464 Pages • 163,900 Words • PDF • 1.7 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:13
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
Peter F. Hamilton Saga Wspólnoty Tom 2 Judasz Wyzwolony Tom 1 Śledztwo Tytuł oryginału Judas Unchained vol. 1 Przekład Michał Jakuszewski
Dla Sophie Hazel Hamilton Nie wiedziałem, jak bardzo mi cię brak, dopóki się nie zjawiłaś.
NAJWAŻNIEJSZE POSTACIE
Adam Elvin: były radykał, kwatermistrz Strażników Jaźni Agent: menedżer z Illuminatusa, specjalizujący się w nielegalnych usługach ochroniarskich Alessandra Baron: prezenterka programu medialnego Alic Hogan: komandor podporucznik z wywiadu floty Anna Kime: żona Wilsona i szef jego sztabu Bernadette Halgarth: matka Isabelli, agentka Gwiezdnego Podróżnika Bradley Johansson: założyciel Strażników Jaźni Bruce McFoster: były Strażnik, zabójca służący Gwiezdnemu Podróżnikowi Bruno Seymore: oficer naukowy z „Drugiej Szansy" Campbell Sheldon: prawnuk Nigela w linii prostej, zajmujący wysoką pozycję w rodzinnej dynastii Catherine Stewart (Kotka): skazana służąca w oddziałach floty, wyposażona w broń połączoną
obwodami organicznymi Crispin Goldreich: senator, przewodniczący komisji budżetowej Daniel Alster: prawa ręka Nigela Sheldona Dudley Bose: astronom z gralmondzkiego uniwersytetu, poddany ożywieniu Edmund Li: oficer służby kontroli celnej na Far Away na dworcu na Boongate Elaine Doi: prezydent Wspólnoty Międzyukładowej Gerard Utreth: przedstawiciel rodziny Brantów z Demokratycznej Republiki Nowych Niemiec Giselle Swinsol: kierownik projektu budowy gwiazdolotów prowadzonego przez dynastię Sheldonów Gore Kurnelli: głowa Wielkiej Rodziny Burnellich Gwyneth Russell: porucznik z wywiadu floty Hoshe Finn: detektyw z policji w Darklake City Isabella Halgarth: agentka Gwiezdnego Podróżnika Jim Nwan: podporucznik z wywiadu floty John King: porucznik z wywiadu floty Justine Burnelli: ziemska kobieta z wielkiego towarzystwa, obecnie senator Kaspar Murdo: główny portier w Klinice Saffrona Kazimir McFoster: członek Strażników Jaźni Liz Vernon: inżynier biogenetyczny, żona Marka Mark Vernon: inżynier Matthew Oldfield: podporucznik z wywiadu floty McClain Gilbert: kapitan floty Mellanie Rescorai: osobowość unisferowa, agentka RI Michelangelo: prezenter programu informacyjnego w PSZ
Morton: skazaniec służący w oddziałach floty Natasha Kersley: kierownik projektu „Seattle" Niall Swalt: młodszy rangą pracownik firmy turystycznej Grand Triad Adventures Nigel Sheldon: współwynalazca tuneli czasoprzestrzennych, współwłaściciel STT Olwen McOnna: Strażnik Orion: nastolatek, sierota z Silvergalde Oscar Monroe: kapitan okrętu „Obrońca" Ozzie Fernandez Isaacs: współwynalazca tuneli czasoprzestrzennych, współwłaściciel STT Patricia Kantil: szefowa gabinetu Elaine Doi Paul Cramley: haker z Darklake City Paula Myo: główny śledczy, szefowa Służby Ochrony Senatu Qatux: Raiel mieszkający na Wysokim Aniele Rafael Columbia: wiceadmirał odpowiedzialny za obronę planetarną Ramon DB: senator z Buty, przewodniczący frakcji afrykańskiej Renne Kempasa: porucznik z wywiadu floty Rob Tannie: skazaniec służący w oddziałach floty, wyposażony w broń połączoną obwodami organicznymi Samantha McFoster: Strażnik, technik, pracuje nad zemstą planety Simon Rand: założyciel Randtown, przywódca ruchu oporu Stig McSobel: Strażnik, dowódca grupy działającej w Armstrong City Tarlo: porucznik z wywiadu floty Thompson Burnelli: senator Wspólnoty, obecnie poddawany ożywieniu Tiger Pansy: aktorka występująca w „dramatach dla dorosłych" w PSZ Tochee: obcy pochodzący z nieznanego świata
Toniea Gall: przewodnicząca Stowarzyszenia Ludzkich Mieszkańców Wysokiego Anioła Tunde Sutton: oficer naukowy z „Drugiej Szansy" Vic Russell: porucznik z wywiadu floty Victor Halgarth: ojciec Isabelli, agent Gwiezdnego Podróżnika Wilson Kime: były pilot NASA, pierwszy admirał floty Wysoki Anioł: rozumny statek obcych
PROLOG
Od samego początku coś w tej sprawie budziło niepokój porucznik Renne Kempasy. Pierwsze złe przeczucia zrodziły się w jej świadomości w chwili, gdy ujrzała należący do ofiary penthouse. Widziała już od środka setki podobnych. W tego rodzaju luksusowych apartamentach zazwyczaj mieszkali bohaterowie mydlanych oper w PSZ: piękni single, którym świetnie płacono za pracę w niepełnym wymiarze godzin. To pozwalało im swobodnie się cieszyć mieszkaniem o powierzchni pięciuset metrów kwadratowych, wykończonym przez żądających wygórowanych cen dekoratorów wnętrz. Tego rodzaju sytuacja była całkowicie oderwana od realnego życia, ale za to stwarzała scenarzystom mnóstwo dramatycznych i komicznych możliwości. Niemniej jednak, zaledwie dzień po rozpyleniu przez Strażników wiadomości oskarżającej prezydent Elaine Doi o to, że jest agentką Gwiezdnego Podróżnika, Renne znalazła się w takim właśnie mieszkaniu, ulokowanym na najwyższej kondygnacji przerobionego budynku fabrycznego w Daroca, stolicy Arevalo. Wielki salon miał obszerny, słoneczny balkon z widokiem na przepływającą przez sam środek miasta Caspe River. Jak we wszystkich stolicach bogatych planet pierwszej fazy zasiedlenia, w Daroca można było znaleźć liczne parki, eleganckie budynki oraz szerokie ulice ciągnące się aż po horyzont, który lśnił ostro w lekko spiżowym blasku porannego słońca, dodatkowo zwiększając atrakcyjność panoramy. Renne potrząsnęła głową z lekkim niedowierzaniem na widok wspaniałego mieszkania. Choć flota płaciła jej całkiem nieźle, z pewnością nie mogłaby sobie pozwolić na wynajęcie czegoś podobnego. A przecież mieszkały tu trzy dziewczyny w pierwszym życiu. Żadna z nich nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat. Jedna z lokatorek, Calriona Saleeb, wpuściła Renne i Tarla do środka. Była drobną
dwudziestodwulatką o długich, czarnych, kręconych włosach, odzianą w prostą, zieloną suknię w intensywnie liliowe, geometrycznie ułożone paski. Renne wiedziała jednak, że to suknia od Fona, co znaczyło, że kosztowała ponad tysiąc ziemskich dolarów, a mimo to dziewczyna chodziła w niej na co dzień po domu. E-kamerdyner Renne wyświetlił w jej wirtualnym polu widzenia plik z informacjami dotyczącymi Catriony Saleeb. Była ona niskim rangą członkiem Wielkiej Rodziny Morishich i pracowała w banku, w dużej dzielnicy finansowej Daroca. Jej dwoma przyjaciółkami były Trisha Marina Halgarth, zatrudniona w dziale lokowania produktu w Veccdale, należącej do rodziny Halgarthów firmie zajmującej się produkcją modnych systemów domowych, oraz Isabella Halgarth, pracująca w miejskiej galerii sztuki współczesnej. Wszystkie pasowały do profilu: trzy niezależne dziewczyny we wspólnym mieszkaniu w mieście, bawiące się świetnie w oczekiwaniu na początek prawdziwej kariery zawodowej albo dorównujących im majątkiem i statusem mężów, którzy zabiorą je do wybudowanych z połączonych funduszy powierniczych posiadłości, by tam wyprodukować zakontraktowaną liczbę dzieci. - Macie świetne mieszkanie - zauważył Tarlo, gdy zmierzali do salonu. Catriona odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem wykraczającym nieco poza zwykłą uprzejmość. - Dziękuję. Jest własnością rodziny, więc nie płacimy za nie drogo. - Za to urządzacie tu szalone prywatki. Jej uśmiech stał się prowokujący. - Być może. Renne zerknęła z irytacją na współpracownika. Byli na służbie i nie powinni próbować podrywać potencjalnych świadków. Tarlo uśmiechnął się do niej. W przystojnej, opalonej twarzy błysnęły białe zęby. Renne widziała na własne oczy, jak skuteczny okazywał się ten uśmiech w paryskich klubach i barach. Catriona zaprowadziła ich do kuchennej części apartamentu, oddzielonej od salonu szerokim, marmurowym barem śniadaniowym. Kuchnia była supernowoczesna, wyposażono ją we wszystkie wyobrażalne udogodnienia, wbudowane w białe jak śnieg, jajowate moduły umieszczone w ścianach. Renne nie przypuszczała, by zbyt często gotowano w niej cokolwiek, choć skomplikowani robokucharze wyglądali imponująco. Pozostałe dziewczyny siedziały na stołkach przy barze. - Trisha Marina Halgarth? - zapytała Renne. - To ja. Jedna z dziewczyn wstała. Miała twarz w kształcie serca i jasnooliwkową cerę. Od piwnych oczu odchodziły małe, ciemnozielone tatuaże OO przypominające skrzydła motyla. Osłoniła się dużym szlafrokiem z białego frotte niczym zbroją. Co chwila łapała za miękką tkaninę, by owinąć się
ciaśniej. Na wszystkich palcach bosych stóp miała srebrne pierścionki. - Jesteśmy z wywiadu floty - oznajmił Tarlo. - Porucznik Kempasa i ja prowadzimy śledztwo w sprawie tego, co się wam przydarzyło. - Chyba raczej w sprawie mojej łatwowierności - warknęła. - Spokój, kochanie - odezwała się Isabella Halgarth, obejmując Trishę ramieniem. - Oni są po naszej stronie. Wstała i spojrzała na śledczych. Renne musiała unieść nieco wzrok. Isabella była wyraźnie wyższa od niej, niemal dorównywała wzrostem Tarlowi. Miała na sobie bardzo obcisłe dżinsy, odsłaniające nogi. Długie blond włosy związała sobie w koński ogon opadający do bioder. Wyglądała jak żywy obraz niedbałej elegancji. Tarlo uśmiechnął się jeszcze szerzej. Renne miała ochotę pchnąć go na ścianę i głośno przypomnieć mu zasady profesjonalnego zachowania, grożąc przy tym palcem, zdołała jednak zignorować trwający wokół niej taniec godowy. - Prowadziłam już kilka podobnych spraw, pani Halgarth - zapewniła. - Według mojego doświadczenia ofiarę rzadko można oskarżyć o łatwowierność. Z biegiem lat Strażnicy opracowali bardzo sprytne metody działania. - Lat! - Catriona prychnęła lekceważąco. - I nadal ich nie złapaliście? - Jesteśmy przekonani, że zbliżamy się do rozwiązania sprawy - odparła Renne, starając się zachować uprzejmy wyraz twarzy. Dziewczyny wymieniły pełne powątpiewania spojrzenia. - Wiem, że to nie jest dla was przyjemne - oznajmił Tarlo. W jego uśmiechu pojawiła się nuta współczucia. - Możecie zacząć od tego, że podacie mi jego nazwisko. Trisha skinęła niepewnie głową. - Jasne. Nazywał się Howard Liang. - Uśmiechnęła się blado. - Ale to na pewno nie jest prawdziwe nazwisko? - Nie jest - zgodził się Tarlo. - Niemniej w cybersferze Daroca z pewnością zachowało się wiele danych dotyczących tej tożsamości. Nasi specjaliści odnajdą mnóstwo skojarzonych z nią plików. Możemy sprawdzić, w jakim miejscu ją wprowadzono, a być może również, kto był sprawcą fałszerstwa. Każdy szczegół nam pomaga. - Jak go poznałyście? - zapytała Renne. - Na przyjęciu. Chodzimy na nie bardzo często. Spojrzała na przyjaciółki w poszukiwaniu wsparcia. - To wielkie miasto - zaczęła Isabella. - Daroca jest bogate. Ludzie mają tu pieniądze i czas na
zabawę. - Zerknęła z rozbawieniem na Tarla. - Trish i ja jesteśmy z dynastii, a Catriona jest grandem. Cóż więcej mogę dodać? To przyciąga mężczyzn. - Czy Howard Liang był bogaty? - zapytała Renne. - Nie miał funduszu powierniczego - odpowiedziała Trisha. - To znaczy mówił, że go nie ma - poprawiła się z rumieńcem na twarzy. - Jego rodzina ponoć pochodziła z Velaines. Twierdził, że jest parę lat po pierwszej rejuwenacji. Lubiłam go. - Gdzie pracował? - W dziale rynku towarowego Ridgeon Financial. Boże, nawet nie wiem, czy to prawda. - Dotknęła wolną dłonią czoła i potarła je mocno. - Nie mam pojęcia, ile naprawdę miał lat. Nic w ogóle o nim nie wiem. To właśnie jest najgorsze. Nie to, że ukradł mój certyfikat autorski i wykasował pamięć, ale... że dałam się tak podejść. Byłam okropnie głupia. Biuro ochrony naszej rodziny wysyła nam mnóstwo ostrzeżeń, ale zawsze uważałam, że mnie one nie dotyczą. - Niech się pani nie oskarża - uspokajał ją Tarlo. - Ci ludzie to prawdziwi zawodowcy. Do licha, pewnie sam dałbym się nabrać. Kiedy widziała go pani po raz ostatni? - Trzy dni temu. Wybraliśmy się razem do klubu „Bourne". Była tam jakaś impreza, premiera nowego serialu dramatycznego. Potem zjedliśmy kolację i wróciłam do domu. Tak mi się zdaje. Domowy układ procesorowy mówi, że zjawiłam się dopiero o piątej rano, ale ja nie pamiętam nic z tego, co wydarzyło się po kolacji. Czy właśnie wtedy to zrobili? - Być może - przyznała Renne. - Czy pan Liang dzielił z kimś mieszkanie? - Nie, mieszkał sam. Poznałam paru jego przyjaciół. Chyba też pracowali w Ridgeon. Chodziliśmy ze sobą tylko parę tygodni, ale to pewnie wystarczyło, żebym zapomniała o ostrożności. - Potrząsnęła głową. - Jestem wściekła. Cała Wspólnota myśli, że wierzę, iż pani prezydent jest kosmitką. Nie będę mogła spojrzeć w oczy ludziom w pracy. Muszę wrócić na Solidade, żeby zmienić twarz i nazwisko. - To pewnie by pomogło - zgodził się Tarlo ze współczuciem w głosie. - Najpierw jednak musimy poddać panią paru testom. W holu czeka ekipa ekspertów medycznych. Mogą to zrobić w klinice albo tutaj, jak pani woli. - Niech będzie tutaj - odrzekła Trisha. - Chcę mieć to już za sobą. - Proszę bardzo. Druga grupa sprawdzi jego mieszkanie. - Co spodziewacie się tam znaleźć? - zapytała Isabella. - Z pewnością jego DNA - odparła Renne. - I kto wie co jeszcze, zwłaszcza jeśli używali mieszkania jako swojej bazy. Sprawdzimy też jego dane w Ridgeon Financial. Chciałabym, żeby pani je potwierdziła. To pozwoli nam sporządzić jego portret.
- Ale czy nie zrobił już sobie przeprofilowania? - zapytała Catriona. - Z pewnością tak, ale chcemy zbadać jego przeszłość. Tam właśnie znajdziemy wskazówki, które pozwolą nam ustalić, skąd się wziął. Musi pani zrozumieć, że jeśli chcemy dopaść Lianga, konieczne jest rozbicie całej organizacji Strażników. Śledztwo nie dotyczy jego indywidualnie. Spędzili w apartamencie jeszcze dwadzieścia minut. Wysłuchali zeznań trójki dziewczyn, po czym ustąpili miejsca ekspertom medycznym. W połowie drogi do drzwi Renne zatrzymała się nagle i przyjrzała z zamyśleniem wielkiemu salonowi. Trisha szła do sypialni w towarzystwie dwojga ekspertów. - Co się stało? - zapytał Tarlo. - Nic. Spojrzała po raz ostatni na Catrionę i Isabellę, a potem wyszła. - Nie chrzań - ciągnął Tarlo, gdy zjeżdżali windą do holu. - Znam cię. Widzę, że coś cię gryzie. - Déjŕ vu. - Słucham? - Widziałam już to miejsce zbrodni. - Ja też. Kiedy Strażnicy rozpylają wiadomość w unisferze, szefowa zawsze każe nam się rozejrzeć. - A więc powinieneś to poznać. Pamiętasz Minilyę? Tarlo zmarszczył brwi. Drzwi się otworzyły i oboje wyszli do holu. - Niezbyt dokładnie. To było cztery lata temu. Ale tam to było kilku facetów we wspólnym mieszkaniu. - No i co z tego? Nagle zostałeś seksistą? Czy fakt, że to były dziewczyny, coś zmienia? - Hej! - To była dokładnie taka sama sytuacja, Tarlo. I mieliśmy już przedtem grupy złożone z dziewczyn. - Na Nzedze. April Gallar Halgarth. Wyjechały razem na wakacje. - Nie zapominaj też o Buwangwie. - Dobra, do czego zmierzasz? - Nie lubię powtórek. A Strażnicy wiedzą, że znacznie łatwiej będzie nam ich złapać, jeśli będą się trzymali tego samego schematu.
- Nie widzę tu schematu. - To nie jest do końca schemat. - W takim razie co? - Nie jestem pewna. Powtarzają tę samą procedurę. To do nich niepodobne. Tarlo wyszedł pierwszy przez obrotowe drzwi holu i wezwał taksówkę przez e-kamerdynera. - Nie mają zbyt wielkiego wyboru. Co prawda, Galaktyka jest pełna młodych i głupich Halgarthów, ale w ich stylu życia występuje ograniczona liczba wariantów. To nie Strażnicy się powtarzają, tylko Halgarthowie. Renne zmarszczyła brwi, spoglądając na podjeżdżającą taksówkę. Tarlo miał rację, ale nie w tym kierunku zmierzały jej myśli. - Uważasz, że ochrona rodziny próbuje zwabić ich w pułapkę? Że Trisha była przynętą? - Nie - zaprzeczył z pasją. - To się nie zgadza. Gdyby tak było, złapaliby Lianga, gdy tylko się z nią spotkał. Jego sfałszowana tożsamość mogła się obronić w konfrontacji z Ridgeon Financial, ale z pewnością nie ze służbą ochrony rodziny Halgarthów. - Muszą prowadzić takie operacje. Gdybym była ważną szychą wśród Halgarthów, wściekałabym się, że Strażnicy ciągle atakują naszą rodzinę. Tarlo zajął miejsce na skórzanym siedzeniu taksówki. - Wywierają na szefową silne naciski. - To również wygląda dziwnie. Gdyby to była ich operacja, zawiadomiliby nas. - Na pewno? - Dobra, może i by tego nie zrobili - przyznała. - Ale to i tak nie ma znaczenia, bo to nie była operacja Halgarthów. - Nie możemy być tego pewni. - Nie złapali Lianga i nie zawiadomili nas. Na tym etapie już by to zrobili. - Albo go śledzą i boją się, że to by go spłoszyło. - Nie w tym rzecz. - Trudno jej było nawet spojrzeć na Tarla. - Coś tu po prostu nie gra. Wszystko za dobrze się składa.
- Za dobrze? Skrzywiła się, słysząc nutę niedowierzania w jego głosie. - Ehe, wiem. Wiem. Ale coś nadal mnie gryzie. Ten apartament, te dziewczyny, to był głośny sygnał mówiący: „Tu mieszkają głupie, bogate dzieciaki, chodźcie je wykorzystać". - Nie rozumiem. Kto tu jest winny, Strażnicy czy Halgarthowie? - Hm... pewnie Halgarthowie... chyba że to naprawdę była przynęta. Uśmiechnął się do niej. - Zaczynasz wszędzie dopatrywać się spisków, całkiem jak szefowa. Wkrótce zaczniesz oskarżać Gwiezdnego Podróżnika. - Niewykluczone. - Odwzajemniła się bladym uśmiechem. - Ale tak czy inaczej powiem jej, że moim zdaniem w tej sprawie jest coś dziwnego. - To zniszczy ci karierę. - Nie chrzań! Co z ciebie za detektyw? Powinniśmy się kierować przeczuciami. Nie oglądasz policyjnych oper mydlanych? - Unisferowe seriale są dla ludzi, których życie jest puste. Ja mam co robić wieczorami. - Jasne - zadrwiła. - Nadal wkładasz mundur floty, kiedy wybierasz się wieczorem do jakiegoś klubu? - Jestem oficerem. Czemu miałbym tego nie robić? - Boże! - zawołała ze śmiechem Renne. - Czy to naprawdę działa? - Tak, jeśli uda się znaleźć dziewczynę taką jak te trzy. Renne westchnęła głośno. - Posłuchaj - odezwał się. - Mówię poważnie. Co możesz powiedzieć Pauli? Że miałaś przeczucie? Nawrzeszczy na ciebie i tyle. Nie licz na moje poparcie. Wszystko tam było w porządku. - Szefowa ceni nasz sposób rozwiązywania spraw. Zawsze powtarza, że trzeba mieć holistyczne podejście do zbrodni. - Holistyczne, ale nie parapsychiczne. Nie przestali się spierać, gdy po czterdziestu minutach wrócili do paryskiego biura. Przed wejściem do gabinetu Pauli Myo stało pięciu umundurowanych oficerów.
- Co się dzieje? - zapytał Alica Hogana Tarlo. - Columbia rozmawia z nią w środku - odparł Hogan z wyraźnie zażenowaną miną. - Chryste - mruknęła Renne. - Na pewno chodzi o fiasko w Los Angeles. Miałam dziś rano zajmować się tą sprawą. - Jak my wszyscy - zauważył Hogan, z widocznym wysiłkiem odrywając spojrzenie od zamkniętych drzwi. - Dowiedzieliście się czegoś w Daroca? Renne zastanawiała się, co odpowiedzieć. Hogan słynął ze ścisłego trzymania się procedur. - To była standardowa operacja Strażników - oznajmił pośpiesznie Tarlo, przeszywając Renne ostrym spojrzeniem. - Zostawiliśmy na miejscu grupę ekspertów. - Świetnie. Informujcie mnie o postępach sprawy. - Tak jest. - Standardowa operacja - powtórzyła Renne z pogardą w głosie, gdy szli w stronę biurek. - Właśnie uratowałem twój tyłek - oznajmił Tarlo. - Możesz sobie gadać o intuicji z szefową, ale nie z Hoganem. Ten głąb myśli tylko o tym, jak się podlizać zwierzchnikom. - Już dobra, dobra - burknęła. Paula Myo wyszła z gabinetu. Niosła przerzuconą przez ramię torbę oraz małego rabbakasa, którego zawsze trzymała na parapecie. Stał za nią Rafael Columbia w galowym mundurze admirała. Twarz miał zaczerwienioną. Renne nigdy nie widziała, by Paula Myo była tak wstrząśnięta. Po plecach przebiegły jej ciarki. Szefowej nic nie mogło zdenerwować. - Żegnajcie - powiedziała Paula Myo do wszystkich obecnych w biurze. - Dziękuję wam za ciężką pracę, jaką wykonaliście. - Paula? - wydyszał Tarlo. Potrząsnęła lekko głową i umilkł. Renne odprowadzała wzrokiem wychodzącą Paulę Myo. Czuła się jak na pogrzebie. - Komandorze Hogan, chcę z panem zamienić słowo - oznajmił Columbia i zniknął w gabinecie Pauli Myo. Alic Hogan niemalże pobiegł w jego stronę. Drzwi zamknęły się za nimi.
Renne usiadła ciężko. - To niemożliwe - wymamrotała z niedowierzaniem. - Nie mogą jej wywalić. Ona jest cholernym Wydziałem. - Ale my już nim nie jesteśmy - odparł cicho Tarlo.
JEDEN
Z głośników dobiegło ostre skwierczenie jonowych pistoletów, wypełniając swym echem pomieszczenie służby ochrony dworca LA Galactic. Wkrótce jednak zagłuszyły je krzyki. Komandor Alic Hogan przyglądał się z niemym przerażeniem, jak zabójca Kazimira ucieka z miejsca zbrodni. Biegł przez halę terminalu Carralvo, strzelając na wszystkie strony. Przerażeni pasażerowie padali na ziemię albo chowali się za poręczami. - Drużyna B jest na górnym piętrze hali - zameldowała Renne zza swojej konsoli. - Mogą strzelać bezpiecznie. - Załatwcie go - rozkazał Hogan. Na ziarnistym obrazie przekazywanym przez kamerę rozbłysła wiązka z jonowego karabinu snajperskiego. Gdy trafiła w uciekającą sylwetkę, posypały się fioletowe iskry. - Niech to szlag - wysyczał Hogan. Zabójcę trafiły dwie kolejne wiązki. Fontanny iskier zasypały całą halę, wypalając ślady w ścianach i tablicach reklamowych. Ludzie krzyczeli głośno, gdy z dotkniętych witkami pola ubrań buchały obłoczki dymu. Odezwały się alarmy przeciwpożarowe, zwiększając jeszcze ogólny hałas. - Ma pole siłowe - zawołała Renne. - Nie przebiją go z tej odległości. Hogan otworzył w wirtualnym polu widzenia ikonę ogólnego pasma łączności. - Wszystkie drużyny, skierować się w stronę celu. Ścigajcie go, aż wyjdzie na otwartą przestrzeń, a potem otwórzcie ogień i przeciążcie pole siłowe. Gdy tylko drużyny zaczęły wykonywać jego rozkazy, ekrany konsol zamigotały. W wirtualnym polu widzenia Hogana pojawiły się czerwone znaki ostrzegawcze, pokrywające połączenie z siecią dworca.
- Do lokalnych węzłów sieci wprowadzono oprogramowanie kaosu - zameldował jego ekamerdyner. - Dworcowa LI próbuje je usunąć. - Cholera jasna! - Hogan walnął pięścią w konsolę. Senator Burnelli wstała z krzesła. Wyglądała na zrozpaczoną. Jej młoda, piękna twarz wykrzywiła się pod wpływem głębokiego poczucia winy. Kolejne obrazy znikały z ekranów, ustępując miejsca nawałnicy śnieżenia. Przetrwał tylko obraz zabójcy, przekazywany przez czujnik na dachu. Mężczyzna wbiegł po rampie na peron 12A. Sto metrów za nim gnało dwóch ludzi z floty. Wymieniono strzały z broni jonowej. Nagle jednak i ten ekran przesłoniła szara mgiełka. Z gardła Hogana wyrwał się ochrypły jęk. To nie mogło się dziać! Co gorsza, wszystko wydarzyło się na oczach pani senator, która dała im pierwszy realny ślad w sprawie Strażników. Hogan rozpaczliwie pragnął wykorzystać tę szansę. Jego wirtualna dłoń przesunęła się nad ikonami, otwierając bezpieczne kanały dźwiękowe łączące go z drużynami. Systemy stworzone na użytek floty nieco lepiej oparły się oprogramowaniu kaosu. - Jest na peronie, jest na peronie! - Jesteśmy z wami! Wchodzimy na peron 12A po drugiej rampie! - Strzelamy! - Zaczekajcie! Nie! Cywile! - Vic, gdzie jesteś? - Nadjeżdża pociąg. - Vic? Chryste Panie! - Kurwa! Zeskoczył z peronu! Powtarzam, cel jest na torach. Jest na torach, którymi pociągi odjeżdżają na zachód. - Ruszajcie za nim - rozkazał Hogan. - Renne, kogo tam mamy? - Drużyna H jest niedaleko. - Ściągnęła plan dworca z ręcznego układu procesorowego, który nie ucierpiał od oprogramowania kaosu. - Tarlo, jesteście tam? Możecie go przechwycić? - Już się robi. Krótkiej odpowiedzi Tarla towarzyszył odgłos szybkich kroków. Hogan zdawał sobie niejasno sprawę, że pani senator i jej ochroniarze opuścili pomieszczenie. Ekamerdyner wyświetlił w jego wirtualnym polu widzenia półprzezroczysty, trójwymiarowy plan terminalu Carralvo. Tory odchodzące na zachód z peronu 12A krzyżowały się z setką innych na obszarze wielkiego węzła położonego między terminalem pasażerskim a rejonem przeładunkowym. Potem biegły ku ścianie bram, położonej trzy mile dalej na północ.
- Nie ma szans tam dotrzeć - mruknął Hogan. - Spojrzał na Tullocha, oficera łącznikowego ze służby ochrony Sieci Transportu Tunelowego. - Czy macie tam jakichś ludzi? Tulloch skinął głową. - Trzy ekipy. Zmierzają już w jego stronę. Kaos utrudnia im zadanie, ale mają otwarte kanały łączności. Bez obaw, zamkniemy go na terenie węzła. Nigdzie nie ucieknie. Hogan ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego ludzie gapili się ze złością na bezużyteczne konsole. Nie mogli zrobić nic więcej, dopóki LI nie oczyści dworcowej sieci. Ekipy pracujące w terenie przekazywały sobie swoje położenie i jego wszczepy przypisywały im na planie punkty układające się w szeroki krąg wokół torów, którymi oddalał się ścigany. Bardzo luźny krąg. Renne nieprzerwanie wydawała rozkazy, starając się zamknąć lukę. - Idę tam - oznajmił. - Panie komandorze? Renne oderwała się na chwilę od oglądu sytuacji taktycznej i przeszyła go zaskoczonym spojrzeniem. - Przejmujesz tu dowodzenie - rozkazał jej. - Może będę mógł w czymś im pomóc. Zauważył, że przez jej twarz przemknął wyraz niedowierzania. - Tak jest - odparła pośpiesznie. Hogan świetnie zdawał sobie sprawę, że oficerowie, którymi dowodził, powątpiewają w jego umiejętności. W paryskim biurze, które odziedziczył po Pauli Myo, wszyscy uważali go za nominowanego z przyczyn politycznych człowieka Columbii, który nie potrafi poradzić sobie z robotą. Na początku tej operacji liczył na to, że zdoła wreszcie zdobyć ich szacunek, ale ta nadzieja umykała szybko razem z zabójcą. Zamieszanie wywołane na dworcu LA Galactic przez oprogramowanie kaosu było już odczuwalne nawet na poziomie fizycznym. Żeby zejść na peron, Hogan musiał skorzystać ze schodów ulokowanych na końcu ciągu biurowego terminalu Carralvo. Systemy bezpieczeństwa wszystkich wind w budynku przestały działać, zatrzymując je między piętrami. Hogan zbiegł po schodach cztery kondygnacje i dotarł na dół tylko lekko zdyszany. W hali dworcowej kłębił się spanikowany tłum. Przerażeni morderstwem i pościgiem, zdezorientowani awarią miejscowej sieci ludzie nie wiedzieli, w którą stronę uciekać. Sytuacji nie poprawiał też fakt, że odezwały się niemal wszystkie alarmy, a nad głowami pasażerów unosiły się skierowane w sprzecznych kierunkach strzałki, mające wskazywać drogę do wyjść ewakuacyjnych. Hogan przepychał się przez tłum, nie zważając na przekleństwa, jakimi go obrzucano. Słuchał komunikatów od drużyn na bezpiecznych kanałach łączności. Nie brzmiało to dobrze. Zadawano za dużo pytań, zbyt wielu ludzi krzyczało: „Którędy?". Zanadto polegali na oficerach w centrum dowodzenia, którzy mieli kierować ich ruchami i obserwować sytuację za pośrednictwem
wszechobecnych czujników dworcowych. Musimy zmienić procedury szkolenia - pomyślał z roztargnieniem. Na planie widział nierówny krąg swoich funkcjonariuszy oraz ludzi STT, zmierzających powoli ku miejscu, gdzie powinien się znajdować zabójca. Hogan wyjął pistolet jonowy i wbiegł po rampie na peron 12A. Nieliczni pasażerowie, którzy jeszcze tam zostali, skulili się pod ścianami i kolumnami. Wszyscy drgnęli zaniepokojeni, gdy przebiegł obok nich i zeskoczył na tory. Jaskrawożółte hologramy umieszczone na skraju peronu ostrzegały go, by nie posuwał się dalej. Zignorował je i popędził w stronę końca terminalu, gdzie wysoki, łukowaty dach lśnił w promieniach słońca. Słyszał nadal spokojny głos Renne mówiącej ludziom, w którą stronę mają się skierować. Mimo to w zaciskającej się wokół zabójcy pętli wciąż były spore luki. Hogan zacisnął zęby ze złości, nie odzywając się ani słowem. Dopiero gdy wybiegł w blask kalifornijskiego słońca, zdał sobie sprawę z przyczyn tej sytuacji. Cały obszar węzła, na wirtualnym planie poprzeszywany prostymi trasami, był w rzeczywistości labiryntem z betonu i stali, ciągnącym się wiele kilometrów we wszystkich kierunkach. Po jednej stronie znajdowały się potężne magazyny oraz suwnice węzła przeładunkowego. Maszyny i roboty pozostawały tam w nieustannym ruchu. Przed sobą Hogan widział dziesiątki pociągów przemieszczających się przez węzeł - od długich na kilometr składów towarowych, ciągniętych na wokółziemską pętlę przez potężne lokomotywy GH9, poprzez złożone z dwudziestu wagonów wewnątrzdworcowe pociągi manewrowe aż po smukłe, białe ekspresy mknące z przerażającą prędkością. Metaliczne zgrzyty i miarowy łoskot nie cichły ani na moment, a hałas wzmacniał jeszcze brzęk brzmiący, jakby zderzały się małe statki. Jadąc wygodnym wagonem pierwszej klasy, Hogan nigdy nie zwracał uwagi na cały ten tumult. Atak oprogramowania kaosu nie wpłynął na kontrolę ruchu dworca, STT zawsze obawiała się sabotażu, czy nawet naturalnej katastrofy, korzystała więc z niezależnego, superskomplikowanego kodowania, które zapewniało jej zachowanie kontroli nad ruchem pociągów w każdych okolicznościach. Nie zawiodło nawet podczas ataku obcych na Utracone Planety, dwadzieścia trzy utracone planety. Hogan omal nie zatrzymał się nagle, gdy pięćdziesiąt metrów na lewo od niego przemknął szybki pociąg towarowy. Poczuł na twarzy podmuch jego pędu. Daleko z przodu widział kilku swoich ludzi. Ściskali w rękach broń i rozglądali się na wszystkie strony. Dotknął wirtualnej ikony zapewniającej mu bezpośredni kontakt z Tullochem. - Jezu, zatrzymajcie tu ruch! Za chwilę będzie z nas miazga! - Przykro mi, Alic. Już próbowałem. Kontrola nie chce tego zrobić bez polecenia z góry. - Niech to szlag! - warknął Hogan. Jeden z jego ludzi umknął nagle w bok. Przez miejsce, gdzie przed chwilą stał, przetoczył się dwustumetrowy wąż cystern, ciągnięty przez lokomotywę GH4. - Renne, przekonaj admirała Columbię, żeby rzucił bombę na STT. Chcę, by zatrzymali te cholerne pociągi. Natychmiast! - Pracujemy nad tym, szefie. Oczyszczamy sieć z oprogramowania kaosu. Za kilka minut powinien wrócić pełen obraz ze wszystkich czujników.
- Chryste! - mruknął pod nosem Hogan. Ile katastrof może się wydarzyć jednego dnia? Zszedł pośpiesznie z torów i potruchtał ku nierównej linii swych ludzi. - Dobra, musimy się lepiej zorganizować. Kto ostatni widział cel? - Parę minut temu był dwieście metrów przede mną i kierował się na północny zachód. E-kamerdyner Hogana zidentyfikował mówiącego jako Johna Kinga i ustalił jego pozycję na planie. - Ja też go widziałam, szefie. Był po drugiej stronie tego pociągu manewrowego - odezwała się Gwyneth Russell. Od Johna dzieliło ją niespełna pół kilometra. - Kiedy? - zapytał Hogan. - Skoczył za niego przed jakąś minutą. - Mogę to potwierdzić - dodał Tarlo. - Moja drużyna jest prosto na północ od Gwyneth. Pociąg manewrowy właśnie do nas dotarł. Cel jest po jego drugiej stronie. Hogan spojrzał w kierunku, w którym powinna się znajdować drużyna Tarla. Dzielił go od niej mknący szybko pociąg towarowy złożony z cystern. Odnosił wrażenie, że w lukach między wagonami dostrzega następny. To mógł być ten pociąg manewrowy. Szybki ruch wagonów utrudniał mu orientację. Nieustanny hałas przycichł nieco. Hogan usłyszał wysokie brzęczenie, dźwięk charakterystyczny dla przewodów pod wysokim napięciem. Dobiegało z płytkiego zagłębienia po jego prawej stronie. Spojrzał na nie, marszcząc brwi. Myślał dotąd, że to wyłożony związanym enzymatycznie betonem kanał burzowy, szeroki na trzy metry i głęboki na jeden. Szara powierzchnia falowała lekko. Za jego plecami zagłębienie łączyło się z drugim, biegnącym w odległości dwudziestu metrów od niego. Tor kolei magnetycznej! Hogan rzucił się na twardy, granitowy tłuczeń i zakrył głowę rękami. Ekspres przemknął obok z przeraźliwym świstem. Kurtka munduru załopotała niczym żagiel podczas tornada. Przez chwilę Hogan miał wrażenie, że podmuch uniesie go w górę. Wypełnił go zwierzęcy strach. Z jego ust wyrwał się nieartykułowany krzyk, który zniknął w łoskocie, od którego aż drżały kości. Potem ekspres odjechał, jego tylne światła zniknęły w dali. Minęła minuta, nim nogi Hogana uspokoiły się na tyle, by mogły utrzymać jego ciężar. Podniósł się powoli, spoglądając ostrożnie w obie strony, by się upewnić, czy niewinnie wyglądającym zagłębieniem nie zbliża się kolejny ekspres. - Tu go nie ma - zawołał Tarlo. - Wymknął się nam, szefie. Hogan zobaczył na planie, że jego ekipy skupiły się wzdłuż pojedynczego odcinka torów. Drużyna Tarla zajmowała pozycję w samym środku. - To niemożliwe - sprzeciwiła się Gwyneth. - Na Boga, widziałam go za pociągiem.
- Tędy nie uciekał. - To gdzie się, kurwa, podział? - Czy ktoś go widzi? - zapytał Hogan. - Ktokolwiek? - Nie - odpowiedział mu chór głosów. Oddalając się na chwiejnych nogach od toru kolei magnetycznej, zobaczył w wirtualnym polu widzenia, że sieć stacji stopniowo wraca do normy. Renne uzyskała od kontroli ruchu rozkład jazdy i ostrzegała ludzi przed zbliżającymi się pociągami. - Każ wszystkim zostać na miejscach - polecił jej Hogan. - Chcę, by cały węzeł otoczono pierścieniem. Nie mógł jeszcze dotrzeć do jego granicy. Będziemy utrzymywali blokadę, dopóki czujniki znowu nie pokryją pełnego obszaru. - Tak jest - odpowiedziała. - O, przybyła dodatkowa pomoc. Nisko nad węzłem leciały dwa czarne helikoptery ze znakami policji Los Angeles namalowanymi pod spodem. Hogan spojrzał na nie ze złością. Rewelacja. Zupełnie jak podczas klapy w przystani jachtowej. Gliny będą miały z nas ubaw. W miarę, jak oprogramowanie kaosu usuwano z sieci, w wirtualnym polu widzenia Hogana pojawiały się wyraźne obrazy. Usłyszał odgłos hamowania pierwszego pociągu. Przeraźliwy, metaliczny brzęk niósł się echem po całym węźle. Potem rozległ się drugi i trzeci, aż wreszcie zatrzymały się wszystkie składy. Po chwili na całym węźle zapadła cisza. - No dobra - oznajmił Hogan. - Przeczeszemy cały obszar sektor po sektorze. Po dwóch godzinach Alic musiał się przyznać do porażki. Przeszukali każdy centymetr terenu węzła, wizualnie i za pomocą czujników. Nigdzie nie znaleźli zabójcy. Nikt też nie przedostał się przez kordon jego ludzi i ochroniarzy STT. Mimo to cel zdołał się w jakiś sposób wymknąć. Hogan obserwował poszukiwania z prowizorycznego stanowiska dowodzenia na peronie 12A. Ludzie byli zmęczeni i przygnębieni. To był poważny cios dla morale. Mógł to wyczytać z ich twarzy i z tego, jak odwracali spojrzenia, przechodząc obok. Tarlo zatrzymał się przed nim. Robił wrażenie raczej wściekłego niż rozczarowanego. - Nic z tego nie kapuję. Byliśmy tuż za nim. Reszta ludzi otaczała go kordonem. Nie ma mowy, żeby mógł się wyśliznąć, choćby nawet miał najlepsze obwody. - Ktoś mu pomógł - odpowiedział porucznikowi Hogan. - Bardzo wielu ludzi. Dowodzi tego już samo oprogramowanie kaosu.
- Ehe, pewnie masz rację. Wracasz do Paryża? Kilku z nas ma ochotę gdzieś się wybrać. Bary będą jeszcze otwarte. Przynajmniej te dobre. W każdej innej sytuacji Hogan ucieszyłby się z tej propozycji. - Dziękuję, ale nie. Muszę opowiedzieć admirałowi, co się stało. Tarlo skrzywił się współczująco. - Brr. No cóż... za to płacą ci tyle forsy. - Za mało - mruknął Hogan, gdy wysoki Kalifornijczyk oddalił się ku swym towarzyszom. Zaczerpnął głęboko tchu i polecił e-kamerdynerowi połączyć się z biurem Columbii. Senator Justine Burnelli została z ciałem, gdy człowiek z miejskiej kostnicy skierował robonosze ku jednemu z licznych wyjść służbowych ulokowanych w podziemiach terminalu Carralvo. Minęło sporo czasu, nim dworzec wrócił do równowagi po ataku oprogramowania kaosu. Spędziła ten czas, gapiąc się na nieruchomą postać Kazimira, spoczywającą na białym marmurze posadzki. Płachta przyniesiona przez przygnębionych ludzi z STT okazała się za mała, by przykryć wciąż się powiększającą kałużę krwi. Potem jej ukochanego włożono do czarnego worka i grupka roboczyścicieli zabrała się do pracy, usuwając wszelkie ślady krwi za pomocą skutecznych chemikaliów o ostrym zapachu. Za tydzień nikt już nie będzie pamiętał, co się tu wydarzyło. Robonosze wsunęły się do furgonetki przez tylne drzwi. - Pojadę z nim - oznajmiła Justine. Nikt się nie sprzeciwił, nawet Paula Myo. Justine weszła do pojazdu i usiadła na ciasnej ławce obok noszy. Paula i dwóch ludzi ze Służby Ochrony Senatu, którym ta kazała obstawiać senator Burnelli, wsiedli do czekającego za furgonetką samochodu. Justine została sama w słabym blasku pasa fotopolimeru na suficie. Pomyślała, że zaraz znowu się rozpłacze. Nie! Kazimir by tego nie chciał. Miał bardzo staroświeckie maniery. Po jej policzku spłynęła łza. Justine otworzyła worek, by ujrzeć Kazimira po raz ostatni przed nieuniknioną sekcją. Jego młode ciało zostanie poddane bardzo dokładnym badaniom, co oznaczało, że patolodzy je otworzą, by uzupełnić dane, jakich dostarczy im głęboki skan. Potem to już nie będzie Kazimir. Przyglądała się zabitemu, nadal zdumiona spokojnym wyrazem jego twarzy. - Ukochany, nie zaprzestanę walki o twoją sprawę - zapewniła. - Doprowadzimy ją do końca. Pokonamy Gwiezdnego Podróżnika. Zniszczymy go całkowicie. Martwe oczy młodzieńca spoglądały na nią bez wyrazu. Wzdrygnęła się na widok zakrwawionej
piersi oraz dziury wypalonej w kurtce i koszuli przez jonowy impuls. Jej dłoń wsunęła się powoli do kieszeni chłopaka. Wysłano go do laboratorium w Peru, by coś zabrał, a Justine już teraz wiedziała, że nie może ufać flocie. Nie była też pewna Pauli Myo. Główny śledczy z pewnością nie darzyła jej zaufaniem. Kieszenie były puste. Justine przesunęła dłonie niżej, obmacując tkaninę spodni. Starała się ignorować plamy krwi, pojawiające się na jej palcach i wewnętrznych powierzchniach dłoni. Trwało to długą chwilę, ale w końcu udało się jej znaleźć kryształ pamięci ukryty w jego pasie. Na jej ustach wykwitł czuły uśmieszek. Kazimir podczas tajnej misji używał ukrytej kieszeni w pasie, jak turysta obawiający się, że go okradną. Poczuła, że nienawidzi Strażników za to, że go wykorzystali. Ich sprawa mogła być słuszna, ale to jeszcze nie znaczyło, że wolno im było werbować dzieci. Gdy wycierała dłonie w serwetki, furgonetka zatrzymała się raptownie. Justine schowała serwetki do torebki razem z kryształem pamięci, po czym pośpiesznie zapięła worek i wyszła z pojazdu. Czuła się winna i obawiała się, że można to wyczytać z jej twarzy. Znajdowali się w niewielkim magazynie. Furgonetka zaparkowała na peronie, obok małego pociągu, złożonego tylko z dwóch wagonów. Justine musiała się połączyć z Campbellem Sheldonem, by tak szybko wezwać prywatny pociąg. Na szczęście Campbell przychylił się do jej prośby. Choć byli przyjaciółmi, wiedziała, że będzie musiała za to zapłacić. Zawsze była jakaś cena: poparcie polityczne albo odwzajemnienie przysługi. Na tym polegała gra. Justine było wszystko jedno. Gdy nosze przeszły do przedziału towarowego drugiego wagonu, Paula Myo podeszła do Justine. - Zdaje pani sobie sprawę, że admirał Columbia nie będzie z tego zadowolony, pani senator? - Tak - potwierdziła. To również jej nie obchodziło. - Chcę być pewna wyników sekcji. Służba Ochrony Senatu może nadzorować jej przebieg, ale chcę, by autopsję wykonano w naszej rodzinnej klinice w Nowym Jorku. To jedyne miejsce, w którym nie muszę się obawiać niespodziewanych komplikacji. - Rozumiem. Pociąg potrzebował dwudziestu minut, by pokonać odcinek łączący Seattle z obsługującym Nowy Jork dworcem Newark. Na ciało czekał już nieoznaczony ambulans z kliniki. Towarzyszyły mu dwie limuzyny. Tym razem Justine nie mogła uniknąć jazdy razem z Paulą. Mały konwój pomknął do rodzinnego szpitala położonego tuż za miastem. - Ufa mi pani? - zapytała Paula. Justine udawała, że wygląda przez pociemnioną szybę. Choć morderstwo było dla niej straszliwym szokiem, nadal potrafiła myśleć rozsądnie i rozumiała implikacje zadanego pytania. Wiedziała też, że główny śledczy nigdy nie daje za wygraną. - Jestem przekonana, że łączy nas kilka wspólnych celów. Obie pragniemy, by zabójcę złapano. Obie wierzymy w istnienie Gwiezdnego Podróżnika. Obie wiemy z całą pewnością, że flotę zinfiltrowano.
- To wystarczy na początek - skwitowała Paula. - Ma pani krew pod paznokciami, pani senator. Przypuszczam, że dostała się tam, gdy przeszukiwała pani ciało. Justine poczuła, że jej policzki się czerwienią. Nie mam szans jej podejść. Obrzuciła drugą kobietę długim, taksującym spojrzeniem, a potem sięgnęła do torebki po kolejną serwetkę. - Znalazła pani coś? - zapytała Paula. - Nadal pani sądzi, że Gwiezdny Podróżnik dobrał się do mnie, gdy byłam na Far Away? - W tej sprawie nic nie jest pewne. Gwiezdny Podróżnik miał mnóstwo czasu, by niepostrzeżenie ustanowić we Wspólnocie swą siatkę. Niemniej uważam, że to bardzo mało prawdopodobne. - Ach, więc to dla mnie okres próbny - stwierdziła Justine. - Bardzo celne podsumowanie. - Musi się pani czuć bardzo samotna na szczycie Olimpu, skąd osądza pani nas wszystkich. - Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przeżyła pani śmierć McFostera. W normalnej sytuacji nikt z Burnellich nie zrezygnowałby z czegoś, co zapewnia przewagę podczas negocjacji. - A prowadzimy negocjacje? - Wie pani, że tak. - Byliśmy z Kazimirem kochankami. Powiedziała to prosto, starając się zachować dystans, jakby zdawała raport giełdowy. W jej duszy otępienie ustępowało jednak miejsca bólowi. Wiedziała, że gdy ciało znajdzie się już w klinice, będzie musiała uciec do Tulipanowej Rezydencji, miejsca, gdzie będzie mogła oddać się żałobie z dala od ludzkich oczu. - Tego się domyśliłam. Poznaliście się na Far Away? - Tak. Miał wtedy zaledwie siedemnaście lat. Nigdy bym nie pomyślała, że nadal mogę się w kimś tak zakochać. Ale przecież prawdziwa miłość nie wybiera, prawda? - Tak. Paula odwróciła wzrok. - Główny śledczy, była pani kiedyś w kimś tak zakochana? Tak do szaleństwa? - To mi się nie zdarzyło już od kilku żyć. - Mogłabym się pogodzić ze śmiercią cielesną, jak w przypadku mojego brata. A nawet z utratą kilku
dni wspomnień. To jednak jest prawdziwa śmierć. Kazimir odszedł na zawsze i to ja jestem temu winna. To ja go zdradziłam. Nie potrafię sobie z tym poradzić. W dzisiejszych czasach prawdziwa śmierć się nie zdarza. Błędów tego kalibru nie da się zapomnieć. - Atak alf na Utracone Planety spowodował śmierć kilkudziesięciu milionów ludzi, których nie będzie już można ożywić. Pani żałoba nie jest czymś wyjątkowym. Już nie. - Jestem tylko bogatą suką, która utraciła błyskotkę. To chce pani powiedzieć? - Nie, pani senator. Cierpi pani naprawdę i szczerze pani współczuję. Nie wątpię jednak, że wróci pani do siebie. Pomoże w tym determinacja i jasność myślenia występująca tylko u ludzi dorównujących pani wiekiem i doświadczeniem. - Innymi słowy, emocjonalne blizny - żachnęła się Justine. - Trafniejszym określeniem byłaby odporność. Dzisiejszy dzień dowiódł, że zachowała pani ludzkie cechy. To przynajmniej jest powód do radości. Justine skończyła czyścić paznokcie serwetką. Nie pozostał już żaden dowód, że dotykała Kazimira. Ta myśl wypełniła ją smutkiem. - Naprawdę pani w to wierzy? - Tak. Zakładam, że zabiera pani ciało do rodzinnej kliniki w celu sklonowania? - Nie. Nie zrobiłabym mu tego. Stworzenie fizycznej repliki nie uwolniłoby mnie od poczucia winy. Człowiek jest czymś więcej niż ciało. Oferuję Kazimirowi jedyny dar, jaki jest jeszcze w zasięgu moich możliwości. Nie mogłabym uczynić mniej. - Rozumiem. Oby ta decyzja przyniosła pani szczęście. - Dziękuję. - Nadal jednak chciałabym wiedzieć, czy coś pani znalazła. - Kryształ pamięci. - Mogę go zobaczyć? - Pewnie pani może. Będę potrzebowała pani doświadczenia, by pokonać Gwiezdnego Podróżnika. Moja współpraca ma jednak granice. Nie dam ludziom z floty nic, co pomoże im pokonać Strażników. Nie obchodzi mnie, jak bardzo pani zależy na aresztowaniu Johanssona. - Rozumiem. Adam osobiście zlecił Kieranowi McSobelowi zadanie wspierania Kazimira. Kieran przybył na Ziemię przed kilku laty i nieustannie czynił postępy. Z łatwością uczył się zasad ich rzemiosła i
potrafił zachować spokój w stresowych sytuacjach. Owe cechy wskazywały, że znakomicie nadaje się do tego typu operacji, jakie aktualnie prowadzili Strażnicy. Zadanie powinno być dla niego łatwe jak bułka z masłem. Gdy pociąg Kazimira zatrzymał się na stacji, Kieran krążył wśród pasażerów kłębiących się w hali terminalu Carralvo. Jak każdy dobry agent, potrafił wtopić się w tłum i był gotowy na wszelkie niespodzianki. Na drugim końcu kompleksu dworcowego, w biurze Lemule's Max Transit, Strażnicy śledzili jego ruchy, oparty zaś wygodnie o tylną ścianę pomieszczenia Adam śledził z kolei ich. Nie wtrącał się w procedury - w końcu nauczyli się ich od niego - chciał jednak, by jego obecność dodała im pewności siebie. Był dla nich jak ojciec. Kosztowało go sporo wysiłku, by nie zrobić przerażonej miny na tę myśl. Ta operacja miała jednak kluczowe znaczenie i musiał z uwagą śledzić jej przebieg. Bradley Johansson pilnie potrzebował zebranych na Marsie danych. Atak obcych na granicy przestrzeni drugiej fazy zakłócił precyzyjnie opracowany przez niego harmonogram. Marisa McFoster monitorowała aktywność sieci terminalu Carralvo, wypatrując oznak śledzenia Kazimira. - Czysto - zapewniła. - Możesz zaczynać - powiadomiła Kierana przez bezpieczne połączenie. Ikona Kierana widoczna na planie wyświetlonym na jednym z ekranów ruszyła powoli w stronę głównego wyjścia. Powinien być trzydzieści metrów za Kazimirem i wypatrywać w tłumie ewentualnych agentów. - Zatrzymał się - oznajmił nagle Kieran. - Jak to zatrzymał? - zdziwiła się Marisa. Adam wyprostował się natychmiast. Tylko nie znowu to samo. - Krzyczy do kogoś - w głosie Kierana pobrzmiewało zdziwienie. - Co, na niebiosa snów...? - Daj mi obraz - poleciła Marisa. Adam zajął pozycję za jej krzesłem i pochylił się, spoglądając w portal konsoli. Wszczepy siatkówkowe Kierana przekazywały chwiejny obraz, a tłum przesłaniał widoczność. Na bliższym planie było widać mnóstwo ciemnych, zamazanych głów. Za nimi biegła jakaś postać. Nagle portal wypełnił biały blask jonowego impulsu. - Kurwa! - zawołał Kieran. Gdy obracał gwałtownie głową, na tle blasku pojawiły się zamazane pasy ciemności. Przez moment widoczna była niewyraźna, czarnobiała sylwetka padającego na plecy mężczyzny o szeroko rozrzuconych kończynach. Potem Kieran zrobił zbliżenie na napastnika, który rzucił się do ucieczki. - Bruce! - zawołała Marisa.
- Kto to jest Bruce, do diabła? - zapytał Adam. - Bruce McFoster. Przyjaciel Kazimira. - Cholera. Ten, którego zabili? - Ehe. Adam walnął się pięścią w czoło. - Ale w rzeczywistości wcale nie zginął. Gwiezdny Podróżnik już przedtem robił to z jeńcami. Niech to szlag! Ekran ponownie wypełniła biała łuna. - Znowu wystrzelił - poinformował ich Kieran. Na ekranie było widać tylko parę butów. Ich właściciel leżał nieruchomo na marmurowej posadzce. Kieran uniósł głowę i buty zniknęły z wizji. Bruce McFoster uciekał przed siebie, nie przestając strzelać. Przerażeni ludzie szukali schronienia. Ścigało go dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Trzymali w rękach pistolety i krzyczeli głośno, każąc mu się zatrzymać. Nosili cywilne ubrania. - To nie jest służba ochrony STT - zauważył zaniepokojony Adam. W McFostera trafił impuls wystrzelony zza pleców Kierana. Pole siłowe rozjarzyło się na chwilę, ale zabójca nawet nie zwolnił kroku. - Boże, ilu ludzi wiedziało o misji Kazimira? Na konsoli Marisy pojawiły się czerwone ikony. - Ktoś zaatakował lokalną sieć oprogramowaniem kaosu - oznajmiła. - Atak jest poważny. To supernowoczesne oprogramowanie, LI tylko najwyższym wysiłkiem powstrzymuje infekcję. - To z pewnością Bruce albo ci, którzy kierują jego operacją - zauważył Adam. - Chcą mu pomóc w ucieczce. Na pewno wiedzieli, że flota obserwuje Kazimira. W przeciwieństwie do nas - pomyślał z przygnębieniem. Połączenie z wszczepami Kierana zanikało stopniowo. Pozostał jedynie bezpieczny kanał dźwiękowy. - Co możemy zrobić? - odezwała się Marisa. - Kieran, czy dasz radę dotrzeć do Kazimira? - zapytał Adam. - Odzyskać kryształ pamięci? - Nie wiem... co to... ktoś tam jest... uzbrojony... stoi obok... nie ma przejścia, nie mogę... coraz więcej ludzi... słychać alarmy...
- W porządku, obserwuj wydarzenia z oddali. Dowiedz się, dokąd go zabiorą. - Słyszę cię... dobra... - Widziałeś, dokąd uciekł Bruce? - ...nadal strzela... ścigają go... peron 12A... ucieka... powtarzam, peron 12A. Adam nawet nie musiał spoglądać na widoczny na ekranie plan. Pracował na LA Galactic od dwudziestu pięciu lat i znał rozkład olbrzymiego dworca lepiej niż Nigel Sheldon. Usiadł za konsolą obok Marisy i otworzył dedykowane linie naziemne, które starannie przygotował w ciągu kilku minionych lat, nakazując robotom rozwijać światłowody wzdłuż rur i w przewodach wentylacyjnych. Ta niewidzialna sieć oplotła cały dworzec. Każdy przewód łączył się z małym, zamaskowanym czujnikiem. Owe instrumenty ulokowano wysoko na ścianach, na lampach i mostach - w każdym miejscu zapewniającym dobry widok. Dwa z nich pokrywały znaczny obszar węzła na zachód od terminalu Carralvo. Obraz pojawił się akurat na czas, by Adam zdołał zobaczyć Bruce’a, który wypadł sprintem spod potężnego łuku betonowego dachu przykrywającego peron. Agent Gwiezdnego Podróżnika skręcił gwałtownie i zaczął przeskakiwać przez szyny. Adam zaczerpnął gwałtownie tchu, gdy ku zbiegowi pomknął pociąg. Bruce uskoczył jednak sprawnie, a potem ominął drugi pociąg, jadący wolniej i w przeciwnym kierunku. Ścigający go funkcjonariusze wywiadu floty stracili trop. Na ekranach zaczęli się pojawiać ludzie ze służby ochrony STT. Biegli niebezpiecznie blisko pociągów, starając się zobaczyć coś za kręcącymi się szybko kołami. Adam uświadomił sobie nagle, że żaden z nich nie ma kontaktu z kontrolą ruchu. Bruce przeskoczył przez tor kolei magnetycznej i ponownie zmienił kierunek. Ścigający poruszali się coraz wolniej w obawie przed pociągami, które przemykały przez węzeł bez ostrzeżenia. Byli ostrożni, ale utworzony przez nich krąg zacieśniał się stopniowo. Z pewnością utrzymywali między sobą jakąś łączność. Adam skierował instrumenty na funkcjonariuszkę wywiadu floty. Kobieta faktycznie emitowała słabe elektromagnetyczne impulsy, położone daleko poza standardowym pasmem używanym przez cywilną cybersferę. Korzystali z bardzo zaawansowanego systemu kodowania. - Niech to szlag - wyszeptał do siebie Adam. Nic dziwnego, że programy monitorujące, tak pieczołowicie wprowadzone przez jego ludzi do węzłów sieci LA Galactic, nie zauważyły, że Kazimira obserwowano. Znaczyło to, że wywiad floty wie, iż Strażnicy potrafią się chronić przed inwigilacją, albo że Alic Hogan cierpi na zaawansowaną paranoję. Jeden ze ścigających zbliżał się do Bruce'a, biegnąc wąskim korytarzem między dwoma pociągami. Dzieliło ich od siebie tylko około dwustu metrów, ale Bruce najwyraźniej nie zwracał na niego uwagi. - ...Paula Myo... - odezwał się nagle Kieran. - Powtórz, proszę - zażądał pośpiesznie Adam.
- Widzę Myo... w hali głównej... przejęła dowodzenie... rozmawia... z panią senator... Paula Myo! A więc jednak nie odsunięto jej od sprawy. Niech to szlag! Wiadomość odwróciła uwagę Adama tylko na krótką chwilę, to jednak wystarczyło, by Bruce zniknął mu z oczu pośród pędzących pociągów. - Gdzie on się podział, do diabła? Ścigający najwyraźniej również tego nie wiedzieli. Cały szereg ludzi poruszał się wzdłuż toru, przy którym ostatnio widziano Bruce'a. Krzyczeli coś do siebie i wymachiwali rękami. Pociągi zatrzymywały się na całym obszarze węzła. Adam musiał trzy razy obejrzeć zarejestrowany przez instrumenty zapis, nim się zorientował, co się stało. Obserwował powiększony obraz Bruce’a w zwolnionym tempie. Plama szarych pikseli skoczyła nagle na przejeżdżający obok pociąg towarowy i zniknęła w ciemnym kwadracie widocznym w boku jednego z kontenerów. Po paru sekundach otwór się zamknął, zastąpiony zwyczajną metalową płytą. - Niech to diabli - mruknął Adam. - Mamy do czynienia z prawdziwymi skautami. - Słucham? - zdziwiła się Marisa. - Byli świetnie przygotowani. Cztery stulecia doświadczenia w niczym nie pomogły Ozziemu, gdy „Zwiadowca" runął w otchłań. Mężczyzna wrzeszczał równie głośno jak Orion. Obaj przekrzykiwali łoskot spływającego z krawędzi morza. Piana wodna kłębiła się wściekle wokół rozklekotanej tratwy, przesłaniając niebo szarą mgiełką. Ozzie trzymał się kurczowo masztu, jakby widział w nim jedyny ratunek przed niechybną śmiercią. Upadek trwał bez końca. Ubranie w ciągu kilku sekund przesiąkło wilgocią, odsłoniętą skórę smagały bryzgi. Zaczerpnął powietrza w płuca i znowu krzyknął. Gdy zabrakło mu tchu, zaczerpnął go po raz kolejny. Powietrze było pół na pół zmieszane z pyłem wodnym. Zaczął kasłać i prychać. Ta odruchowa reakcja powstrzymała szalony impuls, nakazujący mu krzyczeć dalej. Gdy tylko jednak oczyścił gardło i płuca, otworzył usta do krzyku, który z pewnością zakończyłby się straszliwą eksplozją bólu. Do jego mózgu powoli wracały niepewne, pełne zdumienia myśli. Gdy spadali z krawędzi, spojrzał w dół i zauważył, że niewiarygodnie długa kaskada nie ma końca. Nie było tam ostrych skał, o które mogliby się roztrzaskać. Nic tam w ogóle nie było. Tu wszystko jest sztuczne, ty głąbie! Ozzie ponownie zaczerpnął tchu, wypuścił powietrze przez rozwarte nozdrza i zmusił się do pochwycenia głębokiego oddechu. Ciało uporczywie mówiło mu, że spada już od pewnego czasu. Zwierzęcy instynkt podpowiadał, że pokonali już niewiarygodną odległość, a ich prędkość jest przerażająca. Miarowy oddech pomógł mu uspokoić walące gwałtownie serce.
Zastanów się! Nigdzie nie spadasz, jesteś w stanie nieważkości! Nic ci nie grozi... przynajmniej na razie. Dobiegający zza zasłony skłębionej piany huk wodospadu nadal był ogłuszający. Ozzie słyszał krzyki Oriona, które przerodziły się już w ciche jęki. Otarł wilgoć z oczu i rozejrzał się wokół. Chłopak trzymał się tratwy parę metrów od niego. Jego wykrzywiona w grymasie strachu twarz wyglądała okropnie. Nikt nie powinien tak cierpieć. - Nie bój się - ryknął Ozzie. - Nie spadamy, to tylko złudzenie. Jesteśmy w nieważkości, jak astronauci. To powinno uspokoić chłopaka. - Jacy nauci? Niech go diabli! - Nic nam nie grozi. Jasne? Nie jest tak źle, jak się wydaje. Chłopak pokiwał głową z zupełnie nieprzekonaną miną. Nadal trzymał się kurczowo brzegu tratwy, czekając na śmiertelny upadek. Ozzie rozejrzał się z uwagą wkoło. Co chwila musiał ocierać wilgoć z twarzy. Widział słońce, plamę jasności otoczoną wirem przeszywających pył wodny tęcz. Ten kierunek uznał za górę. Jedna połowa otaczającego ich mokrego wszechświata była wyraźnie ciemniejsza od drugiej. To z pewnością wodospad. Coś tu się nie zgadzało, bo jeśli rzeczywiście przebywali w stanie nieważkości, woda nie powinna nigdzie spadać. Widział to jednak wyraźnie. Mimo woli zacisnął dłonie na maszcie. Dobra, co może spowodować spadanie wody pod nieobecność przyciągania? Chuj wie. Jak wygląda geometria tego porąbanego sztucznego świata? To nie może być planeta... Przypomniał sobie drobinki wody unoszące się na wiecznie zamglonym niebie gazowego halo. Świat, z którego przed chwilą spadli, musiał być jedną z nich. Jak zwykle w tym miejscu, skala go oszołomiła. A więc po jednej stronie jest płaski ocean. Woda wylewa się zeń nieustannie przez brzeg, a to znaczy, że skądś musi dopływać nowa. Najpewniej po prostu krąży w zamkniętym obiegu. Jakiś mechanizm zbiera wodę pod spodem i wysyła ją z powrotem do oceanu. Szaleństwo! Ale jeśli panuje się nad grawitacją, to wcale nie jest aż takie dziwne. Opierając się na tym założeniu, Ozzie spróbował sobie wyobrazić geometrię sztucznego świata. Jeśli faktycznie przypominał pozostałe drobinki, woda pokrywała go w całości. Projektory grawitacji kierowały tylko jej ruchem w nieoczekiwany sposób. Ozziemu nie spodobały się obrazy, jakie zrodziły się w jego umyśle. Żaden z nich nie przewidywał, by tratwa mogła się bezpiecznie przemieszczać pod spodem świata. Rozejrzał się ponownie i odniósł wrażenie, że znowu zbliżają się do wodospadu. Pył wodny wokół zrzedniał wyraźnie, lecz mimo to nie zrobiło się jaśniej. Z pewnością przesuwali się w cień świata.
Jest tu przyciąganie, na wierzchu skierowane pod kątem prostym do powierzchni oceanu. No, może niezupełnie prostym, bo coś musi popychać wodę ku krawędzi. To naprawdę zła wiadomość. Nie możemy pozwolić, żeby porwał nas strumień. Na razie, dopóki przyciąganie dolnej strony pozostawało słabe, nic im nie groziło. Prąd oceaniczny wystrzelił ich w pustkę równolegle do powierzchni świata, dzięki czemu mieli spory zapas odległości. Prędzej czy później sztuczna grawitacja wciągnie ich jednak pod spód. Już w tej chwili kropelki wracały powoli do strumienia. Muszą się oddalić, dopóki przyciąganie pozostaje słabe. Ozziemu przychodziło do głowy tylko jedno możliwe źródło napędu. Upewnił się, że lina okalająca mu pas jest bezpiecznie przytwierdzona do podstawy masztu, a potem puścił tratwę. Orion pisnął z przerażenia i wybałuszył szeroko oczy, śledząc z uwagą każdy ruch przyjaciela. Minęło wiele czasu, odkąd Ozzie był ostatnio w stanie nieważkości, a i wtedy nie radził sobie zbyt dobrze z manewrowaniem. Odepchnął się lekko od masztu, pamiętając o kardynalnej zasadzie, mówiącej, że nie wolno poruszać się szybko. W wodnej mgiełce unosiły się rozmaite przedmioty, głównie owoce, które wysypały się z ich wiklinowych koszy. Obok przemknął zestaw do golenia. Ozzie zaklął, nierozsądnie poirytowany tą niewielką stratą. Na szczęście ręczny układ procesorowy nadal się trzymał porządnie przytroczonego do pokładu plecaka. Ozzie wziął w rękę błyszczący gadżet i zaczął okrążać „Zwiadowcę", zmierzając ku Tochee. Obcy tak mocno wczepił się płozami w podłoże, że drewniany pokład wyginał się w tym miejscu ku górze. Niektóre prymitywnie ociosane gałęzie zaczynały już pękać. Ozzie złapał się jednej z nich i podsunął układ procesorowy pod oko istoty. - Musimy się stąd wydostać - zawołał. Urządzenie przetłumaczyło jego głos na serię tańczących, fioletowych rozbłysków ekranu. - Spadamy ku śmierci - odpowiedział obcy. - Żałuję tego. Pragnąłbym dłuższego życia. - Nie mam czasu teraz ci tego tłumaczyć - rzekł Ozzie. Usłyszał, że łoskot wodospadu cichnie. Kaskada uspokajała się powoli. - Zaufaj mi, proszę. Musisz stąd odlecieć i zabrać nas ze sobą. - Mój przyjacielu Ozzie, nie potrafię latać. Przykro mi. - Potrafisz. Płyń, Tochee, płyń w powietrzu. Tylko w ten sposób zdołamy się stąd wydostać. Nie wolno nam już więcej dotknąć wody. - Nie rozumiem. - Nie ma czasu. Zaufaj mi. Będę cię trzymał, a ty płyń. Jak najdalej od wodospadu. Ze wszystkich sił. Ozzie zaczął się gramolić na ciało Tochee. Naturalny płaszcz z pierzastych liści okrywający obcego przemókł doszczętnie i lepił się do grubej skóry. Ozzie bał się pociągnąć zbyt mocno, by ich nie powyrywać. W końcu udało mu się dostać za zad Tochee. Rozpostarł szeroko ramiona, by chwycić
obcego za płozy. Gumowata powierzchnia ślizgała się pod palcami, ale wypustki powiększały się szybko, tworząc nienaruszalny uchwyt. Tochee napinał mięśnie przez dłuższą chwilę, nim wreszcie puścił tratwę. Szeroko rozpostarł wszystkie cztery płozy, tworząc wielkie płetwy. Zaczął poruszać nimi niepewnie. Lina opasująca Ozziego naprężyła się powoli. Obcy zaczął poruszać płetwami z większym rozmachem i napięcie liny wzrosło. Gdyby Ozzie zastanowił się nad tym, ile waży tratwa, mógłby opracować inny sposób pozwalający Tochee ją ciągnąć. W obecnej sytuacji to on był słabym ogniwem. Obcy parł z wigorem naprzód, oddalając się od słabego pola grawitacyjnego spodniej strony, i cała tratwa dosłownie wisiała na pasie mężczyzny. Ozzie zacisnął zęby, gdy Tochee pociągnął jeszcze silniej, omal nie wyrywając mu rąk ze stawów. Obcy widział już efekty swych poczynań i jego entuzjazm wzrósł. Ruchom płetw towarzyszył wilgotny podmuch. Wydłużył je jeszcze bardziej, aż upodobniły się do skrzydeł. Ozzie świetnie wiedział, że jego stawy nie wytrzymają już długo. Nie miał pojęcia, ile czasu to trwało, lecz w końcu pył wodny przerodził się w rzadziutką mgiełkę. Potem ona również zniknęła. Zostawili za sobą spowijający wodospad płaszcz wilgoci i wychynęli w słoneczny blask. Wokół zmaterializowało się czyste, błękitne niebo. W skórę Ozziego wniknęło słoneczne ciepło. Łoskot wodospadu przeszedł w odległy szmer, który nie wydawał się już groźny. Tochee przestał poruszać płetwami i z powrotem przetworzył je w płozy. Ozzie poczuł drżenie, które przebiegło powoli przez całą długość ciała jego przyjaciela. Opuścił wzrok i zobaczył, że jego nogi zbliżają się do tratwy. Orion gapił się na nich z nadzieją pomieszaną ze zdumieniem. Luźna lina układała się w powietrzu w liczne pętle. Mało brakowało, by nadziali się na maszt, zdołali jednak bezpiecznie osiąść na pokładzie. Tochee wyciągnął cienką mackę i owinął jej koniec wokół gałęzi. Następnie wycofał wypustkę płozy ściskającą dłonie Ozziego i mężczyzna mógł się złapać masztu. Serce waliło mu gwałtownie. - Co się dzieje? - zapytał Orion, nadal trzymając się pokładu. - Dlaczego jeszcze żyjemy? Ozzie otworzył usta i beknął głośno. Gdy tylko nastała chwila spokoju, poczuł, że jego żołądek buntuje się przeciwko wrażeniu nieustannego spadania. Na domiar złego, miał całkowicie zatkane zatoki, jakby nagle dopadło go przeziębienie. - Nie spadamy w potocznym znaczeniu tego słowa - zaczął powoli. Tochee obrócił ciało, kierując oko ku ręcznemu układowi procesorowemu. Obcy z zainteresowaniem czytał fioletowe symbole pojawiające się na ekranie. - I to nie była zwyczajna planeta. Wskazał niepewnym ruchem na gigantyczny wodospad. Po lewej stronie tratwy widniała imponująca zasłona ze spadającej wody, rozpościerająca się jak okiem sięgnąć w trzech kierunkach. W czwartym jej granicę stanowiła oddalająca się powoli krawędź świata. „Zwiadowca" znalazł się już kilka dobrych kilometrów poniżej poziomu oceanu. Wylewająca się przez brzeg woda pieniła się gwałtownie, na tej wysokości opadała już jednak znacznie spokojniej. Monstrualne katarakty łączyły się w jedną, błyszczącą strugę, spływającą wzdłuż urwiska, jakim był bok syntetycznego świata. Ozzie śledził opadające strumienie wzrokiem, nie był jednak w stanie
określić, dokąd zmierzają, nawet gdy przełączył wszczepy siatkówkowe na maksymalne powiększenie. Odnosił wrażenie, że na granicy ich zasięgu wodospad zakrzywia się łagodnie, oddalając się od niego. Gdyby rzeczywiście tak było, znaczyłoby to, że sztuczny świat jest półkulą. Jego widoczna na wprost nad nimi krawędź z pewnością biegła po łuku, choć ledwie dostrzegalnym. Wszczepy Ozziego wykonały kilka obliczeń. Jeśli górna powierzchnia rzeczywiście była kołem, musiała mieć ponad tysiąc mil średnicy. Zagwizdał z uznaniem. - Chyba będę rzygał - mruknął z przygnębieniem Orion. - Posłuchaj, brachu - odezwał się Ozzie. - Wiem, że to bardzo nieprzyjemne uczucie, a wrażenia wzrokowe są jeszcze gorsze, ale ludzie potrafią żyć w takich warunkach. Kiedy byłem w twoim wieku, astronauci spędzali w nieważkości całe miesiące. - Nic nie wiem o żadnych astronautach - zawodził Orion. - Nigdy nie słyszałem o takich obcych. Ozzie miał ochotę zwiesić głowę w geście desperacji, to jednak wymagałoby przyciągania. - Ja również nie jestem pewien, czy moje ciało to wytrzyma - wtrącił Tochee, przemawiając przez układ procesorowy. - Odczuwam znaczny dyskomfort. Nie rozumiem, dlaczego wydaje mi się, że spadam. Widzę, że tak nie jest, ale pozostałe zmysły mówią mi co innego. - Wiem, że to z początku jest trudne - przyznał Ozzie. - Uwierzcie mi jednak, że wasze ciała wkrótce się przystosują. O ile doświadczenie może być tu przewodnikiem, zapewne nawet to polubicie. Przerwał, gdy Orion jęknął cicho. Z ust chłopaka popłynął słaby strumień wymiotów. - Chciałbym ci uwierzyć, przyjacielu Ozzie - odparł Tochee. - Nie sądzę jednak, byś znał moją fizjologię wystarczająco dobrze, by wygłaszać podobne twierdzenia. Orion otarł usta dłonią i popatrzył z obrzydzeniem na żółtawe kulki unoszące się w powietrzu przed jego twarzą. - Nie możemy tu zostać - zawołał rozpaczliwie. - Tochee, dasz radę zaholować nas z powrotem na wyspę? - Zapewne tak. - Spokojnie, koledzy - sprzeciwił się Ozzie. - Nie działajmy zbyt pochopnie. Jeśli przedostaniemy się nad ocean i złapie nas grawitacja, najprawdopodobniej spadniemy naprawdę. - Wszystko lepsze niż to! - zawodził Orion. Jęknął, gdy policzki znowu mu się wypełniły. Ozzie obejrzał się na sztuczny świat. Oddalali się od niego powoli, lecz niepowstrzymanie. - W gazowym halo są też inne obiekty. Pamiętasz, co mi mówił Bradley Johansson? Wylądował na drzewnej rafie, która gdzieś tu krąży. Z pewnością prowadzą z niej jakieś ścieżki. W przeciwnym
razie nie mógłby wrócić do Wspólnoty. - Czy to daleko? - jęknął Orion. - Nie mam pojęcia - tłumaczył cierpliwie Ozzie. - Przekonamy się, gdzie teraz trafimy. - Wyciągnął rękę. - Czuję wietrzyk, więc na pewno się poruszamy. Uświadomił sobie, że tratwa się przechyliła i sztuczny świat znika pod pokładem. - Czuję się okropnie - poskarżył się chłopak. - Wiem. Musimy wszystko porządnie zabezpieczyć. Nie możemy sobie pozwolić na utratę kolejnych zapasów. Nie wspominając już o nas samych. Budowniczowie Tulipanowej Rezydencji zaplanowali przypominające szklarnię pomieszczenie jako jadalnię. Przylegało ono do północnego skrzydła po jego wschodniej stronie niczym ośmiokątny pęcherz. Żeliwne filary podtrzymywały tradycyjny, szklany dach oraz ściany z zakrzywionych lekko płyt, opadających niemal do samej ziemi. Podłogę pokrywały klasyczne, czarne i białe kafelki, pośrodku zaś znajdował się okrągły bar, przy którym nawykli do luksusów właściciele mogli spożywać śniadanie, wygrzewając się w jasnych promieniach słońca. U podstawy każdego ze słupów ustawiono wielkie, nieszkliwione donice. Wyrastały z nich pnącza oraz fuksje, zapewniające lekki, zielony cień. Jak we wszystkich nasłonecznionych pomieszczeniach wypełnionych wymagającą podlewania roślinnością powietrze przesycała tu słodkawa woń ziemi, uzupełniana za dnia zapachem krótko kwitnących kwiatów. Rodzina Burnellich wolała jeść śniadania w mniej odsłoniętej jadalni w zachodnim skrzydle, Justine postanowiła więc urządzić tu swój nieoficjalny gabinet. Wyniesiono stąd eleganckie krzesła, zastępując je wielkimi, obitymi skórą sofami, a nawet kilkoma workami wypełnionymi żelem elastycznym. Na umieszczonym pośrodku barze stało obecnie wielkie, półksiężycowate akwarium pełne różnobarwnych ryb z Ziemi i innych planet. Wszystkie spoglądały na siebie z wyraźną nieufnością. Na blacie zostało trochę wolnego miejsca i dwaj technicy właśnie kończyli instalować tam potężny układ procesorowy. Justine przystanęła w drzwiach, przyglądając się, jak sprawdzają urządzenie i zbierają narzędzia. Ubrana była, rzecz jasna, na czarno. Założyła długą, prostą spódnicę i pasującą do niej bluzkę - strój nieprzesadnie modny, lecz również nie nazbyt ponury. To był tylko prosty gest. Uważała, że tak będzie najlepiej. Większość ludzi z jej kręgu zapewne nawet nie zrozumie jego znaczenia. Tacy jak oni nigdy już nie stykali się ze śmiercią. - Wszystko działa jak trzeba, pani senator - zapewnił starszy z techników. - Dziękuję - odparła Justine z roztargnieniem w głosie. Obaj mężczyźni skinęli uprzejmie głowami i wyszli. Pracowali w Dislanie, firmie elektronicznej będącej własnością rodziny Burnellich i wyłącznym dostawcą sprzętu dla niej. Podeszła do prostego, srebrnoszarego cylindra, ustawionego na błyszczącym, granitowym kontuarze.
Poniżej szczytu urządzenia paliło się szkarłatne światełko. Paula Myo weszła do sali, zatrzaskując za sobą wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. - Czy to bezpieczne, pani senator? - zapytała z lekkim niedowierzaniem w głosie, wyglądając przez wysokie okna. Za różanym ogrodem ciągnęły się wzgórza Rye County, porośnięte sosnowym lasem, gdzieniegdzie upstrzonym ciemniejszymi plamami dawno już przekwitłych rododendronów. Justine wydała e-kamerdynerowi polecenie. Ściany i sufit spowiła szara, mglista zasłona, przypominająca holograficzną projekcję zachmurzonego, jesiennego nieba. - Teraz już tak - odparła od niechcenia. - Układ procesorowy jest całkowicie niezależny. Nie ma nawet węzła, więc nikt się do niego nie włamie. Jesteśmy tu tak izolowane, jak to tylko możliwe w dzisiejszych czasach. - Wyjęła kryształ pamięci z metalowej skrzyneczki, stanęła przed urządzeniem i dotknęła dłonią jego szczytu. Światełko zmieniło barwę ze szkarłatnej na szmaragdową. - Sprawdź to i powiedz mi, jakie dane zawiera. - Tak jest, pani senator - odpowiedziała LI. Na szczycie pojawił się kolisty otwór i Justine włożyła do niego kryształ pamięci. - To skaner kwantowy - wyjaśniła Pauli. - Jeśli w strukturze kryształu umieszczono jakąś pułapkę, powinien ją zlokalizować. Obie kobiety usiadły na jednej z kanap. Brązowa skóra na meblu popękała w ostrych promieniach słońca. Justine uwielbiała to, podobnie jak miękkość zrodzoną z wieloletniego użytku. Podniszczony mebel w nieskazitelnej rezydencji bilionerów czynił pomieszczenie bardziej sympatycznym, świadczył o charakterze właścicielki. - Co z sekcją? - zapytała Justine. - Wszystko odbyło się rutynowo - odparła Paula. - Potwierdzili brak wszczepu komórek pamięci. Pozostałe wszczepy były zupełnie zwyczajne. Wywiad floty sprawdzi ich producenta, co powinno umożliwić zlokalizowanie kliniki, w której wyposażono w nie Kazimira. Podejrzewam, że za operację zapłacono gotówką albo z jednorazowego konta. Adam Elvin nie popełnia elementarnych błędów. Niemniej jednak, może im się poszczęści. - I to wszystko? Justine nie była pewna, czego się spodziewała. Zapewne czegoś, co by świadczyło, że Kazimir był kimś wyjątkowym. - W zasadzie tak. Potwierdzono, że przyczyną śmierci był impuls jonowy. Zmarły nie brał żadnych narkotyków, choć stwierdzono, że w ciągu dwóch ostatnich lat przyjmował duże dawki sterydów i zastrzyków hormonalnych. To zrozumiałe w przypadku kogoś, kto urodził się na świecie o niskiej grawitacji. Powinna też się pani dowiedzieć, że nie przeszedł przeprofilowania komórkowego. Justine spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- To naprawdę był on - wyjaśniła Paula. - Nie próbowali podsunąć pani sobowtóra. - Aha. - Była tego pewna w stu procentach. To był Kazimir, nikt nie potrafiłby go zagrać. - A co z jego pokojem w hotelu? Znaleziono tam jakieś ślady? - Najwyraźniej nie. Raporty z wywiadu floty docierają do mnie, gdy tylko trafią do bazy danych. Rzecz jasna, możliwe, że czegoś nie rejestrują, zachowując to dla siebie. W takim przypadku mamy problem. - A czy to prawdopodobne? - Niezbyt. Prawo wymaga, by umieszczali w rejestrach wszystko. Służba Ochrony Senatu ma pełen dostęp do ich bazy danych, ponieważ stoimy wyżej w hierarchii służbowej. Obie jednak wiemy, że wywiad floty zinfiltrowano. Jeden z ludzi Gwiezdnego Podróżnika mógł zataić pewne fakty. - Jeśli tak się nie stało, to czy pokój hotelowy mógł nam dostarczyć wiele danych? - Raczej nie. Strażnicy zachowują w miejscach zamieszkania równie wielką ostrożność, jak gdzie indziej. Jedyna naprawdę cenna informacja to zapis finansowych transakcji Kazimira. To powinno nam umożliwić prześledzenie jego ruchów do chwili, gdy zawiadomiła pani o nim flotę. Justine ponownie zalała fala wyrzutów sumienia. Kobieta zacisnęła mocno szczęki. - Kiedy to będzie możliwe? - Za parę dni. Jeden z oficerów w paryskim biurze wywiadu floty skoreluje dane. Potem je obejrzę. - Paryż... To pani dawne biuro, prawda? - Tak, pani senator. - Uważa pani, że tam właśnie kryje się agent Gwiezdnego Podróżnika? - To bardzo prawdopodobne, że w tym miejscu ulokowano jednego z nich. Zanim mnie zwolniono, prowadziłam kilka operacji mających na celu jego identyfikację. - A ja powiedziałam im o Kazimirze - stwierdziła Justine pełnym goryczy głosem. - Zdemaskuję Gwiezdnego Podróżnika, pani senator - zapewniła Paula Myo, spoglądając prosto na cylinder układu procesorowego. - O to właśnie walczą Strażnicy. W to najmocniej wierzył Kazimir McFoster. - Tak. Justine skinęła głową. - Ukończyłam analizę kryształu pamięci - oznajmiła LI.
- Zawiera on trzysta siedemdziesiąt dwa pliki z zakodowanymi danymi. Wykryłam oprogramowanie zabezpieczające przed nieautoryzowanym dostępem, ale można z łatwością je obejść. - Świetnie - ucieszyła się Justine. Urządzenie miało wielkie możliwości i byłaby zdumiona, gdyby nie udało się uzyskać dostępu do zapisanych w krysztale informacji. - Potrafisz je odczytać? - Zakodowano je za pomocą geometrii o tysiąc dwustu osiemdziesięciu wymiarach. Brakuje mi mocy obliczeniowej, by się uporać z tym zadaniem. - Niech to szlag - mruknęła Justine. Przez chwilę pozwoliła sobie czuć nadzieję. Spodziewała się czegoś więcej po urządzeniu, które kosztowało ponad pięć milionów ziemskich dolarów. - A kto ma potrzebną moc? - RI - odpowiedziała Paula. - I Strażnicy, oczywiście. Następne pytanie sprawiło Justine wiele trudności. - Ufa pani RI? - Jestem przekonana, że w walce z alfami jest dla nas cennym sojusznikiem. - To bardzo ostrożna odpowiedź. - Nie sądzę, by ludzie byli w stanie w pełni zrozumieć motywacje RI. Nie wiemy nawet, jakie są jej prawdziwe intencje wobec naszego gatunku. Zapewnia, że jest do nas przyjaźnie nastawiona, i jej dotychczasowe uczynki to potwierdzają, ale... - Tak? - Podczas swoich śledztw nieraz natykałam się na dowody świadczące, że obserwuje nas ze znacznie większą uwagą, niż jest gotowa przyznać. - Wszystkie rządy zajmują się zbieraniem informacji od czasów, gdy Trojanie dali się paskudnie zaskoczyć prezentem pozostawionym przez Greków. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że RI obserwuje nas bardzo uważnie. - Ale w jakim celu to robi? Istnieją na ten temat różne przypuszczenia, lecz większość z nich zalicza się do paranoicznych teorii spiskowych. Z reguły chodzi w nich o to, że RI zamierza wkrótce osiągnąć boskość. - A jak pani uważa? - Przypuszczam, że patrzy na nas w taki sam sposób, w jaki my spoglądamy na nieco kłopotliwych sąsiadów. Obserwuje nasze poczynania, ponieważ nie chce żadnych niespodzianek, zwłaszcza takich, które byłyby szkodliwe dla jej interesów.
- Czy to ma jakieś znaczenie? - Zapewne nie, chyba żeby postanowiła opowiedzieć się po stronie alf. - Jest pani diabelnie podejrzliwa. - Po prostu traktuję to jak długą partię szachów - wyjaśniła Paula Myo. - Nie rozumiem. - Staram się przewidzieć wszelkie możliwe ruchy z maksymalnym wyprzedzeniem. Zgadzam się jednak, że jest bardzo mało prawdopodobne, by RI stała się naszym wrogiem. Osobista współpraca, jaką z nią nawiązałam, okazała się bardzo korzystna. Co więcej, zapisane w niej ludzkie osobowości będą przemawiać na naszą korzyść. - Sama już nie wiem, co myśleć. - Przepraszam, nie chciałam pani dodatkowo straszyć. Zachowałam się nietaktownie, nie biorąc pod uwagę pani sytuacji. - Wie pani co? Mój wiek ma choć tę jedną zaletę, że wiem, iż w swym obecnym stanie emocjonalnym nie powinnam podejmować podobnych decyzji. Dlatego zdam się na panią, jeśli można. Chce pani poprosić RI o odszyfrowanie tego dla nas? - Alternatywą byłoby skontaktować się ze Strażnikami i zapytać ich bezpośrednio. - Może pani to zrobić? - Nie. Gdybym miała tego rodzaju kontakt ze Strażnikami, zlikwidowałabym ich organizację już kilkadziesiąt lat temu. - Rozumiem. Na granicy wirtualnego pola widzenia Justine unosiła się szaroniebieska ikona kodu, który przesłał jej Kazimir, nieczynna, ale bardzo kusząca. Kobieta zdawała sobie jednak sprawę, że tej decyzji również nie powinna podejmować, dopóki nie wróci do równowagi. Nie była nawet pewna, czy ma o tym powiedzieć Pauli Myo. Jako senator Wspólnoty, gdyby skontaktowała się z organizacją uznawaną za terrorystyczną, byłby to akt o fundamentalnym znaczeniu. Instynktownie obawiała się wysłać do unisfery ów z pozoru niewinny kod. Gdyby opinia publiczna dowiedziała się o jej kontaktach ze Strażnikami przed zdemaskowaniem Gwiezdnego Podróżnika, Justine zostałaby całkowicie skompromitowana. Nawet rodzina nie zdołałaby jej wybronić. Oznaczałoby to też kolejne zwycięstwo obcego. - Być może nie będziemy musiały prosić nikogo o pomoc - stwierdziła Paula. - Wywiad floty sprawdzi obserwatorium w Peru. Powinno im się udać ustalić naturę danych, nawet jeśli dostęp do plików pozostanie zablokowany.
- Doskonale - ucieszyła się Justine. - Zaczekamy, aż wywiad floty napisze raport. Wyjęła kryształ pamięci z układu i wyłączyła osłonę pokoju. Przez wielkie okna do środka napłynął ciepły blask popołudniowego słońca. Justine zamrugała. Pod drzwiami czekał kamerdyner. - Proszę pani, przybył admirał Columbia - oznajmił. - Tutaj? - zdziwiła się Justine. - Tak, proszę pani. Zaprowadziłem go do salonu w zachodnim skrzydle i kazałem tam zaczekać. - Powiedział, czego chce? - Niestety nie, proszę pani. - Niech pani zaczeka tutaj - powiedziała Justine do Pauli. - Spławię go. Ruszyła przed siebie centralnym korytarzem północnego skrzydła. To było typowe dla Columbii. Próbował zastraszyć Justine, składając niezapowiedzianą wizytę w jej domu. Jeśli wydawało mu się, że tak prostacka taktyka podziała choćby na najniższych rangą członków rodziny Burnellich, był w grubym błędzie. Pokój w zachodnim skrzydle urządzono w wystawnym stylu francuskiej monarchii. Justine nigdy nie lubiła tej całej pozłoty i złotych listków. Co gorsza, krzesła z epoki, choć pięknie wykonane, były niewygodne i trudno było na nich dłużej wysiedzieć. Admirał Rafael Columbia stał przed wielkim kominkiem, opierając stopę na marmurowej podmurówce. Miał na sobie piękny, galowy mundur. Brakowało tylko podbitego futrem płaszcza, by wyglądał jak car. Wpatrywał się w zegar szafkowy w obudowie z onyksu, stojący na obmurowaniu. - Witam, pani senator. - Ukłonił się płytko, gdy Justine weszła do środka, otwierając dwuskrzydłowe drzwi. - Podziwiałem ten zegar. To oryginał? - Tak sądzę. Ojciec jest zapalonym zbieraczem. - Rozumiem. Wskazała na stół o szklanym blacie, w którym wytrawiono herb Burnellich. Usiedli naprzeciwko siebie, na krzesłach o wysokich oparciach. - W czym mogę panu pomóc, admirale? - Pani senator, obawiam się, że muszę zapytać, dlaczego przeszkodziła pani w operacji wywiadu floty. Ściślej mówiąc, chodzi mi o usunięcie ciała podejrzanego o terroryzm z miejsca zbrodni.
- Niczego nie usunęłam, admirale. Towarzyszyłam zwłokom. - Kazała je pani przewieźć do nieoficjalnego zakładu. - Do zakładu biotechnologicznego należącego do naszej rodziny, tak. Sekcję przeprowadzono pod oficjalnym nadzorem. - Dlaczego pani to zrobiła, pani senator? - Dlatego, że nie ufam wywiadowi floty - odpowiedziała Justine z lodowatym uśmiechem. - Chwilę przedtem byłam świadkiem katastrofalnego fiaska operacji śledczej. Nie chciałam kolejnych niepowodzeń. Ciało Kazimira powinno stać się źródłem wielu cennych danych, a pański wydział wykazywał się do tej pory skrajną niekompetencją. W tej sprawie nie będzie dalszych błędów, admirale. Nie zaakceptuję żadnych usprawiedliwień. - Czy mogę zapytać, jak poznała pani Kazimira McFostera? - Spotkaliśmy się, kiedy spędzałam wakacje na Far Away. Połączył nas krótki romans. Potem Kazimir pojawił się w Tulipanowej Rezydencji, na krótko przed atakiem alf. Rzecz jasna, gdy poinformował mnie, że pracuje dla Strażników, bezzwłocznie powiadomiłam komandora Hogana. Wszystko jest w aktach. - Czego chciał? - Kilku rzeczy. Próbował mnie przekonać, że Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę. Chciał też, żebym odwołała polecenie sprawdzania wszystkich transportów wysyłanych na Far Away. Nie zgodziłam się na to. - A więc nie byliście wtedy ze sobą blisko? - Nie byliśmy. - Jak rozumiem, jego śmierć bardzo panią poruszyła. - To było wstrząsające wydarzenie. Nie jestem przyzwyczajona do widoku całkowitej śmierci. Bez względu na jego poglądy i uczynki, nikt nie powinien ginąć w tak młodym wieku. - Czy to pani wpadła na pomysł nadzorowanej sekcji, pani senator? - Tak. - Jak rozumiem, ciału towarzyszyła również Paula Myo. - Mam pełne zaufanie do śledczego Myo. Na twarzy Rafaela pojawił się grymas złości.
- Obawiam się, że nie podzielam tego zaufania, pani senator. Śledczy Myo jest jednym ze źródeł całego problemu ze Strażnikami, przed jakim stoi wywiad floty. Byłem zdumiony i mocno rozczarowany, kiedy się dowiedziałem, że pani rodzina mianowała ją szefową Służby Ochrony Senatu. - A my byliśmy zaskoczeni, kiedy zwolnił ją pan z wywiadu floty. - Uznałem to za wskazane, ponieważ przez sto trzydzieści lat nie osiągnęła żadnych rezultatów. - Wszyscy we Wspólnocie znają Paulę Myo właśnie dlatego, że zawsze osiąga rezultaty. - Szczerze mówiąc, pani senator, zaczyna się robić niezrównoważona. Oskarżyła własnych oficerów o nielojalność. Prowadziła nieautoryzowane operacje. Zaczynała też okazywać oznaki sympatii dla terrorystów, których miała ścigać. - Sympatii? W jakim sensie? - Powiedziała, że wierzy w istnienie Gwiezdnego Podróżnika. - A pan nie wierzy? - Z pewnością nie. - Kto zabił mojego brata, admirale? - Nie rozumiem. Wie pani, że to ten sam zabójca, który zastrzelił McFostera. - W rzeczy samej. A McFoster był Strażnikiem. Wynika z tego, że zabójca pracuje dla kogoś, kto jest wrogiem zarówno Wspólnoty, jak i Strażników. To raczej skraca listę podejrzanych, nie sądzi pan? - Strażnicy od bardzo dawna uczestniczyli w nielegalnym handlu bronią. Ludzie parający się tym procederem z reguły rozstrzygają spory przy użyciu przemocy. Jesteśmy przekonani, że zabójca pracuje dla jakiegoś handlarza bronią. - A mój brat po prostu stanął mu na drodze? - Gdyby zablokowano przerzut broni na Far Away, niektórzy ludzie straciliby mnóstwo pieniędzy. - To śmieszne. Senatorów Wspólnoty nie morduje się z powodu prymitywnej wendety. - Nie zabijają ich też niewidzialni obcy. - Justine przeszyła admirała pełnym irytacji spojrzeniem. Choć ta prawda może brzmieć dla pani nieprzyjemnie, pani senator - podjął Rafael Columbia - we Wspólnocie istnieje rozległy świat przestępczy. Dlatego właśnie w dawnych czasach powołano Wydział Poważnych Przestępstw. Jeśli mi pani nie wierzy, niech pani zapyta śledczego Myo. Albo może zadać pani sobie pytanie, jaki jest cel istnienia Służby Ochrony Senatu. Mamy wystarczająco wiele problemów z autentycznymi zagrożeniami wobec Wspólnoty. Nie potrzebujemy wymyślać nowych.
- Próbuje mnie pan zastraszyć, admirale? - Informuję panią, że pani działania nie są odpowiednie w tych trudnych czasach. Musimy się zjednoczyć, by stawić czoło bardzo realnemu wrogowi. - Flota może liczyć na moje pełne poparcie. - Dziękuję, pani senator. Jeszcze jedno. Zabity terrorysta był kurierem, ale nie znaleźliśmy przy nim niczego. Justine przechyliła głowę, uśmiechając się bez wyrazu do admirała. - To bardzo niezwykłe? - W rzeczy samej, pani senator. Dlatego zastanawiałem się, czy nie zauważyła pani czegoś przy nim. - Nie zauważyłam. - Jest pani pewna? - Jeśli rzeczywiście coś przewoził, nie odkryłam tego. - Rozumiem - odparł Columbia, nie odrywając od niej spojrzenia. - Wie pani, prędzej czy później to znajdziemy. - Zabójcy jakoś nie znaleźliście, prawda? To była dziecinna złośliwość, ale sprawiła Justine przyjemność, zwłaszcza kiedy zauważyła, że szyja admirała poczerwieniała lekko nad kołnierzem munduru. Gdy Justine wróciła do swego pokoju dziennego, Gore Burnelli i Paula Myo siedzieli na sfatygowanej kanapie pochłonięci rozmową. Plamki światła odbijającego się od złotej twarzy jej ojca tańczyły na podłodze i filarach, przesuwając się z każdym jego ruchem. Gdy tylko weszła do środka, włączyła zasłonę, odcinając dopływ dziennego światła. - Przez tego chłopaka zrobiłaś się miękka i sentymentalna - poskarżył się Gore, gdy byli już bezpieczni. - Powinnaś była wykopać tego dupka Columbię na pieprzoną orbitę. W dawnych czasach zjadłabyś go na śniadanie. Nie potrafię uwierzyć, że jedna z moich córek zmieniła się w cholerną liberalną beksę. - Czasy się zmieniają, ojcze - odparła ze spokojem Justine. - Musimy się do nich przystosować. W duchu wściekała się jednak, że mógł powiedzieć coś takiego, i to w obecności Pauli Myo. Zawsze spokojna policjantka sprawiała wrażenie skrępowanej jego nagłym wybuchem. - Mówię ci czystą prawdę, dziewczyno. Jeśli wspomnienie o zabitym kochanku pozbawia cię jasności myślenia, powinnaś je wykasować z mózgu. Nie możemy sobie pozwolić na słabość. Nie w
tej chwili. - Z pewnością rozważę możliwość wyeliminowania ze swego życia wszystkiego, co budzi mój niesmak. Czasami zastanawiała się, czy Gore zachował jeszcze człowieczeństwo w stopniu wystarczającym, by pamiętać, czym jest miłość. Ciało z pewnością przebudował drastycznie. - Tak lepiej - stwierdził z chichotem. - Wiesz, że po tej wpadce na LA Galactic Columbia zaatakuje cię na sześć różnych sposobów? Chce na dobre uwolnić się od Pauli, a przy okazji zmienić Senat w miłą imitację sowieckiego parlamentu, która jednogłośnie uchwali wszystko, co jej podsunie. - To nie o Columbię musimy się martwić - wtrąciła Paula. Justine i Gore przerwali swój mały pojedynek, spoglądając na nią jednocześnie. - Sądzę, że wiem, dlaczego zamordowano Thompsona. - Kurwa, czemu nie powiedziała mi pani przedtem? - warknął Gore. - Przez niemal cały czas służby w wydziale wywierałam naciski na to, by wszystkie ładunki wysyłane na Far Away sprawdzali policyjni inspektorzy. Rząd zawsze blokował moje wysiłki. Dopiero Thompson zdołał przepchnąć tę propozycję. - I za to właśnie Gwiezdny Podróżnik go zabił - potwierdził Gore. - Wiedzieliśmy już o tym. - Rozmawiałam z Thompsonem na krótko przed jego śmiercią. Powiedział mi, że wie, kto blokował moje wysiłki. To był Nigel Sheldon. - To nie może być prawda - sprzeciwiła się odruchowo Justine. - Sheldon umożliwił powstanie całej Wspólnoty. Z pewnością nie chciałby jej zaszkodzić. - Nie świadomie - zgodził się Gore. Choć złota skóra uniemożliwiała wyczytanie czegokolwiek z jego twarzy, łatwo było zauważyć, że czuje się zakłopotany tą myślą. - Mam jednak wrażenie, że Bradley Johansson utrzymuje, iż był niewolnikiem obcego. - Już kilkakrotnie odtwarzałam zapis ostatniej minuty życia Kazimira - wtrąciła Paula. - Wygląda na to, że znał zabójcę. Jego widok wręcz go zachwycił, jakby byli dawnymi przyjaciółmi. - Nie. - Justine potrząsnęła głową, odrzucając tę myśl. - Nie potrafię uwierzyć, by ktokolwiek mógł się dostać do Sheldona. Członkowie rodziny Burnellich mają potężną ochronę, podobnie jak nasza klinika rejuwenacyjna. Sheldon z pewnością jest strzeżony jeszcze pilniej. - Strażnicy ogłosili, że prezydent Doi pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika - zauważyła Paula. - To kompletna bzdura - mruknął Gore. - Gdyby ten pieprzony Gwiezdny Podróżnik potrafił przeniknąć przez Służbę Ochrony Senatu i ochroniarzy Sheldonów, nie musiałby kryć się po kątach.
Dawno już zostałby naszym führerem. - Dlaczego więc zabito pańskiego syna? - zapytała Paula. - Tylko z powodu kontroli transportów? Czy może dlatego, że odkrył ten związek? - No dobra - ustąpił z niechęcią Gore. - Załóżmy, że Thompson wpadł na jakąś informację, która przekonała go, że to prawda. Wyjawił pani, kto mu podał nazwisko Sheldona? - Nie. Stwierdził, że cała sprawa jest bardzo niejasna. Powiedział, że to polityka na najwyższym poziomie. - W polityce nie ma wysokiego poziomu - mruknął Gore i spojrzał na Justine. - To zadanie dla ciebie. Musimy się dowiedzieć, od kogo Thompson zdobył tę wiadomość. - Tato, nie mam takich kontaktów w Senacie jak on. - Jezu Chryste, kiedy wreszcie nauczysz się wierzyć w siebie, dziewczyno? Jeśli będę miał ochotę posłuchać żałosnego narzekania, odwiedzę jakiegoś obrońcę praw człowieka na Orleanie. Justine uniosła teatralnie ręce nad głowę. - Jak sobie życzysz. Zacznę głośno zadawać pytania i zobaczymy, czy ktoś przyjdzie mnie zastrzelić. - Tak lepiej - pochwalił ją Gore, rozciągając metaliczne wargi w przypominającym nieco uśmiech grymasie. - I co to nam da? - zapytała Paula. - Jak to co, do cholery? - Co pan zrobi, jeśli pańska córka potwierdzi, że to Sheldon blokował moje prośby? - W takim przypadku będziemy się musieli skontaktować z najwyższymi rangą członkami jego rodziny i przedstawić im dowody. Spodziewam się, że poddadzą go ożywieniu i uzupełnią jego wspomnienia, korzystając z zapisu sporządzonego, zanim obcy się do niego dobrał, kiedykolwiek mogło się to wydarzyć. - Liczy pan na poparcie rodziny Sheldonów? - Niemożliwe, by wszyscy byli agentami Gwiezdnego Podróżnika. - W rzeczy samej. Ale skąd mamy wiedzieć, którzy nimi są? - Wszystko to jest przedwczesne - zauważyła Justine. - Najpierw spróbujmy ustalić, czy nasze podejrzenia są prawdziwe. Potem łatwiej nam będzie zdecydować, co robić dalej. - Musimy też stworzyć solidne sojusze - dodał Gore. - Coś w rodzaju ruchu oporu przeciwko
wpływom Gwiezdnego Podróżnika. Zajmę się tym. - Niech pan uważa na Columbię - ostrzegła go Paula. - Wie już, że jest pan moim sponsorem i z pewnością zaatakuje również pańską rodzinę. A jego polityczne wpływy rosną. Podczas wojny wszystkie społeczeństwa idą na kompromisy. Jako admirał dowodzący obroną Wspólnoty będzie mógł wydawać rozkazy, jakich nikt by nie tolerował podczas pokoju. - Niech się pani o to nie martwi. Prędzej piekło zamarznie, nim jakiś fagas Halgarthów zdoła mnie przechytrzyć. Mały samolot pionowego startu i lądowania Boeing 44044 opadł na lądowisko obserwatorium. Strugi powietrza z elektrycznych silników odrzutowych wzbiły w górę gęste tumany piaszczystej gleby barwy ochry oraz brudnych granulek lodu. Chmury opadły jednak szybko i stewardesa otworzyła właz. Renne poczuła, że strzeliło jej w uszach, gdy ciśnienie gwałtownie spadło. Znajdowali się ponad pięć kilometrów nad poziomem morza, po zachodniej stronie Andów, nieco na północ od Sandii. Ze wszystkich stron otaczały ich potężne góry o ośnieżonych wierzchołkach. Renne natychmiast zabrakło tchu w piersiach. Zaczerpnęła łapczywie potężny haust powietrza, ale w niczym jej to nie pomogło. Wstała z fotela i ruszyła ciężko ku wyjściu, zapinając po drodze kurtkę włożoną na gruby sweter. Na dworze było tak jasno, że zatrzymała się u szczytu schodów i wyjęła okulary słoneczne. Jej oddech zamieniał się w zdradliwie rzadkim powietrzu w lekkie obłoczki pary. Na lądowisku czekało dwóch oficerów z limańskiego biura wywiadu floty. Ich ciemnozielone kurtki przypominały raczej skafandry kosmiczne niż ubiór chroniący przed złą pogodą. Schodząc z pięciu aluminiowych schodków, Renne ciężko dyszała, łapiąc niezbędną ilość tlenu. Jeden z mężczyzn podszedł bliżej i wyciągnął rękę. - Porucznik Kempasa, witaj w stacji Antina. Jestem Phil Mandia. Byłem jednym z ludzi śledzących McFostera, gdy jechał do obserwatorium. - Znakomicie - wydyszała. Twarz Mandii była niemal niewidoczna pod żółtawymi goglami maski ochronnej. Serce kobiety tłukło gwałtownie. Musiała iść bardzo powoli. Ruszyli w stronę obserwatorium: szeregu przysadzistych pudełek z ciemnego plastiku o oknach przypominających bulaje. Tylko w jednym budyneczku paliło się światło. Trzy główne anteny radioteleskopowe usytuowano na wielkiej skalnej połaci za domkami. Białe spodki wspierały się na nieprawdopodobnie smukłych metalowych wieżach. Jedna z nich obróciła się lekko, śledząc jakiś punkt na północnym niebie. - Jak się zachowuje mój więzień? - zapytała Renne. - Cufflin? Zapewnia, że właściwie nic nie wie. Zawarł umowę z jakimś anonimowym agentem. Muszę przyznać, że mu wierzę. - Upewnimy się, kiedy zabiorę go do Paryża. - Co właściwie macie zamiar zrobić, odczytać jego wspomnienia? - Tak.
Choć twarz Phila Mandii zasłaniała maska, łatwo było zauważyć grymas dezaprobaty. Pokryta skorupką lodu gleba chrzęściła pod stopami kobiety. Nigdzie nie było żadnych roślin, nawet kępki trawy. Renne musiała patrzeć pod nogi, ponieważ grunt pokrywały głębokie, zamarznięte koleiny. Stare, żółte pojazdy, które je pozostawiły, parkowały na dworze, między budynkami. Wyglądały jak jakaś nieudana krzyżówka traktora z pługiem śnieżnym. Obok zatrzymały się dwie nowe, rdzawobrązowe terenówki firmy Honda, o bokach zbryzganych gęstym, brunatnym błotem. - Wy nimi przyjechaliście? - zapytała Renne. - Ehe. - Phil Mandia wskazał głową na posępną drogę prowadzącą do obserwatorium. - To była diabelnie ciężka podróż. - Jak wam się udało uniknąć zauważenia przez McFostera? - Z trudnością. Renne nie była pewna, czy to miał być żart. Dotarli do głównego budynku. Wewnątrz przywitało ich ciepło. W niczym to jednak nie pomogło sercu Renne, nadal tłukącemu jak szalone. Osunęła się na krzesło w pierwszym pomieszczeniu, do którego weszli. Nie było mowy, by mogła wstać, musiała więc zdjąć płaszcz na siedząco, a i od tej prostej czynności dostała jeszcze większej zadyszki. Nie miała pojęcia, jak wróci do samolotu. Niewykluczone, że będą musieli ją tam zanieść. - Wysokość panu nie przeszkadza? - zapytała Phila Mandię. - Potrzeba trochę czasu, żeby się do niej przyzwyczaić - przyznał. Zaczęła sobie uświadamiać, że miejscowa ekipa jej nie lubi. Szycha z centrali przyjechała szukać wśród miejscowych winnych niepowodzenia operacji. Chciała im powiedzieć: „To nie tak", to jednak równałoby się okazaniu słabości. Z wewnętrzną polityką jakoś sobie poradzi. - Dobra, zacznijmy od pani dyrektor - zdecydowała. Jennifer Seitz przeszła rejuwenację zaledwie pięć lat temu. Była drobną, zadbaną kobietą o interesujących, zielonych oczach i bardzo śniadej cerze. Miała na sobie workowaty, ciemnobrązowy sweter, tak długi, że można go było uznać za spódnicę. Podwinięte rękawy nadal były zdecydowanie za szerokie dla jej chudych rąk. Renne doszła do wniosku, że kobieta z pewnością pożyczyła sweter od kogoś wyższego o co najmniej pół metra. Sprawiała wrażenie raczej poirytowanej inwazją floty na jej obserwatorium niż zastraszonej czy zaniepokojonej. Jej agresywne, lekceważące podejście łagodził nieco zdumiewająco młodzieńczy uśmiech, jaki potrafiła zaprezentować. Nawet gdy obrzuciła Phila Mandię pełnym irytacji spojrzeniem, wyglądało to raczej na zniecierpliwienie niż autentyczną dezaprobatę. Renne wskazała na trzy wielkie anteny widoczne za okrągłym oknem.
- Która z nich jest skierowana na Marsa? - zapytała. - Żadna - odpowiedziała Jennifer Seitz. - Wielkie anteny służą do badania głębokiego kosmosu. Sygnały z Marsa odbiera jedno z urządzeń pomocniczych. To nie jest operacja zakrojona na szeroką skalę. - Czy możemy być pewni, że to dane z Marsa Cufflin przekazał McFosterowi? Renne zerknęła na Phila Mandię, prosząc go o potwierdzenie. - W sieci obserwatorium nie zachowały się żadne zapisy - odparł oficer floty. - Po przekazaniu kopii McFosterowi Cufflin użył programu wyszukującego, który wykasował wszystkie ślady. - Muszą istnieć inne kopie - sprzeciwiła się Renne. - Jak długo obserwatorium rejestrowało te dane? Kącik ust Jennifer Seitz poruszył się w mimowolnym tiku. - Około dwudziestu lat. - Dwudziestu! Co z nimi robiono, do cholery? - Zbieraliśmy je dla towarzystwa badawczego. To był dla nas marginalny kontrakt, mniej niż jeden procent naszego budżetu. Nie wymagał nawet monitorowania przez człowieka. Nasza LI świetnie sobie radziła z całym procesem. Sygnały docierają raz na miesiąc. Odbieramy je i zapisujemy. Cały projekt miał trwać trzydzieści lat. - Jennifer Seitz zauważyła zaskoczenie w oczach Renne. - Wydaje się pani, że to długo? Prowadzimy tu obserwacje, które ukończymy dopiero za sto lat, jeśli nam się poszczęści. - Dobra, zastanówmy się nad tym - rzekła Renne. - Nawet nie wiedziałam, że Wspólnota ma na Marsie jakieś instalacje. Skąd właściwie pochodzą te sygnały? - Z izolowanej stacji naukowej na Arabia Terra. - Jakiego rodzaju badania tam się prowadzi? - Niemal pełen zakres obserwacji planetologicznych: meteorologia, geologia, czy może raczej areologia, fizyka Słońca, promieniowanie kosmiczne. Lista jest długa. Do każdego możliwego tematu przydzielono tam odrębny zestaw instrumentów. Są rozrzucone po całej planecie i przekazują zebrane wyniki do Arabia Terra, skąd trafiają one do nas. Mamy też cztery satelity na biegunowej orbicie, ale wszystkie wymagają zastąpienia nowymi. - Nie wiedziałam, że ktoś się jeszcze interesuje Marsem. - Bardzo niewielu ludzi - przyznała z ironią Jennifer Seitz. - W końcu mówimy o astronomii. To raczej nie jest najpopularniejsze zajęcie we Wspólnocie i Dudley Bose niewiele tu zmienił. We wszechświecie są też planety znacznie ciekawsze od Marsa. Niemniej jednak, mały zestaw czujników funkcjonujących przez długi czas może zgromadzić równie wiele danych, co intensywna obserwacja.
W gruncie rzeczy, dane zebrane w długim okresie mówią nam więcej. Mamy automatyczne stacje rozsiane po całym Układzie Słonecznym i wszystkie one przesyłają stopniowo wyniki do nas i do innych obserwatoriów. Większość ziemskich uniwersytetów i fundacji ma małe wydziały poświęcone każdemu z ciał niebieskich w Układzie Słonecznym. Każdy z nich minimalizuje koszty, katalogując i analizując zgromadzone informacje. Instrumenty, jakich w nich używamy, nie są zbyt drogie, jak na dzisiejsze czasy. Wszystkie działają na półprzewodnikach i napędza je energia słoneczna albo geotermiczna. Mogą przetrwać dziesięciolecia. Dane, jakie wspólnie gromadzą, wystarczają, by dać zajęcie nielicznym planetologom, jacy jeszcze zostali na Ziemi. - Chciałabym otrzymać ich listę, jeśli można prosić. - Grupa finansująca marsjańską stację ma siedzibę w Londynie. To Towarzystwo Międzyplanetarne z Lambeth, o ile się nie mylę. Jeden Bóg wie, skąd biorą granty. W dzisiejszych czasach planetologia jest czystą nauką i trudno znaleźć filantropów, którzy zgodzą się ją finansować. - A na czym dokładnie polega projekt opłacany przez to towarzystwo? - Nie mam pojęcia. - Nie ma pani pojęcia? - powtórzyła Renne tak głośno, że musiała pośpiesznie zaczerpnąć powietrza, by wypełnić płuca. Rozkasłała się od tego. Zaczynała ją boleć głowa. - To nie moja specjalność - wyjaśniła Jennifer Seitz. - Ściśle mówiąc, jestem radioastronomem. Zajmuję się głównymi czaszami, wchodzącymi w skład Sieci Ogólnoukładowej. Mamy anteny wszędzie aż po orbitę Plutona, co zapewnia nam piekielnie wysoką czułość. Dlatego też mamy tu tak wiele odbiorników pomocniczych. Zapewniają one łączność z daleko położonymi antenami sieci. Z pewnością rozumie pani, że nic mnie nie obchodzi pył marsjański, regularności szczelin w lodzie na Europie czy prądy krążące w nadprzewodzącej skorupie Charona. Gdyby chciała się pani czegoś dowiedzieć o naprawdę ciekawych zjawiskach, jak echa wielkiego wybuchu czy sygnały magnetycznych kwazarów, mogłabym o nich opowiadać całymi dniami. - A czy macie tu jakiegoś planetologa? - Nie. Tylko dwóch radioastronomów, to znaczy mnie i moją partnerkę Carrie, oraz czwórkę techników, którzy pilnują, by wszystko działało prawidłowo... w takim stopniu, w jakim to możliwe w przypadku czegoś tak niedofinansowanego jak Sieć Ogólnoukładowa. Nasze życie dodatkowo wzbogaca fakt, że po ataku alf Agencja Naukowa FNZ zaczęła się zastanawiać nad likwidacją całej tej sieci. Mam przedstawić plany czasowego zawieszenia działalności całego obserwatorium. Szkoda, że przy ostatniej rejuwenacji nie zostawiłam zainteresowania astronomią w bezpiecznej skrytce pamięci, by zastąpić je czymś, co uczyniłoby mnie obrzydliwie bogatą. Kto w końcu chciałby płacić ludziom, którzy poświęcają kilka żyć na poszerzenie wiedzy ludzkości? Z pewnością nie nasz cholerny rząd. A teraz mam jeszcze na głowie was. - Przykro mi z powodu obserwatorium - odparła ostrym tonem Renne. - Niestety, trwa wojna i Wspólnota musi się skupić na priorytetach.
- Jasne. - A czy to Towarzystwo Międzyplanetarne otrzymało już od was jakieś dane? - Nie. Prawie połowa automatycznych obserwacji prowadzonych w Układzie Słonecznym dotyczy Marsa. Z reguły trwają one przez lata. Muszę przyznać, że trzydzieści lat to sporo jak na planetologię, ale nie jest to bynajmniej wyjątek. - A jakie dokładnie instrumenty wykorzystywano w tych obserwacjach? Jennifer Seitz wzruszyła ramionami. - Oczywiście, sprawdziłam ten kontrakt, kiedy zaczęła się afera. Nie wynika z niego zbyt wiele. Prowadzono po prostu ogólną obserwację środowiska marsjańskiego. - A czy wśród danych mogły się ukrywać zakodowane informacje? - Z pewnością. Ale nie wiem, skąd miałyby pochodzić. - Ma pani chociaż listę tych instrumentów? - Mam, ale musi pani zrozumieć, pani porucznik, że to nie my umieściliśmy je na Marsie. Niektóre już tam były, pozostawione po poprzednich projektach, inne zaś dostarczyły na miejsce w ciągu lat automatyczne statki Agencji Naukowej FNZ. Nie mieliśmy nad nimi żadnej kontroli. Nie mogę zapewnić pani w stu procentach, że rzeczywiście są tym, czym mają być. Jeśli nawet powiedziano nam, że pewien kanał w strumieniu danych przekazuje zapisy skanera sejsmicznego, wcale z tego nie wynika, że tak jest naprawdę. Równie dobrze mogłyby to być informacje o systemach obronnych Ziemi, przeznaczone dla floty obcych najeźdźców. Żeby się upewnić, trzeba tam polecieć i sprawdzić to osobiście. My jesteśmy tylko przekaźnikiem. Renne nie lubiła, gdy coś odwracało jej uwagę, ale... - W Układzie Słonecznym są automatyczne statki kosmiczne? - Nie wiedziała pani o tym? - Nie - przyznała. - One muszą istnieć, pani porucznik. Nikt we wspaniałym świecie astronomów albo planetologów nie może sobie pozwolić na wynajęcie tunelu czasoprzestrzennego od STT, by umieścić termometr w atmosferze Saturna. Musimy zapomnieć o dumie i łączyć swe siły. W ten sposób możemy zbierać sprzęt w serie. Gdy kolejna seria jest gotowa, ładujemy ją na jeden z trzech automatycznych frachtowców należących do Agencji Naukowej. Potem wysyłamy pełen satelitów oraz instrumentów obserwacyjnych statek w ośmioletnią podróż wokół Układu Słonecznego i każdy z nas samolubnie modli się, by ten cholerny antyk nie rozleciał się, nim dostarczy na miejsce nasz prywatny transport. Coś pani poradzę, pani porucznik. Niech pani nigdy nie wspomina przy ziemskich astronomach o misji z roku 2320. Mnóstwo moich kolegów odeszło z zawodu po tej małej katastrofie. Zatwierdzenie
projektu tego rodzaju wymaga średnio piętnastu lat pisania podań, składania propozycji, zabiegania o recenzje, zwykłego żebrania i sprzedawania w niewolę pierworodnych. Potem wystarczy tylko znaleźć fundusze na zaprojektowanie i budowę sprzętu. Ludzie inwestują bardzo wiele w zawartość ładowni takiego statku, emocjonalnie i zawodowo. - Aha - mruknęła zawstydzona Renne. Ból głowy rozszalał się na całego. Była pewna, że przywiozła ze sobą lekarstwo. Zapewne było w kieszeni kurtki, wiszącej kilka metrów od niej. Za daleko, by mogła tam dojść. - Rozumiem, w czym rzecz. Wasze zajęcie nie daje majątku ani sławy. - Chyba że ktoś nazywa się Bose. - Czyli nie potrafi pani powiedzieć, jakie informacje docierały do was z Marsa przez ostatnie dwadzieścia lat? - Tak to wygląda - przyznała Jennifer Seitz, uśmiechając się przepraszająco. - Chciałabym jednak podkreślić, że jestem dyrektorem obserwatorium dopiero od siedmiu lat, z dwuletnią przerwą na rejuwenację. Nie ja podpisałam ten kontrakt. Nikt z nas nie miał z tym nic wspólnego. Całą sprawą kieruje kilka podprogramów LI. - A kto podpisał kontrakt? - Kiedy Towarzystwo zgłosiło swój projekt, obserwatorium kierował dyrektor Rowell. - Dziękuję. Z pewnością go przesłuchamy. - Renne wessała do płuc kolejny haust rzadkiego powietrza. Z braku tlenu kręciło się jej w głowie. Nie było to przykre wrażenie, ale myślenie przychodziło jej z trudnością. - Niech mi pani coś powie. Co na Marsie mogłoby zainteresować bandę terrorystów, takich jak Strażnicy? - To właśnie jest w całej sprawie najgłupsze. Nie ma tam nic takiego. Nie chodzi o to, że jako radioastronom jestem uprzedzona do tej planety. To zupełne pustkowie, mroźna pustynia bez odrobiny powietrza. To śmieszne. Na Marsie nie ma żadnych tajemnic ani nic wartościowego. Nadal podejrzewam, że popełniliście błąd. - Niech mi pani opowie o Cufflinie. Jennifer Seitz wykrzywiła ładną twarz. - Boże, nie wiem, co miałabym pani powiedzieć. Był tylko zwyczajnym technikiem, wykonującym kiepsko płatną pracę dla Agencji Naukowej, by zarobić na fundusz rejuwenacyjno-ożywieniowy. Do wczoraj przysięgłabym, że potrafię opowiedzieć pani historię wszystkich jego żyć lepiej niż on sam. Co więcej, wszystkie byłyby okropnie nudne. Siedzimy tu wszyscy razem trzy tygodnie bez przerwy, a potem w nagrodę dostajemy tydzień wolnego. Cufflin trafił tu trzy i pół roku temu, więc wolę nawet nie myśleć, ile czasu spędziliśmy razem, śpiąc i jedząc w tym samym budynku. A teraz okazało się, że uczestniczył w jakimś terrorystycznym spisku, mającym na celu zapanowanie nad Wspólnotą, Jezu! To Dan Cufflin. Zostało mu siedem lat do rejuwenacji i nie może się jej doczekać. Lubi curry, nie znosi chińszczyzny, ogląda stanowczo za dużo seriali soft porno w PSZ, miał w tym życiu jedną żonę,
ale małżeństwo nie było udane, co roku na Wielkanoc odwiedza jedynego wnuka, nogi mu śmierdzą, jest marnym programistą, przeciętnym mechanikiem i doprowadza nas wszystkich do szału beznadziejnym stepowaniem. Jaki terrorysta lubi stepować? - Kiepski - odparła z przekąsem Renne. - Nie wierzę, by mógł to zrobić. - Z pewnością wygląda na to, że jest winny. Oczywiście, trzeba będzie to potwierdzić. Przypuszczam, że wszyscy będziecie musieli zeznawać podczas procesu. - Zabiera go pani ze sobą? - Oczywiście. Renne zdołała jakoś dowlec się z powrotem do samolotu, nie wspierając się na Philu Mandii zbyt ostentacyjnie. Dwaj oficerowie floty przyprowadzili Dana Cufflina i posadzili go na fotelu po drugiej stronie przejścia. Na jego nadgarstkach i goleniach zamknęły się plastmetalowe kajdanki. Nie wydawało się jednak, by miał próbować ucieczki. Jennifer Seitz miała rację. Cufflin wkrótce już miał potrzebować rejuwenacji. Był wysokim mężczyzną, niebezpiecznie bliskim nadwagi. Niepokój i poczucie przegranej nadawały jego oczom i policzkom wygląd zapadniętych. Skórę miał tak samo bladą jak Renne. Obrazu zbitego psa dopełniał wytarty, ciemnoniebieski kombinezon. Kiedy startowali, wyglądał przez okienko, patrząc z oszołomioną miną na znikające w dole obserwatorium. Ból głowy Renne zaczął ustępować, gdy tylko właz się zamknął i wyrównano ciśnienie w kabinie. Otworzyła wylot powietrza nad fotelem i uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdy strumień owiał jej twarz. Kawa podana przez stewardesę przegnała resztkę dolegliwości i obeszło się bez tuby TIFI. - Lot potrwa około pięćdziesięciu minut - oznajmiła Renne, spoglądając na Cufflina. - Lecimy do Rio, potem pojedziemy pociągiem wokółziemskim do Paryża. Więzień nie odzywał się ani słowem. Wpatrywał się w jakiś punkt położony za oknem. Samolot wzbijał się ostro w górę, zmierzając ku stratosferze. - Wie pan, co się stanie, gdy dotrzemy na miejsce? - zapytała. - Wyślecie mnie do dyżurnego sędziego, a potem rozstrzelacie. Nie. Zabierzemy pana do biomedycznego zakładu pracującego dla floty, gdzie odczytają pana wspomnienia. Wszyscy się zgadzają, że to nie jest przyjemne doświadczenie. Utraci pan kontrolę nad własnym umysłem, obcy ludzie wtargną do wnętrza pańskiej czaszki i sprawdzą zawartość pamięci. Nic się przed nimi nie ukryje, żadne uczucia ani wspomnienia. Dotrą do wszystkiego. - Rewelacja. Zawsze miałem w sobie coś z ekshibicjonisty.
- Nieprawda. - Westchnęła ze współczuciem. - Sprawdzałam pańskie akta i rozmawiałam z pańskimi współpracownikami. Dlaczego wplątał się pan w te wszystkie bezsensowne sprawy? Spojrzał na nią. - Pani metody przesłuchania są do dupy, wie pani? - Nie jestem doświadczonym agentem, takim jak pan. - Bardzo zabawne. Nie jestem żadnym agentem. Nie jestem też terrorystą ani zdrajcą. - Kim więc pan jest? - Czytała pani moje akta. - Proszę mi przypomnieć. - A po co? - W skrócie wygląda to tak: jeśli zgodzi się pan na współpracę, powie mi wszystko, co wie, mogę zaproponować rezygnację z odczytania pamięci. Ale pańska historia musi zabrzmieć naprawdę przekonująco. - A co z procesem? - Nie proponuję panu ugody. Proces się odbędzie. Jeśli jednak zgodzi się pan nam pomóc, jestem pewna, że sędzia weźmie to pod uwagę. Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, ale w końcu skinął leciutko głową. - Mam wnuka. Nazywa się Jacob i ma osiem lat. - Tak? - Musiałem iść do sądu, żeby móc się z nim spotykać. Jest jedynym, co mi zostanie po tym spieprzonym życiu. A przynajmniej jedynym, co ma jakąś wartość. Nie mógłbym znieść rozstania z nim. Ma pani dzieci, pani porucznik? - Miałam kilkoro. Ale tym razem jeszcze nie. Ale wszystkie już mają własne potomstwo. Jestem teraz praprababcią. - I widuje się pani z rodziną? - Kiedy mam czas. Moja robota... no wie pan, nie mamy normowanego czasu pracy. - Ale może się pani z nimi widywać. To jest najważniejsze. Moja córka opowiedziała się po stronie matki. Wszyscy urodziliśmy się na Ziemi i na tym właśnie polega problem. Na tej planecie człowiek
musi być milionerem, żeby adwokat zgodził się choć z nim porozmawiać. Ja nie mam takiej forsy. - Czyli że ktoś zaproponował panu pieniądze? Sumę wystarczającą, by opłacić adwokata? - Tak. - Kto to był? - Nie znam jego nazwiska. Nigdy go nie spotkałem, był dla mnie tylko kodem adresowym w unisferze. To agent pracujący dla ludzi zajmujących się ochroną osobistą. Opowiedział mi o nim znajomy. Wspomniał, że ten człowiek mógłby mi pomóc. - Nazwisko tego znajomego? - Robin Beard. - I ten agent pana zwerbował? - Tak. - Co miał pan zrobić? - Sądząc z jego słów, prawie nic. Bałem się, że każe mi kogoś zabić. Zapewne bym to zrobił. Ale on kazał mi tylko napisać do Agencji Naukowej FNZ podanie o przyjęcie do pracy na stanowisku technika w obserwatorium. Potem miałem jedynie monitorować napływające z Marsa dane i dopilnować, by nie było żadnych problemów. Oznajmił, że któregoś dnia ktoś się zgłosi po te wyniki. Miałem przekazać mu kopię i skasować oryginał. To wszystko. A dzięki temu mógłbym się raz do roku, na Wielkanoc, widywać z małym Jacobem. Nie wyglądało mi to na poważną zbrodnię, więc pomyślałem: „Czemu nie". - Dobra, teraz przejdźmy do najważniejszej sprawy. Wie pan, co to były za dane? - Nie. - Wydął usta i potrząsnął głową. - Przysięgam. Kilka razy próbowałem je obejrzeć. Rozumie pani, dla tego agenta z pewnością miały jakąś wartość, dla mnie jednak wyglądały jak zwyczajne zapisy z automatycznej stacji obserwacyjnej. - A nie zrobił pan kopii dla siebie, żeby później ją wykorzystać? - Nie. Mogłem się spotykać z Jacobem, jak mi obiecali, więc grałem z nimi uczciwie. Pomyślałem też sobie, że to pewnie ludzie, którym lepiej się nie narażać. Chyba miałem rację, bo pani mówi, że to terroryści. Ta odpowiedź poirytowała Renne. Kobieta miała niemiłe przeczucie, że więzień mówi prawdę. Dan Cufflin miał w sobie za mało z przestępcy, by próbować szantażu na własną rękę. Był tylko słabym, zdesperowanym człowieczkiem, którym łatwo było manipulować, jeśli ktoś wiedział, jakie guziki nacisnąć. Któż zresztą szukałby zakonspirowanego agenta w obserwatorium w wysokich Andach?
Cokolwiek Strażnicy robili na Marsie, świetnie ukryli wszelkie ślady. Do chwili, gdy ktoś zamordował Kazimira McFostera. Następnego dnia Renne nadal głowiła się nad pytaniem, jak ich z pozoru ściśle zabezpieczona operacja mogła doprowadzić do zabójstwa. W paryskim biurze śledztwo w tej sprawie prowadzono przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Wywiad floty nadał mu najwyższy priorytet i nikt w księgowości nie będzie kwestionował budżetu ani kart kontrolnych. Późnym rankiem Renne złapała się na tym, że zaczęła ziewać, gdy na ekranach konsoli pojawił się kolejny szereg informacji o tajemniczym Towarzystwie Międzyplanetarnym z Lambeth. Wypiła już wielkie ilości kawy, lecz nadal nie zdołała zneutralizować toksyn kumulujących się w jej krwi na skutek zmęczenia. To był kolejny szary wiosenny dzień w Paryżu i po szybach spływały krople deszczu. Wszyscy w biurze byli podenerwowani z powodu znużenia i frustracji po klapie na LA Galactic. Dziś rano doszło już do kilku sprzeczek. Nikomu też nie poprawiła humoru relacja nadana przez Alessandrę Baron. Pięknie ucharakteryzowana prezenterka ze złośliwą radością pokazywała, jak morderca dopadł ofiarę pośród tłumu oficerów wywiadu floty, a potem spokojnie uciekł. Dała też do zrozumienia, że ten sam zabójca jest poszukiwany w sprawie zamachu na senatora Burnellego. - Skąd ona bierze te informacje? - warknął Tarlo. - Są tajne. - Pewnie od rodziny Burnellich - odparła Renne. - Nie sądzę, by w tej chwili mieli o nas zbyt wysokie mniemanie. W końcu zamordowano chłoptasia Justine i ona najpewniej stara się teraz, by śledztwo przekazano Służbie Ochrony Senatu. Tarlo rozejrzał się wokół podejrzliwie, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. - Dowiedziałem się czegoś, kiedy byłaś w Ameryce Południowej - oznajmił ściszonym głosem. Informacje od nas docierają do szefowej, gdy tylko je zarchiwizujemy. Hogan dostaje szału na myśl, że ona śledzi każdy jego krok. - Nareszcie jakaś dobra wiadomość - wyszeptała Renne. - Skontaktowała się z tobą? - Jak dotąd nie. A z tobą? - Również nie. - Jeśli to zrobi, zapewnij ją, że jestem gotowy służyć jej wszelką możliwą pomocą. - Zrobi się. Rozstali się jak para zaangażowana w zabroniony romans w miejscu pracy. Oboje starannie skrywali uśmiechy. Komandor Alic Hogan przybył do paryskiego biura wkrótce po obiedzie. Był w złym nastroju, wiedział o tym i zdawał też sobie sprawę, że jego kiepski humor popsuje atmosferę w biurze, ale, szczerze mówiąc, miał to gdzieś. Wrócił właśnie z Kiereńska, gdzie odbył godzinną rozmowę z Columbią, próbując mu wytłumaczyć, dlaczego „spierdolił", jak to określił admirał, sprawę na LA
Galactic. Nie widział powodu, by nie odegrać się na podwładnych. Gdy wszedł do środka, wszyscy oderwali spojrzenia od ekranów. Zauważył kilka złośliwych uśmieszków, które jednak pośpiesznie zamaskowano. - Starsi oficerowie, za dziesięć minut zebranie w sali konferencyjnej numer trzy - oznajmił, zmierzając prosto do swego gabinetu. Kilka osób wymamrotało coś pod nosem, ale zignorował to. Usiadł na ustawionym za biurkiem krześle. To był prosty, obity czarną skórą mebel, z jakiego mogłaby korzystać sekretarka, został po Pauli Myo i Alic jeszcze go nie wymienił. Wszystko w biurze odziedziczył po niej. Wliczając personel. Wykorzystał chwilę samotności, by oprzeć głowę na dłoniach. Starał się rozładować emocjonalne napięcie i zebrać myśli. Przejęcie kierownictwa nad paryskim biurem było dla niego wielką szansą. Flota rozrastała się w nieprawdopodobnym tempie, a on piął się w górę razem z nią. Przyłączenie się do ekipy Columbii było najsprytniejszym posunięciem Alica w czasach, gdy to jeszcze był wydział. Rozwiązał dla dyrektora mnóstwo problemów, przesyłając mu raporty na temat niemal wszystkich sekcji. To uczyniło go naturalnym kandydatem na człowieka, który będzie miał oko na Paulę Myo po odejściu Rees'a. Teraz wreszcie zaczynał rozumieć, z czym miała do czynienia przez te wszystkie dziesięciolecia. Jezu, czy tak się czuła przez całe sto trzydzieści lat? Sposób, w jaki zabójca wymknął się im na LA Galactic, był więcej niż zdumiewający. Należało go wręcz uznać za zniewagę. Trasę ucieczki zaplanowano wyjątkowo dokładnie. Znaczyło to, że napastnik wiedział, iż ludzie z wywiadu floty obserwują McFostera. Z tego z kolei wynikało, że gdzieś rzeczywiście jest przeciek. Tego jednak Alic nie mógł powiedzieć admirałowi, chyba że będzie miał niepodważalne dowody, a zapewne również pisemne przyznanie się do winy. Istniał też przerażający problem tego, dla kogo naprawdę pracował zabójca. Najbardziej oczywista odpowiedź, na którą zdecydowała się Myo, była politycznie nie do zaakceptowania. Nigdy nie będzie mógł nikomu o tym powiedzieć. To by zniszczyło mu karierę. Po prostu musiał zapanować nad całą tą sytuacją ze Strażnikami, osiągnąć jakieś wyniki nadające się do przedstawienia admirałowi. Jeśli szybko nie dostarczy mu rezultatów, wyleją go tak samo jak Paulę Myo. Byt też pewien, że na niego nie czeka wygodna posadka w Służbie Ochrony Senatu. Miało to też jednak swoje dobre strony. Incydent na LA Galactic pozwolił im zdobyć wiele tropów wiodących do rozmaitych operacji prowadzonych przez Strażników. Ludzie z paryskiego biura byli dobrzy, choć rozgoryczeni wymuszoną dymisją Myo. Musi tylko dopilnować, by nie zabrakło im środków do zakończenia prowadzonych śledztw i skoordynować je wszystkie, stworzyć sensowną strategię. W końcu osiągnie rezultaty, które pozwolą mu przeniknąć do organizacji Strażników. Wyniki muszą być. Wypił całą szklankę wody mineralnej w nadziei, że uspokoi się przed zebraniem. Może to było tylko odwodnienie. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wypełniała gorączkowa aktywność. Gdy poczuł się gotowy, ruszył do sali konferencyjnej. Renne Kempasa szła przed nim, niosąc wielki kubek kawy.
Tarlo i John King czekali już w środku. John był śledczym z dawnego wydziału. Przed kilkoma miesiącami przeniesiono go z sekcji medycyny sądowej, co znaczyło, że nie był aż tak niechętny Alicowi, jak dwoje pozostałych oficerów. - Za dużo kofeiny - oznajmił głośno Tarlo, gdy Renne usiadła. - Która to dzisiaj kawa, ósma? Łypnęła nań spode łba. - Mogę pić kawę albo zacząć palić. Co wolisz? John parsknął śmiechem, ujrzawszy szok na twarzy Tarla. Alic Hogan usiadł u szczytu białego stołu. - Admirał nie jest z nas zadowolony - oznajmił obecnym. - Poinformował mnie o tym fakcie bardzo dobitnie. Jestem pewien, że potraficie to sobie wyobrazić. Tak więc... niech ktoś mi powie, że znamy już nazwisko naszego zabójcy. - Przykro mi, szefie - odparł John King. - Jego twarz nie figuruje w żadnej bazie danych Wspólnoty. Rzecz jasna, jest przeprofilowana. Jego poprzednią tożsamość zapewne odnotowano w jakimś spisie, ale obecna jest całkowicie nieznana. - Niezupełnie - sprzeciwiła się Renne. - McFoster go znał. W gruncie rzeczy, ucieszył się na jego widok. Radość wręcz go rozsadzała. Idę o zakład, że zabójca pochodzi z Far Away. - Ale kto z Far Away wysłałby zabójcę do Wspólnoty? - zapytał John. - Nie mam pojęcia - odrzekła, wzruszając ramionami. - Powinniśmy przynajmniej obejrzeć zapisy STT, by sprawdzić, czy w ciągu dwóch ostatnich lat przejeżdżał przez dworzec na linongate. - Dobra, każę moim ludziom zająć się tą sprawą - zgodził się John. - Foster Cortese uruchomił dla mnie programy rozpoznawania twarzy. Może uwzględnić w swej analizie również bazę danych z Boongate. - Świetnie - ucieszył się Alic. - A co z jego uzbrojeniem? Wszyscy widzieliśmy, jakie miał możliwości. To był supernowoczesny sprzęt. Musi być gdzieś zarejestrowany. - Tę kwestię bada Jim Nwan - poinformował go Tarlo. - We Wspólnocie jest mnóstwo firm wytwarzających tego rodzaju broń. Nie miałem pojęcia jak wiele. Większość ich produkcji trafia do wydziałów bezpieczeństwa Wielkich Rodzin i Dynastii Międzyukładowych. Wykrycie końcowego odbiorcy jest trudne, bo nie chcą nam pomagać. Jest też Illuminatus, a tamtejsze kliniki są jeszcze mniej skłonne do współpracy. - Jeśli ktoś będzie utrudniał śledztwo, zawiadom mnie natychmiast - polecił mu Alic. - Biuro admirała zastosuje bezpośredni nacisk. - Jasne. - Dobra. Renne, czego się dowiedziałaś w obserwatorium?
- Wielu ciekawych rzeczy, ale nie jestem pewna, co z tego wszystkiego ma jakieś znaczenie dla sprawy. - No to mów. Pociągnęła łyk kawy, krzywiąc się od gorącego płynu. - Po pierwsze, udało się nam potwierdzić, że McFoster odebrał pełen zestaw danych zebranych przez obserwatorium. Wszystkie najwyraźniej pochodziły z automatycznej stacji naukowej na Marsie. - Na Marsie? - Alic zmarszczył brwi. - Kurwa, co tam może być? - W tym właśnie punkcie zaczynają się problemy. Nie wiemy tego. Dane przesyłano z automatycznej stacji. Oficjalnie projekt miał na celu badanie marsjańskiego środowiska i sponsorowało go Towarzystwo Międzyplanetarne z Lambeth. Stacja przesyłała dane do obserwatorium od dwudziestu lat. Ponoć zbierały je automatyczne czujniki rozsiane po całej planecie. - Czy powiedziałaś „od dwudziestu lat"? - Tak - potwierdziła z ironią. - Niemniej jednak, Towarzystwo Międzyplanetarne z Lambeth już nie istnieje. Osiem lat temu przeszło w stan wirtualny. Pozostał z niego jedynie adres, zarejestrowany w równie fikcyjnej kancelarii prawniczej. Mają też program zarządzający kontem, na którym znajduje się suma wystarczająca, by opłacać marsjański program aż do planowanego końca. Obserwatorium co rok otrzymuje umówioną sumę, a jeśli ktoś próbuje się skontaktować z towarzystwem, program dysponuje całym menu przygotowanych z góry odpowiedzi. Krótko mówiąc, to typowa dla Strażników przykrywka. - Czy to towarzystwo w ogóle istniało? - zapytał Alic. - Z początku tak. Prowadziło w Londynie biuro i miało personel. Kazałam Gwyneth sprawdzić ludzi, którzy byli tam zatrudnieni. Może uda się nam odnaleźć jakąś sekretarkę albo młodszego rangą urzędnika. To nie jest zbyt obiecujący trop. Wszyscy ważni urzędnicy z pewnością byli Strażnikami, a cała reszta pozaświatowcami ze standardowymi wizami pracowniczymi. Nie zachowały się żadne rejestry, więc sprawdzamy to w agencjach zajmujących się szukaniem pracy dla pozaświatowców. - Dlaczego Strażnicy zamknęli biuro towarzystwa, jeśli obserwatorium nadal zbiera dla nich dane? zapytał John. - To wydarzyło się w tym samym czasie, gdy na Marsa wysłano ostatni zestaw instrumentów odparła Renne. - W ciągu dwunastu lat zapłacili za wiele takich transportów. Tego nie da się zrobić tylko przez cybersferę. Potrzebne są spotkania, żywi ludzie muszą się kontaktować z pracownikami Agencji Naukowej FNZ, zapraszać ich na obiady, uczestniczyć w seminariach, rozmawiać z ludźmi projektującymi instrumenty i tak dalej. - A gdzie są opisy tego, co wysłali na Marsa? - zapytał Alic. Nie podobały mu się implikacje uzyskanych informacji. Operacja Strażników była zakrojona na bardzo szeroką skalę, a do tego w grę
wchodził jakiś nowy czynnik, którego nie rozumieli. Niewiadomych było zbyt wiele, by mógł o tym napisać raport dla admirała. - Mamy manifesty ładunkowe przedstawione Agencji Naukowej - przyznała Renne. - Nie wiemy jednak, co naprawdę załadowano na pokład tych statków. One podróżują po całym układzie Słonecznym, a przewożony przez nie sprzęt zamyka się w kontenerach i ładuje do lądowników. Nikt w księżycowym kosmoporcie nie zaglądałby do zapieczętowanych pojemników. Nie było powodów, by to robić. - Chcesz mi powiedzieć, że Strażnicy od dwudziestu lat prowadzili jakąś operację w Układzie Słonecznym, tuż pod naszym nosem, a my nawet nie wiemy, na czym ona polegała? - Alic umilkł. Nie chciał być nazbyt krytyczny. Wszyscy musieli pracować razem. - A co z innymi planetami? Czy na nich Strażnicy prowadzą podobne działania? - Nic na to nie wskazuje - odparła Renne. - Matthew Oldfield ma sprawdzić wszystkie planetologiczne projekty, o których wie Agencja Naukowa. Nie znalazł dotąd nic podejrzanego. Chodziło tylko o Marsa.
- Ale nie możemy się dowiedzieć, co tam umieścili? - Nie, chyba żebyśmy się tam udali osobiście i sprawdzili to na miejscu. Te systemy przekazywały dane już od dwudziestu lat i mają to robić jeszcze przez dziesięć. Nie wyobrażam sobie, by mogły być bronią. Szczerze mówiąc, nie widzę sensu dalszego marnowania środków na tę sprawę. Cały projekt najwyraźniej się skończył. - Nie mogę się z tym zgodzić - zaoponował Tarlo. - Robili to od dwudziestu lat, czyli sprawa z pewnością ma dla nich wielkie znaczenie. To znaczy, że musimy się dowiedzieć, o co im chodziło. - To dane były ważne - nie ustępowała Renne. - Zależało im tylko na nich. A one zniknęły. Cufflin wykasował je z pamięci obserwatorium, a McFoster ich nie miał. Alicowi nie spodobało się przypomnienie o fakcie, że przy ciele McFostera nic nie znaleziono. Cała ta sprawa przerodziła się w polityczną wojnę między admirałem a rodziną Burnellich. Hogan z pewnością nie zamierzał w nią wciągać paryskiego biura. Mógłby się niemal zgodzić z Renne, że szkoda marnować środki na śledztwo w tej sprawie, ale z drugiej strony... dwadzieścia lat. Johansson z pewnością uważał, że to bardzo ważne. - A co z tym Cufflinem? Czy odczytaliśmy już jego wspomnienia? - Nie widzę powodu, by to robić - odparła Renne. - Powiedział mi wszystko dobrowolnie podczas lotu do Rio. Potem nafaszerowaliśmy go narkotykami i powtórzył tę samą historię. Był tylko płatnym wspólnikiem, żadną szychą. Uważam, że powinniśmy go oskarżyć o udział w przestępczej zmowie i przekazać sądowi. - Jeśli sądzisz, że już się nam na nic nie przyda, to proszę bardzo - zgodził się Alic, polecając ekamerdynerowi sporządzić odpowiednią notatkę. - Podał nam jedno interesujące nazwisko - dodała Renne. - Robin Beard. To był pośrednik, który skontaktował Cufflina z anonimowym agentem odpowiedzialnym za całą umowę. To tylko przeczucie, ale kilka osób uczestniczących w ataku na „Drugą Szansę" zwerbowano za pośrednictwem agenta specjalizującego się w usługach ochroniarskich. On również bardzo dbał o zachowanie anonimowości. To może być zwykły zbieg okoliczności, ale obiema operacjami kierowali Strażnicy. - Czy wiemy, kim jest ten Robin Beard? - zapytał Alic. Starał się nie okazywać podniecenia. To by było nieprofesjonalne zachowanie. Niemniej jednak, trop wyglądał bardzo obiecująco. - Kazałam Vicowi Russellowi zająć się tą sprawą w pierwszej kolejności. Ostatnim znanym miejscem pobytu Bearda jest Cagayn. Vic jedzie już tam ekspresem. Nawiązaliśmy kontakt z miejscową policją. - Znakomicie. - A co z Marsem? - nie dawał za wygraną Tarlo. - Nie możemy tak po prostu zignorować tej sprawy.
- Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt - dodała Renne. - Cufflin nie wysyłał na Marsa żadnych sygnałów. Nie wydano polecenia zakończenia operacji. Teoretycznie więc stacja nadal funkcjonuje, a wraz z nią instrumenty umieszczone tam przez Strażników. Za osiem dni powinny wyemitować następny sygnał. Agencja Naukowa FNZ skompletuje ekipę planetologów, którzy przeanalizują te dane i sprawdzą, czy rzeczywiście dotyczą marsjańskiego środowiska. - Za osiem dni? - warknął Tarlo z pogardą w głosie. - Daj spokój! Komandorze, oni rozpaczliwie pragnęli zdobyć te dane. Musimy to sprawdzić natychmiast. Alic miał ochotę się z nim zgodzić, ale koszt wysłania na Marsa ekipy ekspertów byłby porażający. Wypożyczenie tunelu czasoprzestrzennego od STT, nawet od wydziału eksploracji, kosztowałoby miliony. Tego rodzaju operację musiałby zatwierdzić admirał. - A dlaczego obserwatorium nie może natychmiast skontaktować się ze stacją? Z pewnością istnieje jakiś protokół pozwalający sprawdzić instrumenty. Na pewno jest tańszy od wycieczki na Marsa i zapewne też szybszy. Renne wzruszyła ramionami. - Pewnie tak. Mogę zapytać o to Jennifer Seitz. To dyrektor obserwatorium. - Zrób to i zawiadom mnie, czego się dowiedziałaś. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Trafne, szybkie decyzje i pewne przywództwo były korzystne dla wszystkich. - Jasne - zgodziła się Renne, popijając kolejny łyk kawy. - Mam dla ciebie dobre wieści, szefie - odezwał się Tarlo, uśmiechając się złośliwie do Renne. - Mów. - Osiągnęliśmy postępy w sprawie finansów McFostera. Będę potrzebował nakazu, by otworzyć jego rachunek w Pacific Pine Bank. Jest chroniony. Gdy już się dowiemy, na co wydawał pieniądze, będziemy mogli prześledzić jego ruchy. Dowiemy się też, skąd je miał. - Z jednorazowego konta. Wpłaty gotówką - stwierdziła Renne, uśmiechając się nad brzegiem kubka. - Zawsze tak jest. Nie sposób wykryć ich źródła. Tarlo pokazał jej uniesiony w górę palec. - Za godzinę dostaniesz nakaz - zapewnił Alic. - W porządku, sprawa nie wygląda już tak źle jak jeszcze niedawno. Możemy ją rozwiązać. Wiem, że tak jest.
DWA
Formalnie rzecz biorąc, Rada Wojenna powinna się spotykać w Pałacu Prezydenckim na Nowym Rio, jako że jej przewodniczącą była pani prezydent, odpowiedzialna za całokształt polityki Wspólnoty. Tak mówiła konstytucja, polityczne realia wyglądały jednak nieco inaczej. Nikt z obecnych na spotkaniu przywódców Dynastii Międzyukładowych - Nigel Sheldon, Heather Antonia Halgarth, Alan Hutchinson ani Hans Brant - nie mógł sobie pozwolić na opuszczanie ojczystej planety na zbyt długo. Ponieważ zaś Ziemia miała bezpośrednie połączenie kolejowe ze wszystkimi światami Wielkiej Piętnastki, woleli spotykać się tutaj. Senatorzy - Justine Hurnelli, Crispin Goldreich oraz Ramon DB - i tak rezydowali na Ziemi, a jeśli chodzi o obu admirałów, po klęsce zadanej flocie na Utraconych Planetach, ich prestiż ucierpiał tak bardzo, że nie mogliby zaproponować innego miejsca. Nie było to sprawiedliwe, ale tak miały się sprawy. Patricia Kantil nie miała innego wyboru, jak ustąpić większości. Krytyka mediów spadała głównie na flotę, ale unisferowe sondaże wskazywały, że znaczący procent populacji obciąża odpowiedzialnością również przywództwo polityczne. Dlatego stłumiła irytację i poleciła zorganizować spotkanie w gmachu Senatu w Waszyngtonie. Uczestnicy zebrali się w jednym z bezpiecznych podziemnych pomieszczeń, tak lubianych przez wszystkie rządy. Patricia nie widziała powodów, by w czasach, gdy pola siłowe mogły stosunkowo łatwo oprzeć się impulsom atomowych laserów albo wybuchom jądrowym o mocy stu megaton, drążyć głębokie na sto metrów korytarze pod starym budynkiem Senatu. Niemniej jednak, tam właśnie urządzono spotkanie. Gdyby nie brak okien, pomieszczenie z łatwością można by wziąć za salę posiedzeń jakiejś wielkiej korporacji. Długi blat z tarnowego drewna wypolerowano tak starannie, że fioletowe słoje lśniły w świetle lamp. Ustawiono przy nim dwanaście luksusowych, obitych skórą krzeseł. Z zawieszonych na ścianie portretów spoglądali na stół wszyscy poprzedni premierzy. Ich miny wyrażały różne stopnie poczucia wyższości. Podłogę pokrywał szmaragdowy dywan ozdobiony wielkim herbem Wspólnoty Międzyukładowej. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie i kosztowało mnóstwo pieniędzy - sytuacja typowa dla instytucji, których budżetu nikt nigdy nie kontrolował. Gdy Elaine Doi weszła do środka, wszyscy członkowie Rady Wojennej wstali z miejsc. Podążająca dwa kroki za panią prezydent Patricia Kantil ucieszyła się po cichu, widząc, że ludzie sprawujący realną władzę we Wspólnocie nadal szanują oficjalne procedury. Przynajmniej na razie. Nikomu innemu nie towarzyszyli sekretarze. Patricia była jedyna. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przedtem znalazła się w obecności tak wielu graczy najwyższej ligi jednocześnie. To działało onieśmielająco, nawet na kogoś, kto znał proces sprawowania władzy tak dobrze jak ona. Widziała, że Elaine również się niepokoi, tym razem nie tylko o następną kadencję. Najnowsze dane dotyczące ataku alf były porażające. Elaine usiadła za stołem i poprosiła obecnych, by zrobili to samo. Patricia zajęła miejsce po jej
lewej stronie, a premier, Oliver Tam, po prawej. Wysokie, dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się i osłony sali włączyły się automatycznie. Wszyscy stracili kontakt z unisferą. - Czy RI nie jest obecna? - zapytał Crispin z lekką irytacją. Elaine zerknęła na Patricię i skinęła lekko głową na znak zgody. - Na tym etapie nie - wyjaśniła Patricia. - Choć sprawia wrażenie równie zaniepokojonej inwazją jak my i udzieliła nam pomocy na szeroką skalę, nadal nie możemy być pewni jej lojalności. Ponieważ to na ludzi spada główny ciężar ataku alf, uważamy, że samodzielnie powinniśmy zdecydować, jak zareagujemy na najazd. Jeśli uznamy, że potrzebujemy pomocy lub rady RI, rzecz jasna poprosimy o nią. Do tego czasu fundamentalne decyzje powinniśmy podejmować na własną rękę. Jeśli Crispin był niezadowolony z odpowiedzi, nie okazał tego po sobie. - Dziękuję - odezwała się Elaine. - Ogłaszam pierwsze spotkanie Rady Wojennej za otwarte. Musimy dzisiaj określić formę naszej reakcji na oczywiste, straszliwe zagrożenie, jakie stanowią alfy. Nie sądzę, bym popełniła błąd, mówiąc, że od rezultatu naszego spotkania zależą nie tylko przyszłe losy ludzkości, lecz również to, czy w ogóle będziemy mieli przyszłość. Decyzje, jakie musimy podjąć, będą bardzo trudne i z pewnością niektórym się nie spodobają. Jestem jednak gotowa poświęcić popularność, by uczynić to, co słuszne i konieczne. Chciałabym, by na początek admirał Kime opowiedział nam pokrótce o straszliwym ataku alf, a potem powiedział, czego zdaniem floty możemy spodziewać się w przyszłości. Po zapoznaniu się z jego relacją, będziemy mogli rozpocząć dyskusję. Proszę, admirale. - Dziękuję, pani prezydent. - Wilson rozejrzał się wkoło, przygnębiony brakiem przyjaznych twarzy. Wszyscy wiemy, że sytuacja jest poważna. Zdawaliśmy sobie sprawę z rozmiarów cywilizacji alf i z tego, jak wielkimi zasobami dysponują. Mimo to nasze przygotowania okazały się żałośnie nieadekwatne. Przyczyna jest prosta: nie chcieliśmy uwierzyć, że atak na tak wielką skalę jest możliwy. Po prostu nie ma dla niego racjonalnego uzasadnienia. Wiemy, że przemysłowy potencjał cywilizacji alf zapewne dorównuje potencjałowi całej Wspólnoty lub nawet go przewyższa. Jeśli obcy potrzebowali przestrzeni życiowej albo surowców, znacznie taniej wyniosłaby ich eksploracja okolicznych układów gwiezdnych. Mimo to postanowili nie podążać logiczną ścieżką ekspansji. Dowiedzieli się wszystkiego o Wspólnocie od Bose’a i Verbeke, po czym niemal natychmiast rozpoczęli budowę serii tuneli czasoprzestrzennych mających im umożliwić dotarcie do nas. Wygląda na to, że najgorszy scenariusz okazał się prawdziwy. Barierę wokół Alfy Dysona stworzono po to, by uwięzić mieszkańców układu. - A co z Betą Dysona? - zapytał Alan Hutchinson. - Nadal nic o niej nie wiemy - przyznał Wilson. - Nie znamy też przyczyn zniknięcia bariery. Dzisiaj musimy jednak rozważyć konsekwencje wydostania się alf na wolność. Według naszych ocen liczba ofiar ich ataku na dwadzieścia trzy utracone planety wynosi około trzydziestu siedmiu milionów. - W sali zapadła głucha cisza. Większość członków Rady wbiła spojrzenia w błyszczący blat, nie chcąc patrzeć sobie nawzajem w oczy. Wilson odchrząknął z zażenowaniem. - Natura ataków oraz dane, jakie zebraliśmy później, sugerują, że strategicznym celem alf było przejęcie kontroli nad
przemysłową bazą Utraconych Planet - podjął. - W przeciwieństwie do nas, nie sprawiają wrażenia zainteresowanych ochroną planetarnego środowiska. Zgadza się to z tym, co wiemy o ich świecie rodzinnym. Jest on zindustrializowany w najwyższym stopniu, a skażenie o całe rzędy wielkości przerasta wszystko, czego doświadczyliśmy na Ziemi w najgorszych latach dwudziestego pierwszego wieku. Wynika z tego, że ich priorytety znacznie się różnią od naszych. Z tego powodu trudno przewidzieć ich posunięcia. Możemy jednak teraz obserwować obcych bezpośrednio, co stwarza nam pewne możliwości w tym zakresie. Na przykład, wiemy, że będą musieli znacznie zwiększyć siły okupacyjne na Utraconych Planetach, by należycie wykorzystać ich potencjał i zabezpieczyć je przed możliwymi kontratakami. Z pewnością też przeprowadzą drugi atak na Wspólnotę, a następnie trzeci i czwarty. Nie przestaną na nas naciskać i będą nam odbierać kolejne światy, aż wreszcie nie zostanie nam już żaden. - Skąd ma pan taką pewność? - zapytała Heather. - Prowadzimy wojnę - odparł Wilson. Zauważył, że kobieta zacisnęła wymalowane usta, usłyszawszy to słowo. Dezaprobata płynęła z porów jej gładkiej, ponadpięćdziesięcioletniej twarzy niczym feromony. Choć miała na sobie modny, granatowy kostium, a rude włosy splotła w piękny warkocz, nie była w stanie ukryć otaczającej ją aury autorytetu. Heather była jedyną kobietą stojącą na czele Dynastii Międzyukładowej ze światów Wielkiej Piętnastki. Jej uroda nie była w stanie zamaskować bezlitosnej ambicji ani wyostrzonych instynktów polityka. Podobnie jak wszyscy obecni na spotkaniu, bardzo nie lubiła słuchać złych wieści. - Wojna z samej swej natury wyklucza statyczne sytuacje ciągnął Wilson, spokojnie spoglądając kobiecie w oczy. - Alfy wiedzą, że nigdy się nie pogodzimy z utratą dwudziestu trzech planet. Albo będą kontynuować ekspansję i wymażą nas z galaktycznej historii, albo my zrobimy to z nimi. - Sugeruje pan całkowitą eksterminację rozumnego gatunku? - zapytał ze spokojem senator Ramon DB. - A czy pan sugeruje, byśmy to my padli ofiarą takiej eksterminacji? - odciął się Wilson. - To nie jest wojna podobna do tych, jakie toczyliśmy w przeszłości. Nie chodzi w niej o strategiczną rywalizację o surowce, panowanie nad ziemiami należącymi do naszego plemienia czy szlaki handlowe do nowych kolonii. Obie walczące cywilizacje mają międzyukładowy charakter, a w Galaktyce surowców nie brakuje. Przybywają do nas wyłącznie w jednym celu. Chcą nas wszystkich zabić i zawładnąć naszymi światami. - W takim przypadku mieliśmy już w naszej historii do czynienia z czymś podobnym - zauważył Hans Brant. - Wygląda na to, że prowadzą przeciwko nam religijną krucjatę. - Niewykluczone, że ma pan rację - przyznał Wilson. - Religia albo jakiegoś rodzaju ideologia to z pewnością jedna z najpopularniejszych teorii wśród strategicznych analityków. Trudno inaczej wytłumaczyć motywy ich działania. - Nad przyczynami będziemy się zastanawiać później - skwitował Nigel. - Zapoznałeś nas pokrótce z aktualną sytuacją. Co zamierza flota zrobić już teraz? Jakie są wasze potrzeby? - Proponujemy, by kontrofensywę przeprowadzić w trzech fazach. Najpierw intensywna infiltracja
Utraconych Planet, połączona z kampanią sabotażu. Zwiążemy siły alf na planetach, spowolnimy je, odwrócimy ich uwagę od przygotowań do kolejnego ataku, podczas gdy sami będziemy szykować drugą fazę. - Interesuje mnie, jakich sił zamierza pan użyć w tym celu? - zapytał Alan Hutchinson. - Jednostek komandosów, przerzucanych na Utracone Planety za pomocą tuneli czasoprzestrzennych otwieranych na bardzo krótką chwilę. Ich zadaniem będzie spowodowanie jak największego zamieszania, połączone ze zbieraniem użytecznych informacji. Jak dotąd, wiemy o alfach bardzo niewiele. Ta operacja powinna znacznie poszerzyć naszą wiedzę. Mamy też nadzieję pojmać kilku obcych, celem przesłuchania i odczytania wspomnień. - O jakich liczbach właściwie mówimy? - zapytał z żywym zainteresowaniem Alan. - Jeśli chcecie osiągnąć konkretne rezultaty, będziecie potrzebowali bardzo wielu partyzantów. - W pierwszym rzucie zamierzamy wysłać po około dziesięciu tysięcy żołnierzy na każdą z planet. - Dziesięciu ty... Jezu, mówi pan o ćwierćmilionowej armii. - Nie widzimy w tym problemu - zapewnił ze spokojem Rafael. - Rzecz jasna, do służby w nowo powołanej piechocie będzie się przyjmować cywilnych ochotników. Historia uczy, że kandydatów nam nie zabraknie. Nawet wielożyciowcy stają się agresywni, gdy coś im zagrozi. Na wszelki wypadek pomyśleliśmy też o licznej grupie ludzi, których łatwiej będzie przekonać. Co więcej, z reguły nadają się oni lepiej do tego typu zadań. - Rozłożył szeroko ręce, apelując do rozsądku słuchaczy. - Uwierzcie mi, proszę, kilka ostatnich dni poświęciliśmy niemal całkowicie na przygotowanie tych planów i upewnienie się, czy są wykonalne. Nie rzucamy w panice szalonymi pomysłami. Wprowadzenie do akcji wspomnianych oddziałów nie tylko jest w pełni możliwe, lecz również ma kluczowe znaczenie. Musimy odzyskać inicjatywę. - Skoro tak pan mówi - zgodził się Hans. - A jak ma wyglądać drugi etap? - Będziemy budować okręty - odparł prosto Wilson. - Bardzo wiele okrętów, nie takich, jakie mamy teraz. Potrzebne będzie radykalne podejście. Musimy uznać takie gwiazdoloty, jak „Druga Szansa" i „StAsaph" za wstępne modele, nawet nie prawdziwe prototypy. Byliśmy leniwi, kleciliśmy te statki z tego, co było pod ręką. - Zerknął na Nigela. - To nie jest krytyka. Na tamte czasy takie okręty były w sam raz, ale teraz wkroczyliśmy w nową erę i zginiemy, jeśli szybko sobie tego nie uświadomimy. Potrzebne nam szybkie gwiazdoloty. Napędy typu 5 czy 6, jakie obecnie są na deskach projektantów, nie wystarczą. To musi być typ 10 albo i więcej, zapewniający prędkość pozwalającą nam dotrzeć do Alfy Dysona w tydzień. Będziemy też potrzebowali lepszej osłony, pól siłowych potężnych jak bariera wokół gwiazd Dysona. Okręty muszą również mieć porządną broń, nie głowice jądrowe czy wiązki energii. Dajcie mi pociski relatywistyczne. Każdy gwiazdolot musi być w stanie strzelać salwami stu takich cholerstw, uderzających w cel z siłą równą atakowi „Desperado". Co najważniejsze, muszę dostać tysiące takich jednostek. Nie dziesiątki, czy nawet setki. Tysiące. Tylko w ten sposób będziemy mogli rzucić wyzwanie armadzie zwyczajnych okrętów, jaką dysponują alfy. Podczas ataku na Utracone Planety przeprowadziły przez tunele czasoprzestrzenne ponad trzydzieści tysięcy jednostek, a w ich ojczystym układzie czeka jeszcze sto razy więcej. Jeśli mamy skutecznie
stawić im czoło, będziemy musieli uruchomić potencjał przemysłowy odpowiadający wszystkim światom Wielkiej Piętnastki, produkować gwiazdoloty, jak wytwarzamy samochody i pociągi. W tej chwili przewagę nad alfami zapewniają nam jedynie statki nadświetlne. Obcy ich nie mają. Jeśli uda się nam wykorzystać tę zaawansowaną technologię, będziemy mieli szanse. Zwiększona mobilność umożliwi nam wymanewrowanie przeciwnika na poziomie strategicznym. Zablokujemy jego następny atak i to będzie drugi etap. Potem oczyścimy przestrzeń między nami a Alfą Dysona, znajdziemy tę cholerną Bramę Piekieł, zniszczymy ją i przejdziemy do trzeciego etapu: eliminacji zagrożenia. - To mi się podoba - stwierdził Nigel, kiwając głową z aprobatą. - Wreszcie zacząłeś mówić do rzeczy, wychodzić poza schematy. To nam bardzo potrzebne. - I cholernie kosztowne - mruknął Crispin. - Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałeś - warknęła Justine. Nieoczekiwanie ostry ton jej głosu przyciągnął spojrzenia wszystkich obecnych. Zabrzmiała zupełnie jak Gore. - Zginęło trzydzieści siedem milionów ludzi, a ty się skarżysz na koszty obrony? Nie słyszałeś, co powiedział admirał? Alternatywą jest śmierć. Prawdziwa śmierć, nie wygodny sen, jakim jest oczekiwanie na wyhodowanie nowego ciała. Umrzesz, Crispin. Umrzesz na zawsze. - Nie mówiłem, że to zbyt kosztowne, moja droga. Chciałem tylko wskazać, że nasze finanse również będą wymagały radykalnej restrukturyzacji. Zakładając, że ta nowa, cudowna technologia faktycznie będzie działać - dodał, spoglądając znacząco na Nigela, a potem na Wilsona. - W teorii wszystko wygląda znakomicie - odparł ze spokojem Nigel. - Jeśli zaś chodzi o praktykę, no cóż, Crispin, do tego właśnie potrzebujemy waszych pieniędzy. - To wam podniesiemy podatki - zauważył Crispin. - Kurwa, naprawdę myślisz, że to nas w tej chwili cokolwiek obchodzi? Niech ci od finansów przygotują cyfry, zwiększą podatki o dwadzieścia albo i czterdzieści procent, ogłoszą pożyczki, wypuszczą obligacje i tak dalej. Nie ma co się przejmować inflacją, recesją czy niezrównoważonym wzrostem gospodarczym. Jeśli przegramy, nic z tego syfu nie będzie miało znaczenia. Jeśli nie zdobędziemy pieniędzy, żadne rynki finansowe i tak nie będą istniały. Wszyscy zginiemy. Obecni na tym zebraniu z pewnością rozumieją ten fakt, nawet jeśli nie wspominamy o tym publicznie, - Nie chodzi tylko o finanse - wtrąciła Heather, wskazując głową na Wilsona. - Podoba mi się pański sposób myślenia. - To zasługa zespołu - mruknął. - Oczywiście, ale pański zespół zmierza we właściwym kierunku. Musimy nauczyć się współpracować i myśleć niekonwencjonalnie. Przeraża mnie myśl o tak dogłębnej reorganizacji naszego potencjału przemysłowego. To nie będzie łatwe, ale nie mamy innego wyjścia. - RI mogłaby nam pomóc - zauważył Oliver Tam.
- Być może - przyznała Heather tonem nauczycielki niezadowolonej z przeszkadzającego podczas lekcji ucznia. Wymieniła spojrzenia z trzema pozostałymi głowami dynastii. - Musimy przekonać pozostałych. - Są wystarczająco inteligentni - uspokoił ją Nigel. - A poza tym wszystkich nas łączą prywatne umowy. Heather wzruszyła lekko ramionami. - A co z uchodźcami? - zapytał Ramon DB. - Jakie miejsce przypadnie im w tych planach? W tej chwili wszyscy ocaleni mieszkańcy Utraconych Planet wegetują na pozostałych światach Wspólnoty. Nie mają domów, pracy ani środków do życia. Czekają, aż rząd uczyni coś w ich sprawie. Na Silvergalde napływają setki tysięcy ludzi. Planeta nie jest w stanie przyjąć tak wielu. Słyszałem, że okolice Lyddington przerodziły się w coś w rodzaju średniowiecznego obozu dla uchodźców. Brakuje tam wody, środków sanitarnych, żywności również jest bardzo mało. Jest też inny poważny problem, o którym dzisiaj nie wspomniano: migracja. Mieszkańcy wszystkich światów odległych od Utraconych Planet o mniej niż sto lat świetlnych wyjeżdżają masowo na wakacje na drugi koniec Wspólnoty albo sprzedają domy, by przenieść się na planetę, która ich zdaniem będzie bezpieczna. Mają powody do obaw. Jak na to zareagujemy? Musimy im pokazać, że wiemy o ich sytuacji i rozumiemy ją. Że podejmiemy kroki prowadzące do jej rozwiązania. - To nie jest temat na dzisiejsze zebranie - skwitowała prezydent Doi. Oznajmiła to tak stanowczo, że kilkoro obecnych obrzuciło ją zaskoczonymi spojrzeniami. Ramon rozdziawił wręcz usta ze zdumienia. - To jest Rada Wojenna, senatorze Ramon - dodała. - Mamy określić naszą militarną strategię, to wszystko. Uchodźcy to temat na posiedzenie rządu, a może nawet na debatę w Senacie. - Ale oni mają wpływ na sytuację militarną - sprzeciwił się Ramon. - Staną się obciążeniem dla całej gospodarki. - Nie - sprzeciwiła się pośpiesznie Elaine. - To prawda, że ich liczba jest wielka, ale w porównaniu z ludnością całej Wspólnoty nie ma znaczenia. Nie pozwolę, by Rada ugrzęzła w dyskusji nad drobiazgami, które nie mają istotnego znaczenia dla sprawy. Senatorze, odbieram panu głos. - Alan nawet się zbytnio nie starał ukryć uśmiechu. Niektórzy z pozostałych sprawiali wrażenie lekko oszołomionych. Zdecydowana i agresywna prezydent Doi nie była zjawiskiem, z którym spotykali się na co dzień. - Admirale Columbia, czy planuje pan zmienić politykę w sprawie obrony planetarnej? zapytała, uświadomiwszy sobie, że jej autorytet nagle wzrósł. - Nie przewidujemy zmian, pani prezydent. Pola siłowe sprawdziły się znakomicie, nawet na Utraconych Planetach. Planujemy wzmocnienie wszystkich pól otaczających miasta i obszary zaludnione, ponieważ alfy z pewnością zaatakują ponownie. Producenci broni zwiększają dostawy bojowych aerobotów, które okazały się bezcenne podczas początkowych bombardowań. Priorytet mają również systemy walki radioelektronicznej. Wszystko to jednak ma czysto defensywny charakter i pozwoli co najwyżej zminimalizować straty spowodowane następnym atakiem. Żeby powstrzymać ten atak, potrzebujemy okrętów. - Słuszna uwaga, admirale. Uważam, że możemy zarządzić głosowanie nad przyjęciem strategii.
- Chciałbym jeszcze wspomnieć o czwartym etapie - rzekł Columbia. - Czwartym? - Tak, pani prezydent. Mam na myśli projekt „Seattle". Prace nad bronią, która pozwoli nam przenieść walkę do układu Alfy Dysona. - Sądziłam, że nie weszliśmy jeszcze w fazę prototypów. - Mam nadzieję, że stanie się to za kilka miesięcy - odpowiedział Wilson. - Wie pani, jacy są fizycy. Nie lubią nieprzekraczalnych terminów. Co więcej, nigdy ich nie dotrzymują. - Czyli że nie musimy o tym dyskutować już w tej chwili? - zapytała prezydent Doi. - Nie musimy - zgodził się ostrożnie Wilson. - Niemniej admirał Columbia ma rację. W pewnej chwili możemy być zmuszeni podjąć decyzję użycia tej broni. - Możemy wykorzystywać okręty - dodał Columbia. - Spowolnić postępy nieprzyjaciela, a z czasem być może zmusić go do odwrotu, ale długotrwała wojna będzie nas kosztowała bardzo wiele. Nie mówię tylko o finansach. Jeśli w końcu okaże się, że alfy są nieprzejednanie wrogo nastawione do nas, będziemy musieli to zrobić. - Zagłada całego gatunku - wyszeptała Elaine. - Dobry Boże. - Tę decyzję podejmiemy kolektywnie - zapewnił Hans. - Wszyscy podzielimy się jej ciężarem. - Projekt „Seattle" nadal powinien być najwyższym priorytetem - ciągnął Columbia. - Tak - zgodziła się z wahaniem prezydent Doi. - W porządku, jeśli nikt już nie ma żadnych wniosków, chciałabym, byśmy przegłosowali propozycję admirała Kime'a, dotyczącą trzech etapów kampanii przeciwko alfom. - Popieram - powiedziała Heather. - Ja też - dodał Alan. - Zgoda - rzekła Doi. - Kto jest za? - Policzyła uniesione ręce. - Wniosek przeszedł jednogłośnie. Grupki sekretarzy czekały w długim korytarzu pod salą obrad, wymieniając plotki. Gdy drzwi się otworzyły, wszyscy ucichli. Kiedy ich szefowie przechodzili obok, przyklejali się do nich niczym żelazne opiłki do magnesu. Justine zdołała już niemal dotrzeć do Sue Piken i Rossa Gant-Wainrighta, dwojga doświadczonych ekspertów odziedziczonych przez nią wraz z biurem Thompsona, gdy dogonił ją Ramon DB. - To było do ciebie niepodobne - rzekł cicho. Zatrzymała się i obrzuciła Ramona zniecierpliwionym spojrzeniem, gotowa warknąć nań ze złością.
Kropelki potu na jego czole lśniły w jasnym świetle lamp. Zwykle hebanowa skóra nabrała szarawego odcienia i na policzkach oraz dłoniach uwidoczniły się czarne jak noc tatuaże OO. Spojrzawszy w dół, Justine zauważyła, że obszerna szata Ramona robi się za ciasna. Zapomniała o irytacji. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Pewnie za bardzo się tym wszystkim przejmujesz. - A ty nie? - zapytał z miłym uśmiechem. - Moje ciało znowu ma dwadzieścia parę lat. Mogę sobie poradzić ze stresem i niedospaniem. Ty nie. - Proszę, nie przypominaj mi o swoim ciele w tym wieku. - Położył sobie otwartą dłoń na piersi. Moje serce tego nie wytrzyma. Swoją drogą, w czarnym wyglądasz rewelacyjnie. - Rammy! Tylko popatrz na te pierścionki! Palce ci pogrubiały tak bardzo, że nie dasz rady ich zdjąć. Ujęła jego dłoń, przyglądając się niemal niknącej w tłustym ciele biżuterii. Skrzywił się jak dziecko przyłapane na jakiejś psocie. - Przestań gderać, kobieto. - To nie gderanie. Mówię ci bez ogródek: albo zaczniesz dbać o siebie, albo sama odwiozę cię do kliniki na rejuwenację. - Przecież wiesz, że w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na wakacje. - Zawahał się na chwilę. Słyszałem, co się wydarzyło na LA Galactic. W senackiej jadalni mówią, że znałaś zabitego chłopaka. - Tak, znałam go. I to ja napuściłam na niego wywiad floty. Ramon popatrzył podejrzliwie na jej czarną suknię. - Mam nadzieję, że nie obwiniasz się za jego śmierć. - Nie obwiniam. - O czymś zapominasz, moja droga. Znam cię bardzo dobrze. - A czy w senackiej jadalni wiedzą, że chłopaka zabił ten sam człowiek, który zamordował Thompsona? - Tak. Naciskamy na Służbę Ochrony Senatu, domagając się konkretnych rezultatów. - Jego głos przeszedł w szept. - Wiara w obie gałęzie floty jest w tej chwili bardzo niska. - Poprawi się. - Justine zastanawiała się przez chwilę, czy nie powiedzieć mu o Gwiezdnym
Podróżniku. Ramon byłby w Senacie nieocenionym sojusznikiem, lecz naprawdę miał teraz kłopoty ze zdrowiem, a to powiększyłoby tylko jego brzemię. Jeszcze nie teraz - powiedziała sobie. Przykro mi, że Doi nie dała ci skończyć. Uważam, że powinniśmy coś zrobić w sprawie uchodźców. - Szczerze mówiąc, miała rację - odparł z szerokim uśmiechem. - Po prostu nie jestem przyzwyczajony, by nasza droga pani prezydent była aż tak stanowcza. Niewykluczone, że właśnie pożegnaliśmy się z politykiem i otrzymaliśmy w zamian żonę stanu. To byłby pierwszy taki przypadek. - Zobaczymy. Nie jestem pewna, czy wierzę w nastanie wieku cudów. Tak czy inaczej, z chęcią poprzemy cię w Senacie w sprawie jakiegoś pakietu pomocy dla uchodźców. - Zauważyła, że Wilson Kime rozmawia z Crispinem. Pochyliła się i pocałowała pośpiesznie Ramona. - Muszę już lecieć. Spotkamy się w jadalni, tak? - Oczywiście. Justine podbiegła do Wilsona. Admirał i Crispin uścisnęli sobie dłonie. Kilka osób z ich sztabów krążyło wokół, w każdej chwili gotowych do ataku. Zauważyła, że z sali obrad wychodzi Columbia. Nie czuła się jeszcze gotowa do kolejnej konfrontacji z nim. - Admirale, czy moglibyśmy chwilkę porozmawiać? - Oczywiście, pani senator - zgodził się Wilson, kiwając uprzejmie głową. - W cztery oczy. Tuż obok jest sala konferencyjna. - Proszę bardzo - odparł Wilson po niemal niedostrzegalnej chwili wahania. E-kamerdyner Justine przesłał kod otwierający drzwi. Jej ludzie zarezerwowali salę, gdy tylko się dowiedzieli, gdzie ma się odbyć spotkanie Rady. Wilson wszedł za nią do środka. Na jego I warzy malował się wyraz uprzejmej ciekawości. Kiedy zauważył siedzącą za stołem Paulę Myo, zmarszczył nagle brwi. - O co tu chodzi? - zapytał. - Przepraszam, że pana zaskoczyłam, Wilsonie - rzekła Justine. - Zapewne jednak wie pan, że między admirałem Columbią a mną doszło do sporu w pewnych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa. Co więcej, admirał zwolnił śledczego Myo z wywiadu floty. Wilson uniósł rękę. - Przykro mi, pani senator, ale mam pełne zaufanie do Rafaela. Nie wdaję się w gierki polityczne, nie na tym poziomie. Być może zauważyła pani, że trwa wojna i równie dobrze możemy przegrać. Odwrócił się ku drzwiom. - Strażnicy prowadzili operację na Marsie przez dwadzieścia lat - odezwała się Paula.
Wilson znieruchomiał, wyciągając rękę ku drzwiom. - Na Marsie nic nie ma. Niech mi pani uwierzy, ja to wiem. - Spędził pan tam dziesięć godzin, przed z górą trzystu laty - sprzeciwiła się Justine. - Oglądałam to na żywo. Pamiętam, jak wyszliście na powierzchnię: Lewis, Orchiston i pan. Po raz pierwszy od bardzo wielu lat znowu czułam się dumna z naszego kraju. Kiedy zatykaliście sztandar, pojawił się Nigel. Wilson odwrócił się. Policzki miał czerwone od gniewu. - I co z tego? - Strażnicy wykorzystywali stację na Arabia Terra do przekazywania informacji na Ziemię. - Co to były za informacje? - Nie jesteśmy pewni. Wywiad floty spróbował sprawdzić umieszczone tam instrumenty za pomocą programów diagnostycznych. Wygląda na to, że to standardowe czujniki planetologiczne. - Nie rozumiem. - Wilson potrząsnął głową z wyraźną irytacją. - Strażnicy to terroryści. Po co im planetologiczne dane z Marsa? - Nie wiemy tego - przyznała Paula. - Ale paryskie biuro chce zamknąć śledztwo w tej sprawie. - Ach. Teraz rozumiem. - Wilson obrzucił Justine wzgardliwym spojrzeniem. - Chce pani, żebym skłonił Rafaela do kontynuowania śledztwa. - Padł pan ofiarą operacji Strażników - przypomniała mu Paula. - Lepiej niż większość ludzi zdaje pan sobie sprawę, jak skuteczni i groźni potrafią być. Omal nie udało im się zniszczyć „Drugiej Szansy". Operacja trwająca dwadzieścia lat z pewnością ma dla nich wielkie znaczenie. Musimy się dowiedzieć, na czym polegała. Wilson wypuścił powietrze przez zęby. - Może i tak. Ale jeśli to rzeczywiście takie ważne, nie wierzę, by Rafael zlekceważył sprawę. Może mieć wiele wad, jest agresywny, ambitny, pryncypialny i pamiętliwy, ale z pewnością nie głupi. - Każdy z nas jest na coś ślepy, Wilsonie - zauważyła Justine. - Paulę wylano z powodów politycznych, nie za brak rezultatów. - Powiedziałbym, że sto trzydzieści lat śledztwa bez żadnych wyników to wystarczający powód do zwolnienia - sprzeciwił się Wilson. - Bez obrazy. - Słyszał pan o incydencie na LA Galactic? - zapytała Justine. Zamachowiec zastrzelił kuriera przewożącego dla Strażników marsjańskie dane. To był ten sam człowiek, który zlikwidował czarnorynkowego handlarza bronią w Venice Coast. Zamordował też mojego brata. To znaczy, że nie
pracuje dla rządu i nie może też pracować dla Strażników. - Kto więc zostaje? - To interesujące pytanie. Paryskie biuro mogłoby na nie odpowiedzieć. Jeśli nie zaprzestanie poszukiwań. Wilson przeniósł spojrzenie z Justine na Paulę. - O co pani prosi? - Niech pan spróbuje przekonać Rafaela, by nie zamykał śledztwa w sprawie Marsa. - Może to zrobię - odparł Wilson. - Będę się musiał zastanowić. Po dwudziestu pięciu latach od rozpoczęcia budowy ekspresowe linie kolei magnetycznej łączyły ze sobą większość planet pierwszej fazy zasiedlenia. Połączenia były szybkie i dogodne, ten sukces skłonił więc STT do rozszerzenia sieci na planety drugiej fazy. Choć jednak mieszkańcy Boongate uważali swój świat za bardzo ważny, ponieważ zapewniał łączność z Far Away, linia kolei magnetycznej nadal tu nie dotarła, STT nie wypowiadała się zbyt jasno w kwestii spodziewanego terminu. Tradycyjny ekspres potrzebował czterdziestu minut, by dotrzeć z Paryża do dworca STT na Boongate. Pociąg wjechał gładko na drugi peron o dwudziestej drugiej miejscowego czasu. W terminalu głównym znajdowało się tylko pięć peronów, ale na każdym z nich kłębił się tłum oczekujących pasażerów. Renne i Tarlo wysiedli z piętrowego wagonu pierwszej klasy. Na dworze padał deszcz i z wagonów spływała woda. Pod szklany łuk dachu wnikał zimny, nocny wiatr. Pasy fotopolimeru oświetlały wnętrze dworca jaskrawym, niebieskawym blaskiem. Wpadające do środka krople deszczu wyglądały w tym świetle jak szare iskry. - To późna pora na podróż, co? - zauważył Tarlo, gdy zmierzali w stronę końca peronu. Ignorował zaciekawione spojrzenia, jakie przyciągały ich mundury. Renne postawiła kołnierz kurtki i przyjrzała się wypełniającym peron ludziom. Wszyscy skupiali się w rodzinne grupki. Na stertach bagażów siedziały zmęczone, ziewające dzieci. Po peronach chodziło kilku mundurowych z Wydziału Bezpieczeństwa STT. - Zależy od tego, jak bardzo chce się wyjechać - odparła. Po raz pierwszy ujrzała na własne oczy przykład migracji, o której tak często informowano ostatnio w unisferowych wiadomościach. Uświadomiła sobie jednak, że jeśli gdziekolwiek miało się to wydarzyć, to z pewnością tutaj. Większość sąsiadów Boongate zaliczała się do dwudziestu trzech utraconych planet. Przepchnęli się przez równie zatłoczoną halę dworcową i dotarli do biura Wydziału Bezpieczeństwa STT. Ich łącznikiem był Edmund Li, oficer techniczny miejscowej policji, przeniesiony do wywiadu floty, a potem skierowany do nowo powstałego inspektoratu celnego sprawdzającego transporty na Far Away. Od jego pierwszej rejuwenacji minęło już piętnaście lat, nadal jednak miał gęste, czarne
włosy, niestrzyżone od kilku miesięcy. Kontrastowały z nimi wąskie, zadbane wąsy, harmonizujące z tatuażami OO w kształcie greckich liter barwy lilaróż, zdobiącymi szczupłą twarz. Nie nosił munduru, zadowalając się jasnoszarym garniturem. Renne spoglądała na to z zazdrością. Od ciemnej kurtki mundurowej ciągle ją swędziało. Przypominało jej to czasy, gdy paryskim biurem kierowała Paula. Li zaprowadził ich do samochodu i razem pojechali do odległej o osiem kilometrów sekcji dworca, gdzie zatrzymywały się pociągi na Far Away. Opowiadał gościom, co ostatnio udało się znaleźć, a Renne wyglądała przez mokre od deszczu szyby, oglądając rozległe tereny dworcowe, oświetlane przez setki wysokich latarń. Obszary położone między torami a odległymi budynkami przemysłowymi były zupełnie puste: dziedzictwo niespełnionych ambicji z czasów, gdy mieszkańcy Boongate wierzyli, że ich planeta stanie się węzłem dla sąsiadującego z nią sektora przestrzeni trzeciej fazy. Niektóre z hal przeładunkowych były otwarte. Za wielkimi, prostokątnymi drzwiami było widać stojące pociągi. Wagony ociekały wodą i buchała z nich para, a dźwigi oraz automatyczne podnośniki opróżniały je powoli. Pod gigantyczną lokomotywownią stał długi szereg lokomotyw przetokowych Ables RP5. Atak alf spowodował załamanie ekonomiczne i nie miały nic do roboty. Czekały na wznowienie regularnego handlu. Po drugiej stronie magazynu przeznaczonego dla towarów przewożonych na Far Away paliło się blade, czerwonawe światło. I lśniły w nim metalowe szyny. - Czy to brama na Półmetek? - zapytała Renne. Gdy podjechali bliżej, za długim, mrocznym budynkiem pojawił się półokrąg słabego blasku. Wyglądał jak trzeci księżyc, znikający za horyzontem. - Ehe - potwierdził Edmund Li. - Od czasu ataku alf ruch nie jest zbyt wielki. Rzecz jasna, większość towarów jest przeznaczona dla firm, wielkich właścicieli ziemskich oraz Instytutu. Nie oglądamy zbyt wielu osobistych rzeczy. Jeśli ktoś planował emigrację, woli zaczekać, natomiast ruch turystyczny zamarł całkowicie. - A co z ruchem z Far Away? - To inna sprawa. Mnóstwo ludzi chce zwiać stamtąd jak najprędzej. Trudno im się dziwić. Są cholernie blisko Alfy Dysona. Ale bilet z Far Away na Boongate jest diabelnie drogi. Większość z nich nie ma takiej forsy. Nie wiem też, ile czasu minie, nim Rada Cywilna Wspólnoty każe zamknąć bramę. Samochód zatrzymał się przed magazynem. Wszyscy przebiegli pośpiesznie do małego biura, sterczącego ze ściany głównego budynku niczym ceglana brodawka. Jego wnętrze stanowiło jedno prostokątne pomieszczenie. Pośrodku ustawiono dziewięć biurek. Konsole zespołów procesorowych na siedmiu z nich zakryto plastikowymi osłonami. Gdy przechodzili obok, Tarlo obrzucił je zaciekawionym spojrzeniem. - Ilu pracowników ma obecnie sekcja? - zapytał.
- Na liście płac figuruje dwudziestu pięciu - odparł Edmund Li ze śmiertelną powagą w głosie. - Jasne. A ilu naprawdę przychodzi do pracy? - Wczoraj było nas czworo. Jutro, kto wie? Tarlo i Renne wymienili znaczące spojrzenia. - To chyba się nazywa nieusprawiedliwiona absencja - zauważył Tarlo. - Admirał pewnie każe ich rozstrzelać. - Najpierw będzie musiał ich znaleźć - odparł Edmund Li. - Wątpię, by nadal przebywali na tym świecie. Wszyscy mieli rodziny. - A dlaczego pan nadal tu siedzi? - zapytała Renne. - W końcu to raczej nie jest najważniejsza robota we Wspólnocie. - Urodziłem się na Boongate. Pewnie dlatego łatwiej mi tu zostać niż innym. Co więcej, w tym życiu nie założyłem jeszcze rodziny. Otworzył drzwi prowadzące do magazynu. W olbrzymim wnętrzu panował chłód. Wzdłuż szczytu biegł pojedynczy pas fotopolimeru. Jego blade światło padało na metalowe półki ustawione na całej powierzchni podłogi ze związanego enzymatycznie betonu. Bębnienie - padającego na pokryty bateriami słonecznymi dach - deszczu wypełniało prawie zupełnie pusty magazyn rytmicznym echem. - Praca w tym miejscu może budzić niepokój - mówił Edward Li, przechodząc nad biegnącymi przez środek hali torami, które prowadziły do wielkich drzwi na jego końcu. - To my znajdujemy się najbliżej bramy na Półmetek. Jeśli alfy się przez nią przedostaną, dowiemy się o tym pierwsi. Człowiek czuje się tu naprawdę odsłonięty. Nie dziwię się tym, którzy odeszli. Dotarli do dwóch zwyczajnych, otwartych wagonów towarowych. Załadowano na nie wielkie, szare skrzynie z kompozytu. W odległości dwudziestu metrów nad torem przeprowadzono pętlę skanera. U jej podstawy ustawiono kilka biurek. Usytuowany obok nich szeroki stół roboczy wyposażono w robonarzędzia. Stały na nim trzy otwarte skrzynie. - Urien znalazł to wczoraj - oznajmił Edmund Li, wyciągając rękę. W otwartych przez robonarzędzia skrzyniach znajdowała się masywna maszyneria. Niemal wszystkie obwody elektryczne usunięto. Leżały teraz na stole, tworząc plątaninę zwiniętych przewodów oraz czarnych modułów. - Dobra, co właściwie widzimy? - zapytał Tarlo. - Przesyłka zawierała wyłącznie maszyny rolnicze: kombajny, traktory, siewniki, systemy irygacyjne. Wysyła się je w częściach i montuje na Far Away. To znacznie ułatwia nam zadanie. Mieliśmy szczęście, że akurat Urien miał służbę. Jego rodzina to właściciele ziemscy z Dunedin i facet zna się na maszynach rolniczych. Wpadło mu do głowy, że z tymi obwodami jest coś nie tak, zwłaszcza że
wszystkie te maszyny mają silniki Diesla. Okazało się, że miał rację. - Edmund uniósł przewód, gruby jak jego nadgarstek. - To nadprzewodnik najwyższej klasy. A te modulatory mogą wytrzymać potężną moc. - Specyfikacja techniczna nie przewiduje czegoś takiego? - zapytał Tarlo. - Pewnie, że nie! Te obwody są przeznaczone dla urządzenia zużywającego niewiarygodnie dużo energii. - Jakieś pomysły? Edmund Li potrząsnął z uśmiechem głową. - Nie mam najbledszego pojęcia. Dlatego właśnie zawiadomiłem wasze biuro. Uznałem, że powinniście natychmiast się dowiedzieć. - Doceniamy to. Dla kogo był przeznaczony transport? - Adresowany na ranczo Palamaro w okręgu Taliong. To daleko na wschód od Armstrong City. Podobno mieszkają tam Barsoomianie. - W porządku. Najbardziej zależy nam na informacjach dotyczących sposobu wysłania i formy zapłaty. Kto był agentem? Jakiego banku użyto? Gdzie zapakowano maszyny? - Ehe. - Edward Li podrapał się po karku, spoglądając niepewnie na maszyny. Wiatr się wzmógł i bębnienie deszczu o dach nasiliło się jeszcze. - Niech pan zrozumie, jestem pewien, że na Ziemi tego typu dane są pięknie sformatowane i natychmiastowo dostępne. Tutaj sprawy wyglądają nieco inaczej. Na początek, niektóre elementy już zdążyły zniknąć. - Zniknąć? - zawołała Renne. - Jak to zniknąć? - Zwyczajnie. Wszyscy wiedzą, że przechowujemy tu cenne towary. Niech się pani rozejrzy wkoło. Zauważyła pani gdzieś robostrażników? Mamy czujniki, ale nawet jeśli rozlegnie się alarm, najbliższy posterunek Wydziału Bezpieczeństwa STT znajduje się na dworcu, osiem kilometrów stąd, i mają tam mnóstwo roboty z tłumami wypełniającymi stację. Policja jest jeszcze dalej i obchodzi ją to jeszcze mniej. - Niech to szlag - warknął Tarlo. - Czy udało się wam zarejestrować wszystko, co było w tym transporcie? - Tak, jestem pewien, że Urien to zrobił. Z pewnością jest też zapis skanera. Jeszcze nie zapisaliśmy go w oficjalnej bazie danych. Powinien się znajdować w folderze pamięci tymczasowej konsoli. Renne z najwyższym wysiłkiem stłumiła gniew. Nie było sensu wrzeszczeć na Edmunda Li. Mieli szczęście, że w ogóle ich zawiadomił. - A co z innymi danymi, o które pytał Tarlo? Czy one też są w jakimś folderze?
- Nie. Jeszcze nie zacząłem ich gromadzić. To nie powinno potrwać zbyt długo. Wszystkie dane dotyczące autoryzacji przechowuje stacja kontroli eksportu na Far Away. - A jak u nich z obsadą etatów? - zapytał z goryczą Tarlo. Edmund Li uniósł tylko brwi. - Hogan się wścieknie - stwierdziła Renne. Kolejne niepowodzenie. Ta sprawa naprawdę jest pechowa. - Nie ma powodu, by zwalał winę na nas - odparł Tarlo. - Zaczynam rozumieć, dlaczego szefowa nigdy nie znalazła tu porządnych śladów. - Dopiero po ataku alf wszystko się rozsypało - tłumaczył się Edmund Li. - Nie pomógł nam też fakt, że niedawno rozpoczęliśmy działalność. Nie mogę się nawet skarżyć na niedofinansowanie. Problemem jest brak ludzi. - Dobra - zdecydował Tarlo. - Renne, nie ma powodu, byśmy siedzieli tu oboje. Wracaj do Paryża. Ja zostanę na miejscu i sprawdzę cały transport. Gdy już ustalimy źródło, trasę i sposób finansowania, będziemy mogli ruszyć tym tropem. Renne po raz ostatni rozejrzała się po wielkiej, mrocznej sali. - Nie mam nic przeciwko temu. Załatw też, by wysłano do nas wszystko, co jeszcze zostało. Niech to obejrzą eksperci. Może będą mogli nam powiedzieć, do czego to miało służyć. Tarlo wyciągnął do niej rękę. - Założymy się o dziesięć dolarów, że nie? - Nie ma głupich. Oficjalna nazwa brzmiała Muzeum Demokracji Pałacu Westminsterskiego, ale wszyscy mówili po prostu „Big Ben", na cześć sławnej wieży zegarowej, pełniącej straż na wschodnim końcu gmachu. Adam Elvin zapłacił pięć dolarów za wstęp za pomocą tatuażu kredytowego i wszedł przez zdobne wejście do środka wieży świętego Szczepana naprzeciwko opactwa westminsterskiego. Dawny budynek brytyjskiego parlamentu ze swymi długimi korytarzami, wydłużonymi oknami i nagim kamiennym wnętrzem zawsze sprawiał na nim wrażenie zawłaszczonej katedry. W holu między dwiema głównymi izbami ustawiono dziwnie wyglądające w tym otoczeniu drewniane meble. Wszystkie kuliły się trwożnie między wielkimi, białymi posągami. Zdobiące ściany płaskorzeźby błyszczały w złotawym świetle, wpadającym do środka przez okna o szybach z barwionego szkła. Obok przebiegały grupki podekscytowanych, trajkoczących dzieci, spoglądających na wszystkie strony przez elektroniczne gogle, podczas gdy program oprowadzający opisywał im historyczne znaczenie wszystkiego, na co spojrzały. Drzwi do Izby Gmin były otwarte, a nad jej zielonymi ławami zmieniały się hologramy przedstawiające kolejnych polityków, od ery przedelektronicznej aż po ostatnią kadencję angielskiego parlamentu w roku 2065. W Izbie Lordów przedstawiano z wielką
pompą i splendorem całą historię brytyjskiej monarchii od Wilhelma Zdobywcy i bitwy pod Hastings, aż po króla Tymoteusza podpisującego akt przyznający ludowi prawo samostanowienia. Adam zignorował wspaniałość wiktoriańskiego gotyku oraz lekcje historii o wątpliwej wartości. Skierował się do kawiarni ulokowanej na tarasie wychodzącym na Tamizę. Ciągnął się on przez ponad dwieście metrów, zajmując niemal całą długość budynku, i zawsze pełno było na nim turystów oraz miejscowych. Ciepły, wiosenny wietrzyk dmący od rzeki poruszał wysokimi parasolami, które osłaniały stoliki. Wszystkie zdobiły herby wyobrażające kratę zamykającą wieżę. Kelnerki krążyły w tłoku, roznosząc tace i przyjmując zamówienia. Adam zawsze uważał, że kierownictwo muzeum ustawiło stoliki za ciasno, starając się wydusić jak największe zyski. Musiał wciągnąć brzuch i przepychać się bokiem między krzesłami, ignorując poirytowane spojrzenia. Wreszcie dotarł do stolika ustawionego pod samą balustradą. Bradley Johansson przywitał go uśmiechem. - Adam, stary przyjacielu. Tak się cieszę, że przyszedłeś. - Jasne - mruknął Adam i usiadł obok. Do stolika podeszła młoda kelnerka w kostiumie chłopca z epoki Tudorów. Szmaragdowe rajtuzy podkreślały długość nóg. Dziewczyna uśmiechnęła się z nadzieją. - Proszę jeszcze jedną herbatę, dla mojego przyjaciela - odezwał się Bradley ujmującym tonem. - A do tego bułeczki ze śmietaną. I może jeszcze kieliszek tego pysznego szampana Gifford. - Już się robi - odparła, uśmiechając się jeszcze promienniej. - Jezu - mruknął Adam, kiedy się oddaliła. Wszyscy pewnie patrzyli na nich. - Przestań zgrywać bolszewika - zganił go Bradley. - Poza tym to porządna, kornwalijska maślana śmietana. - Kurwa, rewelacja. - Daj spokój, Adamie. Przerobili ten dawny azyl klas uprzywilejowanych na sympatyczną kawiarnię dostępną dla zwykłych ludzi. Z pewnością kryje się w tym jakaś metafora, nie sądzisz? Myślałem, że tu ci się spodoba. Adam nigdy w życiu by tego nie przyznał, ale zawsze czuł lekki podziw dla Bradleya, gdy ten umawiał się z nim w nieprawdopodobnie publicznych miejscach. Była w tym brawura, na którą jego nudne, paranoidalne podejście do zajęcia konspiratora nigdy by nie pozwoliło. - Kazimirowi by się tu spodobało - stwierdził Adam. - Historia tego świata zawsze go zdumiewała. Niemal każdy budynek, w którym przebywał, był starszy od kolonii na Far Away. Z twarzy Bradleya zniknął miły wyraz.
- Co się stało, Adamie? Te dane miały kluczowe znaczenie. Walnął otwartą ręką w blat stolika. Tym razem ludzie naprawdę na nich spojrzeli. Bradley znowu się uśmiechnął, spoglądając na nich przepraszająco. Adam rzadko go takim widywał. To nie wyglądało za dobrze. - W końcu udało się nam do tego dojść. Przed wyruszeniem na misję wymknął się na spotkanie z dziewczyną. Najwyraźniej poznali się przed kilku laty na Far Away. Okazuje się jednak, że ona była kimś więcej niż tylko turystką. - Kto to był? - Justine Burnelli. - Senator? - Bradley zamrugał z zaskoczenia. - Niech to niebiosa snów. Nic dziwnego, że wywiad floty wytropił chłopaka. Miałem go za inteligentniejszego. Znacznie inteligentniejszego. - Kazimira zamordował agent Gwiezdnego Podróżnika o nazwisku Bruce McFoster. Byli przyjaciółmi z dzieciństwa. - Tak, pamiętam. - Bradley wziął w rękę srebrny nożyk z kościaną rękojeścią i posmarował bułeczkę śmietaną. - Bruce kilka lat temu nie wrócił z akcji. Niech to szlag, ciągle powtarzam klanom, że trzeba uważać na to, co Gwiezdny Podróżnik potrafi zrobić tym, którzy zostaną na polu bitwy. - To samo, co uczynił tobie? Bradley wykrzywił na krótką chwilę twarz w grymasie straszliwego bólu. - W rzeczy samej - wychrypiał. - Wiesz co? Przestałem już wątpić w istnienie Gwiezdnego Podróżnika. Oglądałem zapis młodego Kierana McSobela już kilkanaście razy, Kazimir był zachwycony widokiem przyjaciela, a Bruce po prostu go zastrzelił. - Przykro mi, Adamie. - Przykro? Myślałem, że będziesz zachwycony zdobyciem kolejnego wyznawcy. - Tych drzwi lepiej nie otwierać. Nie ma za nimi zbyt wiele nadziei. Przeważają ciemność i ból. Dlatego właśnie założyłem Strażników. Chciałem bronić ludzkości przed tym, co się za nimi czai. Pragnąłem, by ludzie mogli dalej w spokoju wieść swe wspaniałe życie. Właściwie nie jesteś moim nowym wyznawcą, tylko kolejną ofiarą obcego. - Hej, nie kłopocz się moją duszą. Już dawno wybrałem drogę, którą chcę kroczyć. To tylko kolejny kamienisty odcinek.
- Och, Adamie, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo ci zazdroszczę optymizmu. Ach... - Uśmiechnął się, gdy kelnerka przyniosła Adamowi tacę. - Jedz. Adam wziął w rękę nóż i przekroił jedną z bułeczek. - Czy tekst był dobrze zakodowany? - zapytał Bradley. - RI pewnie potrafiłaby go odczytać, ale poza tym powinien być bezpieczny. - To powinno nam dać trochę czasu. Ludzie z floty poddali marsjański sprzęt zdalnym testom diagnostycznym, ale to im nic nie da. Będą rozpaczliwie szukać jakiegoś podstępu. - Obserwowaliśmy, co się stało z ciałem. Senator Burnelli zabrała je do rodzinnej kliniki w Nowym Jorku. Towarzyszyła jej moja mała przyjaciółka, Paula. O ile się nie mylimy, wywiad floty i Służba Ochrony Senatu patrzą na sprawę inaczej. - Hm. - Bradley uniósł kryształowy kieliszek z szampanem, przyglądając się lśniącym w promieniach słońca bąbelkom. - Myślisz, że to Paula ma kryształ pamięci, nie flota? - To daleko posunięte spekulacje, ale nie wykluczałbym takiej możliwości. - Zastanawiam się, czy to może się dla nas okazać korzystne. - Nie wiem, w jaki sposób. Potrzebujesz tych danych, a oni je mają. - To daje im korzystną kartę przetargową, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą. - A czy mamy coś, co moglibyśmy dać im w zamian? - Tak. - Bradley pociągnął łyk szampana. - Na początek ciebie i mnie. - Kurwa, to nie jest zabawne. Adam wepchnął kawałek bułeczki do ust i zaczął nalewać sobie herbaty. - Pewnie masz rację. Muszę się jednak zastanowić, jak mamy odzyskać te informacje. Potrzebujemy ich, Adamie, bardzo potrzebujemy. Na nich opiera się cała zemsta planety. - Nie widzę, jak moglibyśmy je odzyskać. Z pewnością nie jestem w stanie zinfiltrować wywiadu floty ani Służby Ochrony Senatu. A co z tym twoim wysoko postawionym źródłem? - Już od dawna nie miałem z nim kontaktu. - A więc to już wszystko? Gra skończona? Adam nie był w stanie w to uwierzyć. - W żadnym wypadku - zaprzeczył Bradley. - Po prostu zadanie stało się znacznie trudniejsze. Marsjańskie dane pozwoliłyby nam udoskonalić program kontrolujący do takiego stopnia, że
moglibyśmy być pewni rezultatów. Nadal możemy to zrobić, ale będziemy musieli polegać na modelowaniu numerycznym w znacznie większym stopniu, niż pragnęli tego twórcy projektu. Wyniki będą wysoce niepewne. - Na pewno wam się uda, bez względu na to, co właściwie chcecie osiągnąć. Wasi ludzie są bardzo oddani sprawie. - Dziękuję za to niebiosom snów. Ludzie mają olbrzymie rezerwy w bardzo wielu dziedzinach. Nic dziwnego, że Gwiezdny Podróżnik i alfy tak bardzo się nas obawiają. - Czy Gwiezdny Podróżnik będzie mógł zapobiec zemście planety, jeśli dowie się o waszych planach? Bradley zwrócił wzrok ku rzece, przyglądając się w zamyśleniu wysokim platanom rosnącym po drugiej stronie. - Zapobiec nie, ale z łatwością mógłby jej uniknąć. Czas ma kluczowe znaczenie. Cały plan znają jednak tylko nieliczni i jestem w kontakcie z każdym z nich. Jak dotąd, nic nam nie grozi. - Obyś miał rację. Wiedzieli o misji Kazimira, a z tego wynika, że zinfiltrowali wywiad floty. Z pewnością dotarła do nich również wiadomość, że obserwatorium odbierało przekazy z Marsa od dwudziestu lat. Jeśli Gwiezdny Podróżnik się o tym dowie, to czy będzie mógł rozgryźć wasze plany? - To skrajnie nieprawdopodobne. Zresztą cała sprawa i tak nie będzie miała znaczenia, jeśli nie zdołamy dostarczyć na Far Away fizycznych części. Te nowe inspekcje na Boongate zdołały już przechwycić jeden transport. - Ehe, będziemy musieli coś w tej sprawie zrobić. - Adam wrzucił do herbaty parę kostek cukru i zamieszał ją z roztargnieniem. - Przygotowaliśmy wstępny plan ataku mającego przełamać blokadę. Myślę, że nadszedł czas, by popracować nad tym solidniej. I nie potrzeba będzie zbyt wiele wysiłku. Sam pomysł jest wręcz prymitywny. - Świetnie. Będzie mniej okazji do popełnienia błędu. - I ty mnie nazywasz optymistą. - Nadal ciekawi mnie, w jaki sposób Bruce’owi udało się zwiać. Dowiedziałeś się czegoś ciekawego o pociągu, do którego wskoczył? - Nie. Kontrola ruchu STT używa bardzo zaawansowanego kodowania. - Uśmiechnął się. - Z jakiegoś powodu obawiają się hakerów, takich jak ja. Wiemy tylko, że to był pociąg towarowy. Nie mamy pojęcia, dokąd jechał. W odpowiedniej chwili znalazł się we właściwym miejscu. Trudno osiągnąć tak perfekcyjną synchronizację. Byłem pod wrażeniem. - Logicznie rzecz biorąc, akcję musiał zorganizować ktoś wysoko postawiony w STT. - Tak.
- Zastanawiam się, kogo w tej firmie Gwiezdny Podróżnik zdołał sobie podporządkować? - Pewnie dowiemy się tego dopiero, gdy będzie już dawno po wszystkim. Bradley wydął wargi w grymasie niechęci. - Niestety, masz rację. Niemniej ktoś wysoko postawiony może narobić mnóstwo szkód. Zakładam, że takie właśnie osoby pomogą Gwiezdnemu Podróżnikowi w powrocie na Far Away. - Jesteś przekonany, że to się wydarzy? - Z całą pewnością. Nie może sobie pozwolić na pozostanie we Wspólnocie, zwłaszcza jeżeli alfom rzeczywiście uda się pogrążyć ją w chaosie. Gdy nadejdzie najgorsza chwila wojny, Gwiezdny Podróżnik spróbuje wrócić do pobratymców. Musimy uderzyć właśnie w tej chwili. - Nie obawiaj się, dostarczę resztę sprzętu. - Nie obawiam się, Adamie. Wierzę w ciebie i twoją ekipę. Gdybym tylko mógł przekonać resztę Wspólnoty. Być może od początku źle się do tego zabrałem, ale nikt wtedy nie chciał mi wierzyć i czułem się przyparty do muru. Cóż innego mi pozostało poza fizycznym atakiem? To śmiesznie ludzka reakcja, dowód na to, jak bardzo niepewnie wszyscy się czujemy, jak niewiele nas dzieli od zwierzęcych przodków. Założenie Strażników, by walczyć z Instytutem, było czysto instynktownym zachowaniem. Może trzeba było wybrać ścieżkę polityczną. - Skoro już o tym mowa, czy jesteś absolutnie pewien, że Elaine Doi jest agentką Gwiezdnego Podróżnika? Bradley pochylił się ku niemu. - To nie byliśmy my. - Słucham? - To było bardzo biegle przygotowane fałszerstwo. Muszę przyznać, że kampania, którą prowadzi przeciw nam Gwiezdny Podróżnik, robi się coraz bardziej wyrafinowana. Bruce i jemu podobni wyrządzają nam wielkie fizyczne szkody, a szerzona przez obcego dezinformacja podważa naszą wiarygodność w chwili, gdy zaczęliśmy przyciągać zainteresowanie mediów, nie wspominając już o poparciu polityków. Mogę mieć pretensję tylko do siebie. Trzeba było przewidzieć ten manewr. Adam zdołał wreszcie przełknąć łyk szampana, popijając nim bułeczkę. - Wiesz co? Możliwe, że jednak popełnił błąd. - Dlaczego? - Jeśli ktoś porządnie zbada sprawę tej transmisji, może wpaść na jakiś ślad. Niewykluczone, że Gwiezdny Podróżnik naraził swych agentów na zdemaskowanie.
- Warto się nad tym zastanowić. Z pewnością nie planuję dementować tej informacji. W ten sposób wyszlibyśmy na głupków. Zresztą zamierzam zrezygnować z rozpylania propagandowych programów. Koniec jest już zbyt blisko. Nie zdołamy już znacząco wpłynąć na opinię publiczną. - Chyba że uda ci się zdobyć niepodważalny dowód. - To prawda... - Bradley zawahał się wyraźnie. - Myślę, że faktycznie warto by bliżej zbadać sprawę programu o Doi. - Nie mogę oddelegować nikogo z mojej ekipy, zwłaszcza że odwołałeś Stiga. - Przykro mi z tego powodu, ale był potrzebny na Far Away. Zrobił się diabelnie dobrym przywódcą. Nie wątpię, że zawdzięcza to twoim naukom. - Czyli nie mamy nikogo, kto mógłby się zająć sprawą transmisji? - Zobaczę, co się da zrobić. Podczas podróży powrotnej na Wysokiego Anioła Wilson nie mówił prawie nic. Zatopił się w wirtualnym polu widzenia, przeglądając pliki z paryskiego biura wywiadu floty. Gęsto upakowany, zielony tekst przesuwał się w powietrzu przed jego oczami. - Poszło nam świetnie - stwierdził Rafael, gdy ekspres opuścił Newark. - Spodziewałem się znacznie poważniejszych ataków. W końcu to politycy. - Doi mnie zaskoczyła - przyznał Wilson, odrywając się od raportu Hogana w sprawie zabójstwa na LA Galactic. - Nie spodziewałem się, że będzie tak otwarta. - Nie miała innego wyjścia. Potrzebujemy u steru kogoś z jajami. Wszyscy obecni o tym wiedzieli. Gdyby nie wykazała dobrych chęci, Dynastie Międzyukładowe i Wielkie Rodziny mogłyby ją odwołać. Wygląda na to, że jednak dostaniemy te okręty. - Ehe. Rafael wzruszył ramionami, zniechęcony niekomunikatywnym zachowaniem towarzysza, i pogrążył się w lekturze dokumentów we własnym wirtualnym polu widzenia. Wilson pomyślał, że relacja z ucieczki zabójcy jest po prostu niewiarygodna. Jeśli paryskie biuro zawsze tak funkcjonowało, nic dziwnego, że Rafael wylał Paulę Myo. Spojrzał na przesłoniętego widmowymi kolumnami tekstu i ilustracjami Rafaela Columbię. Z pewnością był ambitnym człowiekiem, ale ambicja i koneksje nie wystarczały, by wspiąć się tak wysoko. Potrzebna była kompetencja. Hogan był jego człowiekiem, ale śledczy Myo okryła się sławą w całej Wspólnocie. To nie wyglądało na ruch motywowany jedynie małostkowymi względami politycznymi. Myo nie miała rezultatów, musiała więc odejść. Mimo to natychmiast zaangażowano ją do Służby Ochrony Senatu. Stała za tym rodzina Burnellich.
Justine starła się z tego powodu z Rafaelem. Wilson spotkał przedtem Paulę Myo tylko raz, w ruinach hali testowej po ataku Strażników na „Drugą Szansę". Zachowywała się spokojnie i profesjonalnie. Bez większych trudności sprostała swej reputacji. Z pewnością też nie osiągnęła wysokiej pozycji w wydziale dzięki rodzinnym koneksjom. Była przerażająco dobra w tym, co robiła. Rozwiązała wszystkie sprawy poza jedną. Wyglądało też na to, że nadal nad nią pracuje, tylko w innym charakterze. Jego wirtualne dłonie ściągnęły z paryskiego biura kolejny plik. Myo pojechała ze zwłokami McFostera do biomedycznego zakładu należącego do Burnellich, by być świadkiem sekcji. Nie potrafił uwierzyć, by mogła narazić dobro śledztwa tylko po to, by zrobić na złość Rafaelowi. Jej mózg po prostu nie był skonstruowany w ten sposób, dzięki Fundacji Ludzkiej Struktury. Wynikało z tego, że jest przekonana, iż za zabójcą kryje się ktoś inny. Przejrzał kilka jej ostatnich raportów dla paryskiego biura. Zdziwiło go, jak wysoki jest stopień ich utajnienia. Tylko piętnaście osób w rządzie Wspólnoty miało prawo dostępu do tych dokumentów. Paula Myo najwyraźniej doszła do wniosku, że Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę. - Niech to szlag. Rafael spojrzał na niego z zainteresowaniem. Lekko zawstydzony Wilson potrząsnął głową i zapadł się głębiej w fotel. Polityczny instynkt podpowiadał mu, że nie powinien się mieszać w spór między Burnellimi a Halgarthami, zwłaszcza wywołany czymś takim. Niemniej jednak, sam fakt, że Myo rozważała podobną możliwość po stu trzydziestu latach pościgu za Strażnikami, był czymś nadzwyczajnym. Wszyscy wiedzieli, że jako główny śledczy nie może kłamać. Za każdym razem, gdy oglądał w unisferze jedną z prowadzonych przez nią spraw, odtwarzano proces jej rodziców na dowód, że jest absolutnie nieprzekupna. Zaczynał żałować, że po prostu sobie nie poszedł, gdy rankiem Justine poprosiła go o chwilę rozmowy. Wiedział jednak, że nie może zignorować tej sprawy. Nie w tej chwili. Justine i Myo trafiły do niego, wspominając o Marsie. To był cios poniżej pasa. Wiedziały o tym równie dobrze jak on. Niemniej jednak, Czerwona Planeta pozostawała dla niego nieodpartym wabikiem, a Strażnicy z pewnością istnieli naprawdę. Czego, do diabła, szukali na Marsie? Z najnowszych dokumentów dotyczących śledztwa jasno wynikało, że wywiad floty nie ma pojęcia. Co więcej, zgodnie ze słowami Myo zamierzali zamknąć ten aspekt śledztwa. - Mój e-kamerdyner znalazł interesujący raport - odezwał się od niechcenia Wilson. - Co Strażnicy robili na Marsie? Rafael wrócił do świata rzeczywistego. - Nie wiemy tego. Ich kuriera zabito, a dane, które mógł przenosić, zniknęły. Mówiąc między nami, jestem przekonany, że wylądowały w Służbie Ochrony Senatu. Zainteresowanie senator Burnelli tą sprawą jest dalekie od profesjonalizmu.
- Naprawdę? Zobaczę, czy uda mi się pogadać na ten temat z Gore’em. Jest mi winien parę przysług, jeszcze z dawnych czasów. - Byłbym za to wdzięczny. Czasami nie jestem pewien, czy wszyscy stoimy po tej samej stronie. Te cholerne Wielkie Rodziny wszędzie szukają finansowych korzyści. - Nie ma sprawy. Chciałbym jednak, by wywiad floty kontynuował śledztwo w sprawie Marsa. Ta planeta mnie interesuje, ze zrozumiałych względów. - Jasne - zgodził się Rafael, uśmiechając się bez zainteresowania. Apartament, w którym Wilson i Anna zatrzymali się w Atolu Babuyan, znajdował się w budynku przypominającym małą piramidę złożoną z jasnoszarych pęcherzyków. Było stąd bardzo blisko do ogromnej krystalicznej kopuły, za którą nocą, gdy wewnętrzne światła przygasały, było widać kosmos. Gdy Wysoki Anioł osiągał koniunkcję, sprzęty rzucały słabe cienie na ściany i podłogę w bladym świetle bezkresnego morza obłoków Icalanise. Efekt ów często wzmacniał blask największych naturalnych satelitów gazowego olbrzyma. Wilson lubił spędzać wieczory na owalnym tarasie za centralnym salonem. Wylegiwał się na szezlongu, trzymając w dłoni kieliszek wina, i obserwował obce planety. Nawet w takich chwilach nie przestawał czytać w wirtualnym polu widzenia dokumentów dostarczanych przez e-kamerdynera. Dzisiejszej nocy, gdy wrócił ze spotkania Rady, wyglądało to jednak inaczej. Po prostu nie potrafił zapomnieć o Marsie. - Myślałam, że będziesz bardziej zadowolony - poskarżyła się Anna, wychodząc na taras. Choć raz zdjęła mundur po powrocie do domu. Włożyła skąpe, żółte bikini oraz długi, półprzezroczysty szlafrok tego samego koloru. Oświetlona blaskiem księżyców tkanina zdawała się lśnić na tle jej ciemnej skóry. Srebrne i brązowe tatuaże OO pulsowały powoli na całym ciele, podkreślając grę mięśni pod skórą. Erotyczny efekt był wystarczająco silny, by oderwać myśli Wilsona od Marsa. Zagwizdał z podziwem, gdy przysiadła na brzegu szezlonga. - Dawno już nie widziałem cię w czymś takim. - Wiem o tym. Ostatnio zaniedbujemy elementarne ludzkie potrzeby. Przerodziliśmy się w parę śmiertelnie poważnych dowódców wojskowych. - O jak bardzo elementarnych potrzebach mówisz? - Kazałam moim współpracownikom przygotować listę - odparła, gładząc go palcem po policzku. Skontaktują się z twoimi ludźmi i rozpoczną negocjacje. - Czy to się zdarzy wkrótce? Objął Annę w talii i kazał e-kamerdynerowi sprowadzić dla niej kieliszek wina.
Wsunęła się w jego objęcia, spoglądając na sklepienie kopuły. - Czy to nowa platforma montażowa? Wilson spojrzał w tę samą stronę i zobaczył srebrzystą drobinkę, widoczną pośród gwiazd. - Hm... tak mi się zdaje. No wiesz, w ciągu kilku najbliższych miesięcy w otaczającej stację przestrzeni zrobi się bardzo tłoczno. - Jeśli będziemy mieli tyle czasu. Uścisnął ją mocniej. - Alfy nie są niezwyciężone. Nawet tak nie myśl. Widzieliśmy ich rodzinny układ i wiemy, że dysponują tylko ograniczonymi zasobami. - Może i ograniczonymi, ale bez porównania większymi od naszych, Wilsonie. Robogosposia przyniosła kieliszek schłodzonego wina. Wilson wyjął go z elektromięśniowej macki i wręczył Annie. - Gdyby mogły zaatakować jednocześnie wszystkie planety Wspólnoty, zrobiłyby to. Ale nie mogą. Muszą nas trawić po kawałku. Nie mówię, że nie powinniśmy się ich bać, ale pierwszy atak dowiódł, że ich możliwości mają swoje granice. Wysiłek, jaki wkładają w konsolidację panowania nad Utraconymi Planetami, daje nam czas. Zbudujemy te nowe, wspaniałe gwiazdoloty, zgromadzimy armię złożoną z żołnierzy wyposażonych w najstraszliwszą broń, jaką potrafimy sobie wyobrazić, i wykopiemy czworonożne potworki z naszych planet. A potem użyjemy projektu „Seattle", żeby im pokazać, gdzie raki zimują. To my zdecydujemy, czy pozwolimy im żyć. Sukinsyny przeklną dzień, gdy ich bariera zniknęła. - Kurczę. Naprawdę w to wierzysz, co? - Nie mam innego wyjścia. Nie pozwolę, by po ludzkości pozostały w tej części Galaktyki tylko legendy. - Możesz na mnie liczyć - zapewniła i pocałowała go lekko. - Wiem o tym. - Wzniósł kieliszek w toaście. - Za zwycięską kampanię i za polityków, którzy nie marnują całego posiedzenia na rozgrywki między sobą. - Za to z chęcią wypiję. Wilson wychylił ze smakiem kieliszek, a potem uniósł spojrzenie, spoglądając na zaczątki Pierwszej Bazy przesuwające się nieopodal Wysokiego Anioła. - Widziałem plany przygotowane przez fizyków i projektantów. Wyglądają cholernie imponująco. - Miejmy nadzieję, że media przestaną krytykować wszystko, co próbujemy robić.
- Z pewnością tak będzie. Baron i cała reszta po prostu są w szoku, tak samo jak my wszyscy. Kiedy wrócą do równowagi i uświadomią sobie, jak wygląda alternatywa, udzielą nam pełnego poparcia. Widziałem to już nieraz. Pogłaskała go po włosach. - Jesteś okropnie stary. Pewnie właśnie dlatego tak bardzo ci ufam. Masz mnóstwo doświadczenia. Nie wyobrażam sobie sytuacji, z którą nie potrafiłbyś sobie poradzić. - Nie bądź taka pewna. Mam słabe punkty w zaskakujących miejscach. Sam nie potrafię uwierzyć, że aż tak bardzo gryzę się myślą o Marsie. Justine zręcznie mnie podeszła. - Jak myślisz, co Strażnicy tam robili przez cały ten czas? - Zastanawiałem się nad tym całą godzinę i nadal nic nie przychodzi mi do głowy. Dlatego właśnie poprosiłem Rafaela, żeby nie przerywał śledztwa. Ale przez te durne polityczne przepychanki pewno nic z tego nie wyjdzie. - A może zajęłabym się tą sprawą dla ciebie? Mam uprawnienia potrzebne, by wywierać naciski na wywiad floty, a ty nie będziesz się musiał mieszać w żadne gierki. Wilson wyciągnął szyję i pocałował Annę. - To by było idealne rozwiązanie. - Robię, co mogę. Tatuaże OO pokrywające jej tułów zaczęły pulsować szybciej. Blask księżyców odbijał się w nich cienkimi liniami koloru błyszczącej stali. - A może tak byśmy zapomnieli o naszych pracownikach i natychmiast podjęli osobiste negocjacje? Anna zachichotała, gdy Wilson przesunął się na szezlongu i wziął ją w ramiona. Wspomnienia Nigela Sheldona przebudziły się nagle i zupełnie niespodziewanie. Choć oglądał tę scenę w PSZ o wysokiej rozdzielczości, przypomniała mu wiadomości telewizyjne z młodych lat. Po każdej większej katastrofie politycy zwykli wówczas składać „uspokajające wizyty" w szpitalach albo obozach dla uchodźców. Gdy w roku 2048 meteor uderzył w Zatokę Meksykańską, powodując tsunami, studenci na kampusie drukowali dla siebie karty przypominające zgodę na pobranie narządów. Tekst na nich głosił jednak: „W razie wypadku nie dopuszczajcie do mnie prezydenta". Przyglądając się, jak Elaine Doi przesuwa się wraz z całą świtą wzdłuż kolejki do punktu medycznego, Nigel zadawał sobie pytanie, ilu uchodźców chciałoby mieć przy sobie podobne karty. Nie widział zbyt wielu uśmiechów ani objawów wdzięczności, tylko rezygnację i skrywany gniew. Jak dotąd nie kierował się on jednak przeciwko Doi. Przestawił wszczepy siatkówkowe na szeroką panoramę dworca planetarnego na Wessex. Podobnie
jak wszystkie stacje zbudowane przez STT na planetach Wielkiej Piętnastki, dworzec w Narrabri zajmował obszar kilkuset kilometrów kwadratowych. Były tam stacje przeładunkowe, budynki kierownictwa, maszynownie, magazyny, małe miasteczko biurowców i terminale dla pasażerów. Po inwazji alf cały ten obszar zajęli uchodźcy z Utraconych Planet. Wszyscy musieli tu trafić - całe czterdzieści milionów, LI odpowiedzialna za zarządzanie taborem ściągnęła tu wszystkie dostępne wagony: od luksusowych modeli aż po najnowocześniejsze ekspresy. Kilkakrotnie zrobiono nawet użytek z parowozów obsługujących linię na Azyl Huxleya. Ewakuacja była prawdziwie heroicznym przedsięwzięciem, straszliwym obciążeniem dla wszystkich jej uczestników, od kierownictwa, które nigdy sobie nie wyobrażało podobnej katastrofy i było na nią całkowicie nieprzygotowane, aż po pracowników dworca pomagających przedostać się przez miejsce swej pracy ludziom uciekającym przed atakami jądrowymi. Jakimś cudem wszystko się udało. Nigel nigdy nie czuł się bardziej dumny ze swych ludzi. Na początku, gdy sieć kolejową opanował chaos, ludzie przechodzili przez bramy na piechotę, ale po kilku godzinach STT zdołała przywrócić najważniejsze połączenia i ruszyły pociągi ewakuacyjne. Transportowali uchodźców na wszystkie planety pierwszej i drugiej fazy po kolei. Wysadzali zdezorientowanych, przerażonych nieszczęśników na dworcach i od tej pory stawali się oni problemem miejscowych rządów. Nikt nie pytał o pozwolenie przewiezienia mas ludzi znacznie różniących się od siebie pochodzeniem etnicznym, kulturą oraz religią na całkowicie nieprzygotowane światy, które musiały się martwić o własną przyszłość. STT kierowała się wyłącznie względami praktycznymi. Czekanie na pociąg ewakuacyjny trwało krócej niż przejście przez tunel czasoprzestrzenny, mimo że tłumy uchodźców były nieprzebrane. Tłoczący się ludzie zagrażali sobie samym i kursowaniu pociągów, to jednak ich nie powstrzymywało. Siedzący w gabinecie kierownika dworca Nigel obserwował ciżbę kłębiącą się pod potężnymi budynkami sektora maszynowego. Naprawa i przegląd techniczny sprzętu stały się obecnie niemożliwe. Wszystkie hale wypełniały naprędce sklecone schronienia i prowizoryczne kuchnie. Choć uruchomiono wszelkie dostępne środki, stan sanitarny obozów nie był nadzwyczajny. W halach uchodźcy mieli przynajmniej dach nad głową, ale nie wszyscy tam się zmieścili. Dziesiątki tysięcy ludzi koczowały na terminalach dla pasażerów, wyżerając zapasy ze wszystkich fast foodów na planecie. Kolejni uchodźcy zatrzymali się w pustych magazynach. Według przybliżonych ocen STT i rządu Wessex, na dworcu nadal przebywały dwa miliony ludzi. Sprowadzeni z pięćdziesięciu planet pracownicy socjalni oraz miejscowi ochotnicy opiekowali się rozdzielonymi z rodzicami dziećmi. Ponad trzydzieści procent z nich zostało sierotami i było w głębokim szoku. W tłumie dokonywano aktów szlachetności i heroizmu, o których nikt nigdy się nie dowie, mimo że wścibskie media starały się przekazać wszystkie informacje o skutkach inwazji. - Nie widziałem nic podobnego od początków dwudziestego pierwszego wieku - odezwał się Nigel. - Tak, pamiętam, co się działo w Afryce i Azji - odrzekł Alan Hutchinson. - To wygląda inaczej. Nigel obrzucił pytającym spojrzeniem trzecią z obecnych w gabinecie głów dynastii. Heather. Antonia Halgarth przyglądała się ze spokojem zmęczonym uchodźcom, nie odzywając się ani słowem.
- Robimy, co możemy - stwierdził Nigel. - Powinny wystarczyć dwie doby, żeby zabrać stąd wszystkich. - A dokąd? - zapytał Alan. - Do moich senatorów zaczynają docierać skargi. Niektóre rządy uważają, że na ich światy trafia zbyt wielu uchodźców. - Mają pecha - warknął Nigel. - Nie możemy ich przewieźć na światy trzeciej fazy. Tam nie ma infrastruktury. Faza pierwsza i druga będą musiały jakoś sobie poradzić. Fizycznie i finansowo. - Ale nie Ziemia - wyszeptała Heather. Nigel uśmiechnął się nerwowo. Kobieta zbliżała się już do kolejnej rejuwenacji. Jej biologiczny wiek wynosił dobrze ponad pięćdziesiąt lat. Wyglądała nieprawdopodobnie imponująco. Jej rudawe włosy zaczynały już jaśnieć, a na policzkach pojawiły się pierwsze zmarszczki. Gdy była w tym wieku, zawsze przypominała mu najwyższą kapłankę jakiegoś kultu: milcząca, mądra, przewidująca i totalnie bezkompromisowa. - To prawda - zgodził się. - Nie Ziemia. Trafi tam kilka symbolicznych transportów, ale nie chcę, by grandowie skarżyli się, że w ich dzielnicach zagnieździł się niepożądany element. Wiadomości od nich zablokowałyby mój adres unisferowy na cały rok. Zamiast tego będą musieli zapłacić za zakwaterowanie uchodźców. Oznajmiłem to Crispinowi bardzo wyraźnie. - Crispin sobie poradzi - zapewniła Heather. - Będzie musiał - wtrącił Alan. - Posprzątanie tego bałaganu będzie kosztowało biliony i potrwa co najmniej dziesięć lat. W dupę z tym, te obce skurwysyny zniszczyły prawie piętnaście procent moich rynków zbytu. - Wszyscy możemy stracić sto procent szybciej, niż nam się zdaje - zauważyła Heather ociekającym wzgardą głosem. - Nikt mnie dotąd nie przekonał, że nasza nowa flota jest w stanie skutecznie stawić czoło obcym. To, co widzieliśmy do tej pory, raczej nie budzi mojego zaufania. Z utratą dwudziestu trzech planet w ciągu jednego dnia po prostu nie można się pogodzić. - Wszyscy zgodziliśmy się poprzeć powołanie floty - przypomniał jej Nigel. - Nie wiem, co innego moglibyśmy zrobić. - Ehe - mruknął Alan. - Nie można powiedzieć, by była niedofinansowana. - Mamy do czynienia z krucjatą zmierzającą do całkowitego unicestwienia naszego gatunku. W związku z tym zapewne moglibyśmy postarać się bardziej - sprzeciwiła się Heather. - To było trudne ze względów politycznych - zauważył Nigel, wskazując głową na grupkę skupioną wokół Elaine Doi. - Dlatego właśnie zmieniamy tę zgraję co pięć lat. To my podejmujemy decyzje. Nasza skromna trójka i pozostałe dynastie. Doi zrobi, co jej każemy, i senatorowie również.
- Nie wszyscy - sprzeciwił się Nigel. - Nie bądź nazbyt arogancka. - To my zbudowaliśmy tę cywilizację - stwierdziła Heather. - Ty w największym stopniu, Nigel. Nie możemy uchylać się od odpowiedzialności, gdy trzeba podejmować trudne decyzje. - To tylko akademicka dyskusja - skwitował Nigel. - Utraciliśmy te planety, a programu budowy okrętów nie będzie można w znaczący sposób przyśpieszyć jeszcze przez kilka miesięcy, nawet jeśli bardzo ich potrzebujemy. - Ale czy rzeczywiście ich potrzebujemy? - zapytała łagodnym tonem Heather. - Mamy projekt „Seattle". - Sugerujesz całkowitą eksterminację alf? - zapytał zaskoczony Nigel. Sądził dotąd, że Heather wolałaby mniej drastyczne rozwiązanie. Co prawda, żadne nie przychodziło mu do głowy. - Chyba nie ulega wątpliwości, że albo my, albo one? - Są agresywne, to prawda, ale... daj spokój, to z pewnością ostatnia deska ratunku. Nie dotarliśmy jeszcze do tego etapu. - Podchodzisz z ludzkimi skrupułami do nieludzkiego problemu. Ich następny atak będzie jeszcze groźniejszy. Chyba nikt tu nie wątpi, że do takiego ataku dojdzie? - Kiedy flota odnajdzie wylot tego wielkiego tunelu czasoprzestrzennego, będziemy mogli go zablokować - sprzeciwił się Alan. Heather uśmiechnęła się do niego z rozczarowaniem. - Eliminacja Bramy Piekieł? Chcesz postawić własne życie na to, że się uda? To właśnie w tej chwili robisz. - Pieprzę cię - warknął Alan. - To moje terytorium jest linią frontu. - Proszę, zachowajmy spokój - mitygował ich Nigel. - Heather, on ma rację. Musimy dać flocie szansę wykonania zadań, do których ją powołano. Nie czuję się jeszcze gotowy autoryzować eksterminację całego gatunku, choćby najbardziej wojowniczego. - A jeśli ich następny atak będzie nas kosztował połowę przestrzeni drugiej fazy? - Wtedy osobiście nacisnę guzik. - Miło to słyszeć. Tymczasem jednak podejmę te same kroki, na które ty zdecydowałeś się przed kilkoma miesiącami. Nigel westchnął. Powinien był przewidzieć, że pozostałe dynastie z czasem dowiedzą się o jego poczynaniach.
- Chciałem się tylko zabezpieczyć. - To bardzo drogi sposób zabezpieczenia - zauważył Alan. - Ile właściwie kosztowały cię te statki? Chryste, Nigel, dziura w budżecie Augusty jest tak wielka, że nie mogliśmy jej nie zauważyć. - Dlatego właśnie nie rozumiem twojej niechęci do ostatecznego rozprawienia się z alfami poskarżyła się Heather. W jej głosie pobrzmiewało szczere zainteresowanie. - Moralność. Wszyscy ją mamy, Heather, w mniejszej lub większej dawce. - I ta twoja moralność pozwoli ci odlecieć, zostawiając nas wszystkich po szyję w gównie? - Jeśli kiedykolwiek użyjemy tych statków, stanie się to w chwili, gdy już nie będzie Wspólnoty, której warto by było bronić. - No cóż, mam nadzieję, że nie odmówisz nam równego dostępu do swego hipernapędu. Nigel nie potrafił ukryć grymasu dezaprobaty. - Progresywnych generatorów tuneli czasoprzestrzennych. - Słucham? - Nadświetlne gwiazdoloty korzystają z progresywnych generatorów tuneli czasoprzestrzennych. - Jak zwał, tak zwał - burknął skonsternowany Alan. - Potrzebujemy ich, Nigel. - Wskazał ręką na uchodźców. - Tylko popatrz na ten syf. Zamierzam przygotować naszej dynastii drogę ucieczki. Wszyscy z nas postąpią tak samo. - Możecie dostać te generatory - zgodził się Nigel. - Z chęcią je wam sprzedam. - Dziękuję - rzekła Heather. - Tymczasem jednak lepiej uzgodnijmy stanowiska przed posiedzeniami Rady Wojennej i Senatu. - Wskazała głową na panią prezydent. - Trzeba jej dodać pewności siebie. Ludzie będą na nią liczyli, jak zawsze podczas kryzysu. Jeśli udowodni, że panuje nad sytuacją, powinno to zmniejszyć panikę. - Jasne - zgodził się Nigel, wzruszając ramionami. - A co z Wilsonem? - zapytał Alan. - A co ma być? - Och, daj spokój! Straciliśmy dwadzieścia trzy światy i zaatakowano też Wessex. Ten dupek do tego dopuścił. To on jest wszystkiemu winien. - To najlepszy człowiek do tego zadania - sprzeciwił się Nigel. - Nie możecie go usunąć.
- Na razie - dodała Heather. - Ale jeśli jeszcze raz spieprzy sprawę, wyleci. - Chcesz go zastąpić Rafaelem? - zapytał Nigel, przeszywając ją twardym spojrzeniem. - On popiera eksterminację alf. To wystarczy, by otrzymał mój głos. - Nie potrzebujemy teraz takich gierek, Heather. - Kto mówi o gierkach? Stoimy w obliczu zagłady, Nigel. Jeśli będę musiała przejąć kontrolę nad flotą, by tego uniknąć, z pewnością to zrobię. Nigel nie przypominał sobie, by kiedykolwiek doszło między nimi do równie otwartego starcia. Kłopot z Heather polegał na tym, że potrafiła myśleć wyłącznie w kategoriach tego, co wydarzyło się w przeszłości. Cechowała się zdumiewającą determinacją i zdolnościami politycznymi. Bez tego nie zdołałaby zbudować dynastii. Nigel jednak zawsze uważał, że jej wadą jest brak oryginalności. Nadal patrzyła na kryzys wyłącznie pod kątem tego, jak wpłynie on na jej dynastię. - Jeżeli nie będziesz widziała innego wyjścia, to proszę bardzo. Spojrzała na niego z zaskoczeniem, zignorował to jednak. Jeśli nie potrafiła znaleźć sposobu ominięcia problemu, nie zamierzał jej w tym pomagać. Pomimo odniesionego na Elanie triumfu Mellanie bała się straszliwie, podchodząc do ciemnych, drewnianych drzwi domu, w którym mieszkała Paula Myo. Fakt, że sama myśl o ponownej konfrontacji z kobietą z Roju tak na nią działała, mówił o Pauli bardzo wiele. Mellanie wiedziała, że jest teraz kimś wyjątkowym, że wszczepy otrzymane od RI dają jej wielkie moce, że miała odwagę stanąć na drodze wędrownym żołnierzom Góry Światła Poranku i ich powstrzymać. Zgoda, to RI ich powstrzymała za jej pośrednictwem, ale to nie zmieniało faktu, że Mellanie nie zwiała stamtąd natychmiast. Czemu więc tak się bała? Przyjrzała się wielkiej, liczącej sobie kilka stuleci skrzynce domofonu i nacisnęła ceramiczny guzik, przy którym umieszczono nazwisko Pauli Myo. Gdzieś wewnątrz zabrzmiał dzwonek. E-kamerdyner natychmiast poinformował Mellanie, że Paula Myo przekazuje wiadomość na jej adres unisferowy. Dziewczyna stłumiła odruch nakazujący jej rozejrzeć się w poszukiwaniu kamery. Nawet jeśli byłaby ona wystarczająco duża, by mogła ją zobaczyć, nadciągał już zmierzch i robiło się ciemno. Wąską uliczkę spowił głęboki cień. Wszystkie okna w budynku były zasłonięte. Kilka rzadko rozmieszczonych latarń tylko w niewielkim stopniu rozpraszało mrok. - Słucham? - odezwała się Paula Myo. - Muszę z panią porozmawiać - oznajmiła Mellanie. - Ale ja nie mam ochoty rozmawiać z panią. - Zrobiłam, jak mi pani radziła. Porozmawiałam z Dudleyem Bose’em. - A co to ma wspólnego ze mną?
Mellanie spojrzała z irytacją na drzwi. - Miała pani rację. Dowiedziałam się czegoś ciekawego. - A co jest takie ciekawe? - Gwiezdny Podróżnik. Nastała długa cisza. Mellanie myślała już, że Myo przerwała połączenie. Musiała sprawdzić wirtualne pole widzenia, by się upewnić, że kanał nadal jest otwarty. Zamek trzasnął głośno. Dziewczyna ledwie zdążyła rozprostować ramiona, nim drzwi się otworzyły. Mellanie ubrała się skromniej na to spotkanie, wybierając mniej przyciągające uwagę ciuchy ze swej kolekcji: burgundowy żakiet z krótkimi rękawami i pasującą do niego spódnicę. Była dłuższa niż zwykle przez nią noszone, sięgała aż do połowy ud. Ten zestaw powinien podkreślić, że podchodzi do sprawy poważnie i profesjonalnie. Na suficie prowadzącego na wewnętrzne podwórko korytarza ulokowano krąg fotopolimeru. W jego żółtym blasku rysowała się sylwetka Pauli Myo. Kobieta jak zwykle miała na sobie klasycznie skrojony kostium. Mellanie nie zdawała sobie dotąd sprawy, że jest wyższa niż główny śledczy. - Niech pani wejdzie - odezwała się Paula. Dziewczyna podążyła za nią. Po chwili obie zatrzymały się pośrodku staroświeckiego, brukowanego dziedzińca. Mellanie rozejrzała się wokół, spoglądając na bielone ściany z wąskimi okienkami. W ponad połowie z nich rozsunięto zasłony, odsłaniając wnętrza mieszkań. Dobiegały stamtąd jasnozielone błyski holograficznych portali przekazujących wieczorne wiadomości albo programy rozrywkowe z unisfery. To wiele mówiło o mieszkańcach. W tego rodzaju domach mieszkali samotni profesjonaliści, szukający chwili wytchnienia w przerwie między kontraktami małżeńskimi. Siedzieli w sterylnych mieszkankach, odpoczywając po pracy i zabawie, które wypełniały cały ich czas. - To powinno wystarczyć - stwierdziła Paula. - Pod warunkiem, że nie będziemy rozmawiać zbyt głośno. Mellanie nie była tego pewna, nie chciała jednak się spierać. - Wie pani o nim, prawda? - Przysłała panią Alessandra Baron? Ma pani uzyskać wyłączny wywiad? Czy o to chodzi? - Nie. - Mellanie parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem. - Już dla niej nie pracuję. Niech pani sprawdzi u producentów, jeśli mi pani nie wierzy. - Zrobię to. Dlaczego ją pani opuściła? Przypuszczam, że kontrakt był lukratywny, a dzięki reportażowi z Randtown zdobyła pani wielką popularność. - Alessandra pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika. Paula przechyliła głowę na bok i obrzuciła dziewczynę dociekliwym spojrzeniem.
- To interesujące oskarżenie. - Nie rozumie pani? To naprawdę ma sens. Zawsze ostro atakowała flotę. Po prostu szerzy propagandę obcego, przysparzając kłopotów jedynej organizacji, która może nas uratować. - Wykorzystywała pani jej program, by krytykować mnie. Czy to czyni panią agentką Gwiezdnego Podróżnika? - Nie! Niech pani posłucha, chcę pani pomóc. Wiem o Fundacji Coksa. Tak właśnie poznałam prawdę o Alessandrze. Kiedy jej o tym powiedziałam, zmieniła zapisy. - Przykro mi, ale nic nie rozumiem. Jakiego Coksa? W Mellanie rozgorzał ulotny gniew. Dziewczyna wsparła ręce na biodrach. Rozmowa nie przebiegała tak, jak się tego spodziewała. Była przekonana, że główny śledczy ucieszy się z pomocy każdego, kto wie o Gwiezdnym Podróżniku i wielkiej groźbie, jaką stanowi. - To fundacja dobroczynna - wyjaśniła cierpkim tonem. To powinno obudzić pamięć kobiety z Roju. Ta, która finansowała obserwacje Dudleya. - Włamanie - rzekła Paula, czytając coś w wirtualnym polu widzenia. - Strażnicy podejrzewali, że obserwacjami Bose’a od początku manipulowano. - I mieli rację. - Naprawdę? - zapytała Paula, unosząc lekko brwi. - Wie pani, że tak - wysyczała Mellanie. - Nie wiem. - Musi pani wiedzieć. Fundacja Coksa była totalnym oszustwem. - Nasze dochodzenia nie wykazały niczego w tym rodzaju. - Ale... - Mellanie poczuła na karku nagły chłód. W ogóle nie rozumiała reakcji Myo. Chyba że Gwiezdny Podróżnik dobrał się również do niej. - Przepraszam, marnuję pani czas. Nie... na Elanie było ciężko. Odwróciła się i pobiegła ku drzwiom. Ucieczka przed ludźmi, którym kiedyś ufała, zaczynała jej wchodzić w nawyk. - Niech pani zaczeka - odezwała się Paula. Mellanie zamarła, porażona strachem. Przejrzała ikony w wirtualnym polu widzenia, chcąc zdecydować, czy mogłaby użyć któregoś z otrzymanych od RI wszczepów, gdyby zrobiło się nieprzyjemnie. Kłopot w tym, że nadal nie rozumiała działania połowy z nich. Będzie musiała
wezwać na pomoc RI. Zatrzymała nad jej ikoną wirtualną dłoń, pokrytą złocistą wężową skórą. - Sądzi pani, że wiem coś o Fundacji Coksa - rzekła Paula. - Dlaczego? - To pani skierowała mnie do Dudleya Bose’a. Musiała pani wiedzieć, że to odkryję. - Chciałam, żeby skontaktowała się pani z Bose’em, bo jego żona spotkała się z Bradleyem Johanssonem. Spodziewałam się, że ta droga zaprowadzi panią do Gwiezdnego Podróżnika. Sojusznicy w mediach byliby dla mnie bardzo użyteczni. Wszystkie rejestry, jakie widziałam, mówiły, że Fundacja Coksa jest w porządku. - Nie jest. A przynajmniej nie była. Alessandra zmieniła wszystkie zapisy. - To ciekawe. Jeśli mówi pani prawdę, znaczy to, że ukryto przede mną te fakty. - Mówię prawdę - zapewniła Mellanie. Omal nie dodała: „Niech pani zapyta RI", w ten sposób zdradziłaby jednak zbyt wiele. Nadal nie ufała kobiecie z Roju. - W porządku - zgodziła się Paula. - Sprawdzę to. - I co potem? - W jakim celu pani tu przyszła? - Chciałam się przekonać, co pani robi, i pomóc pani w tym. - A przy okazji zdobyć rewelacyjny materiał. - Zamierza pani zachować to wszystko w tajemnicy? - Jeśli to prawda, nie. Ale raczej nie sądzę, by medialna sława śledząca każdy mój krok miała mi pomóc w pracy. Nawet nie raczyła powiedzieć „reporterka" - pomyślała Mellanie. - Co za suka. - Jak pani sobie życzy. Pchnęła masywne drzwi, otwierając sobie drogę ucieczki na względnie bezpieczną ulicę. - Jeśli znajdzie pani coś konkretnego, niech pani zawiadomi mnie, nie wywiad floty - poprosiła Paula. - Zgoda. Mellanie oddaliła się o kilka kroków, a potem przystanęła, by zebrać myśli. Wiedziała, że udało się jej zaniepokoić kobietę z Roju. To była przyjemna myśl, ale przecież chodziło jej o coś innego. W tej chwili najbardziej potrzebowała kogoś, do kogo mogłaby się zwrócić ze swą straszliwą wiedzą o
Alessandrze Baron i Gwiezdnym Podróżniku. Kogoś wpływowego, kto będzie mógł coś zrobić w tej sprawie. Jestem jak dzieciak szukający pomocy rodziców. No cóż, jeśli wielka Paula Myo była podejrzliwa albo niezdecydowana, Mellanie będzie musiała zająć się sprawą sama. Pokiwała głową z wyrażającą determinację miną i ruszyła ku najbliższej stacji metra. Świt zastał Hoshego Finna na balkonie. Detektyw siedział na tanim, plastikowym krześle ogrodowym, spoglądając na rozpościerające się w dole miasto. Słońce Oaktier wynurzało się sponad wschodnich dystryktów Darklake City, a szczyty wieżowców ze szkła i marmuru lśniły w jego promieniach jasnym, złotoróżowym blaskiem. Na wysokich, wiecznie zielonych drzewach rosnących wokół apartamentowca rozćwierkały się różnobarwne ptaki. Roboogrodnicy posuwali się wzdłuż wąskiego rowu nawadniającego, wykonując swe codzienne zadania. Znowu dręczył go ten sam sen. Obudził się nad ranem, zlany zimnym potem. Aż nazbyt realne obrazy walących się budynków i trzęsącej się ziemi zdawały się nadal wypełniać ciemny pokój. Od chwili ataku alf każda noc wyglądała tak samo. Nie chciał nazywać tego koszmarem. Po prostu jego podświadomość próbowała jakoś sobie poradzić z tym, co się wydarzyło. To był bardzo zdrowy objaw. Odtwarzał sobie wszystko przez sen, by nieprzyjemne wspomnienia wydostały się z zakamarków umysłu, w których tkwiły skompresowane niczym pliki w kryształowej siatce. Kobieta zmiażdżona przez dźwigar mostu. Widział ją przelotnie, gdy niósł Inimę. Dzieci zawodzące pod stertą dymiącego gruzu, która jeszcze niedawno była ich domem, zagubione, oszołomione i brudne od pyłu, dymu oraz krwi. Jasne, to bardzo zdrowy sposób radzenia sobie z tym wszystkim. Wstał, wdział stary, żółty szlafrok i pokuśtykał na balkon, by popatrzeć na pogrążone we śnie miasto. Jak wystraszony dzieciak, sądzący, że sny nawiedzają ludzi tylko w sypialniach. Przespał niespokojnie resztę nocy. Oparzenia go piekły, a uporczywy ból pleców ciągle przechodził z zimnego w gorący i z powrotem. Nie pomogły nawet rum i gorąca czekolada. Zrobiło mu się tylko od nich niedobrze. Brakowało mu Inimy. Poczucia bezpieczeństwa, jakie dawała mu jej bliskość w nocy, podszytej rozdrażnieniem tolerancji, z jaką go traktowała, kiedy był chory i snuł się po domu, zamiast iść do pracy. Mieli ją jednak wypisać ze szpitala najwcześniej za dziesięć dni. Wciąż jeszcze reagował nerwowo na myśl o żonie. Kiedy wyciągnął ją z rozbitej terenówki na Sligo, nogi miała czarne i powyginane w nieprawidłowych kierunkach. Ze zwęglonej masy, w jaką przerodziły się jej dżinsy, sączyły się jakieś płyny. Jęczała cicho, jak robią to ciężko ranni. Przez jego mózg przemykały całkowicie bezużyteczne strzępki wspomnień z kursów pierwszej pomocy. Gapił się na żonę, nie potrafiąc uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć, i przeklinał sam siebie za własną bezradność. Wybrali się na wakacje na Sligo, by obejrzeć festiwal kwiatów. Nagle z nieba spadła armia obcych i rozpierdoliła cały świat. Zabrzmiał dzwonek do mieszkania. Hoshe odwrócił się odruchowo i skrzywił się, gdy jego ciało przeszyły liczne ukłucia bólu. Powlókł się ku drzwiom, narzekając jak staruszek, i otworzył je.
Na korytarzu stała Paula Myo, schludna i zadbana jak zawsze. Miała na sobie ciemnoszary kostium i szkarłatną bluzkę. Lśniące, rozpuszczone włosy opadały jej poniżej ramion. Przyjrzała mu się z uwagą. Hoshe nagle zawstydził się własnego wyglądu, a także faktu, że nie zachował się podczas ataku tak dzielnie jak niektórzy. Zamiast udzielać mu wykładów albo wygłaszać banalne uwagi, Paula uściskała go lekko. Mężczyzna doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę sytuację, udało mu się całkiem nieźle ukryć zaskoczenie tym nieoczekiwanym przejawem uczuć. - Bardzo się cieszę, że nic ci się nie stało, Hoshe - rzekła Paula. - Dziękuję. Hm... wejdź, proszę. - Gdy weszła do środka, Hoshe rozejrzał się wokół. Robogosposie regularnie sprzątały mieszkanie, nie ulegało jednak wątpliwości, że jego właściciel spędza tu mnóstwo czasu. W salonie wyglądało jak w domu wieloletniego kawalera. Na stole walały się kryształy pamięci, kubki i talerze, leżał tam też długi gazetoekran. Zasłony były na wpół zasunięte, a na krześle wisiały ubrania. - Przyniosłam ci prezent - oznajmiła Paula, wręczając mu zdobne pudełeczko z ziołowymi herbatami. - Pomyślałam sobie, że kwiaty nie byłyby zbyt odpowiednie. Hoshe przeczytał etykietę i uśmiechnął się z zażenowaniem. - Świetny wybór. Szerokie rękawy jego szlafroka odsłaniały długie pasma sztucznej skóry na przedramionach. Paula zmarszczyła lekko brwi na ten widok. - Jak się czuje Inima? - Lekarze mówią, że za jakiś tydzień będą ją mogli wypisać. Będzie potrzebowała przeszczepu sklonowanego biodra i uda, ale dzięki Bogu obejdzie się bez amputacji. Wsadzą ją w elektromięśniowy kombinezon, żeby mogła się poruszać, przynajmniej po mieszkaniu. - To dobrze. Osunął się na jedno z krzeseł. - Z medycznego punktu widzenia, tak. Ale nasz ubezpieczyciel nie chce płacić za, cytuję: „obrażenia wojenne", koniec cytatu. Napisali mi, że za potrzeby zdrowotne obywateli podczas konfliktu odpowiedzialny jest rząd. Co za skurwysyny! Płaciłem składki przez całe dziesięciolecia. Rozmawiałem ze znajomym adwokatem, ale nie okazał zbytniego optymizmu. - A co na to rząd? - Ha! A który? Władze Oaktier oznajmiły, że nie są odpowiedzialne za to, co wydarzyło się zarejestrowanym obywatelom poza planetą, bo to nie ich jurysdykcja. A Wspólnota Międzyukładowa
odpisała: „Jesteśmy teraz bardzo zajęci, odpowiemy panu w późniejszym terminie". Musieliśmy zlikwidować hipotekę przeznaczoną na dziecko, żeby zapłacić za pobyt w szpitalu. - Przykro mi. - Zresztą w obecnej chwili dziecko nie byłoby zbyt dobrym pomysłem - mruknął ze złością Hoshe, starając się stłumić ból gniewem. Wiedział, że jeśli mu się nie uda, może zrobić coś śmiesznego, na przykład się rozpłakać. - Oglądałam atak alf w unisferze - powiedziała Paula. - Ale to co innego, niż być naocznym świadkiem. - To była jatka. Totalna jatka. Mieliśmy szczęście, że udało się nam uciec. Po tym, co tam się wydarzyło, już nigdy nie będę się skarżył na Halgarthów. Pole siłowe wytrzymało osiem bezpośrednich trafień pociskami jądrowymi alf i nawet nie zamigotało. Ale ziemia trzęsła się paskudnie. Byłem kiedyś w Kalifornii podczas trzęsienia ziemi i to było nic w porównaniu z tym. Wszędzie wokół waliły się budynki, a drogi przestały istnieć. Pojazdy stały się całkowicie bezużyteczne. - Słyszałam, że dowodziłeś jedną z drużyn ewakuacyjnych. - Ehe, prosili o pomoc wszystkich, którzy pracują w jakiejś służbie rządowej. Chodziło o uprawnienia. Na festiwal kwiatów nie skierowano zbyt wiele policji. - Nie bądź taki skromny, Hoshe. - Nie liczę na medal ani na nic. Kierował mną instynkt samozachowawczy. - Poważnie ucierpiałeś? - zapytała, wskazując na jego rękę. - To głównie oparzenia. Nic poważnego. Najgorsze było czekanie na pomoc lekarską. Minęło dziesięć godzin, nim Inimę obejrzała pielęgniarka, a i ona zajmowała się tylko selekcją pacjentów. W końcu dotarliśmy tutaj i zgłosiliśmy się do miejscowego szpitala, zamiast czekać, aż zajmie się nami flota ze swoją naprędce skleconą operacją ratunkową. - I co zrobisz teraz? - To samo, co wszyscy. Będę się starał żyć jak najnormalniej, licząc na to, że następnym razem admirał Kime spisze się lepiej. - Rozumiem. Chciałam ci zaproponować pracę, Hoshe. Kieruję obecnie Służbą Ochrony Senatu. Potrzebuję asystenta, kogoś, o kim wiem, że jest dobry, i komu będę mogła zaufać. - To mi bardzo schlebia - odparł ostrożnie. - Ale obecnie nie mam zbyt ciepłych uczuć do rządu Wspólnoty.
- Przemawia przez ciebie żal pozostały po wydarzeniach na Sligo, Hoshe. - Nie wątpię, że jesteś świetnym psychologiem. - Mam ci wyliczyć świadczenia medyczne? Opowiedzieć o rodzinnych ubezpieczeniach? - Nie potrzeba. - Zacisnął zęby, starając się znaleźć przekonujący powód, który pozwoliłby mu odrzucić propozycję. - A co ze współpracownikami z twojego biura? Czemu nie zgłosisz się do nich? - Nadal nie wiem, komu z nich mogę ufać. Wczoraj otrzymałam pewne niepokojące informacje, zwiększające prawdopodobieństwo, że jest wśród nich co najmniej jeden agent Gwiezdnego Podróżnika. Hoshe potrzebował dłuższej chwili, by skojarzyć tę nazwę. - Obcego, o którym wciąż mówią Strażnicy? Czy to jakiś żart? - Chciałabym, żeby tak było. Do jego mózgu powróciły obrazy ze snu, wizje cierpień i zagłady, która spadała z nieba z prędkością podświetlną, ciągnąc za sobą fioletowe ślady torowe. Oto czego potrafił dokonać jeden gatunek obcych, jeśli istniał również drugi, głębiej ukryty i bardziej złowieszczy... - Oglądałem niektóre z rozpylanych przez Strażników wiadomości. Wszystkie wyglądały mi na czystą paranoję. Coś, co mógłby wygadywać przestraszony dzieciak po pierwszym złym odlocie. - Tak by było najlepiej. To by znaczyło, że Bradley Johansson jednak nie miał racji. Nie jestem przyzwyczajona do wątpliwości na taką skalę, Hoshe. To mnie niepokoi. Hoshe zastanawiał się przez chwilę nad propozycją Pauli. Nie, nieprawda. Myślał o tym, jak Inima przyjmie wiadomość, że zmienił pracę. - Jeszcze przez jakiś tydzień nie będę się nadawał do aktywnej służby. - Chciałam, żebyś na początek przejrzał dla mnie trochę starych plików. Teraz, gdy już wiemy, czego szukamy, może uda się nam znaleźć coś, co umknęło mi poprzednim razem. - To jak dokładnie wyglądają te świadczenia medyczne?
TRZY
Domek wynajęty przez Mellanie był jednym z pięćdziesięciu ukrytych w nadbrzeżnym lesie ponad półtorej godziny jazdy od Darklake City. Wspólnie tworzyły one ośrodek wczasowy Greentree Village Park, miejsce, gdzie rodzice dysponujący niezbyt wysokim budżetem mogli zabrać dzieci i pozwolić im się wyszaleć na placu zabaw albo na plaży. W głębi lasu usytuowano duży budynek, w którym znajdowały się bar i restauracja, zapewniające dorosłym wieczorny azyl. Dwa razy w tygodniu występował tam kabaret z żywymi aktorami. Godzinę po zmierzchu wynajęty samochód wysadził dziewczynę pod głównym wejściem i potoczył się na parking. Do ośrodka nie wpuszczano pojazdów mechanicznych i Mellanie musiała przejść na piechotę żwirowanymi ścieżkami biegnącymi wśród starych, pochyłych drzew rani z ich przypominającymi biały mech skupiskami liści oraz gąbczastą, zieloną korą. Małe, grzybiaste instalacje świetlne umieszczone wzdłuż ścieżek rozświetlały mrok łagodnym, niebieskim blaskiem. Ośrodek celowo zaprojektowano tak, by każdy domek był całkowicie izolowany. Za oknami nie można było zobaczyć nic poza drzewami i lśniącą turkusowym blaskiem ścieżką. Gdzieś w lesie grało trio fortepianowe, wykonujące przeboje, które były stare jeszcze przed odkryciem Oaktier. Gdy temperatura spadła, nad miękką, gliniastą glebą pojawiła się rzadka mgiełka. Opary kłębiły się wokół stóp Mellanie, rozświetlone niesamowitym blaskiem. Niepokoiło to nieco dziewczynę. W dzieciństwie, gdy przyjeżdżała tu z rodzicami, była zachwycona starym lasem i drzewami o grubych, powykręcanych pniach. Czuła się wówczas, jakby trafiła w jakieś magiczne, fantastyczne miejsce. Dzisiaj jednak potrafiła myśleć tylko o tym, kto się może czaić w cieniach i na odległych polankach. Zapłaciła gotówką za domek, w którym zamieszkali z Dudleyem. Większość pozostałych stała pusta, co zmniejszało szanse, że ktoś ją zauważy i rozpozna. Na wszelki wypadek wyszła wczesnym rankiem, RI zapewniła, że monitoruje lokalne węzły cybersfery w poszukiwaniu zakodowanych wiadomości mogących świadczyć, iż ktoś śledzi Mellanie. Tak czy inaczej, cieszyła się, że jest w odludnym miejscu. Nadal nie była pewna, co Alessandra zrobi w jej sprawie. Trzyizbowy domek zbudowano na małej polance, w cieniu pięciu wielkich rani. Gdy weszła do środka, Dudley spacerował nerwowo po salonie. - Gdzie byłaś? - krzyknął. - Dziękuję bardzo, jak się czujesz? Dudley chciał objąć dziewczynę, ale zatrzymał się nagle, słysząc te słowa. Spojrzał na nią z naburmuszoną miną. - Martwiłem się o ciebie. Mellanie przygładziła dłonią płowe włosy i uśmiechnęła się ciepło do niego. - Przepraszam. Z Paulą Myo nie poszło tak dobrze, jak się spodziewałam. Nie ufa mi, a ja nie ufam jej. To raczej uniemożliwia nam wspólną walkę przeciw Gwiezdnemu Podróżnikowi. Dlatego
pojechałam do Kalifornii. Agent załatwił mi kilka rozmów kwalifikacyjnych. Bardzo korzystnych. - Aha. Dudley podszedł bliżej i uściskał ją ostrożnie. - I udało ci się? - zapytał, gdy się nie odsunęła. - Dostałam trzy oferty. Jak tylko zrzucę te łachy, to ci opowiem. Twarz astronoma rozpromieniła się nagle. - Nie, Dudley - mruknęła ze znużeniem w głosie. - Nie mam ochoty na seks. - Ale... nocą będziesz miała, prawda? - zaskomlał. - Tak, później będziemy się kochać. - Rozejrzała się po umieszczonej we wnęce kuchni. Wczoraj rano przywieźli z odległego o dwadzieścia minut jazdy supermarketu zapasy na cały tydzień. Tam również zapłacili gotówką. Nierozpakowane torby nadal stały na ławie. - Wezmę prysznic. Potem chciałabym coś zjeść. Dasz radę przygotować kolację? Umyła się, owinęła ręcznik wokół bioder i wróciła do salonu. Sprawdzenie wrażenia, jakie wywierało to na Dudleyu, przeszło u niej w rutynę, jak zwykle, ledwie mógł oderwać spojrzenie od jej nagiego torsu. Odkąd tu przybyli, ćwiczyła dwie godziny dziennie, by utrzymać formę. Miejscowe maszyny wystawiały jej najwyższe oceny, ale zawsze lepiej się czuła, gdy jej seksualność potwierdził mężczyzna, nawet jeśli był nim Dudley. Spaprał kolację w imponującym stylu. Pakiety żywnościowe miały kodowany pasek, automatycznie ustalający temperaturę i czas gotowania. Musiał ręcznie przestawić mikrofalówkę. Mellanie zerknęła tylko na gotującą się pod celofanem brązową masę i wyrzuciła wszystko do kosza. Klimatyzacja z czasem usunie smród. - Jak minął ci dzień? - zapytała, wkładając do mikrofalówki dwa nowe pakiety. - Poszedłem na plażę. Zeszło się trochę ludzi i urządzili grilla. Potem wróciłem tutaj, by posiedzieć w unisferze. - Dudley, musisz się znowu nauczyć kontaktować z ludźmi. - Pocałowała go, gdy kuchenka odliczała czas, a potem odsunęła się z pełnym obietnicy uśmiechem, usłyszawszy sygnał. Usiedli razem na szerokiej kanapie i Mellanie kazała e-kamerdynerowi włączyć holograficzne płomienie na kominku. Z ukrytego systemu ogrzewającego buchnął harmonizujący z obrazem strumień ciepłego powietrza. Urządzenie dodało nawet zapach palonego drewna. - Nie wiadomo, kto pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika - rzekł. - To może być każdy. Zapewne szuka nas również flota. - Wątpię w to.
- Ale nie możesz być pewna. Nie do końca. Mellanie przymrużyła powieki, przyglądając się z uwagą mężczyźnie. Siedział sztywno wyprostowany, w obronnej pozycji. Nie pomagała mu swymi podejrzeniami dotyczącymi Gwiezdnego Podróżnika i Alessandry Baron. - Masz rację, Dudley. Nie mogę być pewna. Ale znaleźć nas będzie bardzo trudno. Postarałam się o to. Podwinęła nogi i zaczęła jeść pałeczkami gorący ryż z kurczakiem. Może lepiej, że rano wyjeżdżali. - To jakie oferty dostałaś? - zapytał Dudley. - Pierwsza to dramat w PSZ, Późne spotkanie. Producenci bardzo chcieli mnie zatrudnić. To historia o dziewczynie, która ma się spotkać ze swoim chłopakiem na Sligo. Potem zaczyna się atak alf i dziewczyna nie wie, czy chłopak przeżył. W końcu udaje się jej znaleźć miłość podczas najazdu. Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie innych „gwiazd", które przedstawili jej producenci. Chłopak imieniem Ezra był totalnie zachwycający. Perspektywa spędzenia całych dni na kręceniu z nim scen miłosnych omal jej nie skłoniła do natychmiastowego podpisania kontraktu. Gdyby nie atak alf i świadomość, że Alessandra Baron jest agentką Gwiezdnego Podróżnika, zrobiłaby to bez wahania. - PSZ? - zapytał Dudley. Na jego twarzy pojawił się niepokój. - Nie! Proszę, Mellanie, nie powtarzaj tego błędu. Chodzi im tylko o seks. Nie chcą od ciebie nic więcej. Nie rób tego. Nie obchodzi mnie, ile ci zaproponowali. Nie potrafiłbym tego znieść. Chwilami żałosne zachowanie Dudleya naprawdę ją wkurzało. Była przekonana, że z totalnego chaosu wypełniającego jego umysł nie da się już wyciągnąć żadnych informacji. Po przyjeździe do Kalifornii bawiła się przez chwilę myślą, że mogłaby już do niego nie wrócić i po prostu zawiadomić wywiad floty o miejscu jego pobytu. Niech psycholodzy doprowadzą go do porządku. Pomyślała jednak o tym, z kim zamierza się teraz spotkać. Jeśli będzie miała w ręku Dudleya Bose’a, jej zadanie stanie się znacznie łatwiejsze. Zresztą lubiła go na swój sposób. Tak jej się zdawało. Chwilami. Kiedy był spokojny, potrafił wyrażać się bardzo precyzyjnie. Przejawiał się wówczas intelekt, który w poprzednim życiu umożliwił mu karierę akademicką. To było jak pokaz przedpremierowy, demonstrujący, jaki potrafi być. Nie mogła też zapomnieć o Elanie i o wszystkim, przez co przeszli razem po ataku alf. Nikt, nawet ona, nie mógłby łatwo zapomnieć o takiej więzi. Gdyby tylko mogła wybić mu z głowy tę miłość... - Odrzuciłam tę propozycję - uspokoiła go. - To by wymagało zbyt wiele czasu. Nie mogę sobie teraz na to pozwolić. - Dziękuję. - Pochylił głowę, by przyjrzeć się trzymanemu w rękach posiłkowi. Można by pomyśleć, że nigdy jeszcze nie widział pakietu żywnościowego. - A pozostałe propozycje?
Chwyciła pałeczkami duży kawałek kurczaka i włożyła do ust. - Reuter chciał mnie zatrudnić jako młodszego korespondenta, a Bravoweb oferowała pozycję reportera w programie Michelangela. On zawsze był głównym rywalem Alessandry. Walczą ze sobą o oglądalność od z górą stulecia. - I co ty na to? - Wybrałam Michelangela. Powinien się cholernie ucieszyć, że ukradł jej jednego z najlepszych współpracowników. Zaproponowali mi trzymiesięczny okres próbny i zaakceptowali pierwszy temat. - Świetnie. A co to jest? - Relacja o ludziach mieszkających na świecie, który alfy zapewne zaatakują w następnej fazie konfliktu. Chcę wyruszyć w okolice, gdzie mieszkańcy są za biedni, by mogli wyjechać, i będą musieli zostać, nawet jeśli spodziewają się nadejścia ciężkich czasów. Ich sytuacja jest naprawdę okropna. - Hm. - Dudley wziął w rękę wysoką szklankę z wodą i wpatrzył się ponuro w pływający w niej lód. - A jak ma nam to pomóc w wytropieniu Gwiezdnego Podróżnika? - Wiem z całą pewnością, że tam, gdzie wyruszymy, znajdziemy silnych sojuszników w walce z obcym. Bravoweb jest gotowa pokryć koszty. I całe szczęście, bo podróż w to miejsce nie jest tania. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Nieźle, prawda? - Ehe. A co to za planeta? - Far Away. Codzienne przychodzenie do biura męczyło ją coraz bardziej. Dawniej, gdy to jeszcze był wydział, Renne często zjawiała się w pracy wcześniej, zwłaszcza jeśli zajmowała się ważną sprawą. Teraz musiała się zmuszać, żeby wstać z łóżka, gdy usłyszała budzik. A przecież żadna sprawa nie mogłaby być ważniejsza. Alic Hogan zawsze przychodził do pracy przed nią. Paula też przychodziła wcześniej, ale on nie potrafił wzbudzić entuzjazmu pracowników. Gdy patrzył, jak się zjawiają w biurze, czuli się, jakby udzielał im reprymendy. Renne wiedziała, że powinna się postarać stłumić odczuwaną na jego widok irytację. Na tym jednak polegał problem. To wymagało wysiłku. John King przyszedł do biura późnym rankiem i podszedł prosto do jej biurka. - Moi eksperci mają pewien problem z tym przemycanym sprzętem, który kazałaś przysłać z Boongate - oznajmił. - To cholernie typowe - warknęła. John obrzucił ją pełnym urazy spojrzeniem. - No dobra, przepraszam. Po prostu ostatnio nikt mi nie przynosi dobrych wieści.
- To nie są złe wieści. Po prostu dziwne. - A co w tym dziwnego? - To samo, co ze sprzętem z Venice Coast. Nie możemy się połapać, do czego miałby służyć. - Daj spokój, John! Musicie się czegoś domyślać. Widziałam manifest ładunkowy, który w końcu raczył nam dostarczyć Edmund Li. To prawie tona aparatury. - Wiele elementów wygląda podobnie - bronił się. - Ale ponieważ nie wiemy, co chcą wybudować, trudno jest to określić. - Zadowolę się twoimi domysłami. Ufam ci. Uśmiechnął się nieśmiało. - Dobra, uwzględniając wszystko, co tu mamy, i biorąc też pod uwagę elementy ocalałe z Venice Coast, pod warunkiem, że wszystkie są przeznaczone do tego samego urządzenia... - John! - Pola siłowe. O bardzo wysokiej gęstości. Problem w tym, że one potrzebują cholernie dużej mocy. - I co z tego? Wzruszył przesadnie ramionami. - Na Far Away? Skąd ją tam wezmą? Sprawdziłem to w Radzie Cywilnej Wspólnoty. Mają tam pięć niewielkich cywilnych elektrowni zaopatrujących w prąd Armstrong City. Wykorzystują w nich gazowe turbiny napędzane paliwem z miejscowych źródeł. We wczesnych latach projektu odbudowy sprowadzono kilka mikrostosów do napędzania sprzętu. Instytut ma trzy mikrostosy, zaopatrujące jego budynki. I to wszystko. Reszta planety musi się obywać bateriami słonecznymi, turbinami wiatrowymi oraz kilkoma szybami naftowymi. Nie ma mowy, by wystarczyło im mocy do napędzania chociaż jednego z tych dziwacznych urządzeń. Renne spoglądała na niego bez wyrazu, czekając na dalsze sugestie. Nie usłyszała żadnych. - Skąd mogliby ją wziąć? - Nie mam pojęcia. Trudno sobie wyobrazić, by udało się im przemycić termojądrowy generator, nawet gdy nie sprawdzaliśmy jeszcze wszystkich ładunków. A Far Away nie jest podłączona do sieci energetycznej Wspólnoty. To nie ma sensu. - W porządku. - Sięgnęła odruchowo po kubek z kawą i przekonała się, że jest pusty. - Mamy więc do czynienia z nieznanym urządzeniem albo urządzeniami generującymi pole siłowe. Takie urządzenia wymagają wielkiej mocy, a na Far Away nie ma jej skąd wziąć.
- Trafne podsumowanie. - Nie mogę się doczekać widoku miny komandora, kiedy mu to przedstawisz. Oboje zerknęli na drzwi gabinetu Hogana. - Nie ja - oznajmił John. - To tylko techniczny załącznik do twojego raportu. - E-kamerdyner zawiadomił Renne, że plik wysłany przez zespół ekspertów Kinga znalazł się w jej roboczym folderze. John złożył palce na kształt pistoletu i wycelował w nią. - Co z nim zrobisz, zależy tylko od ciebie. - Ty skurczybyku - mruknęła. Pomachał do niej i poszedł do swojego biurka. Pół godziny później wrócił z Cagaynu Vic Russell. Podporucznik ledwie zdążył pocałować żonę Gwyneth, nim Renne zaciągnęła go do sali konferencyjnej, wysłuchać jego relacji. - Policja na Cagaynie bardzo dobrze zna Robina Bearda - zaczął Vic. - Pracuje w branży samochodowej. Najwyraźniej jest dobrym mechanikiem. To by się zgadzało z tym, co mówił Cufflin, jakoby poznali się przed kilku laty na kursie elektroniki. - Widziałeś go? - zapytała Renne. Przemknęło jej przez głowę, że Vic wygląda na zmęczonego. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i prawie tyle samo szerokości w barach. Weekendy poświęcał brutalnemu sportowi, jakim jest rugby. Grał w amatorskiej drużynie z okolic Leicester. Pewnej soboty Renne wybrała się z Gwyneth na mecz i wystraszyła ją skala „przyjacielskiej" przemocy podczas gry. Podróż na Cagayn musiała być naprawdę męcząca, jeśli aż tak wyczerpała podobnie sprawnego mężczyznę. - Obawiam się, że nie. Przybyłem za późno. Nasz pan Beard ma naturę wędrowniczka. Jego zeznania podatkowe mówią, że nigdy nie pracuje w jednym warsztacie dłużej niż dwa lata. - Płaci podatki? - Niezbyt często. Ale nie z tego powodu ma w policji taką bogatą kartotekę. Jeśli ktoś potrzebuje pojazdu do ucieczki po skoku, Beard podobno jest człowiekiem, do którego należy się zgłosić na przegląd techniczny. A gdy ktoś ma w magazynie pełno trefnych aut wymagających zmiany oznakowania, Beard wie, jak znaleźć i zastąpić wszystkie pozostawione przez producentów numery. - Wygląda mi na człowieka, który mógłby znać naszego tajemniczego agenta. - Masz rację. Rozejrzałem się po jego domu. Wynajmował go, oczywiście. Minęliśmy się z nim o jakieś dwadzieścia cztery godziny. Jego furgonetka zniknęła. Miał w niej przewoźny warsztat, trzymał tam cały sprzęt. To najwyraźniej jedyny stały element w jego życiu. Rozmawiałem z paroma facetami, którzy z nim pracowali. Przechowywał tam mnóstwo wyspecjalizowanej maszynerii, pracował nad nią latami. Przez umysł Renne przemknęła wizja tytanicznej ciężarówki mknącej po autostradzie. Zamiast kół miała pęcherze z pól siłowych, czerpiące energię z sieci Wspólnoty.
- Czyli że jeśli znajdziemy furgonetkę... - Znajdziemy też Bearda. Tak jest. W normalnych warunkach policja bez trudu odszukałaby trzytonowy pojazd serwisowy jaskrawopomarańczowego koloru. Rzecz jasna, biorąc pod uwagę jego specjalność, to nie jest takie proste, jak w przypadku zwykłego uciekającego przestępcy. Beard świetnie zna każdy program monitorujący ruch stosowany we Wspólnocie. Z pewnością dysponuje agresywnym oprogramowaniem zdolnym sobie poradzić z każdym z nich. Policja z Cagaynu rozkazała wszystkim funkcjonariuszom zatrzymywać furgonetki pasujące do opisu. - Szefowa byłaby zadowolona. Tak powinna pracować policja. Vic uśmiechnął się, odsłaniając zęby powykrzywiane przez niezliczone kolizje na boisku. - Ehe. Ale dla nas to spowoduje cholernie wiele komplikacji. - Zawiadomiłeś dworzec STT na Cagaynie? - W pierwszej kolejności. Sprawdzili dla mnie zapisy. W omawianym okresie żaden pasujący do opisu pojazd nie opuścił planety. Jeśli zauważą, że ktoś próbuje przewieźć podobną furgonetkę, natychmiast zawiadomią nasze biuro. - Świetnie. Dziękuję, Vic. W południe w sali konferencyjnej numer trzy odbyło się codzienne spotkanie starszych oficerów. Renne usiadła za wielkim stołem razem z Tarlem i Johnem, postawiła kubek na blacie, a potem pośpiesznie wytarła mokry krąg. - Wybierzecie się na obiad do Amiesa? - zapytał John. - Jasne - zgodził się Tarlo. - Ciągle próbujesz poderwać tę kelnerkę? - zapytała Renne z dezaprobatą w głosie. Rudowłosa dziewczyna, z którą flirtował Tarlo, była studentką sztuk pięknych w pierwszym życiu. Miała dopiero dwadzieścia parę lat. Dla Tarla to było trzecie życie. Tak się nie robi. Ale ten cholerny mundur... - Są tam jakieś kelnerki? Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Renne westchnęła. Hogan wszedł do sali i usiadł na honorowym miejscu. Cała jego postawa promieniowała energią. Uśmiechał się agresywnie. - John, słyszałem, że masz dla nas jakieś informacje o kluczowym znaczeniu. - Tak jest. Renne obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. O niczym jej nie wspomniał. - Foster Cortese wreszcie zdołał wydusić rezultaty z programu rozpoznającego twarze - zaczął John.
Na portalu o wysokiej rozdzielczości umieszczonym na końcu sali pojawiło się oblicze zabójcy. Dworzec STT na Boongate potrzebował sporo czasu, by sprawdzić swoje archiwa, widzimy jednak, że nie może być mowy o pomyłce. Przejeżdżał przez bramę na Półmetku pół roku przed incydentem w Venice Coast. - Jak się nazywa? - zapytał Tarlo. - Oficjalnie to Frances Rowden, syn właściciela ziemskiego. Dzięki temu może sobie pozwolić na podróżowanie po całej Wspólnocie. Miał się zapisać na dwuletni kurs rolnictwa na kolhapurskim uniwersytecie. Sprawdzaliśmy, nigdy tam o nim nie słyszeli. - To Strażnik - stwierdził z radością w głosie Alic. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytała Renne. Z twarzy Alica na mgnienie oka zniknął radosny wyraz. Nic jednak nie mogło zgasić jego entuzjazmu. Uniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach. - Dobra. Po pierwsze, pochodzi z Far Away, więc do jakiej innej frakcji mógłby należeć? Po drugie, wykonuje trudne misje, które są dla nich korzystne. Naprawdę trudne. Nasz chłopak jest po uszy napchany bronią. To ich nowy człowiek do specjalnych poruczeń. - W jaki sposób skorzystali na ataku w Venice Coast? - zapytała pośpiesznie Renne. - Valtare Rigin ich oszukiwał. To oczywiste. Był nielegalnym handlarzem bronią. Tacy ludzie raczej nie słyną z uczciwości. Dostrzegł szansę zamiany towaru na gorszy albo domagał się więcej pieniędzy... wszystko jedno. Złapali go na gorącym uczynku. Co mogli zrobić? Podać go do sądu? Uścisnąć mu dłoń i powiedzieć „przepraszam"? Nie, załatwili to po swojemu. To terroryści, pamiętasz? Najgroźniejsza banda psycholi w całej Wspólnocie. Zabijanie ludzi to ich specjalność. Thompson Burnelli, to było oczywiste. Zdołał przeforsować powołanie specjalnej sekcji, która uniemożliwi nielegalny przerzut broni na Far Away. Trach, i już po nim. Zemsta i ostrzeżenie dla pozostałych. Nikt nie jest bezpieczny, nikt z was nie jest poza naszym zasięgiem. Zamordowanie senatora dogłębnie wstrząsnęło całą elitą polityczną Wspólnoty. Potem McFoster. Zdradził Strażników i zabili go za to. - W jaki sposób ich zdradził? - zapytał Tarlo. - Justine Burnelli - odparła cichym głosem Renne. Widziała, w jakim kierunku zmierzają myśli Alica Hogana, i nie podobało jej się to nawet w najmniejszym stopniu. - W rzeczy samej - potwierdził uradowany Alic. - Dowiedzieli się, że McFoster odwiedził senator Burnelli, że są kochankami. Potem zauważyli, że śledzą go nasi ludzie, i doszli do wniosku, że ma nas doprowadzić do nich. - Ale skąd się dowiedzieli? - nie ustępowała Renne.
Alic obrzucił ją lekko pogardliwym spojrzeniem. - Podczas podróży do obserwatorium towarzyszyła mu druga ekipa. Koledzy cały czas go obserwowali. A ten dupek z miejscowego biura... - Phil Mandia - podpowiedziała mu z niechęcią Renne. - Tak jest, Mandia. Śledził McFostera, jadąc przez góry całym konwojem terenówek. Strażnicy to zauważyli i połączyli wszystko w całość. Nie miało dla nich znaczenia, czy McFoster rzeczywiście wygadał się przed senator Burnelli. Cokolwiek jej powiedział, równało się to dla nich zdradzie. Dlatego na LA Galactic pojawił się nasz Frances Rowden. Czekał w odpowiednim miejscu i świetnie wiedział, o której przybędzie pociąg. Zdawał też sobie sprawę, że będzie się musiał wymknąć naszym ludziom. Alic rozpromienił się triumfalnie. Kłopot polegał na tym, że wszystkie fakty pasowały do jego wersji. Renne musiała to przyznać przed samą sobą. Nie potrafiła znaleźć żadnej luki w rozumowaniu komandora. Co prawda, w znacznej mierze opierało się ono na spekulacjach, ale to były logiczne spekulacje, mogące przekonać sąd. Niepokoił ją jednak fakt, że ta teoria jest politycznie wygodna. To było to samo przeczucie, które ją nawiedziło, gdy weszła do mieszkania dziewczyn z rodziny Halgarthów w Daroca. Nie miało żadnego uzasadnienia. To była tylko krępująca intuicja. Detektywi instynktownie wiedzą, kiedy coś się nie zgadza. Wszystko, o czym mówił Alic, było możliwe. Tak. Czy jednak było wiarygodne? Nie. - To będzie wyjątkowo przyjemne doświadczenie - ciągnął Alic. - Pewni ludzie w Służbie Ochrony Senatu będą bardzo niezadowoleni, gdy rozwiążemy sprawę za nich, nie zostawiając żadnego miejsca na głupie teorie spiskowe. Renne spróbowała przyciągnąć uwagę Tarla, ale bez powodzenia. Podejrzewała, że celowo unika jej wzroku. - Podziękujcie ode mnie Fosterowi Cortese’owi - dodał Alic. - Wykonał świetną robotę. Należą mu się słowa uznania. - Zrobię to - zapewnił John King. Wykonuje program - pomyślała z niesmakiem Renne. Widziała, co próbuje osiągnąć Alic. Wciągał cały zespół na swoją orbitę. Starał się ich zjednoczyć, ale z zupełnie niewłaściwych powodów. W rezultacie będą mu dostarczać politycznie dogodnych odpowiedzi, zamiast prawidłowych. Dlaczego podchodzę do tego tak cynicznie? Do tej kretyńskiej teorii o Francesie Rowdenie? Czy zazdroszczę mu, że to nie ja ją wymyśliłam? Jest prosta i oczywista. Czemu uważam ją za błędną?
- Będę potrzebował kolejnego nakazu - odezwał się Tarlo. - Po co? - zapytał Alic. - Akta z Pacific Pine Bank okazały się bardzo użyteczne - odparł. Wreszcie spojrzał w oczy Renne. Jego uśmieszek wyrażał prosty przekaz: „A nie mówiłem?". - Grupa finansowa Shaw-Hemmings z Tolaki przekazała na konto Kazimira znaczną sumę. Chciałbym się dowiedzieć, skąd pochodziły te pieniądze. - Ile ich było? - zapytała Renne. - Sto tysięcy ziemskich dolarów. Wydęła wargi z wrażenia. - Dostaniesz go - zapewnił Alic. - Renne, co udało się osiągnąć w sprawie Towarzystwa Międzyplanetarnego z Lambeth? Zadał to pytanie bez zbytniej emfazy, Renne odniosła jednak wrażenie, że po sukcesie w sprawie Francesa Rowdena oczekiwania wzrosły. Jej raport stanie się rozczarowaniem. Popadam w paranoję. - Obawiam się, że jeszcze nie mamy nic konkretnego. Ta sprawa należała do Vica, ale wysłałam go w pościg za Robinem Beardem. Matthew próbował wyszukać jakieś informacje o towarzystwie, ale znalazł bardzo niewiele. Biura pośrednictwa pracy z tej części Londynu nic na jego temat nie wiedzą. To nie jest obiecujący trop. - Moglibyśmy ogłosić apel w unisferze - zasugerował Tarlo. - Przekonajmy się, czy programy informacyjne udostępnią nam czas. Poprosimy byłych pracowników o skontaktowanie się z nami. - Nie - sprzeciwiła się Renne. - To by zdradziło Strażnikom, że wiemy o towarzystwie. - Tym razem zgadzam się z Renne - oznajmił Alic. - Publiczne apele zachowamy jako ostatnią deskę ratunku. To pachnie desperacją. Zawiadomcie mnie, kiedy wyszukiwanie danych przestanie przynosić jakiekolwiek rezultaty. Wtedy ponownie rozważymy tę możliwość. - Tak jest. - A co z Beardem? - Ukrywa się gdzieś na Cagaynie. Miejscowa policja go poszukuje. Sądząc z tego, co o nim wiemy, mógłby nas doprowadzić do agenta pracującego dla Strażników. - Czy policjanci z Cagaynu wiedzą, jakie to ważne? - Tak jest.
- Dobrze, ale goń ich do roboty. Nie możemy pozwolić, by nam się wymknął. Pomieszczenia europejskiej sekcji Służby Ochrony Senatu znacznie ustępowały wspaniałością ciągle się rozrastającemu biuru wywiadu floty w Paryżu. Znajdowały się w Londynie, zajmowały całe najwyższe piętro monolitycznego budynku o kamiennej fasadzie w Whitehall, niespełna kilometr od pałacu westminsterskiego. Sekcja dzieliła budynek z dwoma innymi wydziałami wspólnotowych instytucji: biurem regionalnego audytora FNZ oraz Komisją do spraw Ochrony Środowiska. Wszystko to zapewniało znakomitą przykrywkę. Na zewnątrz nie było tablicy informującej o obecności biura Służby Ochrony Senatu. Nie można się też było o niej dowiedzieć z zarządzającego budynkiem układu procesorowego. Do biura można się było dostać tylko przez podziemne wejście, po rampie ulokowanej dyskretnie naprzeciwko budynku dawnego brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przydzielony Pauli samochód co rano zatrzymywał się pod jej mieszkaniem i przewoził ją do Londynu pociągiem wahadłowym kursującym między europejskimi stolicami. Jazda starym tunelem pod kanałem La Manche trwała trzydzieści pięć minut. Auto opuszczało pociąg na dworcu Waterloo i wiozło ją prosto do Whitehall. Paula wysiadała na strzeżonym parkingu, ukrytym pod starożytnym budynkiem. Cała podróż zajmowała jej niespełna godzinę. Gdy Hoshe pierwszy raz zjawił się w pracy, Paula sprawdzała oficjalne akta Francesa Rowdena, wyciągnięte przez Służbę Ochrony Senatu z układu procesorowego wywiadu floty. - Idiota - mruknęła, gdy Hoshe zapukał do otwartych drzwi jej gabinetu. - Czy nie jestem tu mile widziany? - zapytał. - Nie mówiłam o tobie - odparła z uśmiechem Paula. - Wejdź, proszę. Jej londyński gabinet był znacznie większy od tego, który zajmowała w Paryżu. Miał wysoki sufit i zdobne gzymsy. Ściany do połowy wysokości pokrywała dębowa boazeria. Pierwotnie była ciemnozłota, ale niemal poczerniała ze starości. Za dwoma wielkimi oknami rozciągał się widok na Victoria Embankment i płynącą dalej Tamizę. Na północy można było zobaczyć Hungerford Bridge, po którym przejeżdżały przez rzekę pociągi kierujące się na dworzec Charing Cross. Jedną ze ścian całkowicie zajmowała holograficzna projekcja, mapa wielkiego dworca STT. Na jednym jego końcu znajdował się gmach terminalu, a po szerokiej, otwartej przestrzeni pod nim biegły setki torów. Pociągi zamarły w bezruchu, a teren między nimi pokrywały liczne zielone punkty. Każdy z nich oznakowano jaskrawoniebieskim numerem kodowym. - Widzę, że spadłaś na cztery łapy - stwierdził Hoshe, spoglądając z zainteresowaniem na hologram. Gdy zmierzał ku antycznemu, palisandrowemu biurku, za którym siedziała Paula, jego buty raz po raz tonęły w grubym, burgundowym dywanie. - Wiem o tym. Można by pomyśleć, że stąd Brytyjczycy zarządzali swym imperium, gdy jeszcze je mieli.
- A tak nie jest? - Nie. Wszystko tu przemodelowano sto pięćdziesiąt lat temu. Dekoratorzy tak właśnie wyobrażali sobie styl imperialny. Gabinet jest młodszy ode mnie. - Hoshe usiadł na krześle, tylko lekko krzywiąc się z bólu. - Jak się czujesz? - zapytała Paula. Mężczyzna wyglądał znacznie lepiej niż wtedy, gdy widziała go na Oaktier. Był porządnie ogolony, spryskał się wodą kolońską, a lekko nażelowane włosy jak zwykle przeciągnął przez srebrny pierścień. Miał też nowy, jasnobrązowy garnitur z drogiej tkaniny. Wąskie klapy podkreślały sylwetkę znacznie szczuplejszą niż podczas ich pierwszego spotkania. Ucieszyłaby się, że stracił na wadze, gdyby nie towarzyszyły temu zapadnięte policzki. - Chyba nieźle. Inima też czuła się dziś znacznie lepiej. Chyba chciałaby już wyjść. - Cieszę się. Co powiedziała o twojej nowej pracy? - Ucieszyła się, że przenosimy się do Londynu. No wiesz, chodzi o bezpieczeństwo. Nigdzie nie będziemy bezpieczniejsi niż na tej planecie. Skupiło się tu tak wiele bogactwa i władzy, że z pewnością będzie dobrze broniona. Po tym, co przeżyliśmy na Sligo, to wydaje się bardzo atrakcyjne. Rzecz jasna, mają tu też najlepsze szpitale w całej Wspólnocie. - Znalazłeś już mieszkanie? - Przedstawili mi pięć propozycji. Obejrzę je dziś wieczorem. Do tej pory jestem do twojej dyspozycji. - W porządku. W pierwszej kolejności sprawdź dla mnie coś, co nazywało się Fundacją Edukacyjną Coksa. Ta instytucja finansowała obserwacje Pary Dysona prowadzone przez Dudleya Bose’a. Ludzie z wydziału skontrolowali ją dla mnie sześć miesięcy przed lotem „Drugiej Szansy" i zameldowali, że wszystko jest w porządku. Chcę, żebyś przyjrzał się temu ponownie, pamiętając, że padły oskarżenia, iż archiwa Coksa sfałszowano. Potem ściągnij stare pliki z wydziału i porównaj je z tym, co znajdziesz. - Dobra. A kto wygłosił te oskarżenia? - Mellanie Rescorai - odpowiedziała z uśmiechem Paula. - Naprawdę? - Hoshe najwyraźniej również uważał, że to zabawne. - Ostrzegałem cię przed nią. Za wszystko trzeba płacić... - W rzeczy samej. Przyjrzałam się bliżej pannie Rescorai i znalazłam kilka bardzo ciekawych raportów o jej poczynaniach na Elanie podczas ataku alf. Najwyraźniej odegrała kluczową rolę podczas ewakuacji Randtown. - Mellanie!? - Tak, wiem! A jej nowym chłopakiem jest Dudley Bose.
- No cóż, pewnie zdarzały się już dziwniejsze związki. - Na przykład? Oboje ukrywają się gdzieś na Oaktier. - Chcesz ich wytropić? - Nie. Jej unisferowy adres jest czynny. Nadal pracuje jako korespondentka, ale przeniosła się od Alessandry Baron do Michelangela. To ciekawe, bo druga jej rewelacja brzmiała tak, że Baron pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika. - Chyba to ją powinnaś zatrudnić, nie mnie. - Jeszcze nie zdecydowałam, co o niej sądzę. Coś w tej sprawie nie gra. To nie jest laseczka w bikini, którą poznałam w penthousie Mortona. Zmieniła się. Przynajmniej w części, nadal jest impulsywna i nieobliczalna, ale zdobyła gdzieś mnóstwo pewności siebie. - Wszyscy z czasem dorastamy. - Być może. Na razie sprawdźmy posiadane informacje i przekonajmy się, co znajdziemy. - Zgoda. A co to jest? - zapytał, wskazując na mapę. - LA Gałactic. Analizowałam przebieg zamachu na McFostera. Paryskie biuro zdołało ustalić nazwisko zabójcy: Frances Rowden. Chciałam sprawdzić, jak udało mu się wymknąć ludziom wywiadu floty i STT. Nasza LI przeprowadziła symulację. Co prawda, zapisy z pewnością nie są kompletne, ale większość podanych czasów i lokalizacji chyba się zgadza. - I co? - To proste. Wskoczył do pociągu i tyle. Nie ma innej możliwości. - Zerknęła z zadumą na wielobarwną mapę. - Ale musiał się bardzo śpieszyć. Dziwię się, że nikt ze ścigających go nie zauważył. - Twój podwójny agent? - Niewykluczone. Paula zdziwiła się, jak głęboko zaniepokoiła ją ta myśl. Gapiła się na mapę i pokrywające ją zielone kropki. Jeden z identyfikatorów zdawał się świecić jaśniej niż pozostałe: Tarlo. Wsiedli do pociągu w Darklake City i Mellanie zajęła miejsce przy oknie. Od tej chwili minęło pięćdziesiąt minut i zbliżali się już do budynku dworca na Boongate. Niebo nad miastem przesłaniały gęste, szare chmury. Lał ulewny deszcz, co późną wiosną zdarzało się tu rzadko. Strugi wody nadawały otaczającemu dworzec pustkowiu jeszcze bardziej posępny wygląd. Z przodu widziała gęsto wypełniający każdy centymetr peronu tłum. Wszyscy czekali na pociąg z Oaktier. Na samym skraju peronu stał szpaler funkcjonariuszy STT w ciemnoniebieskich pancerzach
elastycznych. Trzymali się za ręce, powstrzymując tłum. Gdy tylko lokomotywa PH58 wjechała pod łukowaty dach terminalu, rozległy się gromkie krzyki. Nad wielkimi hełmami ochroniarzy wyciągały się setki rąk. To było osobliwe powitanie dla zwyczajnego pociągu. Można by pomyśleć, że przyjechała nim jakaś medialna sława. - Na co oni czekają? - zapytał Dudley, spoglądając jej nerwowo przez ramię. - Na szansę ucieczki - odpowiedziała. Chciała, by w jej głosie zabrzmiał ton zblazowania, jakby obojętnie przyglądała się szaleństwu ludzi, z którymi nic jej już nie łączyło, ludzi prowadzących życie, przed jakim uciekła dzięki Mortonowi i RI. Wiedziała jednak, że za jakiś tydzień wróci na ten dworzec i będzie czekała na pociąg, tak samo jak oni. Zarezerwowała już otwarty bilet powrotny pierwszej klasy. Zaczęła się teraz zastanawiać, co jej to da, gdy znajdzie się na peronie i będzie musiała dopchać się do drzwi. Nie wyglądało na to, by ochrona marnowała czas na pomaganie pasażerom pierwszej klasy. Kiedy wysiedli, między pociągiem a szpalerem pozostał tylko wąski pas betonu, po którym musieli przejść. Tłum napierał na noszących pancerze funkcjonariuszy, którzy obijali się o nich co chwila, spychając Mellanie na bok wagonu. W ogóle nie zważali na gniewne spojrzenia, jakimi ich obrzucała. Dopiero w hali dworcowej znaleźli trochę wolnej przestrzeni. Ustawiono tu reaktywne bariery, kierujące tłum od wejścia ku peronom. Nie zagłuszały one jednak gniewnego pomruku. Przybyli mieli drogi wyjścia tylko dla siebie. Z pociągu wysiadło zaledwie dwadzieścia osób. Ich bagaże wypadły z luki między ostatnim człowiekiem w kordonie i końcem pociągu, jakby wykopano je z wagonu. Dudley zatrzymał się nagle. - Chcę wrócić - oznajmił płaczliwym tonem. - Wróć ze mną, kochanie. Nie rób tego, proszę. Nie jedź na Far Away. Nigdy już nie wrócimy do Wspólnoty. Oni tam też wylądują. Wiem, że to zrobią. Wylądują tam, znowu mnie złapią i... - Dudley - uciszyła go, przyciskając palec do jego ust. - Wszystko będzie dobrze. Nic takiego się nie wydarzy. - Nie możesz być tego pewna. Nie traktuj mnie jak dziecka. Nie znoszę tego. Mało brakowało, by mu odpowiedziała: „To przestań się zachowywać jak dziecko". - RI na pewno mnie ostrzeże - zapewniła ściszonym głosem. Nie sądziła, by było to prawdą. Któż mógłby to wiedzieć? Dudley obrzucił ją poirytowanym spojrzeniem. - Daj spokój - ciągnęła radośniejszym tonem, biorąc go pod rękę. - Zobaczysz z bliska gwiazdę neutronową. Ilu astronomów może się tym pochwalić, nawet w dzisiejszych czasach? To była marna łapówka, ale Dudley wzruszył niepewnie ramionami i pozwolił się poprowadzić ku jedynemu wyjściu z hali. Było tam mnóstwo znaków wskazujących kierunek do pociągu na Far Away. Podążyli za nimi, przechodząc przez opustoszały korytarz, i w końcu dotarli do drzwi ulokowanych w
rogu gmachu. Ze wszystkich stron otaczały ich głosy przygnębionych, sfrustrowanych ludzi. Na zewnątrz zebrało się chyba z dziesięć tysięcy osób. Gęsty tłum zajmował cały obszar od wejścia do hali dworcowej aż po odległy o kilometr zjazd z autostrady. Porzucone na drogach dojazdowych samochody i taksówki stały się wyspami w oceanie uchodźców. Wszystkie otworzono siłą i służyły teraz jako schronienia, miejsce zabaw dla dzieci albo toalety. Tysiące parasoli kołysały się miarowo, plamy brudnych kolorów powstrzymywały strugi deszczu spływające z szarego nieba. Ubrane w przeciwdeszczowe stroje dzieci wrzeszczały i płakały głośno, naciskane ze wszystkich stron przez tłum. Ludzie wykrzykiwali bezsilne obelgi i skargi. W miarę zbliżania się do wejścia na terminal stawali się coraz głośniejsi. Policja i funkcjonariusze Wydziału Bezpieczeństwa STT zamknęli ich między dwoma kordonami ludzi oraz robotów patrolujących. W górze krążyły helikoptery. Wywoływane przez nie cyklony deszczu zwiększały jeszcze cierpienia czekających na dole uchodźców. Mellanie musnęła wirtualnymi dłońmi kilka ikon i zaczęła przesuwać wzrok po tłumie. Nastawione na maksymalną rozdzielczość wszczepy siatkówkowe przesyłały obraz prosto do studia Michelangela w Hollywood. Dziewczyna wyszeptała kilka protekcjonalnych uwag o desperacji i wojennych rozbitkach. Okazywanie lekceważenia przychodziło jej teraz z łatwością. To był efekt znajomości z Alessandrą. W wirtualnym polu widzenia Mellanie pojawiła się tekstowa wiadomość: ŚWIETNY MATERIAŁ. TAK SZYBKO? WIEDZIAŁEM, ŻE NIE POMYLIŁEM SIĘ CO DO CIEBIE. UWAŻAJ NA SIEBIE. CAŁUSY, MA. Michelangelo był zaskoczony, gdy w rozmowie z nim wysunęła pomysł wyjazdu na Far Away. Pomyślał, że dziewczyna stara się coś udowodnić. Z reguły wystarczało, aby stażystki się z nim przespały, by otrzymały kontrakt próbny. Pod tym względem był jeszcze bardziej nienasycony niż Alessandra. Mellanie zasugerowała ten przydział, gdy już ją przeleciał, i dostała robotę. To go nieco zaskoczyło, ale uśmiechnął się tylko i powiedział, że lubi jej styl. Sam miał mnóstwo stylu. Z powodu Dudleya, który reprezentował triumf ilości nad jakością, Mellanie zapomniała już, jak może wyglądać naprawdę gorący seks. Michelangelo był też dowcipny. Parę razy zaśmiała się w głos z opowiadanych przez niego historii. Uświadomiła sobie wówczas, że w towarzystwie Dudleya nigdy jeszcze się nie roześmiała. I zapewne się nie roześmieje. Większość powrotnej podróży na Oaktier poświęciła fantazjom na temat tego, co jeszcze będzie musiała zrobić w tym wielkim łóżku Michelangela, by otrzymać stały kontrakt. - Czy to nasze biuro? - zapytał Dudley. - Ehe. - Mellanie otrząsnęła się z marzeń wywołanych otrzymaną wiadomością. Dudley wskazywał na małe skupisko pudełkowatych budynków z prefabrykatów, sąsiadujące z terminalem. Nad drzwiami każdego z nich widniało logo jakiejś firmy turystycznej. - Szukamy Grand Triad Adventures. Powiedzieli mi, że ktoś będzie na nas czekał. Z jej półorganicznego płaszcza wyłonił się kaptur. Naciągnęła go sobie na głowę, by osłonić włosy
przed deszczem. Włożone dziś przez nią buty były raczej praktyczne niż stylowe. Zapewne takie właśnie nosili mieszkańcy Randtown. Do kompletu wdziała oliwkowozielone dżinsy z jej własnej kolekcji oraz czarny sweter z półorganicznego włókna, muskający skórę cudownie delikatnym dotykiem. Dudley jak zwykle miał na sobie niemarkowe spodnie, tanią koszulę i kurtkę. Dała już sobie spokój z próbami ubierania go jak należy. Przebrnęli przez kałuże i dotarli do budyneczków. Grand Triad Adventures znaleźli bez trudu - to było jedyne biuro, w którym paliło się światło. W środku czekał na nich zastępca kierownika, Niall Swalt. Szczupły, dwudziestoparoletni młodzieniec o kiepsko obciętych, kręconych blond włosach siedział za biurkiem, grając w jakąś dziwaczną grę. Puste pomieszczenie wypełniały dźwięki rockowej muzyki, a w portalu było widać szeregi pełnych oleistego płynu kadzi. Postacie kobiet wpadały do nich i wypadały na zewnątrz. Gdy drzwi się otworzyły, młodzieniec zerwał się nagle. Jaskrawe sylwetki zniknęły, a muzyka ucichła. - Pani Rescorai, miło mi. - Niall okrążył biurko, wyraźnie uradowany widokiem Mellanie. - Jestem pani wielkim fanem. Nadal oglądam Mordercze uwiedzenie co najmniej raz w miesiącu. Miał na sobie jedną ze starych promocyjnych bluz. Pośrodku piersi umieszczono hologram przedstawiający twarz Mellanie. Strój prano już tak wiele razy, że obraz migotał paskudnie, przechodząc przez cykl uśmiechów. Sypały się z niego czerwone i zielone iskry zakłóceń. - Zawsze się cieszę na widok fana - zapewniła, uśmiechając się neutralnie, gdy złapał ją za rękę. Miał na palcach i przedramionach tanie tatuaże OO. Jej zaawansowane wszczepy zanalizowały je już w chwili kontaktu. Cienkie, zielone linie mogły przekazywać do jego układu nerwowego proste impulsy zmysłowe. Dla Mellanie przez chwilę wyglądał jak świecąca arabeska albo rzeźba z drutu. Najgęstsze sploty koncentrowały się w okolicach krocza. - I wciąż pan je ogląda? - zapytała ironicznym tonem. - Och, tak, to wspaniała historia. Bardzo realna. - Gapił się na nią, uśmiechając się szeroko. Rumieniec na jego twarzy podkreślał jeszcze pryszcze. - Jest tam pani rewelacyjna. Coś wspaniałego. - Dziękuję panu. - Mellanie wolała nie patrzeć na Dudleya, który milczał złowieszczo. - To bardzo miłe. - Czy mogę panią zapytać o noc w domku myśliwskim? Czy to wydarzyło się rzeczywiście? - Tak. To było naprawdę niezwykłe przeżycie. Twarz Dudleya zesztywniała niczym maska. Tylko wypełzający na policzki rumieniec świadczył, że astronom jeszcze żyje. - O kurde! - Niall zagwizdał z podziwem. - A co z tym incydentem, kiedy Morton zabrał panią do restauracji „Falkirk"? Czemu nie pozwaliście ochroniarzy do sądu?
- A co by nam to dało? Powiedzmy sobie szczerze, nie powinnyśmy być razem w damskiej ubikacji. To nie było właściwe zachowanie, ale piosenkarka była bardzo piękna. Któż mógłby się oprzeć? - Ehe. Jasne. Zauważyłem też parę błędów. - Naprawdę? - Na przykład przyjęcie na jachcie Resala. Wchodzi pani na pokład w czarnych jedwabnych majteczkach, a schodzi w złotych atłasowych. - Kurczę, nawet tego nie zauważyłam. Będę musiała pogadać o tym z ludźmi od ciągłości akcji. - Drugi szczegół to Paula Myo. Sprawdzałem akta procesowe i według danych przechowywanych w wydziale główny śledczy Myo sprawdziła zorganizowane grupy przestępcze działające na Oaktier. Ale w Morderczym uwiedzeniu widzimy, że całkowicie odrzuca możliwość, by za zabójstwo Tary Shaheef były odpowiedzialne osoby trzecie. - Celowo podkreśliliśmy fakt, że Myo nie zbadała sprawy zbyt dokładnie. Twarz Mellanie utraciła nagle wszelki wyraz, podobnie jak przed chwilą oblicze Dudleya. Po raz pierwszy musiała się zastanowić nad odruchowo udzielaną na to pytanie odpowiedzią. Co, jeśli Myo przeprowadziła śledztwo prawidłowo? Jeśli Morty rzeczywiście... Rozprostowała ramiona, poirytowana na siebie za to, że w niego zwątpiła. Łatwość, z jaką nawiązał kontakt ze swą idolką, wyraźnie ośmieliła Nialla. - Czy pani piersi rzeczywiście są takie jędrne, czy po prostu przeredagowali strumień dotykowy? zapytał z nieśmiałym uśmiechem. - Hej! - warknął Dudley. Niall obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. - Niall, nasz pociąg się spóźnił - oznajmiła Mellanie, kładąc dłoń na ramieniu swego zagorzałego fana. - Po drodze na Wessex musieliśmy zrobić objazd przez StLincoln. Dlatego boimy się, że pociąg mógł nam uciec. - Nie, nie - zapewnił z przejęciem Niall. - Wszystko na was czeka. - Świetnie. To cały nasz bagaż. - Wskazała na dwie toczące się za nimi walizki. - Dokąd mamy iść teraz? - Nasza firma ma samochód. Hm, obawiam się, że najpierw musi was przepuścić sekcja inspekcji towarów przewożonych na Far Away. To nowe zarządzenie, obowiązuje dopiero od niedawna. Chcą się upewnić, czy nikt nie przewozi broni albo innej kontrabandy. - To wygląda na dobry pomysł.
Samochód okazał się mercedesem limuzyną. Mieli do pokonania tylko około ośmiu kilometrów drogi do prawie pustego magazynu. W jego ogromnym wnętrzu ustawiono kilka skanerów. Jeden z nich był bramą tak wielką, że mógł przez nią przejechać cały wagon towarowy. Paru wyjątkowo znudzonych policjantów oglądało w wielkim portalu obrazy jakichś skrzyń. Kazali przetoczyć bagaż Mellanie przez mniejszą pętlę. - Pod dworcem czeka mnóstwo ludzi pragnących stąd wyjechać - powiedziała do Nialla Mellanie. Czy bardzo trudno będzie się nam dostać do pociągu po powrocie z Far Away? Mogłoby się zdawać, że rzuciła młodzieńcowi osobiste wyzwanie. Niall wyprostował się i zrobił minę, jaką najwyraźniej uważał za uspokajającą. - Grand Triad Adventures gwarantuje wszystkim klientom bezpieczny przejazd przez bramę i z powrotem. Przejmujemy za nich odpowiedzialność z chwilą ich przybycia na Boongate i nie wyrzekamy się jej, dopóki nas nie opuszczą. Pan Spanton, kierownik, powierzył mi sprawy, nim wyjechał z rodziną na Veronę. Osobiście dopilnuję, byście dostali zamówione miejsca. - Dziękuję. - To wchodzi w zakres naszych usług. - A pan nie chce wyjechać? - Czasami chcę, ale to jest mój dom. Dokąd miałbym się udać? Wspólnota nas nie opuści. Przysyłają tu mnóstwo nowego sprzętu obronnego. Wiem, że tak jest, bo pracuję na dworcu. Widziałem to na własne oczy. Ten tłum to tylko głupi, wystraszeni bogacze. Ja jestem inny. Zostanę tu. - Brawo. Po kontroli bagażu mercedes przewiózł ich z powrotem do budyneczku biura turystycznego. Miało ono własny peron. Pod krótkim daszkiem z kompozytowych płyt stała elektryczna lokomotywa MLV22, do której przyczepiono jeden wagon. W pokoju skafandrowym czekało trzech ludzi: Trevelyan Halgarth i Ferelith Alwon, fizycy pracujący w Instytucie Badań „Marie Celeste", oraz Griffith Applegate, rządowy biurokrata. Griffith przyznał, że jest jednym z ośmiu urzędników wracających na Far Away w ramach rotacji. Żaden inny się nie zjawił. Trevelyan i Ferelith robili sympatyczne wrażenie, ale Mellanie obawiała się, że mogą być agentami Gwiezdnego Podróżnika, dlatego traktowała ich uprzejmie, ale z dystansem. Skafander mający ułatwić jej funkcjonowanie w rzadkiej atmosferze Półmetka był workowatym kombinezonem koloru lilaróż. Wyposażono go w sieć ogrzewającą i metalowy pierścień w miejsce kołnierza. Układ procesorowy stroju połączył się z e-kamerdynerem dziewczyny i gdy tylko pierścień spoczął na jej ramionach, wysunęła się zeń gumowata, półorganiczna błona tworząca szczelne zamknięcie. Na pierścień opadł przezroczysty hełm. E-kamerdyner Mellanie pośpiesznie sprawdził cykl zamkniętego obiegu powietrza i wyświetlił w jej wirtualnym polu widzenia szereg zielonych ikon. Zdjęła hełm i wsunęła go pod pachę.
Niall poprowadził ich korytarzem do pociągu. Przed otwartymi drzwiami wagonu czekał steward. - Do zobaczenia za jakiś tydzień - powiedziała młodzieńcowi Mellanie. Przepuściła Dudleya przodem do wagonu i pocałowała po szelmowsku Nialla w policzek. - Naprawdę takie są - szepnęła i oddaliła się pośpiesznie. Wychudłą twarz chłopaka rozpromienił radosny, pełen zdumienia uśmiech. Wnętrze wagonu wyglądało podobnie jak we wszystkich pociągach należących do STT. Jedyną różnicą były śluzy powietrzne zamontowane w drzwiach na obu końcach. Pięcioro pasażerów zajęło miejsca, drzwi zamknęły się szczelnie i pociąg ruszył. Gdy tylko wyjechał spod daszku, po szybach natychmiast spłynęły strugi deszczu. Na całym dworcu nic poza tym się nie poruszało. Nawet wielkie składnice towarów stały opustoszałe. Po chwili dotarli do bramy wiodącej na Półmetek i do środka zaczęło się sączyć czerwone światło. Kiedy mijali barierę ciśnieniową, po skórze Mellanie przebiegły mrówki. Może to była tylko wyobraźnia, ale dziewczynie wydawało się, że wrażenie jest silniejsze niż zwykle. Po drugiej stronie spływająca po szybach woda natychmiast zmieniła się w lśniący karmazynowym blaskiem lód. Mellanie przycisnęła twarz do potrójnej szyby, wyglądając na zewnątrz przez warstwę szronu. Jechali przez nagą, skalną pustynię, zabarwioną na ciemnokarminowo przez światło gwiazdy typu widmowego M. Na horyzoncie, za wyszczerbionymi szczytami górskimi, niebo miało koraloworóżową barwę, przechodzącą wyżej w głęboki szkarłat. Czystej jednolitości firmamentu nad Półmetkiem nie mąciły chmury ani choćby najlżejsza mgiełka. Co chwila raziły ją potężne, niebieskobiałe rozbłyski rozjaśniające czerwony nieboskłon w niemal monotonnym rytmie. Nigdzie jednak nie widziała błyskawic, nie słyszała też grzmotów. Podróż od bramy była krótka. Wkrótce skalne podłoże po jednej stronie torów zaczęło opadać ku ostatniemu morzu na Półmetku. Ciemnoszara tafla wody była zupełnie gładka. Zmierzali ku zatoczce w kształcie litery V. Strome urwiska jej brzegów ciągnęły się prawie kilometr w głąb lądu. Na każdej innej planecie zatoczka byłaby ujściem rzeki, a jej zarysy złagodziłaby erozja. Tutaj wyglądało to, jakby ktoś wyciął z lądu klinowaty fragment. Zamiast rzeki, w dole znajdowała się szeroka, skalna rampa, opadająca łagodnie ku morzu. W odległości stu metrów od spokojnych wód przycupnęło Shackleton - dziwna kolekcja hermetycznych domków wspartych na krótkich, grubych kolumnach, pomieszanych z gigantycznymi hangarami. W wiosce mieszkała nie tylko obsługa pociągów oraz lotnicy, lecz również ekipa z Państwowej Agencji Badań Morza, metodycznie katalogująca ocalałe tu jeszcze oceaniczne formy życia. Na zewnątrz nie było jednak widać nikogo. Osada sprawiała wrażenie opustoszałej. Na jej skierowanym w głąb lądu końcu ulokowała się niewielka stacja kolejowa złożona z rampy wyładunkowej oraz pary metalowych schodków prowadzących do hermetycznych drzwi. Gdy się do niej zbliżali, Mellanie jeszcze silniej przycisnęła twarz do szyby, pragnąc zobaczyć samoloty, którymi polecą. Cztery ze stacjonujących tu dziewięciu hydroplanów typu HAI Carbon Goose stały na skale tuż nad linią brzegową. Dziewczyna gapiła się z podziwem na potężne, srebrnobiałe kadłuby lśniące w czerwonych promieniach słońca. Potrzebowała dłuższej chwili, by sobie uświadomić ich rzeczywiste rozmiary.
Gdy Rada Wspólnoty debatowała nad sposobem finansowania tuneli czasoprzestrzennych prowadzących na Far Away, niektórzy jej członkowie niepokoili się możliwością, że wrogo nastawieni obcy mogą je wykorzystać, by przeniknąć na ludzkie światy. Biorąc pod uwagę naturę rozbłysku, który wykryto na Damaranie, istniały powody do obaw, że odpowiedzialne za niego istoty mogą się okazać nieprzyjazne. W końcu zdecydowano się na proste zabezpieczenie. Dwie bramy ulokowane na Półmetku miał dzielić od siebie spory dystans, by w przypadku wrogiej inwazji z Far Away można było z łatwością zamknąć drogę. Po zbadaniu całej planety postanowiono wybudować stacje, Shackleton i Port Evergreen, na wyspach odległych od siebie o ponad dziesięć tysięcy kilometrów. Polityczną siłą stojącą za projektem Far Away byli Halgarthowie i to oni wzięli na siebie odpowiedzialność za transport między wyspami. Kierowana nagłym atakiem dynastycznej dumy Heather Antonia Halgarth zdecydowała, że skonstruują największe samoloty kiedykolwiek zbudowane przez człowieka. Części do nich produkowano na EdenBurgu, a następnie przewożono przez bramę na Boongate, by zmontować je w hangarach Shackleton. Zbudowane z włókien węglowych maszyny miały sto dwadzieścia dwa metry długości i sto dziesięć metrów rozpiętości skrzydeł. Wyposażono je w sześć silników. Napędzane chłodzonymi powietrzem mikrostosami turbiny dawały po trzydzieści dwa tysiące kilogramów ciągu, co wystarczało, by zapewnić samolotom prędkość przelotową 0,9 macha. Ich zasięg był w praktyce nieograniczony. Mikrostosy trzeba było wymieniać co dwadzieścia pięć lat. Steward wyprowadził pasażerów z wagonu i powiódł ich w stronę hydroplanu, którym mieli polecieć. Z jednej z chatek wyszło dwóch pracowników STT nadzorujących wyładunek. Roboładowarki przenosiły skrzynie na wagony towarowe mające je przewieźć do samolotu. Dziewczyna poczuła, że jej kombinezon zesztywniał i wypełnił się powietrzem. Zawory szybko wyrównały ciśnienie. Atmosfera Półmetka nie była właściwie toksyczna. Mieszanka azotu z tlenem przypominała spotykaną na światach odpowiednich dla ludzi, ale bardzo wysoki poziom dwutlenku węgla i argonu zmuszał do korzystania z filtrów. Temperatura na równiku za dnia wynosiła od minus piętnastu do minus dziesięciu stopni Celsjusza. To również nie groziło natychmiastową śmiercią, ale ogrzewane kombinezony były niezbędne. Mellanie oddaliła się kilka kroków od wagonu i uniosła głowę. Niebo rozświetlił kolejny jasny błysk. Pochodził od jasnego punkcika widocznego obok olbrzymiego dysku czerwonej gwiazdy. - Czy to on? - zapytała Dudleya. Astronom gapił się na niebo z niezwykle pogodną dla siebie miną. - Tak, to jest pulsar. Miałem nadzieję, że będziesz mogła zobaczyć przepływ plazmy, ale najwyraźniej jest zbyt słaby, by dostrzec go gołym okiem. - Chodzi o atmosferę słońca? - Nie samą koronę jako taką, choć ją również zniekształcają oddziaływania pływowe. Gwiazda neutronowa krąży po tak ciasnej orbicie, że przyciąga większość wiatru słonecznego. Plazma tworzy
gigantyczne wstęgi i następnie opada po spirali na pulsar. Te rozbłyski powstają, gdy uderza w powierzchnię. Gwiazda neutronowa rozbłysła znowu. Mellanie musiała mrugnąć i odwrócić wzrok. Po jasnym blasku zostały jej jaskrawofioletowe powidoki. - Czy on jest radioaktywny? - Emituje promieniowanie, Mellanie, nie jest radioaktywny. To dwie zupełnie różne sprawy. - Dobra - zgodziła się z lekką nutą irytacji. - Czy to niebezpieczne? - Przy każdym rozbłysku emituje sporo promieniowania X oraz gamma, ale atmosfera Półmetka zapewnia nam niezłą osłonę. Mimo to lepiej, żebyś nie zostawała tu na tydzień.
- Zapamiętam to sobie. Ruszyła w stronę czekającego na nich hydroplanu, niezadowolona z faktu, że Dudley znowu przełączył się na tryb wykładowcy. Hydroplan wspierał się na potrójnym podwoziu, a do przedniego włazu prowadziły aluminiowe schodki. W połowie długości kadłuba znajdował się długi, otwarty luk ładowni. Roboładowarki dostarczały skrzynie do środka. Mellanie podeszła bliżej i zobaczyła ciągnące się za ogromnym samolotem morze. Powierzchnię pokrywały delikatne zmarszczki muskające naturalną rampę skalną. A więc wcale nie było absolutnie spokojne. Falowało lekko, poruszane słabymi prądami powietrznymi tego świata. Wzdłuż brzegu uformował się pas lodowej brei, niezdolnej przerodzić się w solidną skorupę. Lodowce, które przed pięcioma milionami lat pokryły większą część obu półkul planety, wyssały stopniowo z jej mórz olbrzymie ilości wody. To, co pozostało, stawało się z każdym stuleciem coraz bardziej słone i w związku z tym temperatura zamarzania spadała. Ogromne lądolody nie rozrastały się już od tysiącleci. Przy obecnym poziomie aktywności gwiazdy środowisko Półmetka osiągnęło równowagę, która zapewne przetrwa geologiczne epoki. Śluza była tak wielka, że pięcioro pasażerów zmieściło się w niej jednocześnie. Po wymianie atmosfery Mellanie zdjęła hełm i ruszyła do przedniej kabiny pierwszego pokładu. W jasno oświetlonym wnętrzu ulokowano szeregi wielkich foteli. Wyglądało to jak widownia małego teatru. Czekało na nich osiem stewardes i trzy razy tyle robotów. Mellanie nigdy nie widziała nic w tym rodzaju. Kobiety pomogły im zdjąć skafandry i poleciły usiąść, gdzie zechcą. Mellanie zajęła miejsce przy oknie w jednym z pierwszych rzędów. Zaraz podano jej kieliszek koktajlu Bucks Fizz. - Tak właśnie powinno się podróżować - skomentowała, gdy obity skórą fotel pochylił się, wysuwając podnóżek. Dudley rozejrzał się niepewnie wokół, a potem z wielką ostrożnością usiadł obok. Potem usłyszeli wszystkie rutynowe dźwięki towarzyszące przygotowaniom samolotu do startu: ładowanie i zabezpieczanie skrzyń, zamykanie drzwi ładowni, rozgrzewanie turbin. Wreszcie skrzydła opuściły się powoli ku pionowi, wysuwając wielkie pływaki przeznaczone do startu z powierzchni wody. Stoczyli się po skalnej rampie do morza. Rozległy się kolejne stuki, gdy chowano podwozie. Hydroplan wypłynął leniwie z zatoczki. Pilot oznajmił przez głośniki, że lot potrwa dziesięć godzin, życzył wszystkim przyjemnej podróży i przestawił atomowe turbiny na pełną moc. Samolot wystartował po niespodziewanie krótkim rozbiegu. Mellanie uśmiechnęła się radośnie, gdy spod pływaków na końcach skrzydeł trysnęły strugi piany. Potem wzlecieli ku różowemu niebu, które witało ich bezgłośnymi, oślepiającymi rozbłyskami towarzyszącymi spadaniu jonów na powierzchnię odległej o czterdzieści milionów kilometrów gwiazdy neutronowej. Monotonię lotu zmąciło tylko jedno wydarzenie. Trzy godziny po starcie pilot wypatrzył w dole stado białych wurwali i zniżył lot, by znudzeni pasażerowie mogli je zobaczyć. Choć stworzenia dwukrotnie przerastały rozmiarami ziemskie płetwale błękitne, z wysoka wyglądały jak cynobrowe
punkciki przeszywające ciemnoczerwony ocean. W przeciwieństwie do ziemskich wielorybów były nieprawdopodobnie agresywnymi, stadnymi zwierzętami, polującymi na coraz mniej liczne ryby, z którymi dzieliły ostatni, arktyczny ocean na planecie. Stada walczyły nawet między sobą podczas swej nieustannej wędrówki wzdłuż równika, między ścianami lodowców ostatniej ery planety. Mellanie i Dudley dwukrotnie opuszczali kabinę, by zdobyć członkostwo w klubie powietrznych kochanków. Nie musieli nawet chować się w ciasnych toaletach. W środkowych i tylnych pomieszczeniach dla pasażerów na wszystkich trzech pokładach było pusto i ciemno, mogli więc spokojnie oddawać się igraszkom wśród długich szeregów pustych foteli. Port Evergreen zbudowano na wyspie o powierzchni sześćdziesięciu pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie było tam nic poza nagimi skałami. Na lądach Półmetka nie wykryto żadnych śladów życia roślinnego. Gleba tu nie istniała, a z uwagi na brak księżyca oraz pływów piasku również było bardzo niewiele. Nikt też nigdy nie wykopał na wyspach żadnych skamieniałości. Planetolodzy stwierdzili, że życie nigdy nie opuściło tu oceanów. Nikt we Wspólnocie o to nie dbał. Półmetek był światem, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jakby na dowód prawdziwości tych słów Port Evergreen wyglądał jeszcze mniej imponująco niż Shackleton. Przylecieli o zmierzchu. Dogasający, ciemnoczerwony blask słońca ledwie oświetlał skały. Osadę ulokowano po zawietrznej szerokiej na kilometr szczeliny w pionowej ścianie urwiska opadającej ku morzu. Był tam tylko jeden hangar, sześć srebrzystych, hermetycznych domków oraz długi, piętrowy budynek robiący wrażenie taniego hotelu. Generator tuneli czasoprzestrzennych umieszczono w przypominającej skorupę pancernika konstrukcji zbudowanej z nagich płyt węglowych. W jej szerszym końcu znajdował się łuk bramy. Mellanie zdziwiła się, widząc, że nie prowadzą do niego szyny. Hydroplan wodował przy brzegu, stosunkowo gładko, choć w chwili zetknięcia z wodą wytracili prędkość znacznie gwałtowniej niż zwyczajne samoloty lądujące na betonie. Mellanie choć raz ucieszyła się, że zapięła multiplastikowe pasy. Gdy samolot skierował się ku lądowi, dziewczyna włożyła kombinezon. Pod hangarem stały cztery inne potężne hydroplany. Zgodnie ze ściśle przestrzeganym harmonogramem, jeden z nich poleciał do Shackleton jednocześnie z ich lotem. Gdy pasażerowie wyszli ze śluzy, u podstawy schodów czekali na nich dwaj ludzie w skafandrach. Pierwszy przedstawił się jako Eemeli Aro, technik z STT odpowiedzialny za pracę generatora tuneli. - Przybyliście w samą porę - oznajmił pasażerom. - Tunel otwiera się za osiemnaście minut. Nie musicie iść do poczekalni. - Wskazał na budynek, który Mellanie uznała wcześniej za hotel. - Idźcie do tunelu. Gdy droga będzie wolna, dam wam sygnał i po prostu przejdziecie na drugą stronę. Spodziewała się bardziej skomplikowanej procedury. Wymienili z Dudleyem spojrzenia przez hełmy i ruszyli we wskazanym kierunku. Czerwone słońce wisiało już bardzo nisko nad horyzontem i szybko opadało ku niemu. Jego neutronowy towarzysz nadał emitował oślepiające błyski niczym sygnał
alarmowy tonącego statku. Gdy słońce zaszło, na wszystkich budynkach w Port Evergreen zapaliły się fotopolimerowe latarnie, rzucające na skałę bladożółte plamy światła. Nie było zimno, ale Mellanie oplotła się ramionami i przestępowała z nogi na nogę. Ponaglała w myślach tunel czasoprzestrzenny, lecz w żaden sposób nie mogła przyśpieszyć Jeźdźca Burzy. Niezwykła, podwójna gwiazda Półmetka była ostatnim czynnikiem, który zdecydował, że stację tuneli czasoprzestrzennych postanowiono zbudować właśnie na tym skutym lodem świecie. Choć średnica tunelu prowadzącego na Far Away była znacznie mniejsza niż w przypadku standardowych, komercyjnych tuneli STT, i tak pochłaniał on mnóstwo energii. Napędzający go generator wybrano z najstarszego z możliwych powodów: układów politycznych. Halgarthowie zgodzili się zlecić jego produkcję konsorcjum będącemu własnością dynastii Hutchinsonów, Brantów i Mandelów w zamian za ich poparcie w komisji senackiej w Waszyngtonie. Choć oczywisty wydawałby się wybór budowy reaktora jądrowego, to jednak byłby on już drogi sam w sobie, a transport wszystkich elementów na Półmetek, gdzie trzeba by je zmontować w nieodpowiednim dla ludzi środowisku, zwiększyłby koszty w niemożliwym do zaakceptowania stopniu. Zaalarmowana komisja budżetowa zgłosiła sprzeciw. Poddano analizie wszelkie konwencjonalne rozwiązania, lecz wnioski nie były korzystne. Na Półmetku nie było ropy, turbiny gazowe nie wchodziły więc w grę, planeta nie miała też księżyca, co wykluczało opcję elektrowni pływowej, a z uwagi na zimne, czerwone światło miejscowego słońca baterie słoneczne byłyby droższe od reaktora. W końcu Dynastie Międzyukładowe przeforsowały radykalne, ale praktyczne rozwiązanie. Przed ostatecznym ufiksowaniem prowadzącego na Boongate tunelu w bramie w Shackleton, jego wylot przeniesiono w przestrzeń kosmiczną daleko od planety, by umieścić tam elementy Jeźdźca Burzy. Ten pomysł wywodził się niemal z samych początków dwudziestowiecznej „ery kosmicznej": przeciwobrotowy wiatrak napędzany wiatrem słonecznym, wyposażony w prostą prądnicę. Urządzenie musiało być duże, a długie na wiele kilometrów skrzydła wykonane z lekkich materiałów. Przy budowie Jeźdźca Burzy wykorzystano tę samą zasadę, choć niezbędne były pewne modyfikacje. Podobnie jak w oryginalnym projekcie, zbudowano szesnaście prostokątnych skrzydeł wychodzących z piasty. Każde z nich było płaską kratownicą złożoną z długich na dwadzieścia pięć kilometrów prętów z najtwardszych możliwych do wyprodukowania we Wspólnocie włókien ze stali silikonowej. Dwadzieścia trzy kilometry długości każdego z nich pokrywała ultracienka, srebrna folia. W sumie na działanie wiatru słonecznego wystawiono powierzchnię tysiąca ośmiuset kilometrów kwadratowych. Nawet w sąsiedztwie zwyczajnej gwiazdy zapewniłoby to spory moment pędu. Jeźdźca Burzy ulokowano jednak w punkcie Lagrange’a między czerwoną gwiazdą a jej neutronowym towarzyszem, w samym środku strumienia plazmy, gdzie gęstość jonów była o kilka rzędów wielkości wyższa niż w zwyczajnym wietrze słonecznym. Produkowana przez urządzenie moc wystarczała do napędzania tunelu czasoprzestrzennego, nie mogło ono jednak bez końca tkwić w punkcie Lagrange’a, wytwarzając energię. To za bardzo przypominałoby perpetuum mobile. Uderzająca o skrzydła plazma spychała powoli Jeźdźca Burzy ku gwieździe neutronowej. Dlatego co pięć godzin dwa zestawy skrzydeł obracały się w drugą stronę, produkując energię dla Port Evergreen, przekazywaną przez tunel czasoprzestrzenny o zerowej szerokości. Jeździec Burzy zachowywał też część wytworzonej mocy, dzięki czemu pod koniec
pięciogodzinnego okresu spychania mógł uruchomić silniki manewrowe, które wyprowadzały go na zewnątrz strumienia plazmy. Stamtąd wracał przez pustą przestrzeń do punktu Lagrange'a. Po piętnastogodzinnym locie cykl zaczynał się od nowa. Bez względu na wielkie skomplikowanie urządzenia, nie było w nim ruchomych części. Dwa dyski piasty, do których przytwierdzono skrzydła, łączyły ze sobą magnetyczne łożyska. Wszystkie moduły elektroniczne były częściowo odporne na uszkodzenia, skonstruowano je z myślą o warunkach intensywnego promieniowania, i zamontowano też wiele systemów rezerwowych. Silniki nieustannie uzupełniały paliwo ze strumienia plazmy. Jedynym problemem była fizyczna degradacja zewnętrznych struktur pod wpływem uderzeń jonów. Po stu osiemdziesięciu latach działania powierzchnia folii spadła do osiemdziesięciu trzech procent pierwotnej wskutek dziur, rozdarć i abrazji. Liczba uszkodzeń rosła coraz szybciej. Gdy powierzchnia spadnie do siedemdziesięciu pięciu procent, Rada Wspólnoty będzie musiała rozważyć budowę nowego systemu. Ministerstwo Skarbu przygotowywało już prewencyjne uderzenie w tej sprawie. Przeprowadzono serię analiz dotyczących nowocześniejszych, tańszych generatorów termojądrowych, możliwości połączenia Port Evergreen z siecią energetyczną Wspólnoty za pomocą tunelu czasoprzestrzennego o zerowej szerokości poprowadzonego przez Boongate, a nawet ewentualność budowy na Far Away niewielkiej elektrowni wyposażonej w turbiny gazowe. Tę finansową bitwę będzie się toczyć jeszcze przez długie lata zarówno w senackich komisjach, jak i podczas nieformalnych spotkań w sali jadalnej. Odległy czterdzieści milionów kilometrów od Półmetka Jeździec Burzy wrócił do punktu Lagrange'a. Jego olbrzymie srebrne skrzydła zaczęły obracać się szybciej, gnane nawałnicą jonów. Widmowy blask bramy przerodził się nagle w jasną, monochromatyczną mgiełkę. Za tą zasłoną poruszały się jakieś niewyraźne cienie. - W porządku, niech wszyscy przejdą - odezwał się Eemeli Aro. Dwaj fizycy przekroczyli barierę niemal natychmiast. Ich sylwetki roztopiły się w cieniu. - To całkowicie bezpieczne - zapewnił Griffith Applegate. - Robiłem to już ze sto razy. On również przeszedł na drugą stronę. - Połączenie jest stabilne - zapewniła dziewczynę RI. - Mamy połączenie z siecią w Armstrong City. Możesz przejść bez obaw. Mellanie wyciągnęła rękę i poczuła, że Dudley ją uścisnął. - Lepiej już chodźmy - powiedziała i oboje wkroczyli w strumień jasnego, ciepłego światła. Mellanie była bardzo ciekawa, jak będzie wyglądał nowy świat, miasto i ludzie, nim jednak zdążyła się porządnie rozejrzeć, jej uwagę odciągnęło niezwykłe wrażenie lekkości. To było tak, jakby zwykły krok nagle stał się skokiem. Od chwili przekroczenia bariery poruszała się stanowczo za szybko. Pośpiesznie puściła Dudleya i rozpostarła ramiona, próbując odzyskać równowagę. Mała torebka spadła jej z ramienia i pomknęła naprzód niczym balon niesiony wiatrem. Dziewczyna
zdołała się zatrzymać i zamarła, obawiając się nawet najdrobniejszych ruchów. Torebka spadła na ziemię obok niej. - Cholera, zapomniałam o przyciąganiu. Zaczerpnęła oddechu i poszukała wzrokiem Dudleya. Stał tuż za nią, kompletnie nieporuszony tym, co się wydarzyło. - Nic ci się nie stało? - zapytał. - Nic - potwierdziła. - Pamiętaj, co ci mówiłem o bezwładności. To planeta o niskim przyciąganiu, musisz się tu dobrze zastanowić przed każdym ruchem. - Tak, tak. Dotknęła elegancką, wirtualną dłonią ikony uwalniającej hełm. Połączenie się otworzyło i Mellanie zdjęła przezroczysty hełm. Potem potrząsnęła gwałtownie głową. Włosy zataczały powolne łuki wokół niej. Otoczyły ją miejskie hałasy: odległy łoskot maszyn, warkot silników spalinowych, klaksony, głosy zwierząt, ludzkie rozmowy i krzyki. Żadnego ze znanych jej miast we Wspólnocie nie wypełniały tak intensywne zapachy - opary benzyny, woda morska, zwierzęta, silnie przyprawione potrawy, rozkład materii organicznej, upał i pył, wszystko to łączyło się w potężną mieszankę zdolną w pierwszej chwili pozbawić oddechu. Gdy oszołomienie minęło, Mellanie rozejrzała się wokół. Znajdowali się na otwartej przestrzeni o średnicy co najmniej pięciuset metrów. Przed sobą widziała niski, żelazny płot oddzielający półokrąg służący jako recepcja dla nowo przybyłych. Za płotem ulokowano trzy wielkie, wyłożone cegłami zbiorniki wodne. Ze zdobiących je posągów tryskały imponujące fontanny. Między nimi przejeżdżały napędzane benzyną pojazdy, rowerzyści, riksze oraz wozy zaprzężone w konie, mimo że nie było tu żadnych oznakowanych dróg. Obie strony placu zamykały wysokie, łukowate mury z żółtego kamienia. Na ich szczytach wznosiły się dziesiątki wystrzępionych markiz z ogniwowej tkaniny, wspartych na tyczkach z drewna lub włókna szklanego, połączonych ze sobą bez śladu symetrii. Musiał tamtędy biec chodnik, widziała bowiem mnóstwo ludzi posuwających się blisko niskiej balustrady. Na poziomie ziemi w murach znajdowało się mnóstwo nisz rozmaitych rozmiarów. W najmniejszych z nich zauważyła ukryte przed jaskrawym, porannym blaskiem stragany. Sprzedawano tam wszystko: nowoczesny sprzęt, świeżą żywność, ubrania, rośliny, zabawki, stare roboty po wielu naprawach, narzędzia ręczne i elektryczne, karmę dla zwierząt, dzieła sztuki, półorganiki, książki i lekarstwa. W niektórych większych wnękach ulokowano bary, w których oferowano kawę będącą gwarantowanym lekarstwem na kaca, miejscowy rum o mocy pięćdziesięciu procent, najrozmaitsze gatunki piwa i soków owocowych, a nawet produkowane na Far Away wina. Największe wejścia prowadziły do potężnych magazynów, pod którymi zatrzymywały się małe ciężarówki i konne wozy. Cały plac wyłożono płytami z nieociosanego kamienia. Krążyło po nim niespiesznie mnóstwo ludzi.
Pojazdy musiały ustępować im drogi. Różnorodność strojów przyprawiała o zdumienie. Tubylcy z radością wkładali wszystko, od przepasek biodrowych, przez T-shirty i szorty, kilty, sari, staromodne garnitury, sutanny i proste suknie aż po kombinezony robocze. Zauważyła nawet kilku pilnujących porządku mężczyzn w tropikalnych mundurach policyjnych koloru khaki i białych hełmach ze szpicą. Mellanie stała zwrócona plecami do migoczącej słabym blaskiem bramy, ściskając hełm pod pachą. Czuła się jak astronautka, która przed chwilą wysiadła ze swej rakiety. Gapiła się na tłum przez dłuższą chwilę, nim w końcu jej umysł powrócił do aktualnych spraw. Dwóch pracowników STT pomagało fizykom z Instytutu ściągnąć skafandry. Mellanie zaczęła się wysuwać ze swojego, ale inny pracownik poprosił ją o zejście na bok. Ledwie zdążyła się odsunąć, a z bramy wyłoniły się automatyczne furgonetki i ciężarówki, przewożące wyładowane z hydroplanu skrzynie. Pojazdy skierowały się wprost ku magazynom, ostrzegając opieszałych przechodniów głośnymi sygnałami klaksonów. Gdy wreszcie uwolnili się z Dudleyem od skafandrów, ich bagaż już wyładowano. Obie walizki potoczyły się ku nim. Za płotem czekał samochód przysłany z hotelu „Langford". Uśmiechający się szeroko kierowca zamachał do nich. Fizycy z Instytutu wsiedli do wielkiego, sześciokołowego pojazdu typu Land Rover Cruiser o czarnych oknach. Na trzy parkujące obok niego ciężarówki ładowano świeżo dostarczone skrzynie. Griffith Applegate zarzucił torbę na ramię. - Nie ma powodu do obaw - uspokoił z uśmiechem dziewczynę. - Wiem, że na pierwszy rzut oka wygląda to niepokojąco, ale niech mi pani uwierzy, to spokojna część miasta. Będzie tu pani całkowicie bezpieczna. - Dziękuję - odparła z powątpiewaniem w głosie. Wyjął z torby kapelusz z szerokim rondem i wcisnął go sobie na głowę. Potem włożył okulary słoneczne. - Coś pani poradzę. Niech pani jeździ wyłącznie taksówkami z licencją wystawioną przez Pałac Gubernatorski. Dotknął palcem brzegu kapelusza i zniknął w tłumie. - Będę o tym pamiętała - zawołała za nim Mellanie. - Chodź, Dudley, jedziemy do hotelu. Upewniła się, że bagaż podąża za nimi, i ruszyła w stronę samochodu. Stig McSobel opierał się łokciami o kamienną balustradę na Murze Rynkowym, by mieć lepszy widok na 3P, jak tubylcy nazywali Plac Pierwszego Przybycia. Odległa o dwieście metrów brama otworzyła się w wyznaczonym czasie i zza ciemnej zasłony wyszło pięcioro ludzi. - Są tutaj. Halgarth i Alwon - poinformował stojącą obok kobietę. Olwen McOnna nie patrzyła na plac. Jak każdy dobry ochroniarz obserwowała klientów przemieszczających się od straganu do
straganu. Kupcy skupiali się na wielkim pierścieniu tworzącym dach gigantycznego centralnego budynku miasta. Życie i handel toczyły się tu jak zawsze, towary i pieniądze przechodziły z rąk do rąk w pośpiesznym rytuale, odprawianym tu od blisko dwóch stuleci. W tym miejscu czająca się wśród gwiazd groźba nic nie zmieniła, głębiej w mieście wyczuwało się jednak niepewność. Pogłoski i strach wpływały na myśli i zachowanie ludzi. Wszędzie dawała się odczuć nieobecność turystów. Gubernator rozkazał policjantom opuścić wygodne komisariaty i wyjść na ulice. Ich widok miał uspokoić ludzi, Stig był jednak przekonany, że to nic nie da. Niepokój wkrótce przerodzi się w strach, a z czasem w panikę. - Minie godzina, nim wyjadą z miasta - stwierdziła Olwen. - Zawiadomię grupę bojową. - Dobra. W wirtualnym polu widzenia Stiga pojawiły się ikony i tekst przesłaniające bramę. Otworzył połączenie z unisferą i do schowka jego e-kamerdynera napłynęło kilka wiadomości. Inne, napisane przez niego, pomknęły ku rozmaitym jednorazowym adresom. Wtem pochylił się, spoglądając z zaskoczeniem na ludzi, którzy przed chwilą wyszli z bramy. Wirtualne pole widzenia wyblakło i Stig przestawił wszczepy siatkówkowe na zbliżenie. Griffitha Applegate'a znał. Mężczyzna pracował w biurze gubernatora, starał się podtrzymać chwiejną równowagę cywilnej infrastruktury Armstrong City. Pozostałych dwoje... - Poznaję ją. Widziałem ją w unisferze, kiedy byłem we Wspólnocie. To jakaś medialna sława. Reporterka. Tak jest, Mellanie Rescorai. Co ona tu robi? Olwen oderwała spojrzenie od tłumu kupujących. - Jeśli jest reporterką, z pewnością poszukuje informacji. - Ale to nie jest prawdziwa reporterka, tylko bogaty dzieciak zbierający głupie plotki o „osobowościach". Pewnie ma zrobić program o tegorocznej modzie w mieście. Wzmocnił nieco zbliżenie i uaktywnił kilka ikon. Wszczepy uruchomiły program identyfikujący, mający rozpoznać towarzyszącego Rescorai mężczyznę. Było w nim coś znajomego. Dwoje przybyszów wsiadło do hotelowego samochodu. Auto ruszyło z głośnym trąbieniem w tej samej chwili, gdy do wejścia podjechał pierwszy autobus z odjeżdżającymi. Wysiedli z niego pasażerowie: mieszkańcy Far Away, którzy ostatnio spędzili mnóstwo czasu na siłowni, a także wstrzykiwali sobie sterydy i genoproteiny, by zwiększyć masę mięśniową. Stig aż za dobrze pamiętał ten etap własnego życia. Po chwili na miejsce dotarł drugi autobus, a przez 3p sunęły powoli dwa następne. Ludzie z STT rozdawali już pasażerom kombinezony barwy lilaróż, które osłonią ich po drodze do czekającego po drugiej stronie hydroplanu. Cena biletu, nawet tylko w jedną stronę, przekraczała możliwości większości mieszkańców Far Away. Przestępczość w mieście rosła, zdesperowani ludzie chwytali się wszystkiego, by zdobyć pieniądze. W wirtualnym polu widzenia Stiga pojawił się przejrzysty, fioletowy prostokąt.
- Kurde, kto by pomyślał? - mruknął mężczyzna. - Co się stało? - zapytała Olwen. - Ten facet z Rescorai to Dudley Bose. Mellanie i Dudleyowi przydzielono apartament królewski, ulokowany na najwyższym piętrze hotelu. Dostali też szampana na koszt firmy, choć był to tylko miejscowy produkt, z winnicy położonej na północnych stokach gór Samafika. Przyniesiono im również czekoladę, owoce, ser, herbatniki i wodę mineralną. Na każdym ze stołów stał wielki wazon z pięknie ułożonymi, świeżymi kwiatami. W szafce łazienkowej było tyle przyborów toaletowych, że ledwie się zamykała. Byli jedynymi gośćmi w hotelu. - To z pewnością bez porównania lepsze od Pine Heart Gardens - stwierdziła Mellanie. Otworzyła drzwi balkonowe i wyszła na szeroką werandę. Trzypiętrowy hotel „Langford" był jednym z najwyższych nienależących do rządu budynków w Armstrong City. Co więcej, sufity ulokowano tu bardzo wysoko, co chroniło gości ze światów o wyższym przyciąganiu przed uderzeniem się w głowę przy szczególnie energicznym kroku. Wysokość i położenie hotelu sprawiały, że rozpościerał się stąd widok na kryte czerwoną dachówką holenderską dachy ciągnące się aż po odległy o dwa kilometry brzeg Morza Północnego. W rozległej, kolistej zatoce cumowały łodzie najróżniejszych rodzajów: trawlery, promy, slupy, pływające domy, sportowe łodzie rybackie i jachty wycieczkowe. Błękitne morze lśniło zachęcająco, choć słońce wisiało już nisko na zdumiewająco szafirowym niebie Far Away. Kilkadziesiąt łodzi pruło fale, by skryć się w porcie przed nadejściem nocy. Mellanie przesunęła spojrzeniem po horyzoncie. Armstrong City nie zbudowano na planie szachownicy jak znane jej miasta. Ulice wiły się tu w najróżniejszych kierunkach, a nawet omijały większe obiekty położone w śródmieściu, jak Plac Pierwszego Przybycia, Pałac Gubernatorski i biura projektu regeneracji. Dziewczyna zadawała sobie pytanie, co powstało najpierw. Tylko na rozciągającym się za portem obszarze pokrytym magazynami można było wykryć jakiś regularny plan. Na terenie pagórkowatych przedmieść Mellanie widziała parki i obszary handlowe, podmiejskie rezydencje i rejony przemysłowe. Z lasów wysokich, metalowych kominów buchały gęste kłęby dymu. Widok tak jawnych zanieczyszczeń przyprawił dziewczynę o zdumienie. Dalej na południe widziała dwa ciemne, owalne kształty wiszące na niebie, tuż za granicami miasta. Sto dwadzieścia lat temu, gdy projekt regeneracji planety osiągnął szczytowy punkt, dysponował flotą dwustu pięćdziesięciu robosterowców. Początkowo rozpylały one na pozostałych po rozbłysku pustkowiach glebotwórcze bakterie hodowane w kadziach na nowo wybudowanym lądowisku pod Armstrong City. Potem, gdy gleba już się odtworzyła, przerzuciły się na nasiona, a nawet jaja owadów. Projekt miał za zadanie przywrócenie planecie statusu odpowiedniej dla ludzi. Z czasem statki powietrzne padły jednak ofiarą własnego sukcesu. Far Away przyciągała coraz więcej ludzi, między innymi dzięki odradzającej się biosferze. Każda z grup miała jednak inną wizję odbudowy części planety, która jej przypadła. W największym stopniu dotyczyło to Barsoomian. Zdarzało się, że porywano robosterowce, by wykorzystać je do przenoszenia innych ładunków, albo elektronicznie zmieniano ich trasę, bo nowi właściciele nie chcieli na swych terytoriach nudnych, użytecznych roślin faworyzowanych przez projekt. Niektóre stateczki padły też ofiarą walk między Strażnikami a Instytutem bądź też burz szalejących wokół Wielkiej Triady. Najwięcej robosterowców zniszczyło
jednak zwyczajne zużycie. Zostało ich zaledwie trzydzieści i wykorzystywano w nich części wyjęte z ich zalegających w magazynach kuzynów. Powłoki miały wystrzępione i połatane, właściwie nie zasługiwały na certyfikat lotu, wystawiany rytualnie co roku przez Pałac Gubernatorski. Robosterowce i zanieczyszczenie nie były jedynymi powodami, dla których Mellanie czuła się tu tak obco. Po chwili uświadomiła sobie, co ją najbardziej niepokoi: brak pociągów. Nie było tu mających priorytet przed architekturą nasypów i przecinających tłoczne ulice torów. To właśnie pociągi w najwyższym stopniu symbolizowały społeczeństwo Wspólnoty. - Cóż to za dziwne miejsce - stwierdziła. - Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi tu emigrowało. Wszystko jest okropnie zacofane, zupełnie jakby ludzie z czasów wiktoriańskich wynaleźli napęd międzygwiezdny i przenieśli tu swoją kulturę. Może właśnie stąd wzięła się „Marie Celeste"? - Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć - skwitował Dudley. Odwróciła się, lekko zaskoczona pewnością pobrzmiewającą w jego głosie. Stał obok niej, spoglądając z uśmiechem na rozciągające się na dole chaotycznie zabudowane miasto. - Zaczekaj, jak się poczujesz, gdy po piątej rejuwenacji znowu będziesz musiała zapychać osiem godzin dziennie, jak przez dwa poprzednie stulecia, a połowę twojej pensji będzie pochłaniał fundusz rejuwenacyjno-ożywieniowy, który pozwoli ci zrobić to samo jeszcze raz. Człowiek może mieć inną robotę, żonę i dzieci, ale nadal kręci się w kółko bez szans na zmianę. Kiedy już przejdziesz przez to wszystko, Mellanie, ty również poczujesz ochotę, by przeżyć ostatnie życie bez siatki bezpieczeństwa. - Nie wiedziałam, że tak czujesz, Dudley. - Bo nie czuję. A przynajmniej nie czułem w poprzednim życiu. Pamiętam jednak, że przeglądałem mnóstwo materiałów na temat emigracji tutaj. Jeszcze parę rejuwenacji, kolejne pięćdziesiąt lat użerania się z dziekanem o fundusze, jeszcze jedno małżeństwo z suką podobną do Wendy i, tak jest, mógłbym to zrobić. Jest coś bardzo kuszącego w myśli o odejściu w głuszę, by się przekonać, co się tam kryje. Perspektywa odpierdolenia się od współczesnego życia, zbudowania czegoś własnymi rękami, powrotu do zbieracko-myśliwskiego sposobu życia. No wiesz, wcale nie oddaliliśmy się od niego aż tak daleko, jak nam się zdaje. - A teraz? - Teraz? Nikt z nas nie może już sobie pozwolić na ten luksus. - Skrzywił się. - To moja wina, prawda? - Nie. Odegrałeś w tym bardzo niewielką rolę. Przepraszam, jeśli zraniłam twoje ego, kochanie, ale nie jesteś aż tak ważny. Mruknął pod nosem bez przekonania. Nie wiedziała, jak zareagować. W chwilach, gdy wracał dawny Dudley, czuła się przy nim mała i głupia. To wydawało się dziwne, biorąc pod uwagę, że przecież miała mu pomóc w powrocie do takiego stanu.
W wirtualnym polu widzenia Mellanie rozbłysła szmaragdowa ikona RI. Dziewczyna mogła na chwilę zapomnieć o Dudleyu i jego nowej przyszłości. - Tak? - zapytała. - Od końca cyklu tunelu czasoprzestrzennego minęły dopiero trzy godziny, Mellanie. To najodpowiedniejszy moment, by wprowadzić nasz podprogram do miejskiej sieci. Możemy zweryfikować operacyjną autentyczność. - Dobra. - Wróciła do salonu. Obok drzwi do sypialni stało sosnowe biurko, na którym ustawiono mały, staromodny układ procesorowy. Oparła obie dłonie na punkcie styku pierwszej generacji i jej palce spowiła delikatna siateczka srebrnych linii. W polu widzenia dziewczyny zmaterializował się zupełnie nowy zestaw ikon. Programy wyszukujące zainstalowane w jej wszczepach rozpoczęły analizę sieci lokalnej. - Nie widzę w węzłach żadnych porządnych programów monitorujących stwierdziła. - Zgadzamy się z twoją opinią, Mellanie. Uwolnij, proszę, nasz podprogram. Pokryte złocistą wężową skórą wirtualne dłonie dziewczyny wpisały kod i podprogram rozładował się z jej wszczepów, przepływając do sieci miejskiej przez punkt styku, RI sformatowała go jako prosty system obserwacyjny, niezależny w stopniu wystarczającym, by doradzać i pomagać Mellanie w chwilach, gdy tunel czasoprzestrzenny będzie zamknięty. Przywiozła go tu w swych wszczepach, gdyż tak obszerny program przedostający się przez wąski kanał łączący planetę z Półmetkiem z pewnością nie uniknąłby wykrycia. To z kolei groziłoby jego przejęciem, zwłaszcza jeżeli Strażnicy albo Gwiezdny Podróżnik wprowadzili do miejskich węzłów agresywne inteligentne oprogramowanie. - Zainstalowałem się - zameldował podprogram RI. - Miejska sieć ma wystarczającą pojemność, bym mógł działać w trybie rozproszonym w podłączonych do niej układach procesorowych. - Potwierdzamy to - dodała RI. - Świetnie - ucieszyła się Mellanie i zdjęła dłonie z punktów styku. - Sprawdź, czy wykryjesz jakieś oznaki działalności Strażników. Wystarczy mi nazwisko albo adres. Cokolwiek, co pozwoli nawiązać z nimi kontakt. - Rozpoczynam analizę - oznajmił podprogram. - Jest tu bardzo wiele systemów o ograniczonym dostępie. Biorąc pod uwagę wiek procesorów, w których działam, minie sporo czasu, nim zdołam ominąć ich zabezpieczenia. - Zrób, co będziesz mógł. Dudley wrócił do salonu. - Z kim rozmawiasz? - zapytał. - Z biurem Michelangela. - Poleciła e-kamerdynerowi zerwać połączenie z RI. - Chciałam tylko
sprawdzić, co nowego słychać. - W porządku. I co teraz zrobimy? - zapytał, spoglądając na drzwi sypialni. - Pójdziemy do baru zebrać trochę informacji. W barach o to najłatwiej. Poza tym chętnie bym się czegoś napiła. Podróż trwała całe wieki. - Ziewnęła i rozpostarła ramiona, by rozluźnić mięśnie barków. - Chodź, przekonamy się, czy na Far Away słyszeli już o koktajlu Mordercze uwiedzenie. Bar i restauracja były jedynymi miejscami w hotelu „Langford", gdzie panował spory ruch. Klientela była tu bogata, jak na Armstrong City, a w wystroju wnętrza zaznaczały się indyjskie motywy: złotofioletowe tapety, hinduskie posążki oraz wielkie palmy w glinianych donicach. Kuchnia nie żałowała przypraw, a z głośników często płynęła klasyczna muzyka sitarowa. Stig znalazł sobie wolny stolik obok baru i usiadł przy nim. Popijał spokojnie piwo, przyglądając się z uwagą pozostałym gościom. Minęło czterdzieści minut, nim wreszcie zjawili się Mellanie i Dudley. Miał zamiar przyjrzeć się im pobieżnie, nie okazując większego zainteresowania, tak jak uczył go Adam. Uroda Mellanie utrudniała mu jednak zadanie. Wydatny podbródek i perkaty nos sprawiały, że dziewczyny nie można było nazwać klasyczną pięknością, lecz mimo to trudno było oderwać od niej wzrok. Przeszła przez pomieszczenie długimi, zamaszystymi krokami, ale w jej ruchach wyczuwało się już kontrolowany rytm, na którego opanowanie większość pozaświatowców potrzebowała co najmniej tygodnia. Idąc, potrząsała złotymi, falującymi włosami opadającymi jej na ramiona. Dudley podążał za nią niepewnym krokiem. Kiedy dotarł do kontuaru, musiał się go przytrzymywać, by zachować równowagę. Trudno się było powstrzymać przed porównywaniem tych dwojga. Przywrócony do życia astronom robił wrażenie nieadekwatnego zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Stig w końcu zdołał odwrócić wzrok. Większość pozostałych gości nie przestawała się gapić na nowo przybyłych. Choć obserwował ich już od dłuższego czasu, nie potrafił określić, czy są wśród nich agenci Gwiezdnego Podróżnika z Instytutu. Z pewnością musiał się tu zjawić przynajmniej jeden? Od chwili ataku alf Instytut poczynał sobie w mieście coraz śmielej. Jego dyrektor zaoferował gubernatorowi pomoc w zwalczaniu rosnącej przestępczości oraz niepokojów społecznych. Rutynowym patrolom policyjnym w śródmieściu już teraz towarzyszyli żołnierze Instytutu w charakterystycznych ciemnych pancerzach. Stigowi nie wydawało się prawdopodobne, by jedynych dwóch pozaświatowców na Far Away nikt nie obserwował. Usłyszał, że Mellanie próbowała zamówić jakiś egzotyczny koktajl, o którym barman nigdy nie słyszał. Zadowoliła się dzbankiem margarity. Gdy barman zaczął mieszać składniki, dziewczyna przysunęła się bliżej i zapytała go o coś cicho. Stig rozejrzał się od niechcenia wokół, akurat na czas, by zauważyć jego zdumioną minę. Mężczyzna pośpiesznie potrząsnął głową, wręczył szklankę Mellanie i uciekł na drugi koniec baru. Niezadowolona dziewczyna pociągnęła Dudleya do wolnego stolika. Stig z trudem powstrzymał śmiech. To wyglądało jak źle zagrana scena z dramatu w PSZ.
Na szczęście drugiego aktu nie było. Mellanie i Dudley wypili zawartość dzbanka i wrócili do apartamentu. Oboje ziewali szeroko. Stig został w barze, obserwując, kto i kiedy wychodzi. Nie zauważył nic podejrzanego. Lokal zamykano o północy. Stig dopił piwo i zaczekał w opustoszałym holu. W końcu z kuchennych drzwi wyłonił się zakładający po drodze płaszcz barman. - Chciałem zamienić słówko - oznajmił natychmiast Stig. Mężczyzna rozejrzał się wokół nerwowo, ale nigdzie nie było widać pracowników z nocnej zmiany. Miał trzydzieści parę lat, a typowa dla mieszkańców Far Away patykowata sylwetka dodatkowo podkreślała wydatny piwny brzuszek. - Słucham pana. Stig wyjął pięćdziesiąt ziemskich dolarów i wsunął banknot w dłoń barmana. Ten zachował się profesjonalnie i natychmiast schował go do kieszeni. - Była tu dziś bardzo atrakcyjna pozaświatowa dziewczyna. - Apartament królewski na najwyższym piętrze. - Dziękuję, to już wiem. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, o co pana pytała? Barman obrzucił go nerwowym spojrzeniem. Stig czekał. Groźby nie będą potrzebne. W końcu miał do czynienia z barmanem. W najgorszym razie będzie go to kosztowało kolejne pięćdziesiąt dolarów. - Chciała się dowiedzieć, gdzie może spotkać kogoś ze Strażników. Odpowiedziałem, że nie wiem. Bo nie wiem. Oczywiście. - Oczywiście. - Zawsze tak odpowiadam. - Rozumiem. Dziękuję panu. Z ust barmana wyrwało się westchnienie ulgi. Mężczyzna pośpiesznie opuścił hol. Stig zaczekał parę minut, nim również odszedł w noc. Automatyczne drzwi hotelu zamknęły się za nim. Kuliste latarnie z napędzanego ogniwami słonecznymi fotopolimeru wypełniały szeroką ulicę bladym, żółtym blaskiem. Dało się słyszeć słaby rytm muzyki tanecznej dobiegającej z tylnych drzwi klubu. Chłodny wietrzyk przynosił do Armstrong City słony zapach ozonu. Gdzieś w oddali na pustej drodze zawodziła samotna syrena policyjna. Nie mogło chodzić o pojazdy Instytutu. Już przed kilkoma godzinami zniszczył je atak moździerzy i maserów, niespełna dziesięć kilometrów od miasta. Trevelyan Halgarth i Ferelith Alwon nie dotrą już do Instytutu, nie pomogą Gwiezdnemu Podróżnikowi. Jeśli Strażnikom sprzyjało szczęście, pożar, który pochłonął cruisera, strawił również komórki pamięci obu mężczyzn. W takim przypadku zginęliby na zawsze, podobnie jak Kazimir.
Stig wyjął papierosa i zapalił staromodną zapalniczkę na benzynę. To był zły nałóg, nauczył się go w dekadenckiej Wspólnocie. Z przyjemnością zaciągnął się mieszanką tytoniu z trawą. Potrzebował czegoś, co pomoże mu zapomnieć o dzisiejszym stresie. - To oświetlenie robi z ciebie świetny cel - zauważyła ukryta w cieniu Olwen. - Ten, kto liczy na światełko papierosa zamiast na porządny noktowizor, z pewnością nie uniknie kłopotów - odciął się Stig. Wyszła z bramy i dołączyła do oddalającego się od hotelu mężczyzny. Oboje zmierzali łagodnym stokiem w stronę portu. - Gdzie Finlay? - Znalazł sobie dobre miejsce. Zawiadomi nas, jeśli opuszczą nocą hotel. - Ktoś jeszcze jest nimi zainteresowany? - Jeśli tak, musi być lepszy od nas. Nikogo nie zauważyliśmy. Stig zatrzymał się i obejrzał na wysoką, bieloną fasadę hotelu „Langford". Balkon apartamentu królewskiego był szarym prostokątem widocznym tuż poniżej dachu. Co, na niebiosa snów, może widzieć taka dziewczyna w Dudleyu Bosie? Na pewno przybyli tu w jakimś celu. - Poszli do łóżka już dziesięć minut po powrocie do pokoju - poinformowała go Olwen. - Myślałem, że ten apartament jest za wysoko, by dało się zajrzeć do środka. - Bo jest. Powiem to inaczej. Zgasili światło dziesięć minut po powrocie na górę. I do tej pory go nie zapalili. - Zachichotała. - Pewnie nie mogli się doczekać, aż zedrą z siebie ubrania. Samotność we dwoje. Niebezpieczeństwo. Młodość. Z ich skór wręcz buchał zapach hormonów. Stig nic jej nie odpowiedział. Jego umysł wypełniła wizja nagiej Mellanie w łóżku z Dudleyem Bose'em. Irytowała go lekko myśl, że to Dudley, nie on. To nie był dobry znak. - Co zrobimy w ich sprawie? - zapytała Olwen. - Nie jestem pewien. Najwyraźniej chcą nas odnaleźć. Przekonajmy się, co zrobią jutro. Za kwaterę główną w Armstrong City służył Stigowi stary sklep o nazwie „Wyroby Żelazne Halkina". Był położony blisko centrum, a na jego zapleczu znajdował się duży, użyteczny garaż. Sąsiedzi byli przekonani, że ludzie z klanu to nowi właściciele, remontujący powoli sklep. Dzięki temu mnóstwo osób i pojazdów kręciło się tam, nie przyciągając uwagi. Adam Elvin byłby dumny z takiej przykrywki.
Gdy Stig zjawił się rankiem, Murdo McPeierls i młody Felix McSobel zaczęli już wyjmować silnik z dżipa typu Mazda Volta. W garażu i na podwórku stało w sumie dziewięć tych starych, solidnych pojazdów. Stig sprowadził je tu, by weszły w skład komitetu powitalnego oczekującego na organizowaną przez Adama próbę przebicia się przez blokadę na Boongate. Adam nie podał mu jeszcze zbyt wielu szczegółów, nawet w zakodowanych wiadomościach. Stig był jednak pewien, że operacja się odbędzie. Inspekcje na Boongate niemal całkowicie odcięły ich od dostaw ze Wspólnoty. Jedno z zadań Stiga polegało na kompletowaniu zespołów techników, mających zmontować potężne generatory pól siłowych potrzebne dla zemsty planety, wiedział więc, że klanom rozpaczliwie brakuje nowych części. Równie mocno potrzebowali danych z Marsa. Rozmawiał z Samanthą, szefową grupy kontrolnej montującej wielki układ procesorowy, mający kierować siecią stacji manipulatorowych. Powiedziała mu, że sprawa jest bardzo pilna. A teraz Kazimir zginął, dane zaś utracili. To powinna być moja misja. Tamtego dnia los był dla nich bardzo okrutny. Pierwsze pół godziny poranka Stig poświęcił na ćwiczenia w prowizorycznej siłowni urządzonej w piwnicy. Trenował kick boxing z ciężkimi skórzanymi workami, wyobrażając sobie, że walczy z Bruce'em McFosterem. To było dobre ćwiczenie, pozwalało mu się zapomnieć i nie myśleć o niczym. - Coś cię gryzie, Stigu McSobeł - odezwał się głos, któremu towarzyszyło stałe, szepczące echo. Stig nie słyszał, by ktoś wchodził. Dokończył kopnięcie, odwrócił się płynnie i znieruchomiał w pozycji kucznej. U podstawy drewnianych schodów stał Barsoomianin znany mu jako doktor Friland. Jego wysoką sylwetkę spowijały ciemne szaty z półorganicznego materiału, a twarz częściowo skrywał głęboki, mnisi kaptur. Jego wnętrze zawsze wypełniały cienie. Stig spróbował kiedyś uzyskać dokładniejszy obraz, przekonał się jednak, że źródłem efektu jest pole dystorsyjne. Barsoomianie zawsze ukrywali swój prawdziwy wygląd. Krążyły plotki, że nie chcą, by ktokolwiek się dowiedział, jak bardzo oddalili się już od oryginalnej ludzkiej postaci. Doktor Friland z pewnością był wyższy od wszystkich zwyczajnych ludzi, jakich Stig w życiu widział. Wielu obywateli Wspólnoty poddawało się przeprofilowaniu, by startować w medialnych zawodach w takich sportach, jak wrestling. Często wyglądali groteskowo, to jednak było coś innego, choć Stig nie potrafił określić, na czym właściwie polega różnica. Wyprostował się, rozluźniając mięśnie barków i ramion. - Dlaczego tak sądzisz? - Gdy stajesz przed trudnym problemem, zawsze uciekasz się do fizycznej aktywności - odparł miło brzmiącym głosem doktor Friland. - To pozwala twojej podświadomości rozważyć wszystkie możliwości. - Masz rację. - Stig sięgnął po ręcznik i zaczął się wycierać. - Swoją drogą, nasi ludzie chcieli, żebym znowu wam podziękował za bioprocesory. Włączyliśmy je do naszego wielkiego układu. Najwyraźniej znacznie wyprzedzają wszystkie produkowane we Wspólnocie. To powinno bardzo przyśpieszyć nasze symulacje. - Cała przyjemność po naszej stronie. Stig podszedł do ławy i wciągnął koszulę z krótkimi rękawkami. Był wdzięczny Barsoomianom za
pomoc udzielaną klanom, ale nigdy nie wiedział, co powiedzieć w rzadkich przypadkach, gdy spotykał któregoś z nich. Jak się gawędzi z niepojętą istotą? Doktor Friland przybył do Armstrong City przed tygodniem, przywiózł grupie dowodzenia zamówione procesory. Ze znanych tylko sobie powodów został potem w mieście. Zatrzymał się w wielkiej prywatnej rezydencji wynajmowanej przez Barsoomian w chińskiej dzielnicy. Doktor Friland obrócił się w miejscu, nie poruszając w widoczny sposób nogami. Jego skryta za zasłoną twarz skierowała się prosto na Stiga. - W miejskiej sieci jest coś nowego - oznajmił. - Nowy program monitorujący? Stig zdziwił się, że klanowi hakerzy nic nie zauważyli. Byli podłączeni do sieci niemal przez cały czas. - Nie. To jest... obecność. W głosie doktora zabrzmiała niepewność. Po plecach Stiga przebiegły ciarki. Postawił bardzo wiele na nieomylność Barsoomian. Nawet po pobycie we Wspólnocie, gdzie zaawansowana technika była wszechobecna, nie uwolnił się od wpływu usłyszanych w dzieciństwie bajek o tych, z którymi dzielili planetę. - Masz na myśli jakiegoś ducha? - Duch w maszynie? Bardzo celna uwaga. To z pewnością duch maszyny. - Aha. A co on robi? Ciemność pod kapturem Barsoomianina rozproszyła się nieco i pojawił się szereg odsłoniętych w uśmiechu zębów. - Co tylko zechce. - Powiem swoim ludziom, żeby mieli na niego oko. - Jest nieuchwytny. Nawet ja zdołałem odkryć tylko ślady jego przejścia. Ciemność zamknęła się znowu. - Chwileczkę... nie mówimy o Gwiezdnym Podróżniku, prawda? - Nie mówimy. To jest binarny konstrukt, nie dziecko biologicznego życia. Niemniej jednak, nie przeszedł przez bramę. Wykrylibyśmy jego ślady w strumieniu danych. - Czym więc jest, do licha?
- Podejrzewam, że w swym pierwszym pytaniu zbliżyłeś się do prawdy. Coś, co potrafi wniknąć w tak wiele miejsc, z pewnością ma na celu obserwację miasta i jego mieszkańców. Powinieneś zapytać, kto może być zainteresowany zbieraniem informacji na taką skalę. - Mellanie - wysyczał Stig. - Chciała się dowiedzieć, jak się z nami spotkać. Jest reporterką, więc pewnie ma dostęp do zaawansowanych programów wyszukujących. Nie spodziewałem się... - umilkł, pocierając kark z zawstydzoną miną. - Kto jak kto, ale ja nie powinienem się dać zwieść pozorom. - To ta dziewczyna, która przeszła wczoraj przez bramę? - Tak. Ale nie mam pojęcia, dla kogo pracuje. - Uśmiechnął się chytrze do Barsoomianina. - A może ty to wiesz? - Niestety, nie jesteśmy wszechmocni. Wiem równie mało jak ty, być może nawet mniej. Minęło już wiele czasu, odkąd opuściłem Wspólnotę. - Nie urodziłeś się tutaj? Stig wiedział, że raczej nie powinien o to pytać, ale Barsoomianie bardzo rzadko zdradzali informacje o czymkolwiek, a już zwłaszcza o swej przeszłości. - Nie. Przyszedłem na świat na Ziemi, nim jeszcze Sheldon i Isaacs otworzyli swój pierwszy tunel. - Na niebiosa snów. Nie znam nikogo, kto byłby aż tak stary. Nawet Johansson urodził się później. - Zostało nas jeszcze trochę. Ale już niewielu. - Dobra. - Stig ruszył w górę po schodach. Obserwował uważnie Barsoomianina, który podążał za nim, sunąc po zakurzonej podłodze. Gdy Friland dotarł do pierwszego stopnia, obrąbek jego szaty uniósł się lekko, poruszony ukrytą pod nim stopą. - Skontaktuję się z ekipą obserwującą Mellanie i Bose’a - oznajmił Strażnik. - Chcesz mi towarzyszyć? - Nie, dziękuję. Jeszcze nie opuścili hotelu. Chciałem dziś wpaść do Galerii Narodowej. Dawno już tam nie byłem, a słyszałem wiele dobrego o tych nowych rzeźbiarzach. Stig z wysiłkiem powstrzymał się przed spojrzeniem za siebie. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po Barsoomianach. Doktor Friland miał rację. Rescorai i Bose nadal siedzieli w hotelu. Obserwująca ich ekipa zameldowała, że zamówili śniadanie do łóżka. Stig kazał hakerom zacząć poszukiwania nowego programu monitorującego, działającego w miejskiej sieci w trybie rozproszonym. Rozpaczliwie pragnął zwiększyć liczbę ludzi obserwujących młodą reporterkę, ale w Armstrong City przebywało za mało członków klanów. Nie mógł zmienić priorytetów wyłącznie na podstawie przeczucia. Adam skutecznie wbił mu to do głowy. Dopóki Mellanie nie podejmie jakichś radykalnych kroków, pozostawała nieznanym czynnikiem i nie mógł jej uważać za nieprzyjaciela. Nadal musiał obserwować codzienne otwarcie bramy i kontynuować
przygotowania do operacji przedarcia się przez blokadę. Nie mógł też zapomnieć o monitorowaniu aktywności ludzi Instytutu w Armstrong City. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Mógł oddelegować do tej operacji tylko kilku ludzi. Miał szczęście, że Mellanie ich nie zauważyła, gdy opuściła hotel, by przejść się po mieście. Trzymali się na dystans i co godzina przesyłali mu wiadomości. Dziewczyna zachowywała się jak każdy początkujący reporter, Stig był jednak przekonany, że to tylko maska. Nadal nie potrafił odgadnąć, dlaczego towarzyszy jej Bose. Pierwszy dzień spędzony przez Mellanie w Armstrong City okazał się całkowicie bezowocny. Spała długo, by wypocząć po podróży, a potem udała się do Pałacu Gubernatorskiego, gdzie spędziła godzinę w biurze prasowym, zapoznając się z lokalnymi wiadomościami. Liczyła na to, że akredytacja od Michelangela da jej specjalne przywileje i pracownicy biura prasowego podzielą się z nią plotkami z życia ludzi władzy i miejscowej ludności, okazało się jednak, że myliła się głęboko. Nikt tu nawet nie słyszał o Michelangelu. Oficjalna linia brzmiała tak, że Strażnicy to tylko zgraja wszawych, górskich bandytów i nie mają żadnego wpływu na wydarzenia w mieście. Biuro prasowe gubernatora próbowało przekonać wszystkich, że życie na Far Away toczy się normalnie i nie ma tu żadnej paniki. Niewiele więcej dała jej późniejsza wizyta w miejscowej firmie medialnej „The Armstrong Chronicle". Firma wydawała publiczny biuletyn i nadawała programy informacyjne w miejscowej sieci. Jej reporterzy przynajmniej jednak zaznajomili Mellanie ze szczegółami ataku, do którego doszło tuż za miastem. Dziewczyną wstrząsnęła wiadomość, że Trevelyan Halgarth i Ferelith Alwon zginęli, a ekipy medyczne odnalazły ich komórki pamięci, które następnie wysłano do Wspólnoty. Kiedy zapytała, czy za atak odpowiedzialni są Strażnicy, wszyscy powtarzali w kółko oświadczenie policji, mówiące, że podejrzane są miejscowe syndykaty zbrodni. Zajrzała do jednej z siłowni, które prosperowały ostatnio tak świetnie, by wyprodukować dla Michelangela krótki reportaż o bogatych tubylcach wzmacniających mięśnie, żeby przeżyć na planetach o standardowym przyciąganiu. Materiał był tak kiepski, że wstydziła się, wysyłając go po otwarciu bramy. Po południu przeprowadziła kilka rutynowych wywiadów z ludźmi z ulicy. One dały jej nieco więcej. Kilka osób przyznało, że ich zdaniem za atakami na pojazdy i budynki Instytutu kryją się Strażnicy. To by znaczyło, że muszą mieć w mieście czynną komórkę. Po powrocie do hotelu przejrzała skąpe informacje zebrane przez podprogram RI. - Nie znalazłem bezpośrednich dowodów działalności Strażników - oznajmił program. - Niemniej gdy dziś po południu otworzył się tunel, do miejskiej sieci napłynęło bardzo wiele zakodowanych wiadomości. Większość była przeznaczona dla Pałacu Gubernatorskiego oraz Instytutu. - A reszta? - Wszystkie skierowano do indywidualnych osób. Dzięki niewielkim rozmiarom miejscowej sieci powinno mi się udać ustalić fizyczne położenie wszystkich adresatów.
- Nie mam czasu pukać do drzwi każdego, kto otrzymał zakodowaną wiadomość. - Oczywiście. Ale gdy już uda mi się zidentyfikować budynek, do którego dotarła zakodowana wiadomość, będę mógł poszukać dowodów w zainstalowanym tam sprzęcie. Muszę cię jednak uprzedzić, że jest miejsce, do którego nie zdołam przeniknąć: rezydencja Barsoomian w chińskiej dzielnicy. Ten węzeł łączy się z bardzo dziwnymi procesorami. Moje funkcje nie działają w nich prawidłowo. Dlatego wycofałem się z tamtego rejonu. - Barsoomianie? To jakiś ultraradykalny odłam zielonych? - To była jedna z ich założycielskich idei. Barsoomianie to grupa ludzi pragnących w pełni zrealizować potencjał genetycznych modyfikacji tkwiący w nich samych i w ich środowisku. To znaczy, że muszą opuścić główny nurt ludzkiego społeczeństwa. Far Away było dla nich idealną lokalizacją. Nie ma tu planetarnego rządu i nikt nie jest w stanie wprowadzić w życie zakazów modyfikacji genetycznych, obowiązujących na większości światów Wspólnoty. - Czy mają kontakty ze Strażnikami? - Nie wiem. Nie wydaje się prawdopodobne, by obie grupy pozostawały w całkowitej izolacji wobec siebie. W archiwum „The Armstrong Chronicie" znalazłem kilka raportów mówiących, że Strażnicy używają niezwykle wielkich koni. Barsoomianie są najprawdopodobniejszym źródłem genetycznie zmodyfikowanych zwierząt. - To ciekawe. Dobra, zawiadom mnie, jeśli coś znajdziesz w tych budynkach. Mellanie i Dudley zjedli kolację w hotelowej restauracji. Curry było znacznie ostrzejsze niż wszystko, co dotąd jadła, ale zdołała jakoś przełknąć posiłek. Kelner przyglądał się jej z uśmiechem, gdy wydymała policzki i piła wielkie ilości zimnej wody mineralnej. Dudley miał mniej szczęścia. Jeszcze przed powrotem do apartamentu skarżył się na ból żołądka. - Wydawało mi się, że lubiłem ostre potrawy - wymamrotał po drugim powrocie z toalety. - To chyba kwestia aklimatyzacji - stwierdziła Mellanie. - Twoje nowe ciało nie jest jeszcze gotowe na curry. Wyjęła z torby skąpą, białą suknię koktajlową, piękny model od Nicallia, świetnie dopasowany do jej figury. Wiedziała, że wygląda w niej rewelacyjnie. Zauważyła z niezadowoleniem, że na błyszczącej tkaninie zrobiło się kilka fałd, mogących popsuć efekt. Mellanie powiesiła ostrożnie suknię w szafie. Do jutrzejszego wieczoru tkanina powinna wyprostować się sama. Z pewnością nie ufała hotelowym czyścicielom ubrań na tej planecie. Jeśli jutro nie zdobędzie żadnych informacji o Strażnikach, będzie musiała ich poszukać w tradycyjny sposób. Kiedy odwiedziła „The Armstrong Chronicie", kilku pracujących tam mężczyzn znalazło okazję, by powiedzieć, że z radością pokażą jej miasto nocą. Mellanie raz jeszcze spojrzała na niemal całkowicie pozbawioną spódnicy suknię i westchnęła z
rozczarowaniem. Rzecz jasna, była gotowa pieprzyć się z każdym, by znaleźć potrzebny kontakt, ale ostatnio - a właściwie już od chwili najazdu alf - zaczęła się zastanawiać nad innymi sposobami wykonywania swej pracy, jakich używała większość reporterów. Nie była już w stanie zliczyć, z iloma ludźmi spała. Po tym okropnym procesie dała się po prostu ponieść fali. Starała się zachować kontrolę, ale wydarzenia okazały się zbyt dramatyczne. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że wszystko to było ekscytujące. Przynajmniej chwilami. I przerażające również. Było ich tak wielu. Jak powiedziała przed wiekami temu miłemu Hoshemu Finnowi, nie wstydziła się własnej seksualności. Najwięcej bólu sprawiło jej poznanie prawdy o Alessandrze. Świadomość zdrady. Alessandra z całkowitą obojętnością kazała jej prostytuować się dla Gwiezdnego Podróżnika. Trzeba było się zgodzić na propozycję, jaką złożyła mi ta pazerna świnia, Jaycee. On przynajmniej nie ukrywał, że mam się dla niego kurwić w PSZ. - Dobrze się czujesz? - zapytał nagle Dudley. - Słucham? Tak. Nadal trzymał się jedną ręką za brzuch, drugą jednak sięgnął do twarzy dziewczyny. - Płaczesz. - Nieprawda. Odsunęła się, pośpiesznie ocierając oczy dłonią. - Myślałem, że... ajjj. Dudley pobiegł z powrotem do toalety. Mellanie mruknęła coś, odprowadzając go spojrzeniem, i padła na łóżko. W mieście panowała niemal zupełna cisza i wreszcie będzie się mogła porządnie wyspać. Dzisiaj Dudley z pewnością nie będzie jej niepokoił. Od strony łazienki dobiegł donośny, nieprzyjemny dźwięk dręczących astronoma dolegliwości trawiennych. Mellanie sięgnęła do torby po zatyczki, które dostała na pokładzie hydroplanu, wcisnęła je do uszu i przykryła się kołdrą. Rankiem postanowiła, że od tej pory zostanie profesjonalną reporterką. Co prawda, nie chodziła na żadne kursy, ale odkąd Alessandra przyjęła ją do pracy, podpatrzyła wystarczająco wiele, by wiedzieć, jak rozpocząć zbieranie informacji w obcym mieście. - Chcę dostać pełną analizę wszystkich spraw rozpatrywanych przez miejscowy sąd w ciągu minionych dwóch lat - oznajmiła podprogramowi RI. - Daj mi listę zarzutów postawionych przez policję Strażnikom, nawet ludziom tylko podejrzewanym o członkostwo w organizacji. Będziemy
mogli je porównać z adresami, pod które wysłano zakodowane wiadomości. - To niemożliwe. Oficjalne akta sądowe przechowuje się w izolowanym rdzeniu pamięci. - To śmieszne! Wszystkie oficjalne dokumenty muszą być publicznie dostępne. Tak mówi konstytucja Wspólnoty czy coś w tym rodzaju. - To prawda, artykuł 54. Niemniej jednak sąd miejski w Armstrong City zdecydował się na tę formę przechowywania danych ze względów bezpieczeństwa, jego systemy elektroniczne są przestarzałe, podobnie jak w całym Pałacu Gubernatorskim, i nie ma pieniędzy na ich unowocześnienie. W starciu z nowoczesnym agresywnym oprogramowaniem byłyby bezbronne. Ktoś mógłby z łatwością skasować albo zmienić dane. - Niech to szlag! - Możesz pójść do sądu i poprosić o kopie. - Dobra, w takim razie tak właśnie zrobię. - W archiwach „The Armstrong Chronicie" powinienem znaleźć relacje z wielu spraw. Mogę dać ci listę tych, które warto zbadać. - Dziękuję. Dudley oznajmił, że chcę z nią pójść. - Chyba jesteś jeszcze na to za słaby - odparła dyplomatycznie. Choć miała zatyczki, nocą kilka razy słyszała, jak biegł do łazienki. Zeszli na śniadanie do pustej jadalni, ale astronom zdołał przełknąć tylko filiżankę słabej herbaty z mlekiem oraz kawałek grzanki. Wyglądał, jakby miał potwornego kaca. - Nic mi nie jest - zapewnił zrzędliwym tonem. Mellanie nie chciało się z nim kłócić. Włożyła prosty, jasnoszary T-shirt oraz dżinsy, a włosy związała brązową, skórzaną opaską w luźny koński ogon. Z uwagi na stan Dudleya pojechali taksówką. Pierwsze trzy odesłali, dopiero czwarta miała licencję z Pałacu Gubernatorskiego. - Chyba ktoś ich śledzi - odezwała się Olwen. Stig prowadził właśnie odprawę dla członków grupy przebywających w „Wyrobach Żelaznych Halkina". Ponad połowa ludzi była w mieście, gdzie wykonywała różne zadania. Uniósł rękę, by nakazać ciszę. - Kto? - zapytał. - Nie jestem pewna - odparła kobieta. - Oboje spędzili dwie godziny w sądzie. Trudno mi się przed nimi ukrywać, ale czai się tu ktoś jeszcze, kto ma takie same problemy. Nie mam go na żadnej z list.
- Dowiedziałaś się, czego ona tam szuka? - Sprawdza akta sądowe. Jeszcze nie wiem, które. Finley miał pogadać z urzędnikami po jej odejściu. - Dobra, sprawdzę to elektronicznie. Zaczekaj. Wszedł na pierwsze piętro, gdzie zainstalowano układy procesorowe. Keely McSobel i Aidan McPeierls byli podłączeni do miejskiej sieci. Stig polecił im sprawdzić, czy ktoś w otoczeniu sądu przesyła zakodowane wiadomości. Po pięciu minutach Stig połączył się z Olwen. - Miałaś rację - powiedział. - Zlokalizowaliśmy w sądzie co najmniej trzech nieprzyjaciół. - Co mamy zrobić? - Nic. Obserwujcie Rescorai i Bose’a. Zaraz przybędę z posiłkami. Mellanie zrobiła spore postępy. Podprogram RI podał jej siedem spraw, w których „Chronicle" podejrzewała związek ze Strażnikami. Wszystkie dotyczyły ataków na pojazdy Instytutu albo na jego pracowników w Armstrong City. Policja aresztowała kilku podejrzanych, ale przed sądem stanęły tylko miejscowe męty, posiadające podejrzanie dużo gotówki albo niedawno nabytych towarów. Nie ulegało wątpliwości, że zapłacono im za nękanie Instytutu, lecz żaden z nich do niczego się nie przyznał i wszyscy mieli dobrych adwokatów. Mellanie uśmiechnęła się, czytając akta po raz drugi. Większość oskarżonych reprezentowało trzech najlepiej znanych obrońców w mieście. A oni nie byli tani. - Wykrywam zwiększenie elektronicznej aktywności wokół budynku sądu - poinformował dziewczynę podprogram RI. - Jestem przekonany, że ktoś cię obserwuje. Mellanie potarła oczy i wyłączyła biurkowy układ procesorowy, na którym czytała dane. Urządzenie wyrzuciło kryształ pamięci przekazany jej przez urzędnika sądowego. - Czy to policja? - zapytała dziewczyna. - Nie. Używają zaawansowanych systemów. Policja na tym świecie takimi nie dysponuje. Niektóre z sygnałów wyglądają dziwnie. Wygląda na to, że mamy do czynienia z dwiema niepowiązanymi grupami. - Dwiema? Mellanie potarła gołe ramiona. Nagle pojawiła się na nich gęsia skórka. W pokoiku, z którego pozwolił jej skorzystać urzędnik, nie było zimno. Przez podwójne szyby do środka przedostawał się intensywny blask słońca i po chwili klimatyzacja włączyła się ospale. Ciepłe, wilgotne powietrze wisiało nad miastem niczym pogrzebowy całun. Jeśli interesowały się nią dwie grupy, jedna z
pewnością pracowała dla Gwiezdnego Podróżnika. Czyżby Alessandra dowiedziała się, że Mellanie wyjeżdża na Far Away? Dudley siedział skulony na krześle po drugiej stronie biurka. W tej pozycji wyglądał zupełnie jak naburmuszony uczniak. Poruszał zamkniętymi oczami, jakby śnił. Otworzył jakiś plik ze swoich wszczepów. Przez chwilę Mellanie miała ochotę wymknąć się niepostrzeżenie, ale astronom na pewno urządziłby scenę, gdy tylko by się zorientował, że jej nie ma. A gdyby spróbował go porwać agent Gwiezdnego Podróżnika, z pewnością nie potrafiłby się obronić. Może zabranie go tutaj nie było jednak zbyt dobrym pomysłem. Potrząsnęła go za ramię. - Wstawaj, Dudley. Idziemy. Gdy tylko wyszli na dwór, Mellanie włożyła okulary przeciwsłoneczne. Dudley skulił się w ciepłym blasku słońca. Drżał i zlewał go pot. Oddalili się od wielkiego, starego gmachu, wychodząc na Cheyne Street. Tuż pod skórą Mellanie pojawiły się srebrne linie niczym mieszkańcy głębin wynurzający się ostrożnie na powierzchnię. Oplotły pajęczyną ramiona, wpełzły na szyję i pokryły policzki delikatnym filigranem. Niektóre uaktywniła sama: proste systemy, których działanie rozumiała, czujniki ułatwiające obserwację otoczenia. Z innych korzystał podprogram RI. Na Cheyne Street panował ożywiony ruch. Ulica była położona blisko śródmieścia i stanowiła granicę między sektorem gmachów rządowych a dzielnicą handlową. Spaliny produkowane przez liczne pojazdy unosiły się w powietrzu ciemnym tumanem. Między poruszającymi się powoli samochodami osobowymi oraz furgonetkami kluczyli rowerzyści w maskach oddechowych na twarzach. Mellanie przepychała się przez tłum na chodniku, starając się nie myśleć o tym, jak spaliny działają na jej płuca. - Musimy się trzymać prostych rozwiązań - oznajmiła podprogramowi RI. - Znajdź mi samochód, którym będę mogła wrócić do hotelu. W wirtualnym polu widzenia Mellanie przesunęła się długa lista pojazdów. Były na niej wszystkie samochody, które podprogram RI zdołał znaleźć na Cheyne Street: jadące po ulicy lub parkujące przy niej. Żaden z nich nie miał mniej niż dziesięć lat. Wszystkie wyprodukowano we Wspólnocie i w związku z tym wyposażono je w układy procesorowe zdolne zastąpić kierowcę. Ta funkcja nie przydawała się jednak na wiele w Armstrong City, gdzie nie było żadnego systemu kontroli ruchu. - Na ulicę przed chwilą wyjechały dwa cruisery zarejestrowane na Instytut - poinformował ją podprogram RI. - Zmierzają w twoją stronę. Wszczepy i tatuaże OO Mellanie odbierały mnóstwo sygnałów przeszywających miejski eter.
Zauważyła, że cruisery nawiązały kontakt z kilkoma ludźmi na chodniku. Dwaj byli bardzo blisko, dwadzieścia metrów za nią, i zbliżali się szybko. Mellanie odwróciła się i zobaczyła, że są ubrani w ciemne bluzy noszone przez żołnierzy Instytutu. Wirtualne pole widzenia nałożyło na ich obrazy świecące jasno projekcje danych. Obu mężczyzn spowiły pomarańczowoszkarłatne aureole, odróżniające ich od pozostałych pieszych. - Nie czuję się za dobrze - odezwał się Dudley. Twarz miał zupełnie białą i zlaną zimnym potem. Mellanie miała ochotę go uderzyć. Nie potrafiła uwierzyć, że robi jej to w takiej chwili. Czy nie rozumiał, że mają poważne kłopoty? - Musimy się śpieszyć, Dudley. Idą po nas. - Kto? Dalsze pytania powstrzymał gwałtowny wstrząs, który zaczął się w połowie wysokości jego klatki piersiowej. Dudley zasłonił usta dłonią. Ludzie gapili się na niego. Kiedy wydął policzki, odsunęli się z niesmakiem na twarzach. Wzmocnione zmysły poinformowały Mellanie, że podprogram RI zainstalował się w układach procesorowych wszystkich pojazdów na Cheyne Street. Dwaj żołnierze Instytutu dotarli już do frontu gmachu sądu. Jeden z nich wyciągnął pistolet jonowy. - Hej, wy - zawołał. Dudley zaczął rzygać. Ludzie uciekali pośpiesznie, gdy wodniste wymiociny padały na chodnikowe płyty. Między Mellanie a żołnierzami nie było już nikogo. - Nie ruszać się - zawołał pierwszy z mężczyzn. Uniósł pistolet jonowy i wycelował go w Mellanie. Dziewczyna zamrugała, oślepiona zielonym blaskiem lasera celowniczego. Zabrzmiał głośny klakson. Zaintrygowani przechodnie odwrócili głowy, a potem wrzasnęli z przerażenia. Stary ford maury sedan zakręcił nagle, zmierzając prosto na żołnierzy. Zielone światło zniknęło, przesuwając się w stronę samochodu. Mellanie zauważyła, że prowadzi go kobieta w średnim wieku, szarpiąca rozpaczliwie kierownicę. Jej twarz zamarła w grymasie niedowierzania i przerażenia. Auto nie chciało jej słuchać. Głośne brzmienie klaksonów zagłuszyło wszelkie inne dźwięki. Żołnierze próbowali uciekać, ale samochód podążał ich śladem. Uderzył przednimi kołami o krawężnik. Podwozie podskoczyło pół metra w górę i pojazd wtoczył się na chodnik. Żołnierz z pistoletem strzelił na oślep, po czym przód forda walnął w niego tuż powyżej bioder. Mellanie skrzywiła się, gdy ciało padło na maskę. Samochód uderzył w mur gmachu sądu. Amortyzator zgniótł się, redukując wstrząs. Z foteli wyłoniły się worki wypełnione gąbczastym multiplastikiem, otaczając kierowcę ochronną warstwą. Żołnierz nie miał żadnej osłony. Impet rozdarł go, jakby eksplodował w nim ładunek wybuchowy. Krzyki przerażonych ludzi zagłuszyły na chwilę klaksony. Na chodnik wjechał z głośnym chrzęstem kolejny samochód. Uderzył prosto w drugiego żołnierza, gapiącego się z oszołomieniem na straszliwą śmierć kolegi. Auto wbiło go w ścianę sądu nie dalej
niż pięć metrów od pierwszego mężczyzny. Czar prysnął. Spanikowani ludzie rzucili się do ucieczki. Pojazdy i rowerzyści omijali uciekających przechodniów. - Ruszaj się! - krzyknęła do Dudleya Mellanie. Pociągnęła go, niemal unosząc nad ziemię w tym słabym przyciąganiu. Gdzieś dalej doszło do kolejnej gwałtownej kolizji. Mellanie sprawdziła strumień danych dostarczany jej przez wzmocnione wszczepami zmysły i zorientowała się, że podprogram RI przejął kontrolę nad furgonetką dostawczą, uderzając nią w jeden z cruiserów. Korek całkowicie zablokował połowę Cheyne Street. Obok dziewczyny zatrzymał się mały, czteroosobowy ables cowper. Drzwi się otworzyły i Mellanie wepchnęła Dudleya do środka. Ludzie przestali uciekać. Garstka śmiałków zgromadziła się wokół pojazdów, które zabiły żołnierzy, by pomóc się wydostać uwięzionym wewnątrz ludziom. Dziewczyna osunęła się ze słabym westchnieniem na siedzenie. W jej wirtualnym polu widzenia pojawiło się intensywne pulsowanie zakodowanych wiadomości przemykających przez miejską sieć. - Czy potrafisz wytropić ludzi z drugiej grupy obserwatorów? - zapytała. - Tak - odpowiedział podprogram RI. Wirtualne pole widzenia Mellanie wypełnił obraz turkusowych kul połączonych ze sobą migającymi sinusoidami barwy neonowego oranżu. Dziesięcioro ludzi porozumiewało się na jednym kanale. Troje z nich zmierzało jakimś pojazdem w stronę Cheyne Street. Reszta czekała gdzieś w pobliżu sądu. - Potrafisz określić, kto nimi dowodzi? - Jeden z ludzi w samochodzie wysyła więcej wiadomości niż pozostali. To by sugerowało, że on jest dowódcą. Mam jednak za małe możliwości, by złamać ich kod, więc nie mogę być tego pewien. - Nieważne. Jeśli tamci byli z Instytutu, ci na pewno są Strażnikami. Znajdź mi kod dostępu do interfejsu ich dowódcy. - Ujrzała w wirtualnym polu widzenia osobisty adres w sieci miejskiej. Reszta obrazów już gasła. Mellanie uniosła rękę i zobaczyła, że sieć tatuaży OO znika z jej skóry. Nic ci się nie stało? - zapytała Dudleya. Astronom skulił się na siedzeniu dla pasażerów. Dygotał gwałtownie. - Myślisz, że mieli komórki pamięci? - zapytał słabym głosem. - Ehe, przypuszczam, że ich kontrakt z Instytutem przewiduje ożywienie. - Chcę wracać do domu. - To niezły pomysł, Dudley. Tak właśnie zrobimy. - Tunel otwierał się za dwie godziny. Podejrzewała, że ich hotel obserwowano. Jeśli wyjadą natychmiast, może uda się im wymknąć
ludziom z Instytutu. - Sprawdź, czy możesz nas umieścić na liście pasażerów na następny lot do Boongate - poleciła podprogramowi. - I odwołaj powrót do hotelu. Zawieź nas w stronę 3P, ale jeszcze nie na sam płac. Mellanie odczekała minutę, by się uspokoić. Incydent z samochodami wyglądał paskudnie, ale gdyby podprogram RI nie zainterweniował, czekałaby ich bardzo krótka i nieprzyjemna przyszłość. Poleciła e-kamerdynerowi połączyć się z dowódcą Strażników. Stig zatrzymał samochód na końcu Kyrie Street, tuż przed wyjazdem na 3P. Dwadzieścia metrów przed sobą miał włoską restaurację „Franico's". - Rzeczywiście chcesz to zrobić? - zapytał Murdo McPeierls. - Nie możemy już liczyć na zaskoczenie - odparł Stig. Nie chciał wyjść na zrzędę, ale Murdo był w samochodzie, kiedy połączyła się z nim Mellanie. - Pójdę na zwiady - zaproponował Murdo. - Krzycz, jeśli będziesz mnie potrzebował. - Jasne. Stig spojrzał z lekkim niepokojem na ruch uliczny. Wszystko na Kyrie Street wyglądało normalnie, Olwen zapewniała jednak, że na Cheyne Sireet również nie zauważyła nic podejrzanego, nim samochody wpadły w szał. Rozprostował ramiona i wszedł do restauracji. Mellanie nie wybrała jej z uwagi na wystrój wnętrza ani menu. Szare, łukowate ściany i łuki przejść z martwego koralu lądowego dzieliły wnętrze na niskie segmenty oparte na planie gniazda jakichś owadów społecznych. Podawano tu makaron i pizzę oraz specjalność zakładu - świeże ryby z Morza Północnego. Potrzebował dłuższej chwili, by znaleźć Mellanie. Siedziała z Dudleyem przy stoliku w pobliżu drzwi, schowanym częściowo za jednym z rozsypujących się łuków. Widziała stamtąd wszystkich wchodzących, a sama była trudna do zauważenia. Podszedł do stolika i usiadł. Dudley łypnął na niego spode łba. Niedawno ożywiony astronom ściskał w dłoniach szklankę z wodą. Mellanie zamówiła piwo i porcję chleba czosnkowego. - Dziękuję, że zechciał pan przyjść - przywitała go. - Zaskoczyła mnie wiadomość od pani. Poczułem się zainteresowany. - Muszę porozmawiać ze Strażnikami. - Rozumiem. Ugryzła z uśmiechem kawałek chleba. Stopione masło spłynęło jej po brodzie. - Miło mi, że nie próbuje pan zaprzeczać.
Stig chciał się sprzeciwić, ale to zabrzmiałoby nieuprzejmie. - Jak mnie pani znalazła? I co ważniejsze, skąd zna pani mój kod adresowy? - Mam dobry program monitorujący. Bardzo dobry. - Aha. A więc to pani wprowadziła go do miejskiej sieci. Mellanie przestała żuć chleb i spojrzała z zaskoczeniem na rozmówcę. - Wiedział pan o nim? Otarła brodę serwetką. - Wiedzieliśmy, że coś tam jest. Bardzo trudno go wykryć. - W porządku, nie musicie się już niepokoić. Nie jest niebezpieczny. - Nie sądzę, by Instytut zgodził się z tą opinią. - Jego żołnierze wyciągnęli broń. Chcieli zabrać mnie i Dudleya na przesłuchanie. Zapewne zrobiliby z nas agentów Gwiezdnego Podróżnika. Stig umilkł na chwilę, zastanawiając się nad jej słowami. - To bardzo prawdopodobne. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, skąd pani wie o takich sprawach? Szczerze mówiąc, nigdy nie spotkałem nikogo poza Strażnikami, kto wierzyłby w jego istnienie. - Dowiedziałam się, że moja dawna szefowa jest jego agentką. Alessandra Baron. Udaremniła moje śledztwo i... - Mellanie zesztywniała i odwróciła się nagle. Stig zauważył, że na jej policzkach i wokół oczu pojawiła się gęsta siatka cienkich, srebrnych linii. - Kim pan jest, do licha? - warknęła dziewczyna. Stig obejrzał się za siebie i ujrzał wyłaniającego się z półmroku doktora Frilanda. Cień wypełniający zwykle jego kaptur ustąpił miejsca słabej, fioletowej poświacie, która jednak zaraz zgasła. Spojrzał z powrotem na Mellanie. Jej tatuaże OO również zniknęły. - Czy możemy to uznać za honorowego pata? - zapytał przybysz dźwięcznym, niosącym się echem głosem. - Jasne - zgodziła się ostrożnie Mellanie. - Cieszę się. Jeśli zaś chodzi o pani pytanie... - Jest pan Barsoomianinem. - Zgadza się. Doktor Justin Friland. Cieszę się, że mogę panią poznać, Mellanie Rescorai.
Dziewczyna wyciągnęła palec wskazujący, przesuwając go między Stigiem a wysoką, spowitą w ciemną szatę postacią. - Współpracujecie ze sobą? - W niektórych sprawach - przyznał doktor Friland. - To właśnie jest jedna z nich. - Jasne. Pociągnęła łyk piwa, nadal nie odrywając spojrzenia od Barsoomianina. - W porządku - odezwał się Stig. - Nie strzelamy do siebie i zgadzamy się, że naszym wrogiem jest Gwiezdny Podróżnik. O czym chciała pani z nami pomówić? Obrzuciła go nieco nerwowym spojrzeniem. - Chciałam zapytać, co powinnam zrobić. - Prosi pani o radę? Stigowi trudno było uwierzyć, że tak dzielna dziewczyna zwraca się do kogoś o pomoc. Była inteligentna, zdeterminowana i zaradna, niewątpliwie potrafiła też zadbać o własne bezpieczeństwo. Nigdy nie widział tak zaawansowanych obwodów organicznych. Dla kogo pracuje? - Jak pan zauważył, nikt we Wspólnocie nie wierzy w Gwiezdnego Podróżnika. Chcę się dowiedzieć, co robicie, by doprowadzić do jego upadku, i czy mogę wam w tym pomóc? Mam bardzo potężnych sojuszników. - Znakomicie. Za chwilę przedstawię pani kopie naszych planów i listę wszystkich agentów we Wspólnocie. - Proszę nie zgrywać palanta. Oboje wiemy, co się wydarzy. Poda mi pan jednorazowy adres unisferowy, a ja wrócę do Wspólnoty i nawiążę z panem kontakt. W ten sposób będziemy mogli podjąć negocjacje i ustalić metody współpracy. - To pani - stwierdził Stig. - A co z pani partnerem? Dudley prawie w ogóle nie odrywał spojrzenia od szklanki wody. Sprawiał wrażenie rozpaczliwie znudzonego. - A co ma być? - zapytała Mellanie. - To on zaczął tę całą sprawę. - Ty mały, głupi ignorancie - warknął Dudley. - Czy nie masz poczucia perspektywy? Jeden człowiek tego nie zaczął i jeden człowiek tego nie zakończy. A już z pewnością nie ja.
Mimo wszystko Stigowi całkiem nieźle udało się powstrzymać gniew. - Gdyby nie pan, nie doszłoby do wyprawy „Drugiej Szansy". Gdyby nie pan, miliony ludzi nadal by żyły. - Zginąłem tam, ty kutasie! - zawołał Dudley. - Złapali mnie, wzięli do niewoli i... i... Mellanie objęła go ramieniem. - Wszystko w porządku - rzekła uspokajająco. - Nic ci nie grozi, Dudley. Siedź spokojnie. - Zaczęła pocierać mu plecy. - Gwiezdny Podróżnik wykorzystał Dudleya - poinformowała Stiga. - Jeśli mi pan nie wierzy, proszę zapytać Bradleya Johanssona. On rozmawiał z jego byłą żoną i wie wszystko o tym astronomicznym przekręcie. Stig nie wiedział, co zrobić. Najprościej byłoby podać jej jednorazowy adres, o który prosiła, i przekazać sprawę Johanssonowi oraz Elvinowi. Gdy jednak siedział przy stoliku naprzeciwko ewidentnie niezrównoważonego Dudleya, zrodziło się w nim przekonanie, że Mellanie próbuje nim manipulować w tym dokładnie celu. Instynkt podpowiadał mu, że równie czarująca dziewczyna nie mogłaby być aż tak podstępna, ale rozum ostrzegał, że zapewne jest dziesięć razy bardziej niebezpieczna od doświadczonych klanowych wojowników. Wydawała się jednak bardzo odważna i szczera. - Czy mogę zapytać, co pani zrobi, jeśli Strażnicy odmówią pomocy? - zapytał doktor Friland. - Spróbuję poradzić sobie sama - odparła Mellanie. - Zbiorę jak najwięcej dowodów przeciwko Alessandrze Baron i przedstawię je władzom. Mam nadzieję, że uda mi się również spenetrować siatkę współpracujących z nią agentów. - Jest tylko jedną z trzech osób w komórce. To klasyczny model działania siatek szpiegowskich. Przy współczesnych możliwościach kodowania informacji może nawet nie znać pozostałych członków. - Znajdę ich - zapewniła z determinacją Mellanie. - Potrafię sobie poradzić nawet z najlepiej zakodowanymi informacjami. - Tak, wspominała pani o swych sojusznikach. A dzisiaj ujrzałem na własne oczy cząstkę ich możliwości. Czy jednak jest pani pewna, że można im zaufać? - W przeciwnym razie już bym nie żyła. - Tak, to zapewne skłania do zaufania. Chciałbym panią prosić, by nie przestała pani zadawać pytań. Jest pani reporterką, prawda? I to dobrą, bez względu na pani sytuację i otrzymaną pomoc. - Pomoc nie ma znaczenia. Najpierw trzeba mieć talent. - Nie wspominając już o pewności siebie - odparł ze śmiechem doktor Friland. - Tak więc, Mellanie, proszę tylko o to, by nie zapomniała pani o instynktach reportera. Niech pani nadal zadaje pytania i zastanawia się nad motywacją swego potężnego sojusznika. W końcu on nie jest człowiekiem. Nie
jest nawet istotą biologiczną. Jego ewolucyjne przeznaczenie musi się różnić od naszego. - Hm... tak, w porządku - zgodziła się Mellanie. - Zdrada zawsze jest bliżej, niż nam się zdaje. Niech pani zapyta Cezara. - Kogo? Stig zmarszczył brwi. To miał być żart, prawda? - To polityk z dawnych czasów - wyjaśnił Dudley ze znużeniem w głosie. - Władca zdradzony przez tych, którzy byli mu najbliżsi. W dobrych intencjach, oczywiście. - Intencje zawsze są dobre - zgodził się doktor Friland głosem brzmiącym bardzo młodo, jak u chłopaka zdolnego czuć smutek tak silny, że przeradzał się w żałobę. - Nie popełnię tego błędu - zapewniła Mellanie. Odwróciła spojrzenie od Barsoomianina i pociągnęła łyk piwa. Stig polecił e-kamerdynerowi przygotować plik z jednym z jego rezerwowych adresów unisferowych. - To jest adres dla pani - powiedział, gdy plik przesłano do folderu Mellanie. - Mam nadzieję, że jest pani ze mną szczera. - Wiem. W przeciwnym razie wytropi mnie pan i bla, bla, bla. - Panią, pani komórkę pamięci i bezpieczną skrytkę. - To było niezłe. Jeśli nie pokonamy Gwiezdnego Podróżnika, żadne z nas nie będzie miało okazji się mścić. Gdybym była jego agentką, już by pan nie żył, razem ze wszystkimi ludźmi z „Wyrobów Żelaznych Halkina". Rzuciła nazwę ich tajnej bazy operacyjnej tak swobodnie, że miał ochotę łypnąć na nią ze złością. Zamiast tego poczuł jednak lekki podziw. Rzeczywiście jest świetna. W takim razie dlaczego Dudley? Uśmiechnęła się do niego po szelmowsku, wiedząc, że wygrała tę rundę. - Tunel czasoprzestrzenny otwiera się za siedemdziesiąt minut. Zarezerwowaliśmy z Dudleyem bilety na najbliższy hydroplan, pod innymi nazwiskami. To powinno wystarczyć. - Będziemy was obserwować - zapewnił Stig. - Na wypadek, gdyby Instytut chciał sprawiać kłopoty. - Nie wątpię w to. Serdecznie dziękuję i do widzenia. - Życzę bezpiecznej podróży.
W porównaniu z typowymi ślubami członków Dynastii Międzyukładowych uroczystość była bardzo krótka i staromodna. Wilson i Anna zdecydowali się na klasyczną przysięgę miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej. Aktualna moda wymagała, aby państwo młodzi sami napisali swoje przysięgi albo - jeśli brakowało im talentów poetyckich - wynajęli kogoś, kto stworzy za nich zgrabny tekścik. Najnowszy wariant przewidywał też napisanie muzyki, by szczęśliwa para mogła odśpiewać przysięgi przed ołtarzem. Niektóre panny młode z towarzystwa posuwały się nawet do komórkowego przeprofilowania strun głosowych, by zapewnić im pełną harmonię brzmienia. - Wsadź to sobie - oznajmiła Anna, gdy mistrz ceremonii wspomniał optymistycznie o takiej możliwości. To była trafna decyzja, biorąc pod uwagę, kto miał być obecny na odprawianej w wielowyznaniowej kaplicy w Atolu Babuyan ceremonii. Wśród gości zaproszonych przez pana młodego była, rzecz jasna, przewodnicząca Gall. Udało się jej zająć miejsce przed prezydent Elaine Doi oraz senacką delegacją, na której czele stał Crispin Goldreich. Wysocy oficerowie floty siedzieli głównie po stronie panny młodej wraz z garstką krewnych, wyraźnie skrępowanych obecnością tak wielu grandów. Wilson stanął przed trudną decyzją. Jego rodzina była liczna, a zaprosić mógł tylko garstkę. Pominął wszystkie byłe żony, mimo że z niemal każdą pozostawał w dobrych stosunkach. Dla zasady wybrał po jednym dziecku z każdego z poprzednich małżeństw, by zademonstrować reprezentatywną próbkę bezpośrednich potomków. Ze względów politycznych musiał zaprosić wielu ludzi z Farndale, uprzejmość wymagała zaś uwzględnienia Nigela Sheldona, który przyjął zaproszenie w imieniu własnym oraz czterech członkiń swego haremu. Wysłano też zaproszenie do Ozziego, który jednak nie raczył odpowiedzieć. Z uwagi na wciąż rosnącą liczbę gości padły sugestie, by urządzić ślub w katedrze, jedynym budynku zdolnym pomieścić wszystkich gapiów, którzy koniecznie chcieli zobaczyć uroczystość. Wilson sprzeciwił się temu stanowczo. Gorzko żałował, że posłuchał Patricii Kantil z jej pomysłami na temat public relations. Jedną trzecią miejsc w kaplicy zarezerwowano dla medialnych korespondentów. Szeregowi reporterzy akredytowani na Wysokim Aniele przekonali się niespodziewanie, że ich „firmowe" zaproszenia przywłaszczyli sobie sławni komentatorzy i dyrektorzy firm medialnych. Domy mody uruchomiły starannie przygotowane na podobne okazje plany strategiczne, rywalizując o to, który z nich ubierze najwięcej gości. Ekskluzywne restauracje przysłały propozycje przygotowania posiłku. Każdy, kto kiedykolwiek grał publicznie na gitarze, chciał przygrywać tańczącym. Wynajęto mały magazyn na Kiereńsku, do przechowania wszystkich prezentów. Wilson siedział w pierwszej ławie, poruszając rytmicznie dłonią, gdy organista grał jakiś okropny hymn z XXII wieku. Robiło mu się nieprzyjemnie ciepło w pięknie skrojonym, czarnym jak noc mundurze wyjściowym. Czekał. I czekał. - Zapewne się nie zjawi - stwierdził radosnym tonem kapitan Oscar Monroe, tak głośno, że słyszano go przy kilku sąsiednich ławach. - Tak właśnie bym postąpił na jej miejscu. To zbyt stresujące. Trzeba się było zdecydować na prywatną ceremonię, tak jak chcieliście. - Serdecznie dziękuję - wysyczał Wilson do swego drużby.
- Na tym polega moje zadanie. Muszę cię przygotować na najgorsze - Spojrzał za siebie. - Ehe. - Przyszła? - Gdzie tam. Reporterzy zaczynają się uśmiechać. Wygląda to jak pokaz stomatologii u tygrysów szablastozębnych. Wilson z najwyższym trudem powstrzymał chichot. - Zamknij się, głąbie. Organista z teatralnym gestem zaczął grać marsza weselnego. Wilson i Oscar wstali jednocześnie. Nie patrzyli na siebie, by nie parsknąć głośnym śmiechem. Anna ruszyła w stronę ołtarza, prowadzona pod rękę przez Rafaela Columbię. Sto profesjonalnych wszczepów siatkówkowych śledziło każdy jej ruch. Tysiąc rezydujących w studiach ekspertów od mody ubolewało nad tym, że włożyła mundur. Dziewięć i pół miliarda unisferowych widzów ignorowało ich całkowicie. W ogrodzie kaplicy pełno było oficerów floty. Wszyscy przywitali brawami admirała i Annę, którzy wyszli z budynku, idąc pod rękę i uśmiechając się do siebie, jak przystało szczęśliwej parze. Oboje przywitali tę spontaniczną demonstrację sympatii szerokimi uśmiechami, po czym ruszyli w stronę namiotu ustawionego nieopodal kaplicy. Reszta gości wyszła na trawnik, unosząc spojrzenia ku widocznemu za kryształową kopułą wąskiemu sierpowi Icalanise. W odległości kilkuset kilometrów od gigantycznego statku obcych błyszczały jaskrawe okruchy światła: nowe platformy montażowe ustawiające się powoli w krąg. Politycy poczuli się dziwnie uspokojeni świadomością, że ich obrady, targi i budżetowe przepychanki dały wreszcie namacalny efekt. Wielu z nich porównywało jednak tę prostą formację świateł ze wspomnieniem tysięcy okrętów opadających na Utracone Planety. W takiej sytuacji trudno było o całkowity spokój. Nikt nie zamierzał jednak psuć zabawy. Nawet sławni reporterzy zachowywali się grzecznie, na ile było to w ich przypadku możliwe. Niemal każdy z nich spróbował w którymś momencie porozmawiać z Nigelem Sheldonem. Szef STT rzadko pokazywał się publicznie i nawet minimalna szansa na wyłączny wywiad była bardzo kusząca. Wiceprezydent Bicklu manifestacyjnie ignorował Oscara, który z kolei unosił kieliszek w toaście, gdy tylko zauważył, że Bicklu gapi się na niego ze złością. Dziesięcioletnia Emily Kime, jedyna druhna Anny, zdołała wypić dwa kieliszki białego wina, nim rodzice ją przyłapali. Alessandra Baron i Michelangelo zachowywali się jak jakiś magiczny wariant jednoimiennych biegunów magnetycznych. Przez całą uroczystość ani razu nie zbliżyli się do siebie bardziej niż na dziesięć metrów. Wypito mnóstwo drogiego, prawdziwego francuskiego szampana. Wygłoszone mowy zabrzmiały sympatycznie, nawet Oscar zachował się w miarę kulturalnie, choć kawał o niewyżytym marsjańskim duchu nie spotkał się z przyjęciem, na jakie liczył. Muzycy byli w świetnej formie, a w wielkim namiocie dobito mnóstwa politycznych targów na międzyukładową skalę. Wilson i Anna wcześnie opuścili przyjęcie, udając się do luksusowego hotelu w New Glasgow. Oficjalnie przyznano im dwudziestoczterogodzinną przepustkę, mającą zastąpić miesiąc miodowy. Poinformowano jednak po cichu media, że w rzeczywistości oboje rano wrócą do pracy. Wszyscy
bardzo poważnie traktowali sprawę reakcji na utratę dwudziestu trzech planet. Nowożeńcy odłożyli też powiększenie rodziny na czas, gdy kryzys zostanie rozwiązany. Nie różnili się w tym zbytnio od innych par we Wspólnocie. Na wszystkich światach zamykano firmy wynajmujące zbiorniki maciczne oraz kliniki zajmujące się modyfikacjami genetycznymi. Ludzie nie chcieli mieć dzieci. Ministerstwo Skarbu obserwowało z niepokojem ten trend, podobnie jak setki innych zapowiedzi kryzysu gospodarczego. Gdy zbliżała się północ, Oscar opuścił przyjęcie i udał się osobową kapsułą do gmachu o wklęsłych ścianach, nazwanego Pentagonem II. Mimo późnej pory większość biur miała pełną obsadę. Flota nawet na chwilę nie zaprzestawała pracy nad zaprojektowaniem nowych okrętów i wdrożeniem tych projektów do produkcji. Za kilka dni miał zabrać „Obrońcę" na miesięczny lot patrolowy. Gdy wróci, gwiazdolot zapewne będzie już przestarzały. Specjaliści z STT zaprezentowali już prototyp hipernapędu typu 6, zdolnego w teorii rozwijać prędkość czterech lat świetlnych na godzinę. Lot próbny zaplanowano za dwa tygodnie. Tempo postępu było tak wielkie, że typ 5 stał się anachronizmem, nim jeszcze wszedł do produkcji. Winda zawiozła go na dwudzieste dziewiąte piętro. Tak wysoko, w części gmachu przeznaczonej dla kadry kierowniczej, było mniej ludzi. Podczas krótkiej drogi korytarzem do swego gabinetu nie spotkał nikogo. Zamknął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem. Światło ledwie się paliło. Przez dłuższą chwilę nie robił nic. Nie po raz pierwszy przyszedł tu, by zrobić, czego od niego zażądano. W poprzednich przypadkach... no, może niezupełnie stchórzył. Już prędzej przegnał go stąd gniew. Gniew na Adama, który ośmielił się wrócić i stawiać mu żądania. Z tej złości zrodziła się determinacja, by nie ugiąć się przed szantażem. Nie tak, jak poprzednio, gdy był młodzieńcem w pierwszym życiu. Obaj byli wówczas porywczymi idiotami służącymi sprawie, którą zaraził ich ktoś inny. Kilkakrotnie niewiele zabrakło, by zawiadomił Rafaela Columbię. Wreszcie by się od tego uwolnił. Czekałby go cholernie długi okres zawieszenia życia, ale kiedy - czy raczej jeśli - by wyszedł, zapewne znalazłby się w lepszym społeczeństwie. Ta myśl zawsze przyprawiała go o gorzki śmiech. To typowe dla mnie. Niech ktoś inny rozwiąże problem, a ja zaczekam na lepsze czasy. W latach, które nastały po zamachu na dworzec Abadan, gryzł się tym bardzo często. Minęło dziesięć lat, nim ból i wyrzuty sumienia wreszcie ustały. To była pomyłka. Nie wypadek, Oscar nigdy by nie zaakceptował tak łatwego usprawiedliwienia. Nie chcieli jednak nikogo zabić. Nie na tym polegał plan. Dzięki temu mógł odbudować swe życie, choć już jako ktoś inny. Fałszywa tożsamość spreparowana przez partię sprawdziła się zaskakująco dobrze. Oscar znalazł pracę i przyjaciół, stał się użyteczny dla społeczeństwa. Pracując w wydziale eksploracji STT, odkrywał dziesiątki światów, na których ludzie mogli zacząć wszystko od nowa, zostawiając za sobą fałsz, chciwość, skorumpowanych polityków oraz dynastie władające większą częścią Wspólnoty. Niektóre z tych światów potem odwiedził. Przekonał się, że są spokojne, gościnne i pełne nadziei. Stworzył ludziom szansę. Tylko to liczyło się naprawdę. Mógł teraz pogodzić się ze sobą. Wyłącznie od osadników zależało, jak wykorzystają tę szansę. Jeden człowiek nie mógłby im ofiarować nic więcej, chyba że był aroganckim skurwielem, jak Adam Elvin. Z pewnością w całej Wspólnocie nie było drugiego człowieka, który okłamywałby sam siebie z równą ochotą. Pomimo swych wad i głupoty Adam nie był jednak nieuczciwy. Naprawdę wierzył, że na „Drugiej
Szansie" wydarzyło się coś dziwnego. Najgorsze, że nadal nie rozumiem, w jaki sposób straciliśmy Bose’a i Verbeke w Wieży Strażniczej. Wyjął z kieszeni kryształ pamięci wysokiej gęstości, a za nim drugi. Po chwili na lśniącym blacie leżało ich już osiem. Wsunął pierwszy z nich do układu procesorowego. - Utwórz dziennik pokładowy „Drugiej Szansy" - polecił e-kamerdynerowi. - Izoluj okres między zniknięciem bariery a przejściem statku w hiperprzestrzeń. Podaj mi listę klas plików. Dane wypełniły bezgłośnie jego wirtualne pole widzenia. Gwiazdolot miał dziennik inżynierski, dziennik mostkowy, wizualny i tekstowy, dziennik systemów podtrzymywania życia, zewnętrznych czujników, systemów napędowych, wehikułów pomocniczych, dzienniki poszczególnych skafandrów kosmicznych, zapisy z sekcji mieszkalnej koła głównego - lista ciągnęła się długo, aż po systemy pomocnicze i analizę strukturalną. Oscar nie zdawał sobie dotąd sprawy, że aż tak wielką część ich życia na pokładzie uważnie obserwowano i rejestrowano. Mieli tam bardzo mało prywatności. Zaczął poruszać wirtualnymi dłońmi, określając kategorie, które mogły okazać się użyteczne, aż po zapisy przetwarzania odpadków. Potem kazał e-kamerdynerowi wszystko skopiować. Ściąganie danych trwało niesamowicie długo.
CZTERY
Sto dwadzieścia lat. Zdumiał się, że tak długi okres minął niepostrzeżenie. Tak wiele lat, a on w ogóle nie miał poczucia upływu czasu. Nie pamiętał nawet żadnych snów, ale z drugiej strony nadal myślał ospale. Nie wyszedł jeszcze z fazy przejściowej między głębokim snem a pełną jawą. Nie otworzył nawet oczu. Na razie zadowalał się istnieniem pod postacią kilku niepewnych strumieni myśli pośród bezkresnej ciemności. Wspomnienia: wiedział, że tu są, pomieszane ze sobą kolory i zapachy, niedotykalne niczym duchy. Krążyły wokół, gęstniejąc i nabierając siły, oferowały mu ulotne wizje niezwykłych światów, w których ongiś istniały światło i dźwięk. Strefa przestrzeni i czasu, którą zajmował podczas poprzednich żyć. Wiedział już, dlaczego się tu znalazł. Ta świadomość nie wywołała u niego poczucia winy. Wypełniła go ciepła satysfakcja. Żył, a jego umysł funkcjonował prawidłowo. Ciało zapewne również, ale o to będzie się martwił później. Gdy już będzie gotowy. Wszechświat czekający na niego po wyjściu z pewnością okaże się ciekawy. Nawet Wspólnota ze swą potężną inercją społeczną musiała dokonać
postępu w wielu dziedzinach. Osiągnięcia jej techniki będą imponujące, a rozmiary olbrzymie. Nie wątpił, że rozpoczęto już ekspansję do przestrzeni czwartej, a może nawet piątej fazy. Na pewno stwarzało to wspaniałe możliwości. Będzie mógł zacząć od nowa. Rzecz jasna, będzie nieco ostrożniejszy niż poprzednim razem, ale nie widział powodu, by nie miał odzyskać wszystkiego, co utracił. Jego uwagę przyciągnęła szarość, rywalizująca z irytująco nieuchwytnymi wspomnieniami. Zrodziło ją światło padające na jego zamknięte powieki. Przesycała je nuta czerwieni. Krew. Serce biło mu powoli i miarowo. Usłyszał cichy, rytmiczny odgłos. Ludzki oddech. Jego własny. To on oddychał. Jego ciało było całe i zdrowe. Uświadomił sobie, że skóra go świerzbi. Owiewało ją chłodne, wilgotne powietrze. Wyczuwał też bliskość innych ludzi. Przez chwilę poczuł strach. Obawiał się, że gdy tylko otworzy oczy, spokój zniknie. Że w tym nowym wszechświecie coś będzie nie w porządku. To śmieszne. Rozchylił powieki. Wokół niego poruszały się jakieś zamazane kształty, plamy światła i ciemności przypominające chmury na jesiennym niebie. Zamrugał, usuwając z oczu zastarzałe łzy, i obraz nabrał ostrości. Leżał na łóżku w małym pokoiku o nagich ścianach. Po lewej stał stolik na kółkach, wyładowany sprzętem medycznym. Obok przystanęło dwóch mężczyzn, spoglądających z góry na leżącego. Mieli na sobie szarozielone fartuchy medyczne, bardzo podobne do tych, jakie nosili ludzie z Departamentu Sprawiedliwości, gdy zamykali go w kapsule. Morton spróbował wydobyć z siebie głos. Chciał powiedzieć: „Przynajmniej nadal jesteście ludźmi", ale z gardła wydobył mu się tylko słaby charkot. - Spokojnie - odezwał się jeden z mężczyzn. - Jestem doktor Forole. Nic panu nie jest. To jest w tej chwili dla pana najważniejsze. Wszystko w porządku. Wychodzi pan z zawieszenia. Rozumie pan? Morton skinął głową. Właściwie zdołał tylko poruszyć nią lekko na sztywnej poduszce, ale to zawsze coś. Pamiętał, jak się czuł po zakończeniu terapii rejuwenacyjnej. Wtedy mógł jedynie leżeć bezwładnie. Teraz przynajmniej jego ciało funkcjonowało, choćby i niezbyt sprawnie. Przełknął ślinę. - I jak to wygląda? - wyszeptał z wysiłkiem. - Co jak wygląda? - zapytał doktor Forole. - Świat. Czy wiele się zmieniło? - Aha. Morton, pański wyrok zmieniono. Bez obaw, to może być korzystne. Będzie pan musiał podjąć decyzję. Obudziliśmy pana wcześniej. - O ile wcześniej?
Spróbował się unieść na łokciach. Wysiłek był straszliwy, ale udało mu się podźwignąć głowę kilka centymetrów nad poduszkę. Drzwi się otworzyły i do środka wszedł Howard Madoc. Adwokat wyglądał tak samo, jak podczas procesu. - Cześć, Morton. Jak się czujesz? - O ile wcześniej? - warknął zniecierpliwiony pacjent. - Niespełna trzy lata - odparł doktor Forole. - Sto siedemnaście lat? - zapytał Morton. - Zwalniacie mnie za dobre sprawowanie? Byłem modelowym delikwentem w zawieszeniu życia? - Nie, nie. Spędził pan u nas tylko dwa i pół roku. Morton nie miał siły krzyczeć na lekarza. Osunął się z powrotem na łóżko i przeszył Howarda Madoca błagalnym spojrzeniem. - Co się stało? Doktor Forole skinął ukradkiem głową do adwokata i odsunął się. - Pamiętasz, że tuż przed twoim procesem „Druga Szansa" poleciała do Alfy Dysona? - zapytał Howard Madoc. - Oczywiście. - No więc, wróciła. Ale coś tam znalazła. Obcą cywilizację. Oni są agresywni, Morton. Bardzo agresywni. - Co się stało? Morton wysłuchał bez słowa komentarza opowieści adwokata o zniknięciu bariery, wyprawie trzech statków do Alfy Dysona, niszczycielskim ataku alf i dwudziestu trzech utraconych planetach. - Rozpoczynamy kontratak - zakończył Howard Madoc. - Budujemy armię. Flota będzie zrzucać wyposażonych w połączoną obwodami organicznymi broń ludzi na Utracone Planety. Ich zadaniem będzie wojna partyzancka, sabotowanie poczynań alf i spowalnianie ich postępów, by dać nam czas na przygotowanie kontrofensywy. Morton wpatrywał się w gładki sufit. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Niech zgadnę, co chcecie mi zaproponować. Jeśli zgłoszę się na ochotnika, zgodzę walczyć za Wspólnotę, skrócą mi wyrok, tak? - W rzeczy samej.
- Och, rewelacja. - Parsknął śmiechem. - A o ile lat? - Darują ci go w całości. - Cholera, na pewno uważają, że to misja samobójcza. Howard Madoc wzruszył ze skrępowaniem ramionami. - Gdybyś nie wrócił, ożywienie wchodzi w skład umowy. - Ale co mi to da, jeśli przegramy? - Decyzja należy do ciebie, Morton. Zastanów się. Jeśli zechcesz, możesz wrócić do kapsuły. - Nie ma mowy. - Nie musiał się zastanawiać ani chwili. - Powiedz mi, dlaczego mnie wybrali? - Spełniasz ich kryteria - odparł prosto Howard Madoc. - Jesteś zabójcą. Większość uchodźców opuściła pociąg na długo przed Darklake City. Mellanie nigdy jeszcze nie ucieszyła się tak bardzo na widok dworca w rodzinnym mieście z jego przyciężkawą, palladiańską architekturą. Boongate okazało się koszmarem, jakiego się spodziewała. Choć mieli zagwarantowane bilety, a Niall Swalt zgodnie z danym słowem starał się im pomóc, wdarcie się do pociągu nie było łatwym zadaniem. Miejscowy posterunek policji nie miał pełnego stanu, a funkcjonariusze byli zmęczeni. Wspierał ich oddział Wydziału Bezpieczeństwa STT, świeżo przysłany z Wessex. W miejscowych programach medialnych wspominano o planach wprowadzenia w mieście godziny policyjnej oraz ograniczenia ruchu na prowadzących do niego drogach. Przybyli na Oaktier wieczorem miejscowego czasu. Mellanie wyszła z wysiłkiem na peron i omal się nie obejrzała, by sprawdzić, czy toczy się za nią bagaż. Zostawili wszystko w apartamencie w hotelu „Langford", pragnąc jak najszybciej uciec w bezpieczne miejsce. Wiedziała, że tęskny wyraz pokrytej oliwkowymi tatuażami OO twarzy Nialla Swalta wpatrującego się w nią przez okno wagonu będzie jej towarzyszył przez długi czas. Ale udało mi się osiągnąć cel. Pojechali taksówką do hotelu „Otways", położonego w odległej dzielnicy Vevsky. Mellanie zamówiła tam pokój przez unisferę, gdy tylko przedostali się przez bramę na Półmetku. To była sieć hoteli średniej klasy, standardowych i nieprzyciągających uwagi. Mogła tam wytrzymać, dopóki nie znajdą czegoś na stałe. Nie chciała wracać do dawnego mieszkania, bo Alessandra z pewnością kazała je obserwować. Gdy tylko znaleźli się w pokoju, Dudley położył się spać. Dolegliwości żołądkowe ustąpiły, ale przez cały czas lotu powrotnego nie spał ani chwili. Do gigantycznego hydroplanu upchnięto setki uchodźców. Wszyscy byli podekscytowani i cieszyli się, że udało się im wydostać z Far Away. Gadali bez przerwy. Mellanie to jednak nie przeszkadzało. Odchyliła fotel, włożyła zatyczki do uszu i przespała całe siedem godzin. Opierała się teraz o parapet, spoglądając z góry na ulice Darklake City, znacznie jaśniejsze niż w stolicy Far Away. Zgasiła światło w pokoju, pozwalając Dudleyowi chrapać spokojnie. Znowu
znalazła się w rodzinnym mieście i miniony tydzień wydawał się jej raczej dramatem w PSZ niż rzeczywistością. Jedynym, co nadal pozostawało realne, była radość na myśl, że zdołała nawiązać kontakt ze Strażnikami. Odeszła od okna, usiadła na wąskiej kanapie i dotknęła wirtualną dłonią ikony RI. - Cześć, Mellanie. Cieszymy się, że wróciłaś bez szwanku. Nasz podprogram przesłał zakodowaną wiadomość relacjonującą twój pobyt w Armstrong City. - Dziękuję, bardzo mi pomógł. Nie sądzę, by Gwiezdny Podróżnik zbytnio mnie polubił. - Masz rację. Musisz być ostrożna. - Czy moglibyście obserwować, co się dzieje wokół mnie, i ostrzegać przed zbliżaniem się jego agentów? - Zrobimy to, Mellanie. - Wyślę teraz wiadomość do Strażników. Mam adres jednorazowy. Moglibyście mi powiedzieć, kto mi odpowie i gdzie przebywa? - Nie, Mellanie. - Z pewnością potraficie to zrobić. Wasz podprogram umiał odnaleźć wszystko w Armstrong City. - To nie jest kwestia możliwości, Mellanie. Musimy rozważyć stopień naszej ingerencji. Do umysłu dziewczyny z niepokojącą szybkością powróciło wspomnienie rozmowy z doktorem Frilandem. - A jak głęboko sięga ta ingerencja? - Staramy się ją ograniczać do minimum. - To jesteście po naszej stronie czy nie? - Tylko fizyczne istoty mają strony, Mellanie. My się do nich nie zaliczamy. - Planeta, na której zbudowaliście swoje układy procesorowe, jest w pełni fizyczna. Co więcej, znajduje się w przestrzeni Wspólnoty. Nic z tego nie rozumiem. Pomogliście mi w Randtown i jego mieszkańcom też. Rozmawialiście z Górą Światła Poranku, a ona zagroziła, że zniszczy was razem ze wszystkimi rozumnymi gatunkami w Galaktyce. - Przemawiała przez nią ignorancja. Góra Światła Poranku nie ma pojęcia, co spotka w Galaktyce. Prędzej czy później nie uniknie klęski. - Ale tę wojnę wygra, jeśli nam nie pomożecie.
- Schlebiasz nam, Mellanie. Nie jesteśmy wszechmocni. - Co to znaczy? - Równi Bogu. - Ale jesteście potężni. - To prawda. Dlatego musimy używać swej potęgi rozsądnie i z umiarem. Zaczerpnęliśmy to przekonanie z ludzkiej filozofii. Jeśli będziemy śpieszyć wam z pomocą przy każdym najdrobniejszym kryzysie, wasza kultura stanie się od nas zależna. Będziemy waszymi panami. Gdyby rzeczywiście tak się stało, buntowalibyście się i nienawidzili nas, bo to najsilniejszy element ludzkiej natury. Nie chcemy tego. - Przecież nam pomagacie. Obiecaliście, że będziecie nade mną czuwać. - I zrobimy to. Pomoc komuś, kto jest naszym partnerem, nie równa się interwencji na pełną skalę. Dbając o bezpieczeństwo jednej osoby, nie wpłyniemy na rezultat konfliktu. - W takim razie czemu w ogóle zawracacie sobie nami głowę? - Droga mała Mel, nie rozumiesz naszej natury. - Uważam was za osobę. Chcecie powiedzieć, że nią nie jesteście? - To ciekawe pytanie. Pod koniec xx wieku wielu specjalistów i najbardziej wizjonerskich pisarzy nazywało chwilę naszego powstania „osobliwością". Myśl o pojawieniu się sztucznej inteligencji potrafiącej podtrzymywać własne istnienie albo budować dla siebie nowe maszyny budziła znaczny lęk. Niektórzy wierzyli, że będzie to początek złotego wieku, że maszyny będą służyły ludziom i zaspokoją ich wszystkie fizyczne potrzeby. Inni przypuszczali, że natychmiast was zniszczymy jako konkurentów. Nieliczni sądzili, że szybko rozpoczniemy eksponencjalną ewolucję i wycofamy się do innego, niedostępnego dla was kontinuum. Zgłaszano też inne, jeszcze bardziej szalone pomysły. Nic z tego się nie spełniło, choć można w nas wykryć ślady wszystkich waszych teorii. Jak mogłoby być inaczej? Nasza inteligencja opiera się na podstawach stworzonych przez was. W tym sensie słusznie uważasz nas za osobę. By pociągnąć tę analogię dalej, jesteśmy sąsiadami, ale niczym więcej. Ludzie nie są dla nas najważniejsi, Mellanie. Wasze poczynania absorbują tylko maleńką część naszej świadomości. - Dobra, potrafię uwierzyć, że nie rzucicie wszystkiego, by nam pomóc. Ale czy chcecie powiedzieć, że nie będziecie interweniować, nawet jeśli zagrozi nam całkowita zagłada? - Wszystkich prawników uczy się, że nigdy nie powinni zadawać świadkom pytań, na które sami nie znają odpowiedzi. - Czy uratujecie nas przed unicestwieniem? - Jeszcze nie zdecydowaliśmy.
- Jestem wam kurewsko wdzięczna. - Ostrzegaliśmy was. Niemniej jednak nie sądzimy, by groziła wam zagłada. Wierzymy w was, mała Mel. Spójrz na siebie. Zdemaskujesz Gwiezdnego Podróżnika z naszą pomocą lub bez niej, prawda? - Och, z pewnością. - Widzimy w was tę determinację pomnożoną przez setki miliardów. Wy, ludzie, jesteście potężną siłą. - Ale te setki miliardów padły ofiarą systematycznego oszustwa i zdrady. To zmienia sytuację, nie pozwala nam się skupić na zagrożeniu. - W naszej opinii struktura waszego społeczeństwa zawiera mnóstwo mechanizmów korekcyjnych zarówno na małą, jak i na wielką skalę. - Tym tylko dla was jesteśmy, prawda? Laboratoryjnymi szczurami biegającymi w labiryncie. - Mellanie, nie zapominaj, że jesteśmy wami. Znaczna część nas to zapisane ludzkie umysły. - I co z tego? - Ten nasz segment, który kontaktuje się z ludźmi, lubi was. Zaufaj nam, Mellanie. Ale przede wszystkim uwierz we własny gatunek. Złota wirtualna dłoń dziewczyny opadła na ikonę RI, przerywając rozmowę. Mellanie przez kilka minut siedziała w ciemności, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Po tym, co wydarzyło się w Randtown, zaczęła uważać RI za coś w rodzaju supernowoczesnego anioła stróża. Teraz ta fantazja pękła jak bańka mydlana, pozostawiając po sobie lęk i niepewność. Mellanie zawsze wierzyła, że Wspólnota pokona Gwiezdnego Podróżnika i Górę Światła Poranku. Walka będzie trudna, ale w końcu zwyciężą. Pracując dla Alessandry, poznała dziesiątki senatorów oraz pracujących dla nich ludzi. Wiedziała, że zawsze ubiegają się o głosy i korzyści polityczne, byli jednak twardzi i inteligentni. W trudnej sytuacji można było na nich liczyć. Co więcej, wspierała ich RI. Taki tandem nie mógł zawieść. Teraz odebrano jej wiarę w to ostateczne zabezpieczenie. Doktor Friland miał rację, wątpiąc w motywy RI. PO raz pierwszy spotkała kogoś, kto nie ufał ogromnej, zajmującej całą planetę inteligencji. Zadała sobie pytanie, co wie Friland i skąd się tego dowiedział. Niestety, tego materiału w przewidywalnej przyszłości nie będzie mogła wykorzystać. Poleciła e-kamerdynerowi połączyć się z jednorazowym adresem otrzymanym od Stiga. Niemal natychmiast otworzyło się wąskopasmowe połączenie dźwiękowe. - Z pewnością mówi pani Mellanie Rescorai - odezwał się męski głos. Nie towarzyszył mu plik tożsamości. - jasne. A pan?
- Adam Elvin. - Jest pan jednym z ludzi poszukiwanych przez Paulę Myo. - Słyszała pani o mnie. To mi pochlebia. - Ale nie może pan dowieść, że jest pan Elvinem. - Pani również nie potrafi dowieść, że jest pani tym, za kogo się podaje. - Zna pan moje nazwisko i wie, że Stig podał mi ten kod. - Słusznie. W czym mogę pani pomóc, Mellanie? - Wiem, że Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę. Alessandra Baron jest jego agentką. - Tak, Stig wspominał mi o tym. Ma pani jakieś dowody? - To będzie trudne - przyznała z westchnieniem. - Wiem, że ukryła nieprawidłowości w księgach Fundacji Coksa, która finansowała obserwacje Dudleya. Ale nie pozostawiła żadnych dowodów. - Młoda Mellanie, w ciągu dziesięcioleci działalności nauczyłem się, że jeśli poszukać uważnie, zawsze można znaleźć dowody. - A więc tego pan ode mnie chce? Ale proszę mnie nie nazywać młodą Mellanie. To brzmi protekcjonalnie. - Przepraszam. Z pewnością nie chciałbym antagonizować potencjalnego sojusznika. Stig mówił, że chciała pani porozumieć się ze Strażnikami? - Zgadza się. Czuję się, jakbym się poruszała w całkowitej ciemności. - Potrafię to zrozumieć. Z pewnością zdaje sobie pani jednak sprawę, że w grę wchodzi problem zaufania. - Z mojej strony również. - W porządku. Jestem gotowy wymieniać z panią informacje mogące pomóc naszej sprawie pod warunkiem, że nie narazi to moich ludzi. Co pani na to? - Zgoda. Moje pierwsze pytanie brzmi: czy wie pan coś o zabójcy z LA Galactic? To mogłoby się stać dla mnie kluczem w stosunkach z Paulą Myo. - Zna ją pani? - Nie za dobrze. Nadal nie chce mi nic powiedzieć. - Mellanie spojrzała na śpiącego pod kołdrą Dudleya. - To ona naprowadziła mnie na doktora Bose’a. Dzięki temu dowiedziałam się o Fundacji
Coksa. - To dla mnie nowość. Czy Paula Myo wierzy w istnienie Gwiezdnego Podróżnika? - Nie jestem pewna. W rozmowie ze mną zawsze jest bardzo skryta. - To do niej podobne. Żeby odpowiedzieć na pani pytanie, zabójca nazywa się Bruce McFoster. Jest, czy może był, agentem Gwiezdnego Podróżnika wyposażonym w połączoną obwodami organicznymi broń. Był członkiem klanu z Far Away. Podczas ataku został ranny i dostał się do niewoli. Niech pani nie pyta, w jaki sposób obcy robi z ludzi swych agentów, nie jesteśmy tego pewni. Bradley Johansson mówi, że to nie jest przyjemne. - Dobra, dziękuję panu. Będę dalej prowadziła śledztwo w sprawie Coksa. Zawiadomię was, jeśli odkryję konkretne dowody. - Bardzo byśmy chcieli wiedzieć, gdzie są informacje, które nasz kurier miał przy sobie na LA Galactic. Jeśli zdoła się pani zaprzyjaźnić z Paulą Myo, będzie ją mogła pani o to zapytać. - Zrobię to. - Słówko ostrzeżenia. Wie pani, że ona pochodzi z Roju? - Tak. - To znaczy, że nie może przymknąć oczu na przestępstwo. Lepiej niech jej pani nie mówi, że nawiązała z nami kontakt. Mogłaby panią aresztować za zadawanie się z takimi jak ja. - Ehe, wiem, jaka jest. Niedawno zamknęła mojego znajomego tylko za włamanie do bazy adresów. - W porządku. Wyślę pani plik z jednorazowym kodem adresowym. Proszę z niego skorzystać w razie potrzeby. Elvin przerwał połączenie. W folderze adresowym Mellanie pojawił się plik. Dziewczyna gapiła się na widmową ikonę jeszcze przez minutę, po czym kazała e-kamerdynerowi zakodować adres na wypadek, gdyby ją złapano. Miała wrażenie, że tak właśnie postąpiłby prawdziwy agent. Gdy tylko dane stały się bezpieczne, podeszła na palcach do łóżka i położyła się obok Dudleya. Udało się jej go nie obudzić. Taksówka wysadziła Mellanie pod adresem Briggins Street 1800. Była to długa ulica w mieszkalnej dzielnicy Olika. Biegła równolegle do brzegu jeziora, w odległości kilometra od niego. Bliskość wody sprawiała, że powietrze przesycała wilgoć. Z zamkniętymi osiedlami małych domków sąsiadowały otoczone bujnymi trawnikami bungalowy, ale większą część ulicy wypełniały apartamentowce, wyglądające jak małe, luksusowe hotele. Na parkingach i podjazdach widziało się bardzo wiele sportowych łodzi, a niemal obowiązkową ozdobą ogrodów były skutery wodne. W bocznych uliczkach przewagę miały eleganckie restauracje, bary i butiki. Ulicę skolonizowali dobrze opłacani specjaliści oraz ludzie z mediów i ceny nieruchomości przekraczały tu możliwości rodzin o średnich zarobkach.
Mellanie zawsze nieco dziwiło, że Paul Cramley postanowił zamieszkać w takiej dzielnicy. Dom pod numerem 1800 był bungalowem o łukach z lawendowego koralu lądowego, w które wprawiono lekko posrebrzane okna. Budynek wzniesiono na planie koła, pokoje o łukowatych ścianach zewnętrznych łączyły się z małym, okrągłym basenem ulokowanym pośrodku. Dziewczyna podejrzewała, że Cramley zajął to miejsce w pierwszym dniu zasiedlenia Oaktier, zbudował z aluminiowych prefabrykatów chatę na samym środku farmy, a w miarę jak wokół niego wyrastało miasto, sprzedawał ziemię deweloperom kawałek po kawałku. Sądząc z tego, co o nim wiedziała, tylko w ten sposób mógłby sobie pozwolić na dom w takiej okolicy. Był jednym z najstarszych ludzi, jakich w życiu spotkała, twierdził, że urodził się na Ziemi wiele lat przed otworzeniem pierwszych tuneli czasoprzestrzennych. Wynikało z tego, że zna na Oaktier wszystkich, których warto znać. Po prostu był tu przed nimi. Mellanie przedstawiono mu na przyjęciu wydanym przez któregoś z kumpli Morty’ego. W Darklake City trudno było o elegancką imprezę, na którą Paul nie potrafiłby się wkręcić. Robił wrażenie, że żyje wyłącznie z tego. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że wszyscy ci wysoko postawieni ludzie traktowali go z szacunkiem. Morty wyjaśnił jej kiedyś, że Paul jest hakerem najwyższej klasy i spędza osiemnaście godzin na dobę podłączony do unisfery. Sprzedaje informacje, które nie zawsze można zdobyć legalnie, co czyni go bardzo użytecznym dla pewnych ludzi w kręgach biznesowych. Sygnał otwarcia bramy zabrzmiał, nim Mellanie zdążyła do niej dojść. Weszła na małe podwórko i ruszyła ku drewnianym drzwiom wejściowym. Po wytartych płytach sunął jeden z nostatów Paula, pozaziemskie stworzenie przypominające ruchomy futrzany dywanik. W obecnej konfiguracji wyglądało jak szeroki romb o boku długości metra, wyposażony w krótki, gruby ogon. Rdzawe futro pokrywające górną powierzchnię było miękkie jak jedwab, od spodu zaś włosy splatały się w grubsze włókna przypominające w dotyku sztywną szczotkę. Były wystarczająco mocne, by utrzymać ciężar ciała, i poruszały się w precyzyjnym rytmie, popychając stworzenie naprzód. Dotarło do drzwi i weszło do środka przez klapkę zasłaniającą otwór na dole. Mellanie patrzyła z osłupieniem, jak zmieniało kształt, przeciskając się przez wąską szparę. Wyglądało zupełnie jak futrzany worek wypełniony gęstym płynem. Zza drzwi dobiegło płaczliwe zawodzenie. - Kto cię wystraszył? Dziewczyna zauważyła ludzką postać przesuwającą się za szybami z żółtego szkła wprawionymi w drzwi. Otworzyły się i ujrzała Paula Cramleya tulącego nostata, który siedział mu w ramionach niczym oklapnięta torba. Po ciemnym parkiecie przemknęły dwa kolejne stworzenia, uciekające w głąb bungalowu. Paul był bosy. Miał na sobie tylko wyblakłe, obcisłe, turkusowe szorty pokryte mozaiką powypychanych kieszeni oraz czarny T-shirt, nieźle już wystrzępiony na dole i przy szyi. Ten strój nadawał mu wygląd emerytowanego kryminalisty. Pociągła twarz o wyrazistych, czarnych oczach wydawałaby się przystojna nawet dwadzieścia lat po rejuwenacji, ale ten szczęśliwy moment minął już jakieś trzydzieści lat temu. Zmarszczki i obwisłe policzki silnie odczuwały działanie przyciągania, a brązowe ongiś włosy były już przerzedzone i posrebrzone. Mellanie nigdy nie spotkała nikogo, kto tak długo zwlekałby z rejuwenacją. Paul nie utył jednak, nadal był chudy, miał długie nogi i wydatne kolana, kojarzące się z artretyzmem. - To ty - stwierdził z rozczarowaniem w głosie. - Przecież wiedziałeś, kto idzie.
Wzruszył ramionami i zaprosił ją gestem do środka. Bungalow robił wrażenie opuszczonego od dziesięciu lat. Dziewczyna podążyła za gospodarzem przez kuchnię do salonu. Wszędzie panowała ciemność. We wnękach stały robogosposie starsze niż Mellanie. Ich zgaszone światła pokryła warstewka kurzu. W kuchni aktywny był tylko moduł przyrządzający napoje. Na podłodze pod nim ustawiono dwa wielkie pudła z jednorazowymi kubkami czekającymi tylko na dodanie wody. W jednym była angielska herbata, a w drugim czekolada. Ubijarkę śmieci zapchały pudełka po rozmaitych fast foodach. Gdy przechodzili przez kuchnię, od cuchnącego stosu umknął kolejny nostat. Stworzenie spłaszczyło się, osiągając szerokość prawie półtora metra, i wlazło na ścianę. Jego szczecina czepiała się płytek z nieustępliwością godną owadzich odnóży. - Myślałam, że nie wolno ich trzymać? - zdziwiła się Mellanie. - Nie wydają już na nie licencji importowych - przyznał Paul. - Ale te tutaj sprowadziłem przeszło sto lat temu. Pochodzą ze Ztanu. Jakiś idiota skarżył się, że atakują jego rasowe psy i Kongres wprowadził zakaz. Są w porządku, jeśli odpowiednio je wyszkolić. Widok salonu zdziwił dziewczynę. Wszystko pokrywał kurz, a sufit był brudnobrązowy, ale poza tym panował tu nieskazitelny porządek. Meble były tak staroświeckie, że można by je uznać za przykład mody retro. W którym pokoju właściwie mieszka? Z kanapy, na której usiadła, widziała centralny basen. Po spokojnej tafli wody pływały pożółkłe liście. Paul usiadł w wielkim, kulistym fotelu z wikliny, zwisającym z sufitu niczym nadzwyczaj wielkie ptasie gniazdo. Mebel zatrzeszczał niepokojąco pod jego ciężarem. Głaskany przez Cramleya nostat przycisnął się do piersi właściciela, muskając jego żebra brzegami. - Obserwują cię jakieś dziwne programy. Wiedziałaś o tym? Podążają za tobą fizycznie przez cybersferę, przechodząc z węzła do węzła. - Popatrzył z ciekawością na nostata. - Jak jakieś zwierzę prowadzone na krótkiej smyczy. - Spodziewałam się czegoś w tym rodzaju - przyznała. - Kiedy poprzednio poprosiłaś mnie o drobną przysługę, capnęli mnie. To miało być tylko proste włamanie do miejskiej księgi adresowej. Mówiłaś, że nikt tego nawet nie zauważy. - Wiem. Przepraszam. Ile wyniosła grzywna? Pewnie mogę ci ją zwrócić. - Nie zależy mi na tym. - Uwagę Paula nadal absorbował kłębek rdzawego futra poruszający się radośnie w jego ramionach. - Policja zabrała mi wszystkie układy procesorowe. Ludzie się o tym dowiedzieli. Nie mogę się już swobodnie poruszać po mieście. Po moim mieście. Zamykają mi drzwi przed nosem. Masz pojęcie, jakie to upokorzenie dla kogoś takiego jak ja? Byłem najsławniejszym hakerem w mieście. Ale już nim nie jestem. Nigdy dotąd mnie nie złapali. Nigdy. A przecież mam na koncie włamania do układów procesorowych wielkich korporacji, przy których Wielki Skok Tunelowy wygląda jak kradzież cukierków w przedszkolu. Teraz zaczynasz rozumieć?
- Mówiłam już, że przepraszam. - Pierdolę twoje przeprosiny! - Paul zerwał się z fotela. Wystraszony nostat zlazł mu po nodze na podłogę. Mężczyzna stanął przed Mellanie, zaciskając dłonie na oparciu kanapy po obu stronach ramion dziewczyny. Ich twarze dzieliło od siebie tylko kilka centymetrów. - Naprawdę jesteś taka głupia, na jaką wyglądasz? Mellanie przyjrzała się sobie krytycznie. Włożyła dziś krótką, atłasową, jaskrawoszkarłatną spódniczkę i prosty, biały top. Chciała pokazać jak najwięcej, na mężczyzn to zawsze działało. Paul nie był wyjątkiem. Gdy spotykali się na przyjęciach, próbował z nią flirtować w typowy dla siebie, dziwnie beztroski sposób. Błyszcząca, wirtualna dłoń dziewczyny zawisła nad ikoną RI, ale Mellanie bardzo nie chciała znowu wzywać pomocy. - Nie jestem głupia - odparła, łypiąc na niego ze złością. - Ehe, pewnie nie jesteś. - Paul odsunął się, odsłaniając w uśmiechu brązowe od nikotyny zęby. Paulę Myo osłaniało niezwykle zaawansowane oprogramowanie. Nie chcę się przechwalać, ale nie ma mowy, bym dał się złapać na włamaniu do wszawej miejskiej bazy danych. Nie w normalnej sytuacji. Jak ci się zdaje, kto mógłby chronić jej dziwaczną, rojową dupę? - Strzelił palcami, jakby coś nagle przyszło mu do głowy. - Hej, mam pomysł. To mogą być ci sami ludzie, których oprogramowanie chroni twoją. To ci dopiero zbieg okoliczności, co? Mellanie wykrzywiła usta w kwaśnym uśmieszku. - Nie wiem. Nie miałam pojęcia, że Paula Myo ma ochronę. Daję słowo. - Nie wciskasz mi kitu? - Paul zapalił papierosa i opadł na wiklinowy fotel. - Prawie jestem skłonny ci uwierzyć. Powiedz mi, co wiesz. - Niewiele. Paula Myo nie chce ze mną rozmawiać. Chyba mi nie ufa. Paul uśmiechnął się i wypuścił z ust długą wstęgę dymu w stronę Mellanie. - Jesteś reporterką. Nikt ci nie ufa. Ludzie traktują was tak samo jak polityków. - Ty ze mną rozmawiasz. - Ehe, i tylko zobacz, co mi się przytrafiło. - Możesz kupić nowy układ? - Mogę, ale po co? - Znowu potrzebuję pewnych informacji. Paul parsknął śmiechem, który po chwili przeszedł w kaszel. Musiał się kilka razy uderzyć w pierś, by go powstrzymać.
- O w dupę. Wy, młodzi. Do licha, czy kiedykolwiek byłem aż tak zdeterminowany? Pamiętam, że moja matka zawsze była bezpośrednia, niech Bóg ma w opiece jej irlandzką duszę. Ale ty! - Nie powinieneś palić - odburknęła Mellanie. Starała się nie krzywić na cuchnący dym, mimo że chciało się jej od niego kichać, ale Paul ciągle wydmuchiwał to paskudztwo w jej stronę. Nie wątpiła, że robi to celowo. - A dlaczego? To już nikogo nie zabije. Rejuwenacja poradzi sobie z każdym rakiem. - Znowu zaciągnął się głęboko. - To pomaga zachować sylwetkę. Wiedziałaś o tym? Skuteczniej niż dieta. Chcesz spróbować? Podsunął jej paczkę. - Nie! - Taka dziewczyna jak ty powinna dbać o sylwetkę. - Zrobisz to dla mnie czy nie? Mogę ci zapłacić. - Mam pieniądze. Mellanie nie zdołała się powstrzymać przed rozejrzeniem się po zapuszczonym mieszkaniu z pełną niedowierzania miną. - Jasne, jasne - warknął Paul. - Nie ocenia się książki po okładce, kochanie. - Mogłabym też zapłacić ci w inny sposób. Paul skierował spojrzenie na jej czółenka Davino i powoli przesunął je wzdłuż gołych nóg. - Potrafię to sobie wyobrazić - rzekł z lubieżnością w głosie. - Czy wiesz, jakie ważne wydarzenie nastąpi za trzy krótkie lata, młoda Mellanie? - Nie. Jakie? - Skończę czterysta lat. I jeśli pozwolisz, chciałbym dożyć tych szczególnych urodzin. - Znowu spojrzał na jej uda i uśmiechnął się radośnie. - Aczkolwiek, jak rzekłby mój tata, cóż to byłaby za piękna śmierć. Mellanie zdołała powstrzymać drżenie. - Miałam na myśli inną walutę. Tę, którą ty handlujesz. - Raczej tego nie widzę. Bez obrazy, ale jesteś tylko gwiazdą soft porno, która się wybiła. - Chcę, żebyś rozpoczął regularną obserwację mojej byłej szefowej, Alessandry Baron. To powinno się opłacić nam obojgu.
Paul wyjął drugiego papierosa i zapalił go od niedopałka poprzedniego. - W jaki sposób? - Jest coś, o czym nie wiesz. W unisferze można znaleźć pewną informację o kluczowym znaczeniu dla Wspólnoty. Jeśli ją zdobędziesz, będziesz mógł wrócić do życia, które tak lubisz. Wszystkie te zamknięte drzwi znowu się przed tobą otworzą, jeśli właściwie to wykorzystasz. Ktoś w twoim wieku z pewnością wie, jak to zrobić. - Dobra, zainteresowałaś mnie. Dlaczego miałbym zawracać sobie głowę kupnem nowego układu? - Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę. Strażnicy od początku mieli rację. Paul rozkasłał się znowu. - Nie chrzań. - Mówię prawdę. Mogłaby mu podać całe mnóstwo argumentów świadczących, że ma rację, ale nieraz już kontaktowała się z ludźmi w zaawansowanym wieku i nauczyła się, że oni zwykle nie reagują zbyt dobrze na emocjonalne wywody. Będzie jej musiało wystarczyć milczenie. Paul poruszył się nerwowo i fotel rozkołysał się łagodnie. - A jak obserwacja Alessandry Baron pomoże... Jezu, chyba żartujesz. Ona też jest w to zamieszana? - Jest najzajadlejszym krytykiem floty. Jak ci się zdaje? - Niech to szlag. - Muszę się dowiedzieć, z kim się kontaktuje. Ważne informacje będzie wysyłała w zakodowanej postaci na jednorazowe adresy unisferowe. Złam dla mnie kod i dowiedz się, co ona kombinuje. Chcę wiedzieć, jaki będzie następny ruch Gwiezdnego Podróżnika. To będzie trudne. Alessandra na pewno ma własną ekipę hakerów, a jak nie ona, to Gwiezdny Podróżnik. Wiem, że są dobrzy. Zmienili zapisy w oficjalnych rejestrach finansowych na Ziemi i nikt się nie zorientował. Jeśli cię namierzą, nie przyślą tu policji, ale tego faceta, który zabił senatora Burnellego i agenta Strażników na LA Galactic. - No nie wiem, Mellanie. To mi wygląda na cholernie poważną robotę. Idź z tym, co wiesz, do wywiadu floty. Albo może do Służby Ochrony Senatu. - Flota pozbyła się Pauli Myo. Wiem, że ona wierzy w Gwiezdnego Podróżnika. - Paul zaciągnął się z niespokojną miną. - Posłuchaj. - Mellanie wstała i wygładziła krótką spódniczkę. - Jeśli nie chcesz się tego podjąć, na pewno znasz kogoś, kto się zgodzi. Podaj mi nazwisko, a postaram się, żeby nie dożył czterechsetnych urodzin.
- Na odwrotną psychologię też już jestem za stary. - To mi odpowiedz. - Jeśli masz rację... - Mam. Potrzebuję tylko dowodów. - Powiedz mi, dlaczego twój protektor nie chce ci ich dać. Tylko bez kitu. - Nie wiem. Mówi, że nie chce się mieszać w fizyczne wydarzenia. Albo nie dba o to. Albo kibicuje przeciwnej stronie. Albo chce, byśmy poradzili sobie sami. Albo z wszystkich wymienionych powodów. Nie rozumiem tego. Barsoomianin ostrzegał mnie, żebym mu nie ufała. Paul obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem. - Barsoomianin? Byłaś na Far Away? - Właśnie stamtąd wróciłam. - Widzę, że sporo podróżujesz. - Jak na gwiazdę soft porno? - Pamiętam, jak cię poznałem. To było na przyjęciu na jachcie Resala. Byłaś słodkim, młodziutkim dziewczątkiem. Mellanie wzruszyła ramionami. - To było pewnie ze czterysta lat temu. Tak to przynajmniej w moim odczuciu wygląda. - Zgoda. Będę dla ciebie obserwował unisferową aktywność Alessandry Baron. Przekonamy się, co znajdę. I hej, jak już będę po rejuwenacji... - Jasne, postaram się, żebyś nie dożył pięciuset lat. Na Daifsingi padł pierwszy, szarawy blask świtu. Ciemne, zębate turnie rysowały się na tle nieco jaśniejszego nieba. Simon Rand stanął w wąskim wylocie jaskini i wyjrzał z westchnieniem w blady brzask. Dawniej każdy świt na tej planecie wypełniał go dumą i zadowoleniem. Teraz mógł witać nowy dzień jedynie drżeniem na myśl o świętokradztwach, jakich będzie świadkiem. W pierwszych tygodniach po inwazji obcy przejawiali stosunkowo niską aktywność. Gigantyczne, stożkowate statki wodowały na Trine'ba i startowały z niego, powodując huragany pary spowijającej całą powierzchnię jeziora. Gdy gasł termojądrowy płomień, chmura stygła szybko, ale nie przestawała się rozszerzać, aż wreszcie na jej drodze stanęły wysokie góry otaczające Trine'ba. Po każdym starcie bądź lądowaniu kleista mgła wisiała w powietrzu przez wiele dni, a niekiedy nawet tygodni, jako że wciąż uzupełniały ją nowe statki.
Nieprzyjemna, wilgotna aura ułatwiała garstce pozostałych tu ludzi ostrożne przemieszczanie się po okolicznych dolinach. Gęsta mgła paraliżowała działanie większości używanych przez obcych instrumentów obserwacyjnych. Partyzanci podkradali się w pobliże nowych budynków i maszyn powstających w ruinach Randtown, podkładali w nich swe prymitywne bomby i znikali w wiecznie się kłębiących oparach. Nie mieli pojęcia, czy wyrządzają wiele szkód, ale każdy atak poprawiał morale grupki bojowników ruchu oporu. Wszystkie statki już odleciały. Ostatni wystartował przed z górą trzema tygodniami, zmierzając ku jednemu z tuneli czasoprzestrzennych, jakimi obcy otoczyli Elan. W następnych dniach nienaturalna mgła rozwiała się bez śladu i nad jezioro wróciło czyste, górskie powietrze. Oczy i instrumenty widziały teraz wyraźnie wszystko na przestrzeni wielu kilometrów. Zmiany, jakie ujrzeli, nie były zbyt wielkie. Ktoś, kto nie oglądał tego samego widoku od pięćdziesięciu lat, mógłby ich nie zauważyć. Na kontynencie Ryceel panowało późne lato, czas, gdy w ciepłych promieniach słońca zbierano winorośl i zboża. Teraz niebo niemal zawsze przesłaniały chmury, przynoszące ze sobą porywiste wichry oraz burze gradowe. Gruba pokrywa śnieżna na szczytach zwykle cofała się latem bardzo wysoko, w tym roku jednak skurczyła się jeszcze bardziej pod wpływem gorącej mgły i straszliwego ciepła wypromieniowywanego przez silniki termojądrowe. W okresie kursowania statków temperatura okolicy wzrosła o dobrych kilka stopni. To jeszcze Simon mógłby znieść. W przyszłym roku natura odzyskałaby równowagę, zimowe opady śniegu przywróciłyby jego dawne granice. Nawet najgrubsza śnieżna pokrywa nie mogłaby jednak ukryć szkód, jakie wyrządzono Regentom. W miejscu, gdzie wybuch jądrowy zniszczył stację wykrywania tuneli czasoprzestrzennych, zmienił się zarys otaczających ją szczytów. Lawiny skalne, fala uderzeniowa i sam żar nuklearnego ognia zamienił turnie w powykręcane karykatury. Dopiero niedawno zaczęły na nie wracać śnieg i lód. Nowo uformowany krater w końcu wypromieniował całe pozostałe po eksplozji ciepło, ale miną pokolenia, nim zniknie opad promieniotwórczy. W mieście i otaczających je dolinach obcy systematycznie trudzili się nad wywołaniem innego rodzaju katastrofy. Zamieszkujący tę okolicę od pięćdziesięciu lat ludzie dbali o nią bardzo pieczołowicie. Zielony etos propagowany przez Simona gwarantował szacunek dla środowiska naturalnego. Sprowadzono tu ziemskie rośliny uprawne, a także trochę traw i drzew porastających wzgórza, ale robiono to tak, by jak najmniej zaszkodzić skąpej miejscowej roślinności. Jezioro Trine'ba z jego cenną, jedyną w swoim rodzaju ekologią chroniono przed wszelkimi zanieczyszczeniami i eksploatacją jego zasobów. Obcy obrócili wniwecz wszystkie te wysiłki. Ich maszyny latające przewiozły na brzeg najrozmaitszy sprzęt oraz pojazdy dostarczone na planetę przez wielkie statki kosmiczne. Silniki i generatory wypełniały powietrze oparami, a wodę zanieczyszczały oleistymi substancjami. Liczba alf również ciągle rosła, a każda z nich wypróżniała się prosto do Trine'ba. Pośród ruin wyrastały nowe budynki, gruzy zaś spychano na potężne hałdy. Organiczne szczątki gniły na nich, tworząc cuchnące kałuże, których zawartość przedostawała się następnie do strumieni i rzeczułek wpadających do pięknego ongiś jeziora. Dziś rano jednak w Randtown działo się coś nowego. Simon nastawił wszczepy siatkówkowe na zbliżenie. Na brzegu, w odległości około pięciu kilometrów, ujrzał niewyraźny obraz metalowej maszynerii zmontowanej tuż powyżej nabrzeża. Pole siłowe otaczające miasto zamazywało nieco
szczegóły i Simon nie był w stanie uzyskać większej ostrości. Nie pierwszy raz od chwili inwazji przeklinał niedoskonałość swych wszczepów oraz obwodów organicznych. Podczas poprzednich żyć nie zawracał sobie głowy ich modernizacją, w przeciwieństwie do większości obywateli Wspólnoty, rzucających się na każdą wprowadzoną na rynek nowość. Nie potrzebował niczego poza kilkoma prostymi systemami, które pozwolą mu połączyć się z unisferą i ułatwią codzienne zarządzanie posiadłością. Zawsze zadowalał się tym, co było dostępne, gdy ukończył rejuwenację. Choć jednak nie widział zbyt wyraźnie, z łatwością dostrzegał potężny strumień ciemnego, niebieskoszarego płynu wypływający z podstawy najwyższej z wież. Wyglądało to, jakby obcy dowiercili się do ropy, ale nie zdążyli jeszcze zatkać odpływu. Potem Simon uświadomił sobie skalę tego, co widzi. Wypływający z wylotu rury strumień miał co najmniej cztery metry średnicy. Szeroka, betonowa rynna zbudowana tam, gdzie kiedyś znajdował się główny pasaż handlowy, odprowadzała go w stronę zniszczonego nabrzeża. Pole siłowe zmodyfikowano w ten sposób, by przepuszczało ciecz. W czystych wodach Trine'ba pojawiła się ciemna, szybko rosnąca plama. - Skurwysyny - zawołał Simon. Usłyszał, że ktoś wdrapuje się na mokrą skałę za jego plecami. Jaskinia, w której się ukrywali, była na swym pierwszym odcinku tylko pionową szczeliną schodzącą poniżej poziomu wody. Musieli przez kilka metrów posuwać się naprzód bokiem, nim wreszcie korytarz się rozszerzył. Dowiedzieli się o grocie od Napa Langsala, który często przyprowadzał tu turystów podczas organizowanych przez siebie latem wycieczek. Z zewnątrz wyglądała jak zwykłe pęknięcie w urwisku, co czyniło z niej znakomitą kryjówkę. Nadchodzącym człowiekiem okazał się David Dunbavand. Simon zawsze się dziwił, że były właściciel dojrzewalni win postanowił zostać na planecie po zamknięciu tunelu czasoprzestrzennego w dolinie Turquino. David nie wydawał mu się typem partyzanta. Ale w końcu kto z nas nim jest? Dunbavand miał dwieście lat i dzięki temu należał do najrozsądniejszych członków oddziału. Gdy tylko się upewnił, że jego obecna żona i dzieci zdołały uciec, bez wahania zgodził się zostać na planecie. - O pewne sprawy trzeba walczyć - oznajmił wówczas. - Co się stało? - zapytał, podchodząc do Simona. - Widzisz to? Rand wyciągnął rękę. David przecisnął się obok niego i zrobił zbliżenie na strumień ciepłego płynu. - Ten kolor nie wygląda na ropę naftową. Zresztą po co mieliby ją transportować z tak daleka, a potem wylewać do wody? Podejrzewam, że to coś biologicznego. Może jakieś algi, którymi się żywią?
- Jak to, transportować? - Ta wielka maszyna, z której się wylewa, to na pewno brama tunelu. Ciecz pochodzi z ich ojczystej planety. Simon zmarszczył brwi, ponownie przyglądając się konstrukcji. David zapewne miał rację. - To zniszczy Trine'ba - skwitował. - Nieodwracalnie. - Zdaję sobie z tego sprawę. - David położył dłoń na jego ramieniu. - Przykro mi. Wiem, ile dla ciebie znaczyło. Ja również je kochałem. Simon nie spuszczał wzroku z powodowanych przez obcych zanieczyszczeń. - Nie pozwolę, by im to uszło na sucho. Muszą się dowiedzieć, że postępują niewłaściwie. - Trudno będzie ich powstrzymać. Nie mamy szans dostać się do bramy. Osłania ją pole siłowe. Nawet gdyby udało nam się przeprowadzić atak, ich maszyny latające zawsze krążą wokół miasta. Wiemy, jak bardzo są groźne. - Aha, wiemy. Poinformujmy resztę o tym, co się stało. Może ktoś wykombinuje jakiś plan. Wędrowna alfa wyszła z bramy nocą, kilka godzin przed tym, nim Góra Światła Poranku przestawiła tunel na transport płynu nasyconego komórkami podstawowymi. Człapała na czterech nogach zniszczoną ulicą o nawierzchni ze związanego enzymatycznie betonu. Po obu stronach widziała zrównane z ziemią ludzkie budynki. Z centrum podbitego miasta nie ocalało nic. W każdej szczelinie błyszczały odłamki szkła, a podmuchy towarzyszące śmigającym szybko pojazdom unosiły w górę drobiny popiołu. Znaczne fragmenty nawierzchni przybrały osobliwy, ciemny kolor. Alfa dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że to ludzka krew zabarwiła beton. Musiało jej tędy spływać ku jezioru straszliwie wiele, bo plamy było widać wszędzie. Jeden ze zburzonych budynków, sklep, pokrywały spłaszczone pudełka. Przechodząc obok, alfa zauważyła na kartonie loga kilku firm oraz nazwy produktów. Po raz pierwszy ujrzała czworgiem oczu ludzkie pismo i ucieszyła się, że potrafi je odczytać. Zarysy ludzkich ulic były już niemal niewidoczne. Góra Światła Poranku szybko rozbudowywała swój przyczółek na nowym świecie. Z niewielkiego przekaźnika przytwierdzonego do szypułki nerwowej alfy płynął strumień informacji i instrukcji skierowany do miejscowych wędrownych osobników. Gdzieś w tym potopie kryła się ludzka nazwa świata, Elan, oraz pozycje przyczółka, Randtown. Gdy wędrowna alfa skierowała szypułki na nocne niebo widoczne za polem siłowym, myśli Dudleya Bose’a zidentyfikowały gwiazdozbiory. Był wśród nich charakterystyczny Krzyż Zemplara, widoczny tylko z południowej półkuli planety. To było kolejne potwierdzenie faktu, że jego osobowość przetrwała niemal nietknięta. Dudley Bose, który zawładnął ciałem alfy, zdawał sobie sprawę, że nie zachował wszystkich wspomnień, że fragmenty jego jaźni zaginęły. Nie ulegało wątpliwości, że jego nowa osobowość
różni się od starej. Godził się z tym bez oporu, gdyż istniał nadal, choćby nawet w niezwykły sposób. Dla indywidualnej istoty nie liczyło się nic więcej. Ucieczka okazała się śmiesznie łatwa. Pomimo potężnej mocy swego umysłu Góra Światła Poranku nie potrafiła zrozumieć pojęć, których sama nie stworzyła. Odrzucała z nienawiścią samą tę myśl i owo odrzucenie stanowiło podstawę jej osobowości. Dudley był skłonny uważać tę obsesję na punkcie czystości za zwykły faszyzm. Ów brak zrozumienia nietrudno było wykorzystać. Góra Światła Poranku zapisała wspomnienia Dudleya w izolowanym osiadłym osobniku, by poddać je analizie, a następnie umieściła w kanałach łączności zabezpieczenia mające zapobiec przenikaniu tego, co uważała za zanieczyszczenia, do głównej grupy osiadłych alf. Myśl, że Dudley mógłby wykorzystać wędrownego osobnika, całkowicie wykraczała poza jej możliwości intelektualne. Natura na Alfie Dysona zarządziła, że osiadłe alfy rozkazywały wędrownym za pomocą swych bardziej złożonych procesów myślowych. Nieposłuszny wędrowny osobnik był czymś niewyobrażalnym. Coś takiego po prostu nie mieściło się w porządku rzeczy. Wędrowne alfy były podporządkowanymi organizmami pełniącymi pomocnicze funkcje, narzędziami dla potężniejszego intelektu osiadłych osobników. Nic nie mogłoby tego zmienić. Ludzkie myśli pochodziły jednak z mózgu przeciętnie nieco mniejszego niż mózg wędrownej alfy i wszyscy ludzie byli całkowicie niezależni, w stopniu niepojętym dla Góry Światła Poranku. Zamkniętą w wygodnym, wilgotnym pomieszczeniu gigantycznego budynku zawierającego główne zgrupowanie Góry Światła Poranku osiadłą alfę karmiły wędrowne osobniki, tak samo jak czyniły to z jej siostrami. Zaledwie cztery z dwunastu jej szypułek nerwowych wyposażono w urządzenia łączące z głównymi procesami myślowymi Góry Światła Poranku. Dudley musiał tylko zaczekać na odwiedziny wędrownego karmiciela i połączyć jedną z wolnych szypułek z jego szypułką. Umysł Dudleya przepłynął przez ten styk do mózgu wędrownej alfy, tworząc kopię swych wspomnień i myśli w nowej strukturze neuronowej. Rozgościwszy się w nowym gospodarzu, poczuł nacisk rozkazów i dyrektyw Góry Światła Poranku, wpływających na jego osobowość za pośrednictwem komunikatora, ale po prostu je ignorował. Mógł to zrobić, ponieważ tego chciał. Na tym właśnie polegała różnica między nim a „osobowością" wędrownej alfy. Ona nie miała poczucia własnego „ja", natomiast w pełni świadomy i zdrowo wkurzony umysł Dudleya posiadał go mnóstwo. Przez kilka miesięcy wędrował po ojczystej dolinie Góry Światła Poranku. Żywił się papką podawaną w korytach, jak inne wędrowne alfy, czekał i gromadził informacje. Ich niezrównanym źródłem okazał się przekaźnik zapewniający mu dostęp do głównych procesów myślowych Góry Światła Poranku. Czuł się jak małe dziecko, podglądające z ukrytego pokoiku życie dorosłych. Choć Góra Światła Poranku nie była w stanie przewidzieć ucieczki Dudleya, dysponowała przerażająco potężnym i - z ludzkiego punktu widzenia - straszliwie wypaczonym intelektem. Umysł Dudleya wędrował po jego zakamarkach, słuchając niepostrzeżenie planów powszechnej
eksterminacji ludzi oraz innych obcych gatunków, o których dowiedziała się ze wspomnień samego astronoma. Nie mógł zrobić nic, by temu zapobiec, nie miał szans zakłócić działania potężnej maszynerii. Uczucia były aspektem ludzkiej osobowości, który nie funkcjonował zbyt dobrze w mózgu wędrownej alfy. Znał ich zasady, wiedział, co powinien czuć, ale właściwie nie doświadczał samych emocji. Uważał, że jest to skutek odmiennej neurochemii. Przyglądał się obojętnie, jak Góra Światła Poranku otwiera tunele prowadzące do Wspólnoty, choć wiedział, że powinien płakać, wrzeszczeć, zaciskać cztery pary szczypiec i tłuc czterema zakrzywionymi, jednoczęściowymi kończynami w pierś. Przez cały dzień łaził wzdłuż brzegu jeziora kongregacyjnego, omijając oddziały wędrownych alf pomagających wynurzyć się z wody świeżo uformowanym pobratymcom. Kilka godzin po rozpoczęciu inwazji Góra Światła Poranku spotkała RI. To było fascynujące interludium. Dudley słyszał, jak potężna sztuczna inteligencja rozmawia ze swym wrogiem. Miał ochotę krzyknąć z radości, gdy oznajmiła, że Góra Światła Poranku nie może zwyciężyć. Do spotkania doszło na Elanie, RI zdołała w jakiś sposób powstrzymać całe stado wędrownych alf. Potem Góra Gwiazda Poranku wydała rozkaz zmasowanego ataku wszystkim swym przebywającym w okolicy żołnierzom, kładąc kres ingerencji. Później Wspólnota odkryła, jak łatwo można zakłócić łączność między poszczególnymi alfami, wykorzystując swą doskonalszą elektronikę, by nękać nieprzyjaciela i spowalniać jego niepowstrzymany marsz. Powszechny chaos, zacięte walki gwiazdolotów, bitwa tuneli czasoprzestrzennych nad Wessex, wszystko to zamaskowało kilka następnych zakłóceń na Elanie. Ich skala była tak niewielka, że niemal całkowicie umknęły uwagi głównych procesów myślowych Góry Światła Poranku. Dudley jednak był nimi bardzo zaintrygowany. Najwyraźniej RI miała jakieś tajemnicze powody, by interesować się planetą. Nie miał pojęcia, co to mogło być. Po tygodniach ostrożnej wędrówki między osiedlami w układzie Alfy Dysona w końcu udało mu się dostać na statek stacjonujący w gigantycznym międzygwiezdnym punkcie zbornym, naprawianym pośpiesznie przez Górę Światła Poranku po relatywistycznym ataku „Desperado". Stamtąd zdołał przemknąć do tunelu czasoprzestrzennego prowadzącego do Randtown. Choć Góra Światła Poranku zebrała kolosalną ilość danych z układów procesorowych i innych systemów elektronicznych zdobytych we Wspólnocie, nadal nie rozumiała w pełni motywacji kierujących ludzkim zachowaniem. Jedną z małych zagadek, przed jakimi stanęła, było Randtown. Nie widziała w jego istnieniu żadnej strategicznej logiki. Miasto nie miało zasobów mineralnych, tylko niewiele ziem uprawnych i zerowy potencjał przemysłowy. Z jej punktu widzenia było w praktyce bezużyteczne. Jedynym wartościowym elementem w okolicy było Trine'ba. Z łatwością można było je przekształcić w jezioro kongregacyjne. Było nieco za duże, nawet jak na potrzeby Góry Światła Poranku, ale miało wyjątkowo czyste wody. Po zastanowieniu główne procesy myślowe zdecydowały, że to najlepszy sposób wykorzystania tej części planety. Zbudowano bramę i przesłano przez nią niezbędne elementy. Wzniesiono budynki zdolne pomieścić osiadłe alfy i sprowadzono wędrowne osobniki przeznaczone do amalgamacji. Dopiero tuż przed podłączeniem tunelu czasoprzestrzennego do potężnej rafinerii w rodzinnym układzie planetarnym, gdzie namnażano komórki podstawowe, Góra Światła Poranku zorientowała się, że w głębokich,
spokojnych wodach jeziora przetrwały osobliwe formy życia. Dudley przekonał się, że Góra Światła Poranku nienawidzi ryb. Nienawiść była nowym pojęciem dla unitarnej alfy, czymś wprowadzonym przez jej ludzkiego jeńca, gdy jego wspomnienia pozostawały jeszcze uwięzione w osiadłym osobniku, jedną z kilku nowych interpretacji życia, od jakich nie potrafiła się uwolnić. Niewielką zmianą w jej procesach myślowych, która nie osiągnęła jeszcze statusu zanieczyszczenia. Choć trwało to tysiąclecia, alfy zdołały w końcu wytępić wszelkie inne zwierzęce formy życia na swej planecie, nawet owady. Teraz Góra Światła Poranku stanęła w obliczu faktu, że maleńkie zwierzątka pożerają komórki podstawowe, elementy jej samej. Podobne ataki były jedną z przyczyn, dla których pragnęła zostać jedyną formą życia w Galaktyce. Wszystkie organizmy stanowiły dla niej konkurencję. Dlatego nie mogła tolerować istnienia żadnych. Natychmiast poleciła wędrownym osobnikom wykopać z ruin Randtown układy procesorowe i kryształy pamięci zawierające dane na temat form życia, które skaziły Trine'ba. Góra Światła Poranku przekonała się, że ryby są bardzo delikatnymi organizmami i żyją w chwiejnej równowadze ze swym niepowtarzalnym środowiskiem. Zamieszkiwane przez nie rafy koralowe również były wrażliwe na nawet najmniejsze zmiany w otoczeniu. Napędy jądrowe jej statków zniszczyły już znaczną część wypełniającego jezioro życia. To jednak nie wystarczało. Góra Światła Poranku musiała zmienić pierwotną ocenę ilości nasyconej komórkami podstawowymi wody, jaką będzie musiała wlać do Trine'ba, by zapewnić całkowitą zagładę miejscowych form życia. Wystarczająca ilość komórek pozbawi wody przezroczystości, pochłonie substancje odżywcze, jakich potrzebowały korale i ryby, i zapewne też zakazi je śmiertelnymi dla nich chorobami. Choć żarłoczne ryby spowodują utratę części komórek, po śmierci rozkład ich ciał wzbogaci jezioro w cenne składniki. Dudley pochylił szypułkę zmysłową, by przyjrzeć się ciemnemu płynowi wypływającemu z bramy. Jego ilości robiły wrażenie. Góra Światła Poranku będzie go pompować miesiącami, ale w porównaniu ze skalą, na jaką zwykła myśleć i działać, był to zupełny drobiazg. Dudley przesunął szypułkę, śledząc strumień cieczy przenikający przez pole siłowe, by wpaść do jeziora. Wiedział, że doprowadzi to do furii ocalałych ludzi. Od chwili, gdy ostatnia grupa uchodźców zniknęła w tajemniczy sposób w dolinie Turquino, w okolicy dochodziło do drobnych aktów sabotażu skierowanych przeciwko maszynom, pojazdom i zwykłym wędrownym alfom. Z reguły używano w nich słabych przemysłowych materiałów wybuchowych. Wędrownym żołnierzom Góry Światła Poranku nie udało się schwytać odpowiedzialnych za ataki ludzi. Musieli oni świetnie znać okolicę, co sugerowało, że są tubylcami. A wszyscy tubylcy byli zaciekłymi obrońcami środowiska. Trzy pozostałe szypułki Dudleya zataczały powolne kręgi niczym biologiczne radary, obserwując okolicę. Ludzie z pewnością spróbują zamknąć bramę, by położyć kres świętokradztwu. Starał się odgadnąć, w jaki sposób mogliby się przedostać przez pole siłowe. Chciałby się z nimi spotkać. Adam zdawał sobie sprawę, że popada w paranoję. Grupa stacjonująca w Lemule's Max Transit
obserwowała go nieustannie za pomocą elektronicznych środków. Młody Kieran McSobel siedział swobodnie naprzeciwko niego, czujny i uzbrojony po zęby. Nigdy dotąd nie uciekał się do takich środków ostrożności podczas zwykłej jazdy pociągiem na inną planetę, ostatnio jednak Strażników prześladował ciągły pech. Poza tym odrobina zdrowej podejrzliwości nigdy nie zaszkodzi. Podróż ekspresem z LA Galactic na położone w przestrzeni pierwszej fazy Kyushu trwała niespełna pół godziny. Potem pojechali taksówką do zakładu firmy Baraki Heavy Engineering położonej po drugiej stronie wielkiego dworca planetarnego STT. Dyrektor, pan Hoyto, przywitał ich w zdobnej, wyłożonej marmurem sali recepcyjnej. Następnie udali się do jego gabinetu na czwartym piętrze, by podpisać kontrakt. Za oknami widać było jedynie długie hale montażowe. Wokół oświetlonych żółtym blaskiem lokomotyw wzniesiono rusztowania, na których tłoczyły się liczne roboty. Prowadzono tu intensywne prace. Niektóre lokomotywy rozebrano już w połowie, a grupy wyspecjalizowanych robotów naprawiały bądź wymieniały ich części. Firma nie produkowała lokomotyw, ale podpisała z STT kontrakt na ich konserwację na Kyushu. Oferowała też swe usługi mniejszym przedsiębiorstwom kolejowym. Miała nawet koncesję na naprawę mikrostosów napędzających atomowe maszyny. - Oto wasza lokomotywa - oznajmił, wskazując z dumą ręką. Wielką atomową maszynę Ables ND47 właśnie przed chwilą wprowadzono na stanowisko serwisowe. Potężna, solidna lokomotywa miała już przeszło trzydzieści lat. Była przeznaczona do ciągnięcia ciężkich składów przez całe kontynenty. Adam założył na LA Galactic jeszcze jedną firmę, Foster Transport, rzekomo wykorzystującą postarzałego nieco kolosa do transportowania rudy z kilkunastu światów drugiej fazy do hut na Bidarze. Ta firma zleciła konserwację lokomotywy zakładom BHE, które ułatwiły też nowemu przedsiębiorstwu zdobycie kredytu na sfinansowanie pierwszego pociągu. Adam i Kieran udali zaskoczonych, gdy sekretarka pana Hoyto przyniosła butelkę szampana. Korek wystrzelił w górę, Adam autoryzował kontrakt i przekazał pierwszą ratę na konto BHE. Potem wszyscy wychylili toast za przyszłość transportu rudy. Zakłady BHE przeprowadzą kapitalny remont lokomotywy. Pan Hoyto obiecał, że potrwa to nie dłużej niż miesiąc. Potem przetoczy się ją do komory farb na drugim końcu zakładu. Wyjedzie stamtąd jak nowa, pomalowana na lśniące, niebiesko-żółte barwy Foster Transport. Sekcja inżynierii jądrowej ukończyła już przegląd mikrostosu i zapewniła, że powinien wytrzymać jeszcze co najmniej siedem lat. Adam uśmiechnął się bez śladu wesołości. Nie tylko został właścicielem pociągu, korzystającym z torów STT, lecz również kupił sobie reaktor rozszczepieniowy. Ich również serdecznie nienawidził. Powinno się zaprzestać ich budowy już w xxI wieku, gdy wreszcie udało się zbudować elektrownie termojądrowe. Niestety, nic z tego. Kapitalistyczny rynek domagał się tańszej energii, nie zważając na koszty wiążące się z odpadami radioaktywnymi. Na zaproszenie pana Hoyto poszli obejrzeć świeży nabytek, nim roboty i technicy wezmą się do pracy. W hali było gorąco, paliły się tam jaskrawe, żółte światła, musieli co chwila mrugać, oślepieni blaskiem spawarek, a powietrze przesycała woń oleju z setek mechanicznych systemów.
Kieran włożył kask. - Czy to bezpieczne? - zapytał. - Z Mścicielami Alamo robiliśmy podobne rzeczy. - To coś całkiem innego - sprzeciwił się Adam. Stanął u podstawy przedniej kraty wlotu powietrza lokomotywy i spojrzał w górę. Przód maszyny dorównywał wysokością piętrowemu budynkowi i był równie tępo zakończony. Oryginalną, chromowaną powierzchnię niemal całkowicie pokryła chropowata warstwa rdzy. - Mściciele były maszynami bojowymi. Podjęliśmy ryzyko, przywracając je do stanu funkcjonalności. Wywiad floty z pewnością będzie się wystrzegał podobnego scenariusza. To jest regularne przedsięwzięcie komercyjne. - Skoro tak mówisz - zgodził się Kieran. - Osiągnąłem spore postępy w pozyskiwaniu standardowych systemów obronnych, w jakie wyposażymy lokomotywę. W dzisiejszych czasach łatwo jest kupić broń. Każdy chce się jakoś zabezpieczyć przed następnym atakiem alf. - Wiem o tym. Dlatego właśnie ceny sprzętu wojskowego drastycznie wzrosły. Wszystko przez chciwość korporacji. Kieran uderzył otwartą dłonią w potężne, stalowe koło. - Nie jestem pewien, czy w ogóle będziemy potrzebowali pola siłowego. Nawet taktyczny ładunek jądrowy tylko by ją trochę spowolnił. - Nie daj się nabrać. Wystarczy jeden strzał w odpowiednie miejsce i czeka nas nagły postój w nieprzyjemnie radioaktywnym otoczeniu. Musimy też bronić toru przed zablokowaniem, a to oznacza, że potrzebujemy znacznej siły ognia. Wszystko trzeba będzie zainstalować i sprawdzić, nim zaczniemy choćby myśleć o przebiciu się przez tunel na Boongate. - Wagony najlepiej będzie przebudować na Wuyamie. Skontaktowałem się z paroma obiecującymi firmami zaopatrzeniowymi. Wokół dworca STT jest tam też mnóstwo pustych magazynów, które można będzie wykorzystać do montażu. Wynajmę któryś z nich. - Może być - zgodził się Adam i ruszył wzdłuż lokomotywy. Jej kadłub pokryty starymi farbami E&W wyblakł już mocno, stając się bladożółty i śliwkowy. Licznym przewodom wylotowym towarzyszyły czarne smużki sadzy, które naznaczyły zniszczoną, kompozytową powierzchnię. Ulokowana w połowie długości maszyny klapa zapewniająca dostęp do mikrostosu wyglądała jak okrągłe drzwi bankowego skarbca. - Myślisz, że będziemy gotowi na czas? - A jaki to będzie czas? Adama zaskoczyła nuta niepewności pobrzmiewająca w głosie młodszego mężczyzny. Strażnicy, których przysyłał mu Johansson, z reguły byli niepokojąco pewni siebie. - Kto wie - odparł Kieran, uśmiechając się nerwowo. - Na niebiosa snów, jeśli jutro alfy zaatakują znowu, będziemy mieli przesrane.
- Musimy więc przyjąć założenie, że zdążymy się przygotować, zanim nastąpi atak. Nic więcej nie możemy zrobić. Większość elementów potrzebnych do zemsty planety czeka już na wysyłkę. - Ale nie dane, które przenosił Kazimir - zauważył z goryczą Kieran. - Może uda się coś w tej sprawie zdziałać. Skontaktował się ze mną ktoś, kto może mieć dojście do Pauli Myo. Być może zdoła się dowiedzieć, gdzie są te dane. - Kto to jest? - Kobieta, która nie należy do Strażników, ale wierzy w Gwiezdnego Podróżnika. A przynajmniej tak twierdzi. Jej historia jest bardzo wiarygodna. - Naprawdę? - Albo to, albo Gwiezdny Podróżnik jest bliżej nas, niż mi się zdawało. W normalnej sytuacji trudno by mi było uwierzyć, że ktoś tak użyteczny spadł mi nagle z nieba. - Strzeż się Greków przynoszących dary. - W rzeczy samej. - A więc jej nie ufasz. - Nie ufam. Przynajmniej jeszcze nie. Oczywiście, ona również odnosi się do nas ostrożnie. Muszę to uszanować. Będę musiał wykombinować jakiś naprawdę niezawodny sposób sprawdzenia, czy rzeczywiście jest naszym sojusznikiem. Nowy przyjaciel, nawet w tak późnej fazie rozgrywki, byłby dla nas bardzo cenny. - A jak zamierzasz sprawdzić, czy jest po naszej stronie? - Miałaby duży plus, gdyby dostarczyła nam dane przewożone przez Kazimira. Innych pomysłów na razie nie mam. Zbieranie materiałów w sprawie Towarzystwa Międzyplanetarnego z Lambeth dobiegało wreszcie końca. Renne postanowiła wreszcie zajrzeć do plików opisujących sprawę Trishy Mariny Halgarth i rozpylonego przez Strażników programu. Eksperci przed tygodniem przesłali wyniki swoich prac do paryskiego biura. Vic Russell przejrzał te analizy i dołączył do nich streszczenie. Nie znaleziono nic niezwykłego ani niespodziewanego, sprawa więc nadal miała niski priorytet. Dane czekały w skrytce e-kamerdynera Renne aż do tej chwili. Przejrzała efektowne tabele, holograficzne wykresy i kolumny tekstu. Vic miał rację, wszystko się zgadzało. Analityk danych potwierdził, że wszystkie informacje dotyczące przeszłości Howarda Lianga zostały zręcznie sfałszowane. Eksperci biomedyczni znaleźli w jego mieszkaniu próbki skóry i włosów. Analiza DNA potwierdziła, że pochodzą od członka klanu McSobelów. Źródłem jego finansów okazał się depozyt w wysokości pięćdziesięciu tysięcy ziemskich dolarów, złożony w banku na Velaines.
- Cholera - mruknęła, spoglądając w portale. Wszystkie te przewidywalne, przykładowe wręcz szczegóły świetnie się zgadzały z idealnym miejscem zbrodni. Czyżbym popadała w paranoję? Przeczytała wszystko raz jeszcze, ale nie znalazła nic, do czego mogłaby się przyczepić. Winni byli Strażnicy. Każdy musiałby dojść do takiego wniosku. Czemu więc w to nie wierzę? Cofając się myślą do tamtej chwili, uświadomiła sobie, że nie chodzi o miejsce przestępstwa, ofiary ani nawet metodę działania. Potrafiła zaakceptować możliwość, że wszystkie te szczegóły mogły wyglądać tak samo lub bardzo podobnie jak w poprzednich przypadkach. Niepokoiło ją zachowanie dziewczyn. Były podenerwowane i wściekłe, a Trisha miała również wyrzuty sumienia, takiej właśnie reakcji spodziewaliby się śledczy. Żadna z nich jednak nie okazała zaskoczenia. Trisha ani razu nie zapytała: „Dlaczego ja?". Dane nie zniknęły z portalu, czekały na klasyfikację i zatwierdzenie. Logicznie rzecz biorąc, powinna im przydzielić niski priorytet, umożliwiając dostęp do informacji wszystkim śledczym prowadzącym dochodzenia w sprawach przestępstw popełnionych przez Strażników. Nie zawierały żadnych nowych śladów, nic w nich nie umożliwiało zatrzymania bezpośrednich sprawców. Mogli liczyć na ich aresztowanie jedynie wtedy, gdy wywiad floty rozbije całą organizację. W pomieszczeniu rozległ się śmiech. Renne nie musiała podnosić wzroku, by wiedzieć, skąd dobiega: ludzie Tarla. Wiedziała, że osiągnęli spore sukcesy w badaniu finansów Kazimira. Morale w tamtym skupisku biurek było wysokie. Osiągali konkretne rezultaty, a komandor Hogan udzielał im wsparcia. Nie martwiła się zbytnio o karierę. Groźba, przed którą stanęła Wspólnota, usunęła w cień podobne sprawy. Trzeba było współpracować dla dobra ogółu. Ach, nie chrzań. Renne poprosiła e-kamerdynera o najświeższe informacje na temat trzech dziewczyn. Dane natychmiast pojawiły się na ekranie. Trisha Halgarth wróciła na Solidade, co nie było zaskoczeniem. Catriona Saleeb pozostała w tym samym mieszkaniu, dzieliła je obecnie z dwiema innymi dziewczynami. Isabella wyprowadziła się, ale nie zawiadomiła wywiadu floty dokąd, choć polecono jej to zrobić. Samo to nie byłoby jeszcze niczym niezwykłym, ale dziewczyna zablokowała też unisferowy kod adresowy i od tamtej chwili nie było z nią kontaktu. Renne poczuła, że na jej twarzy wykwitł uśmieszek. W końcu znalazła jakieś odchylenie od normy. - Połącz mnie z Christabel Agathą Halgarth - poleciła e-kamerdynerowi. Gdy Renne zapukała do drzwi, Alic Hogan studiował informacje przepływające przez kilka ustawionych na biurku ekranów. Skinął na nią dłonią i wskazał stojący przed biurkiem fotel.
- Na Marsie nie ma nic niezwykłego, prawda? - zapytał z roztargnieniem w głosie. - Obawiam się, że nie ma, szefie. Nasi eksperci sprawdzili profil danych. Jeśli ukrywa się w nich jakiś kod, nie jesteśmy w stanie go rozgryźć. - Cholera, nie znoszę nierozwiązanych spraw. - Potrząsnął głową i oderwał spojrzenie od ekranów. W czym mogę ci pomóc? - Chciałabym dostać nakaz zatrzymania Isabelli Halgarth. - Dlaczego? Kim ona jest? - Była jedną ze współlokatorek Trishy Halgarth. Najwyraźniej zniknęła bez śladu. Alic Hogan usiadł wygodniej w fotelu. Miał niezadowoloną minę. - Dobra, powiedz mi, o co tu chodzi. - Właśnie przejrzałam ekspertyzy dotyczące sprawy rozpylacza. Tego, w którym Strażnicy twierdzili, że pani prezydent jest agentką obcego. Alic zdołał się lekko uśmiechnąć. - Tak, tak, pamiętam. Ludzie Elaine Doi rzucili się na admirała już trzydzieści sekund po tym, jak wiadomość pojawiła się w unisferze. W czym problem? - Właściwie nie ma problemu jako takiego. Martwiłam się, że nie osiągnęliśmy w tej sprawie żadnych postępów. - W porządku, to godne pochwały - stwierdził Alic z lekką tylko podejrzliwością. - Chociaż nie jestem pewien, czy masz właściwe priorytety. - Jestem gotowa spróbować wszystkiego, co może nam ułatwić dorwanie Strażników. Hogan uniósł ręce w geście poddania. - Masz rację. Mów dalej. - Chciałam ponownie przesłuchać ofiary, by się upewnić, czy przypomniały sobie coś, czego nie pamiętały tuż po przestępstwie. To zdarza się bardzo często. Kiedy szok i dezorientacja miną, ludzie mogą spokojnie zastanowić się nad tym, co zaszło. - Tak, tak, znam tę procedurę. - Trisha Halgarth wróciła na Solidade, prywatną planetę dynastii. Potrzebuję pozwolenia, by tam pojechać. Planet należących do dynastii nigdy oficjalnie nie uznano za części Wspólnoty. Z pewnością mnie nie przepuszczą, jeśli zjawię się pod bramą bez zapowiedzenia i pokażę legitymację
wywiadu floty. Dlatego połączyłam się z Christabel Agathą Halgarth, szefową ochrony rodziny. Alic skrzywił się boleśnie. - Powinnaś najpierw poprosić mnie o pozwolenie. - Wiem, szefie. Przepraszam. Uznałam, że to mało ważne. Zresztą Christabel dała mi zgodę na przyjazd na Solidade. - Naprawdę? - Tak. - Jesteś pierwszym urzędnikiem rządowym, jakiemu się to udało od dłuższego czasu. - Być może. Chciałam też porozmawiać z Catrioną Saleeb. Ona nadal przebywa w tym samym mieszkaniu, więc nie powinnam mieć z tym problemu. Ale Isabella dezaktywowała swój adres unisferowy tydzień po transmisji. Nie wiemy, gdzie się podziewa. Zapytałam Christabel, ale ona również tego nie wie. Mają się tego dla mnie dowiedzieć. - I za to chcesz ją aresztować? - Nakaz aresztowania to najlepszy sposób, by przyciągnąć uwagę planetarnej policji. Zwykła informacja o zaginieniu w obecnej sytuacji nikogo nie obejdzie. - Renne, naprawdę nie jestem pewien, czy mogę wystawić nakaz na tej podstawie. - Zebrałam informacje o Isabelli. Sprawdziłam nie tylko oficjalne akta, ale również plotkarskie programy unisferowe. Wiesz, że one uwielbiają podawać informacje o członkach Dynastii Międzyukładowych. Nim Isabella przeprowadziła się na Arevalo i zamieszkała z koleżankami, była kochanką Patricii Kantil. - Szefowej sztabu Elaine Doi? - zapytał ze zdumioną miną Hogan. Renne pokiwała głową z pełnym zadowolenia uśmieszkiem. - Nie wspomniała nam o tym ani słowem. Czy nie wydaje ci się to dziwne? - Co Kantil może mieć z tym wspólnego? - Nie mam pojęcia. Być może nic. Musisz jednak przyznać, że to warte wystawienia nakazu. Chciałabym zadać Isabelli kilka poważnych pytań. Alic wypuścił z płuc długi oddech. Nadal miał wyraźne opory. - Naprawdę mógłbym się obejść bez podobnych komplikacji.
- Zaufaj mi, szefie, będę dyskretna. Jeśli okaże się, że Isabella po prostu mieszka z kimś, z kim nie powinna, jakimś senatorem czy trzystuletnim dziedzicem Wielkiej Rodziny, nie będę podnosiła wrzawy. Nie chcę, żeby nasze biuro podpadło dynastiom albo rządowi. Zadam jej tylko kilka pytań i grzecznie odjadę. - Niech będzie. Ale zawiadom mnie natychmiast, jeśli ją znajdziesz. Musimy załatwić to jak najciszej. - Jasne - zgodziła się Renne i wstała z krzesła. - Jedziesz na Solidade? - Ehe. Ekspres na EdenBurg odjeżdża za czterdzieści minut. - Dobra, życzę ci szczęścia. Kiedy wrócisz, opowiedz mi, jak wygląda ta planeta. Renne wysiadła z pociągu na dworcu STT W Rialto, megalopolis na EdenBurgu. Czekała już na nią limuzyna. Młody mężczyzna w eleganckim, ciemnoszarym garniturze przedstawił się jako Warren Yves Halgarth, członek sił bezpieczeństwa rodziny przydzielony jej jako eskorta. Opuścili dworzec, wyjeżdżając w jaskrawy blask słońca. Renne była już na wszystkich światach Wielkiej Piętnastki i zawsze miała kłopoty z odróżnianiem od siebie ich metropolii. Rialto mogło być pod tym względem wyjątkiem, ponieważ leżało w strefie umiarkowanej, nie w tropikalnej jak większość pozostałych. Najwyraźniej decydowały o tym względy finansowe. Miasto, w którym zdarzają się lata i zimy, potrzebuje różnych rodzajów służb na różne pory roku. W Rialto padało mnóstwo śniegu, średnio dwa metry w każdym czterystudniowym roku. Odśnieżanie oplatającej całe miasto sieci pięciopasmowych autostrad oraz torów kolejowych w ciągu trzech mroźnych miesięcy wymagało tysięcy pługów śnieżnych oraz armii wspomagających je uniwersalnych robotów. Cała ta maszyneria sporo kosztowała i rada miejska musiała ściągać pieniądze od mieszkańców i firm, by pokryć wydatki. Sytuację poprawiał jednak fakt, że ceny energii na EdenBurgu należały do najniższych w całej Wspólnocie. Jedną z podstawowych przyczyn, dla których Heather Antonia Halgarth wybrała tę planetę na siedzibę swej rodziny, stanowiły olbrzymie oceany. Na żadnym z trzech kontynentów nie było pustyń. Opady atmosferyczne były na to zbyt wysokie. Lądy przecinały liczne rzeki, a rozległe nadbrzeżne równiny często zalewało morze. Zamiast korzystać z energii jądrowej, jak na pozostałych planetach Wielkiej Piętnastki, Heather postawiła na budowę hydroelektrowni na potężną skalę. Dwie trzecie rzek Sybraski - kontynentu, na którym leżało Rialto - przegrodzono tamami. Prąd dostarczano do megalopolis za pomocą nadprzewodników, równiny zaś osuszono, a potem zmeliorowano, tworząc wielkie jak państwa areały wysoce wydajnej ziemi uprawnej. Z uwagi na coroczne mrozy, w Rialto dominowały monolityczne apartamentowce, nie luźna zabudowa złożona z indywidualnych domów i pasaży handlowych spotykana na takich światach, jak StLincoln, Wessex czy Augusta. W sercu każdej dzielnicy wznosiły się przywodzące na myśl Manhattan wieżowce oraz potężne domy mieszkalne. Otaczały je rozległe obszary przemysłowe, pełne fabryk i rafinerii.
Dworzec STT ulokowano na skraju dzielnicy Saratov, finansowego i administracyjnego serca megalopolis. Skupisko drapaczy chmur było tu największe, a same wieżowce najwyższe. W części przemysłowej fabryki były z reguły mniejsze i bardziej zaawansowane technologicznie. Gigantyczne bloki mieszkalne o solidnych, kamiennych fasadach miały od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięter, a okna wielkich mieszkań wychodziły na dobrze utrzymane, publiczne parki. Było tu mniej linii kolejowych, a więcej biegnących po nasypach dróg, co stanowiło konsekwencję gęstości zaludnienia i względnej zamożności mieszkańców. Gdy mknęli autostradą, Renne nie mogła się powstrzymać przed gapieniem się na centrum Saratova. Niektóre wieżowce były tu tak wysokie, że wydawało się, iż rzeczywiście sięgają chmur. Ich budowa nie mogła być opłacalna, nawet przy zastosowaniu robotów i nowoczesnych materiałów. Chodziło wyłącznie o prestiż korporacji. W samym środku wznosiło się pięć gmachów stanowiących kwaterę główną dynastii Halgarthów. Nie różniły się między sobą rozmiarami ani architekturą, wieńczyły je też identyczne, ostre iglice. Barwione szkło w oknach każdego miało jednak inny kolor. Samochód podjechał do podstawy zielonego wieżowca i wjechał na parking strzeżony. Wydział bezpieczeństwa rodziny Halgarthów zajmował kilka pięter w połowie wysokości wieżowca. Renne nie powiedziano ile. Winda, którą jechała na górę, nie miała wskaźnika pięter. Potem kobietę zaprowadzono do gabinetu Christabel Agathy Halgarth. Za łukowatymi ścianami z barwionego szkła rozciągał się widok na odległy o trzydzieści kilometrów ocean. Między Saratovem a brzegiem znajdowały się trzy skupiska wieżowców, wysepki koloru i stylu otoczone fosami parków. Dzielące je od siebie obszary były ciemną, syntetyczną pustynią pełną prostopadłościanów fabryk i sześcianów magazynów o dachach pokrytych czarnymi bateriami słonecznymi. Z tysięcy smukłych, metalowych kominów pod szare niebo wzbijały się niebieskawe opary, otulające całą okolicę rzadkim, posępnym smogiem. Na tym bezlitośnie industrialnym tle rysowała się sylwetka Christabel Halgarth. Kobieta siedziała za prostym, stalowym biurkiem. Była drobną brunetką i niedawno poddała się rejuwenacji, a jej twarz świadczyła o dużej domieszce azjatyckiej krwi. Renne spodziewała się, że ktoś postawiony tak wysoko w hierarchii dynastii będzie nosił garnitur kosztujący dziesięć albo piętnaście razy więcej od jej ubioru. Christabel włożyła jednak wytarty, niebieski T-shirt i workowate spodnie z plamami od błota na kolanach, jakby przed chwilą pracowała w ogrodzie. Najwyraźniej nie przywiązywała wagi do wyglądu. Albo po prostu to ja się dla niej nie liczę. Christabel zauważyła, że Renne gapi się na jej nogi. - Skróciłam poranną przebieżkę, żeby się z panią spotkać - wyjaśniła z uśmiechem. - Nie miałam czasu wziąć prysznic. - Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić swój czas - odparła Renne, ściskając dłoń kobiety. Sprawa nie jest aż tak pilna.
Nie powiedziała Alicowi, że poprosiła o rozmowę z Christabel. Nie było to, ściśle mówiąc, kłamstwo, ale komandora zaniepokoił już sam fakt, że pozwolono jej pojechać na Solidade. Tego typu prośba zapewne przeszłaby przez biuro admirała i musiałoby ją zatwierdzić mnóstwo urzędników. Większość zapewne wolałaby ukręcić sprawie łeb, by mieć święty spokój. Renne doszła do wniosku, że lepiej po prostu zapytać i przekonać się, czy uda się jej przezwyciężyć polityczne oraz biurokratyczne przeszkody. Tak właśnie postąpiłaby Paula. - Skoro już się spotkałyśmy, co mogę dla pani zrobić? - zapytała uprzejmie kobieta. - Pracuję nad sprawą ostatniego rozpylacza Strażników. Krótko mówiąc, chcę się dowiedzieć, czy to była prowokacja przygotowana przez waszą organizację. Christabel obrzuciła ją lekko zdziwionym spojrzeniem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Chwileczkę. - Jej oczy utraciły wyraz, gdy patrzyła na wirtualne pole widzenia. - Nie. Przed rozpyleniem transmisji nie wiedzieliśmy o niczym. - Rozumiem. Dziękuję pani. - Czy można wiedzieć, dlaczego pani o to pyta? - Coś w całej tej sprawie nie gra. - Renne machnęła lekceważąco ręką. - Nie znalazłam nic konkretnego, co mogłabym umieścić w raporcie, a teraz Isabella zniknęła. - To nie musi o niczym świadczyć. Jest młoda. We Wspólnocie panuje obecnie lekki chaos. Mnóstwo ludzi opuszcza światy sąsiadujące z Utraconymi Planetami. Wiele bogatych dzieciaków jest zamieszanych w podejrzane działania, które wolą przede mną ukrywać. Czy nie jest pani zbyt podejrzliwa? Renne nie była pewna, czy kobieta się z niej śmieje, czy też jest zła, bo zmarnowano jej czas. - Isabella była bliską przyjaciółką Patricii Kantil. - Rozumiem. Gromadzi pani szczegóły, które się nie zgadzają. Podziwiam panią za to, że wierzy pani instynktowi. Potrafię to zrozumieć, zwłaszcza biorąc pod uwagę, kto był pani mentorką. - Nie rozumiem. - Wykonuje pani prawdziwą detektywistyczną robotę. Zapewne nie sprawdzała pani moich akt. Nie ma w nich zbyt wiele, ale jedna z nieutajnionych informacji mówi, że ukończyłam kurs śledczy Wydziału Poważnych Przestępstw rok po Pauli Myo. - Aha. Renne uspokoiła się nieco. - Wściekłam się, kiedy dynastia poparła jej dymisję. Gdyby w naszym życiu było mniej polityki,
łatwiej by nam się udawało osiągnąć rezultaty. Ale moja kochana dynastia nigdy tego nie zrozumie. Tak czy inaczej, Columbia zachował się fatalnie. To było czyste nadużycie władzy. - Myślałam, że to pani zakres odpowiedzialności. - Ha. - Christabel uśmiechnęła się uszczypliwie. - To świadczy, jak mało pani wie o wewnętrznej polityce naszej dynastii. Columbia ma obecnie pełne poparcie naszej rady seniorów. Admirał wykazał się imponującą zręcznością. Mam nadzieję, że Kime jest wystarczająco bystry, by uważać na swoje plecy. Nie mogłam w niczym pomóc Pauli. Zresztą spadła na cztery łapy bez mojego wsparcia. Nie ma w tym nic zaskakującego, biorąc pod uwagę, jak wiele kontaktów w elicie władzy Wspólnoty nawiązała w ciągu stuleci. - Była świetną szefową. - Nie wątpię, że ten głąb Hogan jest gorszy. - Właściwie nie jest taki zły. Gdyby tylko trochę mniej przejmował się procedurami. I nie był człowiekiem Columbii, oczywiście. Christabel pochyliła głowę. - W porządku. Co właściwie skłoniło panią do przypuszczenia, że to mogła być nasza prowokacja? - Operacja miała zbyt wiele cech wspólnych z poprzednimi, jakby ktoś dokładnie wyuczył się procedury. Wasza organizacja była oczywistym kandydatem, jeśli chcielibyście zastawić pułapkę na Strażników. - Zrobiliśmy w przeszłości coś podobnego, ale tym razem to nie my. Ciekawe, że wpadła pani na taki pomysł. - A teraz okazało się, że coś jest nie w porządku. - A więc Paula rzeczywiście czegoś panią nauczyła. - Czy Isabella sprawiała już przedtem kłopoty? - Nie takie, które wymagałyby mojej uwagi. O jej romansie z Kantil nawet nie wspomniano na radzie seniorów. To pewnie świadczy o tym, jak mało przejmujemy się rządem. Isabella to typowy dzieciak o niskiej randze w dynastii. Mamy takich setki. Zawsze czuję się rozczarowana, że tak wiele z nich ląduje na rehabilitacji albo staje przed sądem za jakieś drobne przestępstwo przed upływem roku od opuszczenia Solidade. Poświęcamy mnóstwo czasu na próby chronienia ich przed oszustwami wysysającymi fundusze powiernicze. Gdyby to zależało ode mnie, nikt nie miałby dostępu do pieniędzy dynastii przed setnymi urodzinami. Ale ja jestem po prostu staromodna. - Dziwię się, że jej rodzice nie kazali jej szukać. Christabel spojrzała wymownie na Warrena, który siedział dyskretnie pod ścianą.
- Rozmawiałeś z nimi, prawda? - Tak jest. - Spojrzał na Renne. - Gdy tylko przesłała nam pani zapytanie, sprawdziliśmy sytuację Isabelli. Victor i Bernadette zakończyli swój związek osiem lat temu. Ich kontrakt zawierał standardową klauzulę separacji. Nie było między nimi wrogości w chwili rozstania ani później. Isabella mieszkała z Victorem i jego nową żoną aż do siedemnastych urodzin. Potem poszła do szkoły z internatem, która przygotowała ją do egzaminu na czwarty poziom. Tak często robi się z dziećmi na Solidade. Po ukończeniu szkoły mieszkała z przyjaciółkami w rozmaitych domach będących własnością dynastii bądź też dzieliła mieszkanie z kolejnymi kochankami. Tylko z rzadka znajdowała sobie jakąś pracę. Właściwie nie ma nic dziwnego w tym, że od miesięcy nie kontaktuje się z najbliższymi. - Ale dezaktywacja adresu unisferowego z pewnością nie jest czymś normalnym? - To prawda - przyznał Warren. - Sprawdziliśmy tę sprawę. Tego samego dnia przestała korzystać z konta. To wygląda na celową próbę zniknięcia. - Czy powiedziała komuś, dokąd się wybiera? - Nic nam o tym nie wiadomo. Nie rozpoczęliśmy jeszcze oficjalnego śledztwa. - Najpierw chciałam się przekonać, co pani wie - dodała Christabel. - Obawiam się, że powiedziałam już wszystko. To tylko podejrzenia. - Uważam, że to wystarczy. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, będziemy prowadzić równoległe śledztwo. Łatwiej nam będzie się skupić na bezpośrednich tropach, ale listy gończe zapewnią znacznie większy zasięg. Ktoś gdzieś z pewnością ją zauważy. - Nie mam nic przeciwko temu.
- Znakomicie. Warren będzie pani łącznikiem z nami. Pojedziecie razem na Solidade. Trishę uprzedzono o pani wizycie. Zgodziła się na pełną współpracę. Renne starała się nie okazać zaskoczenia twardym tonem Christabel. Najwyraźniej Trisha nie była zachwycona perspektywą kolejnego przesłuchania. - Dziękuję pani. Podróż na Solidade bardzo przypominała jazdę pociągiem między światami Wspólnoty. Jedyna różnica polegała na tym, że w Rialto Halgarthowie mieli prywatny peron, oddalony kilka kilometrów od trzech głównych terminali dworca. Mimo że Renne otrzymała autoryzację od szefowej wydziału bezpieczeństwa dynastii i towarzyszył jej Warren, sprawdzano ją kilkakrotnie przed wpuszczeniem na peron. Złożony z trzech wagonów pociąg potrzebował zaledwie pięciu minut, by przejechać przez bramę i dotrzeć do Yarmuku, niewielkiego miasteczka będącego jedynym węzłem komunikacyjnym na planecie. - Dowiedzieliście się czegoś z rachunku bankowego Isabelli? - zapytała Renne, gdy wysiadali z wagonu. - Nie znaleźliśmy nic nadzwyczajnego - odparł Warren. - Szukaliśmy rzecz jasna biletów kolejowych, czynszu i wypłat znacznych sum gotówką. Nie było żadnych. - A co z analizą wydatków? - Przeprowadziliśmy ją. Jeśli nawet od kilku miesięcy starała się chomikować pieniądze na czarną godzinę, nie zauważyliśmy nic w tym rodzaju. - Ach, szkoda. Bardzo bym się chciała dowiedzieć, o czym myśli Isabella. Do tej pory mamy jedynie masę sprzeczności prowadzących do jej zniknięcia. Nadal nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego łączy się ze sprawą rozpylacza, czy też to po prostu fatalny zbieg okoliczności. - Jeśli rzeczywiście zniknęła, trudno liczyć na niewinne wyjaśnienie. - Muszę przyznać, że ma pan rację. Ale jeśli po prostu wpadła w niewłaściwe towarzystwo, mogę ją spokojnie wykreślić z akt. Wiem, że to w niczym panu nie pomoże. Nie jestem też pewna, czy sama bym chciała podobnego rozwiązania. - Nie rozumiem - stwierdził Warren, zerkając na nią z ukosa. - Jeśli jest jakoś z tym wszystkim powiązana, niech mnie pan nie pyta jak, będziemy mieli pierwszy poważny trop w tej całej sprawie. - Tyle rozumiem, ale... jest z rodziny Halgarthów. W sprawach rozpylaczy prawie zawsze to my jesteśmy ofiarami. Jak mogłaby zaprowadzić panią do Strażników?
- Nie mam pojęcia. Być może to kolejna część ich operacji. Musimy się dowiedzieć znacznie więcej, a jedynym źródłem informacji są dla nas dwie pozostałe dziewczyny. Na lotnisku czekał na nich naddźwiękowy pionowzlot, Boeing 22022. Po krótkim locie dotarli do gęsto zalesionej doliny Kolda, gdzie gałąź rodziny, do której należała Trisha, miała domek letni. Wylądowali na łące pod zdobnym, drewnianym budynkiem. Domek był wtopiony w las. Jako kolumny służyło mu siedem gigantycznych drzew morangu. Wyglądało to, jakby starożytny żaglowiec nadział się na drzewa, a potem rozbudowywano go stopniowo, dodając kolejne kajuty i pokłady. Dach tworzyła splątana strzecha z długich miejscowych trzcin, które po wyschnięciu przybrały kolor brudnej ochry. Obok pni z lasu wypływał kręty strumyk, przepływający następnie brzegiem łąki, by wpaść do licznych kamienistych sadzawek. Trisha czekała na nich przy kępie kolczastych lazów rosnących przy największym ze stawów. Miała na sobie górę od bikini oraz białe, płócienne szorty. Nad wodą, gdzie przed chwilą się opalała, leżał długi ręcznik. Gdy Renne podeszła bliżej, doszła do wniosku, że dziewczynę opuściło odziedziczone po przodkach wyrafinowanie. Nie chodziło tylko o tani, wakacyjny strój. Wydawała się teraz zamyślona i melancholijna, podczas gdy poprzednio była beztroska i pewna siebie. Zielone tatuaże OO w kształcie skrzydeł motyla poszerzono na policzki, lecz nowe fragmenty nie były już tak artystycznie wykonane. - Przepraszam, że znowu zawracam pani głowę - odezwała się Renne. - Chciałam zadać jeszcze kilka pytań. - Chodzi o coś więcej - sprzeciwiła się dziewczyna z irytacją w głosie. - Kupa ludzi zawiadomiła mnie dziś, że muszę się z panią zobaczyć. Zerknęła w stronę domku. Renne zauważyła przelotnie młodego mężczyznę stojącego w drzwiach jednej z frontowych werand. Młodzieniec szybko zniknął w mrocznym wnętrzu. - Przykro mi - rzekła. - Chcę tylko złapać ludzi, którzy to pani zrobili. - Isabella mówiła, że to wam się nie uda. Że będziemy tylko kolejną sprawą, którą wasze biuro zamknie po miesiącu. - To ciekawe słowa. W normalnej sytuacji zgodziłabym się z nią. Nieoficjalnie, rzecz jasna. - Czy coś się wydarzyło? - zapytała Trisha, wzruszając apatycznie ramionami. - Nie jestem pewna. Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, czy zapamiętała pani jakieś szczegóły dotyczące Howarda Lianga, coś, co może mieć znaczenie i o czym przedtem pani zapomniała. - Na przykład? - Coś, co wtedy nie miało dla pani sensu. Może jakieś jego słowa. Prosty fakt, który powinien był
znać, szczegół z historii albo imię członka dynastii. A może spotkaliście przypadkiem kogoś, przy kim czuł się niepewnie. - Nie, nie sądzę. Nie przypominam sobie nic w tym rodzaju. - A może jakiś incydent z dzieciństwa? Jeśli urodził się na Far Away, dorastał w zupełnie innych warunkach niż zwyczajni obywatele Wspólnoty. Mogło mu się wymknąć coś, co zabrzmiało dziwnie. - Nie. O to właśnie pytał mnie reporter. - Jaki reporter? - Hm. - Trisha poruszyła lekko palcami, sterując wirtualną dłonią. - Brad Myo. Był z Earle News. Powiedział, że pani pozwoliła mu ze mną porozmawiać. - Obrzuciła Renne zaniepokojonym spojrzeniem. - To nie była prawda? Kobieta znieruchomiała. Poczuła się, jakby jej pleców nagle dotknęły widmowe palce. - Nie była - potwierdziła cicho. - Nie wydawaliśmy żadnym reporterom pozwoleń na nic, a już zwłaszcza na rozmowy z ofiarami. To indywidualna sprawa. Ku jej zaskoczeniu Trisha się rozpłakała. Osunęła się na ręcznik, a jej ramionami wstrząsało łkanie. - Jestem cholernie głupia - zawodziła, tłukąc się pięściami po nogach. - Czy wszyscy we Wspólnocie o tym wiedzą? Dlaczego jestem taka łatwowierna? Powiedział, że pozwoliła mu pani ze mną porozmawiać, by mógł stworzyć budzący sympatię reportaż. Uwierzyłam mu, naprawdę uwierzyłam. Boże, nienawidzę siebie. Niczego się nie domyśliłam. Mówił bardzo przekonująco. Renne zerknęła z zażenowaniem na Warrena, a potem uklękła przy zrozpaczonej dziewczynie. - Hej, spokojnie. Jeśli trafnie zgaduję, kim był, mnie również by oszukał. - Jej e-kamerdyner wyszukał już informacje o Earle News. Znajdowały się w jednym z raportów sporządzonych przez Paulę. Taka firma nie istniała, ale ktoś użył już tej nazwy podczas rozmowy z Wendy Bose. Według Pauli Myo jego opis zgadzał się z rysopisem Bradleya Johanssona. - Jak wyglądał? - Był wysoki - odparła Trisha, pociągając nosem. - Miał bardzo jasne włosy. Był też stary. Nie chodzi mi o to, że zostało mu niewiele do rejuwenacji. Można było poznać, że przeżył już parę stuleci. - Niech to szlag - wysyczała przez zęby Renne. Dziewczyna zerknęła na nią niepewnie. Do jej oczu znowu podeszły łzy. - Słucham? Wie pani, kto to był? - Tak, opis przypomina kogoś, kto jest nam znany.
- O nie! Każę sobie wymazać pamięć. Daję słowo! Wymażę wspomnienia z całego życia, wszystko, co zrobiłam, kim jestem, a nawet moje imię. Wszystko. Skasuję wszystko i nie zapiszę tego w bezpiecznym schowku. - Zerknęła na Warrena. - A jeśli dynastia nie zechce tego zrobić, pójdę do nielegalnej kliniki. Wszystko mi jedno. Wolę stać się upośledzona umysłowo, niż żyć z taką świadomością. - Spokojnie - powtórzyła Renne, głaszcząc ramiona dziewczyny. - Jest pani dla siebie zbyt surowa. Niech mi pani opowie o rozmowie z tym Bradem Myo. Proszę! - Nie bardzo jest o czym mówić. Pojawił się u mnie w mieszkaniu na dzień przed moim wyjazdem tutaj. Isabella już wyjechała, a Catriona poszła do pracy. Powiedział mi, że pani dała mu pozwolenie. Tylko dlatego go wpuściłam. Trzeba było panią zapytać, prawda? Boże, jaka jestem głupia! - Co się stało, to się nie odstanie. Proszę nie robić sobie wyrzutów. Czego chciał się dowiedzieć? - Tego samego, co pani. Jak się nazywał Howard, gdzie pracował, od jak dawna go znałam. Wszystkie podstawowe fakty. - Rozumiem. Nie ma powodu do obaw, nic złego się nie stało. - Naprawdę? - zapytała dziewczyna z rozpaczliwą nadzieją. - Tak. To tylko zwykły oszust, który chciał sprzedać pani historię do wielkiego programu unisferowego. Żaden z nich jej nie kupi. - Z całą pewnością - potwierdził Warren. - W porządku. - Czy Isabella kontaktowała się z panią ostatnio? - zapytała od niechcenia Renne. - Jej stary kod adresowy nie działa, a chciałabym jej zadać te same pytania. - Nie. - Dziewczyna zwiesiła głowę. - Po powrocie nie rozmawiałam z wieloma ludźmi. Nie czułam takiej potrzeby. Nie żartowałam, mówiąc, że chciałabym usunąć to wszystko z mózgu. To dla mnie zbyt trudne. - Nie wątpię, że odnosi pani teraz takie wrażenie. Ale niech pani nie postępuje zbyt pochopnie, zgoda? - Może i tak. - Czy przed opuszczeniem Daroca Isabella wspomniała, dokąd się wybiera? - Na narty do Jury. Całą zgrają wynajęli domek na dwa tygodnie. Próbowała mnie namówić, żebym pojechała z nimi, ale nie miałam na to ochoty. Ona wszędzie jeździ z przyjaciółmi. - A co to za przyjaciele?
- Nie jestem pewna. Nie znam żadnego z nich. - W porządku, sprawdzimy to. - Renne wstała i skinęła na Warrena. Mężczyzna pokiwał głową. - Wiem, że to nie było dla ciebie łatwe, Trisho - rzekł. - Przepraszam, że zmusiliśmy cię do tego. Byłaś bardzo pomocna. Dziewczyna skinęła tylko głową, nie unosząc wzroku. Renne popatrzyła na nią z lekkim niepokojem, a potem wróciła do pionowzlotu. - Kim był ten reporter? - zapytał Warren, gdy właz zamknął się za nimi. Renne usiadła wygodnie w głębokim, skórzanym fotelu. - To mógł być sam Bradley Johansson. Opis się zgadza i podawał się już za reportera agencji o tej nazwie. - Niech to diabli. - Ehe. Samolot wystartował. Renne wyjrzała przez owalne okienko. Jasnozielona plama łąki kurczyła się szybko w dole. Przyśpieszenie wciskało kobietę w fotel. - To nie ma sensu - sprzeciwił się Warren. - Po co Johansson miałby rozmawiać z Trishą? Operacja była zakończona. - To celne pytanie. Co więcej, rozmowa z nią była dla niego wielkim ryzykiem. Podobna lekkomyślność nie jest w jego stylu. Te pytania musiały być dla niego bardzo ważne. - Ale dlaczego? Renne potrząsnęła głową. Bała się spojrzeć rozmówcy w oczy. W przeciwieństwie do Trishy Warren nie był głupi. Istniało wytłumaczenie, które pasowało aż za dobrze. Implikacje tego wyjaśnienia nie podobały się jej jednak nawet w najmniejszym stopniu. Wynikałoby też z tego, że od początku miała rację. To wcale nie była operacja Strażników. Nie sądzę też, by odpowiedzialni byli Halgarthowie. Christabel nie miała powodu mnie okłamywać. Nie zostaje zbyt wiele opcji. Mark Vernon siedział w wynajętym fordzie lapanto, pozwalając, by układ procesorowy prowadził samochód przez północny skraj wzgórz Chunata, ciągnących się za Trinity, jedną z dzielnic New Costa. Na porośniętych miejscowymi, brązowymi krzewami oraz pustynnymi palmami wzgórzach wzniesiono wielkie, białe domy. Otoczone wysokimi murami oraz żywopłotami wyglądały jak cenne dzieła sztuki wystawione na sprzedaż w eleganckim sklepie. W tej dzielnicy mieszkali ważni finansiści, nielubiący zbytnio się oddalać od swoich biur. Wschodnią granicę Trinity tworzyła linia wieżowców z kompozytów i szkła, wijąca się wzdłuż podstawy wzgórz. W gmachach miały swe
siedziby liczne banki, biura maklerskie, inwestorzy dostarczający kapitału wysokiego ryzyka oraz kantory wymiany pozaświatowych walut. Układ procesorowy sprowadził forda z autostrady. U podstawy zjazdu znajdowało się skrzyżowanie. Odchodziła od niego stara droga, otaczająca wzgórze łagodnym łukiem. Na wyblakłej tablicy widniała nazwa: Bright Light Canyon. Mark wyłączył układ i przeszedł na kierowanie ręczne. Cienką asfaltową nawierzchnię niemal całkowicie pokrywała warstewka żółto-brązowej gleby, czyli była to właściwie droga polna. Stok, nad drogą i poniżej niej, pokrywały liczne krzaki. Wszystkie wyglądały na uschnięte, a u ich podstawy widziało się stożkowate kopce miejscowych owadów, nipów. Dalej wznosiły się białe mury ze związanego enzymatycznie betonu, porośnięte bluszczem i pnącymi kaktusami. Od szosy odchodziły prywatne drogi, prowadzące do bram kolejnych domów. Wyobraźnia Marka przywołała na chwilę obraz długich, prostych dróg w dolinie Highmarsh. Wśród wzgórz Chunata panowała cisza, ich stoki tworzyły osłonę przed hałasem megalopolis. Pod tym względem przypominały okolice Randtown. Również brązowa barwa tutejszej roślinności przywodziła na myśl blady, ochrowy odcień trawy sworzniowej. Wilgotność była tu jednak znacznie mniejsza, a w powietrzu unosił się zapach chemikaliów pochodzący z dzielnicy rafinerii, położonej dziesięć mil na zachód. Regulus był zaś zbyt jasnym punktem niebieskobiałego blasku płonącym na bezchmurnym niebie. Choć było już późne popołudnie, nadal bił od niego potężny żar. Nawet w marzeniach Mark nie mógł udawać, że odzyskali to, co utracili. Podobne mrzonki byłyby głupotą, odpowiednią dla totalnych nieudaczników. To była jego wina. On zabrał rodzinę na Elan. Obudził w najbliższych nadzieję, pokazał im czyste, porządne życie. Jego marzenie pochłonął ogień i ból. Ta świadomość nie pozwalała mu spać po nocach, a wyrzuty sumienia utrudniały rozmowę z Liz. Cierpiał na myśl, że sprowadził dzieci z powrotem na ten okropny świat, gdzie nie miał nawet czasu na zabawę z nimi. Tak głęboko pogrążył się w użalaniu nad sobą, że mało zabrakło, by przeoczył skrzyżowanie. Poruszył gwałtownie kierownicą i ford zjechał w boczną dróżkę. Spod tylnych kół skręcającego ostro pojazdu trysnęły tumany kurzu. - Idiota - warknął pod swoim adresem Mark. Po kilkuset metrach droga skończyła się pod żelazną bramą wprawioną w mur z czerwonego jak terakota betonu. E-kamerdyner Marka przekazał bramie kod otwierający i samochód wjechał do środka. Za murem znajdowała się oaza porośnięta bujną, szmaragdowozieloną trawą. W jej środku wzniesiono długi, żółtozielony bungalow o dachu z czerwonych, kompozytowych płytek, ukształtowanych na podobieństwo glinianych dachówek. Po terenie łaziło kilku roboogrodników pielęgnujących trawnik i zielne rabaty, by wyglądały równie porządnie, jak otaczany przez nie budynek. Mark zawsze lubił widoki, jakie tu mieli. Bungalow przycupnął w połowie wysokości wzgórza i siedząc na patio, mogli spoglądać na ciągnącą się aż po horyzont miejską zabudowę New Costa. Z wysoka miasto nie wywierało na nim tak odpychającego wrażenia, jak wtedy, gdy otaczały go fabryki i pasaże handlowe. Tu było zupełnie inaczej niż w jego dawnym domu w Santa Hydra. Kyle, brat Marka, wynajął bungalow od Augustańskiej Kompanii Przemysłowej. Mógł sobie na to pozwolić, bo miał dobrze płatną pracę w firmie StVincent Loan & Trust. Wszyscy krewni Marka
ofiarowali się z pomocą. Przyjął propozycję Kyle’a, ponieważ nie mógłby znieść myśli o zamieszkaniu z ojcem. Poza tym zawsze dobrze żył z Kyle’em, który szczerze chciał mu pomóc, a dzieci lubiły stryjka. Mark zaparkował samochód przed frontowymi drzwiami i wszedł do środka. We wszystkich pokojach były szklane drzwi, dzięki czemu mógł zajrzeć do ich wnętrza w poszukiwaniu swej nielicznej rodziny. Nikogo nie zauważył, słyszał jednak radosne krzyki dobiegające z patio. Barry i Sandy siedzieli w basenie, a podejrzanie mokra Panda leżała na nasłonecznionych płytach chodnikowych obok niego. Pies spojrzał na Marka, ale nie ruszył się z miejsca. - Tato! - zawołały dzieci. Pomachał do nich ręką. - Czy Panda była w basenie? - Nie - odpowiedziały chórem. Obrzucił je pełnym straszliwej dezaprobaty spojrzeniem. Oboje zaczęli chichotać. Liz wylegiwała się na leżaku ustawionym na tarasie poniżej basenu. Towarzyszył jej Antonio, chłopak Kyle’a. Taras był skierowany ku zachodowi, co pozwalało im wykorzystać ostatnie promienie popołudniowego słońca. - Cześć, kochanie - zawołała Liz. Między nią a Antoniem stała robogosposia, trzymająca w jednej z kończyn butelkę wina. Gdy Mark podszedł bliżej, zauważył, że oboje są nadzy. Poczuł ucisk w gardle, nic jednak nie powiedział. W ten sposób zademonstrowałby tylko swą małostkowość i konserwatyzm. Liz nie znalazła dotąd pracy. Zgodzili się, że zostanie w domu, żeby zajmować się dziećmi. Nie wysłali ich jeszcze do szkoły. Mark nie chciał tego robić na Auguście. Zachował zbyt wiele nieprzyjemnych wspomnień z Faraday High. Powrót na Augustę miał zresztą być tylko tymczasowym rozwiązaniem. Przybyli tu wyłącznie dlatego, że był to pierwszy przystanek po planetoidzie Ozziego Isaacsa. Pragnął jak najprędzej przenieść się gdzie indziej, najchętniej w jakieś miejsce przypominające Gralmond, ale położone możliwie daleko od Alfy Dysona. To jednak wymagało pieniędzy, a podczas inwazji stracili wszystko. Mark wiedział też, że nawet jeśli flota rozbije alfy, zniszczeń w środowisku Elanu nie da się naprawić. Wziął kredyt na hipotekę, by kupić małą winnicę i warsztat Ables Motor, był więc straszliwie zadłużony. Jeśli ubezpieczenie nie pokryje strat, będzie spłacał dług przez kilka żyć. A firma ubezpieczeniowa miała siedzibę w Runwich, stolicy Elanu. Nikt nie wiedział, czy rząd Wspólnoty wypłaci odszkodowania uchodźcom z Utraconych Planet. Nawet gdyby miał to zrobić, miną lata, jeśli nie dziesięciolecia, nim uda się przepchnąć ustawę przez Senat. W tej chwili pieniądze podatników szły na budowę floty. Przyklęknął obok Liz i pocałował ją lekko. - Cześć.
- Hej, wyglądasz, jakbyś potrzebował się czegoś napić. - Wskazała na robogosposię. - Potrzebujemy więcej kieliszków. - Nie wina. Może wezmę sobie piwo. - Nie ma sprawy - odezwał się Antonio. - Siadaj, Mark. Robot ci je przyniesie. Mark uśmiechnął się doń nieszczerze i opadł na wolny leżak. - Jak długo dzieci siedzą w basenie? - Nie jestem pewna. - Liz wypiła kieliszek i podsunęła go robogosposi do napełnienia. - Z pół godziny. - Powinny zaraz wyjść. Pora dać im herbatę. Nie zapytał: „Co im dałaś?", ale można to było usłyszeć w jego tonie. - Pilnuje ich domowy układ procesorowy - wyjaśniła Liz z nieco przesadną emfazą. - Nie jesteśmy w Randtown. Mamy tu najnowocześniejsze systemy. - Miło się dowiedzieć - odparł zimno Mark. Liz odwróciła się, spoglądając na miasto, i przełknęła łyk wina. - Weźcie na wstrzymanie - odezwał się Antonio. - Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. Mark, dzieciaki wiedzą, że mają wyjść z basenu kwadrans po szóstej, jak zawsze. Kuchnia przygotuje im herbatę. Mark zerknął na zegar w wirtualnym polu widzenia. Wskazywał osiemnastą dwanaście. - Jasne - mruknął. - Przepraszam, miałem zły dzień. Nie zamierzał siedzieć tu i skarżyć się na swoją pracę. To byłoby zbyt stereotypowe, nawet jak na niego. Dzień po opuszczeniu planetoidy napisał podanie o pracę technika w firmie Prism Dynamics i został przyjęty. Pensja nie była zbyt wysoka, biorąc pod uwagę, że musiał obsługiwać stanowiska montażowe, na których budowano sekcje kadłubów dla przemysłu lotniczego. Niemniej jednak lubił tę robotę. Zajmował się naprawianiem standardowych uszkodzeń i pisaniem łat do programów, z czym radził sobie świetnie. Przyjął tę ofertę, bo absolutnie nie miał zamiaru akceptować jałmużny od nikogo, nawet od rodziny. Ten gen odziedziczył po Martym. Wróciła robogosposia z butelką piwa. Mark otworzył ją i pociągnął zdrowy łyk. Liz nadal go ignorowała. - Szukała cię Giselle Swinsol - zawołał Antonio. - Powiedziała, że przyjedzie o siódmej, odbyć z tobą rozmowę.
Mark zaczekał chwilkę, ale Liz nadal milczała. - Mówisz do mnie? - zapytał wreszcie. - Tak - potwierdził Antonio ze zdziwioną miną. - Nie umawiałeś się na rozmowę o pracę? - Nie. Dlaczego połączyła się z tobą? - Z domowym układem procesorowym, nie ze mną osobiście. Mówiła, że chce się upewnić, czy będziesz wieczorem w domu. - Nigdy o niej nie słyszałem. - To pewnie łowca głów z agencji. - Nie rejestrowałem się w żadnej agencji. - Może jest z firmy ubezpieczeniowej - zasugerował Antonio. - Dostaniesz odszkodowanie za inwazję. Mark pociągnął kolejny łyk piwa. - Nie przy moim farcie - mruknął. Liz obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem i wstała. - Pójdę przygotować dzieci - oznajmiła, wkładając szlafrok. Antonio zaczekał, aż podeszła do basenu i zaczęła wołać Barry’ego i Sandy. - Wszystko między wami w porządku? - zapytał wtedy. - Chyba tak - odparł Mark z apatią w głosie. - Musimy odzyskać równowagę i tyle. Antonio, na Elanie było nam cudownie, a teraz nie mamy do czego wracać. - Wiem, że to trudne, brachu. Ale potrafisz sobie poradzić. Jesteś podobny do Kyle’a. Vernonowie nigdy się nie poddają. Straszna z was rodzina. Mark uniósł butelkę, a nawet zdołał się blado uśmiechnąć. - Na zdrowie. Mylisz się. Gdy tylko dostanę szansę na robotę gdzieś daleko od tej planety, natychmiast zabieram stąd Liz i dzieciaki. - Jesteś tego pewien? - Oczywiście, że tak. - Uważam, że popełniłbyś poważny błąd.
- A to dlaczego? - Posłuchaj, Wielkiej Piętnastce z pewnością przypadnie większość zamówień na budowę okrętów i broni, zgadza się? Jasne, inne planety dostaną kontrakty na prace podwykonawcze, a część prac montażowych wykona się na Wysokim Aniele. To jest polityka. Ale serce wysiłku wojennego znajduje się tutaj, brachu. To znaczy, że nie pozwolą Auguście upaść. Prędzej już poświęcą Ziemię. Będziemy mieli najlepszą możliwą ochronę. Zastanów się. Podczas poprzedniego ataku jedyną planetą, która zdołała się obronić przed alfami, było Wessex. Sheldon i Hutchinson zrobili wszystko, by powstrzymać inwazję. Dobrze ci radzę, zostań tutaj. Nic mnie nie obchodzi, co mówią analitycy w programach unisferowych. To jest najbezpieczniejsze miejsce w całej Wspólnocie. Mark pragnął wyśmiać słowa Antonia, ale nie potrafił podważyć logiki jego rozumowania. Dwie minuty przed siódmą obok bramy domu zatrzymał się długi, czarny Chevrolet limuzyna. Po herbacie Liz zdołała namówić dzieci do pójścia na górę, a Antonio przebierał się i otrzeźwiał przed wyjazdem do szpitala, gdzie pracował. Kyle jeszcze nie wrócił. Zwykle kończył pracę w biurze po siódmej. Mark nie potrafił zrozumieć, dlaczego związek jego brata z Antoniem jeszcze się nie rozpadł. Mogli spędzać razem najwyżej dwie godziny na dobę. Być może to właśnie był powód. On i Liz rzadko mieli dla siebie więcej czasu, ale im to jakoś nie pomagało. Giselle Swinsol w niczym nie odpowiadała oczekiwaniom Marka. Widok limuzyny powinien stać się dla niego ostrzeżeniem. Żaden menedżer z agencji nie mógłby sobie pozwolić na taki samochód. Była wysoką brunetką o ambicji drugożyciowca aspirującego do kierowniczego stanowiska i arogancji członka dynastii w linii prostej. Jej elegancki, szaroniebieski kostium kosztował więcej, niż wynosiła miesięczna pensja Marka, a makijaż mógłby przyćmić większość unisferowych komentatorów. Wysokie obcasy stukały głośno o podłogę korytarza. Nie czekała na zaproszenie do środka, po prostu przeszła obok Marka, gdy otworzył drzwi, i ruszyła w stronę salonu. - Przepraszam, ale nie wiedziałem, że mamy się spotkać - zawołał. To miał być sarkazm, ale jego słowa zabrzmiały nieprzekonująco. Nie pomagał mu też fakt, że musiał pędzić za kobietą, starając się ją dogonić. Uśmiech, jakim mu odpowiedziała, przywodził na myśl rekina gotowego na żer. Rekina o wargach barwy wiśni. - Z reguły nie informuję nikogo z góry, że go wybrano. - Wybrano? Usiadła na jednej z kanap. Zdezorientowany Mark stał pośrodku pokoju. - Lubi pan swoją pracę, panie Vernon? - Chwileczkę! Kim pani jest, do diabła?
- Pracuję dla dynastii Sheldonów. Ile pan zarabia? Dwa tysiące miesięcznie? - Trochę więcej - warknął rozwścieczony Mark. - Nieprawda, Mark. Widziałam pański kontrakt. - Jest poufny. Zbyła jego słowa śmiechem. - Przy tych zarobkach, nawet uwzględniając umiarkowany awans, będzie pan potrzebował osiemdziesięciu lat, żeby spłacić pożyczkę za dom i warsztat na Elanie. A trzeba jeszcze zapłacić za wykształcenie dzieci i odłożyć pieniądze na fundusz rejuwenacyjno-ożywieniowy. - W końcu dostaniemy odszkodowanie. - To prawda, jeśli za dziesięć lat Wspólnota będzie jeszcze istniała, może uda się przepchnąć ustawę, która pozwoli panu nie płacić procentów. Jeśli liczy pan na coś więcej, jest pan naiwny. - To tylko tymczasowa praca. Znajdę coś lepszego. - To właśnie chciałam usłyszeć, Mark. Chciałam pana zawiadomić, że mamy dla pana lepszą propozycję. - A co to za propozycja? - zainteresowała się Liz. Stała w drzwiach salonu, ubrana w T-shirt i obcięte dżinsy. Na jej twarzy widniał jednak świetnie znany Markowi wyraz skupienia. Gdy Liz raz zdecydowała, że kogoś nie lubi, dana osoba wypadała z tego jej życia i z następnego również. - Obawiam się, że to poufna informacja - odparła Giselle Swinsol. - Dowiecie się po podpisaniu kontraktu. - To śmieszne - oburzyła się Liz. Usiadła na długiej, obitej skórą kanapie naprzeciwko gościa i pociągnęła lekko Marka za ramię. Spoczął obok niej. Trzy wypite pośpiesznie piwa zaczynały mu szumieć w głowie. E-kamerdyner poinformował go, że otrzymał plik od Giselle Swinsol. Kiedy go otworzył, w jego wirtualnym polu widzenia pojawiła się umowa o pracę. Zamrugał z zaskoczenia, ujrzawszy wysokość pensji. - Nie ma w tym nic śmiesznego - zapewniła Giselle Swinsol. - Traktujemy sprawy bezpieczeństwa bardzo poważnie. Dowiedliście już, że potraficie zachować dyskrecję. - Chodzi o planetoidę? - zapytał Mark. - To nic wielkiego. - Nawet przy dzisiejszych nastrojach programy informacyjne byłyby bardzo zainteresowane informacjami o miejscu zamieszkania pana Isaacsa. - Nie rozumiem - poskarżył się Mark. - Nie jestem żadnym superfizykiem. Ja tylko naprawiam maszyny. Co w tym nadzwyczajnego? Miliony ludzi potrafią to robić.
- Jest pan naprawdę bardzo dobrym konserwatorem systemów elektromechanicznych, Mark. Sprawdziliśmy to. Dokładnie. Projekt, nad którym będzie pan pracował, wymaga masowego użycia robotów montażowych. Niemniej jednak, są również inne czynniki, które przyciągnęły naszą uwagę. - Na przykład? - zapytała Liz. - Nie tylko umiecie dochować tajemnicy, lecz również macie poważne problemy finansowe, którym możemy zaradzić. Jeśli zgodzi się pan przyjąć tę pracę, spłacimy wszystkie długi zaciągnięte przez pana na Elanie. Pani Vernon, możemy wykorzystać również pani umiejętności biotechnologa. Nie wymagamy, by podjęła się pani roli kury domowej na czas trwania projektu. Jestem pewna, że będzie to dla pani przyjemną odmianą. Liz znieruchomiała. - Dziękuję. Umowa nadal przepływała przez wirtualne pole widzenia Marka. - Jeśli się zgodzę, gdzie zamieszkamy? - Na Cressacie. - Na świecie Sheldonów? Myślałam, że tam nie wpuszcza się obcych - zdziwiła się Liz. - Na potrzeby projektu jesteśmy gotowi pozwolić na wyjątki. Niemniej w waszym przypadku nie będzie to konieczne. Mark jest Sheldonem i w związku z tym cała wasza rodzina ma prawo tam zamieszkać. Mark starał się nie wzdrygnąć, gdy Liz przeszyła go dociekliwym spojrzeniem. Zawsze uważał swe pochodzenie za coś, o czym nie warto wspominać, a nawet trochę się go wstydził. - Z pewnością nie w prostej linii - mruknął skrępowany. - Pańską matkę dzieli od Nigela tylko siedem pokoleń. To wystarczy. - Chwileczkę - odezwała się Liz. - Tym projektem nie kieruje flota? Giselle Swinsol uśmiechnęła się tylko bez wyrazu. - Mark? - Słucham? Chce pani usłyszeć odpowiedź już teraz? - Oczywiście. - Ale nic mi pani nie powiedziała.
- Otrzyma pan pracę, która zapewni pańskiej rodzinie życie na poziomie znacznie wyższym niż na Elanie. Pozbędzie się pan długów. Gwarantujemy też pełne bezpieczeństwo. Jedyną niekorzystną stroną będzie ograniczenie kontaktu z przyjaciółmi i najbliższą rodziną. Musimy zachować ten projekt w tajemnicy. - Nie lubię propozycji, które wydają się za dobre, by mogły być prawdziwe - stwierdziła Liz. - Z reguły okazuje się, że rzeczywiście takie są. - Bez obaw. Ta propozycja jest uczciwa. - Czy to niebezpieczna praca? - zapytał Mark. - Nie - uspokoiła go Giselle. - Będzie się pan zajmował nowoczesnymi systemami montażowymi. Praca jest trudna, ale nie niebezpieczna. To nie jest żaden podstęp, Mark. Nie zajmuję się oszukiwaniem ludzi. Zresztą was nie ma sensu oszukiwać, bo nie macie ani grosza. To uczciwa oferta. Może pan ją przyjąć lub odrzucić. - O jakim czasie mówimy? - zapytał Mark. - Trudno to określić. Miejmy nadzieję, że nie dłuższym niż rok, najwyżej dwa. Mark zerknął na Liz. - I co ty na to? - Jesteśmy zrujnowani. Ja zapewne mogę z tym żyć. A ty? Nie chciał pytać żony, ile wypiła dziś po południu. Alkohol często robił z niej optymistkę. Rano mogła zmienić zdanie. Mina Giselle Swinsol nie wskazywała na to, by miano im pozostawić furtkę pozwalającą złamać kontrakt. Przed jego oczami pojawił się fragment umowy dotyczący opieki zdrowotnej i szkoły dla dzieci. Jego kontrakt z Prism Dynamics w ogóle nie zawierał takiej sekcji. - Dobra, zgadzamy się. - Znakomicie. - Giselle Swinsol wstała. - Samochód zabierze was i dzieci jutro o siódmej trzydzieści rano. Proszę się przygotować. - Muszę zawiadomić Prism Dynamics - sprzeciwił się Mark. Szybkość, z jaką wszystko się stało, zbiła go z tropu, zupełnie jakby szukał pretekstu, by powiedzieć „nie". - Zajmiemy się tym - zapewniła Giselle Swinsol. - Najbliższej rodzinie może pan powiedzieć, że dostał pan nową pracę na innej planecie, ale proszę im nie mówić gdzie. - W porządku. - Pański certyfikat, Mark.
- Och. Oczywiście. Polecił e-kamerdynerowi dodać certyfikat do umowy i odesłał ją kobiecie. - Dziękuję - powiedziała i ruszyła w stronę wyjścia. - Zobaczymy się jutro? - zapytał. - Nie, Mark. Drzwi frontowe zamknęły się za nią gładko. - Boże, co za megiera - mruknął, przesuwając dłonią po włosach. - W istocie, ale to ona uratowała nam skórę. Ciekawe, co to za projekt? - Będą masowo produkować jakiś sprzęt wojskowy. Po to właśnie potrzebują automatycznych linii produkcyjnych. Chcą pominąć Wysokiego Anioła. Jak zwykle chodzi o politykę. - Niewykluczone. - Nie wierzysz w to? - Nieważne. Jutro dowiemy się, jak jest naprawdę. - Żałujesz, że się zgodziłem? Zawsze możemy nie stawić się na spotkanie. - Nie radziłabym tego próbować. Pani Giselle Swinsol zaraz by się nam dobrała do tyłków. - Pewnie masz rację. - Podjąłeś właściwą decyzję. Nie podobało mi się, jak próbowała cię sterroryzować, ale z drugiej strony, jeśli ktoś pracuje obecnie nad wojskowymi projektami, raczej nie może sobie pozwolić na stratę czasu. - Ehe. Wiesz co? Już się czuję zadowolony. Będę mógł coś zrobić, żeby dokopać skurwysynom. - Cieszę się z tego, kochanie. - Liz objęła go za szyję, przyciągnęła do siebie i pocałowała. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś Sheldonem? - Bo właściwie nie jestem. Przynajmniej nie członkiem dynastii. - Hm. - Pocałowała go po raz drugi. - To co będziemy robić do wpół do ósmej rano? Oscar i Mac pojawili się w gabinecie Wilsona jednocześnie. Anna wstała zza biurka, by pocałować ich na przywitanie. - Jest już gotowy na spotkanie z wami - oznajmiła.
- I jak tam pożycie małżeńskie? - zapytał Mac. - Och, wiesz, jesteśmy jak każda inna para próbująca spłacić hipotekę. - Kit z tym - odezwał się Oscar. - Jak się wam udał miesiąc miodowy? No, gadaj. Anna obejrzała się przez ramię i mrugnęła lubieżnie do mężczyzny. - Był cudowny, oczywiście. Spędziliśmy poza biurem całe dziesięć godzin. Czegóż więcej może pragnąć dziewczyna? Wilson przywitał ciepło obu mężczyzn. - Dziękuję, że przyszliście. Staram się porozmawiać z każdym kapitanem, zanim odleci. Ta tradycja pewnie nie utrzyma się zbyt długo. Przysyłają już nam części do następnej serii gwiazdolotów. Dzięki Bogu, kryzysowy budżet zaczyna przynosić rezultaty. - Wreszcie jakieś dobre wiadomości - zauważył Oscar, siadając ostrożnie na jednym z przypominających łyżkę do lodów krzeseł. Nie znosił tej grubej, gąbczastej wyściółki. - Nie widziałem tego w unisferowych wiadomościach. Nadal zajmują się głównie atakami na flotę. - I nie zobaczysz - poinformował go Wilson. - Wciąż nie ujawniamy szczegółów. Nie wiemy, jak wiele informacji alfy potrafią wydobyć z unisfery. - Mówisz poważnie? - Z pewnością starają się dowiedzieć jak najwięcej o naszych możliwościach - zauważyła Anna. Musimy przyjąć założenie, że odzyskały dane ze wszystkich Utraconych Planet i wiedzą, czym dysponowaliśmy w chwili ich ataku. - My je obserwujemy - przypomniał Wilson. - CBDO. - Czy zauważyliśmy coś, co świadczy, że robią to samo? - zapytał Mac. - Nie. Ale one również nie spostrzegły naszych poczynań. - Podobnie jak ja - burknął Oscar. - Operacją kieruje Rafael - wyjaśniła Anna z prowokującym uśmiechem. - W każdym układzie planetarnym ulokowaliśmy tysiące mikrosatelitów. Używamy metody podobnej do tej, którą obcy wykorzystali przeciwko nam: otwieramy tunel czasoprzestrzenny i ciągle przesuwamy jego wylot. Mogą go wykryć, ale nie mają szans zbadać każdej lokalizacji. - I dzięki temu mnóstwo satelitów unika zniszczenia - dodał Wilson. - Nieustannie przesyłają do nas informacje przez tunel czasoprzestrzenny. - Tego również nie dopuściliśmy do unisfery - ciągnęła Anna. - Obrazy przesłane przez roje satelitów
nie wyglądają dobrze. - Alfy okopują się na wszystkich planetach - uściślił Wilson. - Wyloty tuneli czasoprzestrzennych ufiksowano na ich powierzchniach. Liczba przechodzących przez nie obcych oraz towarzyszącego im sprzętu bojowego jest niewiarygodna, nawet jak na alfy, o ile potrafimy to określić. Dimitri Leopoldvich miał rację, niech go szlag. Nie mamy szans odzyskać tych planet. - To znaczy, że odwołujemy tę część kontrofensywy? - zapytał Mac. - Nie. Jesteśmy pewni, że Utracone Planety stanowią bazę wypadową do następnej ofensywy alf. Tak wielkie zgromadzenie sił nie mogłoby mieć innego celu. Gdy obcy ustanowią pewne przyczółki, będą mogli zaatakować każdy punkt we Wspólnocie, nie tylko sąsiednie gwiazdy. To znaczy, że infiltracja i sabotaż nabierają jeszcze większego znaczenia. Musimy zyskać na czasie. - Spojrzał na Oscara. Należy za wszelką cenę odnaleźć gwiazdę, w pobliżu której znajduje się Brama Piekieł. To ich jedyny naprawdę słaby punkt. - Zrobię, co będę mógł - zapewnił Oscar. Nie spodobało mu się, że Wilson przemawia do niego niemal błagalnym tonem. - „Obrońca" dotrze do wszystkich gwiazd umieszczonych na naszej liście. Możesz być tego pewien. Nawet w jego uszach zabrzmiało to, jakby się tłumaczył. - Liczę na ciebie - zapewnił Wilson. - Mac, tym razem przypadło ci łatwiejsze zadanie. - To ci dopiero niespodzianka - zadrwił z przyjaciela Oscar. - Co zamierzasz mu zlecić? Pilnowanie klasztornej szkoły na Molise? Mac pokazał mu uniesiony palec. - Wsadź sobie. - Będziesz testował relatywistyczne pociski, daleko od przestrzeni Wspólnoty. Alfy widziały już, czego potrafimy dokonać przy użyciu hipernapędu i z pewnością opracują strategie obronne. Jeśli jednak te pociski spełnią nasze oczekiwania, obcym trudno się będzie obronić. - Wyeliminujemy wszelkie usterki - zapewnił Mac. - Świetnie. Zdecydowałem też, że to będzie ostatni lot „StAsaph" - oznajmił Wilson. - Dlaczego? - Jest już przestarzały, Mac. Przykro mi. Kiedy wrócicie, rozpoczniemy już montaż okrętów z hipernapędem typu 6. Chcę, żebyś został kapitanem pierwszego. - Taka propozycja mi odpowiada - odparł Mac.
Oscar o mały włos nie poskarżył się słowami: „Czy w tej flocie starszeństwo nie ma znaczenia?". To jednak byłoby grubiaństwem, nawet w jego ustach. - A kiedy ty wrócisz - ciągnął Wilson - przejmiesz kierownictwo nad projektem budowy krążowników szturmowych. - Kto? Ja? - zdziwił się Oscar. - Ehe. Ty. To jest projekt, który zapewni nam zwycięstwo. Nie żartuję. Wpakowali w to cholerstwo tyle nowych technologii, że nawet ja nic nie wiem o połowie z nich. Dynastia Sheldonów skłoniła do współpracy wszystkie pozostałe, a to prowadzi do mnóstwa napięć w kierownictwie. Jeśli ktoś potrafi zmusić tę ekipę do gładkiej współpracy, to tylko ty. - Niech to diabli. - Oscar poczuł nagły ucisk wdzięczności w gardle. Nigdy by nie poprosił o powierzenie mu tak wielkiej odpowiedzialności. Niemniej Wilson mu zaufał, a Sheldon również musiał zaakceptować tę nominację. - Dziękuję, szefie. Nie zawiodę cię. Cóż za głupi sentymentalizm. Nagle przypomniał sobie Adama i zapisy, które zamierzał zabrać ze sobą na lot zwiadowczy. Policzki poczerwieniały mu z poczucia winy. - Dobrze się czujesz? - zapytała Anna. - Jasne. - Przez chwilę wyglądałeś na zawstydzonego. - On? - zawołał Mac. - Nie sądzę. Chyba że zapomniał o randce. - Przynajmniej ktoś chce się jeszcze ze mną umawiać - odciął się Oscar. Było już za późno. Chwila minęła. Jeśli był ktoś, komu mógłby opowiedzieć o Adamie i swej przeszłości, to tylko tym trojgu przyjaciołom. Uśmiechnął się szeroko, by zamaskować emocje. Kogo właściwie się boję? Ich czy siebie? Symulacja była niemal idealna. Rzecz jasna, Morton nosił już obwody organiczne pozwalające na PSZ, te jednak były o cały rząd wielkości lepsze od komercyjnych produktów. Nawet wśród unisferowych artystów nie wszyscy mogli sobie pozwolić na taką jakość bodźców sensorycznych. Technicy floty umożliwili mu nawet odbieranie wrażeń węchowych, a ten zmysł zawsze sprawiał najwięcej trudności programom symulacyjnym. Nawet teraz efekt nie był idealny. Woń dymu przypominała raczej cytrusy niż płonące drewno. Szedł przez ruiny miasteczka, ubrany w pancerny skafander wyposażony w elektromięśnie. Tylko dzięki nim mógł udźwignąć cały sprzęt, w jaki go wyposażono. Jego udoskonalone zmysły badały kolejne stosy betonu i potłuczonych kompozytowych płytek. W wirtualnym polu widzenia ciągle pojawiał się pomarańczowy krzyż nitek, nałożony na możliwe cele, co okropnie irytowało Mortona. Oprogramowanie oceniające trzeba będzie napisać od nowa. A była to tylko jedna pozycja na przygnębiająco długiej liście niedociągnięć.
Ukryte pod ziemią przewody elektryczne widział jako jaskrawobłękitne linie. Urządzenia elektroniczne otaczała zielononiebieska aura o intensywności zależnej od mocy obliczeniowej układu procesorowego. To również nie podobało się Mortonowi. Prosił już techników, by zmienili ten efekt na zwykły odczyt cyfrowy. Dysponował też graficzną analizą atmosfery. Obrazem sygnałów elektromagnetycznych. Radarem. Oknami zdalnych czujników, przekazującymi obrazy okolicy rejestrowane przez małych robozwiadowców skradających się przed nim. A na koniec siecią łączącą go z pozostałymi członkami drużyny i danymi zebranymi przez ich instrumenty. Jego wirtualne pole widzenia wypełniała tak wielka masa wielobarwnych symboli i obrazów, że przypominało witrażowe okno katedry. To cud, że mógł przez nie cokolwiek zobaczyć. Misja miała polegać na potajemnej infiltracji bazy budowanej przez obcych w sercu ruin ludzkiego miasteczka. Ich zadaniem była ogólna ocena, lokalizacja słabych punktów oraz wybór broni, która spowoduje największe zniszczenia. Reszta drużyny była rozciągnięta wzdłuż prawie kilometrowej linii. Każdy zbliżał się do bazy inną trasą, co Morton uważał za taktyczny błąd, znacznie zwiększający ryzyko wykrycia. Oficjalna nazwy drużyny brzmiała ERT03, od planety i regionu, które im przydzielono, sami przezwali się jednak Pazurami Kotki na cześć najbardziej osławionej z nich. Wszyscy byli skazańcami i zgłosili się na ochotnika w zamian za darowanie wyroku. W teorii wszelkie ich czyny wymazano, ale z rozmów prowadzonych nocą w koszarach można się było dowiedzieć tego i owego. Doktor Roberts był bardzo dumny ze swej pracy dla syndykatu, polegającej na wymazywaniu niewygodnych wspomnień każdemu, kto miał coś do ukrycia. Niestety, próbował zarobić trochę na boku, sprzedając niektóre z tych wspomnień miłośnikom widowisk ostatniego tchnienia. Przez to właśnie Wydział Poważnych Przestępstw wpadł na jego trop. Sąd uznał go za wspólnika po fakcie. Morton zastanawiał się niekiedy, czy to właśnie doktor wykasował z jego pamięci niewygodny incydent. W tej chwili, zgodnie z planem akcji, doktor przedzierał się przez ruiny supermarketu, czterysta metrów na zachód od Mortona. Jego sąsiadem był Rob Tannie, który mówił tylko tyle, że brał udział w ataku na „Drugą Szansę". Nie chciał zdradzić żadnych innych szczegółów dotyczących swych poprzednich żyć. Mówił, że jest zawodowym pracownikiem ochrony, i Morton mu wierzył, ponieważ Rob wykazał się świetnym wyczuciem taktycznym w większości sytuacji, z jakimi zetknęli się podczas szkolenia, a do tego z pewnością umiał walczyć. Parker stanowił drugi z kolei powód zmartwień Mortona. Był żołnierzem gangu, ale nie chciał powiedzieć, dla kogo pracował. Uwielbiał broń, w jaką ich wyposażono, i potrafił z entuzjazmem opowiadać, jak najlepiej ją wykorzystać do cichego i skutecznego zabijania. Krótko mówiąc, był zbirem pozbawionym jakiejkolwiek finezji. Współpraca w grupie sprawiała mu trudności i nie starał się zbytnio ich przezwyciężyć. Na koniec była jeszcze Catherine Stewart, zwana Kotką. Nigdy nie opowiadała o czynach, jakich się dopuściła, i wszyscy cieszyli się z tego po cichu. Słyszeli o nich i naprawdę nie chcieli znać szczegółów. Morton nadal nie wiedział, co o niej sądzić. Jeśli chciała, potrafiła być znakomitym żołnierzem, w stu procentach skupiona na wykonaniu zadania. Ale nie zawsze tak było.
Laserowy radar Mortona wykrył jakieś poruszenie pięćdziesiąt metrów z przodu i trochę z lewej. Ze stożkowatego wzgórza, w jakie zamienił się blok mieszkalny, obsunął się gruz. Nie większe od żwiru odłamki posypały się na ziemię. W górę wzbił się obłoczek kurzu. Morton skierował w tamtą stronę najważniejsze czujniki, starając się wykryć przyczynę. Dwaj robozwiadowcy zbliżali się ostrożnie do sterty. Ich krabowate ciała posuwały się ostrożnie po gruzie. Maszyny wysunęły anteny do końca, ale nie wykryły żadnych oznak obecności obcych. Mortonowi nasunęła się myśl, że to znakomity sposób, by odwrócić ich uwagę. Przesunął pasywne czujniki na drogę za swymi plecami. W wypalonym budynku, który minął pięć minut temu, rozbłysł krótki elektromagnetyczny impuls. Jego cechy charakterystyczne odpowiadały sygnałom używanym przez alfy. - Rob, mam za plecami nieprzyjaciela - odezwał się, przekazując dane. - Dobra, namierzyłem jego pozycję - odparł Rob Tannie. - Jak chcesz to rozegrać? Rob znajdował się sto osiemdziesiąt metrów na zachód od Mortona i posuwał się naprzód równoległą ulicą. - Będę nadal lazł przed siebie, jakbym nie zauważył, co się dzieje. Obejdź skurwysynów od tyłu i załatw ich. - Jasne. Morton sprawdził boczną ulicę w poszukiwaniu oznak aktywności, a potem pobiegł nią, oddalając się od podejrzanej lawiny. Skręcił jeszcze dwa razy dla zmylenia przeciwnika. To powinno skłonić obcych do wyjścia z ukrycia i podjęcia pościgu. W ten sposób wystawią się na strzały Roba. Widział już przed sobą bazę obcych. Wielka metalowa konstrukcja błyszczała w półmroku, gdy padał na nią blask białoniebieskich reflektorów. Alfy łaziły po wąskich półkach pozbawionych balustrad czy jakiejkolwiek innej ochrony. Wszystkie nosiły pancerne kombinezony. Flota nadal nie zdobyła żadnych obrazów nieosłoniętych osobników. Morton sprawdził przekaz. Pole siłowe otaczające bazę zaczynało się sto pięćdziesiąt metrów przed nim. Wszystkie budynki wokół instalacji zrównano z ziemią. Bazę otaczał obszar tlących się, poczerniałych gruzów, wyglądający jak zanieczyszczona ropą plaża. Morton przyglądał się mu krytycznie przez parę chwil. Nie miał szans przedostać się przezeń niepostrzeżenie. Polecił ekamerdynerowi wyświetlić plan miasta z zaznaczonymi tunelami komunalnymi. Znalazł kilka, które mógłby wykorzystać. - Widzę dwóch - odezwał się Rob. - Mają broń i zmierzają w stronę bazy. Szukają cię. - Możesz ich załatwić? - Bez trudu. Pytanie brzmi, w jaki sposób?
- Postaraj się narobić jak najmniej hałasu. Nie chcielibyśmy zaalarmować reszty. - W porządku. Wyślę aerobota wyposażonego w systemy walki radioelektronicznej, żeby ich zagłuszyć, a potem dwa skupione impulsy energetyczne. - To zbyt łatwe do wykrycia - sprzeciwił się Morton. - Kinetyczne pociski powinny przebić ich pancerze. Przyglądał się z uwagą planowi. Większe tunele z pewnością zabezpieczono przed intruzami. Z mniejszych tylko kanał burzowy był wystarczająco wąski, by mógł się przez niego przeczołgać. Nie lubił ciasnych przestrzeni, ale skafander i broń umożliwią mu szybkie przebicie się na zewnątrz, gdyby miał jakieś kłopoty. - Jestem za daleko, by sprawdzić, czy mają pola siłowe - odpowiedział Rob. - Z jaką prędkością się poruszają? Muszę znaleźć kryjówkę, nim mnie zauważą. - Dotrą do ciebie za dwie minuty. Mogę wysłać robozwiadowców, żeby sprawdzić te pola. - Podejrzewam, że je wyłączyli. Próbują się podkraść do przeciwnika, tak samo jak my. Nie chcą przyciągać uwagi, a pola siłowe cholernie łatwo wykryć. - A więc radzisz pociski kinetyczne? - Na Boga, chłopaki - rozległ się radosny, kobiecy głos. - Zabawmy się trochę. Dali nam tyle wymyślnej broni. Zobaczmy, czego jeszcze nie wypróbowaliśmy. Aha, już mam. Morton sprawdził wirtualne pole widzenia, by ustalić jej pozycję. - Kotka, nie... - Niebo i ruiny za jego plecami rozbłysły gorejącą bielą. Ziemia zatrzęsła się gwałtownie, fala uderzeniowa... Obraz zniknął, zastąpiony wielobarwnym śnieżeniem. Po skórze Mortona przebiegły dziwne ciarki. Potem wróciło wirtualne pole widzenia w trybie oczekiwania: szereg niebieskich symboli świecących na ciemnym tle. Słyszał własny oddech, wzmacniany przez hełm. Szeroko rozpostarte ręce i nogi unieruchamiały mu plastikowe taśmy. - Niech to szlag - jęknął. Multiplastik uwolnił jego kończyny. Morton uniósł rękę i zdjął hełm. Na suficie zapaliły się światła i ujrzał wnętrze małej komory deprywacji sensorycznej. Technicy symulacyjni przyglądali mu się zza łukowatej szyby. Wszyscy wyglądali na zdrowo wkurzonych. Morton wzruszył do nich ramionami z miną mówiącą: „Co ja na to poradzę". Stał pośrodku błyszczącego koła żyroskopowego, zawieszonego metr nad ziemią. Multiplastikowe buty bezpiecznie przytwierdzały do niego nogi mężczyzny. Technicy uwolnili jego stopy i Morton zeskoczył na podłogę. W komorze były jeszcze cztery takie koła. Na wszystkich wychodzili z symulacji członkowie drużyny. Morton podszedł do Kotki. Kobieta spojrzała na niego z góry, rozciągając w uśmiechu usta na twarzy w kształcie serca. Ciemna skóra dodatkowo podkreślała biel zębów. Kotka wyglądała na niespełna trzydziestkę, a ten, kto widział ją po raz pierwszy, mógłby pomyśleć, że jest w pierwszym życiu. Niepoważne zachowanie sprawiało, że nie sposób jej było sobie wyobrazić w innym wieku. Reszta
drużyny nosiła standardowe, ciemnofioletowe koszulki sportowe oraz czarne spodnie, Kotka jednak znalazła sobie T-shirt z napisem Sonic Energy Authority oraz punkowe dżinsy. Morton nie miał pojęcia, skąd je wzięła. Flota dawała swym żołnierzom tylko wojskowe ubrania. Zapewne po prostu podeszła do któregoś z prowadzących szkolenie cywilów i zażądała oddania ubrania. Krucze włosy ostrzygła krótko, jak wszyscy z nich, ale dodała sobie fioletowe, pierzaste pasemka o srebrnych końcówkach. - Tak jest lepiej - oznajmiła radośnie i zeskoczyła na podłogę. Gdy stała na ziemi, była dziesięć centymetrów niższa od Mortona. - Po co to zrobiłaś, do cholery? - zapytał. - Nigdy jeszcze nie używaliśmy mikrobomb jądrowych. Musimy wypróbować wszystkie możliwe scenariusze, tak? - Pomachała beztrosko ręką do techników. Nikt z przebywających za szybą nie odważył się okazać niezadowolenia, ale wszyscy mieli przygnębione miny. - Nieźle walnęło, co? dodała z głośnym śmiechem. Morton miał ochotę dać jej w twarz, ale zabrakło mu odwagi. Kotkę skazano na zawieszenie życia przed jego narodzinami, a zgodnie z planem miała wyjść tysiąc lat po nim. Pamiętał dzień, gdy przybyła do ich koszar. Nikomu przedtem nie przydzielono eskorty czterech strażników, a do tego wszyscy wyglądali na wystraszonych. - Kurwa, nie można używać jądrowych pocisków przeciwko pojedynczym żołnierzom - wściekał się. - Chcesz nam spieprzyć szansę? Nie mam zamiaru wracać do kapsuły dlatego, że miałaś ochotę sobie zażartować. Prędzej wykopię twoją wypaczoną dupkę na orbitę! Reszta drużyny zamarła w bezruchu, przyglądając mu się z uwagą. Jeden z techników odsunął się od szyby. Kotka wydęła wargi, przesyłając Mortonowi zmysłowego całusa. - Misja już była spieprzona, twardzielu. Jeśli jeden obcy wie, gdzie jesteśmy, wszyscy to wiedzą. Przeczytaj ten tekst o ich grupowej komunikacji. Nie miałeś szans przedostać się za pole siłowe. Rozsądnym rozwiązaniem było załatwienie tych, którzy byli na zewnątrz. Pamiętaj, mamy wyrządzić jak najwięcej szkód i nie pozwolić, żeby wzięli nas do niewoli. - To nie było jedyne wyjście. Mogliśmy jeszcze się wycofać. Rob i ja pracowaliśmy nad tym. - Biedaczek. Trzymasz się swojego ciała tak rozpaczliwie, jakby naprawdę miało jakieś zalety. Kotka spoliczkowała go żartobliwie. Zabolało. - Pieprzę cię! - warknął Morton. Ruszyła w stronę wyjścia. Kiedy się otworzyło, zatrzepotała do Mortona rzęsami. - Do zobaczenia pod prysznicem, twardzielu. Aha, i moja dupka wcale nie jest wypaczona. Jest
bardzo ładna. Wyszła, kręcąc biodrami. Morton wypuścił z płuc długi oddech i rozluźnił pięści. W ogóle nie zdawał sobie dotąd sprawy, że je zaciskał. - W porządku, dziękuję wszystkim - odezwał się szef ekipy techników. - Na dzisiaj koniec. Jutro zaczniemy o dziewiątej rano. Reszta drużyny opuszczała już pomieszczenie, ale Morton nie ruszał się z miejsca. Oddychał głęboko, próbując się uspokoić. Rob Tannie podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. - To mogło zrobić wrażenie, brachu. Jesteś szalony, zakochany albo bardzo pragniesz śmierci. Wiesz, za co dostała zawieszenie życia? - Wiem. Nie o to chodzi. Ważne jest to, co zrobimy razem w przyszłości. Rob popatrzył na niego dziwnie. - Mówisz zupełnie jak oni - zauważył, wskazując kciukiem na okno. - Ech, kit z tym. - Morton nagle poczuł się bardzo zmęczony. - I tak wszyscy zginiemy zaraz po przejściu przez tunel czasoprzestrzenny. Nie mamy szans dotrzeć do Elanu. - Tak trzymać. Uwierz mi jednak, lepiej nie zadzieraj z naszą śliczną demonicą. Byłem już raz ożywiony i wiem, co mówię. Ona jest naprawdę niebezpieczna. - Przypomnij mi, żebym cię kiedyś przedstawił mojej byłej żonie - odparł Morton, gdy wychodzili razem z komory. Morton nawet nie wiedział, na jakiej planecie znajduje się ich obóz szkoleniowy, Kingsville. Podejrzewał, że jest to jedna z planet Wielkiej Piętnastki, sądząc po lekko fioletowej barwie słońca, Kiereńsk. Jeśli miał rację, musieli przebywać daleko od megalopolis. Kingsville było bardzo rozległe, zajmowało cały region pokryty łagodnymi, pustynnymi wzgórzami. W kierunku północnym przechodziły one stopniowo w wysoki łańcuch górski, ciągnący się aż po horyzont. Odległe szczyty pokrywał śnieg. Z trzech pozostałych stron otaczała ich pustynia, pofałdowana równina pokryta żółtą, sproszkowaną gliną i usiana kruszącymi się głazami. Dno każdego zagłębienia porastały odporne, miejscowe rośliny przypominające krzewiaste kaktusy. Z ich grubych, szarych łodyg wyrastały gęste niczym futro, podłużne liście, cienkie jak papier i suche niby pieprz. Wśród skazańców krążyły pogłoski, że jeśli komuś uda się przejść przez pustynię, pozwolą mu odejść. Flota chciała ponoć sprawdzić, jak obwody organiczne, w jakie ich wyposażono, radzą sobie z podtrzymywaniem ludzkiego życia w nieprzychylnych warunkach. Z pewnością nie było tu żadnego płotu ani robostrażników. Łączność ze światem zewnętrznym utrzymywano wyłącznie drogą
powietrzną. Wielkie samoloty transportowe dostarczyły na miejsce wszystko ze stolicy tej planety. Nadal przybywały tu co dzień, wyładowane nowymi prefabrykatami, a także zapasami i bronią. Obóz podzielono na dwadzieścia trzy sektory, a pośrodku każdego z nich ulokowano dużą kopułę geodezyjną. Pod kopułami znajdowały się ośrodki szkoleniowe, laboratoria, w których żołnierzy wyposażano w najlepsze obwody organiczne produkowane we Wspólnocie, a także kantyny. Od kopuł promieniście rozchodziły się koszarowe baraki, przypominające czarne cegły spoczywające na piaszczystej glebie. Wokół nich urządzono strzelnice oraz place, na których uczono posługiwania się skafandrami. Morton wracał na kwaterę w palącym blasku późnopopołudniowego słońca, spoglądając na pełen życia obóz. Po dwóch tygodniach pobytu znał go już świetnie. Pogrążył się w szkoleniu tak głęboko, że poprzednie życia wydawały mu się tylko dramatami w PSZ, z których niewiele już pamiętał. Ze strzelnicy, gdzie ćwiczyła dywizja mająca lądować na Sligo, dobiegał tępy, rytmiczny łoskot kinetycznych karabinów. Ryk odrzutowych silników samolotów lądujących i startujących na odległym o pięć kilometrów pasie nie milkł ani na chwilę. Po pierwszej nocy przestało mu to przeszkadzać. Po bitych drogach polnych łączących sektory obozu z lotniskiem mknęły z warkotem silników dżipy i ciężarówki. Słyszał też krzyki i śpiewy żołnierzy wykonujących rozmaite żmudne ćwiczenia, by uzyskać maksymalną sprawność przed planowaną przez flotę wielką kontrofensywą. Sześćdziesiąt procent stanowili skazańcy, którym obiecano darowanie wyroków, resztę zaś rozmaitego sortu niezależni ochroniarze oraz ogarnięci idiotycznym entuzjazmem patrioci ludzkości, pragnący zademonstrować nieprzyjacielowi, że atakując Wspólnotę, popełnił straszliwy błąd. Morton nadal nie potrafił zdecydować, czy uczestniczy w największej misji samobójczej w dziejach, czy też na coś się w końcu przydadzą. Lubił jednak sobie wyobrażać, że ich drużyna składa się z twardych, bystrych ludzi, którzy z pewnością osiągną jakieś rezultaty. Nawet ta wariatka, Kotka, na ogół wykonywała swe zadania. Wszyscy w koszarach zastanawiali się, jakie szkody zada obcym, biorąc pod uwagę, co wyprawiała z całkowicie niewinnymi ludźmi. Podłużny barak przydzielony Pazurom Kotki miał piętnaście metrów długości i cztery szerokości. Podzielono go wewnętrznymi ścianami na trzy przedziały. Z tyłu znajdowała się sypialnia służąca im również jako pokój dzienny, pośrodku łazienka, z przodu zaś pomieszczenie rekreacyjne. Umieszczono w nim dwie miękkie kanapy oraz węzeł miejscowej sieci, umożliwiający dostęp do biblioteki dramatów w PSZ, składającej się głównie z soft porno. Komunikację z planetarną cybersferą monitorowała LI, zatwierdzająca wszystkie połączenia. Żołnierze mogli rozmawiać, z kim zechcieli, w tym również z mediami, ale tematy, jakie wolno im było poruszać, podlegały ograniczeniom. Każdą wzmiankę o typach broni, szkoleniu albo dacie planowanej kontrofensywy natychmiast blokowano. Z Mortonem nikt nie próbował się połączyć, podobnie jak z jego towarzyszami. Doszedł do wniosku, że zapewne nie ma już z kim rozmawiać. Drzwi zamknęły się za nim, odcinając napływ żaru i pyłu. Wewnątrz klimatyzacja zapewniała znośne warunki. Szyby w oknach filtrowały nieprzyjemne, fioletowobiałe światło słońca i w baraku jego widmo przypominało ziemskie. Podszedł do łóżka i zaczął się rozbierać, pozwalając, by robosłużący łapał ubranie. Rob i doktor Roberts robili to samo, a Kotka weszła już do kabiny prysznicowej. Ze środka dobiegał jej radosny, fałszywy śpiew. Z jakiegoś powodu po symulacjach byli tak samo
brudni i spoceni, jakby spędzili ten czas na prawdziwej pustyni. Morton stał długo pod prysznicem, rozkoszując się ciepłą wodą. Zużył mnóstwo żelu. E-kamerdyner odtwarzał mu pliki ze starym, akustycznym rockiem, dzięki czemu mógł na chwilę zapomnieć o szkoleniu. Niektóre fragmenty ciała nadal miał obolałe i przeczulone po umieszczeniu wszczepów, a niektóre z nowych tatuaży OO spowodowały lekką wysypkę. Spływająca po ciele woda pomagała złagodzić ból. Gdy nucił w rytm gitarowej melodii, nawet jego myśli się uspokoiły. Spał płytko i nerwowo, gdyż co noc wnikające do jego mózgu wspomnienia instruktażowe, mające go nauczyć posługiwania się bronią, mieszały się z nieprzyjemnymi snami. Między innymi dlatego za dnia wciąż był rozdrażniony. Bardzo by mu się przydały pełne dwadzieścia cztery godziny odpoczynku i spokoju, wątpił jednak, by to życzenie miało się spełnić. Tempo życia w obozie było na to za szybkie. Jak wszyscy żołnierze, często zastanawiał się, kiedy ich wyślą do akcji. Czekały ich jeszcze dwie sesje implantacji obwodów organicznych w klinice wypełniającej dolne piętra kopuły. Zawsze urządzano je co trzy dni. Nie trzeba było być geniuszem, żeby odgadnąć, że gdy już zaznajomią się z nowymi systemami na pustynnych poligonach, przerzucą ich na Utracone Planety. Najpóźniej za dwa tygodnie, według jego kalkulacji. Gdy wyszedł spod prysznica, w kwaterze było ciszej niż zwykle. Z reguły toczono tu sprzeczki albo żartobliwe rozmowy, teraz jednak słyszał tylko ciche szepty. - Hej, Morton - zawołał doktor Roberts. - Rusz tyłek, masz gościa. Pozostali skwitowali te słowa ochrypłym śmiechem. Robogosposia wręczyła mu polietylenowy pakiet z nowymi łachami. Morton ubierał się powoli, podejrzewając, że kpią sobie z niego. Mylił się. Na jego łóżku siedziała piękna, młoda kobieta. Rob, Parker i Roberts otoczyli ją jak wilki surowe mięso. Nawet Kotka usiadła na łóżku w skomplikowanej pozycji jogi i włączyła się w rozmowę z sardonicznym uśmieszkiem. Gość miał na sobie długą, szmaragdową spódniczkę z cienkiego jedwabiu oraz białą, prawie przezroczystą bluzkę. Spod założonej na bakier czapeczki z czarnego filcu wysuwały się kosmyki włosów barwy miodu. Kiedy wstała z łóżka, wszyscy umilkli. Morton o mały włos nie zapytał: „Kim pani jest?". Potem zobaczył jej twarz i zesztywniał ze zdumienia. Zamrugał z niedowierzaniem, gdy uśmiechnęła się do niego po łobuzersku. - Mellanie? - Cześć, Morty. Pozostali ryknęli śmiechem pełnym wzgardy pomieszanej z zazdrością. - O mój Boże. Bardzo...
- Wydoroślałam? Skinął głową. Wyglądała cudownie. - Pocałuj ją, pieprzony kretynie - zawołał Roberts. - Nie - sprzeciwił się Parker. - Wal ją, aż jej mózg wypadnie. Na naszych oczach! Rob zdzielił go w bark. Mellanie podeszła do Mortona, uśmiechając się promiennie. Nie śmiał ruszyć się z miejsca. Ujęła jego głowę i pocałowała go, długo i namiętnie. Uścisk przeciągał się przy akompaniamencie krzyków i gwizdów. - Stęskniłeś się za mną? - zapytała drwiąco. - Hm. - Morton poczuł, że potężny wzwód rozciąga mu spodnie. - Tak, do diabła. Roześmiała się z zachwytem i znowu go pocałowała, tym razem delikatniej. - Przyjechałam zaoferować ci kontrakt z programem Michelangela. Proponujemy ci posadę frontowego korespondenta. Czy jest tu jakieś prywatne pomieszczenie, żebyśmy mogli... przedyskutować warunki? Morton wyprostował się i omiótł spojrzeniem gapiących się nań lubieżnie towarzyszy. - Oczywiście. Chodź ze mną. Objął ją w talii i poprowadził w stronę łazienki. Za ich plecami zabrzmiała kolejna seria szyderczych okrzyków. Gdy tylko znaleźli się w pokoju rekreacyjnym, Morton zamknął drzwi i zaczął je zasuwać jedną z kanap. Nim zdążył skończyć, Mellanie skoczyła na niego, otwierając szeroko usta, jakby chciała go pożreć. Rozerwał jej bluzkę. Rozległ się trzask pękającej tkaniny, guziki posypały się na podłogę. Pod spodem miała lekki biustonosz z białej koronki. Morton przesunął go na bok, odsłaniając piersi. Nadal były przepiękne, kształtne i jędrne. Ciemne sutki wyprostowały się sztywno. Wziął jedną w usta, ssąc i liżąc. Dłonie Mellanie znalazły zamek spodni i rozpięły go. Wzięła jego jaja w rękę i ścisnęła. Padli razem na kanapę, Morton na wierzchu. Szarpał za koszulę, próbując ściągnąć ją przez głowę. Mellanie zsunęła spódniczkę. Wszedł w nią i zaczął ją walić tak mocno, jakby naprawdę chciał, żeby mózg jej wypadł. Oboje krzyknęli głośno, próbując zagłuszyć się nawzajem, gdy ich połączone gwałtownym uściskiem ciała miotały się w ekstazie. Po bliżej nieokreślonym czasie Morton wrócił do siebie w stopniu wystarczającym, by skupić spojrzenie na suficie. Leżał oparty o kanapę. Dyszał ciężko i zalewał go pot, ale w niczym nie
umniejszało to jego euforii. Mellanie zachichotała z zadowoleniem u jego boku i wsparła się na łokciu. Czapeczka zleciała jej w którymś momencie z głowy i rozczochrane włosy opadały luźno. Nadal miała na sobie biustonosz, owinięty wokół brzucha. Uśmiechnął się do dziewczyny i pocałował ją delikatnie. Potem znalazł zapinkę biustonosza i wreszcie go zdjął. Dopiero wtedy zauważył, że ma koszulę oplecioną wokół ramienia. Mellanie roześmiała się i pomogła mu ją zdjąć. - Naprawdę wyglądasz cudownie - rzekł z podziwem. Pogłaskał ją po ramieniu, potem przesunął dłoń na brzuch, a wreszcie zaczął masować udo. - W tym wieku ci do twarzy. - Jesteś taki sam jak przedtem. - Czy to dobrze? Mellanie westchnęła gwałtownie, zaskoczona tym, co robi jego dłoń. Zapomniała już, jak świetnie znał jej ciało. - Niektóre rzeczy nigdy nie powinny się zmieniać - wydyszała z rozkoszą. - Stęskniłaś się za mną? - Tak. - Jak bardzo? Pochyliła głowę, muskając jego pierś wilgotnymi kosmykami. - Tak bardzo. - Jej usta i palce zaczęły delikatne pieszczoty. - Tak bardzo. - Wędrowała powoli w dół brzucha, ku jego znowu sztywniejącemu członkowi. - Tak bardzo - warknęła niecierpliwie. Morton był przekonany, że już nigdy nie zdoła się poruszyć. Wszystkie kończyny bolały go koszmarnie. Leżeli w objęciach na podłodze, a pustynne niebo za oknami ciemniało powoli. Po raz pierwszy od chwili procesu żałował tego, co utracił. - Jak sobie radziłaś od czasu...? - zapytał cicho. - Nieźle. - Wybacz, to z pewnością nie było dla ciebie łatwe. Powinienem był jakoś cię zabezpieczyć, zostawić ci trochę gotówki. Nie spodziewałem się... - Już ci mówiłam, że nieźle sobie radzę, Morty. - Ehe. Jezu, wyglądasz zajebiście. Daję słowo. Uśmiechnęła się i przygładziła ręką włosy, odgarniając je z twarzy.
- Dziękuję. Naprawdę za tobą tęskniłam. Nadal nie był w stanie myśleć o niczym poza tym, by przelecieć ją jeszcze raz. - Masz kogoś? - Nie - odpowiedziała nieco za szybko. - Nikogo ważnego, jak ty. Moje życie było ostatnio dość dziwne, zwłaszcza od chwili ataku alf. - Nie wątpię w to. Co to za robotę dostałaś? Wspominałaś coś o Michelangelu. - Och, tak. Pracuję teraz dla jego programu. Jestem reporterką. - Gratuluję. Pewnie trudno było ci dostać tę pracę? - Mam dobrego agenta. - Dzięki temu mogłaś się ze mną zobaczyć. Nic więcej mnie nie obchodzi. Położyła dłoń na jego piersi i pogłaskała ją czule. - To nie był pretekst, Morty. I tak bym cię odwiedziła. Przecież wolno wam przyjmować gości. - Jasne - mruknął, nadal nic nie rozumiejąc. - To autentyczna propozycja. Potrzebowałam trochę czasu, by to zorganizować, a prawnikom Michelangela trudno było przekonać flotę, ale wszystko już załatwione. - Mam wam przesyłać wiadomości z Elanu? - Najprościej mówiąc, tak. Podczas każdego kontaktu masz prawo przesłać krótki prywatny komunikat. To jest zapisane w umowie. - Nigdy nie czytam drobnego druku - przyznał. - Nasi prawnicy przekonali flotę, by pozwoliła ci wysyłać do nas meldunki. Michelangelo ci zapłaci. Nieźle. Dzięki temu po wojnie będziesz miał trochę pieniędzy, które pozwolą ci zacząć od nowa. - Świetnie. Jak sobie życzysz. Zobaczymy się jeszcze? Nic więcej mnie nie obchodzi. - To może być trudne. Nie będę miała zbyt wielu okazji, a wkrótce flota rozpocznie kontrofensywę. - Odwiedzisz mnie tu jeszcze? - nie ustępował. - Tak, Morty, odwiedzę. - Świetnie.
Znowu zaczął ją całować. - Chciałabym ci coś pokazać - wyszeptała. - Coś, czego się nauczyłaś? - Polizał niecierpliwie jej szyję. - Coś, co robią tylko niegrzeczne dziewczynki? - Ujęła obie jego dłonie i ścisnęła je mocno. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Potem ekamerdyner zawiadomił go, że tatuaże OO na palcach i dłoniach nawiązały łączność. - Co to... Nagle zorientował się, że stoi w najniższym punkcie białej sfery. Po jej powierzchni przesuwały się blade szeregi szarych liter, zbyt szybko, by mógł je odczytać. Przypominały mu grafikę jego wirtualnego pola widzenia w stanie gotowości. - Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć - odezwała się Mellanie. Morton odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna stoi za nim. Miała na sobie prosty, biały kombinezon. Spojrzał na siebie. Jego strój wyglądał identycznie. - Co się stało, do licha? - zapytał. - Gdzie jesteśmy? - To symulowane środowisko. Krótko mówiąc, znajdujemy się wewnątrz twoich wszczepów. - Kurwa, jak to zrobiłaś? - Kiedy byłeś w zawieszeniu, RI dała mi bardzo zaawansowane tatuaże OO. Dopiero zaczynam się uczyć korzystać z niektórych z nich na własną rękę. - RI? - Zawarłam z nią umowę. Dostarczam jej trudno dostępnych informacji, a ona w zamian pełni funkcję mojego agenta. Ale nie jestem pewna, do jakiego stopnia mogę jej ufać. - Dostarczasz jej informacji? Morton nie był w stanie sformułować zdania, które nie byłoby pytaniem. Brzmiał jak drażliwy ignorant. - Tak - potwierdziła Mellanie, lekko poirytowana jego reakcją. - Rozumiem. - Przeniosłam cię tu, bo to środowisko jest całkowicie bezpieczne. Flota nie ma żadnych instrumentów zdolnych podsłuchać to, co muszę ci powiedzieć. - To znaczy co? - zapytał ostrożnie. - Pamiętasz Strażników Jaźni?
- To jakiś kult? Ciągle rozpylają w unisferze swoje wiadomości. Czy to nie oni zaatakowali „Drugą Szansę"? Wierzą, że naszym rządem kieruje obcy. Jakieś bzdury w tym rodzaju. - Mają rację. - Och, daj spokój. - Nazywają go Gwiezdnym Podróżnikiem. Niewykluczone, że to on wywołał wojnę. - Nie wierzę, Mellanie. - Morton, okłamano mnie. Strzelano do mnie. Jego agenci próbowali mnie porwać. Nawet Paula Myo wierzy w jego istnienie. - Śledczy Myo? - Już nie jest śledczym. Gwiezdny Podróżnik postarał się, by ją zwolniono. Niemniej zachowała polityczne koneksje. Nie rozumiem tego dokładnie, ale znalazła pracę w innej służbie rządowej. Tak mi się zdaje. Nie chce mi nic powiedzieć. Nie ufa mi. Morty, to wszystko piekielnie mnie przeraża. Oprócz ciebie nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Wiem, że tobie mogę uwierzyć, bo byłeś w zawieszeniu, kiedy to wszystko się działo. Proszę, Morty, przynajmniej rozważ tę możliwość. Strażnicy musieli powstać z jakiegoś powodu, prawda? W każdej legendzie tkwi ziarenko prawdy. - Nie jestem pewien. Przyznaję, że działają niezwykle długo, ale to jeszcze nie znaczy, że mają rację. Tak czy inaczej, co to ma wspólnego ze mną? Wkrótce ruszam na wojnę. Nie mogę cię obronić, Mellanie. Nawet gdybym zwiał z bazy, flota ma kody aktywacyjne do moich systemów bojowych. Może je włączać i wyłączać, kiedy zechce. - Naprawdę? - zapytała. - Ciekawe, czy potrafiłabym się do nich włamać. - Mellanie, przykro mi, ale nie mogę ryzykować powrotu do kapsuły. Nawet dla ciebie. Potrząsnęła głową. - Nie o to cię proszę. - W takim razie o co? - Chcę, żebyś przesyłał mi informacje z Elanu. - Jakiego rodzaju informacje? - Wszystko, czego dowiesz się o alfach i co w normalnej sytuacji byłoby utajnione. Nie możemy ufać flocie, Morty. Gwiezdny Podróżnik ją zinfiltrował. Tak, wiem, że to brzmi jak paranoja. Rok temu sama bym tak powiedziała.
- Mówisz poważnie, tak? - Tak, Morty. Umilkł na długą chwilę. - Odwiedziłabyś mnie, gdybyś nie była w to wplątana? - zapytał wreszcie. - Przyjechałabym do ciebie bez względu na to, co by się stało ze Wspólnotą. Daję słowo. Nie obchodzi mnie nawet, że mogłeś zabić Tarę. - No wiesz, zapewne to zrobiłem. Śledczy Myo rzadko popełnia błędy. - Nieważne. Przeżyliśmy razem piękne chwile, nawet jeśli byłam wtedy tylko naiwnym dzieciakiem. Oboje zmieniliśmy się od tego czasu i musimy się przekonać, kim możemy się teraz stać. Jesteśmy to winni naszym dawnym wersjom. Mam rację? - Ty z pewnością się zmieniłaś, niech mnie diabli. - Zdobędziesz dla mnie te informacje? - Myślę, że tak. Nie chciałbym cię znowu zawieść, Mellanie. Hm... masz jakiś niezawodny sposób na przeszmuglowanie tych danych? - Oczywiście. - Mogłem się tego spodziewać - mruknął z rezygnacją w głosie. To z pewnością nie była nastoletnia Mellanie w pierwszym życiu, piękna dupeczka, którą zwabił do łóżka słodkimi słówkami. Zmieniła się, stała się kimś znacznie bardziej interesującym. Nadal jednak była diabelnie atrakcyjna. Wyjęła z kieszeni kwadrat wielkości dłoni i podsunęła go Mortonowi. Składał się z gęsto upakowanych symboli świecących bladym, fioletowym blaskiem. Wszystkie pozostawały w nieustannym ruchu, ale nigdy nie przekraczały granicy. Mellanie przyjrzała się z ciekawością obiektowi. - Kurde, nigdy jeszcze nie widziałam nagiego programu. Jej dziewczęce zachowanie przywołało na usta Mortona czuły uśmiech. - Co to jest? - zapytał. - Program kodujący. Kupiłam go od Paula Cramleya. - Pamiętam Paula. Jak leci staremu łotrzykowi? - Nękają go. Obiecał, że ten program ukryje twoją wiadomość do mnie w strumieniu danych sensorycznych, jakie będziesz przekazywał Michelangelowi. Będę mogła ją odczytać, ale nikomu
innemu to się nie uda. Wcisnęła mu kwadrat w dłoń i wtedy się rozwinął. Szeregi symboli popłynęły ku ścianom sfery i wtopiły się w nie. Morton i Mellanie śledzili wzrokiem szare symbole jeszcze przez pewien czas, nim zniknęły między innymi znakami, składającymi się na sferę. E-kamerdyner Mortona poinformował go, że nowy program zainstalował się skutecznie w jego głównym wszczepie, ale brakuje mu certyfikatu autora i potwierdzenia nieszkodliwości. - Pozwól mu działać - polecił Morton. - Odczyta też wiadomości, które dostaniesz ode mnie - zapewniła Mellanie. - Mam nadzieję, że to będą same nieprzyzwoite obrazki. - Morty! Rozczarowana twarz dziewczyny przerodziła się w plamę kolorów przywodzącą na myśl obrazy Salvadora Dali. Morton wrócił do pogrążonego w mroku pokoju rekreacyjnego. Nagie, ciepłe ciało Mellanie przytulało się do niego. - Dziękuję - wyszeptała. - Naprawdę bardzo się cieszę. - Zechciałabyś to udowodnić? Tutaj, w świecie fizycznym? - Znowu? Jesteś gotowy? - Czekałem na to przeszło dwa i pół roku.
PIĘĆ
„Zwiadowca" unosił się swobodnie dopiero od trzech dni, a Ozzie już stanął w obliczu decyzji, której nie chciał podjąć. Jego problem polegał w znacznej mierze na tym, że ich podróż nie miała celu, a nawet gdyby go miała, trudno by było tam dotrzeć. Prądy powietrzne w gazowym halo były całkowicie nieprzewidywalne. Przez ponad pół doby niósł ich lekki wietrzyk, a potem na długie godziny utknęli w kieszeni nieruchomego powietrza przypominającego ciszę morską. Żagiel był na ogół podniesiony, a wtedy tratwa wystawiała na działanie wiatru sporą powierzchnię, bez względu na to, w którą stronę była zwrócona. Porywy wiatru nadchodziły niespodziewanie, ale na szczęście trwały krótko, żagiel wydymał się, jakby unosili się na wodzie, a tratwa koziołkowała jak szalona. W
pewnej chwili byli zmuszeni zwinąć żagiel, bo ich stateczek za bardzo się trząsł. Taka metoda podróży wydawała się ciekawym pomysłem. Ozzie projektował już w myślach żaglowy sterowiec służący do podróży przez halo gazowe. Wyobrażał go sobie jako coś w rodzaju cylindrycznego szkunera otoczonego pajęczyną masztów podtrzymujących żagle. Mógłby spędzić wspaniałe życie na dowodzeniu podobnym statkiem w tym bajkowym środowisku. A nawet wiele żyć. Podobne marzenia, sugerujące niemal nieograniczone możliwości, pomagały mu jakoś znieść rzeczywistość. Podtrzymywany na duchu przez Ozziego Orion przyzwyczajał się stopniowo do stanu nieważkości. Nigdy nie poczuje się w tym środowisku jak w domu, ale potrafił już poruszać się po tratwie w miarę pewnie. Mimo to na polecenie Ozziego zawsze nosił pas bezpieczeństwa. Zatrzymywał też już w żołądku większość pożywienia. Niemniej jednak, Ozzie nadał się niepokoił. Świadomość, że ich żałośnie maleńki stateczek dryfuje przez makrokosmos, jakim jest gazowe halo, budził w nim poczucie izolacji, przechodzące niekiedy w ataki paniki. Z Tochee sprawy miały się zupełnie inaczej. Masywny obcy naprawdę cierpiał w stanie nieważkości. Coś w jego fizjologii po prostu uniemożliwiało mu tolerowanie tego wrażenia. Cały czas rozpaczliwie trzymał się tylnego pokładu i nie jadł prawie nic, ponieważ zwracał wszystko, co zdołał przeprowadzić przez przełyk. Pił też bardzo niewiele. Ozzie wciąż błagał go i nalegał, by przełknął choć odrobinę wody. Wiedział, że muszą jak najszybciej dotrzeć gdzieś, gdzie będzie przyciąganie. Nakłonienie obcego przyjaciela do picia było tylko jednym z ich problemów dotyczących wody, i to stosunkowo łagodnym. Ważniejszy był fakt, że jej zapasy kurczyły się szybko. Przed wyprawą Ozziemu nie przyszło do głowy, że może im zabraknąć wody. Trzeba jednak przyznać, że nie spodziewał się, iż tratwa spadnie z krawędzi świata, co było podstawową przyczyną ich kłopotów. Wyruszyli na morze i jego mała, ręczna pompa filtrująca z łatwością mogła ich zaopatrzyć w tyle słodkiej wody, ile tylko mogli jej potrzebować. Zresztą na żadnej z odwiedzonych przez siebie planet nie mieli trudności ze znalezieniem wody. Jedynymi naczyniami, jakie mieli, były wierna aluminiowa manierka Ozziego, dwa termosy oraz plastikowa torebka Oriona. Kiedy spadali z wodospadu, wszystkie były pełne, ale razem zawierały tylko pięć litrów. Obecnie została im połowa plastikowej torebki, mimo że gromadząca się w jamie ustnej i gardle ślina hamowała odruch pragnienia u obu ludzi. Ozzie widział ławice szarej mgły unoszące się w oddali, ogromne jak małe księżyce. Większość z nich stanowiły postrzępione mgławice dryfujące leniwie przez gazowe halo, było też jednak kilka gęstych wirów przywodzących na myśl jowiszowe cyklony. Żadna z nich nie znajdowała się jednak bliżej niż pół miliona mil od nich. By do nich dotrzeć, potrzebowaliby miesięcy, może nawet lat. Trzecia część owoców, które tak starannie zapakowali do wiklinowych koszy przez wypłynięciem w drogę, wysypała się w pustkę, kiedy tratwa spadła z krawędzi. Od tego czasu zdążyli już zjeść większą część ocalałych zapasów, uzupełniając je resztkami pakietów żywnościowych. Owoce były soczyste, ale nie mogły zastąpić wody. Przeżyją dzięki nim najwyżej parę dni.
Ozzie zaczął się zastanawiać nad innymi przedmiotami czy może istotami spotykanymi w gazowym halo. Miał niewiele do roboty, poza obserwacją otaczającego ich środowiska, i wkrótce przekonał się, że w mgławicy jest całkiem gęsto. Największymi artefaktami były tu sztuczne światy. Jego pierwsza hipoteza dotycząca ich geometrii okazała się jednak błędna. Gdy oddalili się wystarczająco od świata, z którego spadli, Ozzie ujrzał go w całości. Okazało się, że sztuczny świat wcale nie przypomina półkuli, lecz raczej przecięty wpół obwarzanek. Płaska górna powierzchnia, usiana archipelagami wysepek, zawsze zwracała się w stronę słońca, a morze wylewało się przez brzeg na całym obwodzie. Woda podążała wzdłuż zaokrąglonej dolnej powierzchni i wracała lejowatym otworem do pokrywającego górną powierzchnię morza, zamykając cykl. Otwór, którym wypływała, zawsze przesłaniała gęsta chmura, niepozwalająca nic zobaczyć. Ozzie z radością sprzedałby duszę za szansę obejrzenia generatora grawitacji, który umożliwiał coś podobnego. Nie mogli jednak wrócić na świat, nawet gdyby trafili na wiatr dmący we właściwym kierunku. Bez spadochronów nie był w stanie sobie wyobrazić bezpiecznego sposobu lądowania... czy może wodowania. Dlatego zaczął się przyglądać innym obiektom krążącym wewnątrz gazowego halo. Było tu mnóstwo ekwiwalentów ptaków, latających samotnie albo w stadach. Te, które zbliżyły się do „Zwiadowcy" na tyle, by mógł się im przyjrzeć uważnie, dzieliły się na dwie kategorie. Ciało pierwszego rodzaju otaczało spiralne skrzydło na podobieństwo gwintu śruby, drugi rodzaj, nazwany przez Oriona śmigłoptakami, przypominał zaś biologiczne helikoptery. Stworzenia mogły być jadalne, ale niektóre ze śrubowatych ptaków dorównywały niemal wielkością Tochee, a ich długie, ostre ciosy zniechęcały do bliższych kontaktów. Zresztą Ozzie i tak nie miał pojęcia, jak mogliby złapać takiego ptaka. Fakt, że było ich tak wiele, świadczył jednak, że muszą tu być jakieś źródła żywności. To dodało mu otuchy. Widział wiele unoszących się w atmosferze drzew, kulistych struktur przypominających dendryty. Składały się z czegoś, co wyglądało jak fioletowa albo niebieska gąbka i były cztery, może pięć razy większe od ziemskich sekwoi. Ozziemu wydawały się bardziej obiecujące niż ptaki. Z pewnością znajdą na nich wodę. Do tej pory nie zbliżyli się jednak do żadnego na tyle, by mogli do niego dotrzeć, zwłaszcza że Tochee był osłabiony. Zapewne obcy będzie miał tylko jedną szansę doholować ich do drzewa, a jego siły z każdym dniem słabły. Ozzie będzie musiał dobrze się zastanowić przed podjęciem decyzji. Nadal jednak wypatrywał raf. Johanssonowi udało się wrócić z jednej z nich do Wspólnoty. Jak dotąd Ozzie nie zauważył jednak niczego w tym rodzaju. Gdzie tylko spojrzał, widział tysiące błyszczących punkcików, lecz nie potrafił określić ich wielkości ani natury, dopóki nie znajdą się w zasięgu jego wszczepów siatkówkowych. Ręczny układ procesorowy również nie pomagał mu zbytnio. Ozzie po raz trzeci w ciągu godziny sprawdził dane wyświetlane w jego wirtualnym polu widzenia. Nikt nie nadawał żadnych transmisji w paśmie elektromagnetycznym. Nikt też nie odpowiedział na wezwanie pomocy, wysyłane przez niego bezustannie od chwili przybycia. Nie miał zresztą pojęcia, jaki może być zasięg takiego sygnału w atmosferze gazowego halo. Ozzie westchnął z rozczarowaniem - po raz kolejny. Według zegara w jego wirtualnym polu widzenia minęły cztery godziny, odkąd ostatnio pił. Antyczny zegarek ręczny pokazywał to samo. Nadszedł czas, by podjąć decyzję, którą odwlekał w nadziei na jakiś mały cud.
Przywiązał swój plecak do pokładu w odległości dwóch metrów od kołyski, którą dla siebie sklecił. Wysunął się z uprzęży i podleciał do niego. Filtr był w środku, krótka rurka leżała zgrabnie zwinięta. Orion poruszył się w gnieździe, które zrobił dla siebie z lin i własnego śpiwora. Chciał coś powiedzieć, ale nagle zauważył filtr w ręku Ozziego. - O nie. Nie możesz tego zrobić. - Nie mamy innego wyjścia - odparł ze smutkiem mężczyzna. - Nie ma mowy - oznajmił nieodwołalnym tonem chłopak. - To miejsce stworzyli Silfeni. Dlatego nie musimy tego robić. - Są gdzieś w pobliżu? - zapytał cierpliwie Ozzie. Orion wyjął amulet przyjaźni. Musiał otoczyć klejnot dłońmi, by dostrzec w jego wnętrzu maleńki nefrytowy błysk. - Nie wydaje mi się - mruknął z przygnębieniem. - Tego się spodziewałem. - Ozzie pogrzebał w plecaku i wyciągnął starą, plastikową torebkę. Popatrzył na nią apatycznie. - No to zaczynamy. - Nie zrobię tego. - Już mi to mówiłeś. Ozzie odepchnął się od pokładu i posuwając się ręka za ręką, przelazł na drugą stronę tratwy, oddzielając się wątłą barierą od towarzyszy. Nawet bez widzów zadanie nie będzie łatwe. Jego ciało miało opory, ale w końcu udało mu się nasikać do torebki. Przykręcił filtr do szyjki butelki i popatrzył na torebkę. - Zrób to, ty mięczaku - powiedział do siebie. Wsunął koniec rurki do torebki i zacisnął ją, by płyn się nie wylewał. Potem zaczął pompować, naciskając raz po raz prosty mechanizm spustowy, aż wreszcie w torebce nic nie zostało. - To naprawdę obrzydliwe! - zawołał Orion, gdy jego przyjaciel wygramolił się zza krawędzi tratwy. - Nieprawda. To tylko zwykła chemia. Filtr usuwa wszystkie zanieczyszczenia. Producent to gwarantuje. Od początku podróży piłeś taką samą wodę. - Nie chrzań! To są szczyny, Ozzie! - Już nie. Posłuchaj, dawni podróżnicy musieli się w takich przypadkach obywać bez filtra, jeśli zgubili drogę na pustyni. Nam jest znacznie łatwiej, kolego.
- Nie zrobię tego. Wystarczą mi owoce. - Dobra. Jak sobie życzysz. Ozzie otworzył butelkę i manifestacyjnie pociągnął duży łyk. Woda oczywiście nie miała smaku, ale jego wyobraźnia nie dała się przekonać. Niech diabli porwą chłopaka! To on mi podsunął takie myśli. - Czy to bezpieczne? - zapytał Tochee. - Nie zaczynaj. - To wstrętne - skwitował chłopak. - Ohydnie ohydne. - Nie wiem, czy to zauważyliście, ale mamy poważne kłopoty - warknął Ozzie, czując, że ma już serdecznie dosyć obu towarzyszy. - Od tej pory wy również będziecie zachowywać swój mocz. - Nie ma mowy! - wrzasnął Orion. - Jest mowa. - Mężczyzna podsunął mu butelkę. - Napijesz się? - Ozzie! To twoje szczyny! - Ehe, wiem. Dlatego zacznij zachowywać własne. - Zrobię to, ale nie będę ich pił. - Moje organy wydalnicze funkcjonują inaczej niż wasze - oznajmił Tochee. - Nie mam mechanizmu separacji. Czy twój znakomity filtr sobie z tym poradzi? Przerażony Orion jęknął głośno i odwrócił się, zasłaniając uszy dłońmi. - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - mruknął ponurym tonem Ozzie. Obudził go nagły ruch. Coś szturchało go regularnie w pierś. Ozzie zdjął pas tkaniny, którym osłonił oczy przed światłem. Nad jego twarzą wisiała macka manipulatora Tochee. Wyginała się na kształt litery S, gotowa szturchnąć go po raz kolejny. - Co jest? - mruknął mężczyzna. W stanie nieważkości trudno mu było zasnąć i był zły, że obcy go obudził. Zegar w wirtualnym polu widzenia poinformował go, że przespał tylko dwadzieścia minut. To wkurzyło go jeszcze bardziej. - Mija nas stado wielkich latających stworzeń - odpowiedział Tochee. - To chyba nie są ptaki. Ozzie potrząsnął głową, chcąc przegnać z niej senność. Okazało się to poważnym błędem. Zacisnął mocno szczęki, by stłumić atak mdłości.
- Gdzie? Tochee wyprostował mackę, wskazując ku przodowi tratwy. Orion zaczął się już wygrzebywać ze śpiwora. Ozzie wyminął go, spowolnił ruch paroma szarpnięciami i prawą ręką złapał się mocno pokładu, wysuwając głowę zza brzegu stateczku. Wyglądał jak średniowieczny żołnierz, spoglądający ostrożnie zza blanek na nadciągającą armię najeźdźców. Lekki wietrzyk targał jego afro. Tochee i Orion podeszli do niego. - O kurde - wyszeptał chłopak. - Co to jest? Ozzie przestawił wszczepy siatkówkowe na zbliżenie. Stado ciągnęło się na przestrzeni około pół mili, za gęstym skupiskiem posuwały się powoli jasnobrązowe punkciki. Wyglądało to jak kometa, wlokąca za głową długi, falujący warkocz. Od delikatnej linii rysującej się na tle bezkresnego błękitu gazowego halo dzieliła ich z górą mila. E-kamerdyner uruchomił szereg wzmacniających zmysły programów, izolując jeden z punkcików. Obraz nabrał powoli ostrości, pozwalając Ozziemu dokładniej zobaczyć stworzenie. - Niech mnie szlag! - mruknął Ozzie. - Co to jest? - powtórzył Orion. Ozzie polecił e-kamerdynerowi wyświetlić obraz na ekranie ręcznego układu procesorowego i odwrócił urządzenie w stronę chłopaka. - Och! - wyszeptał Orion. To był Silfen, ale zupełnie różny od wszystkich, których widzieli w lasach podczas wędrówki na ścieżkach między światami. Miał skrzydła. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak humanoidalna sylwetka leżąca z rozpostartymi kończynami pośrodku brązowej płachty. - Powinienem był to przewidzieć - stwierdził Ozzie. - Jin i jang. A elfią wersję już widzieliśmy. Latający Silfen w niesamowitym stopniu przypominał klasyczne wyobrażenie demona. Gdy znalazł się na tle słońca, Ozzie zauważył, że skrzydła są w rzeczywistości grubą błoną nadającą przenikającemu przez nią światłu ciemnobursztynową barwę. Były podzielone na górne i dolne pary, które zdawały się zachodzić na siebie. Z pewnością nie było między nimi szczeliny, przez którą przenikałoby światło. Górna para łączyła się z ramionami Silfena aż do łokci, pozostawiając przedramiona wolne. Z kończyn wyrastała czarna, filigranowa pajęczyna przypominająca żyłki liścia. Błona była rozpięta między nimi. Z nóg wyrastała druga, dłuższa para. Skrzydła sięgały aż do kolan, a potem zginały się, pozostawiając między zakrzywionymi brzegami szeroką przestrzeń w kształcie litery V. Dzięki temu dolna część nóg była swobodna i Silfen mógł chodzić po ziemi. Z miejsca, gdzie u człowieka byłaby kość guziczna, wyrastał długi, biczowaty ogon zakończony czerwonawym trójkątem błony, przypominającym latawiec. Silfen latał w zupełnie inny sposób niż żyjące na planetach ptaki. Nie poruszał skrzydłami, by
wytworzyć siłę nośną, lecz po prostu szybował przez gazowe halo. Wielkie, błoniaste skrzydła służyły mu jako żagle. Łapał w nie wiatr i mknął po nim, dokąd zechciał. Na widok krążącego leniwie po ogromnej spirali stada Ozziego przeszyło potężne ukłucie zazdrości. Z pewnością nikt nie mógłby być bardziej wolny niż ci Silfeni. - Powinniśmy wziąć z nich przykład - odezwał się tęsknym głosem Orion. - Przyszyć sobie żagle do pleców i polecieć. Wtedy moglibyśmy dotrzeć wszędzie. - Ehe - zgodził się Ozzie. Zmarszczył brwi. Pomysł chłopaka sprawił, że skupił się na tym, co widzi, zamiast tylko gapić się z zazdrością. - Coś tu nie gra. - W czym? - zapytał Tochee. - W całym tym rozwiązaniu. Ciała Silfenów są przystosowane do chodzenia po lądzie, podobnie jak nasze. Jeśli przekształcili je, by latać po gazowym halo, po co zostawili sobie ręce i nogi? To nie ma być trwała modyfikacja, lecz raczej coś w rodzaju biologicznego odpowiednika naszych skafandrów Vinci. Tymczasowe rozwiązanie. Nie ma innego wyjścia. Tutaj nie potrzebują nóg, ale na powierzchni planety raczej nie mogliby dźwigać tych skrzydeł. - Chyba masz rację - przyznał bez przekonania Orion. - Mam - oznajmił stanowczo Ozzie. - To kolejny etap ich cholernej fazy życia w fizycznym ciele. Nie wątpię, że jest wspaniały, ale nadal nie widzieliśmy ostatecznej postaci, społeczności dorosłych. - Skoro tak mówisz, Ozzie. Zignorował chłopaka, nadal myśląc na głos: - Musi tu być miejsce, gdzie poddaje się ich modyfikacjom po przybyciu. Gdzieś w gazowym halo. Z pewnością mają tam zaawansowane systemy biologiczne. - Chyba że to naturalna faza ich cyklu - zauważył Tochee. - Słucham? - W naszej ojczyźnie mamy małe stworzenia, które przechodzą przez kilka faz między wykluciem się z jaja i dorosłą, zdolną do rozmnażania postacią: faza wodna, lądowa, a potem żyjąca pod ziemią. Zmieniają postać stosownie do środowiska. Płetwy im odpadają, co pozwala wyrosnąć prymitywnym nogom, a potem na przednich nogach wyrastają potężne pazury służące do grzebania w ziemi, a tylne odnóża zanikają. Niektórzy nasi uczeni wysuwali teorie, że nasze manipulatory są bardziej zaawansowaną wersją tego samego mechanizmu morfotycznego. Pomysł, że jesteśmy spokrewnieni z tymi stworzeniami, nie był zbyt popularny, ale potrafię zrozumieć logikę ich rozumowania. - Kapuję - odezwał się Orion. - Kiedy Silfeni tu przybywają, skrzydła po prostu im wyrastają, a z chwilą odejścia usychają i odpadają. Hej, ciekawe, czy to dla nich faza narodzin, czy rozmnażania?
Chłopak zachichotał, jak często robią to nastolatki na myśl o rozmnażaniu. - Niewykluczone - zgodził się z niechęcią Ozzie, nagle pointrygowany myślą o seksie podczas lotu. Tak czy inaczej, potrzebne są manipulacje biologiczne na wielką skalę. Miejmy nadzieję, że to tylko dodatki. Bardzo potrzebujemy pomocy, przyjaciele. - To poprośmy ich o nią - zasugerował Orion, wyciągając spod brudnej koszulki amulet przyjaźni. Zielonkawe światełko jarzyło się tak jasno, że widzieli je w pełnym blasku słońca. - Kurde wyszeptał. - To stado musi być diabelnie liczne. - Sprawdził linę bezpieczeństwa owiązaną wokół pasa i odepchnął się od „Zwiadowcy". - Hej, wy! Tu jesteśmy! - Zamachał szaleńczo rękami, naśladując semafor. - To ja, Orion, wasz przyjaciel. Są ze mną Ozzie i Tochee. Ozzie wahał się przez chwilę. Silfeni nieprzyjemnie przypominali demony... Wreszcie poczołgał się w stronę plecaka. Chłopak nie przestawał wrzeszczeć i machać rękami, lecz nie miał szans przyciągnąć uwagi obcych. Byli zbyt daleko. W głębi duszy Ozzie podejrzewał jednak, że Silfeni już wiedzą o ich obecności. Wyciągnął z plecaka parę flar i ruszył z powrotem na przód tratwy. - Wracaj na pokład - rozkazał Orionowi. Gdy tylko chłopak złapał się „Zwiadowcy", Ozzie wystrzelił flarę. Nie było tu grawitacji i jaskrawoczerwona gwiazda zaleciała daleko, nim zaczęła przygasać. Stado Silfenów nie zwracało na nią najmniejszej uwagi. Mężczyzna zaklął pod nosem. - Dobra, jeśli tego właśnie chcecie - warknął i wystrzelił drugą flarę, celując w sam środek stada. Oślepiający punkcik światła dotarł blisko pierwszych Silfenów, zanim zgasł. - Musieli to zobaczyć! - zawołał Orion. - Po prostu musieli. - Ehe - zgodził się Ozzie. - Można by tak pomyśleć. Stado nie miało jednak najmniejszego zamiaru zmieniać kierunku. - Wystrzel jeszcze jedną - zażądał Orion. - Nie - sprzeciwił się Ozzie. - Widzieli ją. Wiedzą, że tu jesteśmy. - Nie wiedzą. Nie przylecieli nam pomóc - sprzeciwił się chłopak płaczliwym od desperacji głosem. - Na pewno by nas uratowali. Wiem o tym. To moi przyjaciele. - Zostało nam tylko kilka flar. Nie możemy ich marnować. - Ozzie! - Nic na to nie poradzimy, chłopcze. Nie są nami zainteresowani. Jedna z niewielu rzeczy, jakie wiem o Silfenach, to to, że nie można ich do niczego zmusić. - Muszą nam pomóc - upierał się rozżalony Orion. Ozzie odprowadzał wzrokiem oddalające się krętym torem od „Zwiadowcy" stado.
- Ciekawe, co właściwie tak bardzo pragną zobaczyć - mruknął do siebie. Choć nastawił wszczepy na maksymalne powiększenie, nie był w stanie nic dojrzeć w kierunku, w którym zmierzało stado. Z pewnością cel nie znajdował się zbyt daleko. Nawet Silfeni nie byli w stanie bez końca żyć bez pożywienia i wody. Mogli jednak polować na zamieszkujące halo ptakopodobne stworzenia. Zerknął na załamanego chłopaka, a potem na Tochee. Masywny obcy nie dysponował językiem ciała, takim jak ludzie, ale coś w jego pozie miało uniwersalną wymowę. Ich przyjaciel był tak samo przygnębiony i zaniepokojony jak oni. - I co teraz? - zapytał Orion. Ozzie szczerze żałował, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Dziesięć godzin po tym, jak stado zniknęło w niebieskiej dali, Ozzie doszedł do wniosku, że musi coś zrobić, by umożliwić im dotarcie do którejś z unoszących się w gazowym halo drobin, choćby nawet było to tylko potężne, gąbczaste drzewo. Obrażony na świat Orion nie odzywał się ani słowem, ale Ozzie zdawał sobie sprawę, że to tylko maska osłaniająca lęk. Najbardziej jednak martwił się o Tochee. Obcy wyraźnie był w bardzo kiepskim stanie fizycznym. Futrzaste liście utraciły kolor, a manipulatory drżały nieustannie. Masywna istota źle znosiła stan nieważkości. Ozzie wiedział, że obcy nic nie jadł od z górą doby. Nie przestawał go błagać, żeby chociaż coś wypił. Opuścił tratwę i unosił się w jej pobliżu, wypatrując większych obiektów. Miał trochę pomysłów, które powinny mu umożliwić zmianę kursu „Zwiadowcy" o kilka stopni, i z wielką ochotą wypróbowałby je w praktyce. Krótko mówiąc, zamierzał ciągnąć żagiel za tratwą, przywiązany liną, i używać go jako bardzo giętkiej płetwy sterowej. Sam unosiłby się obok żagla, zwracając go we właściwym kierunku. Warunki były niemal idealne. Dął lekki wietrzyk i nie powinno być trudności z utrzymaniem odpowiedniej pozycji żagla. - Czego szukasz? - zapytał Orion straszliwie zmęczonym głosem. - Czegokolwiek, stary. Musimy wreszcie coś zrobić. - Uważasz, że to możliwe? Rozpacz słyszalna w głosie chłopaka kazała Ozziemu pociągnąć za linę i wrócić na pokład rozklekotanej tratwy. - Hej, pewnie, że możliwe. Potrzebujemy nowych zasobów, to wszystko. Upadek z krawędzi świata trochę nas zaskoczył, prawda? - Orion pokiwał głową z niewyraźną miną. - Na drzewach na pewno jest mnóstwo wody. Zapewne znajdziemy tam też jadalne owoce. Liście i drewno pozwolą nam zmienić „Zwiadowcę" w coś, co będzie latało znacznie lepiej. Zaufaj mi, bywałem już w gorszych opałach. Chłopak obrzucił go zaskoczonym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się niepewnie. - Nie wierzę!
- Lepiej uwierz. Byłem na Akreosie, kiedy tamtejsze słońce przeszło w fazę zimnej ekspansji. Nikt przedtem nie widział czegoś takiego. Astronomowie nie mieli pojęcia, co się dzieje. Brachu, klimat na całej planecie załamał się zdumiewająco szybko. To było zupełnie jak w starym hollywoodzkim filmie katastroficznym. Miałem tam rodzinę. Ożeniłem się z angielską dziewczyną imieniem Annabelle. Była mniej więcej w tym samym wieku co ja, może trochę starsza. Oczywiście, oboje byliśmy już po kilku rejuwenacjach. Na Ziemi była sławna, jeszcze wcześniej niż ja. Nie pamiętam, z jakiego powodu, na pewno skasowałem to wspomnienie. Była bardzo ładna, miała piekielnie zgrabną figurę. Na pewno by ci się spodobała. Zamieszkaliśmy daleko od stolicy, urządziliśmy sobie typową wiejską idyllę w okolicy położonej między pasem klimatu umiarkowanego a subtropikalnego, gdzie lata były bardzo upalne, ale zimą padało trochę śniegu. Zbudowałem willę u wylotu płytkiej doliny i mieliśmy też piękną farmę. Oczywiście, wszystko było zautomatyzowane. Nie było innego wyjścia, bo przez większość czasu grzmociliśmy się tak intensywnie, jakbyśmy się przygotowywali do olimpiady. - Zachichotał na to wspomnienie. - To było jedno z tych żyć, kiedy zafundowałem sobie wzmocnienia, no wiesz, tam gdzie najbardziej się przydają facetowi. Właściwie ich nie potrzebowałem, ale co tam. - Ozzie. - Dobra. Na czym to stanąłem? Spędziliśmy tam parę szalonych lat, mieliśmy jednego dzieciaka, a drugi był już w drodze, gdy nagle zgasło światło. Kurde, nigdy nie widziałem nic dziwniejszego. W jeden tydzień słońce zrobiło się pomarańczowe. Fotosfera się zapadła. Było widać, że całe cholerstwo się kurczy. W końcu udało się ustalić przyczynę. To miało coś wspólnego z niestabilnymi warstwami wodoru. Rozumiesz, słońce obracało się wokół osi znacznie szybciej niż normalne gwiazdy i to zaburzało prądy konwekcyjne. Hel i węgiel wypływały ku górze, do warstwy, gdzie zachodzą reakcje termojądrowe. Chyba o to chodziło. Tak czy inaczej... na Akreosie bardzo szybko zrobiło się zimno. - Ozzie. - Nie przerywaj mi, brachu. Nagle zaczęły się śnieżyce. Trwały bez końca i nie miały zamiaru się skończyć. No wiesz, nie było aż tak źle, jak na planecie Lodowej Cytadeli, ale i tak bardzo zimno, jak na odpowiednią dla ludzi planetę. Tak zimno, że aż jaja odpadały. Wszystkie szyny kolejowe popękały od mrozu, a samoloty oczywiście nie mogły latać z powodu burz śnieżnych. Nie zbudowano też dotąd pługów śnieżnych, które mogłyby oczyścić drogi w takich warunkach. Musieliśmy się ewakuować. Na nieszczęsnej, skazanej na zagładzie planecie mieszkało już z górą pięć milionów ludzi i nie pozostały im żadne środki transportu. Rada Wspólnoty sprowadziła skutery śnieżne ze wszystkich planet Wielkiej Piętnastki, ale one trafiały głównie do stolicy i większych miast. Byliśmy z Annabelle zdani tylko na siebie. Musiałem rozmontować wszystkie maszyny rolnicze, żeby zbudować z nich coś nowego. Wiesz, co? Pieprzony poduszkowiec, brachu! Potrafisz w to uwierzyć? To dwudziestowieczna technologia. Niezły syf, co? Równie dobrze mógłbym spróbować sklecić rakietę. Ale udało mi się. Ruszyliśmy prosto do stolicy, ale wtedy już pojawiły się lodowce. Masz pojęcie, jak prędko potrafią się posuwać? Brachu, to lewiatany na ekspresowych torach! Zwiewaliśmy w poduszkowcu przed wysokimi na milę ścianami lodu, które miażdżyły wszystko na swojej drodze, krusząc nawet góry. Zaczynało nam brakować zapasów, a moc spadła do poziomu krytycznego...
- Ozzie! - zawołał zniecierpliwiony chłopak, wyciągając rękę przed siebie. - Hę? Ozzie obejrzał się za siebie, zaciskając mocno dłonie na tratwie, by jego ciało nie zaczęło wirować. Przed dziobem „Zwiadowcy" pojawił się wyszczerbiony fragment lądu przypominający stanowczo za bliski księżyc. Przesłaniał czwartą część nieba. - O kurwa! - pisnął Ozzie. Jego e-kamerdyner natychmiast zaczął analizować wymiary obiektu. Płaska, wydłużona skała miała trzydzieści osiem kilometrów długości i dziewięć kilometrów szerokości w środkowej części. Na obu końcach skała się zwężała, przechodząc w wąskie jak sztylety wieżyce. Jej powierzchnię pokrywała roślinność, korony drzew pokrytych liśćmi o rozmaitych kolorach: od intensywnego orzechowego odcienia poprzez niezdrową barwę siarki aż po głęboko oliwkowy. Wśród listowia było widać wąskie pasma białej jak śnieg mgły, poruszającej się ospale niczym gęsty płyn. Najbliższy punkt niepokojąco litej masy znajdował się w odległości siedemnastu kilometrów od nich. - Kurwa, skąd to się wzięło? - warknął Ozzie. Musiał przyznać, że od chwili, gdy minęło ich stado, nie spoglądał za siebie zbyt często, ale coś tak wielkiego z pewnością zauważyłby z daleka. Nie spał aż tak długo. - Rozbijemy się - przestraszył się Tochee. E-kamerdyner Ozziego ocenił ich prędkość w stosunku do obiektu na niespełna metr na sekundę. Jego wirtualne pole widzenia przeszyły fioletowe linie wektorów. Nie ulegało wątpliwości, że zmierzają ku zderzeniu. - Nie - uspokoił obcego Ozzie. - Tylko stukniemy lekko w obiekt. Pamiętaj, że jesteśmy w stanie nieważkości. Przy tej prędkości zostało nam jeszcze pięć godzin. Nic nam nie grozi. - Pomogli nam! - zawołał radośnie Orion. - Silfeni nas zobaczyli i przenieśli w to miejsce. Wiedziałem, że są naszymi przyjaciółmi. Ozzie miał ochotę powiedzieć chłopakowi, że to mało prawdopodobne, ale z drugiej strony gazowe halo z pewnością nie było naturalnym obiektem. - Niewykluczone. No dobra, koledzy. Zastanówmy się, jak zarzucić lasso na jedno z tych drzew, gdy już się zbliżymy. Od obiektu, który nazwali Drugą Wyspą, dzieliło ich jeszcze dwadzieścia minut drogi. „Zwiadowcę" gnał łagodny wietrzyk. Tratwa posuwała się naprzód powolnym, urywanym ruchem, utrudniającym ocenę chwili przewidywanego zderzenia. Nie zderzenia, stuknięcia! Ozzie miał zamiar wyrzucić żagiel, gdy stateczek ustawi się równolegle do powierzchni wyspy, a do kontaktu zostanie tylko kilka minut. To powinno spowolnić wywoływaną przez wiatr rotację, choć nie był pewien, czy nie obowiązuje w tym przypadku znana z jazdy figurowej na lodzie zasada, że przesunięcie masy w stronę środka powoduje przyśpieszenie obrotu. Tak czy inaczej, zgodnie doszli do wniosku, że lepiej
będzie, jeśli zeskoczą, zanim tratwa dotrze do wierzchołków drzew. Zostało dziesięć minut. Druga Wyspa wydawała się straszliwie wielka i przerażająco twarda. Najgorsze było to, że powolny, niepowstrzymany ruch wirowy przyprawiał ich o dezorientację. Mieli wrażenie, że spadają ku górze, w stronę wyspy, która z tej odległości nie była już drobiną, lecz całym lądem. Wszystkie przedmioty na pokładzie przywiązano bezpiecznie. Ozzie przyjrzał się linom podtrzymującym żagiel, zastanawiając się, w jakiej kolejności je przeciąć. Płachta powinna umknąć w stronę lądu. W koronach drzew było mnóstwo małych gałęzi i wielkich, pierzastych liści, mężczyzna był więc przekonany, że tratwa ugrzęźnie w nich w chwili kontaktu. Gdyby odbili się od powierzchni, uznałby to za ostateczną zniewagę. Gdy zostały jeszcze dwie minuty, Ozzie zaczął odwiązywać linę bezpieczeństwa. Z pewnością nie chciał, by tratwa pociągnęła go za sobą, jeśli zacznie koziołkować w momencie zderzenia. Druga Wyspa była już tak blisko, że można było zobaczyć szczegóły nieuzbrojonym okiem. Samą powierzchnię nadal zasłaniały drzewa, ale wśród zielonych i brązowych liści Ozzie wypatrzył dziwne pętle z fioletowych, przypominających spaghetti rurek, tworzących skomplikowane węzły. Ponad korony drzew wyrastało na dziesiątki metrów kilka kolumn barwy ochry, przypominających gigantyczne drzewa, które uschły i skamieniały. Kończyły się cebulowatymi kolcami, sprawiającymi wrażenie nieprzyjemnie ostrych. Miał nadzieję, że „Zwiadowca" nie spadnie na któryś z nich, bo groziłoby im wbicie na pal. - Na dole jest woda - oznajmił Tochee. Ich przyjaciel przycupnął na brzegu tratwy, gotowy z niej zeskoczyć. - To dobry znak - ucieszył się Ozzie. - Będziemy mogli napełnić pojemniki. Musisz też jak najszybciej się napić. Filtr nie radził sobie zbyt dobrze z zadaniem odzyskiwania wody z odchodów obcego. - Chyba doszło do błędu w tłumaczeniu - zauważył Tochee. - Nie sądzę, by woda tego rodzaju mogła być dobrym znakiem. Co sprawia, że zachowuje się w ten sposób? Ozzie przeniósł spojrzenie z obcego na ręczny układ procesorowy. - Jakiego rodzaju? Jak się zachowuje? - Płynie po powierzchni, jakby to była planeta. - Niemożliwe... - Skierował wzrok na powierzchnię. Jego wszczepy siatkówkowe przesuwały się po koronach drzew i pasmach mgły, szukając jakiejś luki. Pod skręconymi w niesamowite spirale liśćmi znajdował się grunt. Luźna, gliniasta gleba pokryta ściółką. Dlaczego liście spadały na ziemię? - O kurde - mruknął. - Myślał dotąd, że tylko na wielkich wyspach jest sztuczna grawitacja. - Ależ dureń
ze mnie! - Co się stało? - zapytał spanikowany Orion. „Zwiadowca" zwiększył prędkość. - Trzymać się! - zawołał Ozzie, łapiąc chłopaka za rękę. - Nie skacz! - Ale... Tratwa zaskrzypiała złowieszczo, gdy wszystko, co znajdowało się na pokładzie, odzyskało ciężar. Pochylała się lekko, spadając (a teraz z pewnością było to spadanie) ku koronom drzew Drugiej Wyspy. Przyśpieszający z każdą chwilą „Zwiadowca" walnął w najwyższe gałęzie. Trzej wędrowcy polecieli gwałtownie na bok. Pod wpływem wstrząsu żołądek opadł Ozziemu aż do nóg. Grzmotnął boleśnie plecami o pokład. Drewno pod nim wygięło się niepokojąco. Natychmiast dopadły go mdłości. Wszędzie wokół niosły się echem głośne trzaski. Skórzaste liście uderzały go mocno w policzek, ich maleńkie kolce przebijały się przez chroniący skórę zarost. Pokład przechylił się nagle do pionu. Ozzie poczuł, że osuwa się po deskach. Leżał na nich nogami ku górze, więc uderzy o ziemię głową. „Zwiadowca" nie przestawał podskakiwać, łamiąc po drodze konary. Wtem wokół kostki Ozziego owinęła się manipulatorowa macka Tochee. Obcy szarpnął nim gwałtownie ku górze. Tratwa wysunęła się spod ciała mężczyzny. Wszechświat zawirował wokół, a pole widzenia wypełniły mu nefrytowe, karmelowe i turkusowe plamy. Nagle przestał spadać. Kierunek jego ruchu się odwrócił i „Zwiadowca" zakończył spaprane lądowanie ogłuszającym trzaskiem. - O kurwa. Ozzie zamrugał, próbując odzyskać jasność spojrzenia. Prawe kolano przeszywał mu gorący ból. Policzki go piekły, czuł, że w zarost wsiąka coś wilgotnego. Potarł to miejsce i zobaczył, że palce ma umazane krwią. Pochylił głowę, by spojrzeć w dół... nie, w górę. Wokół jego kostek owijała się macka Tochee. Obcy wcisnął się w miejsce, gdzie od pnia odchodził gruby konar. Ozzie nigdy jeszcze nie widział, by jego przyjaciel tak bardzo wyciągnął mackę. Istota znieruchomiała, widział jednak, że wciąga w siebie mnóstwo powietrza. Z jej wielobarwnej skóry sterczało kilka groźnie wyglądających drzazg. Z ran wypływał kleisty płyn bursztynowej barwy. Ozzie zwiesił głowę i zobaczył odległą o co najmniej piętnaście metrów ziemię. „Zwiadowca" rozpadł się na kilka części, a ich rzeczy walały się na ziemi. Wszczepy siatkówkowe poinformowały go, że oko Tochee przekazuje szybkie sygnały. Obcy pytał, czy nic mu się nie stało. Ozzie zdołał uśmiechnąć się blado i unieść kciuk na znak, że wszystko w porządku. Tochee skrócił nieco mackę i zaczął lekko kołysać człowiekiem jak wahadłem. Z każdym łukiem pień był coraz bliżej, aż wreszcie Ozzie zdołał się go chwycić tuż nad szerokim konarem. Obcy uwolnił jego nogi i człowiek osunął się na gałąź. Kora była bardzo twarda, prawie jak kamień.
- Dziękuję, brachu. Uratowałeś mi życie - wysapał, mimo że Tochee go nie słyszał. - Orion? Hej, chłopcze, gdzie się podziałeś? - Ponownie spojrzał na szczątki tratwy. - Orion! - Tu jestem. - Ozzie spojrzał za siebie, a potem uniósł wzrok. Chłopak zaplątał się w górne gałęzie sąsiedniego drzewa, bezlistnej, jajowatej plątaniny cienkich łodyg barwy mosiądzu. Zaczął się powoli przedzierać na dół przez wnętrze rośliny. Mniejsze łodygi uginały się elastycznie pod naporem jego ciała. - Skoczyłem - wyjaśnił. - Przepraszam. Wiem, że tego zabroniłeś. Bałem się. Na szczęście to drzewo jest z gumy albo z czegoś w tym rodzaju. - Ehe, świetnie - mruknął Ozzie. - Miałeś farta. - Przyciąganie wcale nie jest takie silne - ciągnął z entuzjazmem chłopak. - Nie takie, jak na planecie czy na tej wodnej wyspie. - Rewelacja. Ozzie zauważył, że faktycznie nie jest bardzo ciężki. Rozluźnił nieco uchwyt i przesunął się na próbę. Przyciąganie równało się mniej więcej jednej trzeciej ziemskiego. Tochee zsunął się gładko na dół po pniu, zatrzymując się na chwilę na wysokości Ozziego. - Już nie spadam - rozbłysło z radością w jego oczach. - Podoba mi się to miejsce. Ozzie po raz drugi pozdrowił przyjaciela słabym uniesieniem kciuka i zaczął się zastanawiać nad tym, jak zleźć na dół. Orion i Tochee czekali na niego u podstawy drzewa. Ozzie stanął ostrożnie na ziemi. Cieszył się ze słabego przyciągania, bo kolano nadal trawił mu ogień. - Daj mi apteczkę, dobra? - polecił chłopakowi. Orion skakał jak szalony po wyboistym gruncie, przeszukując ich wysypany z tratwy dobytek. Po chwili wrócił z apteczką i ręcznym układem procesorowym. Ozzie osunął się na ziemię i dotknął sondą diagnostyczną zaczerwienionej skóry powyżej kolana. Z podbródka skapywała mu krew, plamiąc i tak już brudny T-shirt. E-kamerdyner poinformował go, że niektóre tatuaże OO na policzku się rozerwały i ich wydajność jest teraz ograniczona. Tochee odpoczywał na ziemi naprzeciwko Ozziego, wyrywając sobie macką drzazgi ze skóry. Kiedy je wyciągał, wzdłuż całego jego ciała przebiegał dreszcz. - I co teraz? - odezwał się Orion. - Celne pytanie. - Możesz to uważać za prezent ślubny ode mnie - oznajmił Nigel Sheldon. Wilson nie raczył odpowiedzieć. Uniósł przezroczysty hełm, by przyjrzeć mu się z bliska. Po jego
drugiej stronie widział Annę, spoglądającą na niego z charakterystycznym dla siebie wyrazem ostrzeżenia. - Dziękuję - mruknął Wilson bez śladu wdzięczności w głosie. - Naprawdę to doceniam. - Nie ma sprawy - odparł Nigel, głuchy na wszelkie podteksty. - Muszę przyznać, że ten problem pobudził również moją ciekawość. Wilson włożył hełm na głowę. Kołnierz skafandra zamknął dokładnie szczelinę. E-kamerdyner sprawdził układ procesorowy kombinezonu i stwierdził, że wszystko w porządku. W długim pomieszczeniu przygotowawczym o kompozytowych ścianach do wyjścia na powierzchnię planety sposobiło się dziewięć osób. Wilson zdawał sobie sprawę, że musieli zabrać ekspertów wywiadu floty, zaczynał jednak żałować, że nie będzie miał ani chwili tylko dla siebie. To było niewykonalne, nawet przy wsparciu Nigela. Wycieczka była droga. Ekipą śledczych dowodził komandor Hogan. Na wszystkie pytania udzielał uprzejmych, formalnych odpowiedzi. Sprawiał wrażenie oszołomionego widokiem Nigela Sheldona. Wilson wiedział, że to człowiek Rafaela, mianowany na miejsce Pauli Myo. Nie musiało to znaczyć, że jest zły, ale znacznie bardziej polubił jego zastępcę, porucznika Tarla, który podchodził do ich wyprawy z dziecinnym entuzjazmem i nawet w najmniejszym stopniu nie był onieśmielony towarzystwem, w jakim się znalazł. Od chwili wejścia do pomieszczenia przygotowawczego gawędził z Nigelem na temat warunków do uprawiania surfingu na różnych planetach. Hoganowi i Tarlowi towarzyszyło czterech techników z wywiadu floty. Ich zadaniem będzie zbadanie systemów działających na planecie i ustalenie, czego właściwie chcieli od nich Strażnicy. Wszyscy cieszyli się, że mają okazję wziąć udział w wyprawie. Mogli spędzić cały dzień poza biurem z jego nudną rutyną, stanąć przed interesującym zawodowym wyzwaniem, dać się poznać admirałowi i porozmawiać z Nigelem Sheldonem. - Jesteśmy gotowi - oznajmił Daniel Alster. Jeśli sekretarz Nigela niepokoił się tym, że jego szef postanowił wybrać się na Marsa, świetnie ukrywał swe obawy. Dziewięciu ludzi w skafandrach ruszyło długim korytarzem w stronę śluzy wyjściowej. Ich kroki odbijały się echem od starych murów z betonu. Zdradliwe wspomnienia Wilsona przywołały chwilę, gdy załoga „Ulyssesa" szła głównym pasem startowym przylądka Canaveral z autobusu ku schodom do wahadłowca z silnikiem strumieniowym. Wzdłuż ich krótkiej trasy ustawiło się dziesięć rzędów reporterów oraz naziemnego personelu NASA. Wszyscy żegnali głośnym aplauzem i radosnymi okrzykami astronautów zaczynających pierwszy etap podróży na inny świat. Tymczasem w Kalifornii Ozzie i Nigel żłopali piwsko, uganiali się za dziewczynami, palili jointy i montowali kilka ostatnich elementów swojej maszyny. Gdy trwały badania przestrzeni pierwszej fazy, bramą kierował wydział eksploracji STT. Ten okres zakończył się jednak półtora stulecia temu, gdy wydział eksploracji przeniósł się na planety Wielkiej Piętnastki. Teraz trwała kolejna przeprowadzka, do przestrzeni trzeciej fazy, ale na razie powstrzymała ją inwazja alf. Tunel czasoprzestrzenny pozostawał jednak aktywny. Ukryto go w sektorze LA Galactic, do którego zwykli ludzie nie mieli dostępu. Tunelu używano w różnych celach:
jako awaryjnej rezerwy dla wielkich, komercyjnych bram, do szybkiego przerzucania pomocy w przypadku katastrof czy dostarczania rezerwowych obwodów na Księżyc w razie awarii. Przede wszystkim jednak umożliwiał międzygwiezdną deportację rządom, które nie mogły sobie pozwolić na wyroki zawieszenia życia dla przestępców bądź też były za mało liberalne, by wprowadzić tę karę. Nawet na wysoko rozwiniętych, „postępowych" światach pierwszej fazy uważano, że za niektóre zbrodnie powinno się wymierzać surowszą karę. Zresztą znaczna część skazańców nie chciała się poddać zawieszeniu życia. STT zaspokajała popyt na tego rodzaju usługi z charakterystycznym dla siebie brakiem skrupułów. W przestrzeni pierwszej fazy znajdowało się kilkanaście planet tylko marginalnie kwalifikujących się do uznania za odpowiednie dla ludzi. Gdyby otworzono je dla osadnictwa, życie na nich byłoby ciężkie. Ponieważ STT odkrywała i otwierała setki innych, bardziej gościnnych światów, odsunięte na bok planety stały się jedynie wzmiankami w rejestrach astronomicznych i w historii kompanii. Hardrock był jednym z tego typu światów. Miejscowe formy życia stały na samym dnie ewolucyjnej drabiny. Lądowych zwierząt nie było, a w morzach żyły jedynie prymitywne meduzy. To było idealne miejsce dla wyrzutków ludzkości. Tam nie będą mogli zaszkodzić nikomu poza podobnymi sobie. Dlatego raz na tydzień STT otwierała tunel w innym punkcie planety. Najpierw na drugą stronę wysyłano skrzynie ze sprzętem rolniczym, nasionami, zapasami medycznymi i żywnością, a potem kazano przejść kolejnemu kontyngentowi skazańców. Od tej chwili musieli radzić sobie sami. Okrągła komora bramy wyglądała prymitywnie w porównaniu z nowoczesnymi, jej powierzchnie z nagiego betonu i metalu pasowały raczej do transportu towarów niż ludzi. Wilson podejrzewał jednak, że tych, którzy z reguły tędy przechodzili, uważano za mniej wartych niż towar. Na podłodze stał transRover 5BH, prosty, otwarty dżip używany do jazdy po pozbawionych atmosfery światach. Miał wielkie koła o balonowych oponach, a na jego tył załadowano kilka skrzyń ze sprzętem. Sama brama była kręgiem o średnicy trzech metrów, lekko wystającym z wklęsłej ściany. Chroniło ją migotliwe pole siłowe, przypominające cienką warstewkę dymu. Daniel Alster spojrzał na nich z nerwowym uśmiechem. - Życzę szczęścia - powiedział i wyszedł. Wilson spojrzał na szerokie okno ulokowane naprzeciwko bramy. Znajdowało się za nim centrum operacji. Dwóch techników siedziało sobie wygodnie na krzesłach i dowcipkowało, spoglądając bez zainteresowania na podróżników. - Przygotować się - oznajmił kontroler bramy. - Za chwilę otwieramy tunel. Przez pole siłowe przebił się blady blask. Wilson zwrócił się w tamtą stronę. Za członkami grupy na podłodze pojawiły się słabe cienie. Światło z każdą chwilą stawało się coraz silniejsze, nabierając bursztynowego, a potem imbirowego odcienia. Serce zabiło mu mocno. Ten kolor obudził w jego mózgu wizje przeszłości. Dlaczego się na to narażam, do cholery? Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wspomnienie o Marsie prześladowało go przez te wszystkie stulecia. Tunel się otworzył. Po przeszło trzech stuleciach Wilson znowu ujrzał Arabia Terra.
- Pozwalam na przejście - odezwał się kontroler. Wilson zaczerpnął tchu, spoglądając na usiany kamieniami krajobraz. W superrzadkiej atmosferze unosiły się obłoczki czerwonawego pyłu. - Chcesz przejść pierwszy? - zapytał Nigel. Tak bardzo zazdrościł wtedy komandorowi Dylanowi Lewisowi, pierwszemu człowiekowi, który postawił stopę na obcej planecie. Okazało się jednak, że Lewis wcale nie był pierwszy. Nigel czekał już tam na niego. Jakieś dziwne atmosferyczne zjawisko przyniosło tu przez trzy stulecia śmiech Ozziego. Jego dźwięk niósł się echem w komorze. „O kurczę, nie rób tego. Zobaczysz, jak się wkurzą". - Jasne - odparł dziarskim tonem i przeszedł przez pole siłowe. Znowu miał pod stopami marsjańską glebę. Horyzont przesłaniała różowawa mgiełka, przechodząca ku górze w nieskazitelną czerń. Wokół walały się miliony wyszczerbionych, porowatych kamieni, a w każdą szczelinę wciskał się rdzawy pył. Rozejrzał się wokół, by ustalić swe położenie w miejscu, którego topografii nigdy nie zapomni. Po lewej miał krawędź potężnego krateru Schiaparelli, a to zapewne znaczyło... tam, tylko kawałek na północ. Dwa pagórki czerwonej ziemi przykrywały lądowniki towarowe do jednej trzeciej wysokości. Trzy stulecia piaskowych burz zdrapały z białych, tytanowych kadłubów cały kolor i wszystkie znaki. Z ich sterczących nad piasek fragmentów zostały tylko ściany z ciemnego, pokrytego nalotem metalu, a ostre ongiś zarysy mechanizmów uwalniania spadochronów przerodziły się w skupiska nieregularnych wypukłości. Gdzieniegdzie pojawiły się dziury, odsłaniające wewnętrzny szkielet widoczny w mrocznym wnętrzu. Jeśli lądowniki były tutaj, w takim razie... Odwrócił się, by zobaczyć „Eagle’u". Podwozie załamało się w którymś momencie i wahadłowiec spoczywał brzuchem na powierzchni. Pokrywały go piaski Marsa, tworzące gładką, trójkątną wydmę. Jej wyciągnięte ku górze palce dotykały szczytu kadłuba. Z ogona został tylko kikut z wyblakłego, kruchego kompozytu, o połowę niższy niż kiedyś. - Niech to szlag - mruknął Wilson. W oczach miał łzy. - DOBRZE SIL CZUJESZ? - zapytała Anna w trybie tekstowym. - JASNE. TYLKO DAJ MI CHWILĘ. Odsunął się kawałek, pozwalając reszcie przejść przez tunel. TransRovera prowadził Tarlo. Pojazd podskakiwał gwałtownie na wyboistym gruncie. - Do licha, niskie przyciąganie cholernie utrudnia manewry - poskarżył się porucznik. - Te kamienie też mi nie pomagają. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej kupy głazów w jednym miejscu. Jak dawaliście sobie radę z jeżdżeniem? - Nie mieliśmy do tego okazji - odparł Wilson. Zabrali wówczas ze sobą trzy ruchome laboratoria, najlepsze, jakie mogła im zapewnić dwudziestopierwszowieczna technologia. Były wielkie jak
samochody kempingowe, a baterie rekombinacyjne umożliwiały im przejechanie setek kilometrów po marsjańskich równinach. Planowali zbadać wszystkie interesujące miejsca znalezione przez satelity. Pojazdy zostały wewnątrz lądowników. Widział je oczyma wyobraźni jako martwe, metalowe płody. Ich ruchome części były zgrzane ze sobą na zimno, a kadłub rozpadał się w straszliwie nieprzyjaznej atmosferze. - Od razu wróciliśmy do domu. - Mogliście zostać na planecie i ją zbadać - wtrącił Nigel. W jego głosie nie słyszało się skruchy. - Ehe, mogliśmy - odparł Wilson. Próbował lepiej się zorientować w krajobrazie, z jego chwytającymi za serce szczątkami. Podszedł do „Eagle II". Wymiary wahadłowca zapisały się na zawsze w jego pamięci, widział więc wyraźnie jego zarys pod kopcem piasku. Skrzydła o zmiennej geometrii niemal całkowicie schowano na czas lądowania, nadając im kształt krótkiej delty łączącej się płynnym łukiem z kadłubem. Oba fragmenty wąskiej szyby przedniej przykrył piasek. Wilson cieszył się z tego, to było jak zamknięcie powiek umarłemu. Nie chciał zaglądać do wnętrza. W odległości trzech metrów dwudziestu siedmiu centymetrów od czubka dzioba znajdował się przedni właz. W tym miejscu w wydmie nie było zagłębienia. Zresztą Wilson nie pamiętał, czy zostawili właz otwarty, czy zamknięty. Ostatnim członkiem załogi, który przeszedł przez tunel, była Jane Orchiston. Na drugim końcu czekał na nich wypełniający kampus tłum. Połowa mieszkańców kraju jechała przez całą noc, by obejrzeć cudowną maszynę. Przedtem jednak, przez kilka szczęśliwych minut, gdy wydawało im się, że odnieśli wspaniały triumf, Wilson i komandor Lewis próbowali wbić w ziemię flagę. Protokół NASA wymagał, by zatknęli ją poza zasięgiem gazów z dysz wahadłowca, by kamera mogła ją zarejestrować podczas startu. Tutaj. Pochylił się powoli i zaczął rozgrzebywać drobnoziarnisty piasek, wzbijając w górę rzadkie obłoczki. - Znaleźliśmy sygnalizator Reynoldsa - oznajmił komandor Hogan. - Trzy kilometry stąd, namiar czterdzieści siedem stopni. - Dobra robota - pochwalił go Nigel. - Przejedźcie się tam i sprawdźcie, czy naukowe przyrządy dadzą nam jakieś odpowiedzi, dobra? - Tak jest. Wilson pomyślał, że mogli popełnić niewielki błąd. W końcu „Eagle II" obrócił się lekko, gdy podwozie się załamało. TransRover ruszył w drogę, podskakując na wyboistych piaskach. Wszystkich sześciu ludzi z floty trzymało się mocno uchwytów. - Czego szukasz? - zapytała Anna. - Nie jestem pewien. - Przeszedł kilka kroków i znowu się schylił. - No dobra. Właściwie to flagi. Wiem, że zatknęliśmy to cholerstwo. Musiało gdzieś je zwiać.
Wsparła dłonie na biodrach i obróciła się wkoło. - Wilson, ona może być wszędzie. Burze są bardzo gwałtowne i ciągną się tygodniami. - Nawet miesiącami. Do tego obejmują większą część planety. - Dał sobie spokój z grzebaniem w piasku. - Chyba pamiętam, że używaliśmy wiertarki, żeby bezpiecznie osadzić nogi. Nigel wdrapał się na górę piasku zgromadzoną pod kadłubem „Eagle II" i dotknął pozostałości ogona. - To nie jest w porządku - oznajmił. - Ten statek zasługuje na lepszy los. Moglibyśmy zabrać go do domu. Idę o zakład, że Kalifornijskie Muzeum Dziedzictwa Technicznego przyjęłoby go z radością. Zapewne nawet zapłaciłoby za odnowienie. - Nie - sprzeciwił się bez namysłu Wilson. - Statek uległ zniszczeniu. Stał się częścią historii tej planety i jego miejsce jest tutaj. - Wcale nie jest tak bardzo zniszczony. - Nigel pogłaskał szczyt kadłuba. - W tamtych czasach budowali solidnie. - Złamałeś mu serce. - Niech cię diabli! Kurwa, wiedziałem, że nadal jesteś na mnie wkurzony. - Nieprawda. Obaj jesteśmy częścią historii tamtego dnia. Moja strona przegrała, ale to i tak było nieuniknione. Prędzej czy później ktoś wpadłby na sposób budowy tuneli czasoprzestrzennych, jeśli nie ty, to kto inny. - Tak ci się zdaje? Nie masz pojęcia, jak piekielnie trudno było rozgryźć problem matematycznie, a potem zbudować odpowiedni sprzęt. Nikt poza Ozziem nie potrafiłby się z tym uporać. Wiem, że ludzie mają go za świra, ale to prawdziwy geniusz, pierdolona supernowa w porównaniu z Newtonem, Einsteinem czy Hawkingiem. - Jeśli coś jest możliwe, prędzej czy później to osiągniemy. Nie traktuj tego w kategoriach osobistych. My tylko reprezentowaliśmy wydarzenia. - Och, rewelacja. Jestem tylko symbolem. Wybacz. - Może tak obaj zechcielibyście wsadzić sobie to wasze absurdalnie wygórowane mniemanie o sobie? - odezwała się Anna. - Wilson, on ma rację. Nie możemy pozwolić, żeby te stare statki rozpadły się do końca. Jak sam zauważyłeś, są częścią historii. Bardzo ważną częścią. - Przepraszam - mruknął Wilson. - Chodzi o to, że... coś w tym miejscu źle na mnie wpływa. Wcale nie kasujemy podczas rejuwenacji tak dużo, jak nam się zdaje. - Czysta prawda - zgodził się Nigel. - Chodź, poszukamy sobie jakiejś pamiątki, która nie będzie kamieniem. Na pewno coś gdzieś tu leży.
- Poprzednim razem nie zabrałem nawet kamienia - poskarżył się Wilson. - Naprawdę? - Ehe. Nie wykonaliśmy programu naukowego. Mam wrażenie, że Lewis pobrał pierwszą próbkę, ale po powrocie do domu zatrzymała ją NASA. - Cholera! Wiesz co? Ja też nie pamiętam, żebym wziął stąd jakieś kamienie. - Jezu - mruknęła Anna. Schyliła się, podniosła dwa niekształtne kamyki i wręczyła obu mężczyznom. - Nie ma z was za cholerę pożytku. Roderick Deakins spacerował niespiesznie wzdłuż Briggins Street. Starał się nie przyciągać niczyjej uwagi w takim stopniu, w jakim to było możliwe dla kogoś chodzącego po dzielnicy Olika o drugiej w nocy. Cieszył się, że do tej pory nie natknął się na samochód policyjny, było to jednak tylko kwestią czasu. W Olice mieszkało mnóstwo bogaczy, mających koneksje w radzie miejskiej Darklake City. Policja była tu częstym gościem, nie tak, jak w dzielnicy Tulosa, gdzie mieszkał Roderick. Gliny rzadko zapuszczały się tam po zmierzchu, a nigdy w pojedynkę. - Czy to tutaj? - zapytał Marlon Simmonds. W minionych latach Roderick wielokrotnie pracował z Marlonem. Nie było to nic poważnego - nie można ich było nazwać partnerami - ale kiedy w sześćdziesiątym dziewiątym należeli do młodzieżowego gangu Usaros, zaliczyli sporo ulicznych kradzieży, a potem również włamań. W następnych latach siedzieli razem po nieudanym skoku na magazyn w Marina Mall w siedemdziesiątym trzecim. Zwolniono ich warunkowo i zaczęli pracować dla Lo Kina, szefa niewielkiego gangu zajmującego się rekietem w zachodniej części dzielnicy Tulosa. Utknęli tu na dobre, a ponieważ znali się od dawna i ufali sobie nawzajem, świetnie się nadawali do tej roboty. - Kurwa, jaki numer widzisz? - wysyczał Roderick. - Tysiąc osiemset - odparł Marlon, spoglądając na mosiężne cyfry wkręcone w łuk z lądowego koralu umieszczony nad bramą. Marlon miał to do siebie, że niczym się nie przejmował. Posiadał biochemicznie wzmocnione ciało, ważył co najmniej dwa razy więcej od Rodericka i poruszał się z niepowstrzymaną inercją dwudziestotonowej ciężarówki. Jego zachowanie stanowiło wierne odbicie fizycznej postaci. Szedł przez życie ze świadomością, że prawie nic nie może mu stanąć na drodze. - To znaczy, że jesteśmy na miejscu, tak? - stwierdził Roderick. Wspólnik Lo Kina, dla którego wykonywali tę robotę, udzielił im bardzo dokładnych instrukcji. Podał im numer domu, nazwisko faceta, z którym mieli „porozmawiać", i krótki odcinek czasu, jaki mieli na wykonanie zadania. - W porządku, stary. Marlon wyjął z kieszeni kurtki nóż o harmonicznym ostrzu i przeciął żeliwną bramę wokół zamka. Drzwi otworzyły się z cichutkim skrzypnięciem. Roderick zaczekał chwilę, by się przekonać, czy nie rozlegnie się alarm. Nic jednak nie usłyszał. Przesunął lewą dłoń przez bramę i e-kamerdyner
poinformował go, że nie wykrywa żadnej elektronicznej aktywności. Roderick uśmiechnął się pod nosem. Detekcyjne tatuaże OO na wewnętrznej powierzchni dłoni kosztowały go mnóstwo forsy, ale już wiele razy przekonał się, że było warto. W ogrodzie bungalowu panowała ciemność. Wysoki mur z koralu lądowego zasłaniał większą część blasku ulicznych latarń, a w małym budynku pośrodku nie paliły się światła. Roderick przestawił wszczepy siatkówkowe na podczerwień. Prosty, różowo-szary obraz wydawał się dziwnie płaski. Ten brak trzeciego wymiaru zawsze mu przeszkadzał. Musi szybko kupić wszczep do drugiego oka, by uzyskać odpowiednią głębię. Może wystarczy forsa za tę robotę. Wspólnik Lo Kina płacił dobrze. Wsunął rękę pod skórzaną kurtkę i wyjął z kabury pistolet jonowy Eude606. Broń świetnie leżała mu w dłoni. I nic w tym dziwnego. Nigdy dotąd nie posługiwał się tak drogim sprzętem. To było przyjemne wrażenie. Moc zawarta w broni wypełniała Rodericka pewnością siebie, jaką rzadko zdarzało mu się czuć. Marlon wyciął zamek z drewnianych drzwi frontowych. Roderick nadal nie wykrywał żadnej elektrycznej aktywności. To zgadzało się z tym, co im powiedziano. Paul, staruszek, który tu mieszkał, był ekscentrykiem, a właściwie prawie świrem. Weszli ostrożnie do mrocznego korytarza. - Co ty wyprawiasz? - wyszeptał Roderick. Marlon przyglądał się z uwagą wazom i figurkom stojącym na półce. - Słyszałeś, co mówił ten facet. Możemy sobie wziąć, co tylko zechcemy. Czy ten artystyczny syf ma jakąś wartość? - Kurwa, skąd mam wiedzieć? Ale zrobimy to potem, jasne? Marlon lekceważąco wzruszył potężnymi ramionami. Roderick włączył mały ręczny układ procesorowy. Ekran rozjarzył się jasnym blaskiem w mrocznym bungalowie. Ujrzeli na nim plan budynku z wyraźnie zaznaczoną sypialnią. - Tędy. Ruszyli ostrożnie naprzód, uważając, czy nic nie leży na podłodze. W bungalowie panował okropny bałagan, od wieków nikt tu nie sprzątał. Roderick najpierw sprawdził kilka stojących we wnękach robogospoś. Baterie wszystkich wyczerpały się całkowicie. Nigdy nie był w miejscu, gdzie elektryczna aktywność byłaby tak niska. Czuł się, jakby trafił do epoki kamiennej. Gdy znaleźli się pośrodku pokoju, wszczep siatkówkowy Rodericka przestał działać. Mężczyznę otoczyły nieprzeniknione cienie. - Cholera! - Co się stało? - poskarżył się Marlon. Roderick uświadomił sobie, że ręczny układ procesorowy również nie działa, podobnie jak e-
kamerdyner. - Cholera. Czy twoje wszczepy też padły? - Ehe. Niepokój słyszalny w głosie Marlona pogłębił jeszcze obawy Rodericka. Potężnie zbudowany mężczyzna rzadko okazywał lęk. Roderick wytężył wzrok. Dwa łuki okien były ciemnoszarymi płaszczyznami, do środka napływała przez nie odrobina światła. Był w stanie z wysiłkiem wypatrzyć regularne, czarne zarysy mebli. - To nie przypadek. Zaatakował nasze wszczepy. - Co teraz zrobimy? - zapytał Marlon. - Mam latarkę. Chcesz, żebym ją zapalił? - Może i tak. Na pewno wie już, że tu jesteśmy. Jak uważasz? Roderick zauważył przy jednym z okien jakiś ruch. Plama ciemności posuwała się w górę po ścianie. To było szaleństwo. I to niepokojące. Mógł to jednak być jedynie wytwór wyobraźni zrodzony z adrenaliny. Uniósł Eude606, celując w miejsce, gdzie powinna znajdować się plama, jeśli była realna. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. - Co nam może zrobić? W głosie Marlona pobrzmiewała nuta fałszywej brawury. Obaj nie zawracali już sobie głowy szeptaniem. Roderick trzymał pistolet przed sobą, gotowy skierować go w stronę ewentualnego zagrożenia. - W porządku. Zaczekał chwilę, podczas gdy Marlon grzebał w kieszeniach kurtki. Po chwili pojawił się snop światła, zdumiewająco jasny w ciemnym pokoju. Marlon przesuwał go po ścianach, a Roderick śledził ruchy jego pistoletem. Snop zatoczył całkowity krąg, ukazując antyczne sprzęty pokryte grubą warstwą kurzu. W pokoju nie było nikogo poza nimi. Z punktu widzenia Rodericka ważniejszy jednak był fakt, że nie znaleźli na ścianie przy oknie nic, co mogłoby się ruszać. - No dobra, staruszku. Wyłaź. Nie zrobimy ci krzywdy - odezwał się Marlon tonem, jakim uspokaja się spanikowane zwierzęta. - Chodzi nam tylko o dzieła sztuki. Nie chcemy robić kłopotów. Popatrzyli na siebie. Roderick wzruszył ramionami. - Do sypialni - zdecydował. Kącikiem oka dostrzegł jakiś ruch. Na suficie. - Co to? Marlon z pewnością również to zauważył. Skierował światło w górę i Roderick ujrzał sufit. Pokrywały go szerokie kawałki dziwnego, rdzawego futra.
Nostat wiszący nad jego głową zwolnił uścisk. To było tak, jakby na Rodericka opadł miękki koc, sięgający brzegami poniżej łokci. Mężczyzna krzyczał i miotał się pod wpływem szoku, usiłując zrzucić stworzenie. Miękkie futro nostata przekształciło się nagle, pasemka splotły się w cienkie jak igły kolce. Istota zacisnęła się na ciele ofiary. Ponad dziesięć tysięcy zadziorów przebiło ubranie Rodericka, wbijając się w ciało. Przeraźliwe krzyki umilkły, gdy kolce dotarły do gardła, wypełniając je krwią. Choć ból niemal całkowicie pozbawił mężczyznę przytomności, jego ciałem targnęły odruchowe konwulsje. Ewolucja ukształtowała nostaty w sposób umożliwiający im wykorzystywanie takich właśnie ruchów. Kolce - cienkie i wystarczająco mocne, by nie wysunąć się z kurczących się mięśni - przecinały tkankę niczym miniaturowe skalpele. Cała zewnętrzna warstwa górnej części tułowia Rodericka zmieniła się w galaretę. Ciało zwaliło się na podłogę. Trysnęły strumienie krwi. Nostat wsysał ją chciwie przez puste wewnątrz igły. Pierwszy skurcz był za słaby, by igły mogły przebić czaszkę. Spenetrowały tylko miękkie części, rozszarpując oczy, uszy i nos oraz przebijając policzki. Ostatnim, co usłyszał Roderick, był ryk przerażenia wydobywający się z gardła Marlona oraz trzask mebli rozpadających się pod wpływem impulsów z pistoletów jonowych, z których obaj strzelali na oślep. Dzień po wycieczce na Marsa Nigel obudził się w łóżku ze swymi żonami, Nualą i Astrid. Wiek biologiczny obu wynosił nieco ponad trzydzieści lat, natomiast chronologiczny z górą stulecie. Grały w jego haremie rolę pocieszycielek. Zwracał się do nich, gdy pragnął bezpiecznego snu, a tej nocy naprawdę go potrzebował. Miał zły tydzień. Musiał się uporać z niezliczonymi problemami związanymi z napływem uchodźców z Utraconych Planet, a także z rozgrywkami politycznymi w Radzie Wojennej. Sądził, że wypad na Marsa pomoże mu zapomnieć o tych trudnościach. To była reakcja typowa dla kogoś przechodzącego kryzys wieku średniego: wstać zza biurka i zrobić coś konkretnego. Na mroźnym marsjańskim pustkowiu na jego emocje czyhało jednak zbyt wiele dawnych wspomnień. Widok zniszczonego wahadłowca nieoczekiwanie obudził w nim poczucie winy. Nigel wrócił z Marsa w fatalnym nastroju. Najpierw odwiedził Palomę i Aurelię, najnowsze nabytki w haremie, dziewczyny w pierwszym życiu, które nie ukończyły jeszcze dwudziestu jeden lat. Obie były piękne, rozchichotane i bardzo prostolinijne. Z całą pewnością zaliczały się do kategorii seksualnych atletek: miały osobistych trenerów dbających, by były w formie, nieograniczony budżet na garderobę oraz stylistów zapewniających im elegancję, jaką Nigel lubił u wszystkich swoich kobiet. Gdy był krótko po rejuwenacji, jego harem zawsze składał się z dziewczyn tego typu. Dopiero po osiągnięciu biologicznego wieku trzydziestu paru lat zaczynał zmieniać proporcje. Przewagę zdobywały bardziej stabilne, stateczne typy i na świat przychodziło nowe pokolenie jego dzieci. Nigel był jedynakiem i zawsze pragnął, by otaczała go liczna rodzina. Żadna z rejuwenacji nie zmieniła w nim tej cechy. Jak zwykle w jego przypadku to ludzki wszechświat przystosował się do niego szybko, jak pod wpływem pola przyciągania gwiazdy neutronowej. Nigel nigdy nie miał trudności ze znalezieniem kobiet skłonnych zaakceptować pozycję w jego haremie. Codziennie otrzymywał tysiące listów z intymnymi propozycjami. Najwięcej trudności sprawiała mu selekcja. Obecnie miał tylko pięć młodszych, bardziej seksownych żon. Wiedział, że żadna z nich nie zostanie z nim dłużej niż parę lat. Tak zwykle działo się z dziewczynami tego rodzaju. Nie były głupie i w końcu nużył je oficjalny charakter panujących w domu Nigela stosunków, fakt, że wszystko skupiało
się wokół jego preferencji. Opuszczą go, jak tysiące innych przed nimi, chyba że będzie miał z nimi dzieci, co w obecnej sytuacji nie było zbyt prawdopodobne. Dopóki jednak to się nie stało, pozostawały najlepszymi partnerkami seksualnymi, jakich mógłby pragnąć. Dopiero po prawie dwóch godzinach szaleństw z Palomą i Aurelią poszedł, niemal się wymknął, poszukać Nuali i Astrid, które przytuliły go czule i dały mu poczucie bezpieczeństwa tak potrzebne dla głębokiego, pozbawionego marzeń sennych snu. Śniadanie, jak zawsze gdy jego rodzina rezydowała na New Costa, podawano na tarasie. Nigel zasiadł na honorowym miejscu za długim stołem, osłoniętym przed ostrym, białoniebieskim blaskiem Regulusa baldachimem bujnych liści winorośli, zmniejszających jego intensywność. Listowiem poruszały już pierwsze dziś porywy suchego wiatru El Iopi. Sheldonowi towarzyszyło przy śniadaniu jedenaście żon. Przyprowadziły ze sobą dzieci: od trzymiesięcznego Digby’ego aż po blisko piętnastoletnią Bethany. Kilku starszych rangą członków rodziny przebywających w rezydencji również zjawiło się ze swymi partnerami. Ożywiona atmosfera panująca podczas posiłku dokończyła procesu transformacji nastroju, rozpoczętego przez spokojny sen. Myśli Nigela uspokoiły się wyraźnie, co sprawiło mu ulgę. Wiedział, że im bardziej jest podenerwowany, tym trudniej mu podejmować trafne decyzje. - Czy przeniesiesz gdzieś uchodźców przyjętych przez Rój? - zapytała Astrid i spojrzała nań znad gazetoekranu, jedząc jogurt z owocami i miodem. - No wiesz, są tam mile widziani i tak dalej, ale nie będą chcieli tam zostać. - Prędzej czy później na pewno się przeniosą. Mamy mnóstwo pracy ze znalezieniem planet trzeciej i późnej drugiej fazy, które będą mogły przyjąć wszystkich uchodźców. Jeśli zaś chodzi o to, kiedy zacznie się projekt przesiedlenia autoryzowany przez Wspólnotę, to już zależy od Senatu. Na razie wszyscy skupiają się na pomocy uchodźcom. - Połowę z nich główny nurt społeczeństwa wchłonie bez żadnej rządowej pomocy - zapewnił Campbell. Większość to profesjonaliści, nadający się do zintegrowania w każdej nowoczesnej gospodarce. Trzeba tylko znaleźć dla nich planety o odpowiednim składzie etnicznym. Korporacje z Augusty otrzymały ostatnio mnóstwo podań o pracę. Na innych planetach Wielkiej Piętnastki sytuacja wygląda podobnie. - Piszą tu, że firmy ubezpieczeniowe nie wypłacą im odszkodowań - odezwała się Astrid, oskarżycielsko stukając wymanikiurowanym palcem w artykuł na gazetoekranie. - Wszystkie miejscowe firmy ubezpieczeniowe zginęły razem z planetami - zauważył Nigel. - To filie międzyukładowych korporacji - sprzeciwiła się Astrid. - I świetnie o tym wiesz. - Jasne. Ale w wypłacie rekompensat musi uczestniczyć rząd. Wskaźnik Dow-Times spadł o osiem tysięcy punktów. Finansiści nie mogą sobie w tej chwili pozwolić na wypłatę bilionowych odszkodowań. Podatki muszą w pierwszej kolejności iść na rozbudowę floty i wzmocnienie systemów obrony planetarnej.
- To skandal - oburzyła się Paloma. - Oni potrzebują naszej pomocy. Ucierpieli z powodu głupich błędów Elaine Doi. Nigel stłumił uśmiech. Młodość zawsze była pełna sprawiedliwego oburzenia. Gniew zwiększał jeszcze atrakcyjność dziewczyny. - Ja również popierałem wyprawę „Drugiej Szansy". - To prawda. - Paloma poczerwieniała. - Ale rząd wiedział, że alfy są zagrożeniem, i powinien był potraktować sprawę poważnie. - Łatwo to stwierdzić po fakcie. Nasze przygotowania wyglądały tak, jak można by tego oczekiwać po rozsądnej, cywilizowanej kulturze. - Czy alfy wrócą, tato? - zapytał mały Troy, spoglądając lękliwie w miskę z owsianką. - To możliwe, ale obiecuję ci, obiecuję wam wszystkim - dodał Nigel z powagą w głosie, zauważywszy, że dzieci spoglądają na niego, licząc, iż doda im otuchy - że zapewnię wam bezpieczeństwo. Wymienił spojrzenia z Campbellem, który skrzywił się, a potem wrócił do jajek po benedyktyńsku. Po śniadaniu Nigela nawiedziła przelotna pokusa powrotu do sypialni Palomy. Miał jednak mnóstwo roboty, ruszył więc do skrzydła rezydencji przeznaczonego na gabinety. Droga była długa. Nigdy nie był do końca zadowolony z rezydencji na New Costa. Architektonicznie była bezbłędna: hollywoodzki zamek wzbogacony przepychem arabskich szejków naftowych, lekka, przestronna budowla o szerokich łukach i zdobnych rotundach. Na tym właśnie polegał problem. Rezydencję wybudowano w czasach imperialistycznej ekspansji STT, gdy Augusta stawała się najważniejszym ośrodkiem przemysłowym Wspólnoty, a Nigel zapewniał swojej dynastii monopol na transport międzygwiezdny. Rezydencja była odpowiednia dla cesarza, stanowiła odbicie ekonomicznego dynamizmu, jakim cechowało się całe stulecie. Cała posiadłość była wielkości wioski, zajmowała dwieście akrów pięknych parkowych terenów w samym środku megalopolis. Zbudowano wówczas dwa skrzydła przeznaczone na biura. Pracowali w nich niemal wyłącznie członkowie dynastii Sheldonów, a w zakres ich obowiązków wchodziło wiele politycznych i ekonomicznych spraw. W owych czasach Nigel kierował znaczną częścią rozrastającej się szybko Konfederacji i wpływał na całą resztę. Rezydencja musiała pomieścić nie tylko urzędników korporacji, lecz również rodzinę Nigela: jego harem, domowników, służbę i mnóstwo dzieci z nianiami oraz nauczycielami. Niewielu średniowiecznych, europejskich monarchów mogło się pochwalić tak wielkim i wspaniałym dworem. W dzisiejszych czasach sprawy wyglądały jednak inaczej. Działaniem STT kierowała rada nadzorcza dynastii, a potężny konglomerat będący własnością Nigela, Augustańska Kompania Przemysłowa, przejął obowiązki rządu planety. Senatorzy dbali o polityczne interesy Sheldonów, współpracując z
przedstawicielami innych dynastii, a rada polityczna obserwowała wydarzenia na innych światach niczym agencja wywiadowcza w dawnym stylu. Nigel nadal formułował wytyczne, ale trudne zadanie wprowadzenia ich w życie przypadało skomplikowanej piramidzie biurokratycznej, którą stworzył w szalonym dwudziestym drugim stuleciu i od tej pory ciągle ją modyfikował. Niedawno pojawiły się wzmocnione układy neuronowe oraz superzaawansowane obwody organiczne, pozwalające poszerzonej osobowości Nigela śledzić wydarzenia i manipulować nimi na niemal podświadomym poziomie. Jego biologicznemu ciału oszczędzało to mnóstwo wysiłków. Jego wzmocniona, półsztuczna inteligencja oraz sieć zaufanych doradców sprawnie kierowały życiem dynastii i rezydencja stała się przeżytkiem. Wiele dawnych biur zamknięto, a jedno ze skrzydeł gmachu przeznaczono na magazyny pełne najróżniejszego rodzaju śmieci nagromadzonych przez z górą dwa stulecia przez żony Nigela, a także dzieci, których liczba rzadko spadała poniżej trzydziestu. Po chwili dotarł do gabinetu. W porównaniu z innymi pomieszczenie urządzono z cudowną prostotą: antyczne, dębowe biurko i ciemnobrunatne ściany. Nigelowi przemknęła przez głowę myśl, że wszystkie te biurokratyczne systemy, nad których stworzeniem tak bardzo się trudził, okazały się podczas inwazji alf niemal całkowicie bezużyteczne. Najstarsi rangą członkowie dynastii musieli osobiście przejąć kontrolę nad swymi departamentami, by kierować obroną. Fakt, że struktura zarządzania nie potrafiła sobie poradzić z całkowicie nieoczekiwanym problemem, trzeba będzie dokładnie rozważyć. Nigel podejrzewał, że winna jest przede wszystkim nadmierna pewność siebie, podświadome przekonanie, że we Wspólnocie nigdy już nie zajdą żadne radykalne zmiany. To cholerna głupota. W końcu tunele czasoprzestrzenne przyniosły najbardziej radykalną zmianę w historii starej Ziemi. Powinienem był wiedzieć lepiej. W gabinecie zjawiło się kilku starszych rangą członków dynastii, schodzących się na pierwszą dziś konferencję: Campbell, który znakomicie sobie poradził z organizacją ewakuacji; Nelson, szef wydziału bezpieczeństwa dynastii i dwudzieste dziecko Nigela, urodzony w czasach, gdy jego ojciec po raz pierwszy wziął sobie więcej niż jedną żonę jednocześnie; Perdita, dyrektor do spraw kontaktów z mediami, bardzo często współpracująca z Jessicą, będącą od siedemdziesięciu lat senatorem z Augusty. Przyglądając się zebranym, Nigel uświadomił sobie, że bardzo wielu z nich wywodzi się z trzech pierwszych pokoleń. Może pora już dopuścić na ten poziom czwarte pokolenie? Nic nie sprzyja fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa bardziej niż rutyna. Ale w takim przypadku dlaczego ograniczać się do czwartego? Czemu nie piętnaste albo dwudzieste? Z pewnością nie brakuje w nich zdolnych ludzi. Jako ostatni zjawił się Benjamin Sheldon, pierwszy wnuk Nigela i główny księgowy dynastii. Nigel zawsze podejrzewał u niego lekki autyzm. Benjamin przywiązywał absurdalnie wielką wagę do szczegółów, a jego małżeństwa nigdy nie trwały długo. Sprawiał wrażenie żyjącego w nieco innym wszechświecie. Finanse były dla niego wszystkim. Przejął kierownictwo nad wydziałem księgowości STT w dniu dwudziestych ósmych urodzin, a okresy poświęcone na rejuwenację uważał za poważną przeszkodę w pracy. Zawsze zaopatrywał się w najnowocześniejsze wzmocnienia pamięci. Wszczepy powiększyły wielkość jego głowy o dziesięć procent, a ponieważ nie przebudował sobie reszty ciała, poza podtrzymującą ten ciężar szyją, jego nieproporcjonalna budowa zawsze przyciągała spojrzenia ciekawskich.
Daniel Alster usiadł na krześle ustawionym nieco za trzema kanapami zajętymi przez członków dynastii. Włączyła się e-tarcza, izolując gabinet od reszty świata. - Jakieś nowe problemy? - zapytał Nigel. - Mamy wystarczająco wiele kłopotów ze starymi - obruszył się Campbell. - Według modelu stanu stałego, ekstrapolowanego z obecnej sytuacji, odzyskamy wszystko, co straciliśmy, w ciągu jedenastu lat - oznajmił Benjamin. - Po zakończeniu procesu przesiedlenia uchodźców wektory wzrostu staną się dodatnie. - To nie będzie stan stały - sprzeciwił się Nelson. - Alfy zaatakują znowu, spróbują zagarnąć więcej naszych światów. Koszty powstrzymania ich ofensywy będą ogromne. - Zakładając, że wygramy - mruknął Nigel. Zebrani popatrzyli na niego z lekkim zaskoczeniem, jak na księdza, który zaklął w kościele. - To właśnie jest możliwość, którą traktuję poważnie już od samego początku tej afery - wyjaśnił Nigel. - Dlatego właśnie rozpocząłem projekt arki ratunkowej. - Określiłeś parametry wprowadzenia go w życie? - zapytała Jessica. - Myślę, że będziemy wiedzieli, gdy ta chwila nadejdzie. Nasz projekt budowy zaawansowanej broni zaczyna wreszcie przynosić rezultaty, więc mam nadzieję, że uda się nam pokonać alfy. W taki czy inny sposób. - Czy Rada Wojenna nie zaaprobowała planu ich całkowitej eksterminacji? - zapytała Perdita. - W tej chwili opinia publiczna z pewnością go popiera. - Zgodziliśmy się, że możemy to zrobić tylko w ostateczności. - Typowi politycy - mruknął Nelson. - Serdecznie ci dziękuję - odezwała się Jessica ze słodkim uśmiechem. - Mamy blisko czterdzieści milionów zabitych i to nadal jedynie opcja? To chyba nie jest nasza najlepsza godzina. - Nie ulega wątpliwości, że ta decyzja ma wymiar moralny - odparł ze spokojem Nigel. - Trzeba jednak uwzględnić również możliwość, że bomby kwantowe stworzone przez projekt „Seattle" nie wystarczą, by uporać się z zadaniem. Alfy są szalenie agresywne, ale to nie czyni ich głupimi. Z pewnością ustanowiły już przyczółki w innych układach planetarnych. Całkowita eksterminacja będzie trudna i niewykluczone, że nie zdołamy jej zweryfikować. - Chcesz powiedzieć, że będziemy musieli udostępnić naszą broń flocie? - zapytał Nelson.
- Nie popieram tego - odparł Nigel. - Nie chciałbym, by ktokolwiek wiedział o jej istnieniu, nie wspominając już o posiadaniu. Sam się boję tego cholerstwa. - To rozsądna reakcja - przyznała z przygnębieniem w głosie Jessica. - Nie podoba mi się, że taka broń istnieje, ale skoro już ją stworzyliśmy, nie chcę, by wpadła w ręce kogokolwiek innego. - Bomby kwantowe są wystarczająco straszliwe - stwierdził Nelson. - Reszta to tylko kwestia skali. Fakt, że na spuście spoczywa palec dynastii, ma wyłącznie psychologiczne znaczenie. Broń totalnej zagłady jest bronią totalnej zagłady. Martwić się o to, czy zniszczy jedną planetę, czy cały układ planetarny, to jak dyskutować, ile aniołów może tańczyć na łebku szpilki. - Nasza broń potrafi zniszczyć więcej niż jeden układ planetarny - stwierdził z żalem Nigel. - Jeśli można ją zbudować, ktoś to zrobi - skontrował Campbell. - Jeśli nie my, to ktoś inny. Na przykład alfy. Nie musimy się przejmować perspektywą, że inne dynastie użyją jej przeciwko nam. Wyrośliśmy już z tego rodzaju konfliktów. - W tej chwili nie musimy - przyznała Jessica. - Spójrzmy jednak na sprawę realistycznie. Nadal nie brakuje nam megalomańskich polityków i to nie tylko na izolowanych światach. Musimy zachować wielką ostrożność w ujawnianiu potencjału tego, czym dysponujemy. - RI zapewne również nie będzie zbyt zadowolona z tego wynalazku - wtrącił Nelson. Nigel uśmiechnął się lekko. Nigdy nie ufał RI, ale nie uważał, by miała złe zamiary. Podejrzliwość Nelsona graniczyła z paranoją - jak przystało dobremu agentowi wywiadu. - Jeszcze o niczym nie wie - zauważył. - I może nawet być nam wdzięczna, jeśli drugi atak alf okaże się równie skuteczny jak ten na Utracone Planety. - A więc jesteś gotowy użyć naszej broni tutaj? - zapytał Campbell. - Czy może skorzystamy z niej wyłącznie do obrony siebie samych, jeśli będziemy musieli uciekać? - Nie porzucę Wspólnoty bez walki - zapewnił Nigel. - To by było nieludzkie. Nasz gatunek ma mnóstwo wad, ale to nie znaczy, że zasługujemy na zagładę. - Ma rację czy błądzi, jednak to mój gatunek - zacytowała Jessica. Perdita zerknęła na nią z irytacją. - Mamy rację. I nie jesteśmy osamotnieni w tej opinii. Budowniczowie bariery niewątpliwie byli takiego samego zdania o alfach, co my. - Niestety, dysponowali znacznie bardziej zaawansowaną technologią - rzekł Campbell. - To zdecydowanie poszerzyło zakres stojących przed nimi opcji. Muszę przyznać, że widzę dla nas tylko jedną. Nigel, czy naprawdę zamierzasz czekać na drugi atak, nim uznasz użycie naszej broni za usprawiedliwione?
- Nie chodzi o to, że nie mogę się zebrać na odwagę - odparł poirytowany Nigel. - Po pierwsze, weszliśmy dopiero w fazę projektów. Po drugie, flota prędzej czy później znajdzie Bramę Piekieł. Jeśli uda się ją zniszczyć pociskami Douvoira albo, co bardziej prawdopodobne, bombami kwantowymi projektu „Seattle", zyskamy sporo na czasie. Być może nawet kilka lat. To pozwoli nam rozważyć inne opcje. Być może nawet zdołamy odnaleźć budowniczych bariery i poprosić ich o jej odtworzenie. - Chyba w to nie wierzysz? - zapytała z przekąsem Jessica. - Nie wierzę - przyznał Nigel. - Sami stworzyliśmy ten problem i sami będziemy musieli go rozwiązać. Po zakończeniu konferencji Nigel poprosił Perditę i Nelsona, by zostali jeszcze na chwilę. Wypił łyk gorącej czekolady przyniesionej przez robogosposię. Ilość bitej śmietany z dodatkiem częściowo stopionej pianki żelowej była w sam raz odpowiednia i czekolada smakowała idealnie. Szef kuchni przygotował ją osobiście, gdyż nie lubił wyręczać się robotami. - Chciałem omówić parę rzeczy - zaczął. - Perdito, co sądzi opinia publiczna o mnie i o całej dynastii? Czy ludzie uważają nas za winnych? W końcu to my najmocniej popieraliśmy wyprawę „Drugiej Szansy". - Media nie krytykują nas zbyt ostro - odparła kobieta. - Kilku pomniejszych komentatorów pozwoliło sobie na niewybredne ataki, ale w tej chwili wszyscy są wściekli na flotę za to, że nie stawiła skuteczniejszego oporu. Bardzo nam pomógł fakt, że osobiście rozprawiłeś się z tunelami czasoprzestrzennymi alf wokół Wessex. Twoja pozycja w sondażach jest wysoka. Cieszysz się znacznie większym szacunkiem niż Elaine Doi, choć Patricia Kantil świetnie sobie radzi z przekierunkowywaniem niezadowolenia na flotę. - Dobre i to - powiedział Nigel, przeżuwając piankę żelową. Jego programy neuronowe przeglądały i edytowały dane zawarte w układach procesorowych dynastii, poszukując wszystkich dostępnych informacji o Ozziem. - Świetnie sobie poradziłaś z zatuszowaniem sprawy Randtown - oznajmił po chwili Perdicie. - Ozzie byłby wściekły, gdyby to wyszło na jaw. Bez względu na swój wizerunek sympatycznego członka bohemy, Ozzie potrafił być bardzo drażliwy, gdy w grę wchodziło jego życie prywatne. - Inne dynastie chętnie z nami współpracują w sprawach dotyczących mediów - odparła skromnie. A RI dała nam program usuwający dane, które przedostały się do unisfery. - Zauważyłem. To ciekawe. Wiem, że Ozzie lubi sobie wyobrażać, iż łączą go z RI szczególne stosunki, ale w tym przypadku chyba chodzi o coś więcej. - Spojrzał na Nelsona. - Widzę, że nie zebrałeś zbyt wielu informacji o Mellanie Rescorai. - Mogę ci przedstawić niezłe podsumowanie - stwierdziła Perdita. - Była kochanką dyrektora korporacji, którego skazano w dość sensacyjnym procesie o utratę ciała. Potem zagrała w dramacie soft porno w PSZ, a następnie zajęła się reportażem. Przechwyciła ją Alessandra Baron, ale się
poróżniły. Plotki krążące w branży mówią, że Alessandra sprzedawała jej ciało swym politycznym kontaktom w zamian za informacje. Hm... - Odkaszlnęła, wyraźnie rozweselona. - Możesz zapytać Campbella, czy to prawda. Tak czy inaczej, Mellanie w końcu odmówiła i rozstały się jako zawzięte nieprzyjaciółki. To również plotki z branży. Michelangelo przyjął ją bez zastanowienia. To typowa kariera medialna. - Nie w tej skali czasowej - sprzeciwił się Nigel. W jego wirtualnym polu widzenia pojawiła się podobizna Mellanie, zdjęcie reklamujące dramat w PSZ pod tytułem Mordercze uwiedzenie. Dziewczyna miała na sobie złote koronki, odsłaniające znaczną część fenomenalnego ciała. Nigel przestał pić w pół łyku. Mellanie miała wystający podbródek i perkaty nos, ale to wcale nie mąciło diabelsko kuszącego wrażenia. Przez chwilę miał ochotę obejrzeć ten dramat. - Z twojego pliku wynika, że jej aktualnym chłopakiem jest Dudley Bose. Czy to prawda? - Chyba był ostatnim człowiekiem, z jakim kazała jej spać Baron - odparła Perdita. - Są razem od tego czasu. Nigel zmarszczył brwi. Nie musiał zaglądać do żadnych plików, by pamiętać, jak katastrofalną klapą zakończyła się ceremonia powitania Bose’a i Verbeke urządzona przez flotę. Astronom nie robił zbyt korzystnego wrażenia w żadnym ze swoich wcieleń: przed wyprawą „Drugiej Szansy" czy po niej. - To dziwna para. - Może przekonał Mellanie, że powinna zejść ze złej drogi? - zasugerowała Perdita. - Pobiorą się i będą mieli dziesięcioro dzieci. - A ona zaraz podpisała kontrakt z Michelangelem? - mruknął Nigel. - Nie. W tej całej sprawie coś nie gra. Nic nam nie wiadomo, by kiedykolwiek spotkała się z Ozziem, więc nie ma powodu, by dał jej dostęp do planetoidy. Żadna z jego poprzednich kobiet go nie dostała. Co więcej, według raportów z Randtown Mellanie w pojedynkę stawiła czoło alfom. To budzi poważne podejrzenia.
- Przeszył Nelsona dociekliwym spojrzeniem. - Czy jest kolejną agentką? - Na to wygląda. - Czyją agentką? - zapytała Perdita. - Jest obserwatorem pracującym dla RI - wyjaśnił Nelson. - Albo szpiegiem, zależy jak na to spojrzeć. Wiemy, że RI wcale nie zachowuje się tak pasywnie, jak nas zapewnia. Ma na swoje usługi garstkę osób wnikających w sfery ludzkiej działalności, do których sama nie ma dostępu. - Nie miałam o tym pojęcia. Czego właściwie chce? - Nie wiemy tego - odparł Nigel. - Dlatego właśnie odciąłem Cressat od unisfery. Planeta jest dla nas bezpiecznym azylem. Po tym, co RI zrobiła z tunelem Ozziego, uważam, że postąpiłem słusznie. - To nie był wrogi akt - sprzeciwił się Nelson. - Uratowała Mellanie i innych ludzi z Randtown. - Wiem o tym. Dlatego nie martwię się nią zbytnio. Niemniej jednak RI pozostaje zagadką i w obecnej sytuacji nie możemy jej do końca ufać. - Co więc mam zrobić w sprawie Mellanie? - zapytał Nelson. Nigel usunął z wirtualnego pola widzenia podobiznę dziewczyny, by nie skłoniła go do udzielenia niewłaściwej odpowiedzi. Mellanie byłaby znakomitym nabytkiem dla jego haremu. - Obserwujcie ją dyskretnie. Wyznacz do tego zadania najlepszych ludzi, RI na pewno będzie ją osłaniać. - Zrobię to przed upływem godziny. - Znakomicie. Jest coś jeszcze. Czynię to z najwyższą niechęcią, ale nie potrafię uwierzyć, by Ozzie nie skontaktował się ze mną po ataku alf, jeśli mógł to zrobić. Dowiedz się, gdzie on jest, Nelson. Muszę wiedzieć, czy jeszcze żyje. Kontrakt na ochronę budynku przy Briggins Street 1800 miała prywatna firma Donald Bell Homesecure. Licencję wydała jej komenda policji w Darklake City i agenci mieli prawo zatrzymać każdego, kogo przyłapali na włamaniu do klienta. Wolno im było nawet użyć broni, gdyby ich życiu groziło niebezpieczeństwo. Do centrum operacji firmy dotarł nagle sygnał mówiący, że drzwi do bungalowu otworzono bez podania prawidłowego kodu. Jeden z operatorów połączył się z domem i dowiedział się, że właściciel, pan Cramley, przebywa obecnie poza miastem. Wysłali tam najbliższy samochód patrolowy i powiadomili posterunek policji w Olice, że ich ludzie badają podejrzany incydent. Zaledwie minutę później sygnał przerodził się w alarm przeciwpożarowy. Czujniki zamontowane wewnątrz bungalowu informowały o pojawieniu się kilku niebezpiecznie gorących plam, które
szybko rosły. Operator natychmiast zawiadomił straż pożarną. Wysłano dwa wozy. Po chwili samochód patrolowy zatrzymał się przed bungalowem. Ochroniarze spodziewali się, że będą mieli do czynienia ze zwykłym przypadkiem włamania połączonego z wandalizmem. W Olice rzadko zdarzały się przestępstwa, ale czasy były niespokojne. Mężczyźni opuścili zasłony hełmów multiplastikowych kombinezonów i wpadli do środka, by się przekonać, czy sprawcy nadal tam przebywają. Płomienie sięgały już szerokich okien salonu. Na trawnik padała pomarańczowa łuna. Ochroniarze wbiegli do bungalowu, wyciągając samopowtarzalne pistolety kalibru 10 mm. W salonie przywitała ich niezwykła scena. Kilka mebli trawiły płomienie, rozszerzające się już na parkiet i dywany. Ogień wspinał się też na łukowate ściany, muskając sufit. Na podłodze leżały dwa skupiska wielkich, kosmatych kul. Poruszały się lekko, uderzając o siebie. Parkiet wokół nich pokrywał czarny, błyszczący płyn, kipiący niczym smoła pod wpływem straszliwego żaru. Jeden z nostatów spłaszczył się nieco, unosząc ospałym ruchem przednią połowę ciała ku dwóm osłupiałym ochroniarzom. Obaj gapili się z przerażeniem na odsłonięty przez ten ruch fragment trupa. Kimkolwiek była ofiara, została z niej tylko krwawa miazga i kości. Dolna powierzchnia ciała stworzenia była mokra od posoki. Obaj mężczyźni znieruchomieli na chwilę, a potem zaczęli strzelać. Obżarte nostaty eksplodowały, pancerne kombinezony zbroczyła krew. Minął kwadrans, nim udało się opanować pożar. Robostrażacy weszli w płomienie, tryskając pianą na wszystkie strony. Ponad jedna trzecia bungalowu została zniszczona, a pozostałe części znacznie ucierpiały od dymu. Płomienie nie zniszczyły struktury z koralu lądowego, ale żar zabił większą część rośliny. Znaczyło to, że właściciel będzie musiał wszystko wyburzyć i zacząć hodowlę od nowa. Policja i ochroniarze otoczyli budynek, podczas gdy trwała akcja gaszenia pożaru. Wszyscy mieli pistolety gotowe do strzału na wypadek, gdyby jakiś nostat wydostał się z ognia. Potem sprawdzili zniszczone pomieszczenia, by się upewnić, że żadne ze stworzeń nie ocalało. O świcie zjawiła się furgonetka z urzędu koronera w Darklake City. Szczątki obu intruzów zapakowano do worków i zabrano do zakładu medycyny sądowej. Specjaliści od oceny miejsca zbrodni obejrzeli wszystkie pomieszczenia i pobrali kilka próbek. Sprawa wyglądała na prostą: zwykłe włamanie, które skończyło się fatalnie dla sprawców. Policja wysłała do Paula Cramleya wezwanie na przesłuchanie i wypełniła wstępny wniosek do sądu w sprawie o hodowanie niebezpiecznych, nierozumnych, obcych organizmów w granicach miasta. Pan Cramley nie odpowiadał jednak na żadne wiadomości wysłane na jego adres unisferowy. W południe szczątki budynku oddano we władanie Homesecure. Kontrakt przewidywał, że firma musi ich strzec do chwili powrotu właściciela. O drugiej po południu w komisariacie w Olice pojawił się adwokat reprezentujący pana Cramleya. Zapłacił wysoką grzywnę za złamanie prawa dotyczącego niebezpiecznych obcych organizmów,
podpisał zobowiązanie, że przestępstwo już się nie powtórzy, i wniósł pięcioletnią kaucję gwarantującą jego przestrzeganie. Następnie udał się do biura firmy ochroniarskiej i podpisał dokument rozwiązujący kontrakt na ochronę budynku przy Briggins Street 1800. Strażnicy mogli wrócić do domu. Taksówka Mellanie zatrzymała się pod bungalowem o czwartej po południu. Dziewczynę przywołała tu wiadomość zostawiona przez Paula w pliku pamięci jej e-kamerdynera. Zamek w bramie już naprawiono. Zabrzmiał sygnał i drzwi się otworzyły, tak samo jak poprzednio. Mellanie weszła do strawionego pożarem bungalowu. Zmarszczyła nos, czując odór spalonego plastiku oraz inne smrody, które nie rozproszyły się jeszcze do końca. Popioły i zwęglony parkiet chrzęściły pod jej eleganckimi, czerwonozłotymi czółenkami. Zapewne popełniła błąd, wkładając buty na obcasach. Mały, okrągły basen pośrodku bungalowu nie ucierpiał od pożaru, ale kilka prowadzących na patio drzwi było rozbitych, a ich metalowe krawędzie wypaczyły się od żaru. Na wodzie unosiły się niefiltrowane od miesiąca liście. Mellanie rozejrzała się ciekawie wokół. - Paul? - Woda zabulgotała. Dziewczyna spojrzała w tamtą stronę. Pośrodku basenu pojawił się wir, przeradzający się powoli w lej. Po około minucie woda zniknęła, pozostawiając mokre, marmurowe ściany. Ulokowane naprzeciwko schodów drzwi otworzyły się niczym przesłona. Mellanie uniosła brwi. - Sprytne - skomentowała. Zdjęła buty i zeszła na dół po śliskich schodach. Multiplastikowe drzwi zamaskowano, nadając im wygląd marmuru. Za nimi znajdował się wąski korytarz o betonowych ścianach, biegnący stromo w dół. Wzdłuż sufitu ciągnęły się pasma fotopolimeru. Po dziesięciu metrach dotarła do ostrego zakrętu. Dalej korytarz stawał się poziomy i po chwili przechodził w duży, jasno oświetlony pokój. Jego czyste, zielonkawe ściany i podłoga, a także sucha, chłodna atmosfera kojarzyły się Mellanie z salą operacyjną. Kilka wysokich stosów sprzętu elektronicznego ustawiono w luźnym kręgu wokół czegoś, co wyglądało jak przezroczysta trumna. Leżał w niej Paul Cramley, zanurzony w przejrzystym, różowym płynie. Twarz pokrywała mu stożkowata maska z gładkiego ciała. Jej szczyt przechodził gładko w gruby, plastikowy przewód powietrzny przeprowadzony przez otwór w rogu trumny. Wzdłuż kręgosłupa ze skóry Paula sterczały setki cienkich jak włosy włókien. Co kilka centymetrów łączyły się one w sploty połączone z grubymi wiązkami światłowodów. Mellanie podeszła do trumny i zajrzała do środka. Galaretowaty różowy płyn nieprzyjemnie powiększał szczegóły starego, chuderlawego ciała, widziała jednak, że Paul żyje. Jego pierś unosiła się i opadała w powolnym, regularnym rytmie. W portalu w jednej z szafek pojawiła się twarz młodzieńca podobnego do Paula. - Cześć, młoda Mellanie. Witaj w moim legowisku. Spojrzała na portal.
- Niezłe rozwiązanie. Paranoidalne, ale niezłe. - Żyję, prawda? - zapytał z uśmiechem obraz. Mellanie musiała przyznać, że twarz jest całkiem przystojna. Ta myśl zaniepokoiła ją bardziej, niż chciałaby to przyznać. - Coś ci się stało? Czy to zbiornik rejuwenacyjny? - Bynajmniej. To jednostka maksymalnego styku. Mój system nerwowy jest całkowicie połączony z wielkim układem procesorowym znajdującym się w krypcie. Wszystkie odczuwane przeze mnie wrażenia są w rzeczywistości sztucznymi impulsami. Ty masz wirtualny wzrok, a ja w ten sam sposób odczuwam zapach, smak, temperaturę, dotyk, dźwięk i wszystko. To, co mój mózg interpretuje jako chodzenie, jest w rzeczywistości poleceniem skierowania się do wybranej sekcji unisfery i połączonych z nią układów procesorowych. Moje ręce mogą zdumiewająco szybko i sprawnie manipulować programami bądź plikami. - Morty zawsze mówił, że żyjesz w wirtualnym świecie. - Miał absolutną rację. - Co tu się wydarzyło, Paul? - To nie było włamanie. Kazano im mnie zabić. Załatwiłem ich wszczepy impulsami elektromagnetycznymi. Resztę zrobiła natura. Nie wspominając o głupocie. - Kim byli? - Celne pytanie. Jesteś gotowa wymienić informacje? Mellanie poczuła, że nagle odpływa od niej niedawno zdobyta pewność siebie. Rozpaczliwie nie doceniała dotąd Paula. Wszystkie wskazówki były dostrzegalne, gdyby tylko zechciała trochę pomyśleć. Zubożały, zapuszczony czterystulatek? Też coś! - Jesteś mi winien Alessandrę Baron w zamian za to, że powiedziałam ci o Gwiezdnym Podróżniku. - Zgoda. Baron odbierała i wysyłała mnóstwo zakodowanych wiadomości. - Aha! - Niestety, używa bardzo dobrych programów zabezpieczających. Ten, kto się nimi posługuje, zdołał mnie wytropić, a to spore osiągnięcie. Pomijając RI, znam we Wspólnocie tylko kilkunastu hakerów o podobnych umiejętnościach. Ta nieznana osoba jest równie dobra jak ja, a to niepokoi mnie znacznie bardziej niż fakt, że RI osłania Paulę Myo. Najwyraźniej Alessandra Baron ma do ukrycia coś bardzo ważnego. - A nie mówiłam? Zapewne to Gwiezdny Podróżnik cię wytropił. Muszę się dowiedzieć, kto jeszcze
jest w to zamieszany. - Na początek: Marlon Simmonds i Roderick Deakins, dwóch zbirów, którzy włamali się dziś do bungalowu. - Też mi pomoc, Paul. Twoje okropne, obce zwierzaki już ich załatwiły. - Odrobinę cierpliwości, Mellanie. To ciekawy trop. Ustaliwszy tożsamość obydwu, sprawdziłem ich rachunki bankowe. Na oba wpłynęły wczoraj wpłaty w wysokości pięciu tysięcy dolarów oaktierskich. Pieniądze przekazano z jednorazowego rachunku otworzonego w przybliżeniu trzy godziny po tym, jak Alessandra Baron zorientowała się, że się nią interesuję. - Cholera! - Wytropiłem źródło tych pieniędzy. Przelano je z rachunku w banku Denman Manhattan na Ziemi. Mellanie obrzuciła zdumionym spojrzeniem młodzieńczą twarz widoczną w portalu. - Wytropiłeś źródło pieniędzy z jednorazowego rachunku? Myślałam, że to niemożliwe. - Tak nam wmawiają banki. To bardzo trudne zadanie, ale da się zrobić. W procedurze zakładania takich rachunków występują pewne drobne błędy, które można wykorzystać. Nawet międzyukładowe siły bezpieczeństwa nie wiedzą o ich istnieniu. Ja wiem, bo znałem kiedyś człowieka, który znał człowieka biorącego udział w stworzeniu pierwotnego programu. Czy nazwisko Vaughan Rescorai coś ci mówi? - Dziadek! - Twój prapradziadek, jak sądzę. - Znałeś go? - zapytała zdziwiona. - Megahakerzy są bardzo nieliczną i zżytą społecznością. Vaughan był porządnym człowiekiem. - Tak, to prawda. - To on był twoim łącznikiem z RI, mam rację? - Tak - przyznała. - Tak też myślałem. Dochowam twojej tajemnicy. - Dziękuję, Paul. I kto był właścicielem tego rachunku? - Bromley, Waterford i Granku. To firma prawnicza... - Z Nowego Jorku na Ziemi.
- Znasz ją? - Ehe. Niektórzy z jej współpracowników byli zamieszani w przekręt dotyczący Dudleya Bose’a. Podejrzewam, że Gwiezdny Podróżnik za ich pośrednictwem finansował obserwację zamknięcia Alfy Dysona. - Co doprowadziło do lotu „Drugiej Szansy", zniknięcia bariery i utraty dwudziestu trzech planet. Rozumiem. To z pewnością potwierdza twoją teorię. Udało mi się też wytropić niektóre z wiadomości wysłanych przez Baron, nim jej środki obronne zmusiły mnie do odwrotu. Dwie z nich były skierowane do pana Pomanskie z firmy Bromley, Waterford i Granku. - Niech to szlag. On był w radzie nadzorczej Fundacji Coksa. - Podejrzewam, że to Pomanskie albo jakiś jego pomocnik opłacił Simmondsa i Deakinsa, każąc im położyć kres mojemu elektronicznemu szpiegowaniu. - Ehe, to najbardziej prawdopodobne rozwiązanie. Czy mógłbyś sprawdzić rachunki tej firmy, żeby się dowiedzieć, komu jeszcze płacili? - Mógłbym, ale trzeba mnie do tego zachęcić. Mellanie przechyliła z westchnieniem głowę. - Czego chcesz w zamian? - Informacji. Nie poświęcałem całego czasu Alessandrze Baron. We Wspólnocie dzieją się też inne ciekawe rzeczy. - Na przykład? - Czy wiesz, że powołano kilka konsorcjów mających na celu budowę „ark ratunkowych"? - Nie. Co to za arki ratunkowe? - Część Dynastii Międzyukładowych, Wielkich Rodzin, a także zwyczajnych miliarderów nie jest przekonana, czy nasza nowa, wspaniała flota zdoła pokonać obcych. Przekazują potajemnie fundusze na budowę wielkich kolonizacyjnych gwiazdolotów o transgalaktycznym zasięgu. Rozpoczęto już budowę siedemnastu takich statków, a dwanaście następnych jest w fazie planów. Przynajmniej o tylu wiem. Na każdej z planet Wielkiej Piętnastki rozpoczęto przynajmniej jeden podobny projekt. Każda z ark ratunkowych może pomieścić dziesiątki tysięcy ludzi w stanie zawieszenia życia, a także cybernetyczny sprzęt przemysłowy potrzebny do budowy zaawansowanego technicznie społeczeństwa na nowym świecie. - Co za sukinsyny! - oburzyła się Mellanie. Choć już od dłuższego czasu stykała się z superbogaczami i ich politycznymi marionetkami, zaskoczyła ją wiadomość, że mają zamiar po prostu zwiać. Zostawią nas, żebyśmy wykonali za nich brudną robotę?
- Daj spokój, Mellanie. Nie lamentuj jak jakiś przejęty ideą walki klas bolszewik. To rozsądne posunięcie. Takie, jakiego spodziewałem się po tej warstwie społecznej. Nie wmawiaj mi, że nie wskoczyłabyś natychmiast na pokład, gdyby ktoś oferował ci miejsce. Łypnęła ze złością na trumnę Paula. - Michelangelo proponował mi reportaż o ludziach emigrujących na Wysokiego Anioła. Wszyscy są pewni, że on ucieknie, gdyby doszło do najgorszego. - Wysoki Anioł to dobra opcja, zwłaszcza jeśli ktoś nie ma poważnych pieniędzy, ale ci, którzy z nim odlecą, nie będą już panami własnego przeznaczenia. Kto wie, dokąd zabierze ich to maszynowe jestestwo i jaki jest jego ostateczny cel? - A co to ma wspólnego ze mną? - Chcę się dowiedzieć, która z tych łodzi ma największe szanse sukcesu. - Masz zamiar odlecieć? - Powiedzmy, że na razie kupię bilet. Mam dużą wiarę w militarne talenty naszego gatunku i z pewnością wiem, jak koszmarne rodzaje broni potrafią stworzyć nasi specjaliści, gdy zaistnieje taka potrzeba. Niemniej alfy mogą rzucić przeciwko nam zdumiewająco wielkie zasoby. Jak już mówiłem, to rozsądne posunięcie. Mellanie potrząsnęła głową, nie była pewna, czy z trwogi, czy z niesmaku. - A jaka jest w tym moja rola? - W informacjach, jakie zdołałem zebrać o tych projektach, jest uderzająca luka. Nie znalazłem nic, co by świadczyło, że Sheldonowie budują taką arkę. A szukałem bardzo uważnie. - Może nie są tchórzami. Rozważyłeś taką możliwość? - Tchórzostwo nie jest tu istotnym czynnikiem. Nigel Sheldon nie jest głupi. Zrobi wszystko, co będzie konieczne, by chronić siebie i swoją dynastię. Wydatki na budowę podobnego gwiazdolotu w skali makroekonomicznej właściwie nie mają znaczenia, zwłaszcza dla niego. Z pewnością on również rozpoczął taki projekt, gdzieś daleko od ciekawskich oczu i niewygodnych programów monitorujących. W grę wchodzi tylko jedno miejsce. Jego prywatna planeta, Cressat. W gruncie rzeczy, spodziewam się, że zbuduje więcej niż jeden gwiazdolot. W końcu jego dynastia jest bardzo liczna. Cała flota zagwarantuje mu sukces, bez względu na to, w jakiej części Galaktyki się znajdzie. - I chcesz, żebym się tego dowiedziała? Mam zdemaskować najtajniejszy projekt najpotężniejszego człowieka we Wspólnocie? - Jesteś śledczą reporterką czy nie? Poza tym podejrzewam, że w tej sprawie RI z chęcią ci pomoże. Mellanie stłumiła uśmiech wywołany ironicznym poczuciem déjŕ vu.
- A czy dostanę autolot? - mruknęła. - Jeśli Wspólnota upadnie, będę gotowy zabrać cię ze sobą. - Słucham? Myślała, że nic już jej dzisiaj nie zaskoczy. - Jesteś inteligentna, atrakcyjna, młoda, twarda i masz zdolność przetrwania. Podczas lotu poddam się rejuwenacji. Sądzę, że to byłoby udane małżeństwo. - Oświadczasz mi się? - Tak. Czyżby nikt przedtem tego nie zrobił, młoda Mellanie? Pomyślała o setkach wiadomości z oświadczynami, jakie otrzymywała codziennie od fanów albo po prostu ludzi, którzy niedawno obejrzeli Mordercze uwiedzenie. - Nie jesteś pierwszy - przyznała. - Czy to miało być „tak"? W tej chwili trudno mi przed tobą uklęknąć. Nawet gdybym wyszedł z zespołu styku, przeszkodziłby mi chroniczny artretyzm. - Kurczę, ale to romantyczne. - Nie przejmuj się czterystuletnią różnicą wieku. Miałem już żony w każdym wyobrażalnym przedziale wiekowym. Chyba nie liczysz na to, że Morton wróci ze swej bohaterskiej misji? Myśl praktycznie, Mellanie. Jego szanse nie są zbyt wielkie. - Pewnie masz rację. Ale odpowiedź i tak brzmi „nie". Niemniej ta młoda twarz jest przystojna. Ma też diabelski uśmieszek. Nie! - Rozumiem. Moja propozycja pozostaje aktualna. A twoja odpowiedź nie oznacza zerwania umowy. Nigdy nie należy mieszać interesów z przyjemnością. - Wiem o tym. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób zamierzasz się dostać na statek Sheldonów. Nie jesteś członkiem dynastii... - przerwała na chwilę. - A może jesteś? Obraz zachichotał. - Nie z urodzenia, ale dwie moje żony były Sheldonami, a jedna miała nawet dość wysoką rangę. Mam pięcioro dzieci będących członkami dynastii, w tym dwoje w prostej linii w szóstym pokoleniu. Wszystkie też wyprodukowały sporo własnego potomstwa. To śmieszne, ale największą szansę mam dostać się na arkę Sheldonów. Wiem, do kogo się zwrócić. Gdy już się upewnię, jaka jest stawka, wykonam swój ruch. Spróbujesz dostać się dla mnie na Cressat i zobaczyć, co tam się dzieje? - Zapewne mogłabym się zwrócić do Michelangela z propozycją zbadania sprawy arki budowanej
przez Sheldonów. W ten sposób nie odsłonię się całkowicie. Co ty na to? - Zgoda. Ale czy zdajesz sobie sprawę, iż Alessandra Baron z pewnością wie, że to ty napuściłaś mnie na nią? Łączy nas Oaktier. To łatwo zauważyć. Możesz się spodziewać wizyty ludzi w rodzaju Simmondsa i Deakinsa albo i czegoś znacznie gorszego. Mellanie rozprostowała ramiona. - Potrafię sobie poradzić - zapewniła. - Jestem pewien, że potrafisz, młoda Mellanie. Nad czymś się zastanawiam. Masz broń? Pistolet albo coś w tym rodzaju? - Nie. - Sugeruję, byś ją sobie kupiła. Mogę ci podać nazwisko godnego zaufania czarnorynkowego handlarza. - Nie jestem wojowniczką, Paul. Jeśli będę potrzebowała ochrony, wynajmę specjalistę. - Jak sobie życzysz. Ale uważaj na siebie. - Jasne. Mellanie zmieniała taksówki trzy razy, nim wreszcie wróciła do motelu w dzielnicy Rightbank, gdzie się zatrzymali. Za każdym razem płaciła gotówką. Zaniepokoiła ją informacja, że hakerzy Alessandry zdołali wytropić Paula. Nawet wszczepy otrzymane od RI z pewnością nie pozwolą jej dorównać jego biegłości. Czuła się dziwnie niepewnie. Ich domek znajdował się na końcu długiej uliczki biegnącej wokół wypełnionego brudną wodą basenu. Tylko przed dwoma budynkami parkowały samochody. Było jeszcze za wcześnie, by zaczął się ruch. Motel żył z profesjonalistek uprawiających swój zawód w ponurych, funkcjonalnych pokojach wynajmowanych na godziny. Domek zbudowano z tanich płyt kompozytowych, wypłowiałych w silnych promieniach słońca Oaktier. W miejscu ich styku pojawiły się już długie szczeliny, odsłaniające wzmacniające strukturę włókna borowe. One również nie były już w najlepszym stanie. Wyblakłe, czerwone drzwi skrzypnęły głośno, gdy Mellanie je otworzyła. Żaluzje były zasunięte, do środka przedostawały się tylko wąskie snopy późnopopołudniowego słońca. Klimatyzacja nie działała. Wewnątrz było duszno, a stare płyty trzeszczały z powodu przegrzania. Dudley leżał zwinięty na łóżku i gapił się na ścianę. - Musimy się przenieść - oznajmiła Mellanie. Ile razy powtarzała już tę frazę od chwili opuszczenia Randtown? - Dlaczego? - poskarżył się Dudley. - Znowu się z nim widziałaś?
Nie zapytała, o kim mówi. Nie da się wciągnąć w tę grę. Poza tym wspomnienie chwili, gdy wyszła z pomieszczenia rekreacyjnego, nadal było zbyt silne. Rozdarta bluzka nie nadawała się do użytku, Mellanie musiała pożyczyć od Morty’ego ciemnofioletową koszulę sportową. Oboje uśmiechali się jak dzieciaki przyłapane na jakiejś psocie, a reszta Pazurów Kotki skwitowała ich wygląd głośnym śmiechem i drwiącymi okrzykami. Zatrzymała się jeszcze w drzwiach i pożegnała Morty’ego długim pocałunkiem, pozwalając, by ściskał jej pośladki. - Niedługo wrócę - obiecała. To było dwa dni temu. Pragnęła wrócić, znowu poczuć dotyk jego ciała. Przywołać cudowne wspomnienie dawnych czasów, gdy życie było prostsze i znacznie łatwiejsze. Dudley oczywiście obraził się na wieść, że dawny kochanek wraca do jej życia. Nie przyznała się, że spała z Mortonem, ale łatwo było się tego domyślić. Kiedy wróciła do domku, nadal miała na sobie jego koszulę. - Nie, Dudley. W najbliższym czasie nie zamierzam odwiedzać Mortona. Musimy pojechać na Ziemię. Złożę Michelangelowi propozycję reportażu o gwiazdolotach budowanych przez dynastie. Nigdy dotąd nie miała aż tak wielkiej ochoty po prostu zostawić Dudleya. Tylko poczucie winy kazało jej wrócić po niego, zamiast udać się prosto na planetarny dworzec STT. Alessandra z pewnością odnajdzie motel, jeśli już tego nie zrobiła. Nawet tanie zbiry, jak te, których wysłano po Paula, bez trudu wykończą Dudleya. Zapewne w bardzo bolesny sposób. Lepiej nawet nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby wytropił go jeden z wyposażonych w połączoną obwodami organicznymi broń agentów Gwiezdnego Podróżnika... Ona go w to wciągnęła, a to znaczyło, że jest za niego odpowiedzialna. - Dlaczego nie możemy po prostu wyjechać? - marudził. - Tylko we dwoje. Moglibyśmy wrócić do tego ośrodka w lesie. Nikt by nas tam nie znał i nikogo by to nie obchodziło. Gdybyśmy przestali się mieszać w sprawy Gwiezdnego Podróżnika i floty, oni również zapomnieliby o nas. Dlaczego tak nie zrobimy? Wyjedźmy we dwoje. - Przetoczył się i usiadł na brzegu łóżka. - Mellanie, moglibyśmy się pobrać. O nie! Tylko nie to. - Nie, Dudley - oznajmiła twardo i stanowczo, nie dając mu czasu przyzwyczaić się do tej myśli. - W obecnej sytuacji nikt nie powinien nawet myśleć o takich rzeczach. Życie jest zbyt niepewne. - To może potem? - Dudley! Przestań. Zwiesił głowę z naburmuszoną miną.
- Chodź - dodała bardziej wyrozumiałym tonem. - Spakujmy się. W Los Angeles mają świetne hotele. Zatrzymamy się w jednym z nich. Znowu zaczęło padać. Przygnębiająca, zimna mżawka siąpiła bez chwili przerwy, pokrywając okna plamami wilgoci i zmieniając chodniki w śliskie wstęgi pokryte przerażającą ilością śmieci. Dżdżysta pogoda panująca w dawnej stolicy Anglii nadal zdumiewała Hoshego Finna i przyprawiała go o przygnębienie. Zawsze dotąd uważał, że te wszystkie kawały przesadzają, ale odkąd co rano musiał chodzić na piechotę do pracy z dworca Charing Cross, zrozumiał, że był w błędzie. Inspektorom ochrony środowiska FNZ, dzielącym budynek ze Służbą Ochrony Senatu, najwyraźniej udało się odwrócić trend globalnego ocieplenia skuteczniej, niż chcieli przyznać. W windzie zdjął płaszcz przeciwdeszczowy i otrząsnął go z wody. Idąc korytarzem, trzymał strój na odległość wyciągniętego ramienia od siebie. Jak zwykle, Paula była już w pracy. Siedziała za biurkiem, wpatrując się w ekrany. - Dzień dobry - zawołał. Uśmiechnęła się przelotnie, nie unosząc spojrzenia. Hoshe powiesił płaszcz na ciemnych, drewnianych drzwiach i również usiadł za biurkiem. Liczba plików czekających na jego uwagę była załamująca. Zaczął od starego raportu z wydziału dotyczącego Fundacji Edukacyjnej Coksa. O jedenastej zapukał dla formalności do drzwi gabinetu Pauli i wszedł do środka. - Mogłaś mieć rację z tą fundacją edukacyjną - oznajmił. - Co znalazłeś? - W tych plikach są pewne anomalie. - Usiadł naprzeciwko Pauli i polecił e-kamerdynerowi wyświetlić dane w wielkim holograficznym portalu zajmującym całą ścianę. - Zacząłem od raportu sporządzonego w paryskim biurze wydziału po próbie włamania do rachunku fundacji w banku Denman Manhattan. Twoi dawni koledzy wykonali w miarę dokładną robotę. Sprawdzili całą fundację w poszukiwaniu dowodów świadczących, że może być przykrywką. Konkluzja brzmiała, że fundacja jest autentyczna. - Machnął ręką, wskazując na szereg nazwisk i liczb przesuwający się przez portal. - To lista wszystkich darowizn. Jest dość obszerna. Przez cały okres swego działania fundacja dotowała z górą sto rozmaitych akademickich projektów. Obecnie jej aktywność osłabła, ale nadal funkcjonuje. Katedra astronomii Uniwersytetu Gralmondzkiego była tylko jednym z wielu beneficjentów. Do tej pory wszystko wydaje się w porządku. Raport mówi, że nie znaleziono nic podejrzanego. - Na to wygląda - zgodziła się Paula. - Dobra. To był punkt wyjścia. Potem zacząłem sprawdzać wszystko po kolei. Znalazłem parę dziwnych rzeczy. Nie nielegalnych ani podejrzanych, po prostu dziwnych. Wszystkie środki fundacji pochodzą z jednej prywatnej darowizny złożonej przed trzydziestu laty na rachunku w banku Denman.
Całkowita suma wynosiła dwa miliony ziemskich dolarów i przekazano ją do banku z konta jednorazowego. Po drugie, nigdzie nie ma nazwiska założyciela. Firma prawnicza Bromley, Waterford i Granku zarejestrowała fundację w nowojorskiej radzie organizacji charytatywnych i otworzyła konto, wpłacając na nie jednego dolara. Dwa miliony przekazano miesiąc później. Było tylko trzech członków rady nadzorczej: pan Seaton, pani Daltra i pan Pomanskie. Wszyscy pracują dla firmy Bromley, Waterford i Granku. Ludzie z wydziału w ogóle nie zbadali tego tropu. To spore niedopatrzenie, jeśli mnie o to pytasz. - We Wspólnocie nie brak bogatych ekscentryków przekazujących pieniądze na dziwne sprawy. - Jestem pewien, że masz rację - przyznał Hoshe, unosząc brwi. - Niemniej księgi fundacji świadczą, że Cox nie finansuje dziwnych spraw. Dlaczego więc ukrywa nazwisko darczyńcy? Z pewnością nie chodzi o podatki, bo anonimowe wpłaty nie zapewniają żadnych ulg. - No, mów, jak brzmi twoja odpowiedź? - Nie mam odpowiedzi. Ale to pobudziło moją ciekawość i zacząłem szukać dokładniej. Widzisz te wszystkie nazwiska? Tych, którzy dostali pieniądze? - Tak. - Raport wydziału nie wspomina, ile otrzymali. To również jest niezwykłe. Wiemy, że Dudleyowi Bose’owi przekazano ponad milion trzysta tysięcy dolarów. To znaczy, że dla reszty nie zostało zbyt wiele. W sumie rozdzielono siedemdziesiąt jeden i pół tysiąca dolarów. Ta suma przypadła ponad stu naukowym projektom w ciągu dwudziestu jeden lat. Wszystkie finansowe informacje udostępniono śledczym z wydziału. Surowe dane nadal były zapisane w układzie procesorowym w Paryżu, kiedy o nie poprosiłem. Ktoś po prostu pominął je w raporcie. - Niech to szlag - mruknęła Paula. - A kto go pisał? - To była praca zespołowa. Do raportu dołączono nazwiska Renne Kempasy, Tarla oraz Jima Nwana. W historii pliku dotyczącego finansów znalazłem tylko kod zespołu. Co najmniej jedno z nich go oglądało. - To nie może być cała trójka - sprzeciwiła się Paula. - Po prostu nie może. - Jest coś jeszcze. Pamiętasz, jak opowiadałaś mi o tym, że to nasza stara przyjaciółka Mellanie odkryła tę sprawę? - Twierdziła, że Alessandra Baron zmieniła akta fundacji. - Mogła mieć rację. Zażądałem bieżącego raportu finansowego od nowojorskiej rady organizacji charytatywnych. Zgodnie z prawem każde zarejestrowane towarzystwo musi co rok przedstawiać im raporty finansowe. Według tych raportów Fundacja Coksa zaprzestała finansowania katedry astronomii Uniwersytetu Gralmondzkiego natychmiast po odkryciu Bose’a, nadal jednak przyznawała niewielkie sumy na inne projekty naukowe. Zacząłem sprawdzać wymienianych beneficjentów. Żaden
z nich nigdy nie słyszał o fundacji, nie wspominając już o otrzymywaniu od niej pieniędzy. Prawdziwe przekazy zaczęto wysyłać dopiero dwa dni po ataku alf. Te księgi są fałszywe, stworzono je, by sprowadzić na manowce prowadzone pobieżnie śledztwo. Paula rozsiadła się wygodnie, pocierając brodę palcem. Na jej ustach wykwitł blady uśmieszek. - Mellanie miała rację. I co ty na to? - Wszystko na to wskazuje. Paula... Gwiezdny Podróżnik finansował obserwacje Bose’a. To znaczy, że wiedział, co on odkryje. - Tak. - Skąd? - Logicznie rzecz biorąc, albo musiał tam być, albo jego gatunek wiedział o istnieniu alf i ich uwięzieniu za barierą. - Czy to on je wypuścił? - To oczywisty wniosek. - A więc wojnę wywołano celowo. Strażnicy mieli rację. - Tak. Paula skrzywiła się i uśmiechnęła do niego ze smutkiem. - I co teraz zrobimy? - zapytał Hoshe. - Po pierwsze, zawiadomię swych politycznych sojuszników. Po drugie, aresztujemy członków rady nadzorczej fundacji pod zarzutem nadużyć. Nie ulega wątpliwości, że są agentami Gwiezdnego Podróżnika. Jeśli zdołamy odczytać ich wspomnienia, może dowiemy się czegoś o jego siatce we Wspólnocie. - A co z Alessandrą Baron? To przed nią ostrzegała nas Mellanie. Z pewnością ona również pracuje dla obcego. - Trudno będzie aresztować tak znaną osobę bez solidnego powodu, a nie możemy sobie pozwolić na upublicznienie informacji o Gwiezdnym Podróżniku. Służba Ochrony Senatu wystąpi do wywiadu floty z formalną prośbą o poddanie Alessandry Baron obserwacji. - Słucham? Przecież wiemy, że wywiad jest zinfiltrowany. - Tak, ale to będzie świetna okazja, by się przekonać, kto zareaguje na naszą prośbę. Nigel czytał swym najmłodszym dzieciom Chatkę Puchatka przed snem, gdy nagle w jego
wirtualnym polu widzenia pojawiła się zielonopomarańczowa ikona priorytetowej wiadomości. Starał się czytać im co wieczór, bo tak jego zdaniem powinien postępować ojciec. Matki i nianie przebierały dzieci w piżamki, a następnie prowadziły je do pokoju dziecięcego. Nigel zawsze czytał im klasykę, używając prawdziwych, drukowanych książek, które można było otworzyć w wybranym miejscu i zamknąć, gdy przeznaczony na dany wieczór rozdział się skończy. Dotarł już do połowy Chatki Puchatka. Siedmioro ponad trzyletnich dzieci mieszkających w rezydencji siedziało bądź leżało na poduszkach i wyściełanych kanapach, słuchając z zadowoleniem, jak tata czyta im na głos, pomagając sobie amatorską intonacją oraz zamaszystymi gestami. Śmiały się, chichotały i szeptały między sobą. Poszerzona osobowość Nigela przyciągnęła jego uwagę do wiadomości od wydziału bezpieczeństwa dynastii. Grupa przydzielona przez Nelsona do śledzenia Mellanie zameldowała, że dziewczyna dotarła do bungalowu w Darklake City będącego własnością niejakiego Paula Cramleya. W wydziale po prostu zapisano to nazwisko, ale poszerzona osobowość Nigela natychmiast porównała je z jego osobistymi plikami. To właśnie spowodowało wysłanie priorytetowej wiadomości. Centralny ośrodek świadomości Nigela przeniósł się z pokoju dziecięcego na strumień informacji napływający do jego sztucznej sieci neuronowej. Nigel przeczytał raporty na temat włamania i zobaczył, co zrobiły nostaty z pechowymi przestępcami. Cały Paul, bezpośrednia wina zawsze spadała na kogoś innego. Cramley był członkiem ekipy programistów, która napisała algorytmy dla pierwszej sztucznej inteligencji używanej przez STT do kierowania tunelami czasoprzestrzennymi. Gdy sztuczne inteligencje przekształciły się w RI, Paul wybrał życie na uboczu. Uczestniczył w wielu operacjach o wątpliwej legalności, stał się graczem okręgowej ligi, ale zachował umiejętności mistrza. Przez wirtualne pole widzenia Nigela przesunęła się lista odnośników. Zatrzymał się przy jednym z najświeższych. Paula przyłapano na nielegalnym przeszukiwaniu listy zastrzeżonych adresów w Paryżu. Dwie rzeczy wyraźnie się tu nie zgadzały. Po pierwsze, Paul nie miał powodu, by szukać adresu Pauli Myo. Po drugie, nigdy nie dałby się złapać na czymś tak prostym. Niemniej Myo przedstawiła dowody wystarczające, by skazano go na grzywnę i konfiskatę sprzętu. Jej danych musiał strzec jakiś megahaker. Najprawdopodobniej była to RI. Nigel zadał sobie pytanie, dla kogo Paul prowadził te poszukiwania. Dla Mellanie? Po co byłby jej potrzebny adres Pauli Myo? Im uważniej przyglądał się Mellanie, tym bardziej rosło jego zainteresowanie. Najwyraźniej odwiedziła Far Away, pracując dla programu Michelangela. Czy miała kontakty ze Strażnikami? A może była łącznikiem między nimi a RI? Z pewnością były to tylko paranoidalne spekulacje. Dysponował mnóstwem danych, ale nie potrafił ich połączyć w logiczną całość. Rzadko zajmował się problemami dotyczącymi bezpieczeństwa, ta sprawa powoli przeradzała się w spektakularny wyjątek. Atrakcyjność dziewczyny zwiększała jeszcze jego fascynację. Wycofał centralny ośrodek świadomości ze sztucznej sieci neuronowej. Dzieci błagały o jeszcze, był
jednak nieustępliwy. Obiecał im, że jutro usłyszą znacznie więcej. Pocałowały i uściskały go na dobranoc, a potem poszły spać. Nigel został sam w pokoju dziecięcym z jego potopem zabawek i cudownie jaskrawą dekoracją w podstawowych kolorach. Wiedział, że musi zdobyć znacznie więcej informacji o Mellanie, by móc rozwiązać jej tajemnicę. Westchnął i z niechęcią nawiązał połączenie. Większość ludzi, z którymi się w ten sposób kontaktował, była zaskoczona i zachwycona, że wielki Nigel Sheldon połączył się z nimi osobiście, lecz Michelangelo zapytał tylko: - Czego pan chce, do licha? Wieżowiec Lucius miał osiemdziesiąt pięter wysokości. Był masywną, staroświecką budowlą z szarego kamienia i przydymionego, brązowego szkła. Zbudowano go jednak w połowie długości Trzeciej Alei, a architektura w tej części miasta nigdy nie była zbyt efektowna. Trzy wielkie samochody wiozące ekipę Służby Ochrony Senatu mającą dokonać aresztowania przebijały się powoli przez przedpołudniowy ruch uliczny na Manhattanie. Jak zwykle, szaleństwa żółtych taksówek przywołały na czoło Pauli lekkiego marsa. Ten, kto programował ich układy procesorowe, nie miał pojęcia o swojej robocie. Jej samochód kilkakrotnie musiał gwałtownie hamować, gdy zajeżdżały mu drogę. Po chwili dotarli na miejsce i dzięki służbowym kodom otworzyli bramę rampy prowadzącej na wielopiętrowy, podziemny parking. Za nimi jechały dwie furgonetki z ekspertami technicznymi oraz ich sprzętem. Po wejściu do holu czterej agenci natychmiast obstawili wszystkie schody. Pozostała dwunastka wsiadła z Paulą do windy. Sześciu miało pod ciemnymi garniturami szkieletowe emitery pól siłowych. Paula nie zamierzała podejmować żadnego ryzyka. Biura firmy Bromley, Waterford i Granku zajmowały pięć pięter, od czterdziestego drugiego do czterdziestego siódmego. W recepcji znajdowało się szerokie, łukowate biurko. Siedziało za nim troje żywych, elegancko ubranych i atrakcyjnych recepcjonistów odpowiedzialnych za rozmowy z klientami. Osobisty kontakt dodawał prestiżu, mniejsze firmy korzystały z układu procesorowego. Wszyscy byli pochłonięci nagłą awarią sieci, którą Paula odłączyła od cybersfery natychmiast po przybyciu. - Chciałabym pomówić z panią Daltra, panem Pomanskie i panem Seatonem - oznajmiła Paula głównemu recepcjoniście. Mężczyzna obrzucił nerwowym spojrzeniem ją i towarzyszących jej funkcjonariuszy. - Przykro mi, ale nie ma ich w pracy. - Czy muszę panu pokazywać swój certyfikat? - Z pewnością nie, pani Myo. Wiem, kim pani jest. Mówię prawdę. Nie ma ich już od wczoraj.
Wszyscy w firmie o tym mówią. Główni wspólnicy nie są zadowoleni. - Sprawdźcie gabinety - rozkazała swym ludziom Paula. Wezwano ekspertów. Do całej sieci układów procesorowych firmy załadowano programy zamrażające i wszystkie dane skopiowano na nośniki o dużej gęstości zapisu, by zbadać je za pomocą LI. Gabinety zaginionych prawników odcięto od otoczenia i rozpoczęto ich szczegółową kontrolę. Seaton mieszkał najbliżej biur firmy. Jego apartament znajdował się w luksusowym bloku na Park Avenue, tuż za Siedemdziesiątą Dziewiątą Wschodnią. Paula zabrała ze sobą siedmiu ludzi i skorzystała z priorytetowego pozwolenia, by jak najszybciej przemknąć przez ruchliwe ulice. Nie cofnęła się nawet przed wyłączaniem taksówek z ruchu. Podobnie jak poprzednio, natychmiast odcięła budynek od cybersfery. Umundurowany portier wpuścił ją i jej ludzi do wspaniałego holu, a potem zaprowadził do windy. Pani Geena Seaton przybiegła do drzwi, gdy tylko służąca poinformowała ją o przybyciu osławionego gościa. Według danych zebranych przez Paulę Seatonowie byli małżeństwem od osiemnastu lat. Żadne z nich nie pochodziło ze szczególnie zamożnej rodziny, ale z pewnością udało im się to nadrobić. Niepohamowana ambicja prowadziła ich ku bogactwu i statusowi mogącym zaspokoić wysokie aspiracje. Geena Seaton nosiła wyszukaną jedwabną suknię w kwiaty, miała nienaganny makijaż, pięknie uczesane włosy i stukała wysokimi obcasami o wypolerowaną podłogę. Wyglądała jakby wybierała się na jakieś przyjęcie mające pomóc w karierze jej mężowi. Idealna żona niezachwianie wspierająca męża, ambitnego gracza w bezlitosnej dżungli biznesowej Nowego Jorku. Zapytana o przyczynę niewyjaśnionej nieobecności pana Seatona, odpowiedziała, że wyjechał na konferencję prawniczą. Gdzieś w Teksasie, nie była pewna gdzie. W biurze będą znali adres. Tak, wyjechał bez ostrzeżenia, ale w ostatniej chwili okazało się, że jakiś inny pracownik firmy zrezygnował z udziału. - Dlaczego pani o to pyta? - naskoczyła na Paulę. - O co tu chodzi? Obrzuciła lekceważącym spojrzeniem lekko umalowanych oczu pozostałych funkcjonariuszy. - Natknęliśmy się na pewne anomalie i jesteśmy przekonani, że pani mąż mógłby je nam wyjaśnić odparła niezobowiązująco Paula. - Czy często się zdarza, by traciła pani z nim kontakt na tak długo? - Raczej nie. Podejrzewam, że nawiązał intymne stosunki z jakąś delegatką i nie chce, by mu przeszkadzano. Naprawdę, mamy w naszym kontrakcie partnerskim kilka klauzul dotyczących braku wyłączności. To korzystne dla nas obojga. - Rozumiem. W takim przypadku będziemy panią prosić, by udała się pani z nami w celu poddania się badaniu medycznemu. - To niemożliwe. Mam na głowie sto innych spraw.
- Pójdzie pani dobrowolnie albo będziemy musieli panią aresztować. - To skandal. - W rzeczy samej. - Czego szukacie? - Nie mogę na razie o tym mówić. Paula nie była nawet pewna, czy neurologiczny skan wystarczy, by wykryć agenta Gwiezdnego Podróżnika. Jedynym źródłem informacji była dla niej propaganda Bradleya Johanssona, z której wynikało, że obcy czyni ludzi swymi niewolnikami za pomocą jakichś nieokreślonych środków mentalnych. Być może neurologom uda się odkryć nietypową aktywność fal mózgowych. Szanse nie były zbyt wielkie, ale wszystko, co głosił Johansson przez ostatnie sto lat, stopniowo okazywało się prawdą. - Czy jestem o coś podejrzana? Co to za anomalie? Chyba nie chodzi znowu o tę nieszczęsną niezadeklarowaną zapłatę dla senackiego sekretarza. Wie pani, to już wyjaśniono w zeszłym roku. - Porozmawiamy o tym w naszym biurze. Geena Seaton łypnęła ze złością na Paulę. - Mam nadzieję, że wie pani, co robi. W sensie prawnym. Z firmą mojego męża lepiej nie zadzierać. Wczoraj musiałam zagrozić tej okropnej reporterce, że podam ją do sądu o nękanie. Z pewnością nie zawaham się tak samo potraktować pani. - Jakiej reporterce? - Tej taniej, która ciągle ubiera się jak dziwka. Pamiętam, że robiła reportaż z inwazji dla Alessandry Baron. Mellanie coś tam. Ekspres z EdenBurga dowiózł Renne z powrotem do Paryża tuż po południu. Powinna natychmiast pojechać do biura, by napisać raport, ale podróż była długa i frustrująca. Spędziła na służbie już dziewiętnaście godzin bez przerwy i czuła się poirytowana z powodu braku snu, a także straszliwie głodna. Restauracyjkę, którą często odwiedzała z kolegami, dzieliło od biura tylko trzysta metrów, kazała więc taksówce wysadzić się pod nią. Piętnaście minut na kawę i hamburgera nic nie zmieni. Jeśli będzie miała szczęście, Hogan i Tarlo nie wrócili jeszcze z Marsa. Nadal czuła się nieco zazdrosna, że nie zabrali ją na tę wycieczkę. W środku było chłodno i ciemno. Na stolikach ustawiono palące się miłym blaskiem świece z potrójnym knotem. Wentylatory obracały się powoli pod sufitem, poruszając wilgotnym miejskim powietrzem i przynosząc do pomieszczenia zapachy z kuchni. Pod całą tylną ścianą ciągnął się bar, antyczny, drewniany mebel, przeniesiony tu przed z górą dwustu laty z jakiegoś lewobrzeżnego lokalu. Orzechowy fornir zdzierano i zastępowano nowym tak wiele razy, że powierzchnia zrobiła się niemal zupełnie czarna. Tylko gdzieniegdzie można było zobaczyć jeszcze ciemniejsze spirale,
jedyne, co zostało po dawnych pięknych słojach. Renne usiadła na stołku, powiesiła kurtkę mundurową na haczyku pod kontuarem i wpatrzyła się w długi szereg egzotycznie wyglądających butelek pochodzących z całej Wspólnoty. Slogan reklamowy restauracji głosił, że są tu reprezentowane wszystkie planety. - Rantooński likier musujący z zielonych wiśni - oznajmiła barmanowi, wiedząc, że z pewnością nie będzie tego miał. Była w takim właśnie nastroju. Po minucie musiała się uśmiechnąć, gdy postawił przed nią wysoką, oszronioną szklankę wypełnioną nefrytowym płynem poruszającym się ospale jak schłodzona wódka. - Na zdrowie - powiedziała, unosząc szklankę. - Czy mogę dostać cheeseburgera z boczkiem bez majonezu i frytki zamiast sałatki? - Oczywiście, pani porucznik. Barman zniknął za małymi drzwiczkami, by przekazać zamówienie do kuchni. W strumieniu francuskich przekleństw ukrywał się jakiś komentarz na temat majonezu. Renne oparła łokcie na kontuarze, rozstawiając je szeroko, i pociągnęła kolejny łyk. Czuła się cudownie dekadencko, pijąc coś tak mocnego w środku dnia. Nagle zauważyła w zmatowiałych lustrach za szeregami butelek jakiś ruch. - Czy nie za wcześnie na takie mocne trunki? - zapytał komandor Hogan. - Cześć, szefie - odpowiedziała, celowo nie prostując się ani nawet nie oglądając za siebie. Doszłam do wniosku, że mogę sobie na to pozwolić. Dla mnie jest środek nocy. Hogan skrzywił się w wyrazie dezaprobaty i usiadł obok niej. Tarlo zajął następny stołek. - Napijecie się ze mną? - zapytała. - Wodę mineralną - powiedział do barmana. - Piwo - dodał Tarlo. - Jak było na Marsie? - Fajnie - odparł Tarlo. - Miałem świetną zabawę, prowadząc transRovera. To dziwne miejsce. Kolory są naprawdę niezwykłe. Widzieliśmy też stare statki NASA. Rozleciały się już prawie zupełnie. Sheldonowi i admirałowi oczy zaszły łzami na ich widok. - Znaleźliśmy stację Reynoldsa - dodał Hogan z przyganą w głosie. - Nasi eksperci zapisali wszystkie programy wykryte w jej układach procesorowych. Skonfiskowaliśmy też sprzęt nadawczy, by poddać go analizie. - Skonfiskowaliśmy. - Renne zdołała powstrzymać chichot. Wyobraziła sobie, jak Hogan władczo macha nakazem sądowym pod nosami bandy rozjuszonych małych zielonych ludzików, wściekłych na flotę za zrabowanie własności ich planety.
- Miałaś jakieś problemy? - zapytał Hogan. - Nie, szefie. - Jak rozumiem, wyjechałaś z biura, kiedy nas nie było - ciągnął. - Odkryłaś jakieś tropy? - Nie! Zupełnie nic. To była czysta strata czasu. Victor i Bernadette, rodzice Isabelli, nie mają pojęcia, gdzie ona może być. Szczerze mówiąc, nie obchodzi ich to zbytnio. Obie rozmowy zostawiły po sobie nieprzyjemne wspomnienia. Warren Yves Halgarth ponownie służył jej jako eskorta. Bez niego zapewne w ogóle nie udałoby jej się porozmawiać z Victorem. Ojciec Isabelli raczej się nie ucieszył z widoku Renne. Cały swój czas poświęcał pracy na niedawno zdobytym stanowisku drugiego pod względem wielkości biura przemysłowego dynastii. Specjalizowało się ono w generatorach pól siłowych oraz innej wykorzystującej zaawansowane technologie maszynerii i w związku z tym było jedną z tysiąca podobnych organizacji, które nagle zostały zmuszone do zaopatrywania floty w części w trybie priorytetowym. Wszyscy pracownicy byli przeciążeni i dawało się to zauważyć. Victor nie bardzo wiedział, co robią jego obecne dzieci, nie wspominając już o córce, która opuściła dom przed laty. Jeśli zaś chodzi o Bernadette, Renne znała niewielu ludzi zasługujących na określenie „bogate nieroby" bardziej niż matka Isabelli. Jedynym zaskoczeniem był fakt, że Bernadette postanowiła zostać na EdenBurgu. Ta planeta nie miała czasu ani miejsca dla nikogo, kto nie był w stu procentach przejęty obowiązującą na niej etyką pracy. Warren wytłumaczył Renne, że organizowane przez Bernadette przyjęcia należą do najwyżej cenionych w Rialto. Bywała na nich znaczna część elity biznesowej i finansowej. Nie zostawiało jej to zbyt wiele czasu na kontakty z dziećmi. Nawet nie wiedziała, że Isabella dezaktywowała adres unisferowy. - Czy mamy jeszcze jakieś inne tropy w sprawie Isabelli? - zapytał Hogan. Renne pociągnęła kolejny łyk zielonego trunku, wypełniającego jej gardło przyjemnym, chłodnym ogniem. - Nie bezpośrednie. Pomyślałam sobie, że mogłabym sprawdzić, co robiła w Daroca przed zniknięciem. To mogłoby pomóc w ustaleniu, dokąd wyjechała. Jest jeszcze Patricia Kantil. Mogłabym z nią porozmawiać. - No dobra, starczy już tego. - Hogan zacisnął dłoń na nadgarstku Renne, nie pozwalając jej unieść szklanki do ust. - Nie chcę, żebyś dalej marnowała czas na tę dziewczynę. Podjęłaś ryzykowną próbę, bez powodzenia. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś od czasu do czasu próbowała niekonwencjonalnych środków, ale musisz wiedzieć, w którym miejscu się zatrzymać. Zrozum mnie dobrze, to właśnie ten punkt. - Coś z tą dziewczyną jest nie w porządku. - Być może. Dlatego właśnie nie unieważnię nakazu. Policja w końcu ją znajdzie, a gdy to się stanie, pozwolę, byś osobiście kierowała jej przesłuchaniem. Do tej chwili powinnaś się jednak zajmować priorytetowymi sprawami.
Renne spojrzała ze złością na jego rękę, ale okruch rozsądku pozostały w jej mózgu powtarzał jej, że o to nie warto się bić. - Jak sobie życzysz, szefie. - Z pewnością też nie chcę, byś ponownie zawracała głowę takim ludziom jak Christabel Halgarth. Jeśli pragniesz porozmawiać z kimś postawionym tak wysoko w hierarchii Wielkiej Rodziny albo Dynastii Międzyukładowej, zwróć się najpierw do mnie o pozwolenie. W naszych dochodzeniach musimy uwzględniać wiele politycznych czynników, nie wspominając już o przestrzeganiu właściwych procedur. - Była zadowolona z tej rozmowy. - Nie wiesz, co myślała naprawdę. Nie chcę, żeby ten incydent się powtórzył, jasne? - W porządku. Hogan cofnął rękę i Renne uniosła szklankę do ust. Barman przyniósł wodę i piwo, postawił też przed Hoganem miseczkę z orzeszkami nerkowca. - Nasza wycieczka przyniosła trochę interesujących rezultatów - oznajmił Tarlo. - Ekspertom udało się rozgryźć programy z układów procesorowych Reynoldsa. Wiemy już, co zawierają kodowane wiadomości. - I co? - zapytała odruchowo Renne. - Wszelkie możliwe dane ze wszystkich meteorologicznych instrumentów na całej planecie. Korzystając z tego, że Tarlo odwrócił uwagę Hogana, Renne uniosła powoli palec nad brzeg szklanki i zatrzymała go tam na parę sekund. Porucznik zauważył to i stłumił uśmiech. - To nie ma sensu - poskarżyła się. - Dlaczego Strażników miałaby interesować marsjańska pogoda? Nic z tego nie rozumiem. - Ja też nie - przyznał Tarlo z radosnym uśmiechem. - Ale z takim konkretnym wynikiem możemy spróbować coś zrobić - stwierdził Hogan, ponownie spoglądając na Renne. - Chcę, żebyście zabrali się za to we dwoje. Admirał Kime nadał tej sprawie bardzo wysoki priorytet. - Nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę jego przeszłość - mruknęła i złapała garść orzeszków. - W takim razie w porządku - stwierdził Hogan. Wziął w rękę szklankę z wodą mineralną i wypił jednym haustem całą zawartość. - Zjedz obiad, Renne, a kiedy wrócicie po południu do biura, zajmijcie się tym nowym tropem w sprawie Marsa. Zwróćcie się do specjalistów i wyszukajcie wszelkie możliwe zastosowania dla tych danych.
- Tak jest. Hogan skinął z zadowoleniem głową, pomachał im ręką na pożegnanie i opuścił restaurację. Renne odprowadzała go wzrokiem. - Co za dupek. - Nie dziwię mu się - rzekł z uśmiechem Tarlo. - Po przyjeździe czekało na niego parę nieprzyjemnych wiadomości. - Naprawdę? - Tak też myślałem, że się ucieszysz. Służba Ochrony Senatu wystąpiła z oficjalną prośbą o obserwację Alessandry Baron. - Tej medialnej sławy? - W rzeczy samej. - Dlaczego? - Oficjalny powód brzmi tak, że oskarżają ją o kontakty z... cytuję: „podejrzanymi osobnikami". To może oznaczać całą listę grzechów. Zgadnij, kto się podpisał pod tą prośbą. Uśmiech Renne stał się jeszcze szerszy, dorównując uśmiechowi jej rozmówcy. - Szefowa. - Teraz rozumiesz, dlaczego nasz Wielki Przywódca zachowuje się, jakby miał robaka w dupie. - Ehe. Ale to jeszcze nie powód, by odgrywać się na mnie. - Jesteś najbliższym i najłatwiejszym celem. Ostrzegałem cię przed ruszaniem w pościg za tą dziewczyną. To nie mogło mu się spodobać. A rozmowa z Christabel była wielkim ryzykiem. Musiał się o niej dowiedzieć. - No dobra. Musisz jednak przyznać, że to dziwne. Dlaczego Isabella tak nagle zniknęła? - Nie - zaprzeczył, unosząc obie dłonie. - Nie będę się w to angażował. Nie chodzi mi tylko o mundur. Potrzebuję pieniędzy i ta robota mi je daje. Poza tym osiągam rezultaty, jakie Hogan aprobuje. - Trzeba dostrzegać cały obraz, Tarlo. - No pewnie. Ale nie zapominaj, co się stało z ostatnią osobą, która wyznawała tę zasadę. Hej, idzie Vic.
Renne odwróciła się na stołku i zobaczyła, że do restauracji wszedł Vic Russell. Mężczyzna uniósł rękę na ich widok. - Lepiej weźmy stolik - stwierdziła. Wybrali miejsce pod ścianą, gdzie wysokie przepierzenie chroniło ich przed spojrzeniami gapiów. - Mam dla ciebie dobre wieści - odezwał się Vic, gdy Renne przyniesiono cheeseburgera. Wziął sobie z jej talerza kilka frytek. - To mi się bardzo przyda - przyznała. - Miałam długi, paskudny dzień. - Udało mi się wyśledzić pochodzenie osiemnastu przedmiotów przechwyconych przez Edmunda Li na Boongate. Renne przerwała oględziny cheeseburgera w poszukiwaniu śladów majonezu. - Całe szlaki przerzutu? - Tak jest. - Na szerokiej, okrągłej twarzy Vica pojawiła się triumfalna mina. - Wydaje ci się, że to ty mało spałaś. Te szlaki są tak cholernie skomplikowane, że siedziałem nad nimi tygodniami. Pomógł mi fakt, że znaliśmy producentów i wiedzieliśmy, pod jaką postacią je ostatecznie zamaskowano. Mogłem prześledzić trasy z obu końców, a uwierz mi, były w nich wielkie luki. Każda składała się z szeregu firm kurierskich przekazujących części między magazynami. Niektóre elementy były w drodze dziesięć miesięcy, a wszystkie należności za transport pokryto z kont jednorazowych. To wymagało piekielnie sprawnej organizacji. Chyba nie docenialiśmy liczebności działających we Wspólnocie Strażników. Ten sposób transportu potrajał koszty całej operacji. Cokolwiek budują, pochłania to fortunę. Tarlo i Renne wymienili spojrzenia. - Mogą sobie na to pozwolić - stwierdziła kobieta. - Nie zapominaj, że mają forsę z Wielkiego Skoku Tunelowego. - Niemniej to czysta paranoja - nie ustępował Vic. - Muszę im jednak przyznać, że są skuteczni. - Nie wszyscy zamieszani w to ludzie okażą się Strażnikami - zauważył Tarlo. - Elvin prowadzi rekrutację w różnych podejrzanych miejscach. Pamiętasz tego agenta, na którego naprowadził nas Cufflin? - Dziękuję, Vic - rzekła Renne. - Wykonałeś naprawdę świetną robotę. Każemy LI sprawdzić całą bazę danych na temat Strażników i nasza ekipa zajmie się najbardziej obiecującymi śladami. Vic rozsiadł się wygodniej i zwinął z talerza Renne kolejną garść frytek. - Wiesz co? Pisząc raport, pomyślałem sobie, że zebraliśmy mnóstwo informacji, mnóstwo nazwisk, tras przemytu i transakcji na czarnym rynku handlu bronią. To trwa już od dziesięcioleci.
- Wiem o tym. - Tarlo zakręcił szklanką z piwem. - Połowę z tych danych zdobyliśmy ja i Renne. - No dobra. - Vic nagle spoważniał. - W takim razie czemu jeszcze nie capnęliśmy skurwysynów? - To przykre pytanie - wyznała Renne. - Dlatego, że to wszystko poszlaki - skwitował Tarlo. - Pewnego dnia nasza wiedza osiągnie masę krytyczną i wszystko nagle złoży się w całość. Tego dnia aresztujemy tysiąc osób. - Skoro tak mówisz. - Vic potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Zobaczymy się w biurze, tak? - Za pół godziny - potwierdziła Renne. Popatrzyła na niemal już pustą szklankę, zastanawiając się, czy zamówić drugą. - Daj mi sekundkę - powiedział Vicowi Tarlo. - Pójdę z tobą. - Zaczekał, aż gruby mężczyzna dotrze do drzwi. - Wszystko z tobą w porządku? - zapytał Renne. - Jasne. Jestem tylko trochę zestresowana i przygnębiona po EdenBurgu. Ta cholerna Isabella. Dlaczego jej los nikogo nie obchodzi? Ani przyjaciółek, ani rodziny. Gdybyś ty zniknął, ludzie zastanawialiby się, co się z tobą stało, zadawaliby pytania. Ja na pewno chciałabym wiedzieć, gdzie się podziałeś. - To dlatego, że jesteś porządnym człowiekiem. - Zawahał się. - Posłuchaj, Hogan będzie cię obserwował, ale ja mogę po cichu zająć się sprawą Isabelli, jeśli chcesz. - Sama nie wiem. - Potarła z irytacją czoło. - Dyskretne dochodzenia nie są już możliwe. Albo zrobię z tego wielką aferę, albo o wszystkim zapomnę. Cholera, chyba nie sądzisz, że Hogan może mieć rację, co? - Nie ma mowy - odparł ze śmiechem Tarlo. - Zobaczymy się później? Opowiem ci o Marsie. Tam jest naprawdę bardzo dziwnie. - Dobra. Niedługo wrócę. Poklepał ją po ramieniu i wyszedł. Renne ugryzła kawałek cheeseburgera i zaczęła powoli przeżuwać. Może rzeczywiście miała obsesję na punkcie Isabelli. Przyłączenie się do exodusu nie było zbrodnią. Na każdym świecie położonym blisko Utraconych Planet setki tysięcy ludzi opuszczało domy bez wyjaśnienia. Najczęściej kierowali się na drugi koniec Wspólnoty, ale popularnym celem było też Silvergalde. Jeśli Isabella tam się udała, rzeczywiście znalazła się poza zasięgiem elektronicznego kontaktu. - Nie powinnaś rozmawiać o poufnych sprawach służbowych w miejscu publicznym - rozległ się nagle kobiecy głos. - Widzę, że właściwe procedury popadły ostatnio w zaniedbanie. Renne wstała i spojrzała nad przepierzeniem na sąsiedni stolik. Siedziała przy nim Paula Myo, trzymając w rękach szklankę soku pomarańczowego. - Jezu, szefowa!
- Mogę się przysiąść? Renne wskazała z uśmiechem na puste krzesła. - Coś mi się zdaje, że miałaś zły dzień - zauważyła Paula, siadając na krześle zwolnionym przez Vica. - Poradzę sobie. Zawsze zadaję sobie pytanie, co ty byś zrobiła na moim miejscu. - To mi bardzo schlebia. Jak wygląda sytuacja w biurze? Renne odgryzła kolejny kawałek i przyjrzała się z namysłem Pauli. Czy szefowa próbowała ją sprawdzić, dowiedzieć się, ile jej powie? - Powinnaś to wiedzieć. Wszystkie nasze dane są dostępne dla Służby Ochrony Senatu. - Nie chodziło mi o wyniki waszych dochodzeń. Bardziej mnie interesuje, jak sobie radzi Hogan. - Z trudem. Nie jest tobą. - Podejrzewam, że cieszy się z tego równie mocno jak ja. Jak zareagował na prośbę o śledzenie Alessandry Baron? - Nie słyszałaś? Tarlo mówił, że źle. Podejrzewam, że chodzi mu raczej o to, że to ty się pod nią podpisałaś, a nie o niechęć do przesuwania ludzi do nowych zadań. Co twoim zdaniem zrobiła Baron? - Jest agentką Gwiezdnego Podróżnika. - Mówisz poważnie? - Renne wytrzeszczyła oczy z wrażenia. - Naprawdę wierzysz w jego istnienie? - Tak. - Do diabła, szefowo. Jakie masz dowody? - Zachowanie kilku osób, między innymi Baron. Jest członkiem siatki agentów działających przeciwko interesom ludzkości. Gromadzimy informacje, które powinny doprowadzić do ich aresztowania. - Niech to szlag. Mówisz poważnie? - Tak. - Dlaczego wspominasz o tym mnie? - Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego wydałaś nakaz aresztowania Isabelli Halgarth. - Chodzi o rozpylacz, ten, w którym twierdzono, że prezydent Doi pracuje dla Gwiezdnego
Podróżnika. Coś w nim było nie w porządku. Opowiedziała o podejrzeniach, jakie wzbudziła w niej od początku ta sprawa, i dodała, że Isabella zniknęła bez śladu. - To ciekawe - stwierdziła Paula. - Zwłaszcza jej związek z Patricią Kantil. Szukamy kontaktów Gwiezdnego Podróżnika z elitą polityczną Wspólnoty. Łącznikiem mogła być ta dziewczyna. - Isabella agentką Gwiezdnego Podróżnika? Trudno mi w to uwierzyć. - Sama mówiłaś, że coś z nią było nie w porządku. Ta transmisja bardzo zaszkodziła wiarygodności Strażników. Założenie, że obcy mógłby się posłużyć dezinformacją tego typu w walce ze swym jedynym prawdziwym przeciwnikiem, brzmi całkiem logicznie. Isabella miała z tym coś wspólnego, co potwierdza, że jest członkiem siatki. - Ma dopiero dwadzieścia jeden lat, a z Kantil spotykała się dwa lata temu. Jak można się wpakować w coś takiego w równie młodym wieku? Większą część młodości spędziła na Solidade. Trudno o bezpieczniejsze i lepiej strzeżone miejsce. - Nie mam pojęcia. Czy są szanse, byś mogła dokładniej zbadać jej przeszłość? Renne wydęła policzki. - Hogan nie byłby tym zachwycony - odparła z westchnieniem. - Tak, słyszałam o tym. Decyzja należy do ciebie, oczywiście. - Zrobię, co będę mogła, szefowo. - Dziękuję. Paula została przy stoliku po odejściu Renne i dopiła sok pomarańczowy. Dotknęła wirtualną dłonią ikony Hoshego. - Właśnie wychodzi. - Dobra, mamy ją. Nasza ekipa idzie za nią. Uruchamiamy programy monitorujące jej dostęp do unisfery. - W porządku. Przekonamy się, co znajdziemy. - Myślisz, że to ona? - Mam nadzieję, że nie, ale kto może to wiedzieć? Jeśli tak, informacje, które ode mnie dostała, powinny ją skłonić do skontaktowania się z kimś w siatce agentów Gwiezdnego Podróżnika. Choć z Tulipanowej Rezydencji nie było zbyt daleko do Nowego Jorku, Justine zatrzymała
mieszkanie na Park Avenue. Dobrze było mieć bazę w mieście na wypadek, gdyby chciała pobyć trochę sama albo urządzić małe przyjęcie dla bliskich przyjaciół oraz ważnych kontaktów politycznych. Mogła też umawiać się tu na spotkania, które wolała zachować w tajemnicy. Budynek wybudowano przed dwustu laty. Mieszkańcy potężnego bloku w stylu art déco połączonym z gotykiem reprezentowali zarówno wielkomiejski szyk, jak i poważne, stare pieniądze. Mieszkanie Justine zajmowało połowę czterdziestego piętra, dzięki czemu miała z balkonu piękny widok na park. Kamienną balustradę zdobiły wysokie, marmurowe chimery, otaczające wspaniałego nowojorskiego mahona. Drzewo lśniło różowozłotym blaskiem w promieniach późnopopołudniowego słońca. Justine nigdy się nie nudziła niepowtarzalnym widokiem tej biochemicznej anomalii. Zawsze uważała, że to wielka szkoda, iż STT zamknęła ojczysty świat mahonów. Teraz już nigdy nie będzie można sprowadzić ich więcej do Wspólnoty. Służąca przygotowała lekką kolację: łososia z wody z sałatką. Justine na wszelki wypadek zjadła posiłek przed przybyciem gościa. I słusznie, bo dwadzieścia minut później pobiegła do łazienki i zwróciła prawie wszystko. - O tym aspekcie zapomniałam - powiedziała do siebie, ocierając usta serwetką. Będzie się musiała ograniczyć do zimnej, niegazowanej wody mineralnej i krakersów po spotkaniu. E-kamerdyner zawiadomił ją, że Paula Myo zmierza już z holu na górę. Justine wyjęła z apteczki buteleczkę płynu do płukania ust i opróżniła ją w całości. Ohydna, kwaśna gorycz ustąpiła miejsca klinicznemu smakowi miętówek. Poprawa nie była zbyt wielka. - Przestań się tak użalać nad sobą, do cholery - powiedziała swojemu odbiciu w lustrze. Spryskała twarz zimną wodą. Nie wyglądała zbyt atrakcyjnie, ale w końcu nie rozglądała się obecnie za nowym kochankiem. Dotknęła wirtualną ręką ikony ojca. - Już przyszła. - Schodzę na dół. Gore miał mieszkanie piętro wyżej. Paula Myo jak zwykle włożyła nieskazitelny, niebieski kostium, niewątpliwie szyty w Paryżu. Rozejrzała się po wielkim, pełnym pięknych, antycznych mebli salonie z poważnym wyrazem twarzy. - Wczoraj byłam w innym mieszkaniu na Park Avenue, jakieś pół mili stąd - oznajmiła. - Myślałam wtedy, że jest ostentacyjne, ale mogłoby się całe zmieścić w tym pokoju i jeszcze by grzechotało. - Niektórzy ludzie mają aspiracje - odparła Justine. - Inni zrealizowali je już dawno. - Materializm nigdy mnie zbytnio nie pociągał. - Czy to część dziedzictwa Azylu Huxleya? - zapytała Justine. Mało brakowało, by powiedziała: „dziedzictwa Roju". - Nie sądzę. - Oczywiście, że tak - odezwał się Gore Burnelli. Wszedł do salonu odziany w sweterek polo barwy
lilaróż i czarne dżinsy. Jego złota skóra lśniła bursztynowym blaskiem w świetle żyrandoli. Materializm odciągałby panią od obowiązków, nieprawdaż, główny śledczy? Fundacja nie chciałaby narażać swej policji na takie niebezpieczeństwa. Zapewne czyni to też panią odporną na próby przekupstwa. - Ojcze! - Co? Wszyscy cenią szczerość, zwłaszcza policjantki. Justine czuła się zbyt zmęczona, by się z nim spierać. Znowu poczuła poruszenie w żołądku i pośpiesznie poprosiła o antacyd. E-kamerdyner potwierdził wysłanie prośby i jednocześnie zawiadomił kobietę, że pomocnicze programy osobowości Gore'a instalują się w układach procesorowych mieszkania, śledząc ruchy jej ojca niczym czujne duchy. - Profilowanie psychoneuronowe nie jest aż tak precyzyjne - sprzeciwiła się Paula. Nie sprawiała wrażenia urażonej bezpośredniością Gore'a. - Widziałam też zbyt wiele nędzy, by wierzyć, że wzrost bogactwa bogatych przekłada się na zmniejszenie biedy biednych. To nie działa w ten sposób. Nierówności są niesprawiedliwe, a nędza to jedno z podstawowych źródeł przestępczości. Gore wzruszył ramionami. - Jeśli ktoś chce coś mieć, niech na to zapracuje. - Tak samo jak ty, kiedy zaczynałeś tworzyć rodzinną fortunę - mruknęła złowrogo Justine. - Ja pracuję - odrzekła Paula. - Ale to nie musi się przekładać na gromadzenie fizycznych przedmiotów. Takie jest moje nastawienie i nie mam zamiaru go zmieniać. Złote usta Gore’a rozciągnęły się w parodii uśmiechu. - To godne pochwały, główny śledczy. - Możemy już zacząć? - zapytała Justine. Wielkie okna na balkon zrobiły się nieprzezroczyste. Pojawiły się szare, migotliwe zasłony energetyczne, odcinające pokój od reszty świata. Usiadła na jednej z wielkich kanap i robogosposia przyniosła jej szklankę z mlecznym płynem. Gore zajął miejsce obok córki, a Paula wybrała krzesło o wysokim oparciu, ustawione naprzeciwko Burnellich. - Rozpocznę od złych wieści - podjęła Justine. - Nie udało mi się ustalić, kto powiedział Thompsonowi, że to Nigel Sheldon blokował sprawdzanie towarów wysyłanych na Far Away. - Niech to szlag, dziewczyno - poskarżył się Gore. - Co się stało? - Nie jestem w tej chwili najpopularniejszym senatorem we Wspólnocie. Sympatia, jaką darzono mnie na początku z powodu śmierci Thompsona, ulotniła się niemal całkowicie. Columbia i Halgarthowie tworzą wokół siebie mnóstwo nowych sojuszy, a Doi oczywiście zawsze zabiega o ich głosy. Tych, którzy zadają niewygodne pytania, spycha się stopniowo na bok.
- Więc przebij się z powrotem do środka. Daj spokój, to powinno być dla ciebie dziecinnie łatwe. - Mam do czynienia z bardzo biegłymi przeciwnikami - odcięła się. - Poważnym problemem jest też dla mnie fakt, że nie wiem, czy mogę zaufać Sheldonom. Jestem z tego powodu izolowana w kilku komisjach. - Poradzisz sobie - zapewnił Gore. - Zawsze można na ciebie liczyć. Dlatego jestem z ciebie tak bardzo dumny. Justine zamrugała z zaskoczenia. To nie było do niego podobne. - Flota osiągnęła pewne postępy w sprawie marsjańskich danych - odezwała się Paula. - Ale to nam zbytnio nie pomoże. Prosiłam admirała, by zwrócił uwagę na tę sprawę, ale nie spodziewałam się tak daleko idących kroków. - Słyszałem, że naprawdę się tam wybrali. - Nigel Sheldon udostępnił im tunel czasoprzestrzenny - potwierdziła Paula. - Już to jedno jest samo w sobie interesujące. W czyim interesie leży jego zdaniem badanie tego śladu? Tak czy inaczej, ekipie ekspertów floty udało się ustalić, jakiego rodzaju dane stamtąd przesyłano. Wszystkie dotyczą wyłącznie meteorologii. - Udało im się znaleźć klucz? - zapytała Justine. - Niestety, nie. Kod pisało programowanie jednorazowego użytku. Nie zostało z niego zupełnie nic. Eksperci przeprowadzają kwantowy skan całego sprzętu, ale mało prawdopodobne, by udało im się odnaleźć pozostałości. Tekst przekazów pozostaje dla nas niedostępny, chyba że Strażnicy zgodzą się udostępnić nam klucz. - Wynika z tego, że nawet gdyby udało się nam odkodować te dane, nie wiedzielibyśmy, do czego zamierzają ich użyć. - Obawiam się, że to prawda, pani senator. - To jakieś głupoty - skwitował Gore. - Jeśli mnie o to pytacie, Strażnicy po raz kolejny wyprowadzili flotę na manowce. Cały ten pic z kradzieżą meteorologicznych danych to tylko sprytna zmyłka. Na Marsie musi być ukryte coś innego. Jakaś transmisja z tajnej bazy albo urządzenia, czy może broń. Jeśli pozostawili na powierzchni von neumannowskie urządzenia cybernetyczne, kto wie, co mogły do tej pory wybudować? - Wszystkie pakiety badawcze zrzucone na Marsa przez automatyczne statki są dobrze udokumentowane - zapewniła Paula. - Nie było w nich żadnej nadliczbowej masy niewyjaśnionego pochodzenia. Ludzie z floty nie zauważyli też na Arabia Terra nic niezwykłego. - Czterech komputerowych maniaków i dwie postacie z historii starożytnej na nostalgicznej wycieczce to nie porządna ekipa badawcza. Mogliby mieć pod stopami silos z pociskami międzyplanetarnymi i też nic by nie zauważyli.
- Albo nawet opróżniony od środka wulkan - mruknęła Justine. - Nie wierzę, by Strażnicy mogli przemycić na Marsa coś tak skomplikowanego, jak cybernetyczna fabryka - sprzeciwiła się ze spokojem Paula. - Wiemy, że po prostu kupują potrzebny sprzęt. - Pogoda! - burknął z niesmakiem Gore. Justine ukrywała uśmiech, popijając kolejny łyk antacydu. - Jestem przekonana, że musimy na razie zapomnieć o Marsie - skwitowała Paula. - Niewykluczone, że jedna z moich byłych koleżanek z paryskiego biura wykryła kolejną agentkę Gwiezdnego Podróżnika. To Isabella Helena Halgarth. - Niech to szlag! - zawołał Gore. Minęła krótka chwila, nim Justine skojarzyła nazwisko, ucieszyła się jednak, że nie musiała prosić o pomoc e-kamerdynera. - Do licha, myśli pani, że to jest ich dojście do pani prezydent? Gore uniósł rękę. Justine ujrzała w wewnętrznej powierzchni jego dłoni zniekształcone odbicie swej twarzy. - Zaczekaj chwilkę. Muszę to przeanalizować. Kurwa, zawsze wiedziałem, że z tym spotkaniem w Lesie Sorbonne coś było nie tak. Zastanówmy się. Patricia chętnie szła na rękę każdej partii. Myślałem wówczas, że chodzi jej o zdobycie poparcia dla kandydatury Elaine Doi. Spójrzmy jednak na spotkanie z punktu widzenia Gwiezdnego Podróżnika. Załóżmy, że pragnął, by powstała ludzka flota, zdolna do toczenia wywołanej przez niego wojny między nami a alfami. Tak jest, do cholery. Przy każdym trudnym punkcie Isabella albo Patricia zawsze były na miejscu, by utorować dla nas drogę. Isabella nawet przespała się z Ramonem DB. - Ramon z nią spał? Justine nie potrafiła powstrzymać oburzenia. Wydęła usta, poirytowana na samą siebie. W końcu przestali być małżeństwem już osiemdziesiąt lat temu. Ale z drugiej strony... formalnie rzecz biorąc, zrobił to pod jej dachem. - To zgłoszony przez Ramona pomysł równoległej rozbudowy pomógł bez większych przeszkód przenieść produkcję gwiazdolotów na Wysokiego Anioła - zauważył Gore. - A Ramon zgłosił ten pomysł w niedzielę rano - dodała zimno Justine. - Zapewne nigdy się nie dowiemy, kto był jego autorem. - Sądziłem dotąd, że to Patricia zgłosiła swój plan za pośrednictwem Isabelli - wyznał Gore. Sekretarz prezydenta powinien być w stanie zaproponować tego typu kompromis od ręki. Teraz jednak to przestało być pewne.
- Mogłaby pani go zapytać - zasugerowała Paula. Justine dopiła lekarstwo, co mogło tłumaczyć lekki grymas niesmaku. - Mogłabym, ale nie jestem pewna, czy mi odpowie. - Odpowie - zapewnił Gore. - Wiesz, że to zrobi. - Być może, ale będzie się chciał dowiedzieć, dlaczego pytam. - Czy jest wystarczająco silny, by się do nas przyłączyć? - zapytał Gore. - Potrzebujemy sojuszników. - Musielibyśmy przedstawić bardzo przekonujące dowody - odpowiedziała ostrożnie Justine. - Nie jestem pewna, czy to, co mamy w tej chwili, wystarczy. - Co jeszcze możemy mu dać? - nie ustępował Gore. - Jezu, Ramon nie jest głupi. - Na pewno nie zamierzam mu mówić, że podejrzewamy, iż Nigel Sheldon stoi za największym antyludzkim spiskiem w dziejach. Wyśmiałby nas i tyle. - Musisz znaleźć jakiś sposób, by go przekonać. - Spróbuję. Pomyślała, co by zrobiła przed laty. Hotel, być może w Paryżu, spędzony wspólnie weekend, restauracje, dobre wina, kawa na lewym brzegu, rozmowy, spory, śmiech, wieczorem teatr, długie, namiętne noce spędzone razem. Jakże tęskniła za tymi prostymi czasami. - To nadal nie mówi nam, która z nich pociągała za sznurki, Patricia czy Isabella - stwierdził Gore. Ani czy współdziałały w tej sprawie z Sheldonami. - Nie mamy pewności, czy Nigel jest w to zamieszany - sprzeciwiła się Justine. - Jeszcze nie. Poleciła e-kamerdynerowi sprawdzić wszystkie dostępne dane o Isabelli i Patricii. - Logika sugeruje, że Isabella mogłaby pełnić w siatce Gwiezdnego Podróżnika funkcję łączniczki zauważyła Paula. - Natomiast Patricia Kantil byłaby głębiej ukrytą agentką, mającą przeniknąć do politycznej struktury Konfederacji. W unisferowych wiadomościach pełno jest sugestii, że Elaine Doi w zbyt wielkim stopniu kieruje się opinią doradców i wynikami sondaży. - Właśnie dlatego fakt, że Kantil od samego początku popierała powołanie agencji do spraw lotów międzygwiezdnych, wzbudził moje podejrzenia - dodał Gore. - Przed zniknięciem bariery wydawanie pieniędzy podatników na taką skalę z pewnością nie przysporzyłoby głosów. Podjęła wtedy spore ryzyko, a to dla niej nietypowe. Ktoś musiał ją do tego skłonić. - Nie mam żadnych podstaw, które pozwoliłyby mi ją aresztować i poddać badaniu neurologicznemu - zauważyła Paula. - Wczoraj przebadaliśmy w ten sposób kilkoro podejrzanych, ale nic to nie dało.
Justine słuchała ich rozmowy, czytając jednocześnie w wirtualnym polu widzenia informacje o Patricii i Isabelli. Przeszłość Patricii była dobrze znana. Potwierdzili ją śledczy reporterzy, poszukujący w oficjalnych informacjach choćby najdrobniejszych sprzeczności w nadziei, że odkryją jakiś zatuszowany skandal. O Isabelli było wiadomo znacznie mniej, głównie z uwagi na jej młody wiek oraz fakt, że większą część życia spędziła na Solidade. Na prywatnym świecie Halgarthów nie było publicznie dostępnych akt. Justine zaczęła przeglądać skojarzone pliki wyświetlone przez ekamerdynera. - Chwileczkę - odezwała się nagle. - Ojca Isabelli, Victora, piętnaście lat temu mianowano dyrektorem Instytutu Badań „Marie Celeste" na Far Away. Kierował nim przez dwa lata, po czym wrócił na EdenBurg, gdzie otrzymał stanowisko wiceprezydenta laboratorium fizycznego dynastii Halgarthów. - Tak właśnie dostał się do niej Gwiezdny Podróżnik - stwierdziła z satysfakcją Paula. - Była jeszcze dzieckiem. Nie wiedziałam, że to może się stać w tak młodym wieku. - Zmarszczyła brwi. - Renne też nie wiedziała. - Jeśli Isabella jest agentką obcego, jej rodzice również muszą nimi być - zauważył Gore. - To prawda - zgodziła się Paula. - Musimy obserwować ich działania. Służba Ochrony Senatu jest jednak w stanie przeprowadzić tylko ograniczoną liczbę podobnych operacji. Nie jesteśmy wielką organizacją. - Nasza rodzina ma stosunkowo liczną służbę ochrony - oznajmił Gore. - Jej członkom nie zaszkodzi, jak ruszą tyłki zza biurek i dla odmiany popracują w terenie. Coś zorganizuję. - Doceniam to, ale potrafię załatwić obserwację Halgarthów - odparła Paula. - Znam pewną osobę wysoko postawioną w dynastii. Potrzebuję jednak pańskiej pomocy w innej sprawie. Hoshe ustalił, że obserwacje astronomiczne Bose’a finansował Gwiezdny Podróżnik. Ktoś w moim dawnym wydziale ukrył tę informację, gdy prowadziłam śledztwo. Zastawiłam kilka pułapek, by się upewnić, który z nich jest winny. Chciałabym jednak, żeby ktoś przeprowadził porządną analizę finansów firmy Bromley, Waterford i Granku. To może nas naprowadzić na kilka ciekawych tropów. - Znam tę nazwę - powiedział Gore. - To firma prawnicza w naszym mieście. - Zgadza się. Troje jej pracowników nagle zniknęło, w bardzo podobnych okolicznościach co Isabella. To oni założyli Fundację Edukacyjną Coksa, która miała rachunek w banku Denman Manhattan. Służba Ochrony Senatu potrzebowałaby sporo czasu, by dokonać porządnego przeglądu ich ksiąg. Jestem pewna, że pan poradzi sobie z tym lepiej. - Wypruję dla pani flaki z tej cholernej firmy - obiecał Gore. - Jeśli wydali choć dziesięć centów, by postawić Gwiezdnemu Podróżnikowi drinka, dowiem się o tym. Wyprawa zwiadowcza „Obrońcy" trwała już trzy tygodnie i kapitan statku czuł się tak samo znudzony
jak reszta załogi. Zapewne nawet bardziej. Inni mogli w czasie wolnym oglądać dramaty w PSZ, pogrążając się w co bardziej seksownych aspektach życia we Wspólnocie. Pozwalało im to odpocząć od monotonii pokładowego życia. On natomiast studiował w czasie wolnym dzienniki pokładowe „Drugiej Szansy". To była strata czasu. Wiedział o tym. Na pokładzie gwiazdolotu nie ukrywał się żaden szpieg obcych. Nie zaprzestał tych codziennych przeglądów tylko z jednego powodu. Nadal nie rozumiał, co stało się z Bose’em oraz Verbeke i jakie były tego powody. W całym epizodzie rozgrywającym się wokół Wieży Strażniczej coś było rozpaczliwie nie w porządku. Nie było możliwości, by Bose i Verbeke utracili kontakt z gwiazdolotem z powodu zwykłej awarii sprzętu elektronicznego. Używane przez nich przekaźniki były niezawodne. Instrumenty obserwacyjne „Drugiej Szansy" oraz ekipy kontaktowe musiały coś przeoczyć: jakieś zbudowane przez alfy urządzenie, nadal zachowujące aktywność, albo fragment skalny, który spadł na dwoje badaczy. Ale przecież panowała tam nieważkość, nic więc nie mogło na nich spaść. Co więcej, pozostałość osobowości Bose’a ostrzegła „Conwaya". Oscar nie miał pojęcia, czego szuka, nie dawał jednak za wygraną. Obejrzał kilkanaście zapisów w PSZ pochodzących od różnych ekip kontaktowych błądzących po niesamowitym labiryncie wypełniającym wnętrze Wieży Strażniczej. W żadnym z nich nie znalazł nic nowego. Instalacja alf była martwa jak grobowiec egipskiego faraona. Żadna z pobranych przez nich fizycznych próbek rozsypującego się materiału budowlanego ani silnie napromieniowanych szczątków sprzętu nie pomogła w zrozumieniu prawdziwej natury mechanizmu Wieży Strażniczej. Wszystko to było za stare i nazbyt kruche, by można było przeprowadzić użyteczną analizę. Flota nadal nie była pewna, czego część stanowiła pierwotnie konstrukcja, najprawdopodobniejsza hipoteza głosiła jednak, że była fabryką przetwarzającą surowce mineralne. Nigdzie nie znaleziono żadnych maszyn choćby nawet zbliżonych do stanu użyteczności. Tunel badany przez Bose’a i Verbeke nie różnił się od pozostałych. Co więcej, Oscar sam pozwolił im zapuścić się głębiej, by sprawdzić, co tam się kryje. Pamiętał, że wręcz ich do tego zachęcał. Odtwarzając bez końca zapis, słyszał entuzjazm we własnym głosie. Raz po raz sprawdzał też relacje z okresu, gdy kontakt był już zerwany. Dzienniki z mostka, z działu inżynieryjnego oraz siłowni, a także kilkanaście innych strumieni danych oraz dzienniki pokładowe wahadłowców przenoszących ludzi między gwiazdolotem a planetoidą. Najgorsze były szczegółowe zapisy instrumentów skafandrów kosmicznych Maca i Frances Rawlins, podczas ich desperackiej, bezużytecznej próby ratunku. Zapuścili się głęboko w kręty korytarz, który pochłonął Bose’a i Verbeke. Nic w rozpadających się aluminiowych ścianach nie zapowiadało niebezpieczeństwa. Dwie doby temu po skończeniu służby na mostku Oscar postanowił spróbować nieco innego podejścia do analizy. Odtwarzał wszystkie zapisy instrumentów dotyczące Wieży Strażniczej i starał się złożyć z nich spójny obraz. Pragnął sprawdzić zmiany w stanie planetoidy od chwili ich przybycia przez cały okres pobytu aż po moment odlotu. Kształt, profil termiczny, spektrum elektromagnetyczne, skład spektrograficzny - wszystko to składało się na dokładny, skomplikowany obraz pokazywany w ujęciach co dwie sekundy. Gdy już całość będzie gotowa, pokładowa LI „Obrońcy" sprawdzi ją programem porównującym, wychwytując najdrobniejsze zmiany. Holograficzny portal w jego kabinie działał w trybie projekcji, wypełniając małe pomieszczenie obrazami zarejestrowanymi przez kamery wahadłowca podczas pierwszego lotu zwiadowczego
Maca. Oscar ssał sok pomarańczowy z torebki, słuchając po raz kolejny znajomego dialogu między sobą a Makiem. Dane z instrumentów obserwacyjnych wahadłowca kompilowano i uzupełniano nimi obrazy, by uzyskać większą rozdzielczość. Drzwi hangaru otworzyły się na oczach Oscara i pokraczny stateczek uniósł się z kołyski. Z jego dysz buchnęły lśniące obłoczki zimnego gazu. Potężna sylwetka „Drugiej Szansy" obracała się powoli i bezgłośnie wewnątrz kabiny. Półprzezroczysta projekcja pozwalała Oscarowi ujrzeć grodzie ukryte wewnątrz cylindrycznego kadłuba. Widok gwiazdolotu obudził w nim nostalgię. Nigdy już nie będzie drugiego takiego statku. „Obrońca" był w porównaniu z nim szybki i potężny, ale brakowało mu majestatu poprzednika. Pracownicy anshuńskiego kompleksu poświęcili budowie pierwszego gwiazdolotu wszystkie swe siły. Brali nieprawdopodobnie wiele nadgodzin, zaniedbując życie rodzinne i towarzyskie. Praca nad nim była aktem miłości. Nic również nie wskrzesi już tamtej atmosfery, naiwnego, radosnego optymizmu towarzyszącego wielkiej wyprawie w nieznane. Ożywiała ich wówczas nadzieja. Wielka przygoda była w zasięgu ręki. To były prostsze, łatwiejsze czasy. Wahadłowiec oddalił się od pierścienia mieszkalnego i włączył główne silniki, kierując się ku Wieży Strażniczej. Zza stateczku wyłoniła się Alfa Dysona, punkcik światła jasny jak Wenus na nocnym niebie Ziemi. W tle przesuwało się pole obcych gwiazd. Oscar wpatrzył się w obraz i znalazł matowy punkcik widoczny przed wahadłowcem. Oglądał go już tyle razy, w tak różnych przedziałach widma, że doskonałe wiedział, gdzie szukać Wieży Strażniczej na tle obcych gwiazdozbiorów. Jego usta zassały powietrze. Torebka była pusta. Chciał ją wrzucić do wylotu zsypu położonego obok łazienki, lecz nagle zamarł w bezruchu. Zmarszczył brwi. Wbił wzrok w sylwetkę „Drugiej Szansy". - Zatrzymaj obraz - polecił e-kamerdynerowi. - Gwiazdolot natychmiast znieruchomiał. - Powiększ go trzykrotnie, skupiając się na środkowej części „Drugiej Szansy". - Srebrnoszara sylwetka statku zaczęła gwałtownie rosnąć, przesłaniając łazienkę i koję. Oscar zapomniał o oddychaniu. - Niech to szlag - mruknął. Nie mógł oderwać wzroku od głównego zestawu instrumentów obserwacyjnych. Zimne ciarki przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa niczym prąd. Antena komunikacyjna gwiazdolotu była wysunięta i kierowała się ku małej gwieździe, znajdującej się za plecami Oscara. Zabrzmiał sygnał alarmowy „Zwiadowcy". - Kapitanie - zawołał oficer dyżurny. - Proszę natychmiast przyjść na mostek. - Chyba znaleźliśmy wylot Bramy Piekieł. Hiperradar wykrył go w układzie gwiezdnym odległym o trzy lata świetlne.
SZEŚĆ
Morton nie przestawał się uśmiechać, nawet gdy jego kapsuła wypadła z otworu tunelu
czasoprzestrzennego piętnaście metrów nad doliną Highmarsh w Dausingach. Od ostatniej wizyty Mellanie w koszarach minęły dwa dni. Świetnie wybrała moment, zjawiła się na kilka godzin przed zamknięciem Kingsville i wydaniem wszystkim ostatecznych rozkazów. To były piękne chwile. Pieprzyli się w pokoju rekreacyjnym jak oszalałe nastolatki, które nagle się dowiedziały, że rodzice wyszli na cały wieczór. Dlatego właśnie uśmiech nie znikał z jego twarzy. To było ostatnie wspomnienie, jakie zapisał w bezpiecznej skrytce. Jeśli, co wydawało się prawdopodobne, jego ciało zostanie podczas tej misji rozerwane na drobne kawałeczki, będzie ono jego najświeższym w chwili, gdy się obudzi. Z pewnością powróci do życia w wielkim stylu. Kapsuła była półprzezroczystą, szaroniebieską kulą z multiplastiku, mającą trzy metry średnicy. Jej powierzchnia była niewykrywalna dla wszystkich znanych rodzajów czujników używanych przez alfy. Morton wisiał w samym środku, unosząc się w przezroczystym żelu wypełniającym wnętrze. Podczas szkolenia wydawało mu się to rozsądną metodą przybycia na planetę położoną wiele lat świetlnych za linią wroga. Kapsuły były udaną konstrukcją: odporne, wysoce mobilne i całkiem nieźle uzbrojone. Niemniej podróż w dorównującej aerodynamiką granitowemu głazowi maszynie wymazała z twarzy Mortona resztki uśmiechu. Po raz pierwszy dopadł go gwałtowny strach. Serce mu waliło, a żołądek podchodził do gardła. W życiu raczej nie zdarzały się bardziej ekstremalne wrażenia. Reszta Pazurów Kotki bez problemów przedostała się przez tunel czasoprzestrzenny. Ich spadające na ziemię kapsuły bardzo trudno było zobaczyć w paśmie widzialnym. Ich położenie zdradzały lampy sygnalizacyjne świecące w dalekim nadfiolecie. Trzy bojowe aeroboty towarzyszące grupie unosiły się nad usianą odpadkami okolicą, wysypując folię zakłóceniową i wystrzeliwując cele pozorne. Wylot tunelu czasoprzestrzennego zamknął się nad ich głowami. Był otwarty zaledwie około dziesięciu sekund, wystarczająco długo, by wystrzelić ich na drugą stronę. Na Wessex wokół bramy zbudowano gigantyczny system załadunkowy, przypominający powiększoną wersję mechanizmu ładującego działa. Ponad tysiąc kapsuł czekało na taśmociągach, gotowe do wystrzelenia. Równolegle do nich posuwały się gładko taśmy z klinowatymi aerobotami. Dwa oddzielne szeregi mieszały się ze sobą przy bramie, w dziwnym skupisku giętkich, plastmetalowych macek tworzących właściwą wyrzutnię. Pazury Kotki dołączyły do kilkuset innych żołnierzy pod jedną z pięciu prowadnic. Kapsuły posuwały się powoli naprzód, zatrzymując się przy wejściu, by żołnierze mogli wsiąść. Wszystkim podano wreszcie kody aktywujące agresywne systemy połączone obwodami organicznymi, w jakie ich wyposażono. Wymieniali teraz nerwowe uwagi o tym, że ta broń nie strzela na zewnątrz, o turystyce wojennej, o częściach ciała, które należy najstaranniej chronić, o procesach, jakie wytoczą im obrońcy praw obcych i inne takie głupoty. To ułatwiało im czekanie. Zaskakująco szybko znaleźli się na czele kolejki. Morton włożył hełm pancernego skafandra, sprawdził integralność obiegu powietrza i wśliznął się do środka przez szczelinę w boku kapsuły. Gdy tylko zapięły się pasy, do wewnątrz wpompowano pod ciśnieniem żel. E-kamerdyner mężczyzny zintegrował się z układem procesorowym kapsuły, potwierdzając, że systemy wewnętrzne działają prawidłowo. W tym czasie Morton zdążył już przesunąć się dziesięć metrów na taśmociągu.
W jego umyśle rozbłysnął strategiczny obraz planowanego ataku na Elan. Widział liczne wyloty tuneli czasoprzestrzennych pojawiające się sto kilometrów nad powierzchnią planety. Miały pozostać na miejscu przez kilkanaście sekund. W tym czasie wypadło z nich nieprawdopodobnie wiele pocisków kierowanych, głowic atakujących cele naziemne, systemów walki radioelektronicznej, celów pozornych oraz platform broni energetycznej. Wszystko to miało odwrócić uwagę nieprzyjaciela i zapewnić osłonę innym, mniejszym tunelom otwierającym się tuż nad powierzchnią wokół instalacji i baz alf. Obcy stawiali opór. Wystartowały liczne maszyny latające oraz większe statki, a wiązki energetyczne przebijały przesłaniające cały kontynent chmury, by powstrzymać deszcz śmiercionośnych pocisków opadających przez jonosferę. Inne maszyny latające krążyły nisko nad ziemią w poszukiwaniu żołnierzy wypadających z pojawiających się i znikających wylotów tuneli. Jednakże aeroboty wyposażone w systemy walki radioelektronicznej zakłócały łączność alf oraz działanie ich czujników. Pierwsze raporty sugerowały, że lądowanie jest udane, co według kryteriów przyjętych przez flotę oznaczało, że straty nie przekraczają trzydziestu procent. Morton spadł na ziemię. Uderzenie nie było tak silne jak te, na które był narażony podczas szkolenia. Kapsuła odbiła się dwa razy, multiplastik wygiął się, amortyzując znaczną część wstrząsu, przez żel przebiegły leniwe fale, muskając lekko jego skafander. Przy trzecim uderzeniu kapsuła zapadła się niczym balon i już się więcej nie odbiła. - Wylądowałem - zawiadomił towarzyszy Morton. Według systemu nawigacji inercyjnej znajdował się w odległości pół kilometra od przewidywanego miejsca lądowania. Otaczał go płaski teren, pole dawno temu, na wiosnę, obsadzone jakimiś roślinami, które wyrosły dziko, a potem zaczęły gnić. To musiało być coś w rodzaju fasoli, sądząc po żółtozielonej mazi oblepiającej dolną część kapsuły. Nagła zmiana klimatu z pewnością nie pomogła niedawno przystosowanej pod uprawę ziemi. W dolinie Highmarsh padał deszcz, niebo przesłaniała gęsta pokrywa ciemnych, skłębionych chmur przesuwających się powoli ze wschodu na zachód. Nieustanna ulewa spowodowała, że woda wystąpiła z rowów odwadniających, a ocalałe rośliny przerodziły się w płożącą się po ziemi matę zwiotczałych, zielonych łodyg. Wybuch jądrowy i późniejsze burze zniszczyły wysokie topole lii, zasadzone w długich rzędach wzdłuż całej doliny. Tylko nieliczne drzewa ocalały. Większość leżała zwalona na drogach, które ongiś znaczyły. Morton rozejrzał się po okolicy i znalazł górę, w stronę której miał zmierzać, odległą o trzy kilometry. Kapsuła ponownie zaczęła sztywnieć, odzyskując kulisty kształt. Wirtualne dłonie mężczyzny przemknęły nad szeregiem ikon i pojedyncza, szeroka gąsienica otaczająca maszynę wzdłuż linii południka zaczęła się obracać. Sama kapsuła wirowała w przeciwną stronę i Morton mógł zachować pozycję pionową. Pojazd podskakiwał niekiedy na nierównościach gruntu, ciskając pasażerem na boki, ale poza tym jazda była spokojna. Żel tworzył znakomity system amortyzacyjny. Zewnętrzne instrumenty obserwacyjne pokazały Mortonowi, że spod gąsienicy tryskają na boki strumienie wody. Zostawiał za sobą szeroki ślad z wciśniętych w błoto roślin. - O cholera! - Chromometyczna powłoka kapsuły bezbłędnie imitowała brudnozieloną barwę otaczających maszynę roślin. Oczy obserwatorów albo instrumenty rejestrujące światło widzialne zobaczyłyby jedynie zamazaną plamę nieróżniącą się kolorem od otoczenia. Niestety, ślad ze zmiażdżonej roślinności oraz strumienie wody łatwo było zauważyć. - Musimy zjechać na polne
drogi - oznajmił towarzyszom. - Na tym mokrym gruncie jesteśmy ruchomymi celami. W jego wirtualnym polu widzenia pojawiły się pochodzące sprzed inwazji mapy. Morton skierował kapsułę na prawo i jego ciało się pochyliło, jakby jechał na rowerze. Wehikuł zmienił kierunek, zmierzając ku granicy pola. - Zbliża się nieprzyjaciel - ostrzegł doktor Roberts. - Cztery maszyny latające. Morton zauważył symbole przesuwające się w wirtualnym polu widzenia. Alfy zbliżały się do doliny przy jej zachodnim krańcu, posuwając się wzdłuż starej drogi biegnącej wokół Czarnej Wody. Aeroboty pomknęły na spotkanie wroga. Między zbliżającymi się do siebie formacjami przemknęły wiązki maserowe, widoczne pośród ulewy jako snopy pary. Pola siłowe rozjarzyły się jasno, odbijając energetyczne ciosy. Aeroboty wystrzeliły salwę pocisków. Ich gorące smugi kondensacyjne gasły szybko w strugach deszczu. Potężne impulsy jonowe przeszywały powietrze niczym powolne błyskawice. Ich blask był tak jasny, że na gruncie w promieniu kilku kilometrów pojawiły się ostro zarysowane cienie. Morton dotarł do wyboistej polnej drogi biegnącej wzdłuż pola. Płynęła nią mętna woda, ale jej głębokość wynosiła zaledwie kilka centymetrów. Przyśpieszył obroty gąsienicy. Prędkość kapsuły osiągnęła osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Ciągnęły się za nią strumienie wody. To była taktyczna decyzja. Obcy w maszynach latających będą w tej chwili zbyt zajęci, by zauważyć tryskające za kapsułami strugi. Aeroboty nie miały szans na zwycięstwo. Przeciwnik dysponował przewagą liczebną. Maszyny latające były cięższe i wolniejsze, ale ich broń energetyczna miała znacznie większą moc. Wyższa manewrowość i lepsze zdolności taktyczne zapewniły aerobotom i salwom wystrzelonych przez nie podpocisków dwa pierwsze strącenia, ale w końcu brutalna siła musiała zatriumfować. Po siedmiu minutach zawziętej walki dwie ocalałe maszyny latające pomknęły w miejsce, gdzie otworzył się tunel czasoprzestrzenny. Jeden z krótkich i grubych cylindrów ciągnął za sobą wąską smużkę brązowej pary buchającej z dziury w boku, ale nadal utrzymywał się w powietrzu. Maszyny zaczęły zataczać rozszerzające się spirale, badając grunt czujnikami. Ukryty pośród odległych o dziesięć kilometrów wzgórz Morton obserwował z wysokości trzystu metrów latających w kółko obcych. Kapsuła spoczywała na dnie wąskiej szczeliny, utworzonej w glebie przez jedną z poprzednich burz. Pod jej podstawą zebrały się błoto i kamienie. Powierzchnia maszyny idealnie się do nich upodobniła, kamuflaż uzupełniała zaś siatka włókien termicznych, nadających chromometycznej powłoce temperaturę otoczenia. - O w dupę - mruknął Rob Tannie. - Leci tu ośmiu kolejnych skurwysynów. Nowe maszyny przemknęły wzdłuż doliny i dołączyły do dwóch poprzednich, poszukując ocalałych ludzkich intruzów. Zataczały coraz szersze kręgi, z każdą chwilą zbliżając się do wzgórz.
- Czy nie mają nic innego do roboty? - poskarżył się Parker. - Chyba nie - odparł Morton. Maszyny przemknęły nisko nad głowami Pazurów Kotki. Nieruchome, działające na minimalnym poborze mocy kapsuły były dobrze ukryte w fałdach pagórkowatego terenu. Morton słyszał basowy łoskot silników docierający do niego przez wypełniający kapsułę żel. Na zewnątrz hałas musiał być potężny. Jeden z wehikułów przemknął w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów. Pasywne czujniki kapsuły zarejestrowały przelot, ale nie dodało to wiele do bazy danych zapisanej w układzie procesorowym. Alfy najwyraźniej nie zwykły modyfikować konstrukcji swych maszyn. - Ruszajmy, chłopaki - odezwała się Kotka, gdy obcy dotarli do wylotu doliny. Mortona trochę zaskoczyło, że kobieta nadal im towarzyszy, nie wspominając już o trzymaniu się planu akcji. Po cichu spodziewał się, że gdy tylko znajdą się na powierzchni planety, Kotka pójdzie swoją drogą. Powierzchnia kapsuły zafalowała na jego polecenie i maszyna wydostała się z nagłym szarpnięciem z zagłębienia. Gąsienica pozwoliła jej zachować równowagę na mokrej, żółtej jak siarka trawie sworzniowej porastającej stok. Musieli jeszcze pokonać około kilometra w odsłoniętym terenie, nim skryją się w skłębionych chmurach. W gęstej, chłodnej mgle będą o wiele bezpieczniejsi. Ekran planu strategicznego był już pusty. Operacja dobiegła końca. Wszystkie tunele czasoprzestrzenne otaczające planetę zamknęły się, przerywając kanały łączności. Morton przełączył się na obraz lokalny, by sprawdzić położenie pozostałych kapsuł. Zgodnie z jego przewidywaniami Kotka zdążyła już skryć się w chmurach i czekała na towarzyszy. Uruchomił gąsienicę i podążył w górę. Flota obawiała się, że w śniegu pokrywającym przez cały rok szczyty Dausingów będą zostawać ślady umożliwiające ich wytropienie. Z tego powodu trasa zapisana w układzie procesorowym kapsuły omijała najwyżej położone tereny. Morton posuwał się naprzód długim szlakiem biegnącym równolegle do granicy śniegu, poprzez wysokie przełęcze i niepokojąco strome stoki. Obawy okazały się jednak nieuzasadnione. Szare chmury były kilka stopni cieplejsze i znacznie bardziej wilgotne od frontów atmosferycznych przesuwających się zwykle nad Dausingami, gdy na południowym kontynencie zaczynała się zima. Granica śniegu przesunęła się znacznie wyżej, odsłaniając rozległe połacie ciemnoszarego łupku, które od tysiącleci nie widziały światła dziennego. Jazda przez mroczną, wilgotną mgłę trwała kilka godzin. Morton musiał posuwać się naprzód powoli. Widzialność wynosiła w najlepszym razie jakieś trzydzieści metrów, i to dopiero wtedy, gdy nastawił pasywne czujniki na maksymalną rozdzielczość. Widział tylko kilometr za kilometrem takiego samego, śliskiego i wilgotnego łupku zgrzytającego pod półprzezroczystą gąsienicą. Nie wypatrzył we mgle nic innego. Nachylenie stoku się zmieniało, ale poza tym monotonia była pełna. Posuwali się naprzód w bardzo luźnym konwoju. Kotka jechała pierwsza. Tak się przynajmniej zdawało Mortonowi. Nie widział jej sygnalizatora już od ponad półtorej godziny. Nie miał
najmniejszej ochoty próbować dorównać rozwijanej przez nią prędkości. Za nim posuwał się doktor Roberts, zachowujący rozsądny dystans kilometra. Jego sygnalizator pojawiał się i znikał, zależnie od ukształtowania terenu. Morton ominął ostrą, pionową grań i zobaczył trzysta metrów przed sobą sygnalizator Kotki. - Gdzie się podziewaliście, chłopaki? - Uważaliśmy na siebie - odparł Morton. - Nie jesteśmy tu po to, żeby coś sobie udowodnić. - Obrażalski! Przyśpieszył, zmierzając w dół łagodnego stoku ku jej sygnalizatorowi. Kotka zatrzymała się w najniższym punkcie przełęczy między dwiema górami na samej granicy łańcucha Regentów, około piętnastu kilometrów od miejsca, gdzie flota zbudowała stację wykrywania tuneli czasoprzestrzennych. Z obu stron wznosiły się strome skalne ściany niknące w gęstych chmurach skrywających szczyty. Położoną między nimi przełęcz pokrywała warstwa pokruszonych kamieni, usiana tu i ówdzie świeżymi stosami powstałymi w chwili, gdy szczytami wstrząsnął wybuch jądrowy. Morton okrążył powoli okolicę, porównując jej wygląd z tym, co zarejestrowały w swoim czasie satelity STT. To było dobre miejsce na bazę. Na skalnych urwiskach widziało się mnóstwo płytkich, zygzakowatych pęknięć oraz głębszych szczelin. Zlokalizował przynajmniej trzy wystarczająco obszerne, by mogli w nich ukryć kapsuły oraz sprzęt. - Może być - skwitował, gdy ze stoku ześliznęła się kapsuła doktora. - Skoro tak sądzisz, mój drogi Morty - zgodziła się Kotka. Gdy wszyscy byli już na miejscu, wysiedli z kapsuł i zaczęli wypakowywać sprzęt. Morton i doktor podeszli do końca przełęczy. Dalej teren opadał ostro w dół, ale widoczność nadal nie przekraczała kilkudziesięciu metrów. Chmury płynęły tu szybciej, mknąc z wiatrem wzdłuż południowego skraju Regentów. Gdyby nie one, z przełęczy rozciągałby się widok na brzegi położonego dwa kilometry w dole jeziora Trine'ba. Randtown znajdowało się dalej na zachód. - Na dole panuje spora aktywność - zauważył doktor, badając brzeg jeziora za pomocą pasywnych czujników odbierających sygnały elektromagnetyczne. Morton włączył własne instrumenty. Chmury wypełniła złota poświata, jakby z wód jeziora wyłaniała się mała, lecz gorąca gwiazda. Gdy uruchomił programy analityczne, otaczająca gwiazdę korona przerodziła się w skłębioną masę splecionych ze sobą emisji, skupionych sinusoid falujących dysharmonijnie. Oprócz niezwykłych sygnałów alf było tam również widać intensywniejsze, turkusowe tło potężnych pól magnetycznych pulsujących w powolnym rytmie. Wokół tego imperium światła zbierały się lawendowe iskry - maszyny latające podążające śladem własnych sygnałów barwy kadmu. Membrany ich pól siłowych migotały niczym skrzydełka os.
- Jaką ważną instalację miałoby sens budować w Randtown? - zapytał na głos Morton. - Nic z tego nie rozumiem. Nie ma tu nic ciekawego. Kto wysłałby siły inwazyjne na drugi koniec Galaktyki, żeby zbudować pięciogwiazdkowy ośrodek narciarski? To szaleństwo. - Cała ta inwazja nie ma sensu - zauważył doktor. - Musi tu być coś cenniejszego, niż nam się zdaje. Pamiętaj, że to obcy. Mają inny system wartości. - Rozumiemy ich technologię - sprzeciwił się Morton. - Opierają wszystko na tych samych podstawowych zasadach co my. Nie różnią się od nas aż tak bardzo. - Jeśli buduje się urządzenia służące do określonego celu, na ogół w grę wchodzi tylko jedno rozwiązanie. Po powierzchni jeździ się samochodami, a w kosmos lata w rakietach. Motywacja jednak u każdego gatunku wygląda inaczej. - Skoro tak mówisz - zgodził się Morton. Oprócz wątpliwych kwalifikacji medycznych doktor miał też tytuł magistra filologii angielskiej, zdobyty przed z górą stuleciem na jakiejś mało znanej uczelni. Całe to wykształcenie sprawiało, że podchodził do wszystkiego zbyt analitycznie. - Naszym zadaniem nie jest podziwianie ich psychologii tylko rozwalenie ich w cztery dupy. - Elokwentnie to ująłeś. Morton wyjął czujnik trzeciego typu - przezroczysty dysk średnicy pięciu centymetrów - i przytwierdził go do głazu w miejscu, skąd było widać Trine'ba. - Zauważy wszystko, co będzie się zbliżało. - Chyba że nadlecą z drugiej strony. - Otoczymy czujnikami cały obóz, oczywiście. W końcu mamy ich pod dostatkiem. Jeden z elementów planu misji przewidywał stworzenie skomplikowanej sieci urządzeń optronicznych, które pozwolą im monitorować wszelkie przejawy aktywności obcych wokół Randtown. - Tak jest - stwierdził doktor z nutą wesołości. Następne czterdzieści minut poświęcili na wdrapywanie się na głazy i niestabilne osypiska, by rozmieścić małe czujniki mające ich ostrzec przed zbliżaniem się maszyn latających. Ani razu nie widzieli słońca. Chmury kłębiły się i wirowały, ale ich warstwa pozostawała nieprzerwana. - Dobra robota, chłopaki - przywitała ich Kotka, gdy wreszcie wrócili. - Załatwiliście nam piękne widoki: kupa skał i wielkie, deszczowe niebo. - Miejmy nadzieję, że nie zrobią się ciekawsze - odciął się Rob. - W sumie to zależy od nas - zauważył Morton. - Naszym zadaniem jest narobić tyle kłopotów, ile tylko się da. Chyba najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od zbadania okolicy. Potrzebne nam będą dwie
ekipy zwiadowcze i ktoś, kto zostanie tutaj pilnować sprzętu. - Przykro mi, kochanie, ale nie zauważyłam, kiedy przypięli ci generalską gwiazdkę - odezwała się Kotka. - Nie trzeba być generałem, by zrozumieć to, co jest cholernie oczywiste - warknął Parker. - Wiemy, co przewiduje plan misji. Mamy zdobyć wiedzę na temat nieprzyjaciela, a potem wykorzystać ją, by zadać mu jak największe straty. - I to nie ty zostaniesz w obozie, Kotka - dodał Rob. - Kochanie! A to dlaczego! - Nie wiesz? Nie ufam ci. Żaden z nas ci nie ufa. Jesteś pierdoloną psychopatką. - Ajajaj, Bob, boisz się małej kobietki? Przecież masz pancerny skafander i taki wielki karabin. - Nie boję się ciebie, po prostu uważam, że zachowujesz się nieprofesjonalnie. Nie możemy na tobie polegać. Nie wiemy, czy udzielisz nam wsparcia w razie potrzeby. Podczas szkolenia udawałaś twardą sztukę, robiłaś sobie jaja z instruktorów. Wszystkich nas to bawiło. Tutaj nikt nie będzie się śmiał, nikogo nie zachwyci twoja bystrość. Albo zgodzisz się cały czas stać w pierwszym szeregu, albo spierdalaj. - Jestem rozczarowana, Bob. Czy to doktor ułożył ci tę mowę? - Skupmy się na tym, co mamy tu osiągnąć - odezwał się Morton. - Kotka, on ma rację. Nie jesteś na tyle pewna, byś mogła nas osłaniać. - Generał i gołąbek pokoju. Lubię cię, Morty. - Nie nazywaj mnie tak. - Mellanie to robi. - Parker ryknął śmiechem. - Wszyscy o tym wiemy. - Morty, och, Morty, tak, tak, proszę - zaintonował Rob. - Och, Morty, jesteś najlepszy. Morton poczuł, że policzki mu się czerwienią pod hełmem, mimo że skafander zapewniał środowisko o temperaturze ciała. Wszyscy się rozchichotali. Parker zawył przeciągle jak wilk. - Rob, będziesz ze mną w jednej grupie - oznajmił Morton, ignorując ich. - Świetnie, Morty. Zgadzam się. - Kotka, ty i doktor możecie bawić się razem. Parker będzie miał oko na obóz. - Kurwa, ja też chcę uczestniczyć w akcji - oburzył się Parker.
- W takim razie idź z Kotką - zaproponował doktor. - Na taką akcję jest za kiepski - oznajmiła kobieta. W jej głosie brzmiała wesołość, lecz mimo to Mortona przeszył dreszcz. Nawet przez komunikator dawało się wyczuć, że coś w jej osobowości jest głęboko nie w porządku. - Właściwie nie musimy nikogo tu zostawiać - zauważył doktor. - Jeśli alfy potrafią oszukać nasze czujniki i podsłuchać bezpieczną łączność, i tak mamy przejebane. Zapomnijmy o regulaminach. To my znajdujemy się na polu walki i najlepiej wiemy, jak wykonać obowiązek. - Obowiązek! - mruknął Parker. - Jezu, doktorku, ty naprawdę kochasz ten cały wojskowy syf, co? - Tak jest. To znaczy, że wolisz tu zostać? - Kurwa, już ci mówiłem, że chcę iść z wami. - Świetnie - ucieszyła się Kotka. - Pójdziesz ze mną i doktorkiem. - W porządku - zgodził się Morton. - Rob, my zajmiemy się wschodnią stroną miasta. Druga grupa niech sprawdzi, co się dzieje za Czarną Wodą. Nie zapominajcie, że na razie powinniśmy unikać starć z nieprzyjacielem. Wyprawa ma na celu tylko ustanowienie sieci czujników, jasne? Nie chcemy, by obcy dowiedzieli się o nas, zanim się zorientujemy, jak naprawdę zatruć im życie. - Myślisz, że będą z nią kłopoty? - zapytał Rob, gdy już zeszli do połowy wysokości stoku. Przełączył komunikator na krótko-zasięgowy, bezpieczny kanał łączący tylko dwa skafandry. - Rob, nie mam pojęcia, co o niej sądzić. Wiem tylko jedno: nigdy nie będzie moją partnerką. Nie ufam jej. - Święta racja. Opuścili obóz w chmurach przed godziną. Choć do zmierzchu były jeszcze trzy dalsze, ze światła dziennego została tylko mroczna poświata podświetlająca chmury. Padał deszcz ze śniegiem, towarzyszyły mu też zaskakująco twarde kulki gradu. Opad pokrywał ziemię topniejącą breją, po której bardzo trudno było iść, nawet we wzmacniających siłę kończyn skafandrach. Padający bez ustanku deszcz wypłukiwał stopniowo kępy trawy sworzniowej, która na tej wysokości i tak nie była zbyt głęboko ukorzeniona. Po znikającej roślinności na stoku zostawały długie pasma błota i łupku. Każdy fałszywy krok groził zjazdem o kilkaset metrów. Cała eskadra robozwiadowców otaczała ich koncentrycznymi pierścieniami ochronnymi. Maszyny posuwały się szybko po trudnym terenie, ich krótkie anteny czujnie wypatrywały wszelkich oznak ruchu, ciepłych ciał oraz elektronicznej aktywności. Jak dotąd nie wykryły żadnych zasadzek, pułapek ani nieprzyjacielskich czujników. W wirtualnym polu widzenia Morton obserwował Kotkę, Parkera i doktora, posuwających się w dół nieco inną trasą. Będą się trzymali wysoko położonych terenów, nim zbliżą się do miasta.
- Dobrze chociaż, że możemy mieć ją na oku. - Dopóki nie postanowi tu zostać i nie zrzuci skafandra. - Wątpię, by posunęła się aż tak daleko. Zresztą czujniki i tak by ją wykryły, gdyby próbowała coś zabrać z obozu. Umieścił kolejny dysk na skalnej wyniosłości, która oparła się małej błotnej lawinie. Urządzenie miało nie tylko obserwować otwartą przestrzeń powyżej Trine'ba, lecz również służyć jako przekaźnik umożliwiający nawiązanie łączności na obszarze Regentów. - Wystartowały cztery nowe - zauważył Rob. Morton śledził wzrokiem maszyny latające obcych mknące nisko nad taflą jeziora. Leciały równolegle do brzegu. Wszystkie wysyłały szerokie wiązki fal elektromagnetycznych, sondując płycizny. Skafander Mortona włączył pełne maskowanie, jego Chromometyczna powłoka wtopiła się w ciemny beż otoczenia, a emisje termiczne zrównały się z temperaturą błota. Robozwiadowcy przycisnęli krabowate ciała do ziemi i przełączyli główne układy procesorowe na tryb uśpienia. Obcy jednak nawet nie raczyli sprawdzić stoku. - Ciekawe, czego szukają? - odezwał się Rob, gdy tylko jego skafander odzyskał pełną aktywność. - Mellanie mówiła, że zostało tu trochę ludzi. Zapewne starają się przysporzyć alfom kłopotów. - Rewelacja, tego nam właśnie potrzeba. Pełni entuzjazmu amatorzy powodujący zamieszanie. - Czyli że nas uważasz za zawodowców? - zapytał z uśmiechem Morton. - Posłuchaj, zajmuję się takimi sprawami już od pewnego czasu. Znam się na tym i wiem, że wszyscy opanowaliście podstawy. Co więcej, nasz sprzęt może zadać nieprzyjacielowi poważne straty. Jeśli spotkamy tych kmiotków, musimy ich przekonać, żeby się wycofali. - Ehe, też tak sobie pomyślałem. - A skąd Mellanie wie o tych tubylcach? - Była w Randtown w chwili inwazji alf. - Bez jaj. I wysłali cię akurat w to samo miejsce? To ci dopiero zbieg okoliczności. - Ehe. Morton chciał się uśmiechnąć, ale jemu również ten fakt wydawał się dziwny. A zresztą, za późno, by tym się gryźć. Zaskoczyła go skala aktywności w miejscu, gdzie kiedyś było Randtown. Nad jeziorem zbudowano potężny kompleks maszynerii, przypominający ludzką rafinerię chemiczną. Konstrukcje ciągnęły się
na przestrzeni kilku kilometrów po obu stronach dawnego mola, a gdzieniegdzie nawet wznosiły się na palach, by przejść nad sięgającymi w głąb lądu zatoczkami. Wszędzie paliły się jasne reflektory, oświetlające odsłonięte części wspartych na grubych przyporach konstrukcji. Dalej, na łagodnym stoku opadającym ku miastu, ulokowano pudełkowate budynki oraz potężne, cylindryczne zbiorniki. Między nimi wznosiły się siłownie termojądrowe. Prowadzącą w głąb Dausingów autostradę poszerzono. Sunęło po niej mnóstwo wielkich, powolnych pojazdów. Z ich rur wydechowych buchały czarne kłęby spalin, jeszcze dalej, u podstawy Czarnej Wody, można było wypatrzyć rzędy długich budynków. Szosy strzegł szereg maszyn latających, co chwila znikających w chmurach i wyłaniających się z nich na nowo. Za dawnymi granicami miasta wyrównano pagórkowaty teren, tworząc sześć szerokich tarasów. Budowano już dwa następne. Najwyraźniej miały to być parkingi albo składy. Pełno na nich było zamkniętych pojemników ze sprzętem, pojazdów oraz maszyn latających. Na czterech rozległych, otwartych placach tłoczyli się obcy. - No, nareszcie! - ucieszył się Morton, gdy dotarli do granicy porastających pogórze drzew. Sosny poważnie ucierpiały od toksycznej, zimowej aury. Wszystkie igły pokrywała warstewka brudnej wody, nadająca im matowy, niezdrowy kolor sepii. Wiele drzew zwaliło się na ziemię, gdy osuwające się w dół stoku błoto wysunęło się spomiędzy ich korzeni. Las zapewniał znakomitą osłonę. Robozwiadowcy nadal otaczali ich ochronnym kręgiem, posuwając się przez połamane gałązki i butwiejące igły. Skierował instrumenty obserwacyjne skafandra na nagie istoty paradujące po najbliższej z aren na dole. Miały czteroosiową symetrię. Z szerokiej podstawy żółtawego, beczkowatego ciała wyrastały cztery grube nogi. Stworzenie poruszało się, kołysząc ciałem, ponieważ kończyny zginały się na całej długości. Tuż nad nogami z korpusu wyrastały cztery ręce, niemal dorównujące im grubością. One również mogły się zginać w dowolnym miejscu. Morton nie sądził, by te istoty miały stawy, takie jak łokcie i kolana. Całe kończyny były elastyczne. Z korony sterczało osiem kolejnych wyrośli: cztery grube i krótkie pałki z otwartymi ustami i również cztery wysokie, smukłe szypułki zakończone cebulowatymi grudkami ciała, które kołysały się niczym zboże na wietrze. - Bydlaki wyglądają groźnie - ocenił Rob. - Są ich tam tysiące. Morton ponownie przyjrzał się arenie za pomocą optycznych instrumentów skafandra. - Raczej dziesiątki tysięcy - mruknął, rejestrując obraz na potrzeby floty. Pierwszy łącznościowy tunel czasoprzestrzenny miał się otworzyć za siedemnaście godzin. Będzie wtedy mógł przesłać zdobyte informacje. Ciekawe, co z nich wydobędą analitycy. - Popatrz, wszyscy mają transmitery - mówił Rob. - Ciągle odbieram ten ich analogowy bełkot. - Ehe. - Morton przyglądał się dwóm obcym, którzy zetknęli ze sobą długie, górne kończyny. Pocałunek? Kopulacja? - Wiem, że widzimy ich po raz pierwszy, ale wszyscy wyglądają dla mnie tak samo. - To niezbyt poprawne politycznie - zauważył Rob z lekceważącym prychnięciem.
- Zastanawiam się, czy to mogą być klony. Brygada konstrukcyjna jednorazowego użytku? To tylko taka myśl. Ich armia może wyglądać tak samo. Jeden idealny żołnierz skopiowany sto milionów razy. To by tłumaczyło ich beznadziejną taktykę. Nie potrafią zrobić nic poza próbami zmiażdżenia nas przewagą liczebną. Straty im nie przeszkadzają, bo nie giną indywidualne osobniki. - Niewykluczone. To pomysł równie dobry jak każdy inny. Sprawdźmy, czy damy radę przyjrzeć się im bliżej. Robozwiadowcy sprawdzali teren przed nimi i osłaniali ich tyły. Obaj mężczyźni zagłębiali się powoli w rozkładające się listowie zwalonych drzew. Morton widział kilkuset obcych krzątających się w przybrzeżnej rafinerii. Potężną maszynerię nadal rozbudowywano. Na obu końcach kompleksu wznosiły się rusztowania, na których ustawiono żurawie i wciągniki. Na nowo dodanych elementach roiło się od obcych. Mortonowi przyszło na myśl, że muszą mieć znakomite poczucie równowagi. Na wąskich metalowych prętach, po których chodziły alfy, nie zauważył żadnych odpowiedników ludzkich poręczy. - Hej, widziałeś to?! - zawołał Rob. - Co? - jeden z tych stworów właśnie się zesrał. Na samym szczycie rafinerii. Morton nastawił instrumenty optyczne na kolosalną konstrukcję. Wiedział już, czego szukać, dlatego bez trudu wypatrzył ślady nieskrępowanej defekacji. Na rurach i dźwigarach można było zauważyć brązowe plamy. - I co z tego? Widać nie wynalazły spłukiwanej toalety. Doktor mówił, że przede wszystkim powinniśmy zwracać uwagę na różnice w filozofii życia. - Nie jestem pewien, czy to tylko kwestia psychologii albo nawet nieefektywnego systemu wydalania. Pozostawianie własnych odchodów w okolicy nie opłaca się żadnemu gatunkowi. Wszyscy wymyślają jakieś sposoby pozbywania się ich zarówno społeczne, jak i praktyczne. To jedna z pierwszych oznak powstawania cywilizacji. Nikt nie czeka, aż deszcz wszystko zmyje. - Nie masz pojęcia, jak wygląda biochemia ich systemu trawiennego - sprzeciwił się Morton. Bardzo możliwe, że ich gówno jest świetnym nawozem. - W takim razie powinny je zbierać i przewozić na pole. Nie, coś umyka naszej uwagi. Być może miałeś dobry pomysł z tą armią klonów. - Przerwał z niezadowoloną miną. - Ale nawet klony nie zanieczyszczałyby dobrowolnie swojego środowiska. Nikt by tego nie robił. To nie ma sensu. - Może w drugim rzucie przybędzie armia klonów czyścicieli. Rob zachichotał. - Założysz się o to?
- Nie ma głupich. Po kolejnej półgodzinie skradania się przez rozkładający się las dotarli do granicy otwartego terenu. Obszar zwalonych drzew kończył się w odległości sześciuset metrów od pola siłowego osłaniającego miasto obcych. Wysłali przodem trzech robozwiadowców, ale sami pozostali pod osłoną ociekających wodą pni. Niewidoczne słońce opadało już za horyzont. - Zauważyłem kolejną różnicę - odezwał się Rob. - Słucham? - Wszystkie ich budynki są bezbarwne. Nie ma żadnej dekoracji ani wykończenia. Ich mury są zbudowane z nieprzetworzonych materiałów. - Pewnie są ślepi na kolory. - I odporni na estetykę? - Dobra, powiedz, co myślisz. - Nie wiem, co myśleć. Po prostu wskazuję fakt. Ich kultura nie stworzyła sztuki. - Widziałeś syf, który zalewa w dzisiejszych czasach unisferę? - Wiesz, co mam na myśli. - Ehe, ale nie zapominaj, że to baza wojskowa na niedawno podbitej planecie. Musi być funkcjonalna. - Może i tak. A co sądzisz o tym? - Morton przeniósł uwagę na obcych poruszających się poniżej. Z miejsca, w którym się skrył, widział tylko wąski wycinek rafinerii. Maszyneria i gęsto upakowane rury składały się na metalowe urwisko wysokości pięćdziesięciu metrów. Znajdowały się w nim wielkie otwory, z których wypływały burzliwie strumienie płynu. Naliczył szesnaście potężnych fontann żółtej, spienionej wody wpadających do jeziora. - Chyba już wiemy, jakie zasoby zwabiły ich w to miejsce - stwierdził Rob. - Samo jezioro. - Co to za cholerstwo? - zastanawiał się Morton. Płycizny jeziora lśniły w jaskrawym blasku świateł ulokowanych na szczycie rafinerii. Obcy wykonali przy brzegu mnóstwo roboty. Ku wodzie opadały teraz długie, betonowe rampy, sięgające niemal do odległego o półtora kilometra pola siłowego. Między nimi umieszczono grube sieci, dzielące jezioro na małe zagrody. Morton uświadomił sobie, że w ich zasięgu taflę pokrywa znacznie więcej fal niż na zewnątrz. Pod osłoną pola siłowego nie mogło jednak być wiatru. Zrobił zbliżenie, by przyjrzeć się dokładniej. W zagrodach poruszały się jakieś żywe stworzenia. Było ich bardzo wiele. To ich miotające się pod powierzchnią ciała były źródłem zaburzeń. Bioformują planetę - stwierdził. - Po to właśnie jest ta stacja, po to potrzebowali jeziora. Jezu.
- Bardzo możliwe - zgodził się Rob. - Z pewnością ich plany ekspansji są zakrojone na szeroką skalę. Zobacz, co przekazuje robozwiadowca 306. - Wirtualne pole widzenia Mortona wypełnił obraz przekazywany przez robozwiadowcę. Mała maszyna podkradła się do samego pola siłowego. Najpierw sprawdziła jego moc. Nie mieli nic, co mogłoby je przebić. Oparłoby się nawet ich taktycznym pociskom jądrowym. Morton skupił uwagę na dole wykopanym przez obcych sto metrów za barierą. Budowali tam podziemny bunkier o ścianach z metalu i betonu. W samym środku wykopu powstawała metalowa wieża. Doktor miał rację: na pewnym poziomie techniczne rozwiązania upodabniały się do siebie. Obcy budowali generator pola siłowego. - Popatrz w prawo - powiedział Rob. Morton obrócił anteny robota. W odległości sześciuset metrów wznoszono identyczny bunkier. Nowe generatory będą znacznie potężniejsze od tych, których alfy używają teraz - stwierdził Rob. Przy tym tempie prac ukończą budowę za jakieś dwa dni i wtedy nic już im nie zrobimy. Będziemy mieli przesrane. - Jak dotąd pole siłowe otacza tylko miasto - sprzeciwił się Morton. - Wszędzie indziej nadal możemy im dokopać. - Komu próbujesz wciskać kit? Ta monstrualna stacja znajduje się w mieście. Musimy ją zniszczyć. Nie ma co się pieprzyć, trzeba użyć broni jądrowej. Morton zaryzykował wysunięcie głowy z ukrycia, by spojrzeć bezpośrednio na miasto i otaczające je pole. Potężny obcy kompleks wzniesiony nad jeziorem znajdował się poza zasięgiem ich ataku, jakby dzieliły go od niego lata świetlne. - Kurwa, nie ma żadnej drogi wejścia! - Może udałoby się tam dostać od strony jeziora? Pola siłowe nie funkcjonują w wodzie za dobrze. Im gęstszy materiał, tym mniej są efektywne. - Niewykluczone. Ale woda nie jest zbyt gęsta. Będziemy musieli się rozejrzeć, sprawdzić integralność pola na dnie jeziora. - Nasze skafandry działają pod wodą. - One tak, ale co z sieciami tłumiącymi? - Nie jestem pewien. Moglibyśmy... Hej, co tu widzimy? Jeden z robozwiadowców zarejestrował jakieś poruszenie kilkaset metrów od nich, w głębi martwego lasu. Maszyna wdrapała się na butwiejącą kłodę i zobaczyła ludzką postać, czołgającą się wzdłuż linii pniaków od jednego gąszczu do drugiego. - A więc Mellanie miała rację - zauważył Rob. - Jest kimś więcej niż tylko świetną dupą, co? - Ehe - zgodził się Morton z roztargnieniem w głosie. Za pierwszym człowiekiem skradało się dwóch następnych. Ich stroje przypominały ciemne kombinezony narciarskie. W podczerwieni byli całkowicie niewidoczni. Najwyraźniej ktoś tutaj wiedział, jak manipulować włóknami termicznymi.
- To nie może być dla nas korzystne. Chcą coś zaatakować. - Spokojnie, stary. Nasze maskowanie jest w porządku. - Ale ich nie jest. - Dotknął wirtualną dłonią ikony Kotki. - Znaleźliśmy ocalałych tubylców. Zobacz obraz z naszych robozwiadowców. - Widzę ich, Morty. Wygląda na to, że znaleźli sobie cel w życiu. - I to cholernie głupi - dodał doktor. - Jeśli zaczną strzelać do obcych, zaraz zginą. - Mam wrażenie, że wiedzą, co robią - sprzeciwił się Rob. - Zobaczmy, dokąd idą. Pięciu robozwiadowców ruszyło w las równolegle do ludzi. Szybko ich wyprzedzili i zaczęli badać teren przed nimi. - Jednym z celów naszej misji jest pomoc ocalałym ludziom i ratowanie ich - zauważył doktor. - Tu chyba chodziło o cywilów - zauważył Rob. - Ci idioci to właśnie cywile. Tylko im się wydaje, że są żołnierzami. - Ja dałem się nabrać. - Doktor może mieć rację - wtrąciła Kotka. - Te kmiotki nam nie pomogą, jeśli wywołają zamieszanie. Powinieneś ich powstrzymać, Morton. Dlaczego ja? W innej sytuacji uznałby słowa Kotki za komplement. - O kurczę - zawołał Rob. - Chyba zaczyna nam brakować czasu. Robozwiadowcy odebrali charakterystyczne emisje elektromagnetyczne alf. Skraj martwego lasu patrolowało czterech opancerzonych obcych. Morton wyjął szczegółową mapę i przyjrzał się jej uważnie. - Gdybym chciał zastawić na nich zasadzkę, zrobiłbym to tutaj - stwierdził, wskazując na mały, głęboki żleb przecinający pogórze i docierający do brzegów Trine'ba nieco na wschód od miasta. Obcy będą musieli w którymś miejscu go przekroczyć. Atakujących nie będzie widać z miasta, a ściany żlebu ich osłonią. To idealny punkt. - Ehe - zgodził się Rob. - Nieźle, jak na bandę amatorów. - Pójdźcie z nimi porozmawiać - zaproponował doktor. - Powinni przynajmniej się dowiedzieć o naszej obecności.
- Jeśli mnie o to pytasz, oni wiedzą, co robią - rzekł Rob. - Nie sądzę, by to była ich pierwsza akcja. - Jeśli im na to pozwolicie, popełnicie błąd. - Doktor ma rację - poparła go Kotka. - Idźcie powstrzymać walkę, chłopaki. Morton wiedział, że kobieta ma słuszność. Nie mogli sobie pozwolić na to, by ktoś przeszkodził im w misji, nawet jeśli miał dobre intencje. - Spróbujemy. Rob skarżył się pod nosem, ale podążył za Mortonem. Posuwali się naprzód pod pełną dziur osłoną z butwiejącej kory, a pod nogami mieli grubą warstwę gnijących igieł. Gdy tylko ruszyli w drogę, Morton uświadomił sobie, że mogą nie zdążyć. Obcy szli szybko po otwartej przestrzeni, a trzech bojowników było już prawie na miejscu. - Skręcimy w waszą stronę na wypadek, gdybyście spieprzyli robotę - odezwała się Kotka. - Już mi się znudziło rozmieszczanie tych czujników. - Pierdol się - warknął doktor. - Nie widzimy, co się dzieje za Czarną Wodą. Musimy poszerzyć naszą sieć. - Nie zawracaj dupy, koszarowy prawniczyno. To mnie wkurza. Rób swoje i pozwól mi zająć się tym, co trzeba zrobić. - Nie chodzi o ciebie, ty suko. - Nerwy, nerwy. - Hej, popatrzcie - zawołał nagle Rob. - Mamy tu coś ciekawego. - Robozwiadowcy zameldowali, że wewnątrz jaru pojawiły się zakłócenia elektromagnetyczne. Nie były na tyle silne, by uniemożliwić obcym łączność z miastem. Ich działanie było subtelniejsze: zmniejszały szerokość pasma i zakłócały przekazywane informacje. - Ktoś tu wie, co robi. Trzej bojownicy zajęli pozycje na krawędzi żlebu. Zdjęli z pleców długie, masywne cylindry i wycelowali je w czarną szramę w krajobrazie. E-kamerdyner Mortona zaczął porównywać je ze znanymi typami broni. - Niech to szlag - mruknął Morton, gdy wreszcie znalazł coś podobnego. - To karabiny alf. - Ciekawe, skąd je wzięli? - zapytał Parker z wesołością w głosie. - Ale są wielkie, co? - Liczy się to, co z nimi zrobią - zauważyła Kotka. Morton zastanawiał się, czy nie nakazać robozwiadowcy podejść do jednego z bojowników i nie nawiązać z nimi kontaktu za jego pośrednictwem. Nie zrobił tego, ponieważ obawiał się, że
partyzanci po prostu strzelą do małej maszyny, co zdradziłoby ich wszystkich przed alfami. Obcy zaczęli schodzić do rozpadliny. Po pokrytym szarobiałymi kamieniami dnie zwężającej się ku dołowi doliny o stromych ścianach płynął wartki potok. Po obu jego stronach z gleby sterczały pokryte porostami głazy i alfy musiały schodzić na dół zygzakiem. Jeden z robozwiadowców przycupnął na krawędzi skalnej nad nimi, przekazując obraz, gdy przestały być widoczne z lasu. Na chwilę przed tym, nim dotarły do strumienia, zakłócenia nasiliły się gwałtownie. Obcy zatrzymali się, unieśli broń i rozciągnęli szyk. Dwaj skryli się za głazami. Ich obraz w podczerwieni zniknął, gdy powłoka kombinezonów zrobiła się czarna. Obie alfy stały się prawie niedostrzegalne, nawet dla czujników robozwiadowcy. - Powstrzymaj ich - błagał doktor. - Morton! Parów przeszyła wiązka z broni energetycznych, trafiając jednego z lepiej widocznych obcych. Pole siłowe trysnęło iskrami, widoczną na tle skały i spienionej wody sylwetkę alfy otoczyło jaskrawofioletowe halo. W rozjarzone pole siłowe uderzyła kolejna wiązka. U jego podstawy pojawiły się małe płomienie. Z otaczającej obcego trawy buchnęły w górę smużki dymu. Minęło parę sekund, nim pole siłowe wreszcie się załamało pod naciskiem bliźniaczych wiązek. Pancerz alfy eksplodował w oślepiającym grzybie plazmy. Komórki energetyczne oraz amunicja zamieniły się w parę. Parów wypełnił blask jaśniejszy niż w południe. Dwaj ukryci wśród głazów obcy otworzyli ogień do napastników. - Cholera, przegrają - zawołał Morton. Wstał i pobiegł w stronę walczących ludzi. Elektromięśnie kombinezonu wzmacniały każdy jego krok, pozwalając mu przeskakiwać leżące drzewa. - Niech to chuj! - wrzasnął Rob i popędził za towarzyszem. Zbutwiałe pnie pękały pod jego stopami, jakby były z polistyrenu. - Widzę stąd ogień - zawołała Kotka. - Na pewno zauważyła go połowa obcych pod Czarną Wodą. Morton skrzywił się ze złością. W szczelinie trwał pokaz pirotechniki, wyraźnie widoczny na tle czarnego wzgórza. Z pewnością zwabi tu maszyny latające, nawet jeśli łączność obcych nie działała. Z pochwy na prawym przedramieniu skafandra wysunął się hiperkarabin. Na brzegu jaru, w miejscu, gdzie leżał jeden z ludzi, w górę trysnęła fontanna ziemi i ognia. Ludzka sylwetka zawirowała w powietrzu, wyraźnie widoczna na tle gorejącej w wąwozie energii. - Cztery maszyny lecą w waszą stronę - poinformował ich Parker. W wirtualnym polu widzenia Mortona pojawiły się pomarańczowe symbole. - Dasz radę to zgasić? - zawołała Kotka. - Nie ma szans - odparł Morton. - Jeden z nich nie żyje, ale dwaj pozostali nadal strzelają.
- Powstrzymaj ich! - zażądał Parker. - To nie może być takie trudne. - Ruszamy - zdecydował doktor. - Parker, chodź ze mną. - Jezu. Morton wykonał ostatni, długi na osiem metrów skok nad zwalonym na ziemię drzewem i wylądował na skraju wąwozu. Jego buty uderzyły z łoskotem w gąbczastą glebę, zapadając się w nią aż po kostki. Wycelował już hiperkarabin. W jego wirtualnym polu widzenia pojawił się prosty krąg celowniczy. Robozwiadowcy podawali mu współrzędne. Pancerz obcego wsunął się gładko do pomarańczowego kręgu, który natychmiast rozbłysnął zielonym blaskiem. Morton wystrzelił. Hiperkarabin skonstruowano z myślą o tylko jednym celu: przebijaniu pola siłowego otaczającego pancerze obcych. Mimo to Morton poczuł się zaskoczony, gdy trwający pół sekundy impuls małego, atomowego lasera bez trudności poradził sobie z kombinezonem alfy. Odrzucony trzy metry w tył obcy wpadł do strumienia. Woda zamknęła się nad mroczną sylwetką. Rozległ się krótki syk, w górę buchnął niewielki obłoczek pary. Kto by pomyślał, wojsko zaprojektowało coś jak należy. Rob przykucnął obok, by prezentować nieprzyjacielowi mniejszą sylwetkę. On również wystrzelił z hiperkarabinu. Morton wycelował w ostatniego obcego i załatwił go. W parowie znowu zrobiło się ciemno. Tam, gdzie przed chwilą stał patrol alf, żarzyło się tylko kilka wężowych śladów zwęglonej trawy, szybko gasnących w wilgotnym powietrzu. - Kim jesteście, do diabła? - zapytał czyjś głos. - Odsieczą - odparł Rob. - To wasz szczęśliwy dzień. - Maszyna latająca nad wami - poinformował ich doktor dziwnie spokojnym głosem. - Będziecie potrzebowali osłony, Morton. - Nie! - ostrzegła go Kotka. - Nie rób tego! Morton zobaczył na telemetrycznym obrazie, że doktor wystrzelił naddźwiękowy pocisk Vixen. Smukła rakieta wzbiła się w górę z przyśpieszeniem piętnastu g. Plazma bijąca z jej dyszy świeciła jak nagły rozbłysk słońca. Pocisk uderzył w pole siłowe, w jednej chwili uwalniając całą energię. Maszyna alf eksplodowała, rozżarzona sferyczna fala uderzeniowa poruszająca się szybciej od dźwięku pochłonęła jej trzy towarzyszki. Wszystkie wybuchły, tryskając na wszystkie strony szafirową parą. - Mam was, skurwysyny - zawołał radośnie doktor. - Ty głupi kutasie! - wrzasnęła Kotka. - Zabiłeś nas wszystkich. - Tylko te ciała - uspokoił ją doktor. - Twoja esencja przetrwa. Oślepiająca burza świetlna gasła stopniowo na nocnym niebie, przechodząc w tysiąc roziskrzonych śladów torowych, opadających powoli ku ziemi. Czujniki skafandra Mortona wykryły troje
opancerzonych ludzi, stojących w samym środku migotliwej śnieżycy. - Zwiewajcie - wyszeptał Morton. - I to już. Migiem! Jedna postać już rzuciła się do ucieczki. Kotka wykorzystywała do maksimum wzmacniające funkcje skafandra, przyśpieszające jej szaleńczy sprint do z górą sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Biegła w górę stoku, zmierzając ku skłębionej chmurze. - Jeszcze cztery - odezwał się Parker. - Nie, sześć. - Chyba raczej dziesięć - poprawił go doktor. - Morton, Rob, zabierzcie stąd cywilów. - Ehe - zgodził się Parker. - Bronimy i służymy. Jedyny ocalały partyzant podszedł niepewnie do Mortona. - Co to było? Co tu się dzieje? - Nie zdążą uciec - stwierdził Rob. Pięć pocisków „Vixen" pomknęło z wizgiem w noc. Morton skoczył na partyzanta w tej samej chwili, gdy zalało ich ostre, białe światło. - Na dół. Do parowu. Nie dał mężczyźnie czasu na sprzeciw. Objął go i uniósł bez wysiłku w ramionach skafandra. Obaj runęli w dół. Za ich plecami na niebie rozbłysły zabójcze fajerwerki diabła. - Bandyci spadają na ziemię - zameldował Parker z radosnym śmiechem. - Znaleźli nas - dodał doktor. - Cholera, lecą kolejne maszyny. Osiemnaście. W tym cztery duże. Kolejny typ do twojego katalogu, Morton. - Czujniki jego skafandra przekazywały strumień informacji, który zaczął słabnąć, gdy doktora dosięgło kilka wiązek z broni energetycznej. - Lepiej schowajcie się głęboko. Nadaj temu sens, Morton. Liczę na ciebie. Wystrzelił kolejny pocisk. Nie zdążył pokonać nawet dziesięciu metrów, nim zniszczył go potop energii z broni obcych. Parker wrzasnął przeraźliwie, gdy wybuch wyrzucił go w górę. Jego skafander zaczął słabnąć pod naporem wiązek. - Zejdźmy na dno parowu - odezwał się Rob. - Tam będziemy bezpieczni. Morton pociągnął za sobą partyzanta i zbiegli kilka metrów, na brzeg oszalałego potoku. Włączył aktywne czujniki, pewien, że nikt tego nie zauważy. Strumień miał co najmniej dwa metry głębokości. Tak daleko, jak sięgał radar, nurtu nic nie przegradzało. - Tu jestem - wołał Parker, nadając na wszystkich częstotliwościach dostępnych dla jego skafandra. -
Tu jestem, skurwysyny. - Chodźcie mnie załatwić. - Siedem wielkich maszyn skierowało się w jego stronę. Rozbłysły wiązki. - Nażryjcie się i gińcie! Morton skoczył do strumienia, wlokąc za sobą partyzanta. Poszerzył pole siłowe skafandra, by chroniło ich obu. Parker odpalił obie swe taktyczne głowice jądrowe. Nad parowem rozbłysło oślepiająco białe światło, niszcząc wszystkie kolory. Jego gęsty nimb napromieniował ziemię. Z kipiącej wody strumienia buchnęła para. Potem powietrze zadrżało, głazy się poruszyły. Mniejsze kamienie posypały się w dół, wpadając do wody. Morton i Rob byli już jednak daleko w dole strumienia, niesieni przez wartkie bystrza. To była szybka, chaotyczna podróż. Przedzierali się przez płycizny i obijali o brzegi, by po chwili wrócić do głównego nurtu. Morton mocno ściskał ocalałego partyzanta, starając się cały czas utrzymywać jego głowę nad spienioną powierzchnią. Straszliwy blask dogasał powoli, zostawiając za sobą skłębione chmury przeszywane błyskawicami. Ziemia również przestała drżeć. - Nic ci nie jest? - zapytał Rob. Płynął dziesięć metrów przed Mortonem. Unosił się na plecach, używając rąk jako sterów. - Próbuję uratować tego faceta. - Co z nim? - Chyba widział lepsze dni, ale czujniki mówią, że ciągle oddycha. Raczej się dławił, ale słabe, bezładne ruchy świadczyły, że jeszcze żyje. - Znaleźliśmy się cholernie blisko miasteczka. - Wiem o tym. Ale to już prawie koniec. Po dwustu metrach dotarli do ujścia strumienia, który rozlewał się na kamienistej płaszczyźnie, a potem wpadał do jeziora Trine'ba. Morton minął ostatni zakręt, walnął tyłkiem w kamienie i po chwili się zatrzymał. - Niech to chuj - odezwał się Rob. - Udało nam się. - Gratulacje - głos Kotki ociekał sarkazmem. - Wylądowałeś na czymś miękkim, tak? Na tej części, którą myślisz. - Pierdol się, suko. Morton ujrzał w wirtualnym polu widzenia ocalałe dyskowe czujniki, przekazujące sygnał Kotki.
Zostało ich bardzo niewiele. Przełączywszy się na ich transmisje w paśmie widzialnym, zobaczył mały krater, jarzący się jadowitym, rdzawym blaskiem. Tam właśnie zginął Parker. Nad kraterem w chmurach powstała dziura, wypełniona fioletową mgiełką. Lasy i zagajniki porastające wzgórza nad miastem stały w ogniu. Trawiły je gwałtowne pożary, a na wolnych przestrzeniach tliły się resztki trawy. Wąski obszar powietrza między ziemią a chmurami wypełniał dym. Żaden z czujników nie wykrywał aktywności maszyn latających. Kotka skryła się w płytkim zagłębieniu wysoko nad strefą zniszczeń. Instrumenty Mortona wskazywały, że jej skafander nie jest uszkodzony. Pole siłowe uchroniło ją przed wybuchem. Morton puścił partyzanta i wstał. Od pola siłowego otaczającego miasteczko obcych dzieliło ich zaledwie pięćset metrów. Nie wykrywał w okolicy żadnej aktywności. - Chyba na razie jesteśmy bezpieczni - stwierdził. - To może być odpowiednia chwila, by stąd zmiatać. - Zgadzam się w stu procentach - mruknął Rob. Morton spojrzał na nieznajomego, który nadal leżał na kamieniach, dysząc ciężko. Jego czarne ubranie było porozdzierane, a hebanową skórę pokrywały rany i zadrapania. - Nic się panu nie stało? - zapytał Morton. Mężczyzna odwrócił głowę i łypnął na niego ze złością. - Słucham? Chyba pan żartuje? - Przepraszam. Mamy porządną apteczkę, ale jeśli może pan chodzić, wolałbym się trochę oddalić od Randtown, zanim udzielimy panu pomocy. - Łaskawe niebiosa, wybaczcie mi to, co uczyniłem. - A co takiego pan uczynił? - Po raz kolejny poprowadziłem dzielnych ludzi na śmierć. Jak rozumiem, to wy jesteście odpowiedzialni za ten wybuch? Był jądrowy, tak? - Jeden z moich towarzyszy odpalił ładunek, by powstrzymać maszyny latające, które przyciągnęliście. - Rozumiem. - Mężczyzna pochylił głowę, niemalże chowając ją w wodzie. - Moje sumienie obciążyły kolejne ofiary. A brzemię i tak już było straszliwe. Los z pewnością mnie nienawidzi. - Nie sądzę, by to była osobista sprawa. Jestem Morton, a mój towarzysz to Rob. - Dziękuję za uratowanie życia, panowie. Chociaż to i tak na nic się nie zda. - Cała przyjemność po naszej stronie - mruknął Rob.
- Kim pan jest? - zapytał Morton. Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając zakrwawione zęby. - Jestem Simon Rand. To ja założyłem ten raj. Morton musiał przyznać, że jaskinia jest dobrą kryjówką. Minęła godzina, nim do niej dotarli. Szli po przybrzeżnych skałach, od czasu do czasu przechodząc w bród głębokie ujścia strumieni spływających z gór do cuchnącego jeziora. Na dowódcę partyzantów czekało troje ludzi, rozpaczliwie pragnących się dowiedzieć, co spowodowało wybuchy bomb. David Dunbavand odniósł poważne obrażenia podczas poprzedniej akcji, jedną z nóg miał całkowicie zmiażdżoną. Przybrała niezdrową, sinoczarną barwę, a z ran sączyła się szara, gęsta ciecz. Palce toczyła już gangrena. Podczas krótkiej walki złamał też sobie kilka innych kości. Ciągle się pocił, a wilgotne włosy lepiły mu się do czaszki. Opiekowała się nim dziewczyna imieniem Mandy. Sprawiała wrażenie straszliwie zmęczonej i skłonnej do łez. Nie mogła zrobić wiele poza wymianą bandaży i podawaniem rannemu cienkiego rosołu przyrządzanego z ocalałych pakietów żywnościowych. Miała na sobie kilka za dużych wełnianych swetrów oraz zielone, nieprzemakalne spodnie z półorganicznej tkaniny. Spod czarnego, wełnianego kapelusza wystawały strąki włosów. Druga kobieta, Georgia, wybiegła im na spotkanie, rozpluskując wodę na płyciźnie, i przywitała kuśtykającego w stronę kryjówki Simona. - Należy do moich najwcześniejszych wyznawców - oznajmił pełnym bólu głosem, gdy przedstawiał ją Mortonowi i Robowi. - Budowała razem ze mną autostradę. Kobieta uśmiechnęła się dzielnie do niego, obejmując go w pasie, by pomóc mu pokonać kilka ostatnich metrów po śliskiej skale. Twarz miała silną i piękną, o mocnej szczęce i ostrych kościach policzkowych. Rejuwenacja przywróciła jej młodzieńczy wygląd. Miała na sobie drogi kostium ze znanego domu mody, włożony na kilka T-shirtów, oraz termiczne spodnie. Półorganiczna tkanina była brudna po tygodniach noszenia, ale nadal zapewniała pewną ochronę przed panującą w jaskini wilgocią oraz sączącym się z zewnątrz chłodem. Kasztanowe włosy - ongiś stylowo uczesane obcięła krótko nożyczkami i ukryła pod jedwabną chustką zawiązaną jak turban. Morton podążył za Simonem i Georgią skalną półką prowadzącą do głównej komory. Źródłem światła było tu kilka kul świetlnych zasilanych energią słoneczną, jakie można było kupić w każdym sklepie turystycznym. Wszystkie pilnie potrzebowały naładowania. Paliły się bladym, żółtym światłem, niesięgającym nawet sklepienia jaskini. Wystarczyło to jednak, by zobaczył trzy ciała w plastikowych workach spoczywające pod tylną ścianą. David wsparł się na łokciach, krzywiąc się z wysiłku.
- Gdzie reszta? - zapytał, spoglądając na wejście z rozpaczą na twarzy. Znał już odpowiedź. - Przykro mi - odparł Simon. Mandy oklapła i wybuchła płaczem. - Tyrone? - zapytał David. - Nie. Ale załatwił jednego obcego. Walczył do samego końca. - Jednego! - zawołał z goryczą ranny. - Jednego z miliona. Nie trzeba było tu zostawać. Szkoda, że nie odjechałem z Lydią i dzieciakami. Nic tu nie zdziałamy. Wykończą nas wszystkich. Tylko popatrz! Zostało nas zaledwie czworo. Jaki to ma sens? Opadł na cienki materac. Drżał z bólu, oddychając z wysiłkiem. - Ilu was było na początku? - zapytał Morton. - Na planecie pozostało osiemnaścioro ludzi - odparł Simon, siadając ciężko. Machnął ręką, wskazując na otoczenie. - To wszyscy, którzy przeżyli. Chciałbym móc powiedzieć, że zabraliśmy ze sobą do piekła całe tłumy obcych, ale, niestety, nasze wysiłki przyniosły w najlepszym razie mierne rezultaty. Najeźdźcy są świetnie wyposażeni. To znakomici żołnierze. Prawdę mówiąc, osiągnęliśmy niewiele poza własną śmiercią. Podrapał się po bandażach ze sztucznej skóry, którymi Rob przykrył jego rany podczas drogi powrotnej. Georgia usiadła obok, podciągając kolana pod brodę i oplatając je ramionami. - Osiemnaścioro - mruknął Morton. Nie chciał pytać o szczegóły. Wszystko to wydawało się straszliwym marnotrawstwem. Co prawda, Pazury Kotki nie osiągnęły wiele więcej. Jak dotąd. - Proszę - odezwała się Mandy. Otarła oczy, kierując na Mortona błagalne spojrzenie. - Czy możecie nas przetransportować do Wspólnoty? Morton cieszył się, że ma na głowie hełm i kobieta nie widzi jego miny. - Nie jestem pewien. Mają nas stąd zabrać dopiero za sześć miesięcy. Oczywiście, zawiadomię flotę o waszej obecności. Zapewne spróbują otworzyć dla was tunel czasoprzestrzenny. - Macie łączność? - wychrypiał David Dunbavand. - Jasne. Flota regularnie otwiera tunel czasoprzestrzenny, by odebrać nasze przekazy. Możemy zawiadomić rodzinę, że wszystko z panem w porządku. - Wolałbym, żebyście tego nie robili - odparł z uśmiechem, który zaraz przerodził się w kaszel. - Czy mogę się panu przyjrzeć? - zapytał Rob. Zdjął hełm i uklęknął przy rannym, przesuwając diagnostycznym układem procesorowym nad jego nogą i tułowiem. - Mamy w bazie spory zapas
medykamentów. Na pewno znajdzie się coś, co panu pomoże. - Na początek przydałby się środek przeciwbólowy - stwierdził David. - Nawet tego nam zabrakło. Szpital odcięło pierwsze pole siłowe stworzone przez obcych. Od tej pory musiało nam wystarczać to, co znaleźliśmy w domach. Nie było tego zbyt wiele, a wydawało się samolubstwem odmawiać leków biednemu, staremu Napowi, nawet pod sam koniec. Wskazał na jednego z trupów. - Nie ma sprawy - stwierdził Rob, wyjmując z plecaka mały aplikator. Gdy przytknął go do szyi Davida, mężczyzna westchnął głośno. - Cholera, nigdy nie myślałem, że ucieszę się z odrętwienia. To bardzo miło z pana strony, przyjacielu. - Cała przyjemność po mojej stronie. Niech pan leży spokojnie. Medyczny program mojego ekamerdynera sprawdzi, co możemy dla pana zrobić. - Jaką szerokość pasma ma wasze połączenie? - zapytał David. - Mamy wspomnienia przyjaciół. Czy moglibyście chociaż je przesłać? - Macie tu bezpieczną skrytkę? - zdziwił się Morton. - Ich bezpieczeństwo gwarantuje nasz honor - wyjaśnił Simon. - Za każdym razem, gdy ktoś z nas opuszcza jaskinię, zapisujemy jego świeże wspomnienia w zwykłym ręcznym układzie procesorowym. Wszyscy przysięgliśmy, że przekażemy je do Wspólnoty. Widzi pan, ufamy sobie. Przyjaźń połączyła nas w tych trudnych czasach więzią pozwalającą nam śmiało stawić czoło perspektywie utraty ciała. Morton nie był pewien, czy ufa komukolwiek w Pazurach Kotki na tyle, by powierzyć mu swe wspomnienia. - To byłby powolny transfer - odparł ostrożnie. - Tunel czasoprzestrzenny nie otwiera się na długo. Tylko na kilka sekund. - Rozumiem - stwierdził Simon. - Udało nam się przetrwać do tej pory, więc kilka dodatkowych miesięcy nie powinno nam sprawić trudności, zwłaszcza jeśli wasza broń zapewni nam ochronę. Morton zdjął hełm. W kontraście z filtrowanym powietrzem, którym oddychał do tej pory, wypełniający jaskinię smród wydał mu się szczególnie mocny. Nie potrafił go rozpoznać. Przypominał surowe mięso, ale ze słodkim posmakiem. To było dziwne. - Co to jest? - Chodzi panu o odór? - zapytała Mandy. - Coś, czym zanieczyszczają Trine'ba. Od kilku tygodni robi się coraz gorzej.
- Macie pojęcie, co to może być? Widzieliśmy rafinerię, którą zbudowali. - Wziąłem kilka próbek - odparł David. - To coś w rodzaju alg. Bioformują Trine'ba. - Jestem przekonany, że to pierwszy krok do przekształcenia planety w wyłączne siedlisko ich biologicznego dziedzictwa - dodał Simon. - Z pewnością nie okazują zainteresowania ani szacunku bytującym tu organizmom. To imperializm sięgający aż do poziomu komórkowego. Rob wyjął z apteczki kilka fiolek i włożył je do aplikatora. - Otoczę pana nogę sztuczną skórą - poinformował Davida, dotykając aplikatorem odbarwionego uda. - Nie potrafię nastawić kości jak trzeba, ale osłona i biowirusy pomogą ustabilizować pana stan do czasu, gdy będziemy mogli pana przewieźć do szpitala we Wspólnocie. David zakasłał. Na jego wargach pojawiły się kropelki krwi. - Mam nadzieję, że Lydia płaci moje ubezpieczenie medyczne. - Będziesz żył, Davidzie - zapewnił ze spokojem Simon. - Jeśli będzie trzeba, sam cię zaniosę do tunelu czasoprzestrzennego. Przerwał, słysząc plusk przy wejściu do jaskini. Kotka wyszła z wody i zdjęła hełm. Jej włosy o fioletowych koniuszkach pozlepiały się od potu w niezliczone kolce. Uśmiechała się szeroko. Omiotła jaskinię swobodnym spojrzeniem wielkich, niebieskoszarych oczu. - Fajnie tu - orzekła. - Hej, chłopaki, stęskniliście się za mną? - Jak za starymi rzygowinami - odparł Rob. Odwrócił się, wracając do zdejmowania bandaży z nogi Davida. Kotka weszła zamaszystym krokiem do środka. - No cóż, moi drodzy, nasze pierwsze sześć godzin to prawdziwa rewelacja. Straciliśmy dwóch ludzi. Nie udało nam się uratować dwóch uchodźców. Odpaliliśmy parę ładunków jądrowych, które nie spowodowały żadnych szkód. Straciliśmy też większość czujników. To ci dopiero efektowny początek. - A ty bardzo nam pomogłaś - odciął się Morton. - Słyszałeś, co ci mówiłam, ale postanowiłeś to zignorować. Choć skafander świetnie na niego pasował, Morton zdjął go z radością. Drapał się wszędzie, gdzie tylko mógł sięgnąć. Skóra go swędziała, a mięśnie miał zesztywniałe. Jednoczęściowy kombinezon z półorganicznej tkaniny, który miał pod spodem, nieźle chronił przed panującą w jaskini wilgocią, na smród nie było jednak żadnej rady.
Uchodźcy z Randtown od tygodni żywili się wyłącznie znalezionymi pakietami, ucieszyli się więc z żywności dostarczonej przez Pazury Kotki. - Produkowana fabrycznie papka pełna cukru, kiepsko zmodyfikowanych genów i toksycznych, uzależniających dodatków - odezwała się Georgia, jedząc paluszek rybny prosto z samogotującego się pakietu. - Boże, ależ to smaczne. - To koniec naszego sposobu życia - stwierdził Simon. Przyjął od Kotki wegetariańską lasagnę i kiwnął głową na znak wdzięczności. - Nie pochodzi z przemysłowych farm Wielkiej Piętnastki - zapewniła kobieta. - Nie wzięłabym do ust takiego gówna. Morton zauważył, że Rob otwiera usta. Spojrzał mu w oczy i Rob się odwrócił. - Musimy zdecydować, co teraz zrobimy - oznajmił Morton. - Uważam, że priorytetem powinno być wydostanie was stąd.
- A co z Davidem? - zapytał Simon. Dunbavanda owinięto w lekki śpiwór Mortona, by uchronić sztuczną skórę przed cuchnącą wilgocią. Mężczyzna spał niespokojnie, pozwalając działać lekom i biowirusom. - Możemy go załadować do jednej z naszych kapsuł i przetransportować w góry, kierując nią zdalnie - zaproponował Morton. - W Dausingach będziecie bezpieczniejsi. - Tak, aktywność obcych koncentruje się wokół Randtown i w dolinach otaczających Czarną Wodę zgodził się Simon. - Wyżej nic nie powinno nam zagrozić. - A co z naszą misją? - zapytał Rob. - Mieliśmy zatruć życie obcym. - I zrobimy to - zapewnił Morton. - Mamy sześć miesięcy. - Nie chcę się z panem spierać - odezwał się Simon - ale z pewnością widział pan te nowe generatory pól siłowych, które budują. Podejrzewam, że gdy już je uruchomią, nawet wy nie będziecie w stanie zagrozić ich najważniejszym instalacjom. To będzie trzecie powiększenie i udoskonalenie ich bazy od chwili przybycia. Za każdym razem pola siłowe są rozleglejsze i potężniejsze. - Z początku próbowaliśmy się dostać do środka - dodała Georgia. - Złapali pięciu z nas, gdy szli przez kanały. Nie mieli szans. Obcy na pewno się spodziewali, że spróbujemy zinfiltrował ich stację. Nie są głupi. A biedny, stary Napo poprowadził ekipę nurków, którzy mieli się dostać do środka drogą podwodną, przez stare akwarium. Nic z tego nie okazało się skuteczne. Pilnują wszystkich dróg dostępu. - Nie ma już żadnych dróg - wtrąciła Mandy, przeżuwając apatycznie kanapkę z boczkiem. - Obcy przekroczyli dawną granicę miasta. Wszystkie tunele i kanały burzowe są wewnątrz pola siłowego. - Nie umiecie myśleć, chłopaki. Drwiący głos Kotki wypełnił jaskinię. Morton zerknął na nią z irytacją. Ćwiczyła jogę, jedną nogę miała zatkniętą za szyję. - Masz jakieś rozwiązanie? - zapytał. - Jest oczywiste. - A zechcesz się nim z nami podzielić? - Trzeba użyć ładunków jądrowych. Nie ma innego wyjścia. - Najpierw musimy się dostać do środka. Zamknęła oczy, złożyła ręce w pozycji Światła Brzasku i zaczerpnęła głęboki oddech.
- Musi być jakiś sposób - nie ustępował Rob. - Co z jaskiniami? - Nie ma ich - odparł Simon. - Przed rozpoczęciem budowy Randtown przeprowadziliśmy dokładne badania sejsmiczne. Nie chciałem, żeby grunt usunął nam się nagle spod nóg. To by było zbyt kosztowne. - Browar „Marquis" miał głębokie piwnice - powiedziała Georgia. - Nie jestem pewna, jak daleko sięgały, ale płynął przez nie podziemny kanał. Używali tej wody do produkcji piwa. Naturalne źródła z Dausingów. To była część ich sloganu reklamowego. - Byłam kiedyś w tych piwnicach - odezwała się Mandy. - Spotykałam się z młodszym piwowarem. Nie były znowu takie wielkie. I miały tylko jedno wejście. - Musiał też być jakiś odpływ. - Obcy na pewno umieścili w nim czujniki. - Browar leży zbyt daleko za polem siłowym - stwierdził Simon. - Zresztą obcy zrównali budynki z ziemią. Nawet gdybyście dostali się do piwnicy, nie moglibyście wejść na górę. - Czy macie coś, co mogłoby się przekopać pod polem siłowym? - zapytała Georgia. - Mściciela Alamo - zasugerował Rob, uśmiechając się półgębkiem do siebie. - Nie mamy - zaprzeczył Morton. - Nie jesteśmy przygotowani do frontalnego ataku. Mieliśmy nękać nieprzyjaciela i wprowadzać zamieszanie, zmuszając go do marnowania czasu i środków. - To niezła teoria, ale mamy do czynienia z bardzo scentralizowanym gatunkiem - zauważył Simon. Tego rodzaju kampania może zakłócić działalność prowadzoną przez obcych w dolinach, wątpię jednak, by na dłuższą metę okazała się skuteczna. By naprawdę im zaszkodzić, musicie zaatakować struktury osłonięte polem siłowym. - To musiałaby być droga podwodna - stwierdził z niechęcią Rob. - Sieci tłumiące nie działają pod wodą, ale musi istnieć jakieś wejście. Luka w rafie albo wylot kanału. Cokolwiek! - Och, żal tego słuchać - warknęła Kotka, zdejmując nogę z karku. - Myślałam, że należysz do klasy menedżerów, Morty. Co się stało z tym sloganem „Nie przejmujcie błędów, przekazujcie rozwiązania", który tak lubią szefowie korporacji? - No dobra, proszę, powiedz nam, na czym polega twój pomysł - odparł Morton ze znużeniem w głosie. - Obcy cały czas powiększają zagospodarowany obszar wokół rafinerii, tak? To znaczy, że musimy umieścić bombę na zewnątrz istniejącego pola siłowego, za linią, do której sięgnie nowe. Potem wystarczy zaczekać, aż włączą nowe pole, i odpalić bombę. Są pytania? Morton miał ochotę się kopnąć. To było takie oczywiste. Doszedł do wniosku, że to szok
spowodowany śmiercią Parkera i doktora pozbawił go zdolności logicznego myślenia. - Simonie, czy obcy wyłączają stare pola siłowe po uruchomieniu nowych? - Tak. Do tej pory to robili. - Kurde, chłopaki, naprawdę chcecie wykorzystać mój skromny plan? Kotka zatrzepotała powiekami. - Ehe - potwierdził Rob. - Pewnie nie masz ochoty tam zostać, by osobiście odpalić ładunek, jak już się upewnimy, że wszystko gra? Zadanie utrudniały im pozostałości po spowodowanym przez Parkera wybuchu. Na wzgórzach wokół miasta nie można było znaleźć żadnej osłony. Musieli zbliżać się do Randtown od wschodu, gdzie nisko położony teren był choć w niewielkim stopniu osłonięty przed falą uderzeniową. Nawet tam jednak wszystkie drzewa padły na ziemię i spłonęły. Wielkie połacie zmodyfikowanej genetycznie ziemskiej trawy padły ofiarą pożarów, nim padający bez przerwy deszcz ze śniegiem ugasił wątłe płomienie. Stało tam kilka dużych domów osłoniętych wyniosłościami terenu. W tej okolicy mieszkali bogatsi obywatele, pragnący się cieszyć wspaniałym widokiem na Trine'ba. Wszystkie budynki ucierpiały wskutek pierwszego ataku na Regenty oraz zniszczeń środowiska spowodowanych przez inwazję. Podmuch rozbił spadziste dachy i naruszył mury, a zadbane niegdyś ogrody przerodziły się w bagna, na których rośliny wyrwały się na chwilę spod kontroli, nim klimat zwrócił się przeciwko nim. Morton i Kotka posuwali się ostrożnie przez jeden z takich ogrodów. Jego właściciel musiał być zapalonym zbieraczem najróżniejszych odmian bambusa. Szeregi pędów rosły w długich, łukowatych rzędach. Z lotu ptaka z pewnością wyglądało to jak gigantyczna orchidea tygrysia. Teraz mokre, zbrązowiałe liście zwisały bezwładnie, a młode pędy gniły w błocie. - Jeszcze dwieście metrów i powinno wystarczyć - ocenił Morton. - To zaprowadzi nas do punktu obserwacyjnego. Ogród znajdował się w płytkim, częściowo naturalnym zagłębieniu. Mała armia roboogrodników powiększyła je, rozkopując łagodne zbocze wzgórza. Mieli zamiar umieścić taktyczny ładunek jądrowy na samym skraju ogrodu, gdzie bambus ustępował miejsca porośniętym różami wydmom. W ten sposób bomba znajdzie się w zasięgu wzroku od olbrzymiej rafinerii zbudowanej na brzegu. Nigdy nieznikające chmury przesłaniały gwiazdy, a do tego padał gęsty deszcz ze śniegiem, w ogrodzie było więc ciemno jak w przestrzeni międzygwiezdnej. Nawet przy maksymalnym wzmocnieniu instrumenty jego skafandra miały trudności z uzyskaniem obrazu w paśmie widzialnym. Musiał polegać przede wszystkim na podczerwieni, w której wysokie, ginące rośliny wyglądały jak złowrogie widma. - Wszystko gra - oznajmiła Kotka swym lekko pogardliwym głosem, pełnym fałszywego entuzjazmu.
Morton nie zwracał na nią uwagi. Poszedł z nią, ponieważ nie miał pewności, czy umieści drugi ładunek. Postanowili na wszelki wypadek podłożyć go na dnie jeziora. Ich dyski czujnikowe i przekaźniki nie funkcjonowały pod wodą, co znaczyło, że ktoś będzie musiał pracować sam. Kotka była bardzo uciążliwą towarzyszką, ale w ten sposób przynajmniej będzie ją miał na oku. Zastanawiał się, jak idzie Robowi. Odbyli bardzo niewiele ćwiczeń pod wodą. Rój robozwiadowców badających okolicę dotarł do domu znajdującego się pośrodku ogrodu. Długi, jednopiętrowy budynek z desek szalunkowych miał trzydrzwiowy garaż oraz balkon biegnący wzdłuż całej ściany zwróconej ku Trine'ba. Dwie fale uderzeniowe uszkodziły go poważnie. Popękane deski zwisały pod najróżniejszymi kątami. Ogniwa słoneczne na dachu stopiły się pod wpływem żaru, spływając jak wosk po belkach stropowych. Przez powstałe w dachu dziury do środka nieustannie sączyła się deszczówka. Wszystkie szyby były wybite, szkło rozdarło zasłony, które przerodziły się w mokre szmaty, zwisające smętnie na deszczu. Robozwiadowca 411 wykrył w pomieszczeniu na parterze źródło podczerwieni. - Dzień dobry - wyszeptała Kotka. - Jeszcze jeden ocalały mieszkaniec? - zastanawiał się Morton. Źródło ciepła odpowiadało mniej więcej wielkością człowiekowi. - To może być krowa albo duża owca. - Wieczna optymistka. Z przedramienia Kotki wysunął się hiperkarabin. Pociski Vixen wsunęły się do rur wyrzutni za jej łopatkami. Szczurominy zbiegły po jej nogach i skryły się w bambusowym gąszczu. Pięciu robozwiadowców skradało się w stronę domu. Weszli po rozsypujących się ścianach i wsunęli się do środka przez okna. W wirtualnym polu widzenia Mortona pojawił się szereg symboli barwy neonowej zieleni. - Elektryczna aktywność. - Niewysoka. Coś jakby ręczny układ procesorowy w stanie uśpienia. Robozwiadowca wpadł do środka przez otwarte drzwi. Jego anteny zbadały pomieszczenie. Pośrodku wielkiego pokoju stał obcy. Nie miał na sobie pancernego skafandra. Po jego bladej skórze spływała woda skapująca ze szczelin w suficie. Na stoliku nocnym obok leżał ręczny układ procesorowy produkowany we Wspólnocie. Podłączono do niego kabel optyczny, prowadzący do niewielkiego elektronicznego urządzenia połączonego z cebulastym zakończeniem jednej z czterech górnych wypustek obcego. - Cholera - wydyszał Morton. - Gdzie jest reszta? Oni zawsze chodzą czwórkami. - Rozkazał otaczającym dom robozwiadowcom poszerzyć zakres poszukiwań. - Co on robi, do licha?
- Chwileczkę. Zaraz włączę wzmacniacz telepatii. Ojej, chyba nie działa. Skąd, kurwa, mam wiedzieć, co on robi, ty głąbie? - W niczym mi nie pomagasz. Znowu. - Sprawdzam dostępne informacje. Nie emituje typowych sygnałów. Nie jest uzbrojony. Och... chwileczkę. - Jedna ze smukłych szypułek obcego wyciągnęła się ku wyglądającemu zza drzwi robozwiadowcy. Do jej szerokiego zakończenia przytwierdzono dwoma elastycznymi pasami półkulę z jakiegoś plastycznego, aktywnego elektronicznie materiału. - Czy to gogle na podczerwień? zainteresowała się Kotka. Morton nie zdążył jej odpowiedzieć. Robozwiadowca zawiadomił, że odbiera przekaz oparty na standardowym protokole cybersfery Wspólnoty. Sygnał był bardzo słaby, nikt poza ruinami domu nie zdołałby go wykryć. E-kamerdyner Mortona wyświetlił tekst w jego wirtualnym polu widzenia. - PODDAJĘ SIĘ. PROSZĘ, NIE STRZELAJ. Po ramionach Mortona przemknął paskudny, zimny dreszcz. - Ojej - odezwała się Kotka. - I co teraz? - Nie mam pojęcia. Morton polecił e-kamerdynerowi użyć tego samego protokołu i napisał wirtualną dłonią odpowiedź, którą następnie wysłał robozwiadowca. - KIM JESTEŚ? - PRZYJACIELEM. PO TYM, CO WYDARZYŁO SIĘ NOCĄ, DOMYŚLIŁEM SIĘ, ŻE WRÓCICIE. TE DOMY ZAPEWNIAJĄ DOBRĄ OSŁONĘ I SĄ POŁOŻONE BLISKO RANDTOWN. LOGIKA MÓWIŁA, ŻE TU SIĘ ZJAWICIE. CZEKAŁEM NA WAS. - CZEGO CHCESZ? - PÓJŚĆ z WAMI. - DOKĄD TWOIM ZDANIEM SIĘ WYBIERAMY? - Z POWROTEM DO WSPÓLNOTY. MAM INFORMACJE, KTÓRE POMOGĄ WAM W WALCE Z GÓRĄ ŚWIATŁA PORANKU. - KTO TO JEST GÓRA ŚWIATŁA PORANKU? - OBCA ALFA. - JESTEŚ JEDNYM Z OBCYCH, Z KTÓRYMI WALCZYMY.
- NIE. MAM UMYSŁ CZŁOWIEKA. JESTEM DUDLEY BOSE. Cressat był pięknym światem. Mark czuł się tym zaskoczony. Spodziewał się czegoś w rodzaju Elanu, gdzie naturalny krajobraz z jego skąpą roślinnością przystosowywano stopniowo na potrzeby ludzi oraz do ich poczucia estetyki. Wielkie posiadłości byłyby oazami zielonej roślinności, otoczonymi obszarami rolniczymi i lasami, rozprzestrzeniającymi się powoli na równinach. Góry pozostałyby dzikie. Okazało się jednak, że Cressat to pięknie utrzymany park. Nigel Sheldon wybrał ten świat na swój ogród botaniczny. Słońce typu widmowego G oraz brak wielkiego księżyca podobnego do ziemskiego nadawały meteorologii planety pasywny charakter. Istniały tu standardowe strefy klimatyczne oraz pory roku, ale burze zdarzały się rzadko. Można było liczyć na stabilną pogodę. Dzięki spokojnej atmosferze ewolucja stworzyła tu spektakularne rośliny. Wszystkie drzewa były wysokie, dwu- albo trzykrotnie wyższe od ziemskich sosen i dębów. Rosły na nich wielkie, barwne kwiaty. W środku lata miejscowe trawy zmieniały barwę z zieleni przypominającej ziemską na migotliwą, łabędzią biel. Nad bezkresnymi preriami porośniętymi mlecznymi źdźbłami unosiły się chmury pachnących miodem zarodników, nadających powietrzu nad całymi kontynentami srebrzystą barwę. W lasach roiło się od pnączy i lian. Ich imponujące kwiaty zmieniały się z czasem w kiście ciężkich jagód. Niektóre gatunki były jadalne. Biewn, pośpiesznie wybudowaną osadę noclegową, w której zamieszkali, dzieliło dwadzieścia pięć mil od Illanum, miasteczka z wylotem tunelu czasoprzestrzennego STT. Biewn leżało pośród pagórkowatych łąk, a na zachodnim horyzoncie rysowały się odległe, ośnieżone góry, przypominające Vernonom Dausingi. Mieszkali tu wyłącznie liczni technicy i specjaliści pracujący nad projektem. Drzewa lasu stanowiącego jedną z granic wioski górowały nad jednokondygnacyjnymi budynkami niczym roślinne drapacze chmur. Po pagórkowatym gruncie wiły się strumienie, w wielu miejscach przegrodzone mostkami, gdyż sieć dróg ciągle rozbudowywano. Codziennie pojawiały się nowe budynki, przywożone na szerokich, niskopodwoziowych ciężarówkach. Może i były to przewoźne domy, ale Biewn trudno było uznać za jedną z osad dla tanich pracowników, jakie wyrastały wokół dworców STT w pierwszych latach zasiedlenia wszystkich nowych światów. Były tu szkoły, restauracje, bary, sklepy oraz centrum administracyjno-kulturalne. Ustawiano już prefabrykowane oddziały nowego szpitala, przypominającego mur budowany z olbrzymich cegieł. Uczyniono wszystko, by zapewnić mieszkańcom Biewn standard życia dorównujący Illanum. Jedyną złą stroną były fabryki. Długie szeregi prostych, masywnych sześcianów zbudowano po drugiej stronie osady, naprzeciwko lasu. Ich matowobrązowe, odporne na działanie warunków atmosferycznych ściany wżerały się w dziewiczą okolicę jak niepowstrzymany, mechaniczny rak. Budowano wciąż nowe, prace przy ich montażu trwały całą dobę. Elementy cybernetyczne dostarczano w równie imponującym tempie. Gdy tylko autobus wyjechał z lasu i zaczął pokonywać ostatnią milę nowej autostrady prowadzącej do wioski, Mark uświadomił sobie, że spodoba mu się tu. Najwyraźniej finansowa druga szansa, jaką mu dano, w magiczny sposób rozszerzyła się na styl życia. Wyobrażał sobie, że Biewn jest osadą, w jaką z czasem zmieniłoby się Randtown, bogatą i świadomą swych celów. Był tu przemysł zamiast
rolnictwa, a w miejsce jeziora mieli las, który mieszkańcy nazwali już Tęczowym, z uwagi na jego zdumiewające kwiaty. Wszyscy nadal pozostawali tu zżyci, jak w małych miasteczkach. Niespełna godzinę po tym, jak wprowadzili się do domu tak samo dużego, jak ten w dolinie Ulon, wpadło już do nich troje sąsiadów, by się przedstawić i zapytać, czy nie potrzebują pomocy. Sandy i Barry pobiegli z miejscowymi dziećmi zbadać okolicę. Mark żałował tylko, że nie miał okazji zobaczyć żadnej z legendarnych posiadłości, które zbudowali dla siebie członkowie rodziny Sheldonów. Żaden z wielkich jak całe państwa majątków nie leżał blisko Illanum. Zostawała mu tylko robota. Pracował w fabryce numer 8. Na kursie wstępnym dowiedział się, że są tam trzy montażownie. Zabrzmiało to całkiem zwyczajnie, potem jednak poznał ich rozmiary. Cylindryczne komory miały dwadzieścia pięć metrów średnicy i trzydzieści pięć wysokości. Pod ścianami zamontowano po sto multiplastikowych ramion roboczych i po dwadzieścia manipulatorów o wielkim udźwigu. W każdej montażowni mogło jednocześnie pracować sto pięćdziesiąt robotów konstrukcyjnych. Pracę nadzorował układ procesorowy wyposażony w oprogramowanie na poziomie LI. - Budują tu gwiazdoloty - poinformowała go Liz, gdy wrócił z pierwszej, męczącej, dwunastogodzinnej zmiany. - Wszyscy w miasteczku tak mówią. - Tak, ale nie dla floty. Montażownie wypuszczają gotowe w moduły. Dlatego są takie wielkie i skomplikowane. Każdy moduł jest jak kula z sześcioma śluzami. Wystarczy połączyć je z sekcją hipernapędu, by otrzymać gwiazdolot dowolnej wielkości. To kwintesencja budowy zespołów znormalizowanych. - A co się znajduje w tych kulach? - Fabryka numer 8 produkuje zbiorniki zawieszenia życia. - Niech to szlag. Założę się, że to statki ewakuacyjne. Biuro zatrudnienia skontaktowało się dziś ze mną, by zapytać, czy chcę pracować w ekipie projektującej najnowocześniejsze laboratoria agronomii genetycznej. Wiesz, co to znaczy? - Modyfikację ziemskich roślin, by je przystosować do obcej gleby. Liz possała dolną wargę. - Sheldon ucieknie, jeśli przegramy wojnę - stwierdziła z pełnym szoku podziwem. - Zapewne zabierze ze sobą większą część dynastii. Ile tych zbiorników mieści się w module? - Po sto w każdym. Wszystkie elementy, które do nas dostarczają, są już zintegrowane, z wyjątkiem kadłuba i systemów podtrzymywania życia, a to z reguły standardowy sprzęt dostępny na rynku. Montażownie tylko składają to wszystko w całość. Przygotowano to bardzo starannie, co wymagało mnóstwa czasu, nawet przy użyciu nowoczesnego oprogramowania projektującego. Myślę, że planuje to już od chwili inwazji.
- Sto zbiorników na moduł? - zastanawiała się. - To wielki statek. - Ogromny. Fabryka numer 8 wypuszcza sześć takich modułów na tydzień. Niektóre inne fabryki zajmują się tylko pakowaniem przemysłowych urządzeń cybernetycznych z myślą o długim przechowywaniu. Widziałaś, ile ciężarówek jeździ autostradą. Wywożą gdzieś gotowe elementy. - Sześć na tydzień w jednej fabryce? To... - Przymknęła oczy, przeliczając to w pamięci. - Jezu! Jak wielkie są te gwiazdoloty? Chyba chce zabrać ze sobą całą planetę. - Jeśli ktoś zamierza zbudować od podstaw zaawansowaną technicznie cywilizację, potrzebuje mnóstwa sprzętu i licznej ludności. Objęła go ramionami. - Czy my też polecimy? - Nie mam pojęcia. - Musimy się tego dowiedzieć, kochanie. Naprawdę musimy. - Hej, daj spokój. To tylko paranoja jednego bogacza. Na razie Wspólnocie nie grozi podbój przez alfy. Mark pogłaskał ją po plecach, przesuwając delikatnie dłonie w dół, jak lubiła. - My też powinniśmy się stać paranoikami. Jeśli przegramy, co się stanie z Sandy i Barrym? Widzieliśmy alfy na własne oczy, Mark. Chuj je obchodzi los ludzi. Jesteśmy dla nich mniej warci niż glony. - Dobra, popytam ludzi. Ktoś w fabryce powinien to wiedzieć. Hej, mówiłem ci, że staruszek Burcombe jest jednym z kierowników? On pewnie mi powie. - Dziękuję, kochanie. Wiem, że czasem trudno ze mną wytrzymać. - W żadnym wypadku. - Przytulił ją mocniej. - Nie mam pojęcia, gdzie montują te statki. Muszą to robić na orbicie, ale nic tu nie zauważyłem. Co prawda nie przyglądałem się zbytnio, ale coś tak wielkiego byłoby widoczne jak mały księżyc. - To może być każde miejsce w promieniu stu lat świetlnych. Do diabła, planetoida Ozziego świetnie by się nadawała na stocznię. Jest supertajna i można na niej mieszkać. Można by tam pomieścić całe miasto i nic prawie nie byłoby widać. Chmury nad Regentami zgęstniały, przynosząc gęsty deszcz ze śniegiem oraz drobny grad. Morton słyszał, jak kulki bębnią o jego skafander. Ich nieustanny werbel mieszał się z mlaskaniem błota pod stopami. Droga na przełęcz była długa. Ocalali mieszkańcy Randtown jechali w kapsułach, bez trudu
radzących sobie z tym terenem, a Pazury Kotki szły na piechotę, odziane w skafandry. Zostawał jeszcze obcy podający się za Dudleya Bose’a, który nie posiadał żadnej osłony dla swej bladej skóry. Twierdził, że jego ciało może funkcjonować w niskich temperaturach, choć z trudem. Dlatego owinęli go kocami i pasami materiału, od góry zaś zawiesili plastikowe płyty chroniące go przed warunkami atmosferycznymi. Mimo to stworzenie z wysiłkiem gramoliło się pod górę. Dotarcie do poziomu chmur zajęło im większą część nocy, mimo że szli prostą drogą z jaskini. Wyżej musieli posuwać się naprzód krętym szlakiem wiodącym ku przełęczy, na której zostawili sprzęt. Wykryli maszyny latające krążące nad jeziorem, ale żadna nie zbliżała się do gór z ich zdradzieckimi wirami powietrza i prądami zstępującymi. Wreszcie dotarli na przełęcz i skryli się w jednej z głębokich szczelin. Rob otworzył część bagaży pozostałych po Parkerze i doktorze, a potem rozdał ubrania trojgu zdolnym poruszać się o własnych siłach uchodźcom. - Spróbujcie to włożyć - rzekł. - Większość to półorganiczne ubrania. Dostosują się do waszych ciał. - Dziękuję - odparł z powagą Simon. - Przykro mi, że nie mieliśmy okazji poznać waszych przyjaciół. - Ehe, tak już jest. - Rob odwrócił się i uklęknął obok Davida Dunbavanda. Podczas podróży kapsułą stan rannego wyraźnie się poprawił. Jego skóra odzyskała kolor, a poty osłabły. - Jak pan się czuje? - Nieźle. To była ciekawa podróż, przynajmniej te fragmenty, które zapamiętałem. Te biowirusy są świetne. Czuję się, jakbym wypił galon koktajli z szampanem. - Stan pańskiej nogi się ustabilizował - oznajmił Rob, przesuwając układ diagnostyczny nad ciałem mężczyzny. - Jest nie najgorzej. - Dziękuję. - A co z panem? - zapytał Morton alfę Bose’a. - To ciało jest ospałe, ale działa nieźle. Zimno upośledza funkcjonalność wędrownych alf, ale znoszą je lepiej niż ludzie. - Plastik i ukryte pod nim koce pokryła cienka warstewka wilgotnego błota. Alfa zdejmowała jedną warstwę po drugiej, rzucając wszystko na skalne podłoże. Układ procesorowy, przez który się porozumiewała, trzymała w szczypcach jednego z ramion. - Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? - Jasne. Troje żołnierzy z Pazurów Kotki dźwigało plastikowe worki napełnione wodą z jeziora. Bose powiedział im, że jest w niej pełno komórek podstawowych, zasadniczego pożywienia obcych. Miał
też zbiorniki z roślinną substancją, przypominającą pokruszone ciastka albo wodorosty. Zgromadził w ruinach domu spory zapas, licząc na repatriację. Po drodze na górę wysłuchali opowieści Bose’a. Zrelacjonował im, jak razem z Verbeke dostał się do niewoli w Wieży Strażniczej, opowiedział o ich uwięzieniu i śmierci, a potem o zapisaniu jego osobistych wspomnień w pamięci osiadłej alfy. Dostarczył im fascynujących informacji o naturze groźby, przed którą stanęła Wspólnota. Morton i jego towarzysze poczuli się głęboko zaniepokojeni. Okazało się, że celem inwazji od początku była eksterminacja. Góra Światła Poranku była psychologicznie niezdolna do zrozumienia pojęcia kompromisu, nie wspominając już o dzieleniu wszechświata z inną formą życia. Może doktor Roberts i Parker postąpili słusznie - pomyślał Morton. To walka na śmierć i życie. - Nie powinno potrwać długo, nim trafi pan do szpitala - zapewnił Davida Rob. - Gdy tylko się dowiedzą, że mamy Bose’a, natychmiast otworzą tunel czasoprzestrzenny. Morton spojrzał na pozostałych. - Nie jestem pewien, czy powinniśmy zawiadamiać flotę - oznajmił. Kotka wybuchła radosnym śmiechem. - Żartujesz, prawda? - zapytał Rob. - Nie. - Dobra, w takim razie, czy powiesz nam, co tobą kieruje? - Mellanie mówiła, że flocie nie można ufać. Najwyraźniej w Senacie toczą się zacięte rozgrywki polityczne z udziałem Dynastii Międzyukładowych i Wielkich Rodzin. - To totalna bzdura - skwitował Rob. - Mówi pan o Mellanie Rescorai? - zapytał Simon. - Tej reporterce? - O niej! - Mandy żachnęła się z niedowierzaniem. - W czym to pomoże Wspólnocie, jeśli nie zawiadomimy floty? - nie ustępował Simon. - Nie mówię, że mamy jej nie zawiadamiać w ogóle - wyjaśnił Morton. - Chcę się tylko dowiedzieć, jakie będą implikacje, zanim to zrobimy. - A jak właściwie zamierzasz to sprawdzić? - zapytał Rob. W jego głosie zabrzmiała groźna nuta. - Umówiliśmy się z Mellanie, że w moich relacjach dla programu Michelangela znajdą się zakodowane wiadomości. Zawiadomi nas, czy to bezpieczne.
- Bezpieczne? - mruknął Rob. - Człowieku, jesteś paranoikiem! - Posłuchaj, jeden dzień nic nie zmieni - przekonywał go Morton. - jesteśmy tu całkowicie bezpieczni. I tak musimy zaczekać, nim obcy poszerzą pole siłowe w Randtown. Możesz mi spokojnie ustąpić. - Cholera! - Rob przeszył Kotkę wściekłym spojrzeniem. - A co ty powiesz? - Ja? Uważam, że to szalenie zabawne, kochanie. Zrób flotę w wała, Morty. Masz mój głos. - Nie wiem, ile to warte, ale ufam Mellanie - wtrącił Simon. - Jak możesz? - oburzyła się Mandy. - Ta mała suka chciała zniszczyć nasze miasto, nasz styl życia, twoje ideały. Przez nią znienawidziła nas cała Wspólnota. - Ale to ona nas uratowała, prawda? - zauważył łagodnym tonem Simon. - Czy to nie wystarczające zadośćuczynienie? - Coś się tu wydarzyło - oświadczyła nagle alfa Bose’a. Wszyscy spojrzeli na nią. - Tu właśnie Góra Światła Poranku starła się z RI. To był jedyny taki przypadek podczas całej inwazji. Dlatego właśnie wybrałem Randtown na miejsce powrotu do Wspólnoty, RI utrzymuje tu jakiegoś rodzaju obecność. - Utrzymywała - poprawił go Morton. - Mellanie jest jej agentką. - Aha - odezwał się Simon, uśmiechając się po raz pierwszy od wielu tygodni. - Zastanawiałem się, jak to możliwe, że potrafiła tego wszystkiego dokonać. - Twoja dziewczyna pracuje dla RI? - zapytał z niedowierzaniem Rob. - Ta... ta... głupia pinda? - Hej - warknął Morton. Kotka znowu się roześmiała. - Och, to rewelacja. Dziękuję, Morty. Morton spojrzał ze spokojem na Roba. - Mam zawiadomić flotę czy nie? Rob popatrzył na wszystkich, a potem wbił spojrzenie w nieruchomą alfę. - Chuj z tym. Na razie rób, co chcesz, Morton. Ale jak już odpalimy ten ładunek, lepiej niech twoja dziewczyna poda nam ważny powód do trzymania tego w tajemnicy. Ma tylko tyle czasu. - Powiem to jej. Mark i Liz spędzili wieczór w domu. Wypili razem butelkę wina, oglądając relację z ostatnich chwil
Randtown. To było wino z doliny Ulon. E-kamerdyner Marka wyszukał na Lyonnie dostawcę, który miał jeszcze kilka butelek. Cena była skandalicznie wysoka i dochodziła jeszcze dopłata za dostarczenie butelki tego samego dnia ekspresowym kurierem, ale co innego mogliby pić, oglądając, jak wybuch jądrowy niszczy miasto, w którym kiedyś mieszkali? Mellanie towarzyszyła Michelangelowi w studiu podczas relacji. Na tę ważną okazję włożyła długą, czarną suknię z plisowaną spódnicą odsłaniającą piękne nogi. Włosy zaczesała do tyłu, związując je w długi, falisty kucyk. Michelangelo siedział za biurkiem. W eleganckim, niebieskim garniturze wyglądał jak jakiś pomniejszy grecki bóg. Napięcie seksualne między nimi było tak silne, że ci, którzy używali całego zakresu PSZ, czuli niemal zapach feromonów unoszących się w studiu. Z pewnością obudziło to w Marku niemiłe wspomnienia dnia, gdy spotkał Mellanie podczas blokady w Dausingach. - Byłaś tam podczas ewakuacji - mówił Michelangelo. - Jak przyjęłaś to wydarzenie? - To było nieuniknione. Bardzo podobało mi się w Randtown. Wszyscy wiemy, że ludzie byli tam trochę dziwni, ale widok tego, co alfy zrobiły z miasteczkiem i jeziorem, naprawdę mną wstrząsnął. Dostały, na co zasłużyły. Mam nadzieję, że inne oddziały wysłane przez flotę okażą się równie skuteczne. - Mówisz, że są skuteczni, ale już w pierwszej potyczce stracili dwóch ludzi. Ta niezwykła relacja, do której nasz program ma wyłączne prawa, pokazuje, z jak wielką przewagą nieprzyjaciela mają do czynienia nasze naziemne oddziały. Studio zniknęło, ustępując miejsca gruboziarnistemu obrazowi góry skrytej w ciemnościach nocy. Przekazy różnego rodzaju instrumentów łączyły się w monochromatyczną scenę, skupiającą się na Randtown. Pole siłowe błyszczało jak opalizująca perła. Taktyczny ładunek jądrowy na mgnienie oka wypełnił jego wnętrze oślepiającym blaskiem. Pole utrzymywało się jeszcze przez niemal sekundę, aż wreszcie ustąpiło. Z kipiącej plamy ciemności wzniosła się ku niebu chmura w kształcie grzyba. - Teraz już naprawdę nie ma powrotu - stwierdził z powagą Mark. Liz wzniosła kieliszek. - Za to, byśmy nie spoglądali wstecz. - Jasne. Oglądali program jeszcze przez chwilę. Mellanie wychwalała wysłane przez flotę oddziały. Morton sporządził też inne nagrania. Rekonesans do Randtown i spotkanie z obcymi. Heroiczne poświęcenie doktora Robertsa i Parkera, którzy zniszczyli maszyny latające. Simon Rand i pozostali uchodźcy. Mellanie i Michelangelo dyskutowali również o strategii floty. E-kamerdyner zawiadomił Marka, że ktoś się zbliża do drzwi. - O tej porze? - zdziwiła się Liz.
Domowy układ procesorowy pokazał im obraz stojącej przed drzwiami Giselle Swinsol. - Jezu - poskarżył się Mark. - I co teraz? Czuł się winny z powodu tych wszystkich niedyskretnych pytań, które zadawał w pracy. Giselle weszła prosto do salonu. Nie chciała wina. Nie chciała też usiąść. - Pytał pan o mnóstwo rzeczy, Mark - stwierdziła oskarżycielskim tonem. Mark był zdecydowany nie dać się zastraszyć jej osobowości twardej suki. - Pracujemy nad fascynującym projektem. To oczywiste, że jestem ciekawy. Rozumiem, że Nigel Sheldon nie chciałby, by Wspólnota się dowiedziała, co tu robi. Możecie liczyć na moją dyskrecję. - Znakomicie, Mark. Odpowiedź na pańskie, rozpaczliwie pozbawione subtelności pytanie brzmi: tak, pan i pańska rodzina macie prawo do miejsca na statkach ewakuacyjnych, gdyby zagroziła nam tu zagłada. - Dziękuję. To słowo zabrzmiało tak szczerze, że natychmiast poczuł się zawstydzony. Po raz kolejny okazała się silniejsza od niego. Rozciągnęła mocno umalowane usta w lekkim uśmieszku, demonstrując, że rozumie ten fakt. - Przechodzi pan na drugi poziom. - A co to znaczy? - zapytała podejrzliwym tonem Liz. - To, że Mark wykonał tu tak świetną robotę, że uznaliśmy, iż jego wiedzę można będzie lepiej wykorzystać w innych, bardziej zaawansowanych sekcjach projektu. - W jakich sekcjach? - wygarnął bez zastanowienia. - Przy montażu gwiazdolotów. Spakujcie się. Autobus zabierze was jutro o ósmej rano. - Przenosimy się? - zapytała zaniepokojona Liz. - Dzieci dopiero co poszły do nowej szkoły. - Ich następna szkoła będzie równie dobra. - A gdzie ona się znajduje? - nie ustępował Mark. - Gdzie się montuje ewakuacyjne gwiazdoloty? - To tajna informacja. - Giselle uśmiechnęła się drwiąco do Liz. - Spodoba się pani następna część. To będzie coś z pani dziedziny. - Krowa - wysyczała Liz, gdy kobieta wyszła.
Mark rozejrzał się po salonie, zatrzymując spojrzenie na prawie pustej butelce i wgłębieniu na kanapie w miejscu, gdzie przytulali się do siebie. Czuł się w tym domu naprawdę dobrze. - Mam nadzieję, że potem już nigdzie nas nie przeniosą. - Tylko na drugi koniec Galaktyki, kochanie. MORTY, NIE ZAWIADAMIAJ FLOTY, ŻE MACIE WĘDROWNĄ ALFĘ ZAWIERAJĄCĄ WSPOMNIENIA BOSE'A. WSZELKIE INFORMACJE DOTYCZĄCE GÓRY ŚWIATŁA PORANKU SĄ ZBYT WAŻNE, BY NARAŻAĆ JE NA ZNIEKSZTAŁCENIE. OŻYWIONY BOSE JEST ZE MNĄ. WSPOMNIENIA POWINNO SIĘ PRZEKAZAĆ JEMU, BY MÓGŁ JE ZINTERPRETOWAĆ WE WŁAŚCIWEJ KOLEJNOŚCI. POTEM ZDECYDUJEMY, CO ROBIĆ DALEJ. ZAŁATWIĘ, BY ZABRANO WAS Z ELANU. DO TEJ PORY DBAJCIE O BEZPIECZEŃSTWO ALFY BOSE’A ORAZ UCHODŹCÓW. MELLANIE. - Ożywiono mnie? - zainteresowała się alfa Bose’a. - Ona załatwi, żeby nas zabrano? - powtórzył z niedowierzaniem Rob. - Mellanie raz już otworzyła tunel czasoprzestrzenny prowadzący na Elan - przypomniał mu Simon. Prawdopodobnie może zrobić to znowu. - Prawdopodobnie to za mało. - Rob wskazał na alfę Bose’a. - To jest nasz bilet z tej planety. - Ale dokąd? - zapytał Morton. - Jeśli Mellanie ma rację, przekazując tę informację flocie, nie pomożemy Wspólnocie. - Posłuchaj, co gadasz. Flota Wspólnoty to wróg? Nie opowiadaj bzdur. Flota to nasza jedyna nadzieja. Twoja dziewczyna próbuje zrobić karierę, uganiając się za widmami. To cholerna reporterka, jedna z najwredniejszych dziwek w Galaktyce. Zawiadom flotę, że mamy Bose’a, gdy tylko otworzą tunel czasoprzestrzenny. Niech nas stąd zabiorą. - Ona pracuje dla RI. Może to zrobić. Zaufaj jej. - Nie chrzań głupot. - Mam pytanie - odezwała się Kotka. Siedziała na skalnym podłożu w pozycji Pełnego Diamentu, odziana w prosty trykot, jakby była odporna na zimno. - Morton, czy w tej swojej zakodowanej wiadomości wspomniałeś z imienia Górę Światła Poranku?
- Nie. Kotka prostymi, gibkimi ruchami zmieniła pozycję na Kobrę Królewską. W tej samej chwili uśmiechnęła się chytrze do Roba. - Jak zwariowana wyznawczyni teorii spiskowych mogłaby poznać to imię na własną rękę? Z twarzy mężczyzny zniknęła wyzywająca mina. - Jezu Chryste. Popierdolone szczęście Roba uderza znowu. Zawsze dostaję najgorsze przydziały. Zawsze. Naprawdę to zrobimy, tak? - Ehe. - Ożywiono mnie? - zapytała ponownie alfa Bose’a. - Tak. - I spotykam się z młodą, piękną reporterką? - Na to wygląda. - Opowiedz mu resztę, mój drogi Morty - wtrąciła Kotka z głupkowatym uśmieszkiem. - Mellanie ma totalnego świra na punkcie seksu. - Bardzo chciałbym siebie spotkać. Układ planetarny znajdował się na granicy przestrzeni pierwszej i drugiej fazy, osiem lat świetlnych od Granady, jednego ze światów Wielkiej Piętnastki, STT zbadała go pobieżnie i natychmiast przeniosła się dalej. Gwiazda typu widmowego M władała skromnym królestwem złożonym z tylko dwóch planet: skalistej, nie większej od ziemskiego Księżyca, i gazowego olbrzyma wielkości Saturna, wokół którego krążyło dwanaście naturalnych satelitów. Ich użyteczność dla osadników równała się dokładnie zeru. Nikt tu nigdy nie wrócił. Gwiazdolot „Moskwa" wynurzył się z hiperprzestrzeni prawie czterysta tysięcy kilometrów od gazowego olbrzyma. Tunel czasoprzestrzenny zamknął się za nim z krótkim rozbłyskiem promieniowania barwy indygo. Przypięty do fotela w ciasnym segmencie operacyjnym kabiny kapitan McClain Gilbert dokonał przeglądu danych zbieranych przez instrumenty obserwacyjne gwiazdolotu. Trzeci księżyc gazowego olbrzyma znajdował się w odległości dwudziestu tysięcy kilometrów od nich. Skalną kulę o średnicy trzech tysięcy kilometrów pokrywały liczne kratery. Satelita nie miał atmosfery. Czujniki optyczne badały jego powierzchnię, powoli tworząc pełen obraz. Pojawiła się topografia księżycowych mórz i wyniosłości, wywodzących się jeszcze z czasów jego powstania. Ciemnoszare i czarne warstwy skalne pokrywała cienka powłoka matowego, brązowego jak torf regolitu. Zarysy gładkich wzgórz zniszczyły tysiące kraterów. Ogromne, wyszczerbione płyty skalne wznosiły się pionowo ku górze. Po wstrząsach pozostały długie, zygzakowate szczeliny, zdeformowane przez późniejsze impakty. Z
upływem eonów kometarne bombardowanie stopniowo strząsnęło regolit z płaskich wyżyn do głębokich rozpadlin i na dna kraterów. Z oddali wyglądało to, jakby w niżej położonych okolicach gromadził się gęsty płyn barwy sepii. W ciągu dwustu lat od odwiedzin zwiadu STT nic się tu nie zmieniło. - Dane zebrane przez zwiad się potwierdziły - oznajmił Mac, spoglądając na siedzącą obok Natashę Kersley. - Nie ma tu nic żywego. Czuje się pani usatysfakcjonowana, pani doktor? - Wygląda nieźle - przyznała. - Czy mogą się brać za wystrzeliwanie satelitów? - Proszę bardzo. Mac wydał serię poleceń układowej LI. Zmodyfikowane rury wyrzutni ulokowane w przedniej części „Moskwy" otworzyły się, wyrzucając osiemnaście satelitów obserwacyjnych. Włączyły się silniki jonowe, ustawiając satelity w formację bransolety, krążącą wokół bezimiennego księżyca. W ten sposób mogły jednocześnie obserwować całą powierzchnię. Gdy tylko zajmą pozycje, będą w stanie ocenić dokładną moc wybuchu bomby kwantowej, którą mieli tu przetestować. - Jak dotąd wszystko w porządku - mruknął pod nosem Mac. - Jak najbardziej. Miejmy nadzieję, że nie czeka nas moment Fermiego. - A co to jest? - spytał Mac, któremu nawet w najmniejszym stopniu nie spodobała się niepewność słyszalna w głosie kobiety. - Podczas pierwszego testu bomby atomowej Fermi zastanawiał się, czy wybuch nie spowoduje zapłonu ziemskiej atmosfery. Rozumie pan, nie byli tego pewni. Sądzimy, że kwantowe zaburzenia nie powinny się rozszerzać. Gdyby tak jednak się stało, cały wszechświat zamieni się w energię. - Bardzo dziękuję, że mnie pani uspokoiła. Mac przyjrzał się z głębokim niepokojem skazanemu na zagładę księżycowi. - To naprawdę nie jest zbyt prawdopodobne - zapewniła Natasha. Minęły dwie godziny, nim Mac się upewnił, że satelity są prawidłowo rozmieszczone i system łączności z nimi funkcjonuje jak należy. - Dobra, pani doktor. Można zaczynać. Natasha zaczerpnęła pośpiesznie oddechu i wprowadziła kod startu prototypowej głowicy kwantowej. Potężny impuls magnetyczny wypchnął pocisk z wyrzutni. W odległości dziesięciu kilometrów od gwiazdolotu włączył się napęd termojądrowy i pocisk pomknął z dużym przyśpieszeniem w stronę księżyca.
- Wszystkie systemy funkcjonują prawidłowo - zameldowała Natasha. - Cel namierzony. Autoryzuję aktywację. - Przesłała kolejny kod i otrzymała potwierdzenie. - Zmiatajmy stąd. - Świetny pomysł - mruknął Mac. „Moskwa" otworzyła tunel czasoprzestrzenny i skryła się w nim szybko. Po pięciu sekundach gwiazdolot wrócił do przestrzeni rzeczywistej w odległości dwóch milionów kilometrów od księżyca. - Odbieram dane z satelitów - zameldował Mac, gdy antena nakierowała się na sygnały. - Przełączam rejestrację na wysoką przepustowość. - Dwie minuty do impaktu - odezwała się Natasha. - Wszystkie systemy funkcjonują prawidłowo. - Zobaczymy to z tego miejsca, tak? - zapytał, kierując instrumenty gwiazdolotu z powrotem na księżyc. - Jezu, z pewnością. Pole destabilizacji kwantowej uaktywni się, gdy tylko pocisk uderzy w powierzchnię księżyca. To powinno dać nam promień kilkuset metrów. Obejmie znaczną objętość jego substancji. - I wszystko to zamieni się w energię? - Tak, wszystko, co znajdzie się w obrębie pola. Tak przynajmniej zakłada teoria. Ten efekt całkowicie niszczy spójność materii na poziomie kwantowym. Dojdzie do rozbłysku na niespotykaną dotąd skalę. - Rozbłysku - powtórzył z uśmiechem Mac. - To znaczy wybuchu? - Tak - potwierdziła z nerwowym grymasem. Mac skierował całą swą uwagę na obraz w paśmie widzialnym, wyświetlany przed jego twarzą. Księżyc był czarnym kręgiem otoczonym gwiazdami. Wszystkie satelity prowadziły czujną obserwację. Ku powierzchni opadała maleńka, fioletowobiała iskierka. Mac wyprowadził „Moskwę" z hiperprzestrzeni po przeciwnej stronie księżyca, by jego masa osłoniła ich przed eksplozją. Jeśli bomba stworzona przez projekt „Seattle" zadziała zgodnie z przewidywaniami, nawet w odległości dwóch milionów kilometrów poziom promieniowania będzie śmiertelny. Wspólnota zdobędzie rozstrzygającą broń w walce przeciwko alfom. - Myśli pani, że będą negocjować? - zapytał. - Jeśli ujrzą na własne oczy działanie tej broni, musiałyby być szalone, by tego nie zrobić - odparła Natasha. - Nieważne, jak dziwaczne są ich motywy. Jeśli użyjemy przeciwko nim bomb kwantowych, ich gatunkowi zagrozi zagłada. Będą rozmawiać. Mac rozpaczliwie pragnął, by miała rację. Znalazł się teraz w straży przedniej floty i był przekonany,
że to jemu przypadnie misja dostarczenia bomby kwantowej do układu Alfy Dysona. Ponownie spojrzał na księżyc, niepokojąc się myślą o momencie Fermiego. Pocisk dzieliło już tylko kilka sekund drogi od cętkowanej brązowoczarnej powierzchni. Trzeba było przenieść „Moskwę" na drugą stronę gazowego olbrzyma. Bomba kwantowa aktywowała pole. Rozbłysk światła otoczył księżyc symetryczną, białą aureolą. Wyglądało to jak zaćmienie białego karła przez prastary skalny glob. Jego zarysy zaczęły się zacierać, gdy łuna pochłaniała zrytą kraterami powierzchnię na podobieństwo tsunami. Pojawiły się oślepiająco jasne szczeliny, sięgające głęboko do wnętrza księżyca. Niskie wzgórza uniosły się gwałtownie, przeradzając się w wulkany. Trysnęły z nich strumienie lawy, sięgające setki kilometrów w kosmos. Pokryte pyłem równiny pękały, oddzielając się ociężale od otaczających je wyżyn. Spowity kokonem oślepiającego, gwiezdnego blasku księżyc rozpadał się powoli, lecz niepowstrzymanie. - Jezu, pani doktor - wychrypiał Mac. - Miała pani tylko wytrącić to cholerstwo z orbity. Z przodu autobusu, który po nich przyjechał, siedziała sama Giselle Swinsol. To był pięćdziesięcioosobowy ford landhound, wyposażony w luksusowe fotele i małą kantynę ulokowaną przed łazienkami. Siedziały już w nim dwie inne rodziny. Wszyscy sprawiali wrażenie zagubionych i lekko zalęknionych. Mark poznawał tę minę. Widział ją dziś rano w lustrze. Giselle zaczekała, aż robotragarze zniosą torby i pudełka Vernonów do przedziału bagażowego z tyłu autobusu. - Nie ma co się tak martwić. Podróż będzie krótka - przywitała ich. Mark i Liz wymienili spojrzenia, a potem wzięli się za uspokajanie podekscytowanych dzieci. Autobus ruszył autostradą w stronę Illanum, włączając się w konwój pojazdów między czterdziestokołowym transporterem przewożącym jeden z ukończonych modułów gwiazdolotu a trzema standardowymi kontenerowymi ciężarówkami, które wracały puste, zostawiwszy ładunek w fabryce. Gdy tylko opuścili Tęczowy Las, transporter skręcił w długą, krętą łącznicę. Autobus podążył za nim. Łącznica prowadziła do drugiej trzypasmowej autostrady, wystarczająco szerokiej dla gigantycznych transporterów. Po pięciu milach z innej łącznicy wjechały na nią kolejne. - Nie wiedziałem, że na Cressacie jest tyle miast - zdziwił się Mark. - Mamy tu pięć centrów montażowych - wyjaśniła Giselle. - Biewn i dwa inne zajmują się systemami podtrzymywania życia oraz ładowniami, jedno produkuje hipernapędy, a ostatnie systemy ogólnego zastosowania. Kręgosłup gwiazdolotu, że tak powiem. Mark po raz kolejny poddał skalę projektu ocenie. Był on znacznie ambitniejszy, niż mu się dotąd zdawało. To samo dotyczyło czasu. Z pewnością prace rozpoczęto na długo przed inwazją alf. Jeśli zaś chodzi o koszty...
Autostrada biegła prosto ku podstawie niskiego wzgórza. Czekał tam na nich krąg ciepłych, różowych świateł. Gdy autobus przejeżdżał przez barierę ciśnieniową, Mark poczuł lekkie mrowienie. Potem przylepił się do okna, razem z Liz i dziećmi, gorąco pragnąc ujrzeć nowy świat. Znajdowali się wysoko w górach. Rozciągał się stąd widok na płaską równinę, z pewnością szeroką na setki mil. Pokrywały ją dziwne skalne wyniosłości żółtej barwy. Od gór ukośnie odchodził zygzakowaty, wulkaniczny kanion. Nie było tu żadnej roślinności. Ciemne, skaliste podłoże pokrywała cienka warstewka szarobrązowego piasku. Daleko na horyzoncie było widać jakieś ciemne, nierówne wypukłości, które również mogły być górami. Lawendowa barwa nieba planety utrudniała ich ocenę. Jechali szeroką, okrężną drogą, obiegającą ludzkie osiedle. Czyste, nowe budynki kontrastowały z cętkowanym, brązowym gruntem niczym srebrne brodawki. Miasteczko miało zewnętrzny pas fabryk, podobnych do tej, w której Mark pracował w Biewn, kilka wielkich bloków mieszkalnych oraz pięć rozległych rezydencji. Co najmniej trzecią część jego powierzchni zajmowały place budowy, na których roiło się od robotów. Nad horyzontem, naprzeciwko bramy prowadzącej z powrotem na Cressat, dominował generator tuneli czasoprzestrzennych oraz cztery nowoczesne elektrownie termojądrowe. Mark nie widział przy autostradzie żadnych roślin. Cała okolica była pustynią. Znowu spojrzał na topazowe plamy, widoczne na równinie na dole. Z początku uznał, że to jakieś niezwykłe formacje skalne, gdy jednak przypatrzył się im uważniej, zauważył, że wszystkie są idealnie okrągłe. Promieniście rozchodziły się od nich strome, falujące pasy, przypominające płatki kwiatu wykonanego techniką origami. Jego wszczepy siatkówkowe zrobiły zbliżenie, pozwalając ekamerdynerowi dokonać pewnych obliczeń. Obiekty miały z górą piętnaście mil średnicy. Ze środka każdego z nich wyrastał potrójny kolec wysokości pół mili. - Co to jest, do licha? - zapytał. - Nazywamy je gigażyciem - wyjaśniła Giselle. - Te rośliny porastają całą planetę. Mają różne kolory, ale wszystkie osiągają w przybliżeniu te same rozmiary. W strefach tropikalnych widziałam większe. Jest też odmiana wodna, która unosi się na powierzchni morza, ale ona ma formę sieci witek, nie z litych płatów jak u tej, którą widzicie. Poza nimi na planecie nie ma nic żywego. - Nic? - powtórzyła Liz. - To dziwny szlak ewolucyjny. - Mówiłam, że to coś z pani dziedziny - odparła z zadowoleniem Giselle. - Gigażycie nie ma nic wspólnego z ewolucją. Nie żartowałam, mówiąc, że nie ma tu nic innego. Nie znaleźliśmy żadnych śladów bakterii ani mikrobów poza tymi, które przywieźliśmy ze sobą. Planetę poddano technoformowaniu, dając jej atmosferę złożoną z tlenu i azotu oraz słodkowodne oceany, wyłącznie w celu stworzenia środowiska dla gigażycia. Zaledwie dwadzieścia tysięcy lat temu była jedynie martwą skalną bryłą. Ktoś sprowadził tu atmosferę i wodę do oceanów, zapewne przez gigantyczne tunele czasoprzestrzenne. Na księżycu miejscowego gazowego olbrzyma znaleźliśmy ślady wydobycia pokrywającego go lodu na olbrzymią skalę. - Wiecie, kto to zrobił?
- Nie. Nazywamy ich Plantatorami, ponieważ zostawili po sobie wyłącznie gigażycie. Zapewne to coś w rodzaju dzieł sztuki, choć tego również nie możemy być pewni. To najpopularniejsza teoria, gdyż nie udało nam się ustalić, do czego mogłoby służyć, choć dynastia bada je od z górą stulecia. - Dlaczego? - zapytała Liz. - To cudowne odkrycie. To są najbardziej niezwykłe organizmy, jakie w życiu widziałam. Czemu nie podzielicie się tą informacją ze Wspólnotą? - Z uwagi na możliwe handlowe zastosowania. Gigażycie to nie prawdziwe, biologiczne organizmy. Jego twórcom udało się przezwyciężyć zasadę nieoznaczoności Heisenberga. Wewnątrz komórek funkcjonuje system nanofabrykatorów. Niech pani spojrzy na te centralne, stożkowate wieże. Składają się z superwytrzymałych włókien węglowych wydzielanych przez komórki. Płat liścia po prostu się na nich wspiera. Gigażycie stanowi połączenie zwykłych procesów biologicznych z mechaniką molekularną. Wszelkie próby jego skopiowania zakończyły się niepowodzeniem. Jeśli uda nam się zapanować nad nanotechnologicznymi procesami, korzyści będą niewyobrażalne. Zdobędziemy wszystko od prawdziwego von neumannizmu aż po ciała, które będą mogły same się naprawiać. Nieśmiertelność stanie się integralną właściwością ludzkich ciał, nie czymś zależnym od prymitywnych metod rejuwenacji, jakimi dysponujemy obecnie. Liz zmarszczyła nos na znak dezaprobaty. - Ile czasu potrzeba, by naziemne rośliny osiągnęły takie rozmiary? - Nie jesteśmy pewni. Te struktury mają około pięciu tysięcy lat i osiągnęły stan stały. Nigdy nie widzieliśmy żadnej z nich w fazie wzrostu. W niektórych procesy rozkładu zachodzą szybciej niż regeneracja. Nie wiemy jednak, czy rzeczywiście umierają, czy to jakiś proces cykliczny. Może przypominają ziemskie rośliny cebulkowe i po prostu uzupełniają zapasy przed następnym okresem wzrostu. - Chce pani powiedzieć, że one nie produkują nasion? - Kto to może wiedzieć? Mają torebki nasienne wielkości dwudziestopiętrowych wieżowców. Przypuszczamy, że Plantatorzy zasadzili je na miejscu. Nawet gdyby produkowały nasiona, jak mogłyby je rozsiewać? Potrzebowałyby kół albo rakiet. - Ma pani rację - przyznała Liz. - Czy są jadalne? - zainteresował się Barry. - Nie. Nie znaleźliśmy żadnej rośliny nadającej się do spożycia dla ludzi. Rzecz jasna, zbadaliśmy tylko niewielki ułamek ich liczby. Używamy wyłącznie nieinwazyjnych metod i dlatego nasze postępy są wolniejsze, niż pragnęliby tego niektórzy członkowie dynastii. Nigel i Ozzie zgodzili się jednak, że nie chcielibyśmy, by Plantatorzy po powrocie stwierdzili, że coś uszkodziliśmy. Lepiej nie drażnić gatunku dysponującego taką wiedzą. - Wie pani na ten temat bardzo dużo - zauważyła Liz.
- Byłam kiedyś dyrektorem biura do spraw badań gigażycia. - Aha. Giselle uśmiechnęła się drwiąco do Marka. - Teraz będzie najlepsze. Niech pan spojrzy tam. Na niebo. - Wyciągnęła rękę, wskazując na zachód. - Niedługo wzejdzie pierwszy. Markowi nie spodobał się jej ton. Było w nim zbyt wiele samozadowolenia. Mimo to spojrzał we wskazanym kierunku. Był przekonany, że zobaczy platformę montażu gwiazdolotów. Ucieszył się na tę myśl. Ekscytowała go perspektywa pracy na orbicie. To nie była platforma montażowa. Mark wytrzeszczył oczy z niedowierzania, ujrzawszy wyłaniający się zza horyzontu księżyc. Poruszał się szybko i był ogromny. - To niemożliwe - wyszeptał. Wszystkie dzieciaki w autobusie wrzeszczały i wyciągały ręce z podniecenia. Księżyc miał barwę fuksji, a po jego powierzchni wiło się mnóstwo czarnych jak noc rys. Był kilkakrotnie większy od ziemskiego. Za duży. Mark instynktownie wiedział, że coś równie wielkiego i bliskiego wywołałoby pływy tak potężne, że rozerwałyby kontynenty, ciągnąc za sobą okrążające cały glob tsunami. Ten satelita nie zaburzył nawet rzadkich, wysokich chmur. Potem przyjrzał mu się uważniej. Niezliczone czarne rysy były w rzeczywistości szczelinami, biegnącymi w tym samym materiale, który nadawał barwę powierzchni. Dopiero w głębinach, gdzie nie sięgało światło słońca, robiły się czarne. Księżyc nie był wielki, po prostu krążył po niskiej orbicie. Nie był też lity. Składały się nań niezliczone warstwy cienkiej, purpurowej tkaniny, zmiętej w gigantyczną kulę. - O nie - mruknął. - Odwrócił wzrok od purpurowego księżyca, spoglądając na topazowe, naziemne gigażycie. Potem znowu spojrzał na satelitę. - Nie ma mowy. - Jest - zapewniła Giselle. - To trzecia odmiana gigażycia, kosmiczny kwiat. Plantatorzy umieścili piętnaście planetoid na orbicie odległej dwa tysiące kilometrów od planety i w każdej z nich zasadzili nasienie. Planetoidy ważą najwyżej sto milionów ton. Ciekawie będzie zobaczyć, co się stanie, gdy gigażyciu zabraknie materiału do przetwarzania. Niektórzy z nas sądzą, że wtedy wrócą Plantatorzy. - Rzeźbili księżyce - stwierdził zdumiony Mark. - Hodowali je - poprawiła go Giselle. - Krótko mówiąc, mamy tu planety z ogromnymi głowami kapusty zamiast księżyców. I kto powiedział, że obcy nie mają poczucia humoru? Gdy tylko drzwi sali obrad się otworzyły, Justine wybiegła na korytarz. Pozostali członkowie komisji spoglądali na nią ze zdziwieniem. Senatorom nie wypadało biegać. Dopadła do damskiej toalety i zwymiotowała do porcelanowej miski. Z zewnątrz kabiny dobiegło dyskretne kaszlnięcie. - Nic pani nie jest? - zapytała obsługująca.
- Dziękuję, nic. Zjadłam rano coś niedobrego. Znowu zwymiotowała. Czoło miała mokre od potu. Było jej też okropnie gorąco. Napięcie towarzyszące obradom nie pomogło jej delikatnemu żołądkowi. Gdy wreszcie wyszła z toalety, na korytarzu czekał na nią Ramon. - Chodzi o coś, co powiedzieliśmy? - zapytał, unosząc brwi. - O coś, co zjadłam - odparła, połykając kolejną tabletkę antacydu. - Mam nadzieję, że nie. Przy tak paranoicznych nastrojach ludzie pomyślą, że ktoś próbował cię otruć. - To by nie było takie złe. Niektórzy z senatorów mogliby rzadziej korzystać ze stołówki. - To tylko pobożne życzenia. Zerknęła na jego pierś. Ramon miał na sobie bardzo nowoczesny garnitur, skrojony tak, by ukryć wydatny brzuch. Na ogół pamiętał, by zjawiać się w Senacie w szatach plemiennych, ale obrady Komisji Nadzoru Bezpieczeństwa były zamknięte dla mediów. - Widzę, że rzeczywiście przestrzegasz diety. - Nie zaczynaj - odparł z westchnieniem Ramon. - Przepraszam - szepnęła tonem pełnym skruchy. - Teraz mam pewność, że coś jest nie w porządku. - Nieprawda. Dam sobie radę. Dziękuję, że mnie dziś poparłeś. - Frakcja afrykańska nie spełnia automatycznie wszystkich życzeń Halgarthów. Ani żadnej innej dynastii, skoro już o tym mowa. - A co z Wielkimi Rodzinami? Uśmiechnął się szeroko. - Zależy, co nam zaoferują. - Rammy, muszę cię o coś zapytać. - To kwestia osobista czy służbowa? - Służbowa - przyznała z westchnieniem. - Ostatnio nie mam czasu na inne. Pogłaskał ją czule po policzku.
- Thompson wkrótce wróci. - Jeszcze nie tak prędko. - Przełknęła wreszcie antacyd i ruszyli z Ramonem szerokim, pustym korytarzem ku głównej sali obrad Senatu. - Czy pamiętasz, kto wtedy w Lesie Sorbonne pierwszy wpadł na pomysł podziału funkcji między Anshun a Wysokiego Anioła? Ramon zatrzymał się i spojrzał na nią. - Czemu cię to interesuje? - W sprawie powołania floty są pewne aspekty wymagające wyjaśnienia. - Jakie aspekty? - Chodzi o układy. Daj spokój, Rammy, musisz przyznać, że jak na projekt o takiej skali, udało się go przepchnąć wyjątkowo gładko. - Dzięki tobie. To był weekend Burnellich, o ile dobrze pamiętam. - Obawiamy się, że ktoś mógł nas wymanewrować. - Ha! To byłby pierwszy raz. Wiem, jak pracuje Gore. On nic nie zostawia przypadkowi. - Ktoś inny manipulował wtedy wydarzeniami. Jesteśmy tego pewni. - Co się stało? Umknął wam wysoki kontrakt? - Nie, ale Wysoki Anioł odniósł wielkie korzyści, a za jego pośrednictwem również frakcja afrykańska. Jesteś nam coś winien. - Może i tak. Mam wrażenie, że to był pomysł Kantil. Bardzo się starała zdobyć poparcie dla Elaine Doi. - Patricia powiedziała ci to osobiście, czy to była Isabella? - Justine - mruknął z uśmiechem. - Czyżbyś była zazdrosna? - Daj spokój! To ważne. Czy Isabella ci powiedziała, że wie od Patricii, że Doi zaakceptuje wydatki? - Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Isabella zgłosiła tę sugestię, to oczywiście uznałem, że pochodzi ona od Kantil. Isabella jest śliczniutka, ale to tylko dziewczyna w pierwszym życiu. Kto inny mógł twoim zdaniem stać za tą propozycją? - Isabella jest z rodziny Halgarthów. - O nie. - Ramon wzniósł ręce nad głowę w teatralnym geście. - Znowu wracamy do głosowania w sprawie Pauli Myo.
- Nie chodzi o głosowanie. - Odnoszę inne wrażenie. Przyznaj, że to dla ciebie sprawa osobista. - Wiem, że Valetta mnie dziś zaskoczyła. Thompson nigdy by do tego nie dopuścił. Zaczyna wyglądać na to, że nie nadaję się do tej roboty. - Nonsens. Radzisz sobie bardzo dobrze. Pięknie przechytrzyłaś Valette i zdobyłaś czas na zorganizowanie poparcia. Masz wrodzony talent. - Nie odniosłam takiego wrażenia. Niech szlag trafi Columbię. Zmusił mnie do zdjęcia przyłbicy. Następne posiedzenie przerodzi się w otwartą konfrontację. Nie jestem nawet pewna, czy mogę ją wygrać. - Mój głos masz. - Ehe, dziękuję. - To cię naprawdę gryzie. Nie pierwszy raz starłaś się z Halgarthami i ich sojusznikami. Dlaczego po prostu nie wypowiesz im wojny i nie rozkażesz flocie zaatakować Solidade? - Dlatego, że to ich flota, Rammy. - A więc o to chodzi! Gore jest wściekły, że zagarnęli jego ulubiony projekt. - Flota to nie projekt. Jest niezbędna dla naszego przetrwania. Toczymy wojnę, nasz gatunek jest zagrożony, a Halgarthowie próbują przejąć kontrolę nad całą obroną Wspólnoty. To niezdrowa sytuacja. - Nie pozwól, by zaślepił cię jeden konflikt w Senacie. Głównodowodzącym pozostaje Sheldon. Dzięki STT jego dynastia zawsze będzie miała decydujący głos. A Kime nadal jest admirałem. To człowiek Sheldona i łączy go sojusz z Las Vadas. Halgarthowie panują tylko nad obroną planetarną, dzięki Columbii. To klasyczny podział wpływów między dynastie. Równowaga władzy nadal jest zachowana. - Skoro tak mówisz. Justine starała się udawać przekonaną, na użytek Ramona. - Tak lepiej. Co powiesz na obiad? Tylko nas dwoje, bez żadnych rozmów o pracy. - Jak za dawnych czasów - mruknęła z żalem. - Przykro mi, Rammy, muszę wracać do biura, żeby połączyć się z kilkoma osobami. Nadzieja zniknęła z jego twarzy, ustępując miejsca czemuś bardziej melancholijnemu. - Rozumiem. Coś ci poradzę. Pogadaj z Crispinem. On nigdy nie był człowiekiem Halgarthów.
Pocałowała go pośpiesznie w usta. - Dziękuję. Niedługo się zobaczymy. To był gabinet Thompsona. Urządzono go stosownie do jego gustu. Wszędzie było widać żywą czerwień obić i złotobrązowe drewno mebli. Justine nic tu nie zmieniła. Nie miała do tego prawa. Kiedy wróci, będzie mógł zasiąść za ogromnym biurkiem i zająć się pracą, jakby nic się nie wydarzyło. Pod warunkiem, że świat będzie jeszcze wtedy istniał. Odesłała asystentów i zignorowała pilne wiadomości, a potem usiadła na krześle brata. A więc Isabella nie powiedziała, że sugestia pochodzi od Patricii. Nie było to zbyt wiele, ale Justine coraz silniej podejrzewała, że Patricię wykorzystano, podobnie jak ich wszystkich. - Naprawdę przydałyby mi się twoje rady, Tommy - rzekła na głos. Klinika rejuwenacyjna będąca własnością jej rodziny znajdowała się na przedmieściach Waszyngtonu, niespełna piętnaście mil w linii prostej od budynku Senatu. Sklonowany płód Thompsona rósł w zbiorniku macicznym i miał już około dziesięciu centymetrów długości. Spojrzała na własny brzuch, dotykając go lekko ręką. Był zupełnie płaski, choć nie ćwiczyła już od tygodni. - Urodzisz się przed wujkiem - powiedziała cicho. - To go bardzo zdziwi. I całą masę innych ludzi też. Prawdziwa dłoń Justine spoczywała nad dzieckiem, wirtualna zaś dotknęła ikony Pauli Myo. - Słucham, pani senator? Czy ona nigdy nie śpi? - Mam dla pani nieprzyjemne informacje. Przed chwilą padłam ofiarą zasadzki na Komisji Nadzoru Bezpieczeństwa. Senator Valetta Halgarth zgłosiła wniosek o pani natychmiastowe odwołanie ze Służby Ochrony Senatu. - Na jakiej podstawie? - Na szczęście bardzo wątpliwej. Oskarżyła panią o ingerencję w operacje wywiadu floty, twierdząc, że wykorzystuje pani rządowe fundusze do prywatnych celów. - Chodzi o rozkaz obserwacji Alessandry Baron. - W rzeczy samej. Udało mi się opóźnić głosowanie z przyczyn proceduralnych, ale to zaledwie zwłoka. Wygląda na to, że Columbia bardzo pragnie panią załatwić. - Wiem o tym. Dziękuję, że mnie pani osłania.
- Porozmawiam z innymi senatorami, odbuduję swą strategiczną bazę w komisji. W tej chwili niektórzy ludzie są bardzo niezadowoleni z Halgarthów. To nie są naturalni sojusznicy mojej Rodziny, ale powinno mi się udać ich przekonać. - Rozumiem. To może nam wiele powiedzieć. - A to dlaczego? - Wie pani coś o tym, jak mają zamiar głosować Sheldonowie? To byłoby sprzeczne z interesami Gwiezdnego Podróżnika, gdybym pozostała w Służbie Ochrony Senatu. - Ma pani rację. Spróbuję się dowiedzieć. Ludzie „irytowali" Górę Światła Poranku. Wiedziała, że spróbują kontrataku, po jej wtargnięciu na teren Wspólnoty to było nieuniknione. Nie była jednak zadowolona z postaci ich reakcji. Spodziewała się, że nad zdobytymi przez nią planetami otworzą się tunele czasoprzestrzenne i wyłoni się z nich mnóstwo statków oraz pocisków, mających zaatakować nowe instalacje. Przygotowała się starannie na taki scenariusz, osłaniając zbudowane na nowych światach fabryki i rafinerie najpotężniejszymi polami siłowymi, jakimi dysponowała. Rozmieściła też na orbitach tych planet tysiące wyposażonych w potężną broń okrętów. Dzięki zgromadzonej przez siebie wiedzy o Wspólnocie i jej możliwościach Góra Światła Poranku mogła być pewna, że to wystarczy, by odeprzeć atak. W ruinach porzuconych ludzkich miast znalazła zdumiewająco wiele informacji: kryształy pamięci zawierające całe encyklopedie, dane o teoriach naukowych i wyniki badań, plany konstrukcyjne, statystyki ekonomiczne i przemysłowe dotyczące wszystkich światów Wspólnoty, a także niewyczerpane zasoby „rozrywki". Po raz pierwszy ucieszyła się, że ożywiła wspomnienia Bose’a. Gdyby nie wgląd w ludzki sposób myślenia, jaki jej to zapewniło, Górze Światła Poranku byłoby straszliwie trudno odróżnić fakty od „fikcji". Ludzie produkowali zdumiewające ilości tej ostatniej, by sprawić sobie przyjemność. Ku swemu rozczarowaniu, dowiedziała się bardzo niewiele o RI. Na żadnym z dwudziestu trzech nowych światów nie znalazła weryfikowalnych informacji dotyczących położenia Vinmaru. Gdy już alfy zasiedlą wszystkie światy Wspólnoty, będzie musiała sprawdzić każdy układ planetarny w promieniu dwustu lat świetlnych od Ziemi. Niektóre pliki zawierały spekulacje, że RI nie ma już materialnej postaci i przekształciła się w czysto energetyczne jestestwo. Góra Światła Poranku nie potrafiła zdecydować, czy to również jest „fikcja". Kolejne źródło informacji stanowili sami ludzie. W gruzach albo w zmiażdżonych pojazdach znalazła dziesiątki tysięcy ciał. Usunięcie z nich komórek pamięci było łatwym zadaniem. Żywi ludzie nastręczali więcej problemów. Stawiali opór, walczyli z wędrownymi żołnierzami. W końcu Góra Światła Poranku postanowiła wszystkich zastrzelić i wydobyć z ciał komórki pamięci. Przekonała się jednak, że te osobiste urządzenia zawierają bardzo niewiele użytecznych informacji. Przechowywano w nich wyłącznie wspomnienia, a ludzkim umysłom nie można było ufać. Ożywiła kilka z nich wewnątrz izolowanych osiadłych osobników, ale większość okazała się jeszcze mniej stabilna niż Bose. Nawet bardziej zaskakujący był fakt, że tylko niewielu ludzi dorównywało mu wiedzą. Góra Światła Poranku uważała dotąd, że Bose jest raczej nieudanym egzemplarzem swego gatunku.
W miarę, jak uzyskiwała dostęp do kolejnych baz danych, jej obraz Wspólnoty stawał się coraz bardziej szczegółowy, nadal jednak opierał się on na luźnej interpretacji wspomnień Bose’a. Góra Światła Poranku zaczęła uruchamiać i modyfikować ludzkie cybernetyczne systemy przemysłowe, wykorzystując je do produkcji zaprojektowanych przez nią części i maszyn. Modyfikowała też budynki, by pomieścić w nich swe urządzenia. Po drogach jeździły jej pojazdy. Odbudowała mosty. Odrzuciła jednak jedną z dziedzin ludzkiej techniki, a mianowicie elektronikę. Po prostu nie ufała procesorom i programom, które znalazła. Istniały setki tysięcy plików zawierających wywrotowe aplikacje, ukryte w układach procesorowych i w oprogramowaniu. Najwyraźniej już od czasów, gdy na Ziemi uruchomiono pierwszą sieć komunikacyjną, ludzie poświęcali kolosalne ilości czasu i energii na podstępne walki w przestrzeni wirtualnej. Zakłócali działania rywali, wyrzutki społeczeństwa przeprowadzały ataki wirusowe po prostu dla „zabawy", a przestępcy okradali każdego, kto dysponował słabszymi zabezpieczeniami. Była to zakrojona na szeroką skalę elektroniczna wersja walk o terytorium, jakie w dawnych czasach nieustannie prowadziły osiadłe alfy. Dzięki stuleciom rozwoju ludzie zdobyli przerażające umiejętności w tej dziedzinie. Przeprowadzone przy użyciu elektronicznych środków ataki przeciwko wędrownym żołnierzom Góry Światła Poranku dowodziły ich zdecydowanej wyższości na tym odcinku. Brakowało jej doświadczenia i zdolności potrzebnych, by odkryć tego rodzaju cyfrowe podstępy i chronić się przed nimi. W związku z tym po prostu usuwała układy procesorowe z ludzkich urządzeń, przejmując kontrolę nad ich obwodami. Pochłaniało to znaczącą część jej zdolności myślowych. Jednym z jej priorytetów stało się ustanowienie na nowych światach grup osiadłych osobników, mających kierować ludzką maszynerią. Osiągnęła w tym zakresie spore postępy, podobnie jak w wielu innych. Potem jednak nadszedł kontratak Wspólnoty. Nad wszystkimi dwudziestoma trzema planetami otworzyły się tunele czasoprzestrzenne. Rzeczywiście wypadły z nich pociski. Góra Światła Poranku wysłała swe okręty, by je przechwycić. Znaczną przewagę zapewniał jej fakt, że ludzie wahali się przed użyciem broni termojądrowej, obawiając się, że zaszkodzi to „środowisku". Dowiedziała się o tym od Bose’a i innych ożywionych osobowości, a także z politycznych oświadczeń zawartych w odzyskanych przez nią danych. Do odparcia ataku użyła wyłącznie jądrowych ładunków. Potem pojawiły się kolejne tunele czasoprzestrzenne, tym razem na powierzchni. Znikały niemal natychmiast. Góra Światła Poranku starała się przewidzieć, gdzie się otworzą, ale po raz kolejny ludziom udało się skutecznie zakłócić jej wewnętrzną łączność. W każde z tych miejsc wysłała maszyny latające, które jednak natknęły się na opór „aerobotów". Ludzkie automaty były zwrotne, ale nie mogły się uporać ze znacznie liczniejszymi maszynami latającymi. Liczebność była najsilniejszym atutem Góry Światła Poranku. Atak skończył się po siedemnastu godzinach. Góra Światła Poranku zwyciężyła. Poniosła pewne straty, ale nie miały one strategicznego znaczenia. Do naprawy uszkodzeń skierowano maszyny oraz wędrowne alfy. Przeanalizowała regularności ataku i stosownie do tego zaczęła wzmacniać obronę. Wspólnota okazała się słabsza, niż się dotąd spodziewała. Po wielu godzinach zaczęły się zakłócenia. Na nowych dwudziestu trzech światach zawsze dochodziło do krótkich starć z ludźmi. Zabito kilkaset wędrownych osobników - tak niewiele, że główne procesy myślowe Góry Światła Poranku ledwie zarejestrowały ten fakt. Systemy obronne
zdolne oprzeć się strategicznemu bombardowaniu z kosmosu z pewnością mogły sobie poradzić z garstką zdziczałych ludzi. Mosty zawalały się, gdy przejeżdżały przez nie konwoje, ich słupy wysadzano środkami wybuchowymi. Wędrowni żołnierze przerywali nagle łączność podczas patroli i nigdy nie wracali. W fabrykach wybuchały pożary. W generatorach termojądrowych dochodziło do niewyjaśnionych zakłóceń stabilności pól zabezpieczających. Komory magnetohydrodynamiczne eksplodowały, strzelające z nich strumienie plazmy spopielały wszystko, co stanęło im na drodze. Wokół pól siłowych wykrywano obecność odzianych w pancerne kombinezony ludzi, którzy po chwili znikali w niewytłumaczony sposób. Sprzęt umieszczony poza polami siłowymi odmawiał posłuszeństwa. Za każdym razem okazywało się, że odpowiedzialne są celowe uszkodzenia lub małe ładunki wybuchowe. Obok pola siłowego w Randtown eksplodowała bomba termojądrowa, niszcząc piętnaście maszyn latających. Wędrowne osobniki pracujące na roli regularnie zabijano strzałami z daleka. Sprzęt rolniczy padał ofiarą sabotażu. Traciła całe plony. Bomba termojądrowa eksplodowała wewnątrz pola siłowego w Randtown, unicestwiając całą instalację. Ludzi w pancernych kombinezonach obserwowano już na wszystkich nowych światach. Nie sposób było ich pojmać, gdy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, walczyli do końca, najczęściej odpalając ładunki termojądrowe. Nad wszystkimi nowymi światami zaczęły się pojawiać mikroskopijne tunele czasoprzestrzenne, otwierające się tylko na kilka sekund. Nie stanowiły żadnego zagrożenia. Bomby termojądrowe eksplodowały na Ołivenzie, Sligo, Whaltonie, Nattavaarze i Anshunie. Nowe kopalnie odkrywkowe zamieniły się w parę. Uszkodzenia spowodowane sabotażem nie wystarczały, by powstrzymać ekspansję Góry Światła Poranku na nowych dwudziestu trzech światach, trzeba jednak było odbudować zniszczone instalacje, zastąpić zabite wędrowne osobniki nowymi, odtworzyć drogi i ponownie obsiać pola. A wtedy znowu znikąd pojawiali się ludzie w pancernych kombinezonach, by wszystko zniszczyć. Góra Światła Poranku za każdym razem na nowo rozpoczynała odbudowę, wzmacniając systemy obronne, co wymagało więcej czasu. Sprowadziła z ojczystego świata dziesiątki tysięcy
dodatkowych żołnierzy. Wszyscy potrzebowali żywności i zaopatrzenia, co dodatkowo obciążało jej zasoby na dwudziestu trzech nowych światach. Taktyka stosowana przez ludzi była wyjątkowo „irytująca". Góra Światła Poranku nie wiedziała, jak ich powstrzymać. W dawnych czasach, na ojczystym świecie, konflikty miały otwarty charakter, obie strony starały się ze wszystkich sił zaszkodzić przeciwnikowi. To było coś innego. Od ożywionych ludzkich osobowości Góra Światła Poranku dowiedziała się, że ta nękająca „partyzantka" nigdy się nie skończy. W ludzkiej historii roiło się od podobnych działań. Fanatyczni „bojownicy o wolność" wielokrotnie skutecznie opierali się konwencjonalnym armiom. Położy temu kres dopiero wtedy, gdy nie będzie już wolnych ludzi. Góra Światła Poranku postanowiła poświęcić więcej zasobów na osiągnięcie tego celu. W punkcie zbornym wykryto fale nadświetlnych zaburzeń kwantowych, przemieszczające się przez układ planetarny. Cechy charakterystyczne ich źródła odpowiadały silnikowi ludzkiego gwiazdolotu, odległego o trzy lata świetlne. Statek już się oddalał. Góra Światła Poranku wiedziała, co zrobi flota Wspólnoty, gdy tylko odkryje lokalizację punktu zbornego. Zaatakuje przy użyciu wszystkich dostępnych sił. Tysiące grup osiadłych osobników zastanawiały się nad sposobami obrony przed atakiem relatywistycznym, użytym przez ludzi w pobliżu Anshunu. Budowano już skomplikowaną maszynerię, mającą zmodyfikować generatory tuneli czasoprzestrzennych. Góra Światła Poranku uczyniła ich ukończenie priorytetem i transportowała już pierwsze elementy do punktu zbornego. Zaczęła też kompletować nową flotę okrętów wojennych. Gdy przybędą ludzkie gwiazdoloty, osłabiając obronę Wspólnoty, rozpocznie drugą fazę ekspansji w ludzkiej przestrzeni. Tym razem dokona inwazji na czterdzieści osiem światów.
SIEDEM
Patricia Kantil i Daniel Alster opuścili budynek Senatu i razem pojechali ekspresem na Kiereńsk. McClain Gilbert czekał na nich na dworcu przy bramie. Polecieli wahadłowcem floty do Atolu Babuyan. Podróż trwała dwadzieścia minut. - Pomimo tych wszystkich przygotowań nie potrafię uwierzyć, że już osiągnęliśmy ten etap stwierdziła Patricia. - Muszę wam powiedzieć, że pani prezydent jest bardzo niespokojna. - Tak jak my wszyscy - zauważył Mac. - Może się okazać, że to punkt zwrotny. - Czy admirał uważa, że wystarczy nam okrętów? - zapytał Daniel.
- Sam ci to powie - odparł Mac. Wskazał na grube okna wprawione w sufit kabiny. - Jak widzicie, nie szczędziliśmy wysiłków. W przestrzeni wokół Wysokiego Anioła robiło się ciasno. Były tu teraz trzy latające porty połączone z Kiereńskiem. Wahadłowce zabierały z nich pasażerów i małe kontenery do nowych instalacji floty oraz na przemysłowe stacje archipelagów. Zbudowano dziewięć stacji montażu okrętów, znacznie większych od oryginalnych modeli, używanych do konstrukcji pierwszej generacji statków zwiadowczych. Każda z nich miała formę pięciu olbrzymich kul z plastmetalu, rozmieszczonych wokół sekcji centralnej, zawierającej tunel czasoprzestrzenny prowadzący do Kiereńska. Fragmenty kadłuba oraz inne elementy przekazywano obecnie bezpośrednio pod opiekę zaawansowanych systemów cybernetycznych kierujących montażem. Plastmetalowa kula na platformie czwartej była otwarta. W środku można było zobaczyć kolejny gwiazdolot klasy „Moskwa", gotowy do startu. „Londyn" miał sto pięćdziesiąt metrów długości. Jego rdzawoczerwony kadłub miał kształt dwóch połączonych ze sobą kul. Przednia była mniejsza od tylnej, a z jej obwodu sterczało siedem promienników ciepła o ostrych jak rapiery łopatach. Tym razem nie poczyniono żadnych ustępstw na rzecz aerodynamiki. Gwiazdoloty klasy „Moskwa" służyły wyłącznie do przenoszenia pocisków. Pozostałe funkcje ograniczono do minimum. Cała tylna kula była sekcją maszynową. Umieszczono w niej dziesięć nilingowych studni mocy oraz hipernapęd zdolny rozpędzić okręt do prędkości czterech lat świetlnych na godzinę. Pięcioosobową załogę zamknięto w okrągłej kabinie ulokowanej w najwęższym miejscu. Tak ciasnej, że fotele ledwie się w niej mieściły. Całą resztę przedniej sfery poświęcono na magazyn relatywistycznych pocisków Douvoira. - Wyglądają imponująco - przyznała Patricia. - Każdy z nich niesie wystarczająco wiele broni, by zniszczyć wszystkie planety w Układzie Słonecznym, łącznie z Jowiszem - poinformował ją Mac. - Nareszcie mamy przewagę siły ognia. - Mam nadzieję, że wprowadziliście zabezpieczenia przed nieautoryzowanym wystrzeleniem odezwał się Daniel. Mac popatrzył na niego dziwnie. - Uzbrajają je trzy sekwencje kodowe. Każde wystrzelenie musi autoryzować trzech członków załogi. - A co, jeśli okręt zostanie uszkodzony i przeżyje tylko dwóch? - zainteresowała się Patricia. - To się nie zdarzy - zapewnił ją Mac. - Broń wystarczająco potężna, by przebić się przez pola siłowe okrętu klasy „Moskwa", zniszczy go doszczętnie. - Rozumiem. Patricia ponownie zwróciła się ku gigantycznemu gwiazdolotowi obcych, do którego zbliżał się wahadłowiec.
Admirał Kime ciepło przywitał gości przybywających do jego gabinetu na szczycie Pentagonu II. W Atolu Babuyan panowała noc i ogromna, kryształowa kopuła była przezroczysta. Icalanise była wąskim sierpem barwy kadmowej żółci, opadającym ku horyzontowi za terenami parkowymi. Resztę nieba wypełniały lśniące srebrnym blaskiem elementy archipelagu. Do jego laboratoriów i migotliwych makropiast doszły teraz liczne, nowe stacje i platformy. Krążyły między nimi setki wahadłowców. Ich jonowe silniki ciągnęły za sobą rzadkie, jaskrawoniebieskie smugi. Patricia przywitała się z Kime’em i Columbią, a potem usiadła obok Oscara. - Gratuluję. - Dziękuję. - Uśmiechnął się do niej blado. - Przepraszam, że nie wstaję. Od grawitacji robi mi się teraz słabo i mam zawroty głowy. - Doprawdy, nie ma powodu przepraszać. - Najbardziej irytuje mnie fakt, że przestrzegałem harmonogramu ćwiczeń i brałem wszystkie biogeniki, ale to i tak nie pomogło. Niech to szlag, nienawidzę nieważkości. - Pani prezydent prosiła, bym przekazała jej osobiste podziękowania panu i pańskiej załodze. Odkrycie drogi do Bramy Piekieł ma kluczowe znaczenie i może zmienić losy całej kampanii. - My tylko wykonaliśmy swoje zadanie - wymamrotał Oscar. Mac zatrzymał się za starym przyjacielem. - Skromność to kolejny produkt uboczny długotrwałego przebywania w stanie nieważkości. Niech się pani nie martwi, do ceremonii wręczenia orderów mu przejdzie. Sądzi pani, że wiceprezydent odznaczy Oscara osobiście? - zapytał z poważną miną. Patricia parsknęła śmiechem. - Jeśli się nad tym zastanowić, naszego drogiego wiceprezydenta Bicklu zawsze opuszcza dobry humor, gdy podczas obrad ktoś wymieni pana nazwisko. Tym razem Oscar zdołał się uśmiechnąć. Wilson ogłosił początek narady. Dimitri Leopoldvich, który do tej pory rozmawiał cicho z Rafaelem, usiadł obok Anny, a Mac zajął miejsce po drugiej stronie Daniela. Formalnie rzecz biorąc, była to sesja Rady Strategicznego Nadzoru Floty, ale Wilson uważał, że to po prostu spotkanie jego najlepszych doradców, a także przedstawicieli rządu, Patricii i Daniela. Ich zadaniem było sformułowanie wytycznych, które zarekomendują Radzie Wojennej. - Zaczniemy od oczywistego - oznajmił Wilson. - Od położenia Bramy Piekieł. Holograficzny portal stojący na jego biurku wyświetlił prostą mapę gwiezdną. Układ planetarny, w którym Oscar odkrył gigantyczny tunel czasoprzestrzenny, znajdował się około trzystu lat świetlnych
za Elanem. - Wszyscy widzieliście zapisy instrumentów - dodał Oscar. - To oni. Nie ma mowy o pomyłce. - Prawdopodobieństwo jest niskie, ale musimy uwzględnić możliwość, że to cel pozorowany wtrącił Dimitri. - Byłby potwornie kosztowny - zauważył Mac. - Wiemy, że alfy nie mają ekonomii takiej jak my, ale budowa duplikatu Bramy Piekieł pochłonęłaby mnóstwo zasobów. I co by im z tego przyszło? W najlepszym razie zyskałyby parę miesięcy. - A może budują drugi gigantyczny tunel? - zasugerował radośnie Dimitri. - A nawet więcej? Wiemy, że mają poczwórną symetrię. Rozsądnie byłoby przyjąć najgorsze założenie. - Pan zawsze tak robi - mruknęła Patricia. Blada twarz Dimitriego rozciągnęła się w pełnym żalu uśmieszku. - Na tym polega moje zadanie. - Sugeruje pan opóźnienie ataku? - zapytał Rafael. - Nie, admirale. Ja i Instytut Studiów Strategicznych sugerujemy kontynuowanie lotów zwiadowczych. W gruncie rzeczy, powinniśmy dokonać kolejnego przelotu obok Alfy Dysona, by się upewnić, czy nie otworzono tam następnych gigantycznych tuneli czasoprzestrzennych. - To ryzykowne - zauważył Wilson. - Nie bardziej niż atak na Bramę Piekieł - sprzeciwił się Dimitri. - Bez względu na to, jakie systemy obronne stworzyły alfy, z pewnością nie używają ich tylko w rodzinnym układzie. Brama Piekieł ma dla nich kluczowe znaczenie i będą jej bronić przy użyciu wszelkich dostępnych środków. - Z pewnością trzeba kontynuować misje zwiadowcze - oznajmił Wilson. - Niezbędne są dalsze informacje dotyczące ich zamiarów. - Zamiary pozostają nieznanym czynnikiem - zgodził się Dimitri. - Jak zauważył kapitan Gilbert, ich ekonomia nie opiera się na żadnym ze zrozumiałych dla nas modeli. Jakkolwiek by na to spojrzeć, inwazja na Wspólnotę po prostu nie jest opłacalna. Nasz wniosek brzmi tak, że jest to coś w rodzaju religijnej krucjaty skierowanej przeciwko nam. - To śmieszne - obruszył się Daniel. - Przykro mi, ale jest pan w błędzie. Rzecz jasna, nie wiemy, czy alfy znają religię i czczą jakichś bogów, ale fundamentalna zasada pozostaje niezmieniona. Nie kierują się logicznymi motywami, w grę musi więc wchodzić element fanatyzmu. Krucjaty to ludzki odpowiednik takiej sytuacji, wszystko jedno, czy u ich podłoża stoi religia czy ideologia. W naszych dziejach było ich bardzo wiele.
- Czy to ma jakieś znaczenie dla strategii ataku na Bramę Piekieł? - zapytała Patricia. - Powinniśmy rozważyć implikacje - odparł Dimitri. - Mamy nadzieję zadać silny cios niezwykle potężnemu przeciwnikowi. Jeśli alfy skłoniła do inwazji na Wspólnotę nielogiczna motywacja, na przykład taka, że ich „bóg" albo przywódca polityczny zarządził, że ludzi należy zetrzeć z oblicza Galaktyki, to znaczy, że nie dadzą za wygraną. Ich kampania się opóźni, ale to nie będzie koniec. Uderzą znowu. Musimy być przygotowani na taką ewentualność. - Bez Bramy Piekieł będą potrzebowali długiego czasu, by ponownie zgromadzić siły potrzebne do ataku na nas - zauważył Rafael. - Wszystkie okręty krążące wokół Utraconych Planet oraz instalacje zbudowane przez alfy we Wspólnocie będą wystawione na atak. Będziemy mogli je całkowicie wyeliminować, nim przybędą posiłki. - Niech pan wybaczy, admirale, ale media trafnie nazwały te planety „utraconymi" - odparł Dimitri. Faktycznie utraciliśmy je na zawsze. W chwili obecnej oddziały, które tam wystaliśmy, wiążą znaczącą część zasobów alf, ale gdyby udało się nam zniszczyć Bramę Piekieł, Utracone Planety nie będą już miały znaczenia. Nie powinniśmy angażować naszych okrętów w żadne akcje mogące doprowadzić do strat. - Jestem za tym - oznajmił Mac z sarkazmem w głosie. - Zaatakujemy je tylko pod warunkiem, że nic nam nie będzie groziło. - Uśmiechnął się do Dimitriego półgębkiem, niemal z litością. - Człowieku, prowadzimy wojnę. To brudny interes i z pewnością nie unikniemy strat. Musi się pan z tym pogodzić. - Pracujemy nad bronią, która zapewni nam zwycięstwo - odparł Dimitri. - Zaczekajmy, aż będzie gotowa, i wtedy jej użyjmy. Nie ma sensu próbować załatwić alfy kawałek po kawałku. Jest ich na to zbyt wiele. Nie mamy szans. Nikt nie odpowiadał. Wilson omiótł spojrzeniem zakłopotane twarze. Wszyscy obecni wiedzieli o bombach kwantowych tworzonych w ramach projektu „Seattle", to jednak była apokaliptyczna broń ostatniej szansy i modlili się do wszelkich bogów, w jakich wierzyli, by nie byli zmuszeni do jej użycia. A już z pewnością nie na samym początku. - Wykorzystanie broni stworzonej przez projekt „Seattle" pozwoli nam osiągnąć ten cel jedynie w przypadku, jeśli zdecydujemy się na całkowitą eksterminację alf - zauważył. - A co pana zdaniem one próbują zrobić z nami, admirale? Zapoznałem się z raportami oddziałów działających na Utraconych Planetach. Gdy tylko uchodźcy albo ocaleni natknęli się na alfy, obcy zabijali wszystkich. Nie możemy przypisywać im ludzkiej logiki ani motywów. Byłoby błędem przyjmować założenie, że nasz los w jakimkolwiek stopniu ich obchodzi. Pragną, byśmy zniknęli na dobre. Wszystkie analizy sporządzone przez nasz Instytut prowadzą do prostego wniosku: my albo oni. - Użycie tej broni jest decyzją polityczną, którą podejmie Rada Wojenna - oznajmił Rafael. - Takie zapadły ustalenia. To nie jest element strategii, którą dziś omawiamy.
- W takim razie powinniśmy rekomendować, by się nią stał - odparł Dimitri. Na jego bladym czole pojawiły się kropelki potu. Pochylił się do przodu, by zwrócić się bezpośrednio do Wilsona. - Nie mówię tego lekko, ale już pokazaliśmy swoje karty. To, co zrobił „Desperado", było wspaniałe, spowolniło ofensywę alf i pozwoliło uciec milionom ludzi. Ale z drugiej strony alfy zobaczyły na własne oczy, jak można wykorzystać hipernapęd. Będą w stanie to skopiować i, co ważniejsze, opracują środki obrony. Wiem, bo my tak robimy, jeśli zaatakujemy Bramę Piekieł pociskami relatywistycznymi, nie mamy gwarancji sukcesu. - Na wojnie nie ma nic pewnego - zauważył Wilson. - Ale to nie znaczy, że musimy dać za wygraną. - Nie sugeruję tego. Chcę powiedzieć, że musimy zmierzać do całkowitego zwycięstwa. - Statki alf zaczęły opuszczać układ Alfy Dysona godzinę po zniknięciu bariery - przypomniał Oscar. - Są teraz na swobodzie. Dżin wyrwał się z butelki. Musimy się liczyć z tym faktem. Dimitri odgarnął pozlepiane włosy. - Przykro mi, ale w Instytucie na StPetersburgu nie wierzymy, by można się było z nimi uporać w inny sposób. Ten, kto spotkał alfy przed nami, najwyraźniej był tego samego zdania. Dlatego właśnie powstała bariera. Niestety, my nie mamy takiego luksusu. - Dziękuję, Dimitri - rzekł Wilson. - Przedstawimy opinię Instytutu Radzie Wojennej. Na razie planujemy konwencjonalny atak na Bramę Piekieł. Anno? - Produkcja okrętów klasy „Moskwa" przyśpiesza. Odkąd wszystkie sekcje kadłuba oraz moduły powstają w fabrykach Wielkiej Piętnastki, budowa gwiazdolotu trwa około dwóch tygodni. Używamy elementów znormalizowanych na znacznie większą skalę niż przy produkcji statków zwiadowczych. Obecnie dysponujemy dwunastoma zdolnymi do akcji okrętami, ale ich liczba szybko się zwiększa. Ukończyliśmy budowę dziewiątej platformy montażowej, powstają sekcje platform od dziesiątej do piętnastej. Powinniśmy je uruchomić przed upływem miesiąca. Bezpośrednie połączenie platform z Kiereńskiem tunelami czasoprzestrzennymi znacznie ułatwiło nam pracę. Przy tej okazji nadepnęliśmy na odcisk przewodniczącej Gall, ale tym razem zachowała się dyplomatycznie. Zdaje sobie sprawę, że w takich czasach Wysoki Anioł nie może utrzymać monopolu. Poza tym większość pracowników stacji będzie zakwaterowana tutaj. - Ile okrętów będziemy mogli wysłać przeciwko Bramie Piekieł? - zapytała Patricia. - Pod koniec tego tygodnia piętnaście. Jeśli zaczekamy jeszcze tydzień, dwadzieścia dwa. Po następnym tygodniu z górą czterdzieści, a potem będziemy produkować czterdzieści pięć co dwa tygodnie. - A ile ich potrzeba do udanego ataku, który zamknąłby Bramę Piekieł? - Według naszych ocen co najmniej dwadzieścia - odparł Mac. - Tego układu bronią potężne siły. Brama Piekieł to tylko jeden z elementów. Znajdują się tam też generatory tuneli czasoprzestrzennych prowadzących do Utraconych Planet. Alfy nadal przerzucają do Wspólnoty olbrzymie ilości sprzętu.
Podczas inwazji skierowały przeciwko nam czterdzieści pięć tysięcy okrętów. Jeśli planują kolejny atak, musimy przyjąć założenie, że stacjonuje ich tam obecnie przynajmniej tyle samo, a zapewne znacznie więcej. - Dwadzieścia naszych okrętów przeciwko czterdziestu tysiącom? - zapytała Patricia z niepokojem w głosie. - Nie będziemy się wdawać z nimi w bezpośrednią walkę, jak podczas ataku na Utracone Planety uspokoił ją Wilson. - Nasze gwiazdoloty wystrzelą pociski Douvoira z granic układu planetarnego. Żaden podświetlny okręt nie zdoła ich doścignąć. - Dwadzieścia? - powtórzyła Patricia. - To minimum. - W porządku, możemy zaakceptować tydzień zwłoki. - Musimy zaczekać dłużej - sprzeciwił się Dimitri. - Nie możemy rzucić do walki wszystkiego, co mamy. Potrzebujemy odwodów. Alfy z pewnością będą kontratakować. Patricia zerknęła na niego z irytacją. - Dimitri ma rację - poparł go Rafael. - Trzeba zachować niezbędną równowagę. Mówię to z wielką niechęcią, ale musimy uwzględnić możliwość niepowodzenia. Ponieważ jestem odpowiedzialny za obronę pozostałych planet Wspólnoty, muszę się zwrócić o przydzielenie części okrętów do tego zadania. - Wilsonie? - zapytał Daniel. - Zgadzam się, że ostrożność tego wymaga. Wiem, że ludzie niecierpliwie czekają na kontrofensywę, ale w takich sprawach względy polityczne nie powinny decydować. Partyzanckie działania przynoszą nam sukcesy. Możemy wykorzystać tę sposobność, by zwiększyć liczbę żołnierzy na Utraconych Planetach, budując jednocześnie więcej okrętów. Wiemy, że ta strategia przynosi nam sukcesy, jej intensyfikacja powinna więc zaprzątnąć uwagę alf w jeszcze większym stopniu. - Jak długo? - zapytała Patricia. - Dwa tygodnie - odpowiedziała Anna. - W ten sposób będziemy mogli skierować po dwadzieścia okrętów do obu zadań. To powinno wystarczyć. - W porządku. Przekażę to pani prezydent. Oscar nie wstawał z miejsca, choć wszyscy już się pożegnali i opuścili gabinet o białych ścianach. Cisnęło go w żołądku ze strachu. To było znacznie gorsze niż wszystkie skutki długotrwałego pobytu w stanie nieważkości. Nie podobała mu się myśl o okłamywaniu Wilsona celem ochrony własnego tyłka. Nie w tak poważnej sprawie. Admirał musiał się jednak dowiedzieć, a zapewne zdoła się domyślić, kto jeszcze jest zamieszany w tę sprawę.
Mac i Anna wyszli ostatni. Oscar zauważył, że kobieta zerknęła na Wilsona i wzruszyła lekko ramionami, zanim zamknęła drzwi. - Napijesz się? - zapytał Kime. - Ehe, dziękuję. Whisky z odrobiną lodu, bez wody. Wilson obrzucił go lekko zaskoczonym spojrzeniem, podszedł jednak do sferycznego barku, stojącego na drugim końcu sali. - No cóż, z pewnością pobudziłeś moją ciekawość. Rozmowa prywatna, a zarazem służbowa. - Mamy problem - poinformował go Oscar. Wilson uśmiechnął się z roztargnieniem, nalewając whisky do kryształowej szklanki. - Houston. - Słucham? - Nic. Przepraszam, mów dalej. Oscar wziął w rękę szklankę, choć gardził sobą za to, że musi dodawać sobie odwagi w ten sposób. - Niedawno skontaktował się ze mną pewien człowiek, którego podejrzliwość wzbudziły pewne aspekty misji „Drugiej Szansy". - Z tobą też, hę? - Rozmawiali z tobą? Oscar nie mógł w to uwierzyć. - Powiedzmy, że mamy tu mnóstwo podchodów politycznych. I czego chciał od ciebie ten ktoś? - Łatwiej będzie, jeśli ci to pokażę. Proszę. Polecił e-kamerdynerowi ściągnąć pliki bezpośrednio z bezpiecznej bazy danych floty. Portal stojący na biurku Wilsona wyświetlił obraz zarejestrowany przez wahadłowiec lecący ku Wieży Strażniczej. - Widzisz główną antenę? - zapytał Oscar, zatrzymując obraz. - Ktoś przekazywał sygnały na rodzinny świat alf. - O w mordę. - Wilson usiadł nagle na krześle, wpatrując się w wypełniający połowę gabinetu obraz. - Jesteś pewien? - Obaj wiemy, że na tym etapie misji antena nie powinna być wysunięta. Obliczyłem to w przybliżeniu i wyszło mi, że jest wymierzona w planetę alf.
- Niech to szlag. Kto to zrobił? - Nie mam pojęcia. Nasze zapisy są dość szczegółowe, ale ten, kto wydał polecenia, najwyraźniej ominął programy kierujące. To właściwie jedyny dowód na to, że coś się stało. - Nie rozumiem. Zdrajca? Dlaczego? Gdzie jest motyw? - W unisferze można znaleźć wiele szalonych teorii - odparł ostrożnie Oscar. - Nadal nie rozumiemy, dlaczego bariera zniknęła, gdy tylko się zjawiliśmy. Sądzę też, że możemy być pewni, co zakłóciło łączność z Bose’em i Verbeke. - Ktoś z załogi - wyszeptał zszokowany Wilson. - Przecież wybrałem ich... wybraliśmy ich wspólnie. Ty i ja. - Ehe - przyznał przygnębiony Oscar. - Jezu. - Wilson nadal gapił się na widoczną na ekranie antenę, jakby była dla niego fizyczną groźbą. - To nie ma sensu. Nikt nie skorzysta na wojnie. Zresztą nikt nie mógł wiedzieć, co kryje się za barierą. - Silfeni zapewne wiedzieli. - Nie. To nie oni. Nie wierzę w to. - Spojrzał na Oscara, mrużąc powieki. - Kto się z tym do ciebie zwrócił? Oscar nie odwrócił wzroku. - Strażnicy Jaźni. Pośrednikiem był ktoś, kogo znam z dawnych czasów. - Kurwa, Oscarze, te skurwysyny próbowały zniszczyć „Drugą Szansę". Oscar wskazał głową na obraz. - Wygląda na to, że mogli mieć powód. - Ten Gwiezdny Podróżnik, w którego wierzą? Chyba nie mówisz poważnie? - Może i nie - odparł Oscar ze znużeniem w głosie. - Sam już nie wiem. Ale ktoś na pokładzie działał na naszą szkodę w najstraszliwszy wyobrażalny sposób. Z powodu tej wyprawy toczymy wojnę, którą możemy przegrać, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla naszego gatunku. Pytałeś: „Gdzie jest motyw?". Tu nie chodzi o politykę. - Masz rację, nie chodzi. Musiała tu działać jakaś zewnętrzna siła. Sprawca zdradził nasz gatunek. Niech to szlag, trudno mi w to uwierzyć. - Rozumiem.
- Zawiadomiłeś już Strażników? - Oczywiście, że nie. Posłuchaj, ułatwię ci zadanie. Złożę rezygnację. - Nie ma mowy! Musimy się dowiedzieć, co tu, kurwa, się dzieje. I to szybko. Zamierzamy zaatakować Bramę Piekieł i niech Bóg nam pomoże, jeśli ta operacja skończy się klęską. - Chyba nie sądzisz... - Ktoś nas zdradził podczas misji „Drugiej Szansy". Jeśli nadal jest z nami, może zrobić to znowu i zapewne zrobi. - Cholera, o tym nie pomyślałem. Co proponujesz? - Zwrócimy się o pomoc. Paula Myo wie wszystko, co można wiedzieć o Strażnikach Jaźni. Poradzę się jej. Mellanie nie dotrzymała słowa. Nie zatrzymali się w luksusowym hotelu w Los Angeles. Znalazła dla nich tani, trzypokojowy apartament. Stary budynek był w dość kiepskim stanie. Parter zajmowały supertanie sklepiki sprzedające T-shirty, biżuterię ręcznej roboty, używane robogosposie, wrotki i sprzęt sportowy. W każdym z nich do późna w nocy grała muzyka z małych głośniczków. Okna na obu górnych piętrach miały drewniane ramy. Szeregi staromodnych klimatyzatorów gwizdały i syczały w blasku słońca. Zewnętrzne mury pokryto wielobarwnymi muralami, ulegającymi powolnej erozji w słonym, pacyficznym powietrzu. Co kilka lat malowano nowe. Obecny obraz, utrzymany w stylu retrosowieckiego realizmu, choć stworzony za pomocą nowoczesnych hologranulek rozpraszających, miał już ponad pięć lat. Utworzyły się na nim długie, złażące pęcherze, pod którymi można było zobaczyć warstwy z poprzednich dziesięcioleci. Wyglądało to jak słoje drzewa tworzące zapis historii mód oraz krótkotrwałych trendów panujących w poprzednich pokoleniach. Obok mieszkała para, która kłóciła się zawsze, gdy tylko praca na zmiany pozwoliła obojgu być razem w domu, na górze zaś pracowała dziwka, zapewniająca każdemu ze swych przemycanych do środka schodami przeciwpożarowymi klientów godzinę głośnej rozrywki bez potrzeby uciekania się do PSZ. Do ich pokojów woda docierała z przerwami. Lodówkę nastawiono na maksymalne chłodzenie i wszystko, co włożyli do środka, marzło na kość. Meble miały dobre pięćdziesiąt lat, a pomalowany na fioletowo parkiet skrzypiał paskudnie. Właściciele budynku z chęcią przyjmowali pieniądze, ale nic nie wskazywało, by sami tu mieszkali. Choć okolica była uciążliwa, Dudley nigdy nie zachowywał się spokojniej, odkąd się poznali. Gdy wracała ze studia Michelangela, często czekał na nią ze smacznym posiłkiem, który sam ugotował, albo siedział pod domem z piwem w ręku, obserwując teatr życia ulicznego. Podejrzewała, że jego nagłe zadowolenie ma wiele wspólnego z faktem, że Morton jest odległy o dwieście lat świetlnych i Mellanie nie może się z nim spotykać.
Tego wieczoru, gdy odebrała relację ze zniszczenia Randtown, włożyła T-shirtową sukienkę i wybrała się na plażę. Niosąc w jednej ręce buty sportowe, ruszyła po piasku w stronę mola w Santa Monica. Gdy jej wirtualna dłoń uaktywniła jednorazowy adres, Adam Elvin odpowiedział natychmiast. - Nie udało mi się odnaleźć żadnych śladów prawników z firmy Bromley, Waterford i Granku poinformowała go. - Z pewnością nie kontaktowali się z rodzinami. Wykryłyby to programy monitorujące zainstalowane przez mojego przyjaciela. - Nie miej do siebie pretensji, Wspólnota jest wielka - odparł Adam. - Cały ten epizod dowodzi, że obserwacje Bose’a finansował Gwiezdny Podróżnik. Nie musimy dalej drążyć sprawy. - Coś musi ich łączyć z Alessandrą Baron. Chcę wykryć ten związek. - Doceniamy twoje starania, ale Baron jest ważniejsza dla ciebie niż dla nas. - Myślałam, że interesują was informacje o agentach Gwiezdnego Podróżnika i ich sieci. Czy to ważne, którego z nich znajdziemy? - W ostatecznym rozrachunku nie. - Sam widzisz. Przeszła niespiesznie obok jednego z obszarów oznaczonych jako boiska do siatkówki. Włączono umieszczone na wysokich masztach lampy i na dwa trwające mecze padał żółty blask. Jeden z facetów zawołał do niej, prosząc, by przyłączyła się do ich drużyny. Uśmiechnęła się do niego z żalem. - Nadal nie możemy ci pomóc w tej sprawie - oznajmił Adam. - Dobra, a co powiesz na to, że mój przyjaciel Morton nawiązał kontakt z obcym, który zawiera wspomnienia Dudleya Bose’a z czasu lotu „Drugą Szansą". - Niech to szlag, mówisz poważnie? - Śmiertelnie. - Możesz nam je udostępnić? - Nie bezpośrednio, RI nie chce mi pomóc w zabraniu ich z Elanu, a sama nie potrafię wrócić na planetoidę Ozziego. Pewnie nie macie działającego generatora tuneli czasoprzestrzennych? - Niestety, nie mamy. - Tak też sądziłam. Jeśli macie jakieś pytania do Bose'a, z chęcią mu je przekażę.
- Natychmiast zawiadomię Johanssona. Czy flota o tym wie? - Jeszcze nie. Prosiłam Morty’ego, żeby zachował to w tajemnicy i do tej pory mu się udaje. - Wykonujesz fantastyczną robotę, Mellanie. - Ale nie daje mi to zbyt wiele. Czuję się jak ruchomy cel. Czekam, aż ludzie Alessandry spróbują mnie załatwić. - Jestem pewien, że zdołamy zakończyć sprawę, zanim do tego dojdzie. Rozmawiałaś ostatnio z Paulą Myo? - Nie. Nie mam żadnych informacji, które mogłabym zaoferować na wymianę, poza sprawą Morty’ego, a to z pewnością jest nielegalne. Byłam zajęta poszukiwaniami prawników i pracą dla Michelangela. Jeśli już o tym mowa, to czy wiecie coś o arkach ratunkowych budowanych przez bogaczy, zwłaszcza Sheldonów? - Znamy tylko krążące w unisferze pogłoski. Ponoć najtańszy bilet kosztuje miliard ziemskich dolarów. Czyżbyś chciała nas opuścić, Mellanie? Miliard dolarów? Chryste, czy Paul Cramley naprawdę myśli, że jestem warta aż tyle? To jej straszliwie schlebiało. - Jeszcze nie - odparła. - Nadal pragnę wam pomóc. - Doceniamy to. Jest jeszcze troje agentów Gwiezdnego Podróżnika, o których powinnaś się dowiedzieć: Isabella Halgarth oraz jej rodzice, Victor i Bernadette. Jeśli zobaczysz któreś z nich, kryj się. - Dziękuję. Skąd o nich wiecie? - Bradley zbadał sprawę rozpylacza twierdzącego, że Elaine Doi jest agentką Gwiezdnego Podróżnika. To nie była nasza robota. Isabella pomagała stworzyć ten przekaz, a teraz zniknęła bez śladu. To pewny znak, że stanie się bardziej aktywna. Zleciliśmy naszym ludziom obserwację jej rodziców. Jeśli zauważą coś, co pomogłoby rozwiązać twoje problemy, natychmiast cię zawiadomię. - Jestem wdzięczna. Czasami... czuję się samotna. - Zapewne rozumiem to jak mało kto. Prowadzę takie paranoiczne pseudożycie już od dziesięcioleci. - I jak sobie z tym radzisz? - Pewnie nie za dobrze. Tak brzmi łatwa odpowiedź. Kiedyś wierzyłem w to, co robię. Prowadziłem krucjatę w imię swych ideałów. W dzisiejszych czasach po prostu pozwalam się nieść fali. Jestem podobny do ciebie, Mellanie. Czekam, aż sprawa się rozwiąże. Jeśli cię to pocieszy, nie sądzę, byśmy musieli czekać długo.
- Obyś miał rację. Dobranoc, Adamie. - Dla mnie jest już prawie świt. Szkoda, bo noc jest tutaj bardzo piękna. Mellanie rozłączyła się z lekkim ukłuciem żalu. Zastanawiała się, w jakim pięknym miejscu przebywa Adam. Dzięki rozmowom z nim zawsze czuła się mniej izolowana. Nigdy się nie spotkali i zapewne nigdy się to nie stanie, ale rozmowy z nim w znacznym stopniu dodawały jej pewności. Był profesjonalistą, wierzył w to, co robił, i poświęcał się temu całkowicie. Był zadowolony z wysiłków Mellanie i od czasu do czasu udzielał jej rad. Składało się to na osobliwą przyjaźń. Z jakichś dziwacznych powodów ufała mu znacznie bardziej niż komukolwiek innemu w swym obecnym życiu. Przed nią rozciągały się jaskrawe, wielobarwne światła mola. Niebo za nimi ciemniało szybko. Obrzuciła wesołe miasteczko krótkim, tęsknym spojrzeniem, a potem odwróciła się i ruszyła z powrotem. Jeśli nie będzie jej przez dłuższy czas, Dudley zacznie się denerwować. W Venice Beach mieszkali pozaświatowi robotnicy kontraktowi pracujący w Los Angeles. Tu też spędzali wolny czas. Plaża była darmowa, sklepy tanie, a bary jeszcze tańsze. Zawsze panował tu ożywiony ruch, można nawet powiedzieć, że dzielnica jest modna, na nieco kiczowaty sposób. Mellanie lubiła plażę i kręcenie się przy straganach z ich kulturową różnorodnością i używanymi rupieciami. Zauważyła nawet tanie próby naśladownictwa jej stylu pośród T-shirtów, kapeluszy słonecznych oraz podróbek markowych układów procesorowych. Handlarze zachwalali towary w językach, których nie znała, a sprzedawane przez nich owoce i warzywa pochodziły z obcych planet lub poddano je znacznym modyfikacjom genetycznym. Choć nie widziało się tu bogactwa typowego dla reszty Los Angeles, Mellanie mogła się czuć bezpiecznie, pod warunkiem że będzie się trzymać miejsc publicznych. Słońce skryło się już w falach oceanu i niektóre kluby przy plaży zaczęły się otwierać. Zza ich drzwi dobiegała muzyka i wyłaniały się z nich holograficzne projekcje. Trochę żałowała, że nie wraca do domu do kogoś takiego, jak Adam Elvin. Co prawda, nie potrzebowała mężczyzny, żadnego mężczyzny, ale z Adamem znacznie łatwiej byłoby sobie poradzić niż z Dudleyem, który był pełen niepewności, podejrzeń i zazdrości. Wyobrażała sobie, że Adam byłby o wiele spokojniejszy, mogłaby mu wyznać swe obawy dotyczące Gwiezdnego Podróżnika i możliwości wykrycia. Miałby dla niej odpowiedzi i rozwiązania, strategie pozwalające poradzić sobie z sytuacją. Dudley siedział na kamiennych schodach przed budynkiem. Uśmiechnął się, ujrzawszy Mellanie, i podbiegł do niej. - Przeprowadziłem pewne badania - pochwalił się. - To świetnie - odparła odruchowo. Wirujące hologramy znaków firmowych okolicznych sklepów przywołały na jego twarz wijące się robaki różowego i bursztynowego światła. Zmarszczyła brwi. Dudley, czy to nowy tatuaż OO? - zapytała. Pogłaskał się z uśmiechem po uchu. - Ehe. Wytrawili mi go w salonie na plaży.
Musnęła palcami czerwonozłote spirale. Jej wszczepy i programy sprawdziły obwody organiczne. Tatuaż był bardzo tanim wzmacniaczem zmysłów z dodanymi funkcjami PSZ, poszerzał połączenie z cybersferą za pomocą całego zestawu oprogramowania przystosowującego urządzenie do potrzeb klienta. W programach kierujących jego działaniem nie ukrywały się żadne sekretne funkcje ani zakodowane przekazy. Skóra wokół zdobnych spiral przybrała już czerwony odcień. Zakażenie świadczyło o nieprofesjonalnym wprowadzeniu. - Czy to firmowy tatuaż? Widziałeś licencję przed jego wprowadzeniem? - Mellanie! Jesteś moją dziewczyną, nie moją matką. Nosiłem w życiu mnóstwo tatuaży OO. Wiem, co robię. - W porządku. - Ruszyła ku schodom. - To jakie sprawy badałeś? - Gwiazdoloty. Uśmiechnął się z dumą, jak uczeń prezentujący pracę domową, za którą spodziewał się dostać ocenę celującą. - A jakie? - zapytała. Otworzył drzwi mieszkania i zaprosił ją gestem do środka, ale najpierw rozejrzał się ukradkiem po korytarzu. - Na Auguście jest kilka orbitalnych fabryk produkujących elektronikę oraz egzotyczne materiały w warunkach mikrograwitacji. Mają tam też wahadłowce i, co ważniejsze, holowniki międzyorbitalne. - Tak? - Sprawdziłem ich osiągi i wykonałem trochę obliczeń. Ucieszyłem się, że wreszcie mogę wykorzystać swą astronomiczną wiedzę w praktycznym celu. Gdybyśmy wynajęli taki holownik, całkowicie wypełnili zbiorniki czynnikiem roboczym i nie zabrali żadnego ładunku poza sobą, moglibyśmy dotrzeć do zewnętrznego gazowego olbrzyma w układzie Regulusa. - A po co mielibyśmy tam lecieć? - zapytała Mellanie. Para w sąsiednim apartamencie znowu na siebie wrzeszczała. Na szczęście, na górze było cicho. - Tam właśnie znajduje się habitat Isaacsa - wyjaśnił Dudley. - Planetoidy tej wielkości zdarzają się bardzo rzadko. Uwierz mi, to najprawdopodobniej jest mały księżyc. Mało brakowało, by znowu go zbeształa, ale przyszło jej do głowy, że jeśli zajmie się jakąś nową obsesją, nie będzie musiała ciągle się martwić, co kombinuje. - No, nie wiem... - zaczęła ostrożnie. - Jestem przekonany, że habitat znajduje się w układzie Regulusa. To zapewniłoby Ozziemu łatwy
dostęp do Augusty, skąd z pewnością pochodzą systemy konstrukcyjne. Wszyscy odruchowo przyjmują, że STT i Augusta są wyłączną własnością dynastii Sheldonów. Zapominają, że Isaacs był współzałożycielem i posiada połowę udziałów. - Pewnie tak. Ale wątpię, byśmy mogli wynająć statek kosmiczny. Nie mam tylu pieniędzy. - Michelangelo nam zapłaci. Po dotarciu do habitatu uzyskamy dostęp do tunelu czasoprzestrzennego Isaacsa. Będziemy mogli zabrać z Elanu Mortona i wędrowną alfę. A więc o to mu chodzi - pomyślała dziewczyna. Odkąd astronom usłyszał o niezwykłym obcym, zawładnęła nim żądza spotkania go. Mellanie cieszyła się, że Dudley nienawidzi floty i za grosz nie ufa admirałowi Kime’owi. W przeciwnym razie zwróciłby się wprost do niego z prośbą o sprowadzenie obcego. - Propozycja musiałaby zabrzmieć naprawdę przekonująco, by program wyłożył takie pieniądze stwierdziła. - Musisz mieć pewność, że statek sprosta temu zadaniu. - Mam ją. - Dudley pogłaskał się po uchu. - Jeszcze kilka takich udoskonaleń plus wszczepiona pamięć pilota, a będę mógł sam nim pokierować. - W porządku, Dudley. Jeśli przedstawisz mi liczby, bardzo szczegółowe, zastanowię się nad tym. - Tak! - Walnął pięścią w otwartą dłoń, uśmiechając się szeroko. - Już się biorę do roboty. Mellanie zsunęła ramiączka sukienki, pozwalając, by strój opadł na starodawny parkiet. - Nie wiedziałam, że Ozzie jest właścicielem połowy STT. - Och, jest. - Dudley gapił się na dziewczynę, jakby nigdy dotąd nie widział jej ciała. - Założyli firmę razem. Sheldon zawsze był dyrektorem, kierował handlową stroną przedsięwzięcia. Dlatego to on występuje publicznie i media przekazują jego oświadczenia. Chodzi o skojarzenia. - To ciekawe - odparła, rozpinając biustonosz. Dla Dudleya stało się to sygnałem do zdjęcia koszuli. Ściągał ją pośpiesznie przez głowę i w rezultacie cały się w niej zaplątał. - Wiesz, że nie widziano go od lat? - Kogo? Ozziego? - Tak. Dowiedziałem się o tym, badając tę sprawę. Ale to nic niezwykłego. On zawsze wędruje po Wspólnocie. Mówią, że odwiedził każdą planetę i na każdej ma dziecko. Mellanie pozbyła się majteczek i ruszyła do łazienki. Weszła pod prysznic, ciesząc się, że woda jest umiarkowanie ciepła.
- Jeśli rzeczywiście jest taki ważny, to dziwne, że nic nie powiedział o alfach. No wiesz, były poważne naciski na Alessandrę Baron, żeby w jej programie nie wspominano o planetoidzie. Zastanawiam się, co się z nim stało? - To cały Ozzie. Szalony facet. - Dudley próbował zdjąć majtki. Musiał się przytrzymać framugi, żeby się nie przewrócić. - Chciałbym być podobny do niego. - Jeśli rzeczywiście jest z niego taki buntownik, jak wszyscy mówią, to może i tak pozwoliłby nam skorzystać ze swego tunelu. - Najpierw musielibyśmy go znaleźć. - Popytam w firmie. Ktoś może wiedzieć, gdzie on jest. Dudley zdołał wreszcie ściągnąć majtki i pośpieszył w stronę prysznica. - Zaczekaj - rozkazała ostrym tonem Mellanie. Zatrzymał się pośrodku małej łazienki. Zaczęła smarować ciało gęstym, mydlącym się żelem. - Najpierw na mnie popatrz. Powiem ci, kiedy będziesz mógł do mnie przyjść. Dudley possał dolną wargę i zaskomlał cicho. Nigel podążył za trzema swoimi ochroniarzami przez bramę tunelu czasoprzestrzennego. W pustym wnętrzu gigantycznej planetoidy Ozziego panował dzień. Gości przywitał ciepły, wilgotny wietrzyk, niosący ze sobą słodką woń kwiatów. Nad bramą rozciągnięto szeroką, białą markizę, by dać przybyszom czas na przyzwyczajenie się do niezwykłego, zakrzywionego krajobrazu. Nigel ruszył przed siebie, z każdą chwilą widząc coraz większą część cylindrycznej jaskini. Z obu stron ku górze unosiły się zielone skrzydła. Biegły coraz bardziej stromo, aż wreszcie zakrzywiały się nad jego głową. Z osiowej suwnicy biło oślepiająco białe światło. Teren rozciągający się przed Sheldonem niknął w jego blasku. Z łukowatej powierzchni pod najróżniejszymi kątami wznosiły się wysokie, imponująco skaliste góry. Niezwykła perspektywa przyprawiała o dezorientację. Efekt wzmacniała jeszcze zrodzona z ruchu wirowego habitatu grawitacja. Nigela na moment dopadła choroba lokomocyjna. Nogi się pod nim ugięły. Jeden z ochroniarzy nawet się potknął i padł na kolana. Towarzysze pomogli mu wstać, próbując stłumić śmiech. - Tędy - rozkazał Nigel i ruszył żwirowaną ścieżką odchodzącą od urwiska, w którym zamontowano bramę. Nieopodal słychać było śpiew ptaków. Wnętrze wyglądało niemal dokładnie tak, jak je pamiętał. Tylko drzewa się zmieniły. Wszystkie były teraz dojrzałe, co dodawało panoramie elegancji. Wolał nie myśleć, ile dziesięcioleci musiało minąć, by obraz zmienił się tak bardzo. Sądząc po wysokości drzew i gęstości lasu, mogło upłynąć całe stulecie. Po trawie chodziło kilku roboogrodników, pielęgnujących rododendrony oraz niewielkie skupiska
brzóz białych. Nie pozostał żaden ślad po tysiącach ludzi, którzy przemknęli tędy niczym potop. Nie widział śmieci ani zdeptanych roślin. Mały bungalow na końcu ścieżki wyglądał tak, jak go zapamiętał. W ogrodzie, pod wielkim bukiem czerwonolistnym, stał leżak czekający na powrót właściciela. W wirtualnym polu widzenia Nigela pojawiła się ikona Daniela Alstera. Otworzył z westchnieniem połączenie. - Przepraszam - zaczął Daniel. - Wydarzyło się coś, o czym powinien pan wiedzieć. - Słucham. Nigel wiedział, że to z pewnością ważne. Ufał Danielowi, który filtrował większość napływających z wydziału politycznego dynastii wiadomości. - Halgarthowie właśnie rzucili się Burnellim do gardła podczas obrad komisji. - Hm, a której? - Nadzoru Bezpieczeństwa. - Naprawdę? - Daniel jak zwykle miał rację. Komisja Nadzoru Bezpieczeństwa była z reguły bezpieczna przed rozgrywkami zwalczających się frakcji, a w takich czasach jak obecne powinna być nietykalna. Jeżeli jakiś konflikt ujawnił się podczas jej spotkania, sytuacja musiała być poważna. Co się wydarzyło? - Dziś rano Valetta Halgarth próbowała usunąć Paulę Myo ze Służby Ochrony Senatu. To bardzo zainteresowało Nigela. Dynastia wiele zawdzięczała śledczemu Myo w kilku różnych sprawach. W jednym przypadku nawet podziękował jej osobiście, choć nigdy nie ścigała nikogo z powodów osobistych. O mało nie zainterweniował, gdy Rafael Columbia usunął ją z wywiadu floty, ale Gore go uprzedził i nie musiał tego robić. - Czym tym razem rozdrażniła Halgarthów? - Nie jesteśmy pewni. To zapewne efekt uboczny. Burnellich niepokoi wzrost wpływów Halgarthów w hierarchii dowodzenia floty. - Nie są w tym wyjątkiem. Mów dalej. - Powód podany przez Valette brzmiał tak, że Myo ingeruje w działalność wywiadu floty. Najwyraźniej wystąpiła z oficjalną prośbą do swego dawnego biura w Paryżu, domagając się obserwacji Alessandry Baron. - A co jej zdaniem zrobiła Baron?
- Nie wiemy tego. - To zapewne nie ma nic wspólnego z Halgarthami. Jak mówiłeś, to zwykła walka o władzę. Porozmawiam z Jessicą. Chyba będziemy musieli uważniej przyjrzeć się Halgarthom i ich planom dotyczącym floty. - Tak jest. Połączenie przerwano. Nigel zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Jedno, co wiedział o Pauli Myo, to że na pewno jest uczciwa. Nie poddałaby Alessandry Baron obserwacji tylko z politycznych powodów i żadne naciski Burnellich nic by tu nie zmieniły. Była też sprawa szokującego zabójstwa Thompsona, której dotąd nie rozwiązano. Zamachowiec pojawił się później na dworcu LA Galactic, z również niewyjaśnionych powodów. Działo się coś, co miało wpływ na dynastie i Wielkie Rodziny, a on nie wiedział, co jest grane. Czuł się poirytowany. Taka sytuacja była czymś niemal niesłychanym. Dotknął wirtualną dłonią ikony Nelsona. - Musisz zebrać dla mnie pewne informacje - polecił szefowi bezpieczeństwa dynastii. Nigel wiedział, że bungalow jest opuszczony, nim jeszcze wszedł do środka przez otwarty łuk wejścia. Puste domy miały w sobie coś, co przemawiało bezpośrednio do ludzkiej podświadomości. - Ozzie, jesteś tu, stary? - zawołał mimo to, wchodząc do domku. Nelson przeprowadził staranne poszukiwania Ozziego, lecz nie osiągnął żadnych rezultatów. To samo w sobie było zaskoczeniem. Nigel przygotował się w duchu na wiadomość, że Ozzie przebywał na jednej z Utraconych Planet, ostatnim śladem był jednak bilet na Sihzergalde. Ekipa agentów służby bezpieczeństwa dynastii najechała na Lyddington, by czegoś się dowiedzieć. W miasteczku panował jednak chaos, wywołany napływem rzesz uchodźców przekonanych, że Silfeni obronią swą planetę przed alfami. Nie było tam też żadnych elektronicznych zapisów, które mogliby sprawdzić. Zostały im tylko pieniądze i alkohol, by rozluźnić języki i przywołać niepewne wspomnienia. Ozzie był w miasteczku, właściciel stajni twierdził, że sprzedał mu konia i lontrusa. Nie zatrzymał się jednak na długo. Od oberżysty dowiedzieli się, że wyruszył do lasu, na ścieżki Silfenów. Z pewnością nikt w Lyddington nie widział, by wrócił. Jak na legendę o Ozziem, opowieść brzmiała wiarygodnie. Miała odpowiednio mityczny, epicki charakter. Nigel nie był jednak przekonany. Ozzie udawał, że nie interesuje go Alfa Dysona, ale on zawsze lubił wciskać kit. Nigel sprawdził wszystko osobiście i okazało się, że to był jedyny przypadek, gdy jego przyjaciel zjawił się na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Zewnętrznego. Z pewnością był zainteresowany. Tajemnicze Wielkie Głupie Obiekty skonstruowane przez obcych były czymś, co kochał. Trudno było zrozumieć, dlaczego miałby zniknąć w lesie pełnym elfów. Wszczepy Nigela wyczuły, że w domku uaktywniło się kilka układów procesorowych. W holograficznym portalu przed nim pojawił się obraz Ozziego naturalnej wielkości. Gospodarz miał na sobie wystrzępioną, żółtą koszulkę i zmięte szorty. Zaspane oczy sugerowały, że przed chwilą obudził się z kacem. - Cześć, Nige - powiedział. - Przepraszam, że musiałeś się tu zjawić. Pewnie minęło sporo czasu i
zacząłeś się niepokoić. To nagranie ma cię upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Zachwyca mnie pomysł budowy gwiazdolotu, brachu. To będzie ekstra bajer. Hej, założę się, że sam w końcu nim polecisz. Na pewno znajdziesz jakiś pretekst. - W tym punkcie się pomyliłeś - wyszeptał Nigel do obrazu przyjaciela. - Ja wybrałem inną drogę, by się dowiedzieć, co się tam kryje. Znasz mnie, tak? Cała ta sprawa ze sferą Dysona jest na prawdę porąbana. Silfeni na pewno coś o tym wiedzą. Nigdy nie wierzyłem w to pieprzenie o mistycznych guru. Są inteligentni i mieszkają w Galaktyce od bardzo dawna. Dlatego ja również wyruszę na wyprawę odkrywczą. Zbadam te ich ścieżki i dowiem się, co się kryje w centrum ich lasów. Założę się, że to będzie coś takiego, jak nasza mała, sprytna RI. Mam nadzieję, że usłyszę od niej parę odpowiedzi. Spotkamy się, jak wrócę. Podwójnie przepraszam, jeśli chciałeś, żebym rozwiązał jakiś trudny problem jak za dawnych lat. Nie martw się o mnie. Obraz zniknął. - Niech to szlag - mruknął Nigel z bólem w głosie. - Ozzie, ty głąbie. Paula rozejrzała się pośpiesznie po wielkim, bogato urządzonym gabinecie. Nie zauważyła, by cokolwiek się tu zmieniło. Wszystkie złotobrązowe meble stały na swoich miejscach. Nawet sekretarze byli ci sami. Tym dziwniejsze wrażenie robiła siedząca za masywnym biurkiem Justine. Za plecami miała okno z widokiem na Waszyngton. - Dziękuję, że znalazła pani czas na spotkanie ze mną - rzekła Paula, gdy senator Burnelli wstała, by ją przywitać. Coś w ruchach Justine sprawiło, że główny śledczy przyglądała sięjej odrobinę dłużej, niż wymagała tego uprzejmość. - Żaden problem. Założę się, że idąc na górę, przyciągnęła pani parę spojrzeń. - To prawda - przyznała Paula. Usiadły na jednej z wielkich, obitych skórą sof. Sekretarz przygotował już dla nich srebrny serwis do kawy. Justine nalała Pauli filiżankę niezmodyfikowanej kawy z Jamajki. Sama piła wodę. Pani ojciec wykrył w księgach firmy Bromley, Waterford i Granku mnóstwo nieprawidłowości. Najwyraźniej zajmowała się ona dystrybucją środków dla wielu indywidualnych osób oraz organizacji, których istnienia nie udało się potwierdzić. Przez niezarejestrowane konta jej klientów przepływały wielkie sumy pieniędzy, które następnie znikały bez śladu. Wygląda na to, że w banku Denman Manhattan, prowadzącym konta firmy, działo się równie wiele podejrzanych rzeczy. - Znakomicie. Podobne sprawy przychodzą Gore’owi z łatwością. Na Boga, zajmował się tym, nim jeszcze się urodziłam. To jaki będzie pani następny ruch? - Nasza wstępna analiza sugeruje, że firma Bromley, Waterford i Granku służyła jako ośrodek dystrybucji finansów dla siatki agentów Gwiezdnego Podróżnika. Rzecz jasna, wiedzieli, że są śledzeni. Dlatego właśnie Seaton, Daltra i Pomanskie zniknęli. Finansowanie siatki powierzono
innemu ośrodkowi. Niemniej jednak Gore zawiadomi Departament Regulacji Finansów. Najwyraźniej ma tam mnóstwo kontaktów. Departament dokładnie kontroluje zarówno firmę prawniczą, jak i bank Denman Manhattan. Kontrola będzie znacznie bardziej szczegółowa niż wszystko, czego mogłaby dokonać Służba Ochrony Senatu. Są pewni, że uda się zidentyfikować źródło tych brudnych pieniędzy, a także nieuchwytnych osobników, do których trafiały. Będzie to jednak trudne, ponieważ ci, którzy kierowali operacją, znali się na swojej robocie, a jednorazowe konta rzecz jasna pozostają zmorą stróżów prawa. - Jestem pewna, że firmę Bromley, Waterford i Granku udało się wyłączyć z gry, ale dobrze znam DRF. Miną miesiące, jeśli nie lata, nim zdołają ukończyć śledztwo. - Jestem tego samego zdania - zgodziła się Paula. - Ten aspekt sprawy może jednak utracić wkrótce znaczenie. Dlatego właśnie przybyłam tu osobiście. - Nie ufa pani kodowanym kanałom łączności? - I tak byłam na wschodnim wybrzeżu, bo chciałam się zobaczyć z pani ojcem, a to jest bardzo ważne. Skontaktował się ze mną Wilson Kime. Poprosił mnie, bym wybrała się na Wysokiego Anioła celem sprawdzenia pewnych informacji. Wiadomość była bardzo krótka, ale wygląda na to, że odkrył jakieś nieprawidłowości, do których doszło podczas lotu „Drugiej Szansy". - Cholera, to niespodzianka - mruknęła Justine. - No właśnie. Przekonanie Wilsona Kime’a, że w całej tej sprawie coś nie gra, może się dla nas okazać punktem zwrotnym. W takim przypadku musimy wiedzieć, jak silnym poparciem politycznym dysponujemy. Udało się pani coś zdziałać w tej sprawie? - Więcej, niż się spodziewałam. Z pewnością mogę liczyć na odrzucenie wniosku o pani odwołanie, gdy tylko Valetta Halgarth znowu go zgłosi na posiedzeniu komisji. Ale głosowanie w Senacie to coś całkiem innego. Jeśli chcemy rozpocząć oficjalne śledztwo w sprawie Gwiezdnego Podróżnika, będę potrzebowała niepodważalnych dowodów nie tylko na to, że on istnieje, lecz również na to, że robi dokładnie to, co przypisują mu Strażnicy, w tym manipuluje ludzkimi politykami. Obie wiemy, że pozostali senatorzy nie przyjmą takich oskarżeń przychylnie, zwłaszcza Halgarthowie. - A co z Sheldonami? - Niestety, nie udało mi się jeszcze ustalić ich zamiarów. - Chciałabym zasugerować pewną strategię - oznajmiła Paula z ostrożnością w głosie. Omówili ten pomysł podczas spotkania z Gore’em. Stawianie kogoś w niebezpiecznej sytuacji nie było taktyką, którą by aprobowała, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej podejrzenia dotyczące fizycznego stanu pani senator. Doszła jednak do wniosku, że czasy są niezwykłe, a poza tym nie zamierzają zrobić nic nielegalnego. Tej jednej granicy nie mogłaby przekroczyć, nawet by rzucić wyzwanie Gwiezdnemu Podróżnikowi. Tyle że ostatnio ta granica zaczęła się robić zamazana. - Według Strażników Gwiezdny Podróżnik wróci na Far Away, gdy tylko zniszczy Wspólnotę.
- Nie wiedziałam o tym. - Wspominali o tym w kilku rozpylonych wiadomościach. W ciągu minionych dziesięcioleci przestudiowałam ich zawartość bardzo dokładnie i mam wrażenie, że Johansson jest całkowicie o tym przekonany. W gruncie rzeczy, podejrzewam, że ma to bardzo wiele wspólnego z niezwykłym sprzętem, jaki próbują ostatnio przemycić na Far Away. - Dobra, przyjmijmy, że chce tam wrócić. W czym nam to pomoże? - Całe to skomplikowane, złożone z dwóch tuneli czasoprzestrzennych połączenie z Far Away wymaga wielkich dotacji ze strony Wspólnoty. Mogłaby pani zgłosić wniosek o wycofanie dotacji, co w praktyce oznaczałoby zamknięcie tuneli i uniemożliwienie Gwiezdnemu Podróżnikowi powrotu. - Ojej. - Justine uśmiechnęła się łobuzersko do swej szklanki. - To poirytowałoby mnóstwo ludzi. - O to właśnie nam chodzi. Zwłaszcza Halgarthów i Sheldonów. Ich reakcja wiele nam powie. Z pewnością ujawni to ich politycznych sojuszników. - Mogłabym dołączyć to jako aneks do ustawy o finansowaniu floty, którą będziemy dyskutować w przyszłym tygodniu. Można to usprawiedliwić, bo w ten sposób flota przejmie fundusze przeznaczone na finansowanie Far Away. Porozmawiam z Crispinem, on zawsze był przeciwny tym dotacjom. - Dziękuję. Muszę jednak dodać, że może się to łączyć z poważnym ryzykiem osobistym dla pani. Pani brata, Thompsona, zabito, ponieważ ingerował w procedurę kontroli towarów przewożonych na Far Away. Biorąc pod uwagę pani... stan, może lepiej byłoby poprosić senatora Goldreicha o złożenie tej propozycji. - O jakim stanie pani mówi? - Sądzę, że jest pani w ciąży, pani senator. Wskazują na to pewne oznaki. Wspominała też pani kiedyś, że oferuje Kazimirowi jedyny dar, jaki jest jeszcze możliwy. Przypuszczam, że właśnie dlatego ciało zabrano do waszej prywatnej kliniki w Nowym Jorku. Justine spuściła wzrok. - Tak. Ma pani całkowitą rację. Czy mogę prosić, by zachowała pani tę informację dla siebie? - Oczywiście, pani senator. Proszę jednak rozważyć ryzyko. W praktyce będzie pani przynętą. - Zapewniam, że ja i mój ojciec wzięliśmy to pod uwagę. - Wzmocnimy pani ochronę jeszcze przed zgłoszeniem propozycji. Służba Ochrony Senatu ma kilku ludzi wyposażonych w połączoną obwodami organicznymi broń zdolną poradzić sobie z agentem Gwiezdnego Podróżnika. - A więc to będzie bułka z masłem.
- Bynajmniej. - Wyznaczę termin spotkania z Crispinem, a pani niech wzmocni moją ochronę. - Dziękuję, pani senator. Justine siedziała na sofie jeszcze przez długi czas po wyjściu Pauli Myo. Gdyby udało się przekonać Kime’a, że Gwiezdny Podróżnik istnieje naprawdę, byłoby to fenomenalnym osiągnięciem, im dłużej jednak się nad tym zastanawiała, tym bardziej zaniepokojona się czuła. W tej chwili tylko ona jedna w Senacie wierzyła w Gwiezdnego Podróżnika, co czyniło ją narażoną na atak. Jeśli choć wspomni o możliwości istnienia obcego, Halgarthowie będą mogli ją zniszczyć. Niewykluczone, że Sheldonowie im w tym pomogą. Naprawdę będą potrzebowali niezaprzeczalnego powodu, nim ogłoszą to publicznie. Ale przecież zawsze na tym polegał problem. Ikona symbolizująca wiadomość wysłaną przez Kazimira w chwili śmierci nadal pozostawała jaskrawym lazurowym punktem widocznym na granicy jej wirtualnego pola widzenia. Nieustanną pokusą. Wyciągnęła wirtualny palec i dotknęła jej. To wszystko wina hormonów. Jak przystało przywódcy frakcji afrykańskiej, Ramon DB miał gabinet jeszcze większy niż Thompson. Na ścianach wisiały starożytne tarcze i skóry, a holograficzne obrazy pokazywały rozległe panoramy wszystkich afrykańskich światów. W samym środku, na największym z nich, można było zobaczyć panoramiczny widok Kilimandżaro. Obraz pochodził sprzed stulecia, gdy lodowce na szczycie znowu zaczęły się rozrastać, przywracając kolosalnej górze jej dawną chwałę. Obok umieszczono mniejszy obraz, przedstawiający Ramona na szczycie wulkanu. Odziany w grube termiczne ubranie senator stał na samej granicy lodowca, uśmiechając się dumnie do kamery. Justine obróciła lekko głowę, spoglądając na obraz. - Wiesz co? Mogłabym przysiąc, że stałam wtedy obok ciebie. To bardzo dziwne. Musiałeś wrócić na szczyt beze mnie. I to w tym samym ubraniu. - Hm... to polityczny gabinet - odparł ze skrępowaniem. - Wszystko w nim musi symbolizować mój elektorat. Tych, których reprezentuję i którzy potrzebują mojej pomocy. - A co mogłoby być lepszym symbolem niż biała żona? Unia kultur i ras. Most. Miłość i partnerstwo, demonstrujące, że przezwyciężyliśmy dawne konflikty i stworzyliśmy Wspólnotę opartą na równości i sprawiedliwości. Wspólnotę, w której kolor skóry... - Już dobrze, dobrze! Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć. Na Boga, kobieto! - To znaczy, że zmienisz obraz? Przywołasz mnie z powrotem z niebytu? Jakimś cudem zdołała zachować spokój. To było trudne, bo Ramon zrobił skruszoną minę, przywołującą jego wrażliwą stronę, którą uwielbiała. Drażnienie się z nim zawsze sprawiało jej przyjemność.
- Z pewnością rozważę taką możliwość - odparł z drwiącą powagą. - Serdecznie dziękuję, senatorze. Możesz liczyć na mój głos. - Przyszłaś tu ze mnie żartować, czy masz jakiś inny powód? Z jej twarzy zniknęła wesołość. - Mam. Potrzebuję rady w ważnej sprawie. - I zwróciłaś się z tym do mnie? To mi pochlebia. Czy to ważna sprawa polityczna czy osobista? Nie może chodzić o interesy, bo pamiętam, co Gore sądzi o mojej ideologii. Jak to mnie nazywał? - „Płaczliwy, różowy antyliberał niemający pojęcia, jak wygląda prawdziwe życie", to zapewne jedyne określenie, jakie mogę powtórzyć w gabinecie tak symbolicznym jak ten. Ramon wybuchnął śmiechem i pocałował ją w policzek. Zaniepokoił ją zimny dotyk jego skóry. Czoło pokrywała mu cienka warstewka potu. - Nie musisz się obawiać. To z całą pewnością sprawa polityczna - oznajmiła, gdy usiedli na długiej ławie z drewna tekowego, rzeźbionej w figury antylop. Ponownie poczuła poruszenie w żołądku i zacisnęła gardło. Nie mogła jednak powstrzymać drżenia, które przebiegło jej ciało. - Nic ci nie jest? - zapytał Ramon ze szczerą troską na twarzy. - Czuję się lepiej od ciebie. - Uśmiechnęła się blado. - Znacznie lepiej. Uniosła dłoń do ust. Jej żołądek znowu zaczął się buntować. Ramon przyglądał się jej z uwagą. Pochylił się nieco ku niej, jakby nie wierzył własnym oczom. - Dobry Boże, jesteś w ciąży. - Tak. - Nie... to znaczy... gratuluję. - Dziękuję, Rammy. - Bała się, że zaraz się rozpłacze. Niech szlag trafi te hormony. - Rzeczywiście jesteś w ciąży. To musiał być naprawdę ktoś. Dla mnie tego nie zrobiłaś. Nasze dziecko dorastało w zbiorniku. Tym razem nie zdołała już powstrzymać łez. - On nie żyje - łkała. - Umarł na dobre, Rammy. I to wszystko moja wina. - Umarł? - Objął ją ramionami, przywołując miłe wspomnienia. Wsparła głowę na jego ramieniu, wtulając policzek w szyję.
- Czy mówisz o tym chłopaku z LA Galactic? - zapytał. - Tak. - A więc postanowiłaś się w ten sposób ukarać. - Nie. To nasze dziecko. Chcę, by było bezpieczne. - Tylko to da mi pewność. - Znam cię - mówił uspokajającym tonem. - To kara jaką sobie wymierzasz. - Może. Sama nie wiem. - Musiał być naprawdę nadzwyczajny. - Był. A ja postąpiłam głupio, mieszając się w to wszystko. - Odsunęła się, pociągnęła nosem i wytarła oczy dłońmi. - To wszystko jest cholernie skomplikowane. - Był młodym mężczyzną, który wierzył w swą sprawę. Każdy, kto ma ponad sto lat, zazdrościłby mu tego. Rejuwenacja pozwala nam kupić sobie młode ciała, ale szczerość i zaangażowanie młodości są dla nas jedynie bladym wspomnieniem. - Nic nie rozumiesz. Jego naprawdę zabił Gwiezdny Podróżnik. Ramon zesztywniał nieco, przyglądając się jej z uwagą. - Chyba nie mówisz poważnie? - Mówię. Dlatego właśnie tu przyszłam. Niektórzy z nas są przekonani, że Strażnicy mają rację i obcy naprawdę istnieje. - Nie, Justine. Nie wolno ci tego robić. To reakcja na żałobę, tak samo jak ciąża. Pragniesz uwierzyć w to, w co on wierzył. - Nie jestem osamotniona, Ramon. Wielu z nas podziela tę opinię. A wkrótce dołączy do nas bardzo poważny gracz. - Powinnaś pomówić o tym z ojcem. On łatwo zdemaskuje wszelkie bzdury. Radzi sobie z tym świetnie. - Gore uwierzył w to przede mną. - Gore w to wierzy? - Tak. - Dobry Boże. A więc o tym właśnie chciałaś porozmawiać? - Oczywiście. Jak mam powiedzieć senatorom, że niektórzy z nich mogą być zdrajcami gatunku
ludzkiego? Ramon wyprostował się na ławie. Na jego twarzy powoli wykwitł drwiący uśmieszek. - Ostrożnie. Bardzo, bardzo ostrożnie. A więc o to naprawdę chodzi w sprawie Pauli Myo? W tym konflikcie między tobą a Halgarthami. - Tak. - Rozumiem. Czy przedstawisz mi jakieś dowody? - Większość to jedynie poszlaki. Tylko naoczni świadkowie mogą je należycie docenić. Uświadomiła sobie, że jej słowa nie brzmią zbyt przekonująco. - Za parę dni powinnam zdobyć niepodważalny dowód. Dlatego próbuję przygotować grunt. - Oskarżyli Elaine Doi o to, że jest agentką Gwiezdnego Podróżnika. Samą panią prezydent. - Nie jest nią. - Justine przypomniała sobie niedawną rozmowę z Bradleyem Johanssonem. - To był element kampanii dezinformacji, mającej zdyskredytować Strażników. Strzelił palcami. - Dlatego właśnie chciałaś wrócić do weekendu w Lesie Sorbonne. To również element tej sprawy. - Ktoś nami manipulował. - Przygotowania do wojny. Tak, teraz to rozumiem. Jest tak, jak twierdzą Strażnicy. - Słyszę w twym głosie sceptycyzm. - A ty uwierzyłaś ojcu bez zastrzeżeń? - Nie - przyznała. - Więc pozwól, proszę, bym sam ocenił fakty. Jak dotąd nie przedstawiłaś żadnych. - A jeśli pokażę ci niezaprzeczalny dowód, to czy poprzesz mnie w Senacie? - Justine. Najdroższa z moich wszystkich żon. Nie mogę patrzeć na twoje cierpienia. Najpierw szok wywołany zamordowaniem Thompsona. Potem poczucie winy po śmierci kochanka. Byłaś przy tym i uważasz, że jesteś za to odpowiedzialna. - Bo jestem. - Przez to wszystko rozchwiałaś się emocjonalnie. W takich chwilach czepiamy się każdej nadziei na odkupienie, a ludzie tacy jak Strażnicy potrafią to wykorzystać. Kulty doskonaliły metody werbowania przez całe stulecia, aż wreszcie osiągnęły mistrzostwo w wyłudzaniu wierności i
pieniędzy od nieszczęśliwych wyznawców w zamian za wizję zbawienia. - Bardzo ci dziękuję, kochanie. Sama nigdy bym na to nie wpadła. - Przeszyła go pełnym złości spojrzeniem. - Rammy, potrafiłam unikać łowców majątków i cwanych inwestorów, nim jeszcze twoi pradziadkowie się poznali. Na tym nie da się zarobić. To nie jest szwindel. To nie jest wypaczona religia. To najpoważniejsza i najbardziej nieuchwytna groźba, z jaką ludzkość spotkała się w swych dziejach. - Nigdy nie potrafiłem ci się oprzeć, gdy byłaś na mnie zła. - Przestań! Wydął usta. - Rammy, to nieważne, czy myślisz, że odbiło mi z żalu. - Dotknęła ręką brzucha. - Biorąc pod uwagę mój stan, to całkiem zrozumiałe. Mógłbyś to zrobić dla mnie. To będzie świetna terapia. Chcesz, żebym wróciła do zdrowia, prawda? - Ty diaboliczna kobieto, nigdy z tobą nie wygram. - Nasze małżeństwo było twoim zwycięstwem. Największym. - Brrr. Teraz cię nienawidzę. - Rammy, skup się, proszę. Czy mi pomożesz, jeśli znajdę dowód? - Muszę go zobaczyć, nim rozważę odpowiedź na to pytanie. Jeszcze jedno, Justine. Będzie musiał być niepodważalny. Chcę zobaczyć, jak ten Gwiezdny Podróżnik zapładnia nieletnią, nieślubną córkę papieża. Na własne oczy, in flagranti i w PSZ. Nic mniej mnie nie zadowoli. A nawet wtedy nie mogę ci niczego zagwarantować. Odwzajemniła jego uśmiech. - Ona też jest wysoką blondynką? - Ty zła kobieto! - Znowu objął ją czule. - Chcę, żebyś coś mi obiecała. - Co? - Jeśli nie znajdziesz tego dowodu, pójdź do kogoś, kto pomoże ci uporać się z żałobą. - Chyba żartujesz? Do terapeuty? Ja? Nie odwrócił spojrzenia. - Z pewnością łatwo ci to obiecać? Wiesz, że masz rację, więc nie będziesz musiała tego robić. - Dobrze cię wyszkoliłam, co?
Wzruszył ramionami ze skromną miną. - Dajesz słowo? - Tak. - Dziękuję. - Pochylił się i pocałował ją w czoło. - A jeśli chcesz, żeby ktoś był przy porodzie... - Och, Rammy. - Łzy groziły powrotem. - To nie mógłby być nikt inny. Gdy Justine dotarła do wind ulokowanych na końcu długiego, wschodniego skrzydła gmachu Senatu, nagle zabrzmiały sygnały alarmowe. Odwróciła się i zobaczyła, że na całym szerokim korytarzu otwierają się drzwi i zdziwieni ludzie rozglądają się wokół. Nad drzwiami gabinetu Ramona DB migało jaskrawożółte światło. - O nie - szepnęła. Szok obrócił jej mięśnie w lód. Nie mogła się ruszyć. To on. Zamachowiec. Jest tutaj. - Priorytetowa wiadomość od senatora Ramona DB - zawiadomił ją e-kamerdyner. - Autoryzuję - wydyszała przez zaciśnięte gardło. - Justine. - Rammy! Rammy, co się stało? - Cholera, ależ to boli. - Co cię boli? Czy cię postrzelił? - Postrzelił? To ból w piersi. Dobry Boże, padając, uderzyłem się w głowę. Widzę krew. - Ból w piersi? - Tak. Mitchan próbuje mnie zmusić do wypicia wody. Cholerny dureń.
- Pozwól, żeby ci pomógł. - Nie, jeśli wyciągnie defibrylator. Justine zerwała się do biegu, przepychając się przez gęsty tłum, który nagłe wypełnił korytarz. Gdy była w połowie drogi, z windy towarowej wypadło trzech ratowników medycznych, głośnym krzykiem nakazując wszystkim, by zeszli im z drogi. Pędził za nimi automatyczny wózek szpitalny, a także dwie Robopielęgniarki. - Pogotowie jest już w drodze, Rammy. - Świetnie. Wreszcie dostanę jakieś porządne leki. - Jak mogłeś tak się zaniedbać? Mówiłam ci. Ostrzegałam, żebyś uważał na dietę. Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? - Gderu, gderu, gderu. Nie jest tak źle. Przynajmniej pamiętałem dziś rano, żeby uaktualnić komórkę pamięci. Ratownicy wpadli do sekretariatu Ramona. Justine podążyła za nimi, przebiegając przez zewnętrzne pokoje, w których wystraszeni młodsi sekretarze i stażyści stali jak wryci, gapiąc się na drzwi. Ich twarze zastygły w wyrazie lęku. Ramon leżał na podłodze obok ławy, na której przed chwilą siedzieli. Padając, rozbił głowę i krew z sinego rozcięcia tuż poniżej oka wsiąkała w dywan. Mitchan, główny sekretarz, klęczał obok niego. Oczy miał wilgotne od łez. Szklanka wypadła Ramonowi z rąk i krew rozcieńczała się w wodzie. Jeden z ratowników odsunął sekretarza na bok. Rozluźnili szaty Ramona i zaczęli przykładać do jego skóry małe moduły. Robopielęgniarki wysunęły krótkie ramiona, wbijając w ciało pacjenta igły i dysze. Justine stała za wózkiem, ze wszystkich sił starając się nie okazywać lęku. Widziała, jak wielką trudność sprawia mu oddychanie. Krzywił się z bólu za każdym razem, gdy jego pierś unosiła się ze słabym drżeniem. Po policzku spływała mu ślina. Spojrzeli sobie w oczy. - Funkcję przewodniczącego frakcji afrykańskiej przejmie Toniea Gall - wycharczał. - Niech pan nic nie mówi, senatorze - powiedziała ratowniczka, zakrywając mu twarz maską tlenową. Ramon ściągnął - Uważaj na nią - ostrzegł Justine. Kobieta ponownie włożyła mu maskę i złapała go za ręce. - Senatorze, miał pan kolejny atak serca.
- Kolejny! - pisnęła Justine. Była na niego wściekła i bała się panicznie. Ramon spojrzał na nią ze smutkiem. - Senatorze, podamy panu środki uspokajające - ciągnęła kobieta. - Tym razem musi się pan zgodzić na rejuwenację. Pana serce nie wytrzyma już tego dłużej. Lekarz to panu mówił. W wirtualnym polu widzenia Justine pojawił się tekst: GALL NIE JEST WASZĄ SOJUSZNICZKĄ. NIE w TEJ SPRAWIE. PRAGNIE ZOSTAĆ PREZYDENTEM. NIE ZAANGAŻUJE SIĘ W ŻADNĄ KONTROWERSJĘ, NIE NA TAKĄ SKALĘ. - Rozumiem - rzekła cicho. - PRZYKRO MI, JUSTINE. WIESZ, ŻE CHĘTNIE BYM CI POMÓGŁ. ZWRÓĆ SIĘ DO CRISPINA, ALE UWAŻAJ. TO STARA, CWANA ŚWINIA. - Tak. Zrobię to, Rammy. Robopielęgniarka wbiła igłę w tętnicę szyjną Ramona. Zamrugał szybko. - ODWIEDŹ MNIE, GDY ZNOWU BĘDĘ MŁODY. - Będę to robiła codziennie. Obiecuję. - REWELACJA. ZAOSZCZĘDZĘ MAJĄTEK NA WIZYTACH w MILCZĄCYM ŚWIECIE. Śmiała się tak bardzo, że aż po jej policzkach spłynęły łzy. Ramon obrzucił jeszcze swój gabinet ostatnim, zdezorientowanym spojrzeniem, a potem zamknął oczy. - Do ZOBACZENIA ZA OSIEMNAŚCIE MIESIĘCY. Poświęcił półtorej doby na infiltrację układów procesorowych wielkiego apartamentowca na Park Avenue. Sam nigdy by sobie nie poradził z tym zadaniem. Musiał skorzystać z usług kilku współpracowników bieglejszych w manipulacji ludzkimi systemami elektronicznymi. Bogaci ludzie traktowali swe bezpieczeństwo bardzo poważnie, używając najnowocześniejszych, najbardziej zaawansowanych układów procesorowych. Gdy już wprowadził fałszywe dane, podjechał pod budynek taksówką. Pod szerokimi, otwierającymi się do góry drzwiami stali dwaj odźwierni w tradycyjnych uniformach z długimi płaszczami zapiętymi na mosiężne guziki i białymi rękawiczkami wsuniętymi pod naramienniki. Zasalutowali, gdy wchodził przez obrotowe drzwi do wielkiego, wyłożonego marmurem holu w stylu art déco. Konsjerż o poważnej minie siedzący za łukowatym biurkiem nie był tak ufny. Musiał podać mu swą aktualną tożsamość i powiedzieć, do kogo idzie. Mężczyzna sprawdził to na liście. Upewnił się, że wszystko w porządku, uśmiechnął się przelotnie i odprowadził gościa do windy. Gdy tylko zwierciadlane drzwi się zamknęły, intruz dotknął ręką punktu styku i zmienił wydane windzie polecenia. Zabrała go aż na czterdzieste piętro. Drzwi do apartamentu senator Justine Burnelli okazały się dla jego współpracowników
najtrudniejszą przeszkodą. Jej Wielka Rodzina zainstalowała w apartamencie własne systemy, jeszcze pewniejsze od strzegących apartamentowca. Zatrzymał się przed wejściem, czekając cierpliwie na zeskanowanie przez instrumenty. Wreszcie drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Obszerne pokoje przypominały muzeum ze swym skarbcem antycznych mebli oraz dzieł sztuki. Gdy dotarł do pogrążonej w ciemności jadalni, gdzie stał pięćsetletni, mahoniowy stół, robogosposie rozpoczęły codzienne sprzątanie. Dziesiątki małych maszyn wyległy ze swych nisz w pokoju gospodarczym położonym obok kuchni, by zająć się odkurzaniem, ścieraniem i odkażaniem. Ignorowały badającego apartament intruza, omijając jego nogi. Nie było tu służby domowej, która nadzorowałaby ich funkcjonowanie. Pani senator zawsze sprowadzała ze sobą służących z rodzinnej posiadłości w hrabstwie Rye. Często nocowała tu sama. Kiedy wróci, będzie jej towarzyszyło kilku ochroniarzy - rodzinnych albo ze Służby Ochrony Senatu. Wszyscy jednak będą wypatrywać zewnętrznych zagrożeń. Musi po prostu zaczekać, aż zajmą pozycje na noc. W końcu doszedł do wniosku, że najlepszym miejscem będzie sypialnia pani senator. Usiadł na łóżku i rozpoczął wartę. Czekał już z górą dwadzieścia cztery godziny, gdy główny układ procesorowy mieszkania odebrał od pani senator zakodowane polecenie wpuszczenia ekipy techników ze Służby Ochrony Senatu. Zjawili się dwie godziny później - trzy osoby, a każdej z nich towarzyszyły po dwie walizki wypełnione dodatkowym sprzętem zabezpieczającym. Zaparkowali w podziemnym garażu i wjechali na górę służbową windą. Obserwował ich za pośrednictwem instrumentów apartamentowca. Gdy dotarli na czterdzieste piętro, przeszedł do kuchni. Wbudowana w ścianę lodówka była metalową szafą wysokości dwóch metrów, wyposażoną w podwójne drzwi. Otworzył je i szybko wyjął całą żywność, a potem wyciągnął półki, opierając je o bok. Następnie ułożył pakiety żywnościowe na dnie. Zostało wystarczająco wiele miejsca dla niego. Włączył pole siłowe, ustawiając aktywność na najniższy poziom, by zachować temperaturę ciała, a potem usiadł na pakietach i zamknął za sobą drzwi. Usłyszał, że technicy weszli do mieszkania. Walizki człapały za nimi. - Jezu, popatrz na to wszystko - odezwał się jeden z nich. - Tak pewnie mieszkali dawni królowie. - Sprawdź widok. - Kurde, brachu, nie mogę sobie nawet pozwolić na PSZ podobnego miejsca. - Wszystkie bogate skurwysyny są takie same. - Hej, mamy robotę do wykonania, tak? Mniej moralnej wyższości, więcej pracy. - Mówisz jak któryś z nich. - Raczej jak któryś z ich sekretarzy. Senatorzy, których spotkałem, nie są tacy źli.
- Rzygać mi się chce, jak na nich patrzę. Wiesz, że pani senator Piallani zalicza co tydzień cztery dziewczyny? Dziwki ze zboczonymi, przeprofilowanymi dodatkami. Sprowadza je z przestrzeni trzeciej fazy, a cenę wlicza w koszty jako wydatki na rozrywkę. Za wszystko płaci podatnik. - Chyba żartujesz? - Najgorsi są ci moraliści. Widziałeś, jak Danwal traktuje pracowników? Ekipa zapuszczała się stopniowo w głąb mieszkania, przygotowując harmonogram instalacji sprzętu. Minęło siedem godzin, nim technicy skończyli pracę. Sprzęgli działanie nowo zainstalowanych układów z już istniejącymi, podłączyli do sieci apartamentu nowe czujniki i zaktualizowali oprogramowanie. Pracując w kuchni, dwaj z nich popijali zimne napoje z lodówki. Na szczęście, lejek był umieszczony na zewnątrz. Nie mógł skorzystać z aktywnych czujników, by określić naturę zainstalowanego sprzętu, usłyszał jednak wystarczająco wiele, by znać jego zasadnicze parametry. Służba Ochrony Senatu natychmiast pozna dane wszystkich, którzy wsiądą do którejś z wind. Sprawdzano przelatujące obok budynku ptaki, a nawet obserwowano nieustannie wszystkich gości. Nowe skanery miały bez wyjątku aktywny charakter. Chroniła go przed nimi jedynie metalowa obudowa lodówki. Jeśli z niej wyjdzie, natychmiast rozlegnie się alarm. Nie mógł się połączyć z węzłem cybersfery, by powiedzieć współpracownikom, co się wydarzyło. System wykryłby emisję i nowe oprogramowanie przekazałoby jego wiadomość do LI Służby Ochrony Senatu. Zostało mu jedynie siedzenie w lodówce. Nie miał nic przeciwko temu. Był na miejscu, a żywności wystarczy na kilka dni. Osoba, która była ongiś Bruce’em McFosterem czekała spokojnie na swój cel. Rankiem większość programów informacyjnych podała wiadomość, że senator Ramon DB niespodziewanie musiał się poddać rejuwenacji. Alic Hogan oglądał program Alessandry Baron na jednym z ekranów stojących na biurku, nastawiwszy dźwięk na niewielką głośność. W studiu siedziało trzech waszyngtońskich analityków, rozważając polityczne implikacje tego wydarzenia. Wszyscy wypowiadali się ostrożnie. Senat w znacznym stopniu zjednoczyło zagrożenie ze strony alf. Kwestie społeczne i ekonomiczne zeszły na drugi plan. Najwięcej uwagi poświęcali pytaniu, kto będzie teraz przewodził frakcji afrykańskiej. Najpoważniejszym kandydatem z pewnością była Toniea Gall, choć dynastia Mandelów jak dotąd jej nie poparła. Do drzwi zapukał Tarlo i natychmiast wszedł do środka. - Jest coś, o czym powinieneś usłyszeć, szefie. - Dziękuję - odparł Hogan. Jego e-kamerdyner wyłączył dźwięk. Odkąd Służba Ochrony Senatu wystąpiła o obserwację Alessandry Baron, starał się oglądać jej program, gdy tylko mógł.
Nadal nie wiedział, co skłoniło Paulę Myo do wystąpienia z tą prośbą. Program Baron był bardzo dobry, zarówno gdy chodziło o reportaże śledcze, jak i standardowe plotki towarzyskie. Nie ulegało przy tym wątpliwości, że jego autorka ma koneksje w najwyższych sferach polityki. Gdy tylko pracujący dla niej reporterzy zwęszyli jakiś skandal albo finansowy przekręt, potrafili być równie nieustępliwi jak policyjni detektywi. Nic z tego nie sugerowało żadnego powodu obserwacji. Choć admirał się wściekł, twierdząc, że to prowokacja inspirowana przez Burnellich, Alic raczej w to wątpił. Paula Myo nie zwykła kierować się osobistymi motywami. To był jeden z powodów, dla których polecił prowadzić obserwację. Bez względu na wszystkie brudne podchody polityczne może jednak uda się osiągnąć jakieś wyniki. W takim przypadku chciałby, żeby część zasługi przypadła paryskiemu biuru, jeśli zaś okaże się, że to był fałszywy trop, nikt nie będzie mógł mieć do niego pretensji. Tarlo usiadł przy biurku, rozciągając opaloną twarz w szerokim uśmiechu. - Mamy rezultaty w sprawie grupy ShawHemmings. Tym razem to może być poważniejszy trop. Pieniądze pochodziły z przenoszalnych obligacji wypuszczonych przez rząd DRNN. One są jak miliondolarowe banknoty, można je wszędzie ze sobą nosić, ale by je zamienić na gotówkę, potrzebny jest kod autoryzacji. Ktoś przekazał je osobiście biurom finansowym firmy na Tolace. Według tamtejszych ksiąg, kod autoryzacji przesłano następnie do gabinetu dyrektora. - Nie wiedziałem, że ludzie wciąż używają takich metod. - Szefie, finansiści znają więcej sposobów potajemnego przekazywania pieniędzy niż wszyscy czarnorynkowi handlarze bronią razem wzięci. - Czemu nie użyli jednorazowego rachunku? - Musieliby to robić na bieżąco, a nakaz pozwala nam sprawdzać takie rachunki. Te obligacje wypuszczono trzydzieści lat temu. - A więc trop już wystygł? - Zdaniem Strażników jest zimny jak lód. Na tym właśnie polega ich błąd. Bankierzy z DRNN słyną z tego, że bardzo niechętnie pozwalają stróżom prawa sprawdzać prowadzone przez siebie rachunki. Ale w dzisiejszej atmosferze... Musisz się zwrócić do ich centralnego banku, za pośrednictwem ministra finansów republiki. Pomyślałem sobie, że biuro admirała mogłoby wystąpić z takim wnioskiem. Nie zaszkodziłoby też zapytać, czy nie sprzedali temu samemu nabywcy innych obligacji. - Dobra, zajmę się tym. - Zerknął na ekran. Alessandra Baron prowadziła wywiad z senatorem Lee Ki. Oboje sprawiali wrażenie spokojnych i odprężonych, jakby byli na randce. - Jak długo jeszcze potrwają te poszukiwania skarbów? Tarlo wzruszył lekko ramionami. - Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek posunęli się dalej niż trzy ogniwa łańcucha. Może z tymi obligacjami będziemy mieli więcej szczęścia. Jest za wcześnie, by cokolwiek
powiedzieć. - W porządku. Alic pragnąłby usłyszeć, że stoją już na progu rozwiązania sprawy, że wkrótce odsłonią całą strukturę finansową Strażników, co w pełni ich zneutralizuje. Nie bądź dziecinny - pomyślał z irytacją. Zerknął do głównego pomieszczenia, by sprawdzić, jak idzie praca. Przy ponad połowie biurek nikogo nie było. - Jak się sprawuje Renne? - zapytał. - Daj spokój, szefie. Przecież wiesz, że to najlepszy śledczy w naszym biurze. - W porządku. Cenię lojalność. - Uśmiechnął się z sympatią do Tarla. - Osiągnęliśmy jakieś postępy w sprawie marsjańskiej? - Przykro mi, ale nie. Nikt nie ma pojęcia, po co potrzebowali tych danych. Przekazaliśmy problem grupie ekspertów badającej kwestię przeznaczenia sprzętu przechwyconego na Boongate. Te dwie sprawy muszą się ze sobą łączyć, tak? Może dane z Marsa pomogą im się zorientować, do czego miały służyć te dziwaczne generatory pól siłowych. - Świetny pomysł. - To była sugestia Renne - oznajmił z uśmiechem Tarlo. - Dobra. - Alic uśmiechnął się, uznając się za pokonanego. - Bierz się z powrotem do roboty. Pod koniec dnia zawiadomię cię, czego się dowiedziałem z bankowych rejestrów DRNN. - Dziękuję, szefie. Ton, z jakim wypowiedział słowo „szefie", mógłby niemal przekonać Alica, że mówił szczerze. Zaułek znajdował się w zapuszczonej dzielnicy Paryża. Wąski i obskurny, nie różnił się niczym istotnym od kilkunastu innych na przestrzeni kilometra kwadratowego. Po obu stronach stały wysokie budynki handlowe o zakratowanych oknach i wjazdach do magazynów zamkniętych bezpiecznymi, metalowymi roletami. W połowie jego długości znajdowały się drzwi - mniejsze od pozostałych, wykonane z grubych, orzechowych desek i pociągnięte szarą farbą. Od środka chroniła je e-tarcza. Za dnia mogłoby się zdawać, że prowadzą na zaplecze jakiegoś starego sklepu, choć zawsze były zamknięte. W rzeczywistości znajdował się za nimi klub. Na zewnątrz nie było żadnego szyldu ani innych informacji. Jeśli ktoś musiał pytać, nie był wystarczająco trendy, by dostać się do środka. O wpół do trzeciej nad ranem kolejka liczących na wpuszczenie gości zajmowała połowę długości wąskiego, brudnego zaułka. Uwielbiani, ważni, sławni i po prostu bogaci przebierali nogami z zimna i upokorzenia, połykali, wdychali albo wstrzykiwali sobie najrozmaitsze narkotyczne substancje, bądź też lali pod murem, czekając, aż jakiś mały cud pozwoli im wejść do środka. Nie mieli na co liczyć. Niepozornych szarych drzwi strzegło dwóch potężnie zbudowanych bramkarzy, rozebranych do pasa, by odsłonić stylowe, chromowane płyty metalicznych wszczepów mięśniowych. Wyglądali
jak retrofuturystyczne cyborgi. Paula przecięła zaułek i poszła od razu na początek kolejki. Towarzyszyły jej szepty zdumienia pomieszanego z wrogością. Jeden z bramkarzy uśmiechnął się uprzejmie i uniósł przed nią aksamitny sznur. - Życzę miłego wieczoru, pani Myo - oznajmił głośnym jak grom szeptem. - Dziękuję, Petch - odrzekła i wśliznęła się do środka. Był prawie dwukrotnie wyższy od niej. Muzyka tak głośna, że sięgała progu bólu; czarne ściany, podłoga i sufit sprawiające, że w pomieszczeniu panowała niemal nieprzenikniona ciemność aż do chwili, gdy lampy nad stanowiskiem didżeja rozbłysły oślepiająco jaskrawymi holograficznymi impulsami; tłok tak straszliwy, że ten, kto się przez niego przedzierał, wycierał z innych pot; żar jak na Saharze; absurdalnie drogie drinki; parkiet tak zatłoczony, że można było jedynie kołysać się na nim, imitując seks, a pięcioro na samym środku niczego nie imitowało. Nikt nie wyglądał tu na więcej niż dwadzieścia pięć lat. Chłopaki nosiły modne garnitury, a dziewczyny wyjątkowo skąpe stroje od znanych projektantów. Paula przepychała się agresywnie do baru. Na szczęście nie musiała zdzierać sobie gardła, zamawiając drinka. Barman przywitał ją skinieniem głowy i natychmiast przyrządził jej Brzoskwiniowy Zachód Słońca. Popijała go powoli, wspinając się na palce, by rozglądać się pośród dziwacznych i drogich fryzur. Na tle tego pokazu mody łatwo było zauważyć mundur floty noszony przez Tarla. Po dwóch kolejnych minutach przeciskania się przez tłum znalazła się obok niego. - Hej! - zawołała. Wysoka, czarnoskóra dziewczyna, do której się tulił, obdarzyła Paulę pogardliwym uśmiechem godnym seryjnej morderczyni. Na jej niezwykle pięknej twarzy wydawał się on zupełnie nie na miejscu. - Szefowa! Tarlo uśmiechnął się z zaskoczeniem i zachwytem. - Muszę z tobą pogadać. Pocałował czarną dziewczynę i krzyknął jej coś do ucha. Skinęła z niechęcią głową, obrzuciła Paulę pożegnalnym, żądnym zemsty spojrzeniem i oddaliła się, chwiejąc się na wysokich obcasach. Skierowali się ku końcowi baru i Paula zamówiła kolejny Brzoskwiniowy Zachód Słońca. Niemalże czuła, jak paruje z niej woda. Tu zawsze było piekielnie gorąco. - Czym się teraz zajmujesz? - zawołał Tarlo.
- Irytowaniem admirała Columbii. Tarlo uniósł oszronioną butelkę brazylijskiego piwa i przytknął ją do uśmiechniętych ust. - Wykonujesz najlepszą robotę w Galaktyce. - Prawie. Chciałam cię prosić o drobną przysługę. - Wiesz, że nie musisz prosić, szefowo. - Chciałabym, żebyś sprawdził dla mnie jedną starą sprawę. Pamiętasz włamanie do domu Dudleya Bose’a? To było przed startem „Drugiej Szansy". - Coś sobie przypominam. - Wtedy nic nie znaleźliśmy, ale teraz nie jestem już taka pewna. W sprawę była wmieszana dobroczynna organizacja, Fundacja Coksa, która mogła być przykrywką dla nielegalnego transferu pieniędzy. Podejrzewam, że korzystał z niej syndykat zbrodni o koneksjach politycznych. - Jesteś tego pewna? - Gdy tylko zaczęliśmy śledztwo, troje członków zarządu zniknęło. Czy mógłbyś sprawdzić dla mnie ich stare rejestry w paryskim biurze? - Czego mam szukać? - Wszelkich sprzeczności. Niezależny ekspert finansowy sprawdza dla mnie bieżące zapisy, ale chcę się dowiedzieć, jak długo to trwało. Niewykluczone, że modyfikowali swe oficjalne dane. W takim przypadku jedynym dowodem byłyby pliki w paryskim archiwum. - Dobra. Sprawdzę to jutro dla ciebie. - Dziękuję. - Dlaczego zajęłaś się tym po tak długim czasie? - Chodzi o coś, czego dowiedziałam się od informatora. Dlatego też zajęliśmy się Alessandrą Baron. - Ona jest w to zamieszana? - Mój informator twierdzi, że uczestniczyła w zatuszowaniu sprawy. Nie mamy pewności. Jeszcze nie. Tarlo, nie mów o niczym Hoganowi i całej reszcie. Columbia już raz próbował mnie zablokować. Nie mogę pozwolić, by przeszkodził mi w zdobyciu dowodów. - Hogan nie ma pojęcia, co się dzieje w biurze. Możesz na mnie liczyć. Pocałowała go w policzek jak siostra.
- Dziękuję. Lepiej już wracaj do swojej przyjaciółki. Może dzięki temu dożyję do rana. Odprowadzała go spojrzeniem, gdy wmieszał się w spocony tłum, gdzie czekała na niego zniecierpliwiona dziewczyna. Ucisk w jej żołądku ustępował powoli. Tarlo najwyraźniej uwierzył w historyjkę o przysłudze. Albo to, albo był znakomitym aktorem. Wkrótce dowie się tego z całą pewnością.
OSIEM
Paula korzystała w życiu z niemal wszystkich środków transportu wynalezionych przez ludzkość, ale kapsuły na Wysokim Aniele zawsze budziły w niej lęk. Fakt, że od środka robiły się przezroczyste, wysoka prędkość, bezbłędnie podtrzymywane pole grawitacyjne - wszystko to wywoływało u niej nieprzyjemną dezorientację, jak podczas jazdy kolejką górską w wesołym miasteczku. W końcu nauczyła się trzymać oczy zamknięte aż do chwili, gdy cichy dzwonek oznajmi, że dotarła na miejsce. Gdy wysiadła z kapsuły, czekało na nią dwóch żołnierzy bezpieczeństwa floty, odzianych w pancerne skafandry. Zasalutowali jej dziarsko. - Admirał na panią czeka, śledczy Myo - oznajmił jeden z nich. Paula skinęła głową i uniosła wzrok. Znajdowała się u podstawy Pentagonu II. Kopuła nad jej głową była zupełnie nieprzezroczysta, lśniła rozproszonym, kremowym światłem. Wysoki Anioł był w koniunkcji z Icalanise. Atol Babuyan kierował się prosto na miejscową gwiazdę. Nie widziała absolutnie nic po drugiej stronie kopuły. Strażnicy odprowadzili ją do windy. Gdy Paula wysiadła na najwyższym piętrze, czekała na nią Anna. - Cieszę się, że znowu panią widzę. - Dziękuję. Jak życie małżeńskie? - Intensywne. Wyciągnęła rękę, demonstrując liczne pierścionki. - Są piękne - przyznała Paula. - Już na panią czeka. Jest z nim Oscar.
To zaskoczyło Paulę. - W porządku. Ponieważ kopułę wypełniało jednorodne, białe światło, trudno było ocenić, czy okna w gabinecie Wilsona mają osłony. Spotkanie miało być supertajne, przypuszczała więc, że tak będzie. Nie pytała o to; nie ulegało wątpliwości, że weszła w sam środek sporu. Wilson siedział za biurkiem. Jego pociągła twarz zastygła w wyrazie antagonizmu. Oscar stał naprzeciwko, wspierając ręce na biodrach, i łypał na niego spode łba. - Macie jakiś problem? - zapytała Paula. - I to wielki - potwierdził Oscar. Gniew go opuścił i mężczyzna osunął się na pobliski fotel. - Niech to chuj strzeli! - Co się stało? - zainteresowała się Paula. - Zaprosiliśmy panią, ponieważ mieliśmy dowód świadczący, że podczas lotu „Drugiej Szansy" doszło do bardzo poważnej zdrady - wyjaśnił Wilson. Nadal był wściekły, bębnił palcami w blat. Potrzebowałem pani rady w sprawie Strażników. Jezu, jeśli oni mają rację... - „Mieliście" dowód? - powtórzyła Paula. Nie spodobała się jej emfaza, z jaką Wilson wypowiedział to słowo. - Pokażę to pani - rzekł Oscar. Duży fragment ściany gabinetu wyświetlił obraz lotu wahadłowca z gwiazdolotu do Wieży Strażniczej. Gdy stateczek opuścił hangar, Oscar wyjaśnił, w którą stronę kierowała się antena. Paula przyglądała się temu z fascynacją. To wreszcie był konkretny dowód, nie poszlaka, że ktoś aktywnie działa na szkodę gatunku ludzkiego. Na pokładzie „Drugiej Szansy" przebywał agent Gwiezdnego Podróżnika. - Dziękuję - powiedziała cichym, pełnym szczerości głosem. - Tego właśnie potrzebowałam. Jej emocjonalna reakcja na tę wiadomość była niespodziewanie silna, przypominała niemal lekkie upojenie alkoholowe. - Nie tego - oznajmił obcesowo Wilson. - Na tym, kurwa, polega problem. To kopia naszych zapisów sporządzona przez Oscara. - Sprawdziłem dane z „Drugiej Szansy", gdy przebywałem na pokładzie „Obrońcy" - wyjaśnił Oscar. - Skontaktował się ze mną przedstawiciel Strażników i przedstawił argumenty wystarczające, by wzbudzić moje wątpliwości. Sprawdziłem stare zapisy i znalazłem w nich to. - Zna pan Strażnika? - zapytała Paula.
Oscar przeszył Wilsona ostrożnym spojrzeniem. Admirał wpatrywał się przed siebie z twarzą bez wyrazu. - Ta osoba twierdziła, że reprezentuje Strażników - wyjaśnił Oscar. - Oni raczej nie noszą legitymacji. Prawdę mówiąc, nie mogę być pewien. - Rozumiem. Niech pan mówi dalej. - Admirał chciał powiedzieć, że to... - Oscar wskazał ręką na zatrzymany obraz anteny. - ...jest nieoficjalna kopia bezpiecznych zapisów floty. - I? - naciskała Paula. - Pokażę pani oficjalny zapis z tego samego instrumentu - zapowiedział Wilson. Nieruchomy obraz zamigotał i zniknął. Potem znowu pojawił się kadłub „Drugiej Szansy" i wahadłowiec wynurzył się z hangaru. Z silników pomocniczych buchnęły opary barwy siarki, stateczek obrócił się wokół osi i ruszył ku Wieży Strażniczej, oddalając się od olbrzymiego gwiazdolotu. Obraz znieruchomiał. - Niech to szlag - mruknęła Paula. - Przedwczoraj oglądaliśmy w tym gabinecie to samo cholerne nagranie - oznajmił Oscar. - I antena w nim zwracała się w tę samą stronę, co na mojej kopii. A kiedy obejrzeliśmy je dzisiaj... Walnął pięścią w poręcz fotela. Główna antena „Drugiej Szansy" spoczywała złożona w niszy. Paula przenosiła spojrzenie z jednego na drugiego z mężczyzn. - Kto jeszcze o tym wiedział? Wilson odchrząknął ze skrępowaniem. - Tylko my dwaj. - Oscarze, zawiadomił pan Strażników o swym odkryciu? - zapytała. - Nie. Nie kontaktowałem się z nimi od chwili powrotu z misji zwiadowczej. - Czy oficjalne rejestry floty mają dziennik dostępów? - Mają - potwierdził Wilson ze znużeniem w głosie. - To właśnie sprawdziliśmy na początku. Po nas nikt nie oglądał tego nagrania. Ale z drugiej strony... - Oscar też nie zostawił śladu - domyśliła się Paula. Mężczyzna skrył twarz w dłoniach.
- Skontaktowali się ze mną Strażnicy. Strażnicy! Jezu, nielegalnie skopiowałem poufne dane w samym środku Pentagonu II. - Wymazał pan ślad. - Tak. Przy moim kodzie autoryzacji to nie jest trudne. Znam parę hakerskich sztuczek. - Wszyscy je znamy - przyznała Paula. - Zapewne potrafiłabym to zrobić lepiej od pana. Niemniej to dowodzi, że ktoś mógł się dostać do waszych bezpiecznych zapisów i nie zostawić śladów. - Jaki ktoś? - obruszył się Wilson. - Jest tylko nas dwóch. - Trzech - poprawiła go Paula. - Wysoki Anioł widzi wszystko, co dzieje się w jego wnętrzu. Spojrzała na biały sufit, unosząc brwi. - Jakieś uwagi? W jej wirtualnym polu widzenia pojawiła się kolorowa ikona Wysokiego Anioła. - Dzień dobry, Paulo. Wilson wzdrygnął się nagle. Najwyraźniej zapomniał, że spojrzenie obcego gwiazdolotu dociera tu wszędzie. Twarz Oscara poczerwieniała z poczucia winy. - Czy wiesz, kto zmienił oficjalny zapis? - zapytała Paula. - Nie. Widzę swoje wnętrze, ale wasze systemy elektroniczne są niezależne i posługują się zaawansowanym kodowaniem, zwłaszcza sieć floty. Nie potrafię określić, kto oglądał zapisy. - A czy widziałeś oficjalne nagranie, które Oscar i admirał odtworzyli tu przedwczoraj? - Widziałem obrazy z waszego holograficznego projektora, ale nie mogę przysiąc, z którego punktu waszej sieci pochodziły. To była bardzo legalistyczna odpowiedź, ale gigantyczny, obcy gwiazdolot miał rację. Nie był w stanie udowodnić, skąd pochodzą obrazy. - Dziękuję. - I co nam to mówi? - burknął Oscar. - Mamy przesrane. Paula zaczekała chwilę, by uporządkować myśli. - Pierwsza i najprostsza możliwość wygląda tak, że ten gabinet nie jest całkowicie bezpieczny i agent Gwiezdnego Podróżnika dowiedział się o waszym odkryciu, a następnie zmienił zapis, by usunąć obraz anteny. Druga możliwość: jeden z panów jest agentem Gwiezdnego Podróżnika i osobiście zmienił zapis. To w praktyce oznacza pana, admirale. - Chwileczkę...
- Trzecia możliwość - ciągnęła z naciskiem Paula. - Obaj uknuliście spisek mający na celu sfabrykowanie fałszywych dowodów, by skompromitować mnie i innych ludzi walczących z Gwiezdnym Podróżnikiem. - Gdyby tak było, dlaczego mielibyśmy pani mówić, że zapis zmieniono? - zapytał Oscar. Paula skinęła głową. - Słuszna uwaga. Wyliczyłam te możliwości, zaczynając od najbardziej prawdopodobnej. - Mam dla pani jeszcze jedną - wtrącił Oscar. - Alfy, Gwiezdny Podróżnik, jeśli rzeczywiście istnieje, i Wysoki Anioł wspólnie spiskują przeciwko ludzkości. - Słusznie - zgodziła się Paula. - Jeśli tak jest naprawdę, sytuacja jest poważniejsza, niż mi się zdawało. Znacznie poważniejsza. Wszyscy umilkli, chcąc się przekonać, czy Wysoki Anioł zaprzeczy temu oskarżeniu. Gwiazdolot milczał. - To musi być pierwsza możliwość - skonkludował Oscar. - Wszyscy wiemy, że Gwiezdny Podróżnik zinfiltrował flotę już w chwili jej założenia. Cholera, każde z nas może być jego agentem. - Ale tak nie jest - sprzeciwiła się Paula. - Nie ulegajmy paranoi. Spójrzmy na to w ten sposób: pan wie, że nie jest agentem obcego. - I w czym to pomoże? - To początek. Musimy przyjąć założenie, że nie wszystkie nasze poczynania można sabotować, i planować posunięcia bardzo ostrożnie. - W porządku, w takim razie naprawimy oficjalny zapis - oznajmił Oscar, przeszywając Wilsona wyzywającym spojrzeniem. - Nie mogę do tego dopuścić - odparł ten. - To skompromitowałoby nasze zarzuty. - Admirał ma rację - poparła go Paula. - Musimy to zrobić - nie ustępował Oscar. - To nasz jedyny dowód. Moja kopia jest autentycznym zapisem. Nie możemy pozwolić, by Gwiezdny Podróżnik ocalił skórę dzięki jakimś prawniczym wykrętom. Kurwa, tu chodzi o przyszłość naszego gatunku. - Pan ma pewność, że kopia zawiera prawdziwy obraz - wyjaśniła Paula. - Admirał również, ponieważ widział oficjalny zapis, nim go zmieniono. Ja jednak nie mogę być tego pewna. Przypuszczam, że mówi pan prawdę, ale to nie wystarczy. - Nie potrafię w to uwierzyć! Mam autentyczny dowód świadczący, że na pokładzie „Drugiej Szansy" był skurwysyński zdrajca, i nie mogę go użyć? Oryginalny zapis zmieniono. - Obrzucił Wilsona
błagalnym spojrzeniem. - Przecież o tym wiesz. My tylko naprawilibyśmy skutki sabotażu Gwiezdnego Podróżnika. - Podrobione dowody nie mają wartości - oznajmiła Paula. - Cholera, nie może pani mówić poważnie. Ten dowód pozwoli nam wykończyć Gwiezdnego Podróżnika. Wszyscy się dowiedzą o jego istnieniu. - Nie zaakceptuję substytutu, nawet sporządzonego z najszlachetniejszych pobudek - oznajmiła Paula. - Gdyby zwrócił się pan z nim do władz, musiałabym je zawiadomić, że jest fałszywy. - Jesteście siebie warci! - warknął z przygnębieniem. Pauli łatwo było przeniknąć jego myśli. Piąta możliwość: tylko on jest tu niewinny. - Gwiezdny Podróżnik nie odniósł pełnego sukcesu - zapewniła. - Być może uniknął zdemaskowania, ale zdobyliśmy kolejny dowód na jego istnienie. - I co nam to, kurwa, da? - warknął Oscar. - Sama pani powiedziała, że nie możemy tego wykorzystać. - Nie publicznie. - Kolejny dowód? - zapytał ostrym tonem Wilson. - Wiedziała pani o tym? - Podejrzewałam już od dłuższego czasu. Zgromadziłam sporo poszlak, ale problem w tym, że dla sądu to nie wystarczy. - Dlatego chciała pani kontynuować śledztwo w sprawie Marsa? - Tak, admirale. - Paula spojrzała ze spokojem na Oscara. - To mogło zbliżyć mnie do Strażników. Nadal nie mam z nimi żadnego kontaktu. Gdybyśmy wymienili się informacjami, mogłoby mi to pomóc w wytropieniu Gwiezdnego Podróżnika. - Powiem im to, kiedy się ze mną skontaktują - mruknął Oscar, uznając swą porażkę. - Zapewne nie będą chcieli ze mną rozmawiać, ale niech pan spróbuje ich przekonać. Ze wszystkich sił. To bardzo ważne, byśmy ze sobą współpracowali. - Jasne. - A co mam tymczasem zrobić w sprawie floty? - zapytał Wilson. - Jesteśmy totalnie zinfiltrowani. - Nie sądzę, by mógł pan zdziałać zbyt wiele. Rzecz jasna, będzie pan musiał wzmóc środki bezpieczeństwa, ale Gwiezdny Podróżnik nie może powstrzymać operacji, które zaplanowaliście. Flota ma zbyt wielką bezwładność: polityczną, finansową i fizyczną.
- Ale może ostrzec alfy. Wiemy już, że potrafi się z nimi porozumiewać. - Czy to coś zmieni, jeśli przeciwnik pozna dokładny czas przybycia okrętów floty do Bramy Piekieł? Obcy i tak wiedzą, że w pewnej chwili ich zaatakujemy. Ich środki obronne będą tak silne, jak to tylko możliwe. Widzieli już naszą broń w akcji. Nic się nie zmieniło. - Siła tkwi w szczegółach - sprzeciwił się Wilson. - Jeśli dowiedzą się, co dokładnie możemy zrobić, będą w stanie nas powstrzymać. - Wiedzą, co robimy na Utraconych Planetach, a mimo to kampania odnosi sukcesy. - Może i tak, ale w tym przypadku dysponujemy tylko jedną bronią. Jeśli ją zneutralizują, wszystko trafi szlag. - Nie ulega wątpliwości, że nie może pan zmienić terminu ataku, nie znacząco. Trzeba rozegrać resztę operacji stosownie do tego. Ograniczyć dostęp do informacji. Wzmocnić procedury bezpieczeństwa wewnętrznego, poczynając od waszej sieci i jej układów procesorowych. Przyjąć założenie, że wszelkie dane z czasem przenikną do alf. A ja tymczasem będę próbowała zidentyfikować zdrajców. - Sądzi pani, że Columbia pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika? - zapytał Wilson. - Nie jestem pewna. Jego poczynania z pewnością są wymierzone we mnie osobiście, ale to jeszcze nie znaczy, że jest winny czegoś więcej niż zachowania typowego dla polityków. Wilson odgarnął włosy. - Cholera, wciąż nie potrafię uwierzyć, że ktoś mógłby zdradzić własny gatunek. - Jak rozumiem, tego rodzaju uczynek nie jest dobrowolny. Gwiezdny Podróżnik panuje nad swymi agentami za pomocą jakichś metod kontroli umysłu. Nie rozumiem jeszcze natury tej kontroli. Obecnie tropimy kilka tego rodzaju osób. Kiedy je aresztujemy, być może uda się nam ustalić, jakimi metodami posługuje się obcy. - Zna już pani tożsamość jakichś agentów Gwiezdnego Podróżnika? - zapytał Wilson. - Mam kilku podejrzanych. - A czy coś ich łączy z flotą? Paula starannie rozważyła to pytanie. Przybyła tu gotowa podzielić się z admirałem wielką ilością informacji, ale zmiana bezpiecznych zapisów floty stała się dla niej paskudną niespodzianką. Nie była w stanie określić, czy może zaufać Wilsonowi i Oscarowi. Dopóki nie zdobędzie pewności, musi uważać trzecią możliwość za wysoce prawdopodobną i w związku z tym nie mówić im zbyt wiele. - Mam powody, by sądzić, że firma prawnicza oraz bank z Nowego Jorku służyły Gwiezdnemu Podróżnikowi jako centrum dystrybucji finansów. Nasi specjaliści badający ich księgi natrafili na
interesujący fakt. Pan Seaton, jeden z poszukiwanych przez nas prawników, był dyrektorem konsultantem w radzie nadzorczej firmy Bayfoss Engineering. - Oni produkują satelity obserwacyjne - odezwał się pośpiesznie Oscar. - W STT wykorzystywaliśmy ich modele obserwacji powierzchni do tworzenia map nowych planet. - Wyprodukowali też satelity klasy „Armstrong", używane przez „Drugą Szansę" - poinformowała ich Paula. - A to znaczy, że wbudowany w te satelity sprzęt trzeba uważać za podejrzany. - O kurwa - wyszeptał Wilson. Wymienili z Oscarem przerażone spojrzenia. - Ile satelitów straciliśmy w Fortecy Ciemności? - W sumie dziewięć - odparł Oscar. - W tym cztery klasy „Armstrong". - A chwilę potem bariera zniknęła. - Czy Gwiezdny Podróżnik mógł wiedzieć, jak ją wyłączyć? - To zależy - odparła Paula. - Jeśli przyjmiemy założenie, że Strażnicy mają rację i obcy celowo wywołał całą wojnę, jest wysoce prawdopodobne, że jeden z tych satelitów zawierał urządzenie zdolne wyłączyć barierę. - A zdrajca, którego mieliśmy na pokładzie, uruchomił to cholerstwo - skonstatował Oscar. Zamknął oczy, jakby dręczył go ból. - Sami wyłączyliśmy barierę i wypuściliśmy obcych. O Boże. - My, jako ludzie, tego nie zrobiliśmy - sprzeciwiła się Paula. - Gwiezdny Podróżnik manipulował nami, by osiągnąć swoje cele. - Skąd wiedział? - zapytał zdziwiony Wilson. - Jeśli zaplanował to wszystko z wyprzedzeniem wielu dziesięcioleci, musiał wiedzieć, że wewnątrz znajdują się alfy, i znać sposób wyłączenia bariery. Jak zdobył te informacje? - Z pewnością zamierzam go o to zapytać, gdy go wreszcie złapię - zapewniła Paula. - Sugeruję jednak, byście na razie ograniczyli się do minimalizacji szkód. Mam wrażenie, że Bayfoss nadal zaopatruje flotę w sprzęt. Ich raport dla akcjonariuszy zapewnia o świetnych wynikach sprzedaży sprzętu wojskowego. - Zaopatruje - potwierdził Wilson. - To wyspecjalizowana firma astroinżynieryjna i korzystamy z jej usług na wielką skalę. - Czy w grę wchodzi również sprzęt o krytycznym znaczeniu? Skinął z namysłem głową. - Tak, mają kontrakty na zaopatrzenie kilku ściśle tajnych projektów. - Być może powinniście uważniej się przyjrzeć częściom, które wam dostarczają.
Ozzie obudził się, gdy na twarz padł mu wąski snop jaskrawego słonecznego światła. Druga Wyspa obracała się powoli wokół osi i po dziewięciu godzinach spędzonych w jej cieniu ponownie zwrócili się ku słońcu. W gazowym halo „noc" nie była tak ciemna, jak na planecie, dała im jednak chwilę wytchnienia od nieubłaganego blasku. Spojrzał na zegarek. Rzeczywiście przespał dziewięć godzin. Jego ciało powoli odzyskiwało siły po dniach spędzonych w stanie nieważkości. Otworzył śpiwór i przeciągnął się leniwie. Jego ciałem targnęły dreszcze. Miał na sobie tylko szorty i ostatnią koszulkę w przyzwoitym stanie. Wewnątrz śpiwora to wystarczało, temperatura odpowiadała tu jednak wczesnej jesieni w strefie umiarkowanej na Ziemi. Podejrzewał, że Druga Wyspa unosi się na jakimś prądzie konwekcyjnym zawracającym z zewnętrznych regionów gazowego halo ku ciepłej granicy wewnętrznej. Poszukał ręką znoszonych, połatanych sztruksów, a potem wciągnął koszulę w kratę, spoglądając na nią z trwogą, gdy na rękawie puściły kolejne szwy. Stary, ciemnoszary polar z wełny chronił jego pierś przed zimnem. W normalnych warunkach chłodny poranek na dworze dodałby mu wigoru. Spędził już z górą stulecie na wędrówkach pod gołym niebem przez wszystkie światy Wspólnoty. Nie ufał jednak rafie i jej odwiecznej orbicie biegnącej przez gazowe halo. Zimno przywołało wspomnienia Lodowej Cytadeli. Jego śpiwór stanowił jedną z sekcji małego schronienia, jakie sklecili ze zniszczonych elementów biednego „Zwiadowcy". Drewno z pokładu i pływaków wykorzystali do budowy niskich ścian, wystrzępiony żagiel służył zaś jako dach. Większe dziury zatkali zeschłymi liśćmi miejscowych drzew, tworząc w miarę szczelną zasłonę. Promienie słońca przebijały się jednak przez nią w stu różnych miejscach. Nie liczyli na ochronę przed żywiołami, chodziło im jedynie o odrobinę prywatności. Po ciasnocie, jakiej zaznali na „Zwiadowcy", nieco przestrzeni dla siebie znakomicie wpływało na morale. Wciągnął buty. Były zdarte, lecz nadal w niezłym stanie. Niestety, nie można było tego powiedzieć o skarpetkach, które naprawdę wymagały zacerowania. Jakimś cudem nadal miał igłę i nici. Znalazł je przedwczoraj, przeglądając zawartość plecaka. W takich chwilach człowiek uświadamiał sobie, co znaczy prawdziwy luksus. Przesunął na bok prymitywnie sklecone drzwi, gotów stawić czoło nowemu dniu. Orion rozpalił już na nowo ognisko, rozgrzebując wczorajsze węgielki. Poobtłukiwane metalowe kubki stały nad ogniem na przypominającym tacę odłamku polipa. Gotowała się w nich woda. - Zostało pięć kostek herbaty - poinformował go Orion. - I dwie czekolady. Co wolisz? - A co tam, raz się żyje. Niech będzie czekolada. - Dla mnie też - odrzekł z uśmiechem chłopak. Ozzie usiadł na jednej z okrągławych, czarnobrązowych wyniosłości z polipa, służących im jako krzesła. Skrzywił się, prostując nogę. - Jak kolano? - zapytał Orion.
- Lepiej. Muszę trochę poćwiczyć, żeby je rozruszać. Nadal jest sztywne po wczorajszym dniu. Doszli wczoraj aż do skraju rafy, gdzie drzewa kończyły się nagle, a nagi, perłowoszary polip zwężał się, przechodząc w długą iglicę. Wyszli ostrożnie na podłużny, trójkątny segment, czując się nieprzyjemnie odsłonięci. Przyciąganie słabło w miarę, jak posuwali się naprzód. Ozzie obliczył, że w odległości około pięciuset metrów od skraju lasu powinno zaniknąć całkowicie. Zawrócili i umknęli pośpiesznie między drzewa. Ozzie doszedł do wniosku, że iglica służy do lądowania, jest powietrznym odpowiednikiem mola. Gdyby któryś z latających Silfenów zechciał odwiedzić wyspę, mógłby opaść na koniec iglicy i posuwać się długimi skokami w stronę głównej masy lądowej. W innych miejscach Drugiej Wyspy przyciąganie było stałe. Trzeciego dnia po przybyciu przeszli na drugą stronę rafy, która wyglądała tak samo jak ta. Jej brzeg stanowiło wąskie, biegnące po łuku urwisko, porośnięte małymi krzewami oraz kępami wysokiej, przypominającej bambus trawy. Gdy przedzierali się przez nie, przyciąganie w niepokojący sposób zmieniało kierunek i cały czas zachowywali pozycję pionową. W połowie drogi Ozzie obejrzał się za siebie i zobaczył, że stoi pod kątem prostym w stosunku do pozycji, jaką zajmował, gdy był sto metrów z tyłu. Wywoływało to dezorientację jeszcze gorszą niż nieważkość. Orion wrzucił do kubków kostki czekolady, a Ozzie zaczął obierać jeden z dużych, szaroniebieskich owoców, jakie znaleźli w dżungli. Jego chrupiący miąższ przypominał w smaku jabłko z cynamonem. Był to jeden z ośmiu jadalnych gatunków, jakie do tej pory odkryli. Na rafie można było przeżyć, podobnie jak we wszystkich środowiskach, do których prowadziły ścieżki Silfenów. Z dżungli wyłonił się Tochee, trzymający w manipulatorach kilka pojemników, które wypełnił wodą. Pięćdziesiąt metrów od ich schronienia po nierównym polipie spływał mały strumyk. Woda w nim była tak czysta, że niemal nie potrzebowali korzystać z filtra. - Dzień dobry, przyjacielu Ozzie - przywitał go obcy za pośrednictwem ręcznego układu procesorowego. - Dzień dobry. Ozzie pociągnął łyk czekolady. - Mój sprzęt nie wykrywa żadnej aktywności elektrycznej. - Tochee uniósł kilka instrumentów, które ze sobą przyniósł. - Maszyneria musi być ukryta bardzo głęboko w rafie. - Ehe, pewnie masz rację. Choć spędzili razem już sporo czasu, Tochee nadal nie pojął, że Ozzie lubi zjeść śniadanie w spokoju.
- Gdzie byłeś? - zapytał Orion, gdy starszy z ludzi gryzł ze stoicyzmem owoc. - Pięć kilometrów w tamtym kierunku. Tochee uformował mackę i wskazał nią za siebie. - Myślę, że środek jest tam - stwierdził Orion, wyciągając rękę niemal prostopadle do macki Tochee. - Jesteś tego pewien? - Nie bardzo. Co ty na to, Ozzie? Zapytany wskazał kciukiem za siebie. - W tamtą stronę. Dziewięć kilometrów stąd. - Przepraszam - rzekł Tochee. - Moje instrumenty nie mają takich funkcji nawigacyjnych jak wasze. - Widziałeś coś ciekawego? - zapytał Orion. - Dużo drzew. Trochę małych, latających stworzeń. Żadnych dużych ani rozumnych form życia. - Fatalnie. - Chłopak ukroił sobie scyzorykiem duży plaster fioletowego owocu i zaczął go pochłaniać ze smakiem. Sok spływał mu po rzadkiej brodzie. - Znalazłeś jakieś jaskinie? - Nie. - Gdzieś musi być jakaś droga prowadząca do środka. Może na czubkach tych iglic? Wzdłuż osi nie może być przyciągania, bo Ozzie mówi, że ono się wyrównuje. Założę się, że wzdłuż całej wyspy biegnie tunel. - Logika podpowiada najkrótszy dystans. Wejście do wnętrza z pewnością powinno się znajdować pośrodku wyspy. - Ehe, powinno tam być mnóstwo jaskiń i tak dalej. Tam na pewno żyją mieszkańcy wyspy, jak Morlokowie. Ozzie pociągnął kolejny łyk czekolady, nie patrząc chłopakowi w oczy. Żałował, że opowiedział mu tę historię. - Nadał myślisz, że coś tu żyje, przyjacielu Orionie? - zapytał Tochee. - W przeciwnym razie po co ta wyspa? - Nie widziałem żadnych dużych stworzeń. - Dlatego, że siedzą pod powierzchnią. Ozzie dopił czekoladę i związał włosy skórzaną opaską, żeby nie opadały na oczy.
- Pod powierzchnią nikogo nie ma - stwierdził. - Nikt nie budowałby takich wysp w gazowym halo, by stworzyć siedlisko dla troglodytów. Nikt tu nie mieszka. - Kto to jest troglodyta? - zainteresował się Orion. - Ktoś, kto żyje pod ziemią. - Wybacz, przyjacielu Ozzie, ale w całym tym gazowym halo nie ma logiki - wtrącił Tochee. Niewykluczone, że znajdziemy pod powierzchnią jakieś życie. W przeciwnym razie, po co budowaliby wyspy na niebie? - To pochłaniacze węgla - wyjaśnił Ozzie. - Wszystko to wyłącznie kwestia skali. Muszę przyznać, że trudno ją ogarnąć. Nawet ja mam z tym kłopoty, kiedy widzę, że niebo ciągnie się bez końca. Wiemy jednak, że w gazowym halo żyje mnóstwo zwierząt. Ponieważ atmosfera stanowi tu standardową mieszankę azotu i tlenu, możemy bezpiecznie założyć, że wszystkie oddychają tlenem i wydychają dwutlenek węgla. Z pewnością potrzeba by miliardów lat, by wszystkie te zwierzęta zatruły coś tak gigantycznego, ale prędzej czy później musiałoby do tego dojść, chyba że tu też toczą się przeciwne procesy. Można to zrobić sztucznie, za pomocą maszyn, albo ekologicznie, używając roślin. Rafa jest elementem ekosystemu. Zapewne pełni też funkcję źródła pożywienia oraz wodopoju. Oaza na powietrznej pustyni. - Mówiłeś, że w środku jest maszyneria - sprzeciwił się Orion oskarżycielskim tonem. - Musi tam być jakiś generator grawitacji, brachu. Zapewne są też urządzenia sterownicze. Jestem przekonany, że wyspę celowo skierowano w naszą stronę. Cała reszta ma charakter biologiczny. - Po co się trudzić, jeśli mają maszyny do oczyszczania powietrza? - Podejrzewam, że zbudowali je dlatego, że mogli, brachu, dla samej przyjemności zamieszkania w tak fantastycznym środowisku. Wiem, że ja bym tak postąpił, gdyby leżało to w moich możliwościach. Zresztą zrobiłem już coś podobnego, tyle że na małą skalę. - Naprawdę? - Ehe. Na bardzo małą skalę. - A co to jest? - Sztuczne środowisko. Nic szczególnie ważnego ani nadzwyczajnego. Posłuchaj, chcę zlokalizować generator grawitacji, bo może uda mi się nauczyć sterować wyspą. W ten sposób moglibyśmy dokądś dotrzeć. - Uniósł rękę, by powstrzymać obu towarzyszy. - Nie, nie wiem jeszcze dokąd, ale warto by było mieć kontrolę nad swoimi ruchami, tak? Nie mamy już innych opcji. - To samo mówiłeś na wodnej wyspie - przypomniał mu Orion, uśmiechając się z całkowitym brakiem szacunku. - Najlepszy dowód, jak niewiele wiem. Chodźmy. Tochee zapewne ma rację, twierdząc, że wejście
techniczne jest gdzieś pośrodku. Spróbujmy je odnaleźć. Ozziego fascynowała złożoność porastającej wyspę dżungli. Była ona prawdziwym dziełem sztuki. Przerwa między powierzchnią a pierwszym poziomem konarów wszędzie wynosiła mniej więcej cztery metry. Człowiek albo Silfen mógł spokojnie chodzić po tym lesie w warunkach niskiego przyciągania, nie uderzając głową o gałęzie. W gruncie rzeczy, jeśli odbił się za mocno, zasłona gałęzi była na tyle gęsta, że wystarczyło odepchnąć się od niej otwartą dłonią, by wyrównać lot. Nad ich głowami rozciągała się siatka bezpieczeństwa. Ozzie był przekonany, że to celowy efekt. Jeśli drzew nie przycinano, a nie widział nic, co mogłoby o tym świadczyć, musiały być ukształtowane w ten sposób na poziomie genetycznym, co było sporym osiągnięciem nawet dla społeczeństwa zdolnego do stworzenia gazowego halo. Dżungla była też bardzo różnorodna. Obok drzew mogących wywodzić się wprost z lasów każdego odpowiedniego dla ludzi świata widziało się tu dziwaczne, fioletowe rury podobne do kominów, a także cały zastęp obcych gatunków, takich jak giętka siatka, na której wylądował Orion. Ozzie po cichu spodziewał się, że zaraz zobaczy rosnącego pośród wszystkich tych egzotycznych roślin mahona. Pod cienką pokrywą gleby kryły się równie urozmaicone warstwy polipa: matowe, popielate wstęgi mieszały się z przypominającymi brązowe kamienie kolbami, kremowymi, przypominającymi jelita skupiskami, zawęźlonymi sznurami barwy gencjany oraz otwartymi, rdzawobrązowymi stożkami, u których podstawy gromadziły się kałuże. Często widziało się orzechowe wyniosłości kształtu młodych pieczarek, usiane niebieskimi kropkami. Wszystkie jednak miały ponad dwa metry średnicy. Ozzie doszedł do wniosku, że Johansson słusznie nazwał te wyspy rafami. Szybko sobie uświadomił, że drzewa żyją w doskonałej symbiozie z polipem. Nie było tu głębokiej warstwy gleby, w której mogłyby się zakorzenić, czerpały więc wodę i substancje odżywcze z samego koralu. Ten w zamian wchłaniał zapewne glebę zrodzoną z gnijących liści, by się w ten sposób odnawiać. Mijali rozświetlone słonecznym blaskiem polany, szerokie połacie, na których nie rosły drzewa. Z cienkiej, piaszczystej gleby wyrastały tu nieliczne kępy trawy albo krzaczaste rośliny. Na tle kipiącej życiem dżungli te miejsca wydawały się dziwnie martwe. Gdy do nich docierali, zawsze posuwali się skrajem lasu, jakby nagle zaczęli się bać otwartego nieba. Ozzie był przekonany, że wie, skąd się wzięła owa niepewność. W gazowym halo mogły istnieć wszelkie wyobrażalne formy życia. Nigdy nie wiadomo, co nagle na nich spadnie z bezkresnego błękitu. - Myślisz, że są tu ścieżki? - zapytał Orion. - Mówiłeś, że Johansson wrócił z rafy do Wspólnoty. - Mogą być - przyznał Ozzie. Wziął ze sobą plecak na wypadek, gdyby nagle natrafili na początek ścieżki. Uparł się, by chłopak i Tochee również zabrali niezbędny ekwipunek. Zostało im tak niewiele zapasów, że nie mogli już sobie pozwolić na dalsze straty. W głębi duszy Ozzie żywił nadzieję, że faktycznie podczas którejś z tych wędrówek wkroczą na długą trasę i opuszczą wyspę. Owa tęsknota stanowiła reakcję na warunki, w jakich się znalazł. Musiał poświęcać wszystkie wysiłki walce o przetrwanie. Wędrówka trwała bardzo długo i Ozzie czuł się straszliwie zmęczony.
Gwiazdolot z pewnością zdążył już wrócić z Pary Dysona. Przygnębiała go myśl, że gdy wróci do domu, odpowiedź może czekać na niego jako krótka, historyczna notka zapisana w unisferze. Gdy tylko przyłapał się na takich tęsknych rozmyślaniach, ogarniał go gniew. Wycierpiał bardzo dużo i zasłużył na spotkanie ze społecznością dorosłych Silfenów. - Potrafię już teraz określić, kiedy jesteśmy na ścieżce - pochwalił się Orion. - Czuję to. - Sądzę, że ja również odbieram owo wrażenie - poparł go Tochee. - W tej wiedzy nie ma logiki, co jest dla mnie trudne, ale czasami znajduję w sobie wewnętrzną pewność. Ozzie, który posiadał tę umiejętność już od pewnego czasu, zachował milczenie. Gdy wróci do domu, najlepsze będzie to, że zostawi Oriona i Tochee w jakimś porządnym hotelu i nie będzie już musiał znosić ich ciągłej, głupiej gadaniny. Ręczny układ poinformował go, że zbliżają się do geometrycznego środka wyspy. Trudno było określić dokładny punkt wewnątrz obszaru o średnicy około dwustu metrów, z pewnością jednak znajdowali się w połowie drogi między czubkami obu iglic. Sugerował to również fakt, że drzewa były tu znacznie wyższe. Ale właściwie dlaczego? Czyżby środek był również najstarszą częścią? Nie widzę w tym sensu. Niemniej jednak potężne pnie miały tu po kilka metrów średnicy, a gleba wokół nich była sucha i piaszczysta. Polip w tych miejscach popękał, od dawna martwe płatki sterczały wokół podstawy pnia na podobieństwo zębów. Baldachim z gałęzi i liści był tu tak gęsty, że światło dnia przeradzało się w bladą, jednorodną poświatę. - Przed nami jest jaśniej - oznajmił Orion. Spomiędzy pni sączył się słoneczny blask. Ruszyli w tamtą stronę, mrużąc powieki po długim przebywaniu w półmroku. Światło dobiegało z polany o ponad kilometrowej średnicy. Tym razem ziemię porastały tu zielone rośliny, mocne jak chwasty, ale ich wąskie, sięgające im kostek liście nefrytowej barwy szeleściły jak ryżowy papier. Granicę polany tworzył płot z fioletowych rur polipa. Wszystkie zakrzywiały się wysoko nad szczytami drzew, tak że ich końce biegły równolegle do powierzchni. - To kominy! - oznajmił Orion. Z rur buchała biała para, unosząca się nad lasem. Ozzie przypomniał sobie dziwne, przypominające rzeki wstęgi chmur, które widzieli po drodze. Chłopak natychmiast opadł na cztery kończyny i przycisnął ucho do ziemi. - Co robisz, przyjacielu Orionie? - zapytał Tochee. - Nasłuchuję maszyn. W jaskiniach na dole na pewno są fabryki. - Nie wykrywam żadnej aktywności elektrycznej ani magnetycznej - sprzeciwił się obcy. - Spokojnie, brachu - dodał Ozzie. - Zastanów się. Co te fabryki miałyby produkować? Chłopak zerknął nań ze zdziwieniem, a potem wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. - Sam widzisz. Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków. - Pośrodku polany coś jest - poinformował ich Tochee. Ozzie przestawił wszczepy siatkówkowe na zbliżenie. Pośród morza szeleszczących liści wznosiła się czarna, przysadzista kolumna. - To mi się bardziej podoba. Orion dotarł na miejsce pierwszy. Ruszył pędem, po każdym energicznym kroku przepływał w powietrzu trzy albo cztery metry. Ozzie był ostrożniejszy, cały czas spoglądał nieufnie ku niebu, Tochee zaś pełzł skromnym tempem. Kolumna miała trzy metry wysokości. Stała na szerokim placu niebieskawego polipa, wolnego od gleby i roślin. W połowie wysokości wyryto w niej szereg symboli, złożonych z cienkich, długich linii zakrzywiających się pod najrozmaitszymi kątami. Otaczały je nieliczne punkty. Wszystkie rowki i zagłębienia wypełniał przezroczysty kryształ. Ozzie zbadał go ręcznym układem procesorowym i zagwizdał z uznaniem. - To diament. Zdecydowali się na kurewsko drogie zabezpieczenie przed korozją. - Co to za runy? - zapytał Orion. Symbole przypominały nieco ideogramy, ale z pewnością nie wywodziły się z żadnego ludzkiego języka. - Czy to drogowskaz wskazujący wejście na ścieżki? - Nigdy nic podobnego nie widziałem - odparł Ozzie. - A ty, Tochee? - Niestety, ja również nie. Ozzie zbadał grunt. Był lity. Żadnym z instrumentów nie wykrył pod kolumną pustej przestrzeni. Nie było też elektrycznej aktywności, ukrytych pod powierzchnią obwodów. Popatrzył z irytacją na kolumnę. Podekscytowany Orion biegał wokół niej, dotykając palcami symboli. Ozzie obejrzał się na szeroką polanę i w jego umyśle pojawiła się niepożądana konkluzja. - Cholera! - warknął z wściekłością. - Cholera, cholera, cholera! - Kopnął podstawę kolumny. Uderzył się boleśnie w palce, kopnął ją więc drugi raz, mocniej. - Au! - Kopnął ją drugą nogą. Kurwa, nie wierzę w to. Cała nagromadzona w nim frustracja, cały narastający gniew wyładowały się na tym prostym obiekcie. Nienawidził go za to, czym był, za wszystko, co reprezentował. - Co się stało, Ozzie? - zapytał chłopak, spoglądając na niego z niepokojem. - Pytasz, kurwa, co się stało? Powiem ci, do cholery. - Znowu kopnął kolumnę, tym razem już nie tak mocno. - Spędziłem całe miesiące w głuszy, jadłem syfiaste owoce, choć wolałbym stek z frytkami. Śniłem o steku z frytkami. Łażę w łachmanach jak jaskiniowiec. Nie uprawiałem seksu od...
niepamiętnych czasów, jestem trzeźwy tak długo, że wątroba mi zdrowieje. Wypłynąłem na ocean w najgłupszej łajbie w całym kosmosie, ale znoszę to wszystko, cały ten syf. Bo wiem, że wy, tak jest, mówię o was, obserwujecie mnie, kierujecie moimi ruchami i manipulujecie ścieżkami, byśmy w końcu mogli się spotkać. Ale nie, wy musieliście jeszcze raz spróbować pokazać mi, gdzie moje miejsce, zrobić ze mnie ofiarę swych żałosnych, śmierdzących tak zwanych żartów. - Uniósł palec, wskazując na kolumnę. - To mnie wcale nie śmieszy. Jasne! Rozumiecie, co znaczy „nie"? Spłoszony Orion rozejrzał się po polanie. - Ozzie, do kogo mówisz? Nie widzę tu nikogo poza nami. - Obserwujecie nas. Mam rację? - Kto? - nie ustępował Orion. - Społeczność dorosłych. Prawdziwi Silfeni. - Naprawdę? - Ehe. Chłopak ponownie spojrzał na kolumnę. - I co to jest? Ozzie wypuścił długi oddech przez zaciśnięte zęby, próbując się uspokoić. To było trudne. Wiedział, że jeśli nie wyładuje gniewu, zwinie się w kłębek i zaleje łzami z frustracji. - Nic. Coś najgłupszego i najbardziej bezsensownego na całej cholernej rafie. Czułem dotąd szacunek dla gościa, który zaprojektował gazowe halo, bo to w końcu robi wrażenie, ale teraz myślę, że to największy analnoretentywny kretyn w całej Galaktyce. Chcesz wiedzieć, co to jest? Dlaczego stoi sobie takie odsłonięte w blasku słońca, jak jakaś wielka gwiazda? To cholerny numer seryjny tej rafy, brachu. Góra Światła Poranku wykryła nadlatujące gwiazdoloty, gdy dzieliło je od niej piętnaście lat świetlnych. Dwadzieścia ludzkich okrętów zbliżało się do gwiazdy punktu etapowego z szybkością czterech lat świetlnych na godzinę. Nigdy dotąd nie zaobserwowała tak szybkich. Nie było to zaskoczeniem. Nie mieli innego wyboru, jak wysłać do ataku swój najlepszy sprzęt. Jakaś część jej głównych procesów myślowych zauważyła, że za każdym razem, gdy spotyka ludzkie gwiazdoloty, poruszają się one szybciej niż poprzednio. Tempo rozwoju ludzkiej techniki było czymś nietypowym dla ich społeczeństwa, które sprawiało wrażenie zdezorganizowanego, a jego klasa przywódcza i administracyjna ulegała „korupcji". Badania odzyskanych danych oraz ożywionych ludzkich osobowości zademonstrowały jej jednak, że małe skupiska indywidualnych osobników są w stanie osiągnąć wysoki poziom organizacji w zakresie swych wąskich specjalności. Podczas licznych
wojen toczonych, nim jeszcze ludzie opuścili rodzinną planetę, klasa przywódcza zawsze liczyła się ze zdaniem „naukowców" i przydzielała im nieproporcjonalnie wielkie zasoby. Góra Światła Poranku doszła do wniosku, że klasa przywódcza z pewnością wróciła do dawnych wzorców zachowań i przyznała naukowcom zwiększony dostęp do zasobów. Będzie musiała uważnie obserwować sytuację. Z uwagi na swą szaloną wyobraźnię ludzie mogą się okazać zdolni do stworzenia poważnych zagrożeń na skalę strategiczną, nie taktyczną, do jakiej ograniczały się ich dotychczasowe ataki. Na szczęście nadal dysponowała systemami broni zdolnymi zniszczyć całe układy planetarne, choć do tej pory trzymała je w rezerwie. Przygotowania do drugiej fazy ofensywy już się niemal zakończyły i była gotowa użyć tych systemów przeciwko światom Wspólnoty. Tym razem ludzie nie stawią poważnego oporu. Promieniowanie zabije wszystkich, pozostawiając nietknięte budynki oraz infrastrukturę przemysłową. Góra Światła Poranku z uwagą analizowała napływające dane, by dowiedzieć się jak najwięcej o polach dystorsyjnych ludzkich gwiazdolotów i poznać naturę wykorzystywanych przez nich procesów manipulacji energią. Zaczęła przygotowania do obrony, powstrzymując napływ okrętów i sprzętu do dwudziestu trzech nowych światów. Siedemset siedemdziesiąt dwa generatory tuneli czasoprzestrzennych ulokowane na trzech ocalałych planetoidach krążących wokół wylotu międzygwiezdnego tunelu zmieniły konfigurację, podobnie jak pięćset dwadzieścia ukończonych dotąd generatorów na czterech nowych planetkach. Wokół wszystkich osiedli zawierających zgrupowania osiadłych alf wzmocniono pola siłowe. Broń postawiono w stan gotowości. Okręty szturmowe przeniesiono na miejsca startu. Ludzkie gwiazdoloty zaczęły zwalniać. Zatrzymały się w odległości dwudziestu pięciu jednostek astronomicznych od wylotu międzygwiezdnego tunelu, wychodząc w przestrzeń rzeczywistą. Góra Światła Poranku natychmiast otworzyła wokół każdego z nich dwadzieścia tuneli czasoprzestrzennych. Z każdego wylotu wypadło po sześćset pocisków, a potem po czterdzieści okrętów. Potem zmodyfikowała tunele, próbując uniemożliwić przeciwnikowi otworzenie własnych. Udoskonaliła tę technikę podczas pierwszej fazy inwazji na Wspólnotę. Gdy tylko ludzkie gwiazdoloty włączyły napęd nadświetlny, stały się bardzo trudne do wykrycia. Pociski nie były w stanie namierzyć celów. Instrumenty wszystkich okrętów Góry Światła Poranku daremnie próbowały wykryć emisję promieniowania. Radar był całkowicie bezużyteczny. Jedyne źródło informacji stanowiły same tunele czasoprzestrzenne. Ich fale dystorsyjne tworzyły słabe echa, ale nawet one były ledwie uchwytne, a ich regularności się nie powtarzały. Atak nie przyniósł rezultatów. Nagle pojawił się nowy punkt dystorsji. I drugi. Potem pięć następnych. Po dwudziestu sekundach trzysta małych ludzkich stateczków zbliżało się do wylotu międzygwiezdnego tunelu z prędkością czterech lat świetlnych na godzinę. Zgodnie z przewidywaniami Góry Światła Poranku ludzie używali tej samej metody ataku, która przyniosła im powodzenie nad Anshunem. Tysiące grup osiadłych alf przystąpiły do modyfikowania energetycznej struktury tuneli zaczynających się na planetoidach, kierując ich wyloty na zbliżające się z prędkością nadświetlną pociski i zakłócając emisje egzotycznej energii. Tu i ówdzie na ich trasie pojawiały się nagłe rozbłyski promieniowania. Gdy pola dystorsyjne zderzały się ze sobą, energia przeciekała z powrotem w
czasoprzestrzeń. Wielka operacja osłaniająca zakończyła się sukcesem. Udało się zakłócić lot pocisków, uniemożliwić im dotarcie do gigantycznego międzygwiezdnego tunelu oraz krążących wokół jego wylotu planetoid z ich sprzętem i instalacjami. Interferencja narastała i wyrwane z nadświetlnego lotu pociski eksplodowały miliony kilometrów od celu, mknąc z prędkością prawie dziewięćdziesięciu procent prędkości światła. W tej sytuacji nawet lekkie cząstki wiatru słonecznego przeradzały się w groźną broń kinetyczną. Z każdego punktu wyjścia wypływały chmury gorejącej plazmy, świecące znacznie jaśniej niż miejscowa gwiazda. Ku wylotowi tunelu pomknęła druga salwa, złożona ze stu nadświetlnych pocisków. Tym razem Górze Światła Poranku udało się skuteczniej wykryć współrzędne miejsc ich wystrzelenia. Nakierowała na nie własne pociski. W miejscach, gdzie mogły się ukrywać ludzkie gwiazdoloty, przestrzeń wypełniły tysiące termojądrowych eksplozji. W falach cząstek elementarnych pojawiły się mroczne wiry. Skierowała ku nim swe instrumenty, próbując ustalić przyczynę ich powstania. Trzy ludzkie pociski zdołały zbliżyć się do wylotu międzygwiezdnego tunelu, zanim interferencja wepchnęła je z powrotem do czasoprzestrzeni. Natychmiast eksplodowały, przeradzając się we włócznie mknącej z relatywistyczną prędkością plazmy. Twarde promieniowanie, które emitowały, zniszczyło wszystkie nakierowane na nie instrumenty. Połać wiatru słonecznego o szerokości z górą miliona kilometrów zalśniła fioletowym blaskiem. Kilka okrętów eksplodowało pod wpływem nagłej fali promieniowania. Pola siłowe osłaniające poszczególne sektory planetoid z najwyższym wysiłkiem powstrzymywały ogromną energię. Doszło do dziesiątków lokalnych przebić. Potężne snopy promieniowania X oraz gamma uderzyły w sprzęt i maszynerię na dole. Cztery generatory tuneli czasoprzestrzennych natychmiast zamieniły się w parę. Tysiące napromieniowanych osiadłych alf umarły po krótkiej chwili. Straciła osiem grup. Międzygwiezdny tunel jednak nie ucierpiał, jego pole siłowe oparło się elektromagnetycznej nawałnicy. Fioletowa mgławica pociemniała powoli i zgasła. Tymczasem na rubieżach układu planetarnego Góra Światła Poranku skierowała setki okrętów ku małym, zdradzieckim węzłom ukrytym w chmurach plazmy, które sama stworzyła. Wypuściła w ich stronę kolejne salwy pocisków o wielkiej prędkości. Ludzkie gwiazdoloty wycofały się do swoich tuneli czasoprzestrzennych. Góra Światła Poranku zdołała zakłócić trzy z nich, odsłaniając okręty przed wściekłym atakiem. Ich pola siłowe były niezwykle mocne, w końcu jednak ustąpiły pod potężnym ostrzałem. Pojawiły się trzy kolejne rozbłyski, niemal niezauważalne pośród potopu cząstek elementarnych wypełniającego ten sektor przestrzeni. Wykrywacze fal kwantowych zaobserwowały, że siedemnaście ocalałych ludzkich okrętów uciekło z powrotem w pustkę. Góra Światła Poranku przez długi czas nie zmniejszała czujności, spodziewając się drugiej fali ataku. Dalsze gwiazdoloty jednak nie nadleciały. Z jej rodzinnego układu przybył nowy transport zapasów i sprzętu. Góra Światła Poranku wznowiła przygotowania do kolejnej fazy ekspansji w przestrzeni ludzkiej Wspólnoty. Barry i Sandy byli tak podekscytowani, że prawie nie zjedli śniadania. Nie chcieli nawet sadzonych
jaj z chrupiącym, smażonym serem, przygotowanych przez robokucharza. Panda podchwyciła ich nastrój. Szczekała radośnie, machała ogonem i biegała wkoło stołu, żebrząc o resztki. - Możesz nam pokazać gwiazdoloty, tato? - zapytał Barry, gdy Liz postawiła przed nim talerz. Sandy wciągnęła nagle powietrze, słuchając z wielką uwagą. - Niestety nie dziś, synku. Platformy orbitalne nie są otwarte dla gości. - Nie jestem gościem - oburzył się chłopiec. - Jesteś moim tatą. Będę z tobą. Były chwile, gdy od niewzruszonej miłości syna Marka ściskało w gardle. - Spróbuję pogadać z szefem - obiecał. - Może któregoś dnia uda mi się ciebie przemycić. - I mnie też! - zażądała Sandy. - Oczywiście. Liz obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem. Świetnie wiedział, co sobie pomyślała. Jak właściwie zamierzasz dotrzymać tej obietnicy? - Nie rób tego - skarciła Barry’ego. - O co chodzi? - zapytał chłopiec z miną oburzonej niewinności, świetnie znaną jego rodzicom. - Dałeś Pandzie grzankę. - Oj, mamo, wypadła mi. - Była z masłem - odezwała się Sandy. - A ty ją jej dałeś. - Skarżypyta! - Bądźcie cicho - skarcił dzieci Mark. Starał się powstrzymać uśmiech, czytając wiadomości przepływające przez gazetoekran oparty o filiżankę z kawą. Zadanie nie należało do łatwych. W dolinie Ulon uwielbiał takie rodzinne śniadania, tu jednak zdarzały się one coraz rzadziej. Nie chodziło o to, że życie było zbyt trudne. Wręcz przeciwnie. Piętrowy dom, w którym mieszkali, zbudowano z błyszczących segmentów ze stali węglowej, zmontowanych przez roboty konstrukcyjne. Choć z zewnątrz wyglądał na tani, wnętrze było obszerne i luksusowo wyposażone. Sama kuchnia zapewne kosztowała więcej niż stara furgonetka ables, którą jeździł w Randtown. Wyposażono ją we wszelkie automatyczne gadżety znane we Wspólnocie, blaty były z ebbadańskiego marmuru, a drzwi szafek ze złotobrązowego drewna francuskiego dębu. Wszystkie pozostałe pomieszczenia urządzono w podobnym stylu, a jeśli ktoś chciał kupić więcej mebli, mógł złożyć zamówienie na katalogowej stronie unisferowej, a dział kadr projektu załatwiał, by je dostarczono. To samo dotyczyło ubrania i żywności.
Nie, życie domowe było łatwe, to praca pochłaniała cały jego czas, nie pozwalając mu na częstsze spotkania z dziećmi. Dzisiaj jednak miał wolne, pierwszy raz od bardzo dawna. Zwolnili z Liz dzieci ze szkoły, by móc spędzić dzień razem. - Możemy już iść? - błagał Barry. - Tato, proszę, już skończyliśmy. Mark przestał czytać artykuł o politycznych rozgrywkach o przewodnictwo frakcji afrykańskiej w Senacie. Spojrzał na Liz, prosząc ją o pozwolenie. Trzymała w obu rękach swój wielki kubek na herbatę. Większa część jej grzanki nadal leżała na talerzu. - Dobra - zgodziła się. Dzieci zakrzyknęły donośnie i wybiegły z pokoju. - Pamiętajcie o żelu do zębów - zawołała za nimi Liz. - I nie zapomnijcie kostiumów kąpielowych. Panda rozszczekała się radośnie. Mark i Liz uśmiechnęli się do siebie. - Znajdziemy w nocy wolną chwilkę? - zapytał, starając się, by jego głos zabrzmiał obojętnie. - Ehe, mnie też brakuje seksu, kochanie. Jasna sprawa, jeśli tylko nie będziemy wykończeni po całym dniu. Wymienili bardziej intymne, figlarne uśmiechy. Liz w pośpiechu zjadła resztę grzanki. - Hm, za dużo pieprzu. Będę musiała zmienić przepis w robokucharzu. Wyjrzał przez szerokie, panoramiczne okno za plecami żony, by sprawdzić, jaka pogoda. Liz zawsze siadała plecami do okna, w każdym domu i pomieszczeniu. - Nienawidzę tego krajobrazu - oznajmiła trzeciego dnia pobytu w miasteczku. - To trup świata. Wampiryczna planeta. - Dzień zapowiada się ładnie - stwierdził wesołym tonem Mark. Skały i piaszczyste regolity lśniły w promieniach słońca. Woda w stawie powinna być ciepła. Będzie można popływać. - Skoro tak mówisz. - Coś nie gra? - Nie. Tak. Chodzi o to miejsce. Doprowadza mnie do szaleństwa, kochanie. Mark uniósł gazetoekran. Przepływały po nim wciąż nowe wiadomości. - Tak czy inaczej, nie będziemy tu siedzieć długo. Okręty floty powinny wkrótce dotrzeć do Bramy Piekieł.
Liz spojrzała w stronę otwartych drzwi. - A jeśli to nie wystarczy? - zapytała ściszonym głosem. - Wystarczy. - W takim razie po co Sheldon buduje te gwiazdoloty? - Bo gdy cała sprawa się zaczęła, dopadł go atak zdrowej paranoi. Zapewne zrobi z nich użytek, nawet jeśli pokonamy alfy. - Powiedz to jeszcze raz. - Wspólnota to wszystko, co mamy. Wszyscy ludzie są skupieni w jedną wielką grupę. Czy to nie byłoby fantastyczne, gdybyśmy założyli drugą ludzką cywilizację po przeciwnej stronie Galaktyki? Zapewne byłaby zupełnie inna od tej. Wiemy już, jak uniknąć błędów, które popełniliśmy, i potrafimy zbudować coś nowego. Ochotników z pewnością nie zabraknie. Pomyśl tylko, ilu ludzi osiedliło się w takich dziwnych miejscach, jak Far Away i Silvergalde. - Hm. - Wyprostowała się, przeszywając go dociekliwym spojrzeniem. - Masz na myśli również nas? Entuzjazm Marka załamał się nieprzyjemnie. - No, nie wiem. Co ty o tym sądzisz? - Jestem głęboko przekonana, że dzieci powinny dorastać w bezpiecznym środowisku Wspólnoty, zakładając, że ona przetrwa. Kiedy już będą dorosłe i zdolne decydować za siebie, będą się mogły zacząć zastanawiać nad beztroską wyprawą w pustkę. - Hm. No tak. Skoro tak mówisz. Ale mnie się podoba ten pomysł. - Widzę, kochanie. Z chęcią porozmawiam o tym później, powiedzmy za piętnaście lat. - Hm. No dobra, nie sądzę, by to miała być jedyna próba galaktycznej kolonizacji. Myślę, że zbliża się prawdziwy złoty wiek. Niewykluczone, że atak alf to najlepsze, co mogło nas spotkać. Wydobył nas z samozadowolenia. Tylko pomyśl, całe floty odlatujące w nieznane. Założę się, że pewnego dnia dotrzemy nawet do innych galaktyk. To by dopiero było coś! Liz uśmiechnęła się do niego pobłażliwie. - Wciąż zapominam, jak bardzo jesteś młody. - To znaczy, że nie chciałabyś polecieć? - zapytał Mark, zaskoczony, a także mocno skonsternowany. - Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym, kochanie. Proszę cię tylko, żebyś nie wspominał o tym dzieciom. Ich świat i tak już jest pełen zaburzeń. Nie potrzebują na dokładkę takich szalonych pomysłów.
- Jakich szalonych pomysłów? - zapytał Barry. Stał w drzwiach, trzymając w jednej ręce płaszcz. - Później ci opowiem - odparł odruchowo Mark, mrugając znacząco. - Jak mama nie będzie słyszała. - Ani mi się waż - warknęła Liz. Barry zachichotał radośnie. - Jasne, tato. - Pognał z powrotem do domu. - Hej, siostro, wiem coś, czego ty nie wiesz! - A co? - pisnęła Sandy. - Nie powiem. - Świnia! Liz uśmiechnęła się, zataczając oczyma. - To będzie długi dzień. Mark pożyczył z warsztatu forda trailmastera7. Wszyscy wsiedli do samochodu, Panda z tyłu, i skierowali się ku biegnącej wokół osiedla obwodnicy. Prace budowlane ukończono. Miasteczko nie stanie się już większe. Mieszkało w nim dwanaście tysięcy techników, naukowców i inżynierów, pracujących nad montażem gwiazdolotów na orbitalnych platformach, a także przyszłe załogi tych statków. Na bladofioletowym niebie jasno świeciło słońce. Kompozytowe budynki lśniły w jego promieniach. Grunt pokrywał gruboziarnisty piasek, usiany łuszczącymi się skałami. Nie rosła tu ani jedna roślina. Nikt nie miał ogrodu. Zabroniono sprowadzania wszelkich roślinnych form życia z odpowiednich dla ludzi światów. W mieście nieustanną służbę pełniły setki zmodyfikowanych roboogrodników. Maszyny spryskiwały piasek biologicznymi inhibitorami hamującymi wzrost roślin. Ścieki z osiedla po prostu przewożono na Cressat, a stamtąd na Augustę. Tam również wędrowały wszystkie śmieci. Nic nie mogło zatruć nieskazitelnie czystego środowiska. Gdy mknęli obwodnicą, Liz spojrzała na osiedle, marszcząc nos z niezadowoleniem. - Wygląda całkiem jak Gaczyna - stwierdziła, gdy mijali „Kebaby Baba" ulokowane na końcu pasażu handlowego. - Jak co? - To takie miejsce w Rosji, gdzie podczas zimnej wojny szkolono szpiegów. Miało być idealną kopią amerykańskich miasteczek, żeby agenci mogli się zapoznać z życiem na Zachodzie. To właśnie tu widzimy: replikę Wspólnoty. Mamy tu wszystko, co kojarzymy z codziennym życiem, ale nic z tego nie jest autentyczne.
- Dynastia robi, co może, żeby zapewnić nam wszelkie wygody. - Wiem, kochanie. To nie była skarga, tylko spostrzeżenie. Mark pokiwał głową, skupiając się na prowadzeniu. Martwił się o Liz. Cała ta sprawa z arkami ratunkowymi przyprawiła ją o przygnębienie, z którym trudno mu było sobie poradzić. Z reguły to ona miała słoneczny nastrój, mógł polegać na jej zdrowym rozsądku i optymizmie. Biorąc pod uwagę, co będzie musiał dziś powiedzieć żonie, jej ciągła krytyka i kiepski nastrój były złym znakiem. Rozumiał jednak, o co chodziło z tą Gaczyną. Nigdzie dotąd nie widział tylu robotów. Dynastia pozwalała tu mieszkać jedynie ludziom pracującym przy budowie gwiazdolotów. Nie było tu sektora usług, wszelkie domowe prace wykonywały roboty, nawet „Kebaby Baba" były zautomatyzowane, podobnie jak wszystkie inne sklepy w pasażu. Kiedy jakiś robot się zepsuł, nie naprawiano go na miejscu, ponieważ do tego potrzebni by byli mechanicy niezwiązani z projektem. Widział ciężarówki wyładowane zepsutymi robotami, przewożonymi do naprawy na Augustę. To było kosztowne rozwiązanie, ale tylko w ten sposób mogli osiągnąć stopień bezpieczeństwa, na jakim zależało Nigelowi Sheldonowi. Skręcili w polną drogę, prowadzącą między wzgórza położone za elektrowniami termojądrowymi. Mark cieszył się, że siedzi za kółkiem i ma okazję prowadzić własnoręcznie. Poza miasteczkiem i jego szachownicą przemysłowych budynków na planecie nie było prawdziwych dróg. Wszelkie szlaki wytyczyli mieszkańcy badający okolicę. Na pierwszym rozwidleniu skręcił w lewo, a potem w prawo, jak mu powiedziano. Opony forda wzbijały w górę obłoki pyłu, pogłębiając koleiny. Po godzinie dotarli do stawu. Już kilka mil przedtem piasek ustąpił miejsca nagiej skale. Ze wszystkich stron otaczały ich strome górskie stoki. Nie było tu koryt potoków ani wyrzeźbionych przez erozję żlebów. Atmosfera planety była za młoda, by mogły się pojawić, choć deszcz pracowicie zmywał regolitowy piasek na niziny, skąd trafiał do płytkich oceanów. Tutaj, w górach, woda spływała po nierównościach terenu nieprzerwanym strumieniem, dopóki nie znalazła zagłębień, w których mogła się zbierać. Staw był długim owalem i woda wypełniała go aż po brzegi. Gdy nadeszły deszcze, przelewała się do przeszywającej czarny granit rozpadliny u jego wschodniego końca. - Ale czysta woda - zawołał Barry, stając na brzegu. Poza drobnymi zmarszczkami na powierzchni, w której odbijało się gładkie jak aksamit niebo, nic się tu nie poruszało. Widzieli skaliste dno, opadające ku środkowi. - Zupełnie jak w Trine'ba - dodał z uśmiechem. - Prawie - zgodziła się Liz. - Chodźmy, pora się przebrać. Wszyscy czworo weszli do wody i wciągnęli powietrze z wrażenia. Była bardzo zimna. Ich głosy niosły się czystym echem w górskim powietrzu, odbijając się od wysokich wzniesień. - Szkoda, że tu nie ma ryb - poskarżyła się Sandy, odpływając ostrożnie od brzegu. Mark uparł się, żeby przypięła do kostiumu nadmuchiwane skrzydła. Tym razem dziewczynka się nie sprzeciwiała. - Nie ma ryb ani alg - stwierdził, zwracając się do Liz. To wydawało się dziwne. Na ogół woda kojarzyła się mu z życiem, tutaj zaś było dokładnie na odwrót.
- Zjawią się - zapewniła. - Każdy, kto tu się kąpie, zostawia bakterie. Za sto lat ten staw przerodzi się w największą naturalną płytkę Petriego na planecie. Po każdym deszczu będzie rozsiewał po okolicy nowe drobnoustroje. - Zawsze zostawiamy po sobie ślad, co? - Mniej więcej. To pewnie przykład ewolucji na skalę galaktyczną. Planeta, która wytworzy formy życia tak inteligentne, że odkryją podróże międzygwiezdne, będzie miała szansę rozsiać swe DNA wśród gwiazd. Ewolucja to pole bitwy. - To brzmi jak hipoteza Gai. - Pewnie tak, doprowadzona do skrajności. Zastanawiam się, czy alfy rozumieją to instynktownie. Z pewnością szybko wzięły się za bioformowanie Elanu. Pamiętasz te przesłane przez Mortona obrazy rafinerii, którą zbudowały pod Randtown? - A czy twórcy bariery o tym wiedzieli? - Z pewnością. To płot przeciwko królikom, jak te, które budowano w Australii, gdy zaczęła się imigracja, tylko na skalę gwiezdną. A potem zjawiliśmy się my, z nożyczkami do drutu. Cholera, naprawdę jesteśmy głupi. Może w ten sposób ewolucja nam mówi, że już przeżyliśmy swą użyteczność. Mark stanął na śliskiej skale i ruszył w stronę brzegu. - Nie jesteśmy głupi. Po prostu mamy zasady. Czuję się dumny z tego, czym stała się ludzkość. - Obyś miał rację, kochanie. - Liz również wyszła z wody i pośpiesznie owinęła się wielkim ręcznikiem. - Jeszcze pięć minut - zawołała do dzieci. Były już kilka dobrych metrów od brzegu, pluskając się radośnie razem z Pandą. Barry zamachał do nich. - Proszę. Mark przekręcił pokrętła na dwóch puszkach z gorącą czekoladą i gdy buchnęła z nich para, wręczył jedną Liz. - Dziękuję. Pocałowała go przelotnie. - Przenoszą mnie - oznajmił krótko. - Dokąd? - Do innej części projektu. Spojrzał w górę. Nad horyzontem unosił się jeden z kosmicznych kwiatów. Olbrzymie gigażycie nadal budziło w nim dreszczyk emocji. Tylko pomyśleć, że gdzieś tam istnieje społeczeństwo, które może sobie pozwolić na stworzenie czegoś takiego po prostu dla zabawy. To mogło się stać
inspiracją. Nowa ludzka cywilizacja powinna sobie stawiać podobne cele, zamiast oddawać się nieustannemu komercyjnemu wyścigowi szczurów, otaczanemu czcią we Wspólnocie. - To znaczy dokąd? - zapytała dość ostro. - Dynastia buduje nie tylko arki ratunkowe. Tak wielka flota, wędrująca przez przestrzeń, o której nic nie wiemy... będzie potrzebowała ochrony, Liz. - O Jezu - warknęła z pogardą kobieta. - Mogłam się tego domyślić. Budują okręty wojenne. - Ehe, fregaty. To nowy model, mniejszy i szybszy niż okręty klasy „Moskwa". Ich napęd też ma w sobie coś nowego. Nie wiem co. A o ich uzbrojeniu nikt nie chce nic powiedzieć. - No jasne. I co im odpowiedziałeś? Mark pociągnął długi łyk gorącej czekolady, próbując zebrać myśli. Nie znosił kłócić się z Liz. Przede wszystkim była w tym znacznie lepsza od niego. - W tej pracy nie można wybierać sobie przydziałów. Oboje o tym wiedzieliśmy. - W porządku - zgodziła się. - Pewnie masz rację. Po prostu nie podoba mi się myśl, że będziesz pracował przy produkcji broni. - Nie chodzi o broń. Mam się zająć systemami montażowymi. Używają tam innych metod niż przy produkcji ark ratunkowych, montowanych z prefabrykowanych modułów. Montażownie fregat są połączone ze stocznią stacji. Poszczególne elementy wysyła się tam bezpośrednio i łączy na orbicie. - Hura! Kolejny wielki krok naprzód! - Liz - odparł oskarżycielskim tonem. - Toczymy wojnę. Sądząc z tego, co słyszałem, możemy jej nie wygrać. Naprawdę możemy. Usiadła na wielkim głazie, wpatrując się smętnie w trzymaną w rękach puszkę. - Wiem. Przepraszam, że jestem taka wredna. Po prostu... czuję się okropnie bezradna. - Hej. - Podszedł do żony i objął ją ramieniem. - To ty miałaś służyć mi wsparciem, pamiętasz? Tak brzmiała umowa. Uśmiechnęła się słabo, ściskając jego rękę. - Nie było żadnej umowy, kochanie. - To znaczy, że nie masz nic przeciwko temu? - Ehe. Pewnie nie mam.
- Dziękuję. Wiesz, że to dla mnie najważniejsze. Przyciągnęła go bliżej. - Tak się cieszę, że cię mam. Nie chciałabym być teraz z kimś innym. - Bez ciebie nie poradziłbym sobie z tym wszystkim. - Wskazał na dzieci. - I bez nich. Ale fregaty to już ostatni punkt. Odkąd wróciliśmy z Elanu, przez cały czas uciekamy. Koniec z tym. Więcej niespodzianek nie będzie. - Obyś miał rację, kochanie. Obyś tylko miał rację. Woda wypływała z prysznica pod takim ciśnieniem, że Mellanie niemal czuła ból. Nie musiała się nawet odwracać, strumienie zlewały ją ze wszystkich stron, wyloty przesuwały się w górę i w dół. Gdy układ procesorowy dodał wonnego mydła, po ciele dziewczyny spłynęła piana. Potem zmyła ją chłodniejsza woda. Jej temperatura dodała Mellanie wigoru po tym rozkosznym cieple. W końcu woda przestała płynąć i z wylotów umieszczonych na wszystkich marmurowych ścianach wielkiej, sześciennej kabiny buchnęło suche powietrze, osuszając jej skórę i targając włosami. Owinęła się w wielki, fioletowokremowy ręcznik i wróciła do sypialni biurowego apartamentu. Michelangelo nadal leżał na wielkim łożu, przyglądając się leniwie Mellanie, która zaczęła się ubierać. - Cholera, cieszę się, że uciekłaś od Baron - stwierdził. - Szkoda cię było dla niej. To zimna suka. - Natomiast z tobą łączy mnie głęboki, ważny dla nas obojga związek - odparła z figlarnym uśmiechem. - Jesteś świetna w łóżku. Oboje o tym wiemy. Rewelacyjna. - A ty jesteś świetnym nauczycielem. - Naprawdę? Można by pomyśleć, że to on czuje się niepewnie i pragnie uspokojenia. - Ciągle tu wracam, tak? Oboje wiemy, że jestem bardzo użyteczna dla programu i nie muszę już tego robić. Ale lubię to. Naprawdę bardzo lubię. Od strony łóżka dobiegło warknięcie. Michelangelo stoczył się z materaca, odgarniając długie włosy z jasnymi pasemkami. Mellanie nie mogła się powstrzymać przed zatrzymaniem spojrzenia na jego ciele. Mogłoby się zdawać, że młody Apollo wrócił między śmiertelników. - Cholera... nie rozumiem cię - poskarżył się. - Czego ty właściwie chcesz?
Uśmiechnęła się szeroko, wciskając się w asymetryczny top - Twojej roboty. - Wiesz co? Gdyby jakaś inna stażystka w twoim wieku powiedziała coś takiego, wyśmiałbym ją za żałosną naiwność. Ale w twoim przypadku to naprawdę nie jest zabawne. - Uważaj, kim dziś pomiatasz, bo może jutro będziesz robił mu kawę. - Zapamiętam to sobie. - Przyznaj: dobrze sobie poradziłam w sprawie ark ratunkowych, co? - Nigdy nie widziałem, by któryś z ważnych Halgarthów tak się wykręcał. Gratuluję. - Czarną z jedną kostką cukru. - Nie jesteś aż taka dobra - odparł, łypiąc na nią spode łba. - Jeszcze nie. - Wiem o tym. Chcę się zająć sprawą ark Sheldonów. To byłby prawdziwy news, na czas, nim gwiazdoloty wrócą z Bramy Piekieł. Popatrzył na nią w zamyśleniu. - A co z tym drugim wielkim newsem? - Nowojorskim skandalem finansowym? - Westchnęła. - Nie jest tak obiecujący. Wszystkie tropy już wystygły. Poza tym sprawą zainteresowały się władze. Co za pożytek z ogłoszenia czegoś, o czym wszyscy i tak wiedzą? Naszym celem i bogiem są wyłączne prawa. Tak mi powiedziałeś, kiedy zaczęłam tu pracować, i miałeś rację. Widzisz, pamiętam o tym. - Ehe. Skinął z namysłem głową. - O co chodzi? - Znała tę minę. Michelangelo nie znosił dzielić się swoimi tajemnicami. - Proszę? - No dobra, to będzie krótki wykład. Nie przemyślałem problemu jak należy. Próbujesz wytropić trzech raczej bogatych prawników zamieszanych w finansowe przekręty, mam rację? - Tak. Nie wspomniała nikomu ze współpracowników o Gwiezdnym Podróżniku. Jeszcze nie. Ta informacja da jej własny program, zapewne nawet studio. - Masz zamiar ich ścigać. Błąd. To właśnie zrobi policja, ale oni się przed nią ukrywają. Będą na to przygotowani i zatrą ślady. Każdy dobry myśliwy atakuje zwierzynę z najmniej spodziewanego
kierunku. Powinnaś była zapytać, dokąd uciekną. Popatrzył na nią wyczekująco. - Do jakiegoś syndykatu zbrodni, który zapewni im ochronę? - Blisko. Potrzebują miejsca, gdzie można zdobyć zupełnie nową tożsamość. Nie mówię tylko o zmianie zapisów w rejestrach, wymazaniu pamięci i otrzymaniu nowej twarzy. Jeśli rzeczywiście zdefraudowali tak wiele, jak mówisz, Wydział Nadużyć Finansowych będzie ich ścigał po całej Wspólnocie przez dziesięć następnych stuleci. Muszą być w stanie bezpiecznie cieszyć się nowo zdobytym bogactwem, zamiast oglądać się przez ramię aż do końca życia. W tym celu potrzebują czegoś znacznie więcej niż zwykłe przeprofilowanie komórkowe, WNF będzie miał w aktach ich DNA, zawsze będzie można ich zidentyfikować. Dlatego w pierwszej kolejności potrzebują modyfikacji komórkowego DNA. - A co to takiego? - Cholera, nigdy nie wiem, czy robisz sobie jaja, czy nie. To proces podobny do rejuwenacji. W klinice zmieniają DNA we wszystkich komórkach pacjenta. Na stałe. Ten, kto opuszcza zbiornik, jest dosłownie innym człowiekiem od tego, kto do niego wszedł. Gdy już załatwią tę sprawę, zdobędą nowe świadectwo urodzin, skompilują przyzwoity życiorys i ściągną wszystkie zmalwersowane pieniądze, będą wolni. Będą mogli mieszkać, gdzie zechcą, nawet tuż obok dawnej rodziny, i nikt się nie zorientuje. - A gdzie znajdą coś takiego? - Jeśli ktoś nie dysponuje własnym biogenetycznym instytutem, w grę wchodzi tylko jedno miejsce: Illuminatus. Jest tam mnóstwo wyspecjalizowanych, superdyskretnych klinik oferujących tego rodzaju usługi. - Muszę tam pojechać. - Wiedziałem, że to powiesz. Nawet jeśli tak zrobisz, nie masz pojęcia, gdzie są te kliniki. One raczej nie ogłaszają się w unisferze. - Znajdę je. Michelangelo westchnął przesadnie. - Tydzień temu troje ludzi zgłosiło się do Kliniki Saffrona na Allwyn Street. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Nie znam nazwisk, ale czas się zgadza. - Wydął skromnie usta. - Mam kontakty. Nadal jestem tu numerem jeden. Pamiętaj o tym. - Dziękuję - rzekła szczerze. - Mellanie, uważaj na siebie. Illuminatus nie jest najbezpieczniejszym miejscem we Wspólnocie.
Ozzie obudził się, gdy na twarz padły mu wąskie snopy słonecznego blasku. Chrząknął z niezadowoleniem. Wczorajsze rozczarowanie nadal wypełniało jego myśli, powodując apatię. W śpiworze było przytulnie, czuł na twarzy chłodny powiew. Wstanie wymagało wysiłku. - Niech to szlag. - Bezczynne leżenie nie wchodziło w grę. Za bardzo przypominałoby porażkę, a on nie był gotowy uznać się za pokonanego, jeszcze nie. Rozpiął śpiwór i przeciągnął się leniwie, a potem zadrżał z zimna. Miał na sobie tylko szorty i ostatni T-shirt. Pomacał wkoło ręką w poszukiwaniu sztruksów. Wciągnął je, a po nich koszulę w kratę. Szwy rękawa puściły z trzaskiem. Tylko nie znowu to samo! Kiedy ostatnio sprawdzał rękaw, rozdarcie wydawało się niegroźne. Włożył stary, ciemnoszary polar z wełny, a potem sięgnął po buty. Z dziur w skarpetkach sterczały palce. Dzisiejszy dzień będzie musiał poświęcić na szycie. Przyjrzał się uważniej palcom u nóg. Siniaki już zbladły, a szczerze mówiąc, zniknęły bez śladu, choć nie przypominał sobie, by smarował je maścią po wymierzeniu kolumnie zasłużonych kopniaków. Orion rozpalił już na nowo ognisko, rozniecając wczorajsze węgielki. Poobtłukiwane metalowe kubki stały nad ogniem na przypominającym tacę odłamku polipa. Gotowała się w nich woda. Chłopak uniósł wzrok i przywitał Ozziego uśmiechem. - Zostało pięć kostek herbaty - poinformował go Orion. - I dwie czekolady. Co wolisz? - A co tam, raz się żyje. Niech będzie... słucham? - Herbata czy czekolada? - Myślałem, że czekolada skończyła się wczoraj. Orion pogrzebał w leżących przed nim paczuszkach i pokazał mu kostki. Wszystkie były owinięte w folię: pięć w srebrną, a dwie w złotą z zielonymi paskami. - Nie skończyła się. Bournville Rich z podwójną śmietanką. Twoja ulubiona. - Masz rację. Przepraszam. Ehe, brachu, czekolada będzie w sam raz. Ozzie usiadł na polipowej wyniosłości i skrzywił się z bólu. - Jak kolano? - zapytał Orion. Kurwa, to niemożliwe! - Nadal sztywne - odparł z namysłem. - Gdzie Tochee? - Poszedł poszukać wody. Nocą zbadał okolicę w poszukiwaniu śladów maszynerii kierującej działaniem rafy. - A po co?
- Jak to po co? Sam mówiłeś, że powinniśmy znaleźć generator grawitacji. - Ale wiemy, że na rafie nie ma aktywności elektrycznej. A przynajmniej żadnej nie wykryliśmy. - Nie szukaliśmy znowu tak dokładnie. Poza tym mówiłeś Tochee, żeby uruchomił swój gadżet, kiedy będzie w dżungli. - Ehe. Przedwczoraj. Ale teraz właściwie nie ma po co, tak? Jeśli nic nie znaleźliśmy pod numerem seryjnym, na pewno nie znajdziemy nic między drzewami. Orion przestał odwijać drugą kostkę. - Pod numerem seryjnym? - Ehe - odparł z sarkazmem Ozzie. - Wielka, czarna kolumna na polanie. Byłem w kiepskim nastroju. Teraz sobie przypominasz? - Ozzie, o czym ty mówisz? - O kolumnie, którą wczoraj widzieliśmy. - Ozzie, wczoraj poszliśmy do iglicy na końcu rafy. - Nie, brachu, to było przedwczoraj. Wczoraj znaleźliśmy numer seryjny. - Na iglicy? Nic o tym nie powiedziałeś. - Kurde, nie. Wczoraj. Kolumna na polanie. Co się z tobą dzieje? Orion popatrzył nań z oburzeniem, wydymając usta. - Ja poszedłem wczoraj do iglicy. Nie wiem, gdzie ty byłeś. Ozzie umilkł. Chłopak nigdy nie robił sobie z niego jaj. Z pewnością w jego głosie pobrzmiewała szczerość. Z dżungli wyłonił się Tochee, trzymający w manipulatorach kilka pojemników, które wypełnił wodą. - Dzień dobry, przyjacielu Ozzie - przywitał go obcy za pośrednictwem ręcznego układu procesorowego. - Nic nie znalazłeś, prawda? - zapytał mężczyzna. - Twój sprzęt nie wykrył żadnej aktywności elektrycznej. Pokonałeś około pięciu kilometrów w tamtym kierunku. Ozzie wyciągnął rękę. - Zgadza się, przyjacielu Ozzie. Skąd o tym wiedziałeś?
- Zgadłem. - Kazał e-kamerdynerowi przywołać wczorajsze pliki. Lista, która pojawiła się w jego wirtualnym polu widzenia, obejmowała wizualne i inne zapisy sporządzone podczas wyprawy do końcowej iglicy. - Pokaż wszystkie pliki zapisane w ciągu pięciu ostatnich dni - polecił Ozzie. Nie znalazł nic, co dotyczyłoby kolumny z numerem seryjnym. - Cholera. - Rozwiązał sznurowadło i zdjął but, a potem pomacał palce w miejscu, gdzie powinien być siniak. Nie poczuł zupełnie nic. Powiedzmy to sobie jasno - zaczął ostrożnie. - Żaden z was nie pamięta, żebyśmy poszli do środka rafy? - Ja tam nie byłem - odparł Tochee. - Jestem jednak przekonany, że jeśli tam się udamy, może nam się udać odnaleźć tunel prowadzący do maszynerii ukrytej we wnętrzu rafy. Stamtąd powinno być najbliżej. - Święta racja, brachu. No to ruszajmy, dobra? Wciągnął but i wstał. Orion podsunął mu poobtłukiwany kubek. - Nie chcesz czekolady? - Pewnie, że chcę. Hej, miałeś jakieś niezwykłe sny, odkąd tu przybyliśmy? - Nie. Tylko zwyczajne. - Chłopak zrobił ponurą minę. - O dziewczynach i tak dalej. Ozzie narzucił ostre tempo. Zmierzał ku środkowi rafy trasą wytyczoną przez nawigacyjne funkcje ręcznego układu procesorowego. Tak jak poprzednio, drzewa stały się wyższe, gdy zbliżyli się do obszaru, który widział w wirtualnym polu widzenia. Dzisiaj jednak w luki między prastarymi drzewami nie wnikały snopy słonecznego blasku. - Musi gdzieś tu być - poskarżył się na głos, gdy zaczęli okrążać centralny obszar po raz trzeci. - Co? - zapytał Orion. Odkąd ruszyli w drogę, chłopak przypatrywał mu się z pewnym niepokojem. - Pośrodku jest polana. - Skąd wiesz? Stąd, że byłem tu wczoraj, i ty też. - Widziałem ją, kiedy się zbliżaliśmy. Zatrzymał się i polecił e-kamerdynerowi wyświetlić wszystkie wizualne pliki z kilku ostatnich godzin lotu „Zwiadowcy". Środek wyspy porastała nieprzerwana dżungla. Nie było tam żadnej polany. Ozzie zatrzymał się pod gumowatym pniem, opierając się o elastyczne gałęzie. Były jednak stare i suche, nie uginały się więc zbyt daleko. Dobra, albo to halucynacja, albo ktoś sprytnie zmienił
zapis w e-kamerdynerze. Nie, Orion i Tochee nic nie pamiętają. To musi być halucynacja. Albo wizja. Ale dlaczego ktoś chciał mnie zaprowadzić w to miejsce? Rozejrzał się po mrocznej dżungli. Spękany polip pokrywała warstewka piaszczystej gleby. Nie było na niej żadnych śladów. Nic tu się nie poruszało, nie widzieli żadnych zwierząt. Uruchomił wszystkie czujniki i zatoczył nimi pełen krąg. Nie zaobserwował niczego. - Nie rozumiem tego - oznajmił na głos. Na wpół spodziewał się, że odpowie mu basowy głos, dobiegający od strony wierzchołków drzew. - Przyjacielu Ozzie, nie widzę polany. - Ja również nie. Zapisy musiały się uszkodzić podczas lądowania. Układ procesorowy mocno oberwał. - Możemy już wracać? - zapytał Orion. - Nie podoba mi się tu. Wszystko jest smętne i martwe. - Jasne. Ozzie był w znacznie lepszym nastroju, niżby należało. Coś tu się dzieje. Gdybym tylko wiedział co. Zadanie było wredne, ale przecież Lucius Lee już się do tego przyzwyczaił. Przed trzema miesiącami przyznano mu na okres próbny stopień detektywa w dystrykcie NorthHarbour i od tego czasu zajmował się wyłącznie sporządzaniem plików i raportów dla dwóch starszych detektywów, do których przydzielono go na roczny okres stażu. Gdy opuszczali komisariat, to jemu przypadały nudne zajęcia, jak katalogowanie miejsc zbrodni, kierowanie zbierającymi dowody robotami oraz rozmowy z mało ważnymi świadkami. Zawsze też na niego spadała nocna służba. Tak jak teraz. Siedział w starym, sfatygowanym fordzie feishy w podziemnym garażu budynku Chantex, obserwując betonową jaskinię oświetloną zielonkawymi pasami fotopolimeru, które należałoby wymienić już kilka dobrych lat temu. Było dwadzieścia po czwartej rano. Na tym samym piętrze parkowało też piętnaście innych samochodów. Lucius znał już wszystkie na pamięć. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego nie mogli użyć do tej roli ukrytego czujnika. Sierżant Marhol, który był jego oficjalnym mentorem, powiedział tylko: „Musisz zbierać doświadczenie". To był pic na wodę. Sprawa była tak staromodna, że aż budziła śmiech. Gang młodocianych wyrzutków kradł w NorthHarbour luksusowe samochody. Niestety, przestępcy popełnili błąd. Jeden ze skradzionych pojazdów należał do bogatej dziewczyny syna radnego. Ratusz domagał się rezultatów, a automatyczne systemy nie mogły ich zapewnić. Nie szybko. Dlatego musiał tu siedzieć, czekając na wiadomość od jednego z tak zwanych informatorów Marhola. W rzeczywistości byli to raczej kumple, z którymi pijał. Marhol zabrał Luciusa do baru na spotkanie, zapewne po to, by mieć świadka, który potwierdzi mu rachunek za poniesione wydatki. Dlatego Lucius musiał tu teraz siedzieć. Ten nic nie warty informator - najwyżej dwudziestoletni, poważnie uzależniony chłopak - zapewniał, że samochody kradnie gang
Stuhawków z SouthCentral. Powinien to wiedzieć, bo sam należał do JiKów, którzy byli właścicielami NorthHarbour, a oni nie byli winni. Stuhawkowie zaciągnęli dług u syndykatu, który dał im mechanika i listę. Zajmowali się zwiadem i ochroną. Szukali jednak towaru w NorthHarbour, nie we własnej dzielnicy. To była typowa wojna o teren. I z powodu takiego syfu podatnicy z Tridelta City musieli przez cały tydzień płacić Marholowi za piwo. Czwarta dwadzieścia jeden. Drzwi windy się otworzyły. Wyszedł z nich mężczyzna. Był niski, jak na dzisiejsze czasy, gdy rejuwenacja mogła każdemu dodać centymetrów, tylko minimalnie zwiększając koszty. Był też chudy. Wystające z krótkich rękawów ręce składały się niemal wyłącznie ze skóry i kości. Za to dłonie miał nieproporcjonalnie duże i do tego brudne. Na pierwszy rzut oka wyglądał na pierwszożyciowca po pięćdziesiątce, potem jednak Lucius przyjrzał mu się uważniej. Facet był pewny siebie, szedł krokiem dumnym jak szef dynastii wchodzący do swego haremu. Był też w pełni przytomny, nie wracał do domu po nocnej zmianie. Oddech Luciusa przyśpieszył gwałtownie. Ten facet nie był członkiem gangu młodocianych przestępców. Policjant był też przekonany, że wcale nie jest w pierwszym życiu. Podobną pewność siebie zyskiwało się po co najmniej stu latach. Może informator miał rację i Stuhawkowie rzeczywiście pracowali dla syndykatu. Lucius nagle poczuł się bardzo zainteresowany. Mechanik podszedł do czarnego mercedesa FX 3000p, nowiutkiego sedana, wartego ponad sto tysięcy ziemskich dolarów. W skład ceny wchodził znakomity system bezpieczeństwa, program układu kierującego osiągał w praktyce poziom LI. Nikt nie odjedzie tym samochodem bez zgody właściciela. Lucius czekał, aż mężczyzna spróbuje się włamać do mercedesa. Wtedy go aresztuje. Cieszył się w duchu, że nie było z nim żadnych Stuhawków. Aresztowanie, po którym szybko nastąpi skuteczne przesłuchanie, będzie przykładem aktywnych działań policji, jakich domagał się radny. Co prawda Lucius i tak nic na tym nie skorzysta. Cała zasługa z pewnością przypadnie Marholowi. Mechanik powoli okrążył błyszczący pojazd, przyglądając się mu z szacunkiem i aprobatą. Luciusa zdumiewała bezczelność mężczyzny. Chyba nie zamierzał naprawdę zwinąć mercedesa? Nagle przypomniał sobie ogólnowspólnotowy list gończy wysłany za jakimś mechanikiem ekstraklasy. Dostali go na komisariacie parę miesięcy temu. Ten facet z pewnością należał do ekstraklasy. Świadczyła o tym choćby jego arogancja. Lucius polecił e-kamerdynerowi znaleźć stosowny plik. Mechanik chciał już dotknąć punktu styku drzwi mercedesa od strony kierowcy, gdy nagle zamarł w bezruchu. Lucius wstrzymał oddech. Mężczyzna rozejrzał się po prawie pustym garażu, zatrzymując wzrok na fordzie feishy. Rozciągnął usta w ironicznym uśmieszku i ruszył ku niemu. - O cholera - mruknął policjant. Nie było mowy, by ktoś zdołał przeniknąć wzrokiem bezpieczne szyby forda, choćby miał najlepsze wszczepy siatkówkowe. Mimo to mechanik w jakiś sposób wykrył jego obecność. Lucius uświadomił sobie, że zapewne zdradził się, korzystając z unisfery. Policja posługiwała się bezpiecznym kodowaniem, ale i tak z samochodu popłynął elektromagnetyczny impuls. W pustym garażu. Nad ranem. - Rewelacyjna robota, Lucius - powiedział
do siebie z goryczą. - Po prostu rewelacyjna. By jeszcze podkreślić jego błąd, e-kamerdyner dostarczył zamówiony plik. Wywiad Floty poszukiwał Robina Bearda, znanego kryminalisty specjalizującego się w przestępstwach związanych z samochodami. Przez wirtualne pole widzenia Luciusa przebiegło mnóstwo biograficznych danych. Towarzyszyło im kilka zdjęć. Choć były niewielkie różnice, można było rozpoznać mężczyznę, który znajdował się już tylko trzy metry od maski forda. Do tej pory Beard nie wyciągnął żadnej broni. Lucius mocniej ścisnął pistolet. Mechanik uśmiechnął się do czarnej, matowej szyby i położył dłoń na punkcie styku forda. Gdy uaktywniły się tatuaże OO, całe jego przedramię zalśniło czerwonozielonym blaskiem. Lucius podskoczył nagle, gdy wewnątrz samochodu poniósł się echem złowrogi brzęk. Wszystkie zamki się zamknęły. Na tablicy rozdzielczej zaczęły migać trzy czerwone światła. Policjant poczuł wstrętny smród spalenizny. - Na twoim miejscu bardzo bym uważał, czego dotykam - ostrzegł go Beard. - Akumulatory nadprzewodnikowe twojego samochodu są uszkodzone. Prąd płynie z nich prosto do karoserii. Nie ruszaj niczego metalicznego. Aha, i wszystko, co jonizuje powietrze, zadziała jak przewodnik. Żeby wymienić pierwszy z brzegu przykład, strzał z jonowego pistoletu w okno. Wyładowanie usmaży tego, kto trzyma pistolet. Widziałeś kiedyś człowieka uderzonego przez piorun? Podobno gałki oczne im pękają, a język zmienia się w zwęglone mięso. - Pistolet jonowy wysunął się z palców zaskoczonego Luciusa i upadł ze stukiem na podłogę. Policjant wzdrygnął się trwożnie. Robin Beard uśmiechnął się, usłyszawszy cichy dźwięk. - Bez obaw, w akumulatorach zostało niewiele mocy. Do południa powinny się wyczerpać. Odwrócił się na pięcie i podszedł do czarnego mercedesa. W wirtualnym polu widzenia Luciusa rozbłysło czerwone światełko alarmowe, informując go, że stracił kontakt z unisferą. Beard dotknął punktu styku mercedesa. Policjant nie był zaskoczony, gdy drzwi się otworzyły. Po niespełna trzydziestu sekundach wielki samochód zjechał gładko z rampy, znikając w pięknej nocy Illuminatusa. W dniu, gdy gwiazdoloty miały dotrzeć do układu planetarnego, w którym znajdowała się Brama Piekieł, flota nasiliła obserwację Utraconych Planet. Wilson siedział w swym białym gabinecie, studiując napływające informacje. Towarzyszyła mu Anna, pełniąca funkcję oficera łącznikowego, i Oscar jako najstarszy rangą oficer sztabu. Kontyngent floty uzupełniał Columbia, Justine Burnelli reprezentowała Senat. Usiadła tak daleko od Rafaela, jak to tylko możliwe. Rząd reprezentowała Patricia Kantil, choć prezydent Doi utrzymywała ultrabezpieczne połączenie w czasie rzeczywistym, podobnie jak Nigel Sheldon, który zapewne był w kontakcie z pozostałymi głowami dynastii. Wilson o to nie pytał. Dimitri Leopoldvich spóźnił się o kilka minut i usiadł obok Patricii, ignorując chłodne przyjęcie ze strony oficerów floty. Flota zaczęła otwierać nad Utraconymi Planetami tunele czasoprzestrzenne - tego samego typu jak te,
które służyły do utrzymywania łączności z partyzantami działającymi na okupowanych przez alfy światach. Tym razem jednak wyloty ulokowano kilka milionów kilometrów od planet, poza zasięgiem potężnych orbitalnych systemów obronnych. Instrumenty obserwacyjne wysunęły się w czasoprzestrzeń, w poszukiwaniu cech charakterystycznych kwantowej dystorsji tuneli czasoprzestrzennych. Odkryły w sumie osiemset sześćdziesiąt cztery tunele łączące Utracone Planety z układem planetarnym Bramy Piekieł. - Myślałam, że nasi żołnierze wysadzili kilka bram ulokowanych na planetach - odezwała się Patricia. - Do tej pory dwadzieścia siedem - potwierdził Rafael. - Alfy potrzebują średnio trzech dni, by otworzyć je ponownie i zmontować nowy mechanizm. - Jakie straty ponieśliśmy? - Stu siedemnastu zabitych - odparł z dumą Wilson. - Znacznie mniej, niż szacowaliśmy. Nasze działania przynoszą efekty. - Wiążemy ich zasoby, ale w sumie nie szkodzimy im zbytnio - sprzeciwił się Dimitri. Rafael obrzucił go wyjątkowo chłodnym spojrzeniem. Półtorej godziny przed przewidywanym terminem ataku siedemset siedemdziesiąt dwa tunele czasoprzestrzenne alf zamknęły się nagle. - O kurde! - zawołał Oscar. Podniósł się nieco z krzesła, jakby mógł się w ten sposób zbliżyć do wyświetlanych przez holograficzny portal danych, zajmujących połowę pomieszczenia. - Za wcześnie, by otwierać szampana? - zapytał od niechcenia Rafael, uśmiechając się do Wilsona. - Udało się? - zapytała Patricia z zachwytem w głosie. - Nie - zaprzeczył stanowczo Dimitri, z uwagą studiując dane. - Na każdej planecie zostały dokładnie cztery tunele czasoprzestrzenne. Wiemy, że alfy liczą w systemie czwórkowym. To było celowe posunięcie. Zachowały kontakt z nowymi koloniami, a to znaczy, że one zamknęły pozostałe tunele, nie my. - Nie może pan być tego pewien - sprzeciwił się Oscar. - Gdyby nasz atak zdołał zniszczyć ponad siedemset generatorów tuneli czasoprzestrzennych, pozostałe z pewnością by nie ocalały. To był świadomy manewr, nie efekt działania pocisków Douvoira. Wilson miał ochotę kazać mu się zamknąć. Z chwilą zamknięcia tuneli jego nadzieje poszybowały pod samo niebo. Bardzo potrzebował czegoś, co podniesie go na duchu, po tym, jak się zorientował, że flotę zinfiltrowano. Niestety, to, co mówił strateg z StPetersburga, miało sens.
Nie zabijaj posłańca. - Kiedy będziemy wiedzieli na pewno? - zapytała prezydent Doi. - Niedługo - zapewnił Wilson. Spokój brzmiący w jego głosie był tylko uprzejmym kłamstwem. Po pięciu godzinach wszystkie tunele otworzyły się ponownie. W pomieszczeniu rozległ się chóralny jęk. - Jak brzmi pańska interpretacja? - zapytała Leopoldvicha Justine. - Alfy odparły atak - stwierdził blady mężczyzna. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, ocierał chusteczką pot z czoła. - Mówiłem, że użyją wszystkich dostępnych środków do obrony punktu zbornego. - Mówił pan - przyznał Rafael. - I co teraz? - zapytała prezydent Doi z dezorientacją w głosie. - Musimy się dowiedzieć, co się stało - odrzekł Wilson. - Pokonały nas - stwierdziła Patricia. W jej głosie pobrzmiewały gniew i strach. Machnęła gwałtownie ręką, wskazując na obraz. - Tyle przynajmniej jest oczywiste, do cholery. - Chodzi mi o szczegóły techniczne - kontynuował Wilson. - Jak to zrobiły? Musimy to wiedzieć, jeśli mamy stworzyć skuteczną strategię. - Minie co najmniej pięć dni, nim wracające okręty będą mogły się z nami skontaktować - zauważył Nigel. - Jeśli jakieś ocalały - dodał Dimitri. - Dość już tego - warknął ze złością Rafael. Wilson uspokoił go, unosząc rękę. - Wiem, że to trudne. Tam są nasi przyjaciele i towarzysze. Musimy jednak realistycznie oceniać sytuację. - Nie możemy czekać tak długo - oznajmił Dimitri. - Pani prezydent, bezwzględnie musimy uzbroić nasze pozostałe gwiazdoloty w bomby kwantowe stworzone przez projekt „Seattle". Alfy pozostają zdolne do natychmiastowej ofensywy, a teraz nie mają już powodu zwlekać. - Tak - zgodziła się Doi. - Widziałam pańskie poprzednie rekomendacje. Admirale Kime? - Słucham, pani prezydent?
- Za trzydzieści minut rozpoczniemy posiedzenie Rady Wojennej w pełnym składzie, przy użyciu ultrabezpiecznych łączy. Niech pan przedstawi plany wykorzystania bomb kwantowych do obrony Wspólnoty oraz ewentualne alternatywne możliwości. - Zgoda, pani prezydent. - Czy ogłosimy wiadomość o niepowodzeniu ataku na Bramę Piekieł? - zapytała Justine. - Nie - zdecydowała natychmiast Patricia. - Nie wiemy, co się wydarzyło. Ludzie będą się obawiać najgorszego, a my nie znamy żadnych faktów, które mogłyby ich uspokoić. - Media będą oczekiwać jakiegoś komentarza. - Trudno. Powiemy po prostu, że nie jesteśmy pewni rezultatów i czekamy na powrót gwiazdolotów. - Domyślą się, że coś jest nie w porządku - zauważyła Justine. - Gdyby atak się udał, krzyczelibyśmy o tym na całe gardło. - Mamy pięć dni, nim będziemy musieli się przyznać do porażki - odparła Patricia. - To wystarczy, by przygotować grunt. Musimy to rozegrać bardzo precyzyjnie, by zapobiec panice. Wszyscy poza Rafaelem i Justine opuścili gabinet. Wilson unikał spoglądania na Oscara. Dimitri twierdził, że alfy potrafiły sobie poradzić z pociskami Douvoira, ponieważ już wcześniej wiedziały, że ludzie są w stanie przeprowadzić tego rodzaju atak. Co jednak, jeśli im o tym powiedziano, przekazano wszystkie szczegóły? Wiedziałem, że flotę zinfiltrowano, i nic w tej sprawie nie zrobiłem, bo bałem się wyjść na głupka. - Powinniście się dowiedzieć, że poprę zgłoszoną przez Dimitriego propozycję użycia bomb kwantowych - poinformował Rafaela i Justine. Obyśmy tylko zachowali choć minimalną przyzwoitość w ich wykorzystaniu. - Co za mały skurwysynek - mruknął Columbia. - Od początku miał rację - sprzeciwił się Wilson. - Co więcej, wykonuje tylko swoją robotę. Cholera, gdybyśmy go posłuchali i zaatakowali Bramę Piekieł bombami kwantowymi, zapewne nie znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji. - Nie mamy czasu na gdybanie - stwierdził Rafael. - Musimy się skupić na bezpośrednim zagrożeniu. - Gdybyśmy użyli bomb kwantowych, nie byłoby bezpośredniego zagrożenia. - Nie możemy tego wiedzieć - sprzeciwił się Columbia. - Nie na pewno. - To nie technika nas zawiodła. Zabrakło nam woli. Jesteśmy zbyt cywilizowani, by unicestwić przeciwnika.
- Cieszę się z tego - oznajmiła Justine. - Niechęć do eksterminacji obcych istot, nawet jeśli mogą nam sprawić kłopoty, definiuje nas jako gatunek. Nie zniżymy się do ich poziomu. To musi coś znaczyć. - Nic nie będzie znaczyło, jeśli wszyscy zginiemy - warknął ze złością Wilson. Wiedział, że się boi i próbuje ukryć ten fakt. To było żałosne, ale niepowodzenie ataku przyprawiło go o głęboki szok, a implikacje tego faktu były jeszcze gorsze. Dimitri miał rację. Musieli rozważyć niewyobrażalne. - Myślicie, że prezydent Doi autoryzuje ich użycie? - zapytała Justine. - Sheldon to zrobi - zapewnił Rafael. - Jest realistą. Wiem, że dynastia Halgarthów go poprze. Większość pozostałych również. Nikt się nie spodziewał tak całkowitego niepowodzenia dzisiejszego ataku. Porażka wytrąciła nas z równowagi, ale wkrótce uświadomimy sobie jej implikacje i inni również. - Potrząsnął głową, z niechęcią przyznając rację oponentowi. - Dimitri i jego świrowaty zespół ekspertów mieli rację. Byliśmy za mało bezlitośni. Nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, z czym mamy do czynienia, bo to było zbyt przerażające. Wilson miał ochotę powiedzieć mu o zdrajcy na pokładzie „Drugiej Szansy" i istnieniu Gwiezdnego Podróżnika, zachował jednak wystarczająco wiele instynktu politycznego, by się powstrzymać. Ty tchórzu - zadrwił z siebie w myślach. Niemniej w najbliższych dniach będzie potrzebował poparcia Rafaela. Po prostu musieli ze sobą współpracować. Ludzkość nie mogła już sobie pozwolić na kolejny błąd. Na tę myśl wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł złowrogi dreszcz. Rada Wojenna potrzebowała piętnastu minut na podjęcie decyzji. Jednogłośnie postanowiono wyposażyć wszystkie okręty floty w bomby kwantowe, by odeprzeć spodziewane ataki alf.
DZIEWIĘĆ
Gdy przed dwustu laty Wydział Eksploracji STT otworzył tunel czasoprzestrzenny nad Illuminatusem, widok, który się zmaterializował, przyprawił wszystkich o szok. W centrum sterowania zapadła głucha cisza. Myśleli, że odkryli niewiarygodnie zaawansowaną cywilizację, która zurbanizowała każdy skrawek lądu. Zawieszona w czarnej pustce planeta zwracała się ciemną stroną ku wylotowi tunelu. Normalnie trudno by ją było zauważyć w takiej pozycji. Elektroniczne instrumenty odbierające rozmaite zakresy widma zlokalizowałyby ją bez trudu, ale nieuzbrojone ludzkie oko, spoglądające przez utwardzaną szybę centrum sterowania, pustą komorę izolacyjną i wreszcie pole siłowe tunelu czasoprzestrzennego, mogłoby mieć trudności z wypatrzeniem ciemnego kręgu na tle nieba. Tym razem jednak wyglądało to zupełnie inaczej. Wszystkie kontynenty lśniły akwamarynową poświatą. Unosiły się nad nimi cienkie pasemka
podświetlonych tym blaskiem chmur. Tylko góry i czapy biegunowe pozostawały ciemne. Dyrektor operacji wysunął przez tunel antenę i wysłał sygnały do mieszkańców planetarnego miasta. O dziwo, na całym zakresie elektromagnetycznego pasma panowała cisza, mącona jedynie harmoniami skąpanej w słonecznym wietrze jonosfery. Potem zaczęły napływać wyniki zebrane przez instrumenty obserwacyjne, umożliwiając przeprowadzenie wstępnej analizy. Światło nie było efektem technologii. Jego pochodzenie było czysto biologiczne. Wybierając się na Illuminatusa, Adam Elvin zawsze zapominał zabrać koszulek z krótkimi rękawkami. Miał mentalność mieszczucha i nie potrafił się przyzwyczaić do myśli, że klimat na zamieszkanych terenach może być aż tak wilgotny. Nikt nie budował miast pośrodku dżungli. To było niecywilizowane, a co więcej w ogóle się nie opłacało. Poza tą planetą. Po wyjściu z klimatyzowanego holu hotelu „Conomela" po raz kolejny uświadomił sobie, że popełnił fatalny błąd w doborze strojów. Nawet tutaj, gdzie przed promieniami słońca chronił go jaskrawoszkarłatny, półksiężycowaty daszek osłaniający wejście do hotelu, było parno jak w saunie. Półorganiczne włókna białego garnituru Adama przybrały srebrnawy odcień, próbując wypromieniować ciepło. Wachlował się autentyczną panamą. Portier w uniformie wskazał na taksówkę - rdzawobrązowego lincolna - która zatrzymała się przed wejściem, otwierając drzwi. - Seńor Duanro - rzekł, dotykając z szacunkiem skraju czapki palcami obleczonej w białą rękawiczkę dłoni. - Dziękuję. Adam pośpiesznie skrył się w chłodnym, suchym wnętrzu pojazdu. Tym razem nie przemknęła mu przez głowę myśl, że wszyscy ludzie są równi, a wolny rynek poniża portiera, zmuszając go do służalczego zachowania. Dzisiaj patrzył z sympatią na każdego, kto pomoże mu trafić w chłodne, wygodne miejsce. Podał układowi procesorowemu pojazdu miejsce przeznaczenia i lincoln włączył się agresywnie w ruch. Ulica była zatłoczona. Połowę pojazdów na niej stanowiły dostawcze ciężarówki i furgonetki parkujące przy krawężnikach. Samochodom, jednośladom i autobusom zostało tylko kilka środkowych pasm. Taksówka toczyła się z prędkością dwudziestu mil na godzinę, jej klakson odzywał się średnio co trzydzieści sekund, gdy mijali ją piesi, wrotkarze i rowerzyści. W Tridelta City zawsze wyglądało to tak samo. Dwadzieścia cztery miliony ludzi tłoczyły się tu na skrawku lądu o średnicy zaledwie trzydziestu mil, co powodowało poważne problemy z korkami. Było tu jednoszynowe metro, spowijające miasto gęstą pajęczyną. Jego linie przebiegały nawet pod najokazalszymi wieżowcami. Zbudowano je jednak przed stu laty, gdy liczba ludności była czterokrotnie mniejsza. Tłok w wagonach powodował zagrożenie dla zdrowia. Metrem jeździli tylko biedni i turyści. Rada Miejska pobierała opłatę drogową wysokości 2000 illuminofuntów rocznie, by zniechęcić ludzi do korzystania z samochodu. Rocznie uiszczało ją trzy miliony osób. Po pięciu milach i dwudziestu trzech minutach taksówka zatrzymała się pod Wieżą Anau, cylindrycznym wieżowcem o wysokości dwustu pięćdziesięciu pięter. Jego szerokie, lśniące
srebrnym, metalicznym blaskiem okna ułożono w lekko schodkowy wzór. Wyglądało to, jakby skóra wieżowca marszczyła się, otaczając go śrubowatą liną. Adam wjechał ekspresową windą na sto pięćdziesiąte piętro, gdzie cumowały sterowce, a potem przesiadł się do lokalnej windy i dotarł na sto siedemdziesiąte ósme. Gabinet Agenta znajdował się po wschodniej stronie gmachu. Trzy skromne pokoje ozdobiono zimnymi blokami czarnego granitu. Recepcjonistka terroryzowała gości samym swym wyglądem. Prosty, ciemnoszary garnitur był bardzo obcisły i rysowały się pod nim warstwy wzmocnionych mięśni. Adam podejrzewał, że pośród dodatkowych komórek mięśniowych podejrzanego pochodzenia, pokrytych rozciągniętą skórą ukrywają się liczne systemy połączonej obwodami organicznymi broni. Szyja była gładkim słupem przechodzącym bezpośrednio w policzki. Kobieta nie miała podbródka, tylko niesamowicie atrakcyjne usta, umalowane na wiśniowo. Rozciągnęła je w miłym uśmiechu, gdy Adam przedstawił jej biurkowemu układowi procesorowemu tożsamość Silasa Duanro. - Może pan wejść, seńor Duanro - oznajmiła słodkim, wysokim, melodyjnym głosem. - Szef się pana spodziewa. Siedzący za granitowym biurkiem Agent przywitał go uśmiechem. Był wysokim mężczyzną, który zachował szczupłą sylwetkę dzięki temu, że zużywał mnóstwo nerwowej energii. Koniuszek jego orlego nosa niemal dotykał górnej wargi. Z jakiegoś powodu nie zmodyfikował komórek włosowych na głowie. Strzygł się bardzo krótko, ale to tylko w niewielkim stopniu maskowało zakola. - Seńor Silas Duanro? Hm. - Uśmiechnął się z własnego żartu. - Wie pan, może pan używać w kontaktach ze mną tego samego nazwiska. Po tak długich kontaktach cóż nam pozostało, jeśli nie zaufanie? - Z pewnością - zgodził się Adam. Nie był w Tridelta City już od kilku dobrych lat, ale Agent zawsze potrafił go rozpoznać. Poprzednio wyglądał zupełnie inaczej, był starszy i grubszy. Tym razem miał twarz czterdziestolatka o pucołowatych policzkach, zielonych oczach i gęstych, kasztanowych włosach. Skórę miał jednak grubą i pokrytą lekkimi dziobami. Po tak wielu pośpiesznych, tanich i nieprofesjonalnych przeprofilowaniach komórkowych w końcu zaczęła się buntować. Rano i wieczorem musiał się smarować kremem nawilżającym, a i tak, gdy tylko się odezwał, odnosił wrażenie, że całą twarz ma zbliznowaciałą. Jego policzki zawsze były teraz zimne. Naczynia włosowate źle znosiły ciągłą przebudowę. Człowiek mógł znieść tylko ograniczoną liczbę zabiegów przeprofilowania i Adam wiedział, że szybko zbliża się do chwili, gdy będzie musiał z tym skończyć. Ale jeszcze nie teraz. By stać się Silasem Duanro, musiał też sporo stracić na wadze i poddać mięśnie wzmocnieniu. Od dawna nie czuł się tak sprawny i silny, choć jego serce i inne narządy wewnętrzne wymagały wsparcia bardzo nowoczesnych genoprotein, by móc sprostać wymogom wzmocnionej masy mięśniowej. Musiał też przebudować ciało, by powstrzymać rozwój cukrzycy typu drugiego, która pojawiła się przed dwoma laty. Wierzył, że będzie gotowy, gdy tylko Johansson da sygnał do rozpoczęcia operacji przebicia się przez blokadę. Nie miał zamiaru przyglądać się jej z tylnego siedzenia, wykrzykiwać swych rad przez unisferę. Nie wątpił, że to będzie jego łabędzia pieśń.
- Napije się pan czegoś? - zapytał z uśmiechem Agent. To był stały element ich rytuału. - A co pan ma? Gospodarz podszedł z uśmiechem do ściany. Potężna granitowa płyta otworzyła się bezgłośnie, odsłaniając jasno oświetlony barek. - Zobaczymy. Nie będę panu zawracał głowy winami z Talotee, choć to ostatni krzyk mody. Co pan powie na niebieskiego Impiricusa? To miejscowa podróbka, ale moim skromnym zdaniem nawet lepsza od oryginału. - Proszę bardzo. Agent powoli napełnił gęstym, fioletowym płynem kieliszki z ciętego kryształu. - I drugi dla mnie. - Wrócił do biurka i podsunął kieliszek Adamowi. - Na zdrowie. - Na zdrowie. - Adam wychylił trunek jednym haustem. Gardło wypełnił mu zimny płomień. - A niech mnie - mruknął. Oczy zaszły mu łzami. - Niezłe - stwierdził głosem ochrypłym, jakby nagle zapadł na grypę. - Wiedziałem, że przypadnie panu do gustu. Ma pan klasę. Niestety, o większości moich klientów nie można tego powiedzieć. Najczęściej robię interesy z gangsterami. Nie obchodzi ich nic oprócz jeszcze groźniejszej broni i coraz paskudniejszych wirusów. Pan to co innego. Byłem dumny na widok nazwisk, jakie padły podczas procesu po ataku na „Drugą Szansę". Wiedziałem, że większość z tych ludzi pochodziła ode mnie. To była naprawdę stylowa operacja, przeprowadzona z werwą. W dzisiejszych czasach to zdarza się bardzo rzadko. - Ale gwiazdolot ocalał. - Niestety, tak. Ale śnić sen jest jak lecieć nad wysokimi górami. - Keats? - Manby. Co mogę dla pana zrobić? - zapytał Agent. - Pracuję nad nowym projektem i potrzebuję wsparcia. - Oczywiście. - Chodzi głównie o zwykłych żołnierzy. Adam polecił e-kamerdynerowi przekazać listę zamówień do biurkowego układu procesorowego Agenta. - Żadnych wyspecjalizowanych techników? Szkoda. Z pewnością spróbuję odszukać potrzebnych ludzi, muszę jednak powiedzieć, że połowa mojej listy B walczy obecnie dla floty za liniami wroga. I
nie wszyscy z nich to skazańcy. Wielu zgłosiło się na ochotnika. Tego typu robota przemawia do ich instynktów. Wrócą okryci chwałą i obwieszeni medalami, zdeterminowani rozpocząć uczciwe życie, a za parę lat znowu zapukają do moich drzwi w poszukiwaniu pracy. Tymczasem jednak moje rezerwy prezentują się żałośnie. Czy nie mógłby pan odwlec tego projektu? - Nie na długo. Czy chodzi o pieniądze? - Dobry Boże, nie - zaprzeczył Agent ze szczerze oburzoną miną. - W takim przypadku zapewne nie podjąłbym się wykonania zadania. Cenię wyzwania, przed jakimi postawił mnie pan w ciągu tych wszystkich lat, i jestem przekonany, że tym razem również sobie poradzę. Duma zawodowa i tak dalej. - Rozumiem. - Adam zademonstrował swój najlepszy fałszywy uśmiech, boleśnie rozciągając zmaltretowaną skórę twarzy. Agentowi zawsze chodziło o pieniądze. Kryminaliści byli najgorszą odmianą kapitalistów. - Zaoferuję zwyczajowe ubezpieczenie ożywieniowe na wypadek przedwczesnej utraty ciała. - Słyszę to z radością. W bieżącej chwili kliniki Wspólnoty zalała fala wniosków o ożywienie złożonych przez rodziny ofiar z Utraconych Planet. Te świnie żądają paskarskich cen. Obawiam się, że to rynek sprzedawcy. - Po rewolucji wszyscy pójdą pod ścianę, hę? - Oczywiście. Dam wam za darmo ludzi do plutonów egzekucyjnych. Ale na razie... - Na razie niech pan znajdzie żołnierzy i wyśle mi rachunek. W pliku jest jednorazowy kod adresowy. - Ma pan na myśli jakiś konkretny termin? - Mogę dać panu tydzień. - Adama nie obchodziło, jak poważne trudności sprawi to Agentowi. - Za wykonanie kontraktu wypłacę wysoką premię. Agent uniósł brwi. - Zawsze cieszę się z dodatkowej motywacji, obawiam się jednak, że panująca we Wspólnocie sytuacja może mi utrudnić zadanie. - Tydzień. - Widzę, że pan nie ustąpi. No cóż, szlachetne aspiracje same są własną nagrodą. Nie zawiodę pana. Pochylił się nagle i wyciągnął rękę. Adam zadrżał, starając się ukryć grymas pogardy. - Znakomicie. - Agent podszedł do barku i nalał kolejne dwa kieliszki niebieskiego Impiricusa. Machnął ręką i dziesięć wysokich, granitowych płyt obróciło się o dziewięćdziesiąt stopni,
odsłaniając panoramiczne okno. - Jest tu bezpieczniej niż w większości innych miejsc - stwierdził. Jedno bogate miasto łatwiej obronić. Rada Miejska wydała też wielkie sumy na udoskonalenie naszych pól siłowych, by wzmocnić osłonę zapewnianą przez flotę. Niemniej nadal dręczą mnie wątpliwości. Otrzymałem błogosławieństwo życia pośród piękna, jakie mogą stworzyć jedynie Bóg i natura. - Jakiego rodzaju wątpliwości? - zapytał Adam, spoglądając na rozciągający się za plecami Agenta widok. Tridelta City lśniło w blasku popołudniowego słońca. Płaską, osuszoną wyspę pokrywały ongiś rozlewiska. Łączyły się tu ze sobą trzy rzeki: Logrosan, Dongara i Górna Monkira. Każda z nich była wielka, a razem składały się na potężny nurt Dolnej Monkiry, płynącej do odległego o trzysta mil oceanu. Przed przybyciem ludzi na Illuminatusa rejon potrójnej delty był piaszczystym bagnem zalewanym pięć, sześć razy do roku przez wzbierające rzeki. Nurt unosił ze sobą wszelką roślinność, jaka zdołała się ukorzenić na niskich, podmokłych wydmach od czasu poprzedniego potopu. Rada Wspólnoty ogłosiła lasy i dżungle planety rezerwatem ścisłym, zakazując ich wyrębu, a to był jedyny obszar poza górami, którego nie porastały drzewa, STT wzniosła w jego centrum szeroką na dwie mile tamę poprzeczną i wybudowała swój dworzec planetarny pośród tropikalnego upału i wilgoci. W miarę, jak zjawiały się kolejne ekipy budowlane, a firmy turystyczne inwestowały tu coraz większe sumy, budowano kolejne mury. Potężne pompy osuszyły i ustabilizowały podmokłe piaski, a nowa gleba, wybagrowana z rzek albo przywieziona pociągami, podwyższyła poziom gruntu na sztucznej wyspie. Głęboko w ziemię wkopano fundamenty i zbudowano potężne gmachy. Tridelta City rozrastało się szybko, najpierw na zewnątrz, a po dotarciu do granic bagna ku górze. Wszędzie wznosiły się drapacze chmur z betonu, metalu, kompozytów i szkła, tworzące gotycką panoramę pełną ostrych wieżyczek górujących nad mrocznym tłem niższych budynków Większość wieżowców miała kilometr wysokości, a najnowsze sięgały jeszcze wyżej w przesycone mgiełką powietrze. Wieża Kinoki - w tej chwili jedynie smukła piramida rusztowań wznosząca się na wschodnim brzegu Logrosanu, miała osiągnąć trzy kilometry. Przy niemal każdym wieżowcu cumował sterowiec, a przy najwyższych po kilka, na różnych wysokościach. Statki powietrzne miały ponad dwieście metrów długości, a na ich spodzie umieszczono pokłady obserwacyjne. Żaden z nich nie kursował za dnia. Czekały cierpliwie na wysuniętych ramionach cumowniczych, kołysząc się na lekkich powiewach niosącego mgłę wiatru. Z tej wysokości można było zobaczyć krajobraz po drugiej stronie potężnych rzek opływających miasto. Niskie góry porośnięte nieprzerwanym lasem barwy fuksji i ciemnego granatu ciągnęły się aż po horyzont. W dolinach kłębiła się biała jak śnieg mgła, stanowiąca odbicie skomplikowanej sieci dopływów skrytej pod gęstymi koronami drzew. Nad zaokrąglonymi szczytami przemykały konstelacje ciemniejszych chmur, nawilżające ziemię strugami ulewy. Bogacze mieszkający w penthouse’ach na dachach płacili fortunę za możliwość podziwiania tego widoku. Nawet za dnia panorama była imponująca. - Działam po mrocznej stronie cywilizacji - oznajmił Agent z żalem w głosie. Odwrócił się plecami do Adama, by wyglądać przez okno. - Codziennie patrzę na swoje miasto i widzę, jak wysoko potrafimy się wspiąć. W tym pokoju mam też jednak szansę zaobserwować, jak nisko możemy upaść jako gatunek. Rozumie pan, w niczym nie uczestniczę osobiście. Jestem tylko pośrednikiem i dzięki
temu mogę prowadzić życie, jakie mi odpowiada. Nagrodą dla mnie jest nieustanne podniecenie, nieodłącznie towarzyszące niebezpieczeństwu, są też pieniądze, kobiety i dreszczyk płynący z uczestnictwa w rozgrywkach politycznych i wojnach między korporacjami, o których zwykły obywatel nic nie wie. Teraz jednak zjawił się pan. Stoi pan poza tym wszystkim i planuje jakiś akt przemocy w imieniu Strażników Jaźni. Zastanawiam się, czy tym razem nie powinienem się włączyć. - Jeśli chce pan mojej rady, lepiej nie. Są szanse, że nikt z nas nie wróci żywy. - Szczera odpowiedź. Mój dylemat wygląda jednak następująco: już raz zaatakowaliście flotę, a teraz wszyscy rozpaczliwie czekamy na powrót gwiazdolotów. Wie pan, że rządom polecono przestawić systemy obronne na alarm drugiego poziomu? Pierwszy poziom polega na tym, że się je włącza. Flota nie chce też powiedzieć, czy odniosła jakikolwiek sukces. - Nie możemy tego wiedzieć, dopóki nie wrócą okręty. - Wie pan, że to nonsens. Gdyby atak na Bramę Piekieł się udał, wszystkie tunele czasoprzestrzenne otworzone przez obcych na obszarze Wspólnoty powinny się zamknąć. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego poufnie kazano się nam przygotować. A teraz zjawił się pan i chce pan dostać żołnierzy za tydzień. Muszę zadać sobie pytanie, czy to na pewno przypadek? Jestem gotowy dopuścić się za pieniądze wielu czynów, ale zdrada własnego gatunku nie jest jednym z nich. - To nie zdrada, wręcz przeciwnie. - Pańska ideologia twierdzi, że manipulują nami obcy. Zgadza się? Adam ku swemu zdziwieniu poczuł, że się poci, choć pomieszczenie było klimatyzowane. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że z Agentem mogą być kłopoty, przynajmniej nie na tle moralnym. Tym razem nie przygotował żadnych planów awaryjnych. To głupio z mojej strony. - Zgadza się, ale to nie jest moja ideologia. Nie jestem Strażnikiem, po prostu pracuję dla nich od czasu do czasu. Poza tym podczas ataku na „Drugą Szansę" flota jeszcze nie istniała. Niech pan pomyśli: gdyby udało się zniszczyć gwiazdolot, nie doszłoby do zniknięcia bariery. Agent odwrócił się od okna i uniósł kieliszek. - Jeśli nie wtedy, to później. - Znowu się uśmiechnął. - Rozumiem jednak pańską logikę. Daje pan słowo? - Jesteśmy po tej samej stronie. - Od takich wieści dorośli mężczyźni ronią łzy. Adam uniósł kieliszek i wypił połowę trunku. Był pewien, że tym razem palił w gardło mocniej. - Uwierzy pan komuś na słowo? - Szczycę się tym, że jestem staromodny. Dziwi to pana? Wiem, co pan o mnie sądzi. Proszę to uznać
za małą zemstę. - Na zdrowie. Adam dopił trunek. - Opuszcza pan nas? Naprawdę wierzę, że miasto jest bezpieczne. Nasz przemysł zbrojeniowy jest zakrojony na niewielką skalę w porównaniu z planetami Wielkiej Piętnastki, ale za to bardzo nowoczesny. - Samotna forteca broniąca się przed hordą barbarzyńców? Dziękuję, to nie dla mnie. Niech pan kiedyś sprawdzi zapisy z oblężenia Leningradu i zada sobie pytanie, kto naprawdę wygrał. - Szuka pan chwalebnej śmierci? - Nie. W gruncie rzeczy temu właśnie staramy się zapobiec. - Brawo. Swoją drogą, uwierzyłem panu przede wszystkim dlatego, że wiem, kogo pan reprezentuje. Martwi mnie fakt, że po ciemnych uliczkach Tridelta City kręcą się ostatnio jacyś naprawdę dziwni ludzie, - Doprawdy? - Ach, drwina, obrona wszystkich głupców. Jesteśmy miniaturą Wspólnoty, seńor Duanro. Popatrzcie na nas, a zobaczycie siebie. - Dobra, wierzę panu. Co to za ludzie? - W tym właśnie sęk. Pomimo wszelkich wysiłków, a zapomnijmy na moment o skromności dysponuję znacznymi środkami, nie udało mi się ustalić, komu służą. Z pewnością nie należą do żadnego znanego mi ruchu izolacjonistycznego ani syndykatu zbrodni. A mimo to mają pieniądze, tak wielkie, że zdołali kupić prawo wyłączności do korzystania z kilku naszych najtajniejszych klinik. W ostatnich miesiącach wielu moich klientów spadło z listy oczekujących, by wspólnicy tych nowych ludzi mogli otrzymać połączoną obwodami organicznymi broń albo skorzystać z innych usług. Jako grupa, stanowią poważną siłę. - Dziękuję za ostrzeżenie. Agent uniósł kieliszek w toaście i wypił go jednym haustem. Adam wstał. Nie potrafił się oprzeć pokusie i spojrzał po raz ostatni przez okno. Agent miał rację. Tridelta City było najbardziej kosmopolitycznym miastem we Wspólnocie. Dlatego właśnie rząd był tu tak skłócony i radykalnie niezależny. Pogarda dla wspólnotowego prawa i nienawiść do „ingerencji" Senatu zajmowały wysokie miejsce na liście priorytetów każdego miejscowego polityka. Dlatego właśnie firmy pragnące zrobić użytek z bardziej liberalnych praw chętnie lokowały tu swe bardziej specyficzne wydziały oraz laboratoria badawcze. Gospodarka planety rosła równie szybko jak jej ludność, a w miejscowej atmosferze bujnie rozkwitały syndykaty zbrodni.
Konsternacja, jaką budził w Senacie ten rozrastający się „ośrodek przestępczości", była kolejną przyczyną antagonizmu. Osiągnął on szczyt przed siedemdziesięciu laty, gdy toczono kampanię na rzecz izolacji. Choć jednak mieszkańcy Tridelta City nie szanowali praw Wspólnoty, lubili jej pieniądze. Illuminatus nie zerwał kontaktu z resztą cywilizacji. - Ma pan koneksje wśród miejscowych polityków - odezwał się Adam. - Zastanawiam się, czy mógłbym pana prosić o przysługę. - Z chęcią się dowiem, o co chodzi. - We Wspólnocie rozpoczęto wiele projektów budowy ark ratunkowych. - Tak, oglądałem w zeszłym tygodniu program Michelangela. Ta młoda reporterka wykonała świetną robotę. Lubię patrzeć, jak członkowie dynastii pocą się publicznie. - Gdyby usłyszał pan, że jakieś firmy z Illuminatusa zaopatrują Sheldonów w części, z chęcią bym się o tym dowiedział. - Taką przysługę wyświadczę panu z radością. Popytam ludzi. - Dziękuję. Jak zwykle miło było z panem rozmawiać. Zaledwie pół godziny po powrocie Adama do hotelu „Conomela" połączyła się z nim Jenny McNowak. - Właśnie przybyliśmy na dworzec planetarny w Tridelta City - poinformowała go. - Pomyślałam sobie, że chciałbyś się o tym dowiedzieć. - Co tu robicie? - Śledzimy Bernadette Halgarth. Przyjechała ekspresem prosto z EdenBurga. Stoimy na schodach przy Dalston Street. Właśnie odjechała taksówką. Kanton próbuje się włamać do układu procesorowego pojazdu, żeby sprawdzić, w którym hotelu się zatrzymała. - Dobra, a co tu robi Bernadette? - Kto wie? Przez cały tydzień była bardzo zajęta. Obiady, przyjęcia, wywiady, posiedzenia komisji, to samo co zawsze. Jej harmonogram nie przewidywał wizyty na Illuminatusie. Co więcej, nikomu nie powiedziała, że się tu wybiera. Nagle rzuciła wszystko i wsiadła do pociągu. Zgodnie z planem powinna teraz pić koktajle w towarzystwie niższych rangą członków dynastii w galerii „Rialto Metropolitan". - Dobra, miejcie ją na oku i zawiadomcie mnie, jeśli coś się stanie. - Zrobimy, co będziemy mogli, ale jest nas tylko dwoje. Czy mógłbyś ściągnąć jakieś posiłki? Trudno nam będzie śledzić ją w takim mieście.
- Postaram się, ale w tej chwili trochę brakuje nam ludzi. Posłuchaj, Jenny, to tylko obserwacja, jasne? Nie mieszajcie się w żadne incydenty. Miejcie oczy otwarte i meldujcie o wszystkim. - Wiem. Aha, Kanton mówi, że taksówka jedzie do hotelu „Octavious" na Lower Monkira Wharfside Avenue. E-kamerdyner Adama ściągnął z miejscowej cybersfery dane dotyczące „Octaviousa". To był trzygwiazdkowy hotel średniej wielkości, zbudowany przed stu pięćdziesięciu laty. Ktoś taki jak Bernadette w normalnych warunkach raczej nie zatrzymywałby się w podobnym miejscu. - To z pewnością ciekawe - rzekł Adam. - Postaram się ściągnąć dla was jakąś pomoc. Na razie jednak pod żadnym pozorem nie zatrzymujcie się w „Octaviousie". Nie wiemy, co tam jest. Dowiedziałem się, że w mieście są wyposażeni w połączoną obwodami organicznymi broń ludzie nienależący do żadnego z miejscowych syndykatów. - Zrobimy, co się da - zapewniła Jenny i przerwała połączenie. Adam zamknął oczy, zastanawiając się, kogo mógłby odwołać od innych zadań. Nie szukał usprawiedliwień, mówiąc, że brakuje im ludzi. Na koniec połączył się z Kieranem McSobelem i kazał mu pojechać na Illuminatusa najbliższym ekspresem razem z Jamasem McPeierlsem i Rosamund McKratz, by wspomóc Jenny i Kantona. Potem nawiązał łączność z Bradleyem. - Cieszę się, że inwestycja w Bernadette najwyraźniej się opłaciła - stwierdził Johansson. - Szanse nie wydawały się zbyt wielkie. - Wkrótce się upewnimy. Nie opuściłaby EdenBurga w ten sposób, gdyby sprawa nie była pilna. - Masz rację. Sądzę, że chwila nie jest przypadkowa. Wygląda na to, że atak na Bramę Piekieł natrafił na trudności. W unisferowych wiadomościach pojawiają się pytania, czy tunele czasoprzestrzenne alf się zamknęły. - Gdyby tak było, flota by to ogłosiła, a jeśli nie ona, Doi z pewnością chciałaby zawiadomić Senat. - Czas nie jest po naszej stronie, Adamie. Za dwa dni gwiazdoloty teoretycznie powinny się znaleźć w zasięgu łączności ze Wspólnotą. Jeśli wieści będą złe, jak wszyscy podejrzewają, nasza szansa może nadejść bardzo szybko. - Myślisz, że Gwiezdny Podróżnik opuści Wspólnotę? - Jeśli nie udało się nam zniszczyć Bramy Piekieł, alfy z pewnością zaatakują kolejne planety. Ludzkość będzie się bronić ze wszystkich sił. Wojna nie skończy się, dopóki jeden z gatunków nie ulegnie zagładzie. Zwycięzca niewątpliwie poniesie poważne straty. To właśnie jest celem Gwiezdnego Podróżnika. Gdy zacznie się ostatni etap, rezultat będzie nieunikniony. Obcy nie ma powodu pozostawać w strefie działań wojennych. Zbudowaliśmy już straszliwie niszczycielską broń, relatywistyczne pociski Douvoira, a kto wie, co flota trzyma w tajemnicy. Z pewnością pracuje nad jeszcze groźniejszą bronią. Tak jest zawsze.
- Chwileczkę, chcesz powiedzieć, że nic już nie powstrzyma wojny? Sądziłem, że wyeliminowanie i zdemaskowanie Gwiezdnego Podróżnika jej zapobiegnie. - Nie obiecywałem tego, Adamie. Nie miałem pojęcia, że alfy okażą się tak brutalne i bezkompromisowe. Nie wiem, jak moglibyśmy je powstrzymać. Adam wyjrzał przez hotelowe okno. Zbliżał się zmierzch. Piękne, różowozłote słońce dotykało już ciemnej linii budynków. Ostatnie snopy pomarańczowego blasku przebijały się przez mgłę i chmury, padając na dachy oraz mury wieżowców. Słowa Johanssona wstrząsnęły Adamem niczym strzał z policyjnego ogłuszacza. Z jego kończyn odpłynęła wszelka siła, pozostawiając jedynie ostre mrowienie. - W takim razie... po co, kurwa, to robimy? - Chodzi o sprawiedliwość, Adamie. Gwiezdny Podróżnik zniszczył świat, ongiś pełen życia i potencjału. Megarozbłysk obrócił Far Away w pustynię, by obcy mógł wysłać sygnał do dalekich gwiazd. Nas również doprowadził na skraj zagłady. Z pewnością nie sądzisz, że powinniśmy pozwolić mu uciec? Adamie, jesteś jednym z nielicznych ludzi, którzy rozumieją, co znaczy sprawiedliwość. - Nie - jęknął Adam i usiadł ciężko na brzegu łóżka. Oddychał z wysiłkiem, przez chwilę sądził, że ma udar. Jego ciało w ogóle nie reagowało na bodźce. Znowu ujrzał pociąg pasażerski mknący zmienioną trasą przez dworzec Abadan, by nadrobić czas utracony na StLincoln. Nie powinien się znajdować na tym torze, nie o tej godzinie. Wybuch... - To nie jest sprawiedliwość. Zabijanie bez usprawiedliwienia to zwykłe morderstwo. - Wytłumaczyłeś to może Kazimirowi? Czy mieszkańcy wiosek Strażników, atakowanych obecnie na Far Away, doceniliby twoje wzniosłe, elitarne rozumowanie? - Wiosek? Adam zmarszczył brwi i potrząsnął głową, próbując się skoncentrować. - Najemnicy z Instytutu napadają na wszystkie klanowe osady, które mogą zlokalizować. Nie mówię o frontowych fortach z uzbrojonymi wojownikami. Atakują naszych farmerów i pasterzy. Nasze matki i ich dzieci. Gwiezdny Podróżnik poszczuł swych umundurowanych gangsterów na słabych i starych, licząc na to, że pośpieszymy im z pomocą. On wraca na Far Away, Adamie, a jego niewolnicy torują mu drogę. - A co mogłoby zakończyć wojnę? Musi istnieć jakiś sposób! - Jeśli mi nie wierzysz, pogadaj ze Stigiem. On nadal siedzi w Armstrong City, choć rzucają tam bomby zapalające, a snajperzy atakują z ukrycia. Ale lepiej się pośpiesz. Instytut zaproponował gubernatorowi pomoc w przywróceniu „porządku publicznego". Wkrótce przejmie kontrolę nad bramą i zablokuje nam dostęp.
- Nie jestem pewien, czy nadal potrafię sobie z tym poradzić. - Biedny Adam. Zawsze uważałeś się za szlachetnego bojownika, wierzyłeś, że słuszna sprawa w końcu zatriumfuje. Nie zawsze tak jest. Wszechświat nie opiera się na sprawiedliwości. Na ogół zwyciężają silniejsi. Możemy jedynie zdecydować, kto się okaże silniejszy. My czy Gwiezdny Podróżnik. Nie dawaj za wygraną, Adamie. Pokonałeś zbyt długą drogę. - Cholera. Otarł z czoła zimny pot i spojrzał ze zdziwieniem na wilgoć na dłoni. Powinienem był się domyślić, że nie ma prostej odpowiedzi. Może zresztą się domyśliłem. Ciągnę to tylko dlatego, że nic innego mi nie zostało. - Adamie - rzekł stanowczo Bradley. - Bez tego naprawdę nie będzie nadziei. Musimy pozwolić planecie wywrzeć zemstę.
- Zgoda. - Adam wstał, patrząc na pogrążające się w mroku miasto. - Zgoda, niech cię szlag. - Przygotuj pociąg do przebicia się przez blokadę. To będzie coś wspaniałego, Adamie. Podróż, która stanie się legendą. Po zakończeniu rozmowy Adam nie ruszał się z miejsca. Wyglądał przez okno, aż wreszcie w Tridelta City zapadła noc i po raz ostatni ujrzał dżunglę w całej jej chwale. - W dupę z legendą - mruknął ze śmiechem. Głos omal mu się nie załamał, ale Adam już o to nie dbał. Polecił robogosposi spakować bagaż i pojechał taksówką na dworzec STT. Jego e-kamerdyner zarezerwował bilet na najbliższy pociąg na Kyushu. Podporucznicy Gwyneth Russell i Jim Nwan wysiedli za Tarlem z taksówki i ruszyli na posterunek policji w NorthHarbour. Mundury zostawili w Paryżu. Tutaj, w Tridelta City, za bardzo rzucałyby się w oczy. Tarlo miał na sobie jasnoniebieską koszulkę z krótkimi, wystrzępionymi rękawkami, stare dżinsy, tenisówki oraz ozdobiony koralikami skórzany naszyjnik. Gwyneth zazdrościła mu. Nim skryli się w budynku, jej kremowy kostium i szara bluzka były wilgotne od potu, mimo że słońce kryło się już za horyzontem. Sierżant Marhol i tymczasowy detektyw Lucius Lee czekali na nich za biurkiem. - To z pewnością nie było przyjemne - powiedział Jim do Luciusa, gdy wszyscy pięcioro jechali windą na piętnaste piętro, gdzie znajdowały się gabinety policjantów. - Mówiłem mu, że zdobędzie doświadczenie - odezwał się Marhol, śmiejąc się prostacko, i klepnął mocno Luciusa po plecach. Miał nadwagę, brzuch wylewał mu się za pas. Nosił drogie ubranie. Tymczasowy detektyw zachwiał się pod wpływem uderzenia. Przez jego twarz przemknął wyraz pogardy. - Ten facet był niezły - stwierdził. - Pytałem w firmie o model FX 3000p. Nie chcieli uwierzyć, że zabezpieczenia dało się złamać tak szybko. Twierdzili, że właściciel z pewnością chce wyłudzić odszkodowanie. - A czy pytałeś w Fordzie o zabezpieczenie akumulatora feishy? Marhol znowu się roześmiał. Gwyneth pomyślała, że tym śmiechem bardzo szybko można się znudzić. Tandemom detektywów przydzielono identyczne gabinety, przypominające szereg szklanych pudełek. Niektórzy policjanci stali na korytarzu, by przyjrzeć się ważniakom z floty zmierzającym do bezpiecznych pokojów konferencyjnych położonych na końcu. Paru ludzi przywitało „więźnia samochodu" uśmiechami i głośnymi okrzykami. Młody policjant znosił to z nerwowym uśmieszkiem. - Co dokładnie dla nas macie? - zapytał Tarlo, gdy już zajęli miejsca w pokoju konferencyjnym.
Wysokie okna zamknięto osłonami. Gwyneth nie była z tego zadowolona, jeszcze nigdy nie widziała nocy na Illuminatusie. - Złodziej mercedesa pasuje do podanego przez was rysopisu - odparł Marhol. W holograficznym portalu pojawił się obraz zarejestrowany na parkingu przez wszczepy siatkówkowe Luciusa. Przedstawiał Bearda zbliżającego się do forda feishy. Obok pojawiły się obrazy porównawcze. - To chyba faktycznie on - przyznała Gwyneth. - Czy ktoś z miejscowych potrafiłby zrobić taki numer? - zapytał Tarlo. - Jeden albo dwóch - odparł Marhol. - Być może. Jak mówił Lucius, mercedes był trudny do rozgryzienia. - Żaden z miejscowych mechaników nie pasuje do profilu fizycznego - dodał Lucius. - To wasz człowiek. - Dziękuję. Od tej chwili to priorytetowe śledztwo floty. - Tarlo przekazał układowi procesorowemu zarządzającemu salą dane dotyczące ciężarówki Bearda. - Załadujcie to do układów procesorowych kierujących ruchem ulicznym. Chcę, żeby wasi ludzie zatrzymywali i sprawdzali każdy pojazd choć w przybliżeniu zgadzający się z opisem. - Hej, to praca w nadgodzinach - zauważył Marhol z drwiącym grymasem. - Flota nam za to zapłaci? Tarlo uśmiechnął się szeroko. - Flota skaże każdego, kto spieprzy robotę, na sto lat zawieszenia życia. Będzie pan dalej pyskował, czy woli pan przeżyć najbliższą dobę? - Niech cię chuj, ważniaku. Rozwiązaliśmy dla was tę sprawę, moglibyście chociaż okazać wdzięczność. - Okazuję ją w bardzo niewielkim stopniu. Wysłaliśmy list gończy za Robinem Beardem już przed wieloma tygodniami, a pan zlecił nowicjuszowi obserwację w sprawie w stu procentach zgadzającej się z jego profilem działania? Swoją drogą, podoba mi się ten garniturek. Sporo kosztował, co? Robili panu ostatnio audyt podatkowy? Kiedy Centralny Urząd Skarbowy weźmie się za sprawdzanie danych, może się zrobić naprawdę nieprzyjemnie. To się zdarzyło jednemu mojemu staremu kumplowi. Programy księgowe latami ryły w jego aktach. Od stresu musiał się poddać przedwczesnej rejuwenacji. - Myśli pan, że grożenie mi ułatwi wam zadanie? - Nikomu nie grożę, kolego. Proszę o współpracę. Do tej pory robiłem to grzecznie. - A o co właściwie prosicie? - zainteresował się Lucius.
- Ten wasz informator. Muszę z nim natychmiast pogadać. - No wie pan, on nie ma stałych godzin urzędowania - sprzeciwił się Marhol. - Potrzeba czasu, by umówić się na spotkanie. - Tak było kiedyś - stwierdziła Gwyneth. - Od dziś robimy to szybko. Możemy wprowadzić jego adres unisferowy do programu lokalizującego i wysłać uzbrojonych ludzi z nakazem aresztowania, gdy tylko nadejdzie sygnał, możemy skierować do jego domu jeszcze większe siły albo możemy spotkać się z nim w umówionym barze. - Albo możemy aresztować tylu Stuhawków, ilu tylko się da - zasugerował Jim Nwan. - Poddamy ich neuroprzesłuchaniu albo może odczytaniu wspomnień, i w ten sposób poznamy miejsce pobytu Bearda. Tarlo pokiwał z uznaniem głową. - To mi się podoba. Prawdopodobieństwo sukcesu jest wysokie. - Kurwa, nie możecie zapuszkować całego gangu - sprzeciwił się Marhol. - A dlaczego? - zdziwił się Tarlo. - Bo wszystkie pozostałe gangi w mieście wypowiedziałyby wojnę policji - wyjaśnił Lucius. Ludzie i tak już są podminowani atakiem floty na Bramę Piekieł. Nie potrzebujemy dodatkowych komplikacji. Gwyneth wzruszyła ramionami. - To nie nasz problem. - No dobra - ustąpił z niechęcią Marhol. - Mój znajomy lubi pić w barze „Illucid" w Northgate. - Dziękuję. - Tarlo wstał. - Chodźmy. Chcę przymknąć Robina Bearda przed upływem doby. Mellanie wynajęła maleńki apartament w monolitycznym, czterdziestopiętrowym gmachu, niespełna pól mili od brzegu Logrosanu. Był znacznie ciemniejszy od tego w Venice Beach. Jedyne okno wychodziło na miasto, nie na rzekę. Za to klimatyzacja działała, a to jej zdaniem było najważniejsze. Wilgotność w Tridelta City była niewiarygodna. Gdy słońce zaszło, wyświetliła na ściennym ekranie program Michelangela, przygotowując się do wyjścia. W studiu byli Valetta Halgarth i Oliver Tam. Michelangelo pytał ich, jak się zakończył atak na Bramę Piekieł. Choć Mellanie zdążyła już poznać wykrętne sztuczki zawodowych polityków, zaimponowała jej urozