężarka. Krajewski wziął jedną z nich w dwa palce i uniósł w ręku wysoko, tak żeby wszyscy widzieli. - Zapamiętajcie sobie, towarzysze - rzekł twardo kto wyrabia pociski na śmierć polskiego ludu. Za nich bił się kiedyś Kościuszko, a oni nam tak odpłacają. Rozmowa przycichła, ludzie zaczęli się niespokojnie rozglądać wokół, kilku ukradkiem wysunęło się z gromady. Reszta milczała, patrząc wyczekująco na Krystyna i Zajdla, stojących nie opodal klombu, w otoczeniu garstki aktywistów. Szarlej zbliżył się do Krystyna.

- Trzeba zabezpieczyć auta - powiedział - W stajniach i szopie pusto, można by je tam postawić. Poza tym proponuję wyznaczyć stanowiska. To był zwiad. Za chwilę mogą nas otoczyć. Krystyn skinął głową. - Znaczy: agitujemy dalej? - Agitujemy! - odpowiedzieli wszyscy razem. Z grupy stojącej pod budynkiem oddzielił się Krajewski, Tatara i Gaj. Zajdel wyszedł parę kroków naprzeciw nich, poprawiając płaszcz opadający z ramion. - Smarkacze postanowili tu urządzić mały Stalingrad - mówił idąc ku nim - więc trudno, stara gwardia musi się posłuchać, towarzyszu Krajewski. Wyszykujemy Ogrodnikowi ogródek jak z bajki. - Poleży sobie w nim do sądu ostatecznego - zaśmiał się Krajewski nabijając fajkę. - Obywatele! - huknął Ciężarek do chłopów skupionych przed sienią - Zebranie nadal trwa! Wracamy do izby! Odpowiedziało mu niepewne milczenie. Ludzie z kolumny spojrzeli po sobie: z gromady kaleńskiej pozostało zaledwie kilkunastu mężczyzn, reszta się rozpierzchła. - Tak, zebranie trwa dalej! - rzucił Krystyn ruszając ku wejściu swym prędkim, nierównym krokiem. Nie będzie radziła gromada, to będzie radził aktyw! Stworzyliście aktyw gromadzki - mruknął do ustępujących mu z przejścia fornali. Miał już wejść do sieni, a za nim inni, gdy z boku, spod szpaleru rozległ się krzyk. - Cóż to znowu? - odwrócił się porywczo Krystyn. Wszyscy przystanęli. Pałasz z Cyrańskim biegli zobaczyć, co się stało. - Towarzysz Janisz... - dyszał Kurzawiec nadchodząc z tamtej strony - towarzysz Janisz... leży pod samym szpalerem... z Lelkiemśmy go znaleźli. - Po twarzy spływały mu grube krople potu. Trząsł się całym ciałem i powtarzał w kółko te same dwa zdania. - Tutaj! Tutaj! - doleciał zza budynku stłumiony głos Lelkowskiego. - Żyje jeszcze... - dodał cicho, rozpinając sprawnymi ruchami koszulę Janisza, który półleżał, wciśnięty plecami i głową w splątany gąszcz berberysu. Zdawał się patrzeć na nadbiegłych ludzi spod ciężko opadłych powiek; lewą ręką zaczepił o krzak głogu; zwisająca dłoń szarzała na tle ciemnej zieleni, nie było widać krwi. 3 Ubyło im dwu ludzi i wóz. Janisz dostał dwie kule w brzuch, był jeszcze przytomny i prosił, żeby go położyli w izbie szkolnej. Kierownictwo jednak postanowiło odesłać rannego Oplem do powiatowego szpitala. W Kaleniu musiałby skonać bez pomocy: w promieniu dwudziestu kilometrów nie było mowy o felczerze, a cóż dopiero o chirurgu. Brakło nawet opatrunków; chłopcy podarli dwie uprane koszule na bandaże, udało się w ten sposób zatamować upływ krwi. Kto miał poprowadzić Opla? Trzeba było wybrać jednego z czterech kierowców: Kurzawiec albo Gaj, Szarlej czy Krajewski?... W izbie odbyła się krótka, ściszona narada. Skupili się wokół siennika, na którym leżał Janisz, przykryty kocami. Chciał wziąć udział w naradzie, prosił o to przygasłym, białym wzrokiem, musieli go więc wysłuchać. Kiedy usiedli przy nim, zaczął tłumaczyć urywanym szeptem, żeby go zostawili w spokoju. - Nie róbcie głupstw... Taka decyzja... w naszym położeniu... byłaby szkodliwa. Stracicie szofera - i wóz. A ze

mnie... pociechy już nie będzie. Prosta rzecz, towarzysze... Rozumujcie partyjnie. Głosuję... przeciw wnioskowi. Zamknął oczy i ciężko odetchnął - widocznie kilka zdań kosztowało go wiele wysiłku; włosy na skroniach miał zlepione od potu. Czterech szoferów nie patrzyło na siebie; Kurzawiec wycierał chustką szyję. - Będę głosował za wnioskiem -- przemówił cicho Zajdel. - Nie macie racji, Janisz. Życie ludzkie jest dla partii cenne, nie wolno nam go poświęcać, jeśli nawet pozostał tylko okruch nadziei. I to jest partyjne stanowisko - w każdym położeniu. Operacja może was uratować, a tu na sienniku nie pomożecie nam w niczym. Dzielny z was człowiek, Janisz, ja... rozumiem wasze pobudki. Ale nie wymagajcie od ludzi postanowień sprzecznych z partyjnym sumieniem. Skończyłem. Krystyn nachylił się nad siennikiem, szukając wzroku radnego. - Janisz - odezwał się półgłosem - jest jeszcze jeden argument za wnioskiem, słuchasz? Szofer, który cię odwiezie, zawiadomi milicję - o nas, rozumiesz? Ściągnie pomoc. Warto w tym celu wysłać wóz, tak, czy nie? Nawet, do licha, jeśli ty w drodze zemrzesz, człowieku, w co, jak cię znam - nie wierzę. Macie partyjny argument, towarzysze. Głosuję „za”. - Tu nie ma wątpliwości - mruknął Krajewski - wszystko przemawia za wnioskiem. Proponuję głosować. Zebrani podnieśli ręce. Janisz wstrzymał się od głosu; odwrócił głowę do ściany i milczał. Krystyn spojrzał bystro po twarzach szoferów: - Pozostawałoby tylko... - zaczął. - Opla prowadzi towarzysz Krajewski... - szepnął przejęty Pałasz. - Krajewski musi zostać - wtrącił Zajdel z namysłem - ma więcej doświadczenia niż każdy z nas... Potrzebne nam będą wasze rady - wyjaśnił zwracając się do Krajewskiego. Słychać było trudny oddech Janisza i krzątaninę na schodach: to w wieżyczce ustawiano karabin maszynowy, przy którym miał czuwać Lelkowski. Zetwuemowcy i ludzie kaleńscy wnosili do izby worki napełnione żwirem. - Szarlej? - wymienił Krystyn. - Gaj? - Będą w razie czego potrzebni na stanowiskach - zauważył Krajewski - obydwaj umieją obchodzić się z bronią. Wszystkie spojrzenia spoczęły na Kurzawcu. Siedział skulony, jak winowajca schwytany na gorącym uczynku, i gniótł w ręku brudną chustkę. - Ja... towarzysze - wyjąkał patrząc w posadzkę - powinienem zostać... Strachu już nie czuję. Przełamałem dawną słabość... Pamiętacie. A Opla - dobrze nie znam. Zachłysnął się jakoś i urwał. W izbie zrobiło się ciemniej, gdyż osłona z worków w oknach zabrała trochę światła. Z podwórza dobiegł warkot aut wtaczanych do stajen i szczekanie Flisa. - Źle to pojmujecie, Kurzawiec - Zajdel wstał i położył mu rękę na ramieniu. - Nie wybralibyśmy człowieka, który się boi. Przeciwnie, wasze zadanie będzie wymagać znacznej zręczności i odwagi. Suma ryzyka taka sama, jakbyście zostawali z nami. A obowiązek ciężki. Ufamy wam, towarzyszu Kurzawiec. Możecie pomóc nie tylko Janiszowi i nie tylko nam... - Sprawie - dorzucił Ciężarek.

- A Oplem już jeździłeś - wyrwał się Gaj - pamiętasz? Wiozłeś nim w lipcu towarzyszy z Wydziału Rolnego KW do Grójca. Kurzawiec podniósł głowę. W niebieskich źrenicach miał teraz powagę, smutek i odrobinę szaleństwa. - Jak chcecie, towarzysze... - rzekł głucho i powoli - prywatnie... wolałbym zostać. Partyjnie podejmuję się jechać. Niech postanowi kierownictwo. Umilkł i siedział ze zwieszoną głową. Po chwili spojrzał po zebranych. Zrozumiał, otarł dłonie o kolana i wstał nakładając czapkę. - No to już pójdę, towarzysze - przemówił cicho od drzwi - sprawdzić motor Opelka. 4 Próbowali dalej ciągnąć przerwane zebranie. Ale ludzie byli podnieceni. Wciąż powracano do wypadku z Janiszem, dyskusja utykała; co parę chwil zalegało duszne, zwarzone milczenie. Fornale kaleńscy siedzieli pod ścianami, przypatrując się, jak zetwuemowcy czyszczą broń. Chłopcy pokazywali im rozłożone części, objaśniając mechanizm wystrzału. Zwłaszcza Cyrański i Pałasz umieli ściągnąć na siebie uwagę: trzaskali zamkami ciężkich karabinów, obojętni i jakby trochę tym wszystkim znudzeni, niby dwaj weterani postarzali w bitwach. Chłopi kurzyli machorkę, w regularnych odstępach spluwając na posadzkę. Kierownictwo ustaliło plan akcji na następny dzień. Kolumna z aktywem gromadzkim miała o świcie wyruszyć na wieś, aby rozpocząć siew na zaoranych nadziałach. Na grunty dotychczas nie tknięte orką postanowiono pchnąć ochotnicze zespoły złożone z agitatorów i aktywistów wiejskich. Uchwałę przyjęto jednogłośnie. Od strony parku doleciał leniwy szum gałęzi i krzyk leśnego ptaka. O Ogrodniku nikt głośno nie wspominał. Z chwilą odjazdu Kurzawca stało się jasne, że nie należy mówić o tym, co może nastąpić za godzinę czy dwie, o zmierzchu lub w nocy. W kolumnie nie lubiano uprzedzać wypadków, ani dobrych, ani złych; był to jeden z jej niepisanych zwyczajów: jeśli mówiono „jutro” - znaczyło to: „zadanie na następny dzień”. Zresztą pojawienie się bryczki mogło być przypadkowe. Drobnych band i oddziałków działało w okolicy dość dużo. Może zabłąkał się jakiś patrol wysłany po żywność lub podwodę albo, odcięty od swej grupy, szukał schronienia w Kaleniu? Nikt przecież nie wiedział dokładnie, ile było prawdy w pogłoskach o zbrojnej „konfederacji Ogrodnika”, a ile dodał strach i szeptana plotka. Czy Ogrodnik w ogóle istniał? Czy jego potęga nie była wytworem powiatowej wyobraźni? W każdej okolicy roiło się od podobnych bajek i legend. Podsycała je nienawiść, przyczajona w bogatych młynach, tartakach i kułackich gospodarstwach; normalne zjawisko w toczącej się wojnie klasowej. Tak sądził Ciężarek, a pogląd ten podzielali Gaj, Cyrański i Pałasz. Śmieli się z marsowych min zetwuemowców, skupionych czujnie przy drzwiach i oknach w oczekiwaniu natarcia. - Patrzcie no! pokpiwał Cyrański. - Stalingradczyki! A mamusia mleka wam dała? - Wszyscy się roześmieli. Nawet Zajdel podniósł z uśmiechem głowę znad mapy, rozłożonej na kolanach. Cyrański gwizdnął przez zęby i demonstracyjnym znudzeniem. Potem ziewnął, wyjął z kieszeni organki i, otarłszy je dłonią, zagrał piosenkę radzieckich szoferów: „Nam niestraszna bambioszka lubaja”... Krystyn, który wszedł właśnie do izby z Krajewskim, obrzucił siedzących szybkim, przenikliwym spojrzeniem. - Maszyny zagarażowane - powiedział przysiadając się do Zajdla. - Gaj, weź dwóch chłopców, zastąpicie tamtych na podwórzu. Na wszelki wypadek... - To się rozumie - rzekł Gaj wciągając karabin na ramię. - Idziemy.

We trzech, z Pałaszem i Cyrańskim, wysunęli się z izby. Przez chwilę słychać było ich kroki na żwirze. - A wy tu co? - rozejrzał się Krystyn. - Spokój? Tak? No to w porządku, człowieku. Mieliście rację, Krajewski: można liczyć na naszych chłopców... - Umilkł przecierając okaleczoną ręką czoło. Powinien już być na miejscu... - szepnął do Zajdla rzucając przez jego ramię spojrzenie na mapę. Zajdel skinął głową. - Szosa nienajgorsza - dorzucił Krajewski - a Janisz mocny chłop; wytrzyma. Jeśliby wszystko dobrze poszło, to... - Tak - przerwał Krystyn - no, zobaczymy, człowieku. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. A gdzie Lelkowski? - W wieży... - poinformował spod ściany Ciężarek. Rzeczywiście, na schodkach wiodących do wieżyczki rozległo się szuranie butów, głuche odgłosy i pomruki. Lelkowski od rana nie brał udziału w rozmowach. Po partyjnej naganie, którą dostał za samowolę i szkodliwą działalność, zżółkł na twarzy i przestał się odzywać. W czasie zebrania pilnował maszyn na podwórzu i Kurzawiec opowiadał potem, że Lelkowski nie odezwał się do niego ani słowem, natomiast mówił coś do siebie, zgrzytając zębami. Nikt się temu nie dziwił; wszyscy rozumieli, że dawny partyzant musiał dotkliwie odczuć przeżyte upokorzenie. Lelkowski milczał więc do chwili, kiedy odnalazł rannego Janisza. To on pierwszy zaczął wołać o pomoc i on z Szarlejem przeniósł go do izby. Po czym znowu umilkł, aż do odjazdu Kurzawca. Lecz od tego momentu zaczął się zachowywać inaczej niż wszyscy. Obserwowali to bez słowa, ukradkiem śledząc go oczami. Lelkowski nie spoczywał ani chwili. Jego czarna postać coraz to pojawiała się w izbie lub za oknem, w drzwiach albo na schodkach; czasami znikał na długie minuty i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Wracał po kwadransie, aby wyciągnąć z izby paru ludzi do ładowania worków. Potem znowu przepadał; z wieżyczki dolatywał wtedy łomot, stukanie kroków i szelest przesuwanych ciężarów. W izbie na dole milkły rozmowy: chłopcy zamieniali między sobą spojrzenia. Po jakimś czasie Lelkowski nagle wyrastał w drzwiach. Był nieco blady, cichy i gibki; stawiał kocie, bezszelestne kroki, wąsiki pod rozdętymi nozdrzami miał jakby nieco zjeżone. Wszyscy patrzyli, jak wprawnymi ruchami rozkłada na ławie wiązki granatów. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Ale i nikt nie zabierał na ten temat głosu. Krystyn, Zajdel i Krajewski, zajęci rozmową z fornalami, udawali, że tego nie widzą. Na mocy niemego układu dwudziestu kilku ludzi Lelkowski wziął na siebie przygotowania do zbrojnej ochrony kolumny. Jeden tylko Szarlej, z którym od czasu do czasu wychodzili naradzić się przed budynkiem, był zapewne wtajemniczony w jego plany. Teraz od godziny siedzieli w wieżyczce. Musieli niezgorzej pracować. We dwóch wtaszczyli tam kilkanaście worów, napełnionych piaskiem i żwirem, i skrzynki z amunicją. Słychać było ich ciężkie oddechy, sapanie Lelkowskiego i krótkie uwagi Szarleja. Porozumiewali się prawie bez słów, urywanymi pomrukami; obydwaj byli małomówni. W pewnej chwili odgłosy w wieżyczce ucichły. Zetwuemowcy spojrzeli w stronę drzwi. Na schodkach rozległy się kroki: do izby wszedł Lelkowski. Był zabrudzony, spotniały, czarne włosy przylepiły mu się do czoła. Wszyscy zrozumieli, że zrobił już swoje; stał z czapką w ręku i patrzył spode łba na Krystyna. Parę godzin temu Krystyn udzielił mu publicznej nagany i Lelkowski na pewno o tym nie zapomniał. Teraz zerkał nań z ponurą, czułą wymówką, jak gdyby chcąc powiedzieć: „No, mów, czy nie żałujesz...”

Krystyn podniósł głowę. Spotkał wzrok Lelkowskiego i zmarszczył się. - No, jak tam z wami? - spytał. - Skończone? Lelkowski odwrócił oczy. - Melduję... cie... towarzyszu - mruknął patrząc w okno - że tak. - Zapadło krótkie milczenie. Chłopcy spod ścian spoglądali wyczekująco na Krystyna i Zajdla. - Więc jesteśmy gotowi... - powiedział Zajdel. - Myślę, że trzeba podziękować Lelkowskiemu. - Nie trzeba - warknął Lelkowski. Krystyn przebierał palcami po brzegu ławki, przypatrując się z namysłem jego zakurzonym butom. - Odłóżmy to na później - rzucił oschle - teraz obgadamy z towarzyszami z Kalenia jutrzejszą akcję. Przede wszystkim: konie i narzędzia. Towarzysz Tatara ma głos. Zebranie trwa. Mówcie. Ludzie kaleńscy poruszyli się na ławach. Talara oparł ręce o kolana i chrząknął. Nikt nie spostrzegł, że Lelkowski uczynił niespokojny ruch, jakby chcąc o coś się upomnieć. Nie usiadł, i podczas gdy Tatara mówił, Lelkowski stał przy drzwiach, wlepiając w Krystyna natarczywy, podniecony wzrok. Lecz Krystyn nie widział tego: uważnie słuchał Tatary, który podawał stan inwentarza w gromadzie. Lelkowski machnął ręką z rezygnacją i przykucnął w kącie na sienniku. - Towarzysze - rozległ się spod drzwi głos Szarleja, kiedy Tatara skończył. - Lelkowski powinien nam wyjaśnić rozkład stanowisk bojowych na wypadek... Urwał, pchnięty z tyłu rozwartymi drzwiami. Do izby wpadł Pałasz i potknął się o czyjeś nogi. - Są... są... - dyszał łapiąc oddech otwartymi ustami. - Zajechali... od podwórza... - Do okien! - wrzasnął Lelkowski cisnąwszy czapkę na ziemię. - Szarlej, ze mną na wieżę! - Kopnął leżącą czapkę i wybiegł na schody. W izbie zakotłowało się od wrzawy. Zetwuemowcy tłoczyli się przy oknach, słychać było szczęk zderzających się karabinów, przekleństwa i ostry, szybki głos Krystyna. W chwili gdy na podwórzu zabrzmiał pierwszy wystrzał, przez rozwarte drzwi wleciał Cyrański. Oparł się o ścianę, skulony z wysiłku; miał pokłutą twarz, przedzierał się pewnie przez szpaler. - Gaj został - wyjąkał resztką tchu - będzie się ostrzeliwał... Z dachu spichrza. Nam kazał wracać... Zachłysnął się i otarł dłonią twarz. Od strony zabudowań folwarcznych, w czystym, ucichłym powietrzu rozległ się drugi wystrzał. Wszyscy poznali stary karabin Gaja.

Rozdział trzynasty 1 Pałasz, słyszysz? Mówię ci: silnik gra na szosie... Przyłóż tylko ucho... Zetwuemowiec z czołem przepasanym brudną chustką szarpał za rękaw Pałasza, który zdawał się drzemać, głową oparty o ścianę.

- Może to Kurzawiec wraca z pomocą... - odezwał się z kąta czyjś głos. - Dajcie spokój - szepnął Pałasz nie otwierając oczu - to nie silnik. Wiatr tylko gra w szparach. W stronę Warszawy wieje: północno-wschodni. Znowu ucichli, nasłuchując. Zmierzch jeszcze nie zapadał, ale światło, wsączające się do izby poprzez osłonę z worków, stawało się coraz chłodniejsze. Łagodnie gasnące niebo przysyłało daleki łopot skrzydeł wodnego ptactwa, ciągnącego zapewne na nocleg, i wysoki szum parkowych klonów. Ilekroć zrywał się silniejszy podmuch wiatru, z dachówki porytej kulami leciał tynk, kawałki muru i szkła. Wieżyczka, z której bronił się Lelkowski, dwukrotnie wytrzymała skoncentrowany ogień bandy. Na dole, w izbie, panowało ciężkie milczenie, z rzadka tylko przerywane szeptem. Siedzieli pod ścianami, pokładłszy broń na kolanach i obok siebie. Część skupiona przy oknach, klęcząc lub półleżąc, śledziła przez luki w osłonie ciemniejącą gęstwę szpaleru, zakrywającego budynki folwarczne, i kępy krzaków rozrzucone za klombem, u wejścia do parku. Krystyn stał bez ruchu, przyparty bokiem do futryny; widać było, jak w zapadłej skroni pulsuje mu tętno, rękę z naganem opuścił wzdłuż uda. Od czasu do czasu, nie odwracając się, rzucał za siebie krótkie polecenia swym suchym, zachrypłym głosem. Wtedy jeden z chłopców wysuwał się z izby na schodki wiodące do wieżyczki; kroki głośno skrzypiały w ciszy. Ciało Cyrańskiego, przykryte kocem, leżało na sienniku w rogu izby. Obok przykucnął Pałasz. Pałasz z początku płakał i wszyscy udawali, że tego nie widzą. Teraz uspokoił się już, ale nie chciał odejść od siennika. - Zostawcie - mruknął Ciężarek, gdy jeden z zetwuemowców próbował go pocieszać - tak mu lepiej. - I pogłaskał Flisa, który oparł mu łeb o kolana, obwąchując lufę pepeszy. - Ile czasu do zmierzchu? - spytał Krystyn. - Przeszło godzina - odpowiedział Krajewski, który, siedząc okrakiem na ławie, dzielił pozostałe kostki cukru, po trzy dla każdego. Jego fajka i Vis leżały obok, pod ręką. - Chcesz pociągnąć? - spojrzał na Pałasza, chowając zegarek do kieszeni. Po raz pierwszy, odkąd go znali, Krajewski częstował chłopców fajką. - Dziękuję, panie Krajewski - smutno potrząsnął głową Pałasz. Z wieżyczki szczeknął krótko kaem. Widocznie Szarlej wymacał kogoś za szpalerem. Zaczęli nasłuchiwać, czy nie rozlegnie się dłuższa seria. Ale Szarlej oszczędzał resztek amunicji: tym razem skończyło się na ostrzegawczym wystrzale. Słychać było, jak rzuca krótkie polecenia zetwuemowskiej obsłudze. Potem cisza; znów usłyszeli, że przesuwa worki. Stosował zmienny obstrzał z trzech okien wieżyczki. Lelkowski zbyt długo bronił się z jednej pozycji, dlatego zginął: gdy jego głowa po raz któryś z rzędu ukazała się w tym samym oknie, dostał od razu pięć kul. Leżał teraz na górze, przykryty swoją czarną kurtką, z workiem wsuniętym pod głowę. - Do zmierzchu będzie chyba spokój, chłopcy - odezwał się Zajdel. - Kto się zmęczył, może sobie uciąć drzemkę... Zajrzę do Szarleja - rzucił Krystynowi. Wstał i podszedł do drzwi. - Weźcie płaszcz - rzekł Ciężarek - na górze ziąb. Wiatr tam hula jak w gołębniku. - Sprawdź, ile mu jeszcze zostało amunicji... - dodał Krystyn nie odwracając głowy. - Dobrze - odparł Zajdel. Zarzucił płaszcz, obejrzał z bliska pistolet, który trzymał w ręku. Wreszcie cicho otworzył drzwi i opuścił izbę garbiąc swe chude, cywilne plecy. *

W dwóch natarciach stracili trzech ludzi; pięciu było rannych. Bronili się od czterech godzin, okrążeni przez bandę ze wszystkich stron. W przerwach między natarciami wytrzymywali nękający ogień ręcznej broni. Nie mogli marnować kul - wyczerpywał się ich skąpy zapas amunicji. Malała również ich nadzieja - pomoc, która powinna była nadejść przed zmierzchem, dotychczas nie nadeszła. Z chwilą gdy milkł huk wystrzałów, słyszeli dookoła ciszę, szmer liści na parkowych drzewach i szelest tynku osypującego się z wieżyczki. Zdawało im się wówczas, że walczą na tonącym okręcie, otoczeni bezludnym oceanem, i że daleka ziemia zapomniała o nich. Pierwsze natarcie bandy zatrzymał Gaj. Powstrzymał je własnymi piersiami: kiedy oddział złożony z kilkunastu ludzi wpadł przez bramę folwarczną między zabudowania, Gaj nie stracił przytomności umysłu: zrozumiał, że należy ostrzec towarzyszy, nie przygotowanych jeszcze do odparcia ataku; krzyknął więc Pałaszowi, by biegł z Cyrańskim do izby, a sam wdrapał się po drabinie na dach murowanego spichrza, w którym zgromadzono ziarno na siew. Bronił się stamtąd przez kwadrans celnymi strzałami swego karabinu; widać było z wieżyczki, jak pełzał po śliskim, spadzistym dachu, zmieniając miejsce po każdym wystrzale. Zaskoczeni napastnicy musieli się ukryć za wozownią; ostrzeliwali go stamtąd seriami z automatów. Po każdej serii z dachu odzywało się chrapliwe szczęknięcie karabinu i cienkie wymyślania Gaja. Nikt nie zauważył, kiedy dosięgła go kula. Gdy z izby szkolnej pchnięto wypad szturmowy na podwórze, karabin Gaja milczał. Mały szofer na widok biegnących towarzyszy musiał zapomnieć o ostrożności; ugodzony, spadł na drugą stronę spichrza; leśni, wyparci z podwórza, zabrali pewnie jego ciało, gdyż potem nie można go było odnaleźć. Godzina upłynęła w spokoju; przez ten czas mocniej obwarowali swoje stanowiska. Położenie ich było ciężkie, ale nie beznadziejne: z trzech okien w izbie szkolnej - dwa wychodziły na klomb i park, jedno na podwórze folwarczne; wieżyczka górowała nad terenem, trzymając cały obszar dworski w zasięgu swego kaemu. Mogliby stąd przez dłuższy czas odpierać przeważające siły napastnika, mogliby się bronić nawet kilka dni i nocy - gdyby im starczyło amunicji... Szpaler ciągnął się dwiema ścianami żywopłotu po obu stronach klombu, stanowiąc niby przedłużenie pałacowych skrzydeł. Jedną, swą ścianą oddzielał dwór i park od zabudowań folwarcznych, za drugą krył strojne owocowe sady. Prowadził aż do pierwszych drzew parkowych, tam ustępował miejsca dzikiej gęstwinie krzaków, pni i mchów. Teren walki był więc zamknięty jak gdyby z czterech stron: podwójnym rzędem żywopłotu, parkiem i frontonem pałacu; pośrodku widniała nieruchoma tafla wody - na plecach brązowych najad oglądano później liczne ślady kul. W jakiś czas po opisywanych wypadkach, gdy wieś kaleńska była już spółdzielnią produkcyjną, warszawscy aktywiści pezetpeerowscy lubili oprowadzać przyjezdnych literatów i dziennikarzy po dawnym terenie walk. - Okrążeni, proszę towarzyszy - wspominał wtedy ów dzień Ciężarek - zostaliśmy już przed drugim natarciem. Nasz wypad, jak wiadomo, przepłoszył ich czołówkę. Wycofała się straciwszy trzech ludzi; nam ubył biedak Gaj... Podkreślam, obywatele, że w wypadzie brał udział aktyw zetwuemowski: ośmiu chłopców z granatami i bronią ręczną; poprowadził ich towarzysz Krystyn i Szarlej. - Po wykonaniu zadania - ciągnął po chwili zadumy - wróciliśmy na stanowiska. W izbie pożegnaliśmy Gaja minutą milczenia: zginął partyjną śmiercią... Lelek i Cyranka stali z czapkami w ręku, jak wszyscy. Któż by przewidział, że w godzinę później... Szkoda słów, każdego, tak jak nas było wtedy dwudziestu siedmiu z kolumny, każdego mogło to spotkać... Już w pół godziny później usłyszeli turkot taczanek, wystrzały i stłumioną wrzawę zbliżającą się od strony wsi, parku i sadu. Wyparta czołówka musiała zawiadomić główne siły Ogrodnika, teraz zamykały ich jednocześnie z trzech stron. Nic jeszcze nie było widać, banda zachowywała ostrożność:

korzystając z osłony szpaleru i parkowych drzew, napastnicy zajmowali upatrzone pozycje. W izbie można było wtenczas usłyszeć brzęczenie much i oddech każdego człowieka; stali lub klęczeli przy oknach, ciasno zwarci w trzech gromadkach, z bronią gotową do strzału; jedni opierali lufy o worki ułożone na parapetach, inni - o ramiona klęczących. Czekano na pierwszy znak, który miał paść z wieżyczki. Czuwało tam trzech ludzi: Lelkowski przy kaemie, Szarlej i Cyrański z automatem i granatami. Leśni rozrzucali się zapewne w tyralierę, osłonięci żywopłotem i cieniem drzew; z głębi parku słychać było okrzyki, nawoływania, rżenie koni i głuche dudnienie jaszczy; musiały tam stać znaczniejsze siły, najpewniej - sztab bandy. Otaczani nie widzieli otaczających. Ludzie w izbie, skupieni przy oknach, liczyli mijające sekundy: ze skroni Krystyna ściekała kropla potu. Czuli, jak zwolna zaciska się wokół nich groźna, niewidzialna obręcz; każdy modlił się w duchu o huraganowy ogień lub wściekły szturm - wszystko byłoby lepsze od przyczajonej ciszy, pełnej zagadkowych poruszeń i odgłosów. Pałasz, pchnięty na górę, wrócił blady: z wieżyczki także nie widać było ruchów napastnika. - Lelek powiedział, żeby czekać... - szepnął stając w drzwiach. Krystyn szarpnął porywczo rękę z naganem: - Wracaj i powtórz mu, co mówię: jedną serię w szpaler, drugą w park! Zobaczymy, czy się nie odezwą... Odezwali się. Kiedy Lelkowski szerokim ściegiem swej maszynki przejechał po szpalerze, sad niemal jednocześnie odpowiedział błyskami i terkotem; nad berberysem i głogiem wykwitły błękitne dymki, po blaszanym dachu zadzwoniło szkło. Na sekundę zapadła cisza, po czym z okien buchnął krzyk: zetwuemowcy dali folgę długo wzbierającej wściekłości: - Dranie! Kanalie faszystowskie! - wołał przedzierając się do okna Pałasz, z wytrzeszczonymi oczami i białą, skurczoną twarzą. - Nie strzelać na oślepi - rozkazywał Krystyn. - Spokojnie, chłopcy, nie tracić głowy! Z wieżyczki rozległa się druga seria kaemu; wraz z jej echem doleciał szmer obłupanej kory i bolesny świst klonowych liści, przeszytych kulami. Na górze Lelkowski zaczął podśpiewywać jakąś partyzancką piosenkę, potem sucho zaklaskał automat Szarleja; usłyszeli okrzyk Cyrańskiego: - Zetwuemowcy! Czołem! Śmierć faszystom! - To nic... - mruknął Krajewski - to nic... - Trzymał się za prawe ramię i, trochę pobladły, ostrożnie usiadł na brzegu ławki. - Towarzyszu Krajewski - szeptał Pałasz - towarzyszu Krajewski... - Z worków w oknach unosił się żółty kurz, piec wstrząśnięty hukiem posypał ziemię zeschłą gliną. - Kryć głowy... słychać było ostry głos Krystyna - nie wychylać się! - Ciężarek odsunął Pałasza; klęcząc przy Krajewskim, odwijał mu rękaw. Szofer siedział na ławce, bez czapki; pod siwym kosmykiem na czole przebiegał czerwony odcisk daszka. - Głupstwo... - syknął usiłując podnieść Visa leżącego na ziemi; lecz nie dosięgnął. Zaklął tylko i otarł wierzchem dłoni spotniałą twarz. - Teraz uważać, chłopcy... - odezwał się w niespodziewanej ciszy głos Zajdla - zobaczymy, z czym idą... Nikt z początku nie rozumiał co się stało. - Nie strzelać - mówił Krystyn przyciśnięty do futryny spokojnie... spokojnie... Pałasz na górę... Nie wolno im otwierać ognia - póki my nie zaczniemy... Na wieżyczce i w izbie ucichły wszelkie odgłosy. Dwadzieścia siedem par oczu wpiło się w krzaki rozrzucone między wylotem klonowej alei a klombem. - To Sobik... - szepnął Ciężarek zza pleców Krystyna. - Biała chustka?... Czegóż ten... - Uważać... - przerwał Krystyn - nie wolno ich przepuścić poza klomb.

Przez chwilę znowu nic nie było widać: zasłoniły ich krzaki tarniny rosnące nad starą fosą czy wyschłym strumykiem, który niegdyś tędy zapewne przepływał, by zginąć w głębi parku. Można teraz było dostrzec tylko poruszenia białej chustki zatkniętej na gałęzi, którą niósł Sobik; może nie chciał iść dalej. Zza krzaków dobiegło chrapanie konia, a potem donośny, męski okrzyk: - Nie strze-lać! Nie strze-laaać!. - Jesteście o-to-cze-ni! - Po-da-my wa-run-ki! Nie strze-lać... Z okien pałacowego skrzydła odpowiedziało milczenie. - Spokój... - powtórzył szeptem Krystyn. Zza krzaków tarniny wynurzył się najpierw Sobik: gałąź z białą szmatą niósł wysoko ponad głową, jak feretron; szedł chwiejnie, lecz dużymi krokami, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo; z daleka mogło się wydać, że ma zamknięte oczy; poły wytartej kurty plątały mu się między kolanami. Z tyłu, truchtem, na małym, chłopskim koniu jechał człowiek w skórzanej pilotce, której klapki powiewały na wietrze; na piersi błyszczał mu ryngraf; automatyczny pistolet oparł o kulbakę, lufę kierując w plecy Sobika. Rozglądał się ukradkiem po oknach i rzucał jakieś słowa do rowerzysty w polowym mundurze i bufiastych spodniach, opadających na żółte, marszczone buty, który podskakiwał obok, pedałując z wysiłkiem po murawie; jego lorneta, przewieszona przez ramię, połyskiwała w słońcu... - Pięciu... - szepnął Ciężarek. Dwóch pozostałych szło o kilkanaście kroków z tyłu; bluzy khaki z koalicjami, czarne kawaleryjskie oficerki, srebrne naszywki; jeden miał beret, drugi kamgarnową furażerkę na bakier; obydwaj młode wyrostki, widać było, że są w strachu. - Stać! - rozległ się z okna głos Krystyna. - Ani kroku poza klomb! Mówcie: czego chcecie? Sobik zarył się buciorami w skraj klombu; powoli opuścił gałąź i, zerknąwszy spode łba w stronę okien, wycofał się za konia; koń uskoczył w bok, jeździec w samochodowej pilotce grzmotnął go kolbą automatu. - Złóżcie broń! - wołał wychylając się z siodła ponad końskim łbem. - Jesteście wzięci do niewoli przez oddziały „Konfederacji Walki Zbrojnej”! Nie ujdziecie stąd! Waszych towarzyszy tu niet! Ej, słyszycie? Wychodzić po kolei i składać broń! Odjął od ust dłoń zwiniętą w trąbkę i powiedział coś do rowerzysty w żółtych butach. Tamten skinął głową i krzyknął jąkając się z podniecenia: - Wyślijcie dwóch ludzi! Poprowadzimy ich do dowództwa! Inaczej - za kwadrans będziecie wisieć na gałęziach! Szybko! Nie mamy czasu! - Zamknij pysk, zdrajco skurwysyński! - zachrapał z góry Lelkowski. - Smród z niego ziaje... - Wiesz, do kogo mówisz?! - wrzasnął falsetem Cyrański. - Do władzy ludowej, wypędku faszystowski! Zdejm orzełka! - Zdejm orzełka! Zdejmijcie orzełki! - rozległo się naraz ze wszystkich trzech okien na dole. Zetwuemowcy cisnęli się wygrażając pięściami i plując na żwir. Rowerzysta szarpnął rower i cofnął się, wystraszony; twarz mu trochę zszarzała, ręką dawał znaki jeźdźcowi, który ściągał swego konia, spłoszonego krzykiem. - Odpowiadacie, czy nie?! - rzucił wreszcie, unosząc się w strzemionach. - „Nie” - to będzie z was szynka dla Kremla!... Pięć minut do namysłu... - Pogroził „Stenem” i pchnął konika ku sadzawce.

- Za dużo dla takich świń! - krzyknął wyrostek w berecie z naszywką kaprala. - Lepiej od razu puścić z dymem... - Towarzyszu Krajewski... słyszycie? - szeptał Pałasz pociągając za rękaw starego szofera, który siedział na ławce w głębi izby. - A to psy! co? towarzyszu Krajewski... słyszycie? We mnie to krew... uuch, Matko miłosierna, strzelę chyba albo co... Krajewski milczał, nie patrząc na niego; twarz miał jeszcze pobladłą, wąsy i brwi dziwnie mu się ruszały. Pałasz trącił go w zdrowe ramię; - Panie Krajewski... - powtórzył niespokojnie. Szofer wystukał o brzeg ławy popiół z wygasłej fajeczki. - Wracaj, smarku, do okna - mruknął - i ucz się rozpoznawać swego wroga... No?... W oknach i w stronie klombu było teraz cicho. - Ludzi do was nie wyślemy - brzmiał donośny, twardy głos Krystyna. - Klasa robotnicza nie paktuje ze zdrajcami narodu Powiedz o tym, człowieku, swoim dowódcom i powtórz nasze warunki: natychmiast złożyć broń i oddać się w ręce władzy ludowej. Kara będzie wymierzona sprawiedliwie. Koń odskoczył od sadzawki, jakby w niej poczuł siarkę; jeździec w pilotce zdarł ze złością cugle. - Ty, bolszewickie nasienie! - wrzasnął potrząsając automatem. - W czyim imieniu przemawiasz? Co? Ty nie gadaj, niech tamci mówią! W czyim imieniu, no? - Nie męcz konia - powiedział Zajdel - i słuchaj: mówimy w imieniu polskich robotników, którym odcinacie dowóz żywności, i polskich chłopów, którym przeszkadzacie obsiewać ziemię, rabujecie inwentarz i grozicie śmiercią. Słyszysz? Mówi do ciebie partia polskiego proletariatu. Nie przerywaj. Są tu również byli fornale kaleńscy, nasz aktyw gromadzki... I chłopcy z zetwuemu... I bezpartyjni. Wracaj do swego dowództwa. Powiedz, że będziemy się bronić do ostatka. Nic wam z tego nie przyjdzie, żeście nas otoczyli. I tak nie będziecie tu rządzić... My tutaj własną krwią wypiszemy datę przybycia władzy ludowej. A po nas - i tak przyjdą nasi towarzysze. Wiedzą już o was, nie ujdziecie kary... Wysłannicy naradzali się chwilę, skupieni koło sadzawki; tylko Sobik stał na uboczu, oparty o gałąź i, oglądając swoje powalane ziemią buty, zdawał się ciekawie nasłuchiwać. W minutę później pędzili go przed sobą w stronę parku; szedł prędko, potykając się o niskie krzewy i łapiąc ramionami powietrze. Plecy jeźdźca skakały, podrzucane nierównym kłusem, dwaj piesi, biegnąc, oglądali się co parę kroków za siebie. Gdy zbliżyli się do tarniny, człowiek w żółtych butach zeskoczył z roweru i podniósł do oczu lornetkę. Tamci przystanęli koło niego; lufy, gwiazdki i ryngrafy zamigotały w słońcu. - Koniokrady! Lokaje kapitalistyczne! - krzyczał Cyrański z wieżyczki. - Spróbujcie się tylko pokazać! Ułany złodziejskie! Trzymaj się ogona, bo ci kobyła ucieknie, gnojarzu! - Pałasz, uspokój go - rzucił Krystyn nie odrywając wzroku od tarniny. Ale Cyrański dalej miotał z góry straszliwe przekleństwa i wymysły. Musiał wychylić się z okna, bo w izbie słychać było jego głos tak wyraźnie, jakby wołał z dachu tuż nad głowami załogi. Umilkł wreszcie w pół słowa. Jeździec, który miał już zniknąć wśród drzew, w ostatniej chwili zawrócił konika i złożył się nad kulbaką: spostrzegli przez sekundę jego płaską, złą twarz ponad końskim łbem i krótki błysk. Strzał śpiewnie rozdarł powietrze. - Łajdak... - mruknął Krystyn - pomacać go chłopcy, nastraszył Cyrankę!

Wśród bezładnej strzelaniny leśni pośpiesznie zanurzyli się w ciemnej zieleni parku. Nastąpiła cisza, pod spokojnym, bezchmurnym niebem stygły echa wystrzałów. - Cyranka... - szepnął Pałasz patrząc w stronę drzwi. W drzwiach stał Szarlej, zgięty pod ciałem przerzuconym przez plecy: czarna czupryna Cyrańskiego dotykała mu piersi. Wychylił się... - powiedział z wysiłkiem. - Pałasz, pomóż mi. * W kwadrans później rozpoczęło się drugie natarcie. Trwało półtorej godziny. Odparli cztery wypady z parku, z podwórza i sadu. Rzutami granatów unieszkodliwili nieprzyjacielski moździerz, osłonięty szpalerem. Pięciu ludzi, którzy podpełzli pod skrzydło pałacu - zakłuto w walce wręcz. W izbie panował zaduch od dymu, kurzu i szmat przesiąkłych potem i krwią. Nieraz w przypadkowych zetknięciach, wśród zgiełku i palby, trudno im się było nawzajem rozpoznać: twarze mieli sczerniałe od nienawiści czy prochu. Po godzinie walki, gdy zginął Lelkowski, zza szpaleru ponownie wezwano ich do złożenia broni; odpowiedzieli ogniem ze wszystkich okien. Do zachodu słońca utrzymali swe pozycje. Napastnicy przerwali natarcie. Lecz zbliżał się zmierzch, a za nim noc. Pozostała im resztka amunicji, ostatek nadziei i wydarty z serca strzęp sił. Dwudziestu pięciu ludzi, którzy umieli nie bać się niczego, z lękiem myślało o ciemności. 2 Wiatr, który zerwał się przed zmierzchem, naniósł trochę chmur; przyszły od strony wzgórz i stanęły nad parkiem; były sinawe, dość ciężkie, ale nie zapowiadały ulewy. Tylko powietrze przygasło, jakbyś sypnął w nie garść kurzu czy popiołu; tak że gdy Zajdel wrócił z wieżyczki, kontur jego postaci niewyraźnie zarysował się w drzwiach. - Cisza... - szepnął zrzucając płaszcz - przed nocą nie zaczną. Krystyn odwrócił się od okna. - Jak Szarlej stoi z amunicją? Kilkanaście par oczu spoczęło na Zajdlu. Stał pochylony nad ławką, na której układał płaszcz, niby namyślając się, jak sobie najwygodniej umościć posłanie. - Źle?... - rzucił Krystyn. Zajdel spojrzał nań przymrużonymi oczami. - Szarlej - odparł powoli - mówi, że nadejdzie pomoc... W izbie zrobiło się cicho. Pałasz westchnął pod ścianą. Kilku zetwuemowców drzemało opierając skronie na brudnych pięściach. Na posadzce, wśród okruchów szkła, gliny i żwiru, walały się strzępy zużytych opatrunków. - Rozmawiałem z nim - odezwał się po chwili Zajdel. - Ma swoje plany na tę noc. Chce je wam przedstawić, chłopcy, i zdaje się, że trudno go będzie od nich odwieść. Spotkał wbite w siebie czujne oczy Ciężarka i Flisa, który podniósł łeb. Wiem mruknął Ciężarek - Szarlej mówił już o tym. Uparł się, że zna tu podobno każdą ścieżkę...

Wszyscy umilkli nasłuchując poruszeń w wieżyczce. Usłyszeli głos Szarleja; mówił coś do swoich zetwuemowców. To nie jest takie proste - rzekł niecierpliwie Krystyn - może się udać tylko pod osłoną chmur. Oni mocno zacieśnili pierścień, mysz się nie przekradnie. - Chmury niepewne - dorzucił Krajewski z głębi izby - co wiatr przywiał, wiatr może i rozwiać. Szkoda byłoby chłopca... Przez chwilą wsłuchiwali się w odgłosy wiatru, szpaler przynosił śpiewne świsty, odpowiadał im łagodny, głęboki szum klonów. W głębi parku znowu zarżał koń. Po odpartym natarciu leśni zwarli swe pozycje w szczelną obręcz wokoło pałacu. Wiatr przy wiewał strzępki ich rozmów. - Poszedłbym z nim, towarzysze - odezwał się nagle Ciężarek - pozwólcie... Pochylił się w przód, szukając wzroku Krystyna i Zajdla. Nikt mu nie odpowiedział. * - Towarzyszu Krajewski - odezwał się z kąta zetwuemowiec z głową przewiązaną chustką - wiatr tak śwista... Jakby w duszy grało. Może opowiecie jaką historię? Było już szaro, korony drzew za oknem, pomieszane z chmurami, ciemniały powoli, okrywając się zmierzchem. W izbie trudno by teraz rozróżnić poszczególne twarze i przedmioty. Tylko profil Krystyna czerniał nieruchomo na tle bielonej ściany: czuwał przy oknie, wsparty ręką o futrynę. Zetwuemowcy przytulili głowy do worków, inni przysiedli na siennikach; Zajdel przechadzał się po izbie. Tatara z kaleńskimi ludźmi zajęli dwie długie ławy pod ścianą; trzech spośród nich odniosło rany, jeden cicho jęczał. - Historię?... - odparł Krajewski szeleszcząc tytoniem, który kruszył zapewne w palcach. - Jaką ja ci opowiem, synku, historię? Ot, nasza nie byłaby najgorsza... A ty boisz się pewnie, he? - Boję się... - szepnął zetwuemowiec z chustką i westchnął połyskując białkami. - Nie masz się czego bać - pocieszył go Krajewski - tacy jak ty nie giną jak muchy. Młody jesteś, musisz odpracować swoje pięćdziesiąt lat. Partia będzie cię potrzebować, ho, ho, jeszcze nieraz... - A... jak stąd nie wyjdą, towarzyszu Krajewski - szepnął zetwuemowiec - to co?... - Głupiś - mruknął surowo szofer - tych, co stąd nie wyjdą, partia także będzie potrzebować. Dla przykładu - i pamięci. Rozumiesz? Nikt tutaj burżujską śmiercią nie umrze. Nie bój się. Zajdel przystanął pośrodku izby. Jego szczupła, niewielka postać, teraz, w zmroku, wydawała się nieco wyższa; może dlatego, że inni siedzieli, a on stał. - Po co mówić o śmierci? - rzekł półgłosem. - O śmierci mówią mieszczanie, metafizycy i tchórze... A przecież my nie mamy z nimi nic wspólnego. Dajcie spokój takim myślom, chłopcy. Nasz człowiek nie umiera. - Tak jest - zabrzmiał spod ściany głos Ciężarka. - Ja to rozumiem, towarzyszu Leonie... U nas, że tak powiem, to jakby wcale śmierci nie było. Jeżeli ginie nasz człowiek, socjalistyczny, to zaraz na jego miejsce wstępuje drugi. Bierze z rąk jego narzędzia i dalej wykonuje tę samą robotę. Więc gdzie śmierć? Nic się przecie nie urywa... A ten, co niby zmarł, żyje przez wieki w sprawie socjalizmu. - Mądra nauka... - mruknął Tatara.

Umilkli rozmyślając zapewne o tym, co mówili. Jeden z zetwuemowców, drzemiących pod oknem, przebudził się i podniósł głowę: - ...strzelają, Maryśka... - wymamrotał. I znowu zasnął. W mroku zaczęła się żarzyć fajka Krajewskiego. - W 1936 siedziałem z trzema towarzyszami w więzieniu powiatowym w Łomży. A no tak... Z masówki nas wzięli. Rok był - niespokojny. Pamiętacie lwowski kwiecień? pogrzeb towarzysza Kozaka? Z „Brygidek”, kiedy zbliżał się tłum robotniczy, powitano go „Międzynarodówką“... Tak, towarzyszu Leonie, wy to pamiętacie, wiem. Ale oni, młode psiaki, co dla nich znaczy: „jednolity front“... Ty, Ciężarek, dwudziesty siódmy rocznik, tak? Toś w trzydziestym szóstym po podwórku z chłopakami się uganiał. A rok był - gniewny, czerwony... - No, w Łomży, w więzieniu cicho się zdawało, mury grube. Ale w okolicy szerzyły się strajki robotników rolnych. I tam, gdzie wybuchł strajk, nie było już tak cicho. A naszych działaczy hrabiowie wydawali w starościńskie łapy: po sześć i po dziesięć lat chłopcom się dostawało. Był tam między nimi Świeradek Jan, pomocnik dworskiego stelmacha. Ten to ci cały folwark przeciw dziedzicowi Stokowskiemu podburzył. A kiedy go wieźli wozem do Łomży, to jeszcze przodownikowi policji kajdanami ząb wybił. Chłopak jak płomień. W śledztwie skatowali go prawie na śmierć. I wrzucili do sąsiedniej celi, obok nas. - Wiadomość o tym doszła do nas tego samego dnia. A no tak. Zaczęliśmy stukać w ścianę raz po raz: to-wa-rzy-szu o-de-zwij się. Ale nic, cisza, nawet robak w szczelinie nie zaszemrał. „Nie żyje - myślimy - umarł z pałek”. Bywało tak czasem. I do wieczora siedzieliśmy jak niemi. Żal skuł nam gęby i serca: o jednego mniej. Aż tu - dobrze już było ku nocy - słyszę za ścianą jakby chrobot... nie, gdzie tam chrobot! cichutkie to było, ledwie, ledwie - trawa głośniej rośnie. - Świeradek stuka - daję znak. I przykładam ucho do ściany, żeby usłyszeć, czego chce Świeradek. A on, słabnącą ręką, wystukał nam takie słowa: W-pierś-niach-bi-ją-mło-tem-Nie-pęk-nie-Zat-nij-us-ta-choć-w-us-tach-krew... A dalej to już nie stukał. Sił pewno mu zabrakło. Nie dokończył, chociaż czekaliśmy do rana. Krajewski umilkł; węgielek fajki podświecił mu wąsy; nakrył go kapslą, by nie przynęcić kuli. - A cóż to były za słowa? - spytał po chwili milczenia zetwuemowiec z obwiązanym czołem. - Ot, taka pieśń - odparł Krajewski - rewolucyjna. Z ludu podobnoć wyszła. Słychać było skrzypienie ławy, na której siedzieli ludzie kaleńscy, i śliski szum żywopłotu wstrząsanego wiatrem. - Towarzyszu Krajewski - szepnął nagle Pałasz, który widocznie nie spał, lecz słuchał przez cały czas – a co się stało ze Świeradkiem? Umarł?... Tak? Umarł, towarzyszu Krajewski? Krajewski namyślał się chwilę, rozgniatając butem wysypany na ziemię popiół. - Nie wiem - odpowiedział zwolna. - Po wyjściu z celi już go nie spotkałem. Czy umarł, czy wyżył - tego nie powiem. Ale w 43 roku w Łomżyńskim bił się oddział alowski jego imienia. Dzielny oddział; imienia Jana Świeradka. Żandarmi nie bardzo go kochali. Ściemniało już mocno, mrok zapadał coraz śpieszniej, zganiając chmury zza kaleńskich wzgórz na środek nieba. Z wieży znów zaklaskała maszynka, tym razem jeszcze krócej; odpowiedziało jej kilka poszczególnych strzałów od strony sadu. I znowu wszystko umilkło, rozwierając ciszę dla westchnień i szelestów. - Słyszałem o tym oddziale - odezwał się Ciężarek.

Przestali rozmawiać, bo znów wydało im się, że od dalekiej szosy wiatr niesie odgłos motoru. Ale, tak samo jak przedtem, był to tylko głos ich nadziei. Zajdel mówił teraz cicho i powoli, co kilka kroków przerywając swą przechadzkę po izbie. Gdy zwracał się do okien, na twarz padał mu chłodny poblask nieba, sączący się zapewne przez szczeliny w chmurach; widać było wtedy jego uśmiech. - Chciałbym - rzekł - żebyście jasno zrozumieli, dlaczego tu jesteśmy. Nie po to przecież, żeby o nas ludzie później gadali jak o bohaterach - prawda, Pałasz? Cóż nam po ludzkim gadaniu... Ale pomyślcie tylko, co by się stało, gdybyśmy się poddali... O nas, o partii mówiono by tutaj nieufnie, z pogardą: ot, przyszli i dali się nastraszyć. Długo by tu jeszcze ludzie kaleńscy wierzyli w potęgę faszystów - czy nie tak, towarzyszu Tatara? Nie, nie bronimy się na próżne. Wbiliśmy tu głęboko w ziemię sztandar naszego ruchu. I nikt go już nie wyrwie. Może nie będzie nas, a on zostanie. Może już w piersi nie starczy nam głosu, a on - słyszycie? - on zwoła tu swym łopotem towarzyszy z Warszawy - do walki, którą myśmy rozpoczęli... No, nie dziwcie się, że trochę poetyzuję: dziś można sobie na to pozwolić, noc zapowiada się burzliwa... Zetwuemowiec z chustką westchnął i poruszył się niespokojnie. Okrągłe oczy znowu błysnęły mu w ciemności. - Czy myślicie, że... na pewno zginiemy, towarzyszu Zajdel? - spytał. - Słuchajcie - żachnął się Krystyn - takie pytania odłóżcie dla wróżek w Warszawie! Ja tych rozmów, człowieku, nie lubię. Śmierć, śmierć i śmierć! Krążycie wokół niej jak ćmy wokół żarówki. Spali was, a nie oświeci! Po cóż tyle gadać o śmierci? Dla nas to prosta sprawa: my nie umieramy, i koniec. Śmierć, śmierć!... To burżujskie określenie. U nas oznacza ono co innego: nasza śmierć tworzy nowe życie. Nie giniemy, człowieku, niszcząc - jak na przykład hitlerowcy. Umieramy - tworząc, tworząc! Rozumiesz? Więc gdzie podobieństwo? W zamieraniu tkanek? To temat dla nauki. A tyś nie profesor biologii, więc o tkankach nie myśl. Poduczysz się, szkołę skończysz, to liźniesz wyższej nauki. A teraz weź się w łapy, człowieku, i nie dzwoń zębami. - Rozumiem... Ja tylko tak... - szepnął zetwuemowiec i zwiesił głowę. - On zostawił dziewczynę w Warszawie... - mruknął czyjś zachrypły głos pod oknem - na Woli... Z parku wyleciał jeden wystrzał, odpowiedział mu drugi, z sadu, w chwilę potem trzeci - zza stajen. Wszyscy wstrzymali oddech. Ale widocznie były to tylko umówione znaki faszystowskich pozycji. Wieżyczka pokwitowała je zajadłym szczekotem kaemu i umilkła. Usłyszeli głos Szarleja: - Noc będzie ciemna... - Głos zabrzmiał wyraźnie, Szarlej zapewne wychylił się z okna, aby obejrzeć niebo. - Nie stracisz jej serca - powiedział Zajdel przysiadając się do zetwuemowca z obwiązanym czołem – no, bracie, pociesz się. Wierz mi: zawsze będzie cię kochała. Czy słyszałeś kiedy o naszym towarzyszu Piotrze Rigault, którego hitlerowcy rozstrzelali we Francji? - Nie słyszałem - odparł cicho zetwuemowiec. - Był w twoim wieku - odpowiedział Zajdel - i zanim go rozstrzelano, napisał do swojej dziewczyny: „Jestem tylko kroplą krwi, która użyźni ziemię Francji”. To było już parę lat temu, a oma jeszcze go kocha. Zetwuemowiec podniósł głowę, szukając jego wzroku. - Naprawdę tak było, towarzyszu Leonie? - westchnął.

- Daję ci na to słowo - odpowiedział Zajdel. Krystyn odszedł od okna i usiadł koło nich. - Miałem piętnaście lat, kiedy mnie pierwszy raz zamknęli, słyszycie? No, co tu gadać, człowieku... Wyobraźcie sobie szczeniaka z KZM-u, wrzuconego za kark do izolatki na Pawiaku. Wydawało mi się, że cały świat o mnie zapomniał, tak. Przez trzy dni nie ruszyłem się z ciemnego kąta; mrugałem oczami patrząc w kibel. Pierwszy raz zawsze jest ciężko. A potem człowiek się przyzwyczaja. No, wtedy szczenię było ze mnie: dziewczyny swojej jeszcze nie miałem, ale matka została na Pradze. Dobra była matka. Nocą, ledwiem zasypiał, już słyszałem jej głos. Budziłem się i trafiałem rękami na zimny mur. Chciało mi się modlić, ale wiedziałem już przecie, że nie warto. A jeśli nie płakałem, to tylko dlatego, że człowiek rzadko płacze, kiedy jest sam. No, szkoda słów - straciłem nadzieję. Samotne szczenię - powtarzam - a naokoło wielki, głuchy Pawiak. Nie brali mnie nawet na śledztwo, a gdyby ktoś zastukał w ścianę, i tak bym nie zrozumiał. Jednym słowem, człowieku, byliśmy we dwóch: kibel i ja. Żegnałem się już z życiem... Krystyn zaśmiał się krótko i wyjął z ręki Zajdla nie dopalony ogarek. Parę razy wciągnął dym. - Żegnałem się już z życiem, gdy któregoś dnia otwarto drzwi do mojej celi i strażnik rzucił coś na ziemię. - Na, masz! - krzyknął i zatrzasnął drzwi. Patrzę spode łba: na ziemi, koło kibla, leży paczka. Nieduża, byle jak obwiązana, sprawdzali przedtem jej zawartość. Pół godziny patrzyłem na nią ze swojego kąta. Serce mi waliło, węszyłem jednak podstęp. No, szczenię było ze mnie, ale już twarde. Nareszcie podpełzłem do niej, oglądam ze wszystkich stron. I... człowieku postaraj się zrozumieć taką chwilę: na papierze widzę napisane swoje własne imię i nazwisko. Czy ty wiesz, co to znaczy? W takiej chwili przeczytać swoje imię i nazwisko, wypisane ręką towarzyszy? Ech, co będę tłumaczył... To była paczka od MOPR-u. Znalazłem w niej czyste gacie, koszulę, mydło, skarpetki... Ale gdybam w niej znalazł tylko suchy liść, także bym płakał z radości. Tak, człowieku, objąłem rękami cuchnący kibel i płakałem. Pamiętali o mnie, nie byłem sam. Nadzieja zalała mi serce. I wtenczas, wiecie, zrozumiałem pierwszy raz, co to znaczy partia... Kiedy umilkł, wszyscy odruchowo spojrzeli na drzwi, jakby spodziewając się, że otworzy je czyjaś ręka przynosząc znak od świata. Ale ukazał się w nich tylko Szarlej. Było ciemno, nie widzieli jego twarzy, gdy powiedział: - Kaem nie ma już amunicji, zostały tylko granaty. Czas na mnie, towarzysze... Ciężarek wsiał z siennika. Chciał zapewne coś powiedzieć, gdy rozległ się szept Pałasza: - Słyszycie? Pada deszcz... Istotnie, szpaler za oknami, woda w sadzawce i liście na drzewach witały cichym szmerem pierwsze krople, spadające w ciemności. 3 Gdy poczuł pod rękami wilgotną trawę klombu, przepełznął jeszcze parę metrów i znieruchomiał, osłonięty krzewem, zapewne dzikiej róży; kolce pokłuły mu dłoń. Leżał teraz płasko, przyciśnięty do murawy, nasłuchując odgłosów. Na niewielką odległość między skrzydłem pałacu a klombem zużył długie, nie kończące się minuty. Za najlżejszym poruszeniem słyszał zgrzyt żwiru; martwiał wtedy i, wstrzymując oddech, przyciskał skroń do drobnych, ostrych kamyków. Chwilami deszcz się wzmagał, głośniej tnąc po liściach; okryty jego szumem, Szarlej wyciągał ręce, szukając oparcia, i czołgał się po żwirze w stronę klombu.

Teraz łowił uchem plusk deszczu w sadzawce i usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności, by odnaleźć w nich najbezpieczniejszą drogę. Musiał pełznąć środkiem, trzymając się z dala od szpaleru, za którym czuwały posterunki leśnych. Od czasu do czasu, kiedy deszcz przycichał, słychać było ich głosy; wtedy Szarlej wymacywał w kieszeni granat, który Krystyn kazał mu wziąć z sobą. Nie powinien żywy wpaść im w ręce. Kwadrans lub pół godziny temu (nie zdawał już sobie sprawy, ile upłynęło czasu od tej chwili) żegnali go chłopcy z kolumny. - Wracaj... - powiedział Pałasz dając mu swoje buty na gumowych podeszwach. - Nie bój się - odparł z uśmiechem Szarlej - dostaniesz je z powrotem. - W chwilę później stał pośrodku izby, w czarnej kurtce po Lelkowskim, od stóp do głów ciemny jak noc i gotów do odejścia. Zajdel zbliżył się do niego: - Pamiętajcie - szepnął - w razie niebezpieczeństwa - cofać się. Nie iść dalej. - Nie wolno go puszczać samego... - odezwał się Ciężarek - słuchajcie... - Przejdę - potrząsnął głową Szarlej. Przekonał ich swoim uporem. Ani na chwilę nie wątpił, że przejdzie, wyminie pozycje faszystów i dojdzie do szosy; tej samej, na której Kurzawiec wiozący Janisza musiał zapewne zginąć lub wpaść w ręce bandy. Pozostawało tylko parę godzin. Przez parę godzin mogli się jeszcze bronić, na parę godzin wystarczy kul i granatów... Gdy znalazł się sam w szmerze deszczu, przemknęła mu przez głowę mysi, że idzie na śmierć, wprost w łapy leśnych. Przepędził ją okrutnym błyskiem woli: więc będzie o jednego mniej... Mógł był zginąć już przedtem, jak Lelkowski czy Gaj; czym różnił się od nich, którzy zostali w izbie, umarli lub żywi, ze swą ostatnią nienawiścią, miłością i nadzieją; czymże sobie zasłużył na lepszy los? Doczołgał się do sadzawki, obrośniętej wokół niskimi krzewami; rozchylił je, zobaczył nieruchome najady, a dalej - ciemny zasiek żywopłotu. Zgniły odór pleśni wdzierał mu się w nozdrza. Poczuł dreszcze, ubranie mu przemokło. „Gorączka...” - szepnął machinalnie; wyniósł ją pewnie z wieżyczki, na wylot przeszywanej wiatrem. Chciał zebrać ociężałe myśli, nie zdążył jednak: w twarz prysnęły mu ostre odłamki, wcisnął głowę w krzaki, słysząc dzwonienie kul po plecach najad. To szpaler bluznął ogniem. Jeśli teraz rozpocznie się natarcie, znajdą go. Z okien skrzydła zagrzechotały automaty; gwizd kul przeszedł wysoko ponad jego głową: chłopcy pamiętali o nim. Przez chwilę wydało mu się, że słyszy skowyt Flisa, ale natychmiast przepadł w rosnącej strzelaninie. Dwa razy sypnęło mu w oczy wilgotną ziemią; chciał uciekać, lecz zmusił się do spokoju, przywarł do śliskiego gruntu, wyciągnięty jak piskorz; nadbrzeżny muł oblepił mu twarz. „Koniec?...” - pomyślał. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym leżał, rozległ się chrzęst żwiru. Wypatrzyli go, za chwilę otoczą klomb. Powoli przesunął ręką, wyczuł pod palcami chropowatą skorupę granatu i pożałował przez mgnienie, że wszystko tak krótko trwało: jego życie, miłość, daremna wyprawa po odsiecz... „Tereso...” - szepnął wtulając twarz w kępę mokrych chwastów. I w tej samej chwili oślepił go blask, zobaczył żywopłot nagle rozjarzony purpurowym światłem, usłyszał czyjś krzyk. Jakieś cienie biegły w jego stronę; widział, jak padają, uskakują w bok, ciemność zaroiła się od głosów zagłuszanych rosnącym zgiełkiem ognia.

Woda sięgała mu do piersi, czuł pod stopami miękkie, oślizłe dno. Stoczył się z brzegu właściwie przypadkiem: szukając ratunku, wykonał nieoględny ruch i stracił równowagę. Zdążył tylko pięść z granatem unieść ponad głowę.

Wypad z sadu nie udał się: część napastników musiała zostać na żwirze, reszta zapewne wycofała się za przeciwległą ścianę żywopłotu. Palba ucichła, tylko zabłąkane kule krzyżowały się z cienkim gwizdem to tu, to tam. Szarlej, zanurzony po szyję w zgniłej wodzie, ostrożnie sunął ku najadom. Czuł, jak z każdym krokiem obrasta rzęsą i pleśnią, wodne liście przyklejały mu się do ramion; odgarniał je i z trudem wyciągał stopy z mułu. Dobrnął wreszcie do najad i ukrył się za ich piecami. Gorączka nie pozwalała mu skupić myśli, rozumiał jednak, że powinien natychmiast iść dalej, póki nie ustanie deszcz i cisza po pierwszym nocnym szturmie... * Sarny śpiące w głębi parku spłoszył trzask łamanych gałązek i szelest krzaków, przez które przedzierał się po omacku jakiś ciężki i chwiejny kształt. Wokół było tak ciemno, że tylko wzrok łasicy mógłby przebić powikłany gąszcz. Człowiek, który szukał drogi w ciemności, musiał być zmęczony: potykał się o korzenie, przystawał, aby odpocząć, słychać było wtedy jego trudny oddech. Chwilami tracił nadzieję, że kiedykolwiek uda mu się wyjść z kręgu gęstwiny i mroku. Doszedł tu prawie cudem: kilka razy, natknąwszy się na gniazda leśnych, miał już cisnąć granat między nich a siebie; ratował go przypadek: wzmożony szum deszczu przytłumił jego kroki lub osłonił go w ostatniej chwili pień starego dębu. Raz, kiedy leżał zagrzebany w mchu, przeszedł koło niego patrol, pięciu czy sześciu ludzi. Jeden z nich nadepnął mu butem na rękę, drugi potknął się o jego nogę i zaklął. Szarlej przeczekał, aż się oddalą, po czym znów zaczął sunąć przed siebie, nie wiedząc, czy zbliża się do szosy, czy też wraca do miejsca, z którego wyruszył. Parokrotnie wydało mu się, że ktoś za nim idzie: słyszał szmer rozgarnianych liści, chrzęst chrustu pod czyimiś stopami, a raz byłby przysiągł, że dobiega go stłumiony ludzki głos. Była to pewnie sarna, w parku ocalało ich podobno kilka sztuk - a głos doleciał widocznie z daleka. Mimo iż zgubił kierunek i stracił rachubę czasu, orientował się, że załoga otoczona w skrzydle nie złożyła jeszcze broni. Szum gałęzi przynosił echa strzelaniny i huk pękających granatów. Napastnicy, jak wilki ośmielone ciemnością, musieli wypełznąć zza krzaków i drzew; podchodzili zapewne coraz bliżej, by jednym skoncentrowanym uderzeniem z czterech stron przełamać opór kolumny. Na myśl o tym Szarlej dobywał z siebie wszystkich sił i ruszał naprzód, w głąb mroku, przedzierając się przez splątane zarośla. Widział Pałasza i Ciężarka, klęczących przy oknie, zdawało mu się, że tuż koło niego brzmi spokojny głos Zajdla: „Oszczędzać kul, chłopcy... Szarlej sprowadzi pomoc...” Wtedy nie zważał już na krzaki i korzenie - szedł wyciągając przed siebie ręce, pokłute kolcami i poranione żwirem, łamał gałęzie, obijał się o pnie - i szedł, szedł pochylony naprzód, czujny, uparty, ze wzrokiem wbitym w ciemność i z jedną myślą, z jednym uczuciem w sercu: zdążyć na czas... Przed oczami miał tylko ich chłopców z kolumny, zabarykadowanych w izbie szkolnej, spotykał zacięty błysk ich spojrzeń znad karabinowych zamków, słyszał słowa, którymi nawoływali się w walce - rozróżniał przecież głos każdego z nich, znał je na pamięć; czyż nie spędzili razem gorących, burzliwych dni? Nigdy jeszcze tak mocno do nich nie należał, jak teraz, gdy zostawiał ich za sobą wciąż dalej, wciąż dalej; kiedy cichły ich głosy, tłumione przez gąszcz, a tylko echem wystrzałów dawali mu znać o swej woli, nadziei i dumie... * Gdy w pewnej chwili podniósł głowę, ledwie stłumił okrzyk: zobaczył odsłonięte niebo i trzy gwiazdy błyszczące wśród chmur. Klęczał w zaroślach u skraju polany, twarz owiewał mu wiatr przeniknięty zapachem trawy. Z daleka zapukała seria; bronili się jeszcze. Deszcz ustał; -aa polanę spoza rzedniejących chmur, kładł się już sinawy poblask nocy. Szarlej wstał i wyszedł z zarośli. Był mokry od stóp do głów, wszystko, co miał na sobie, przylegało mu do ciała.

O kilkaset metrów biegła szosa, dzieliło go od niej najwyżej parę minut drogi. Rozejrzał się wokół, po czym, przeskakując kępy wrzosów, mszył naprzód środkiem polany. I po dziesięciu krokach zarył się nagle w ziemię, jakby pchnięty w piersi. Nie zdążył się już ukryć. Warkot aut nadjeżdżających od szosy zaskoczył go równocześnie ze światłem reflektorów. Na polanę wysypała się gromada ludzi; czarne, ruchliwe postacie napełniały ciszę wrzawą rozmów, nawoływań i haseł; słychać było zgrzyt spuszczanych platform z ciężarówek wynoszono jakieś przedmioty. „Uwaga, uwaaaga...” - napominał czyjś głos; z szosy nadciągał rosnący huk motorów nowe maszyny wytaczały się z ciemności... „Pierwsza grupa! pierwsza grupa - zbiórka!” - wołał ktoś biegnąc. Małe, zwinni auto, prawdopodobnie Willys albo Jeep, zgrzytnęło hamulcami. Wyskoczył z niego jakiś człowiek i szedł świecąc latarką. - Ludzie z Białych Rud - do mnie! - mówił głośno. - Gdańczyk, Lachman, Łuczek, Kurzawiec - pilnować swoich grup! Szybko, oni się jeszcze bronią... - Pankrat! - zawołał Szarlej. - Pankrat!!! Wbiegł w krąg reflektorów i zachwiał się. Zewsząd otoczyli go ludzie. 4 W końcu września 1945 roku, w dwa dni po nocnej bitwie, w której oddziały milicji obywatelskiej, ściągnięte z sąsiednich powiatów, i załoga robotnicza wytwórni papieru w Białych Rudach po kilkugodzinnej ciężkiej walce zlikwidowały w Kaleniu dywersyjną bandę Ogrodnika - w dwa dni później, przed zachodem słońca, kiedy na drogach cichł już turkot i z pastwisk spędzano bydło, szosą prowadzącą z Lodzi do Warszawy przez miasto fabryczne P. posuwała się zwolna kolumna samochodowa, złożona z kilku maszyn. Ludzie idący pieszo skrajem drogi przystawali na jej widok i odprowadzali ją wzrokiem, dopóki ostatni wóz nie zniknął za zakrętem. Ciężarówek było siedem, prócz nich - dwa wojskowe Willysy i jeden szary osobowy Opel, ciągnięty na linie przez sześciotonowy wóz z podziurawioną budą. Inne maszyny również nosiły na sobie ślady licznych uszkodzeń: wgniecione maski, potłuczone szyby, wygięte błotniki; brezentowe pokrowce bud powiewały strzępami, na drzwiczkach kabin widniały białe gwiazdki odpryśniętego lakieruj rzekłbyś zmotoryzowany batalion powracający do domu z długoletniej wojny. Ziemię wokół widać było szeroko: rozciągała się płaską równiną, oblaną światłem zachodzącego słońca; na dalekiej linii widnokręgu pola i łąki spokojnie wstępowały w niebo, prósząc gdzieniegdzie szarym dymem z zagrody, który unosił się prosto, gdyż wieczór był bezwietrzny. Dziesięć maszyn o zmęczonych silnikach ostrożnie sunęło środkiem szosy, między rzędami wierzb; spłoszone warkotem motorów stada krów schodziły do rowów, tłocząc się i rycząc z przerażenia. Pasażerowie „autobusu” kursującego na linii Łódź-Warszawa- -Łódź (starej budy podobnej do hyclowskiego furgonu), który wyminął kolumnę za Łowiczem, zobaczyli na chwilę ciemne wnętrze platform, zapełnione ludźmi. W autobusie zapanowało poruszenie; pasażerowie wychylali głowy oglądając ów zwolna sunący, okaleczały konwój, który pozostał już daleko za nimi. - Co to było? pytano szofera, gdy autobus zmienił bieg na stoku szosy. Szofer sam był zdziwiony i nie umiał odpowiedzieć. Tymczasem kolumna zwolna brała wiraż okrążający las i aby uniknąć wstrząsu na wybojach, trzymała się teraz prawej strony szosy. W pierwszej maszynie, w szoferce, siedziało dwóch mężczyzn i młody chłopak Wszyscy trzej byli wychudli, obrośnięci, starszy z mężczyzn miał rękę na temblaku, chłopiec

trzymał na kolanach automat. W trzecim wozie, o spłaszczonej masce i potłuczonych latarniach, kierowca miał zamiast czapki bandaż, opasujący mu głowę i czoło aż po brwi. Pod brezentowymi budami na ławkach i rozłożonych płachtach, siedzieli ludzie ciasno skupieni na chyboczących się platformach. W kilku maszynach leżeli ranni, przykryci derkami; czasem skraj koca odsłaniał pasmo rozsypanych włosów lub skurczoną rękę. Czuć było zaduch ropy i krwi. Pod ławkami leżała broń. * W drodze rozmawiali z sobą, po raz setny wskrzeszając przeżyte wypadki. Mimo zmęczenia mało kto milczał, a chyba nikt na chwilę nawet nie zasnął. Poprawiając rozluźnione opatrunki lub klnąc z cicha na doskwierający ból czy też żując kawałek chleba wydobyty z torby, wspominali tę lub ową śmierć, czyjeś ocalenie, odwagę albo lęk. Byli jeszcze przejęci walką i żałowali trochę, że już się skończyła. Z kolumny, która wyruszyła dwadzieścia dni temu, ubyło ich kilku: zostali pod klonami w kaleńskim parku. Lecz teraz, gdy kolumna znów zbliżała się do Warszawy, imiona ich ciągle padały w rozmowach, jak gdyby wciąż byli obecni - zarówno Cyrański, Lelkowski, jak i mały Gaj. Zajęci wspominaniem, niewiele uwagi poświęcali mijanym krajobrazom. I nie spostrzegli nawet, jak zaszło słońce wśród polnych grusz i zagajników, i dymów rozwleczonych po miedzach... Ale do kogo, jeśli nie do nich, należy dzisiaj zachodzące słońce, i to, które wzejdzie jutro, i ziemia, przez którą zmierza ich poraniona kolumna? KONIEC Łódź -Zakopane- Warszawa Luty 1947 - luty 1951.

DO CZYTELNIKA TEJ KSIĄŻKI Wydawnictwo prosi o nadesłanie uwag o przeczytanej książce, dotyczących jej tematu, treści, języka, wyglądu zewnętrznego, popełnionych w niej błędów i omyłek, oraz o wyrażenie życzeń, do których wydawnictwo mogłoby się zastosować w swej dalszej pracy. Adres: „Czytelnik“ Biuro Studiów, Warszawa 10 Skr. poczt. Nr 344

1955 »CZYTELNIK« SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Książka zatwierdzona pismem Min. Oświaty Oc-11c/764/52 jako lektura uzupełniająca dla klasy X Redaktor: Jan Lipski Redaktor techniczny: Tadeusz Frączyk Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1955. Wydanie V Nakład 20 101 egz. Ark. wyd. 52.75, ark. druk. 51.75 Papier drukowy, kl. V, 70 x 100 60 g. Podpisano do druku 24 lutego 1955 Druk ze stereotypów ukończono w czerwcu 1955 Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zam. nr 864/54. M-5-80155 Cena 31.50 zł
Brandys, Kazimierz - Człowiek nie umiera – 1955 (zorg)

Related documents

241 Pages • 121,718 Words • PDF • 2.5 MB

45 Pages • 4,601 Words • PDF • 61.6 MB

259 Pages • 46,989 Words • PDF • 1 MB

120 Pages • 60,183 Words • PDF • 1.1 MB

239 Pages • 94,657 Words • PDF • 1.9 MB

6 Pages • 3,000 Words • PDF • 120.4 KB

423 Pages • 103,745 Words • PDF • 3 MB

163 Pages • 80,677 Words • PDF • 1.8 MB

506 Pages • 92,408 Words • PDF • 1.5 MB

197 Pages • 81,133 Words • PDF • 1.1 MB

230 Pages • 76,628 Words • PDF • 1.1 MB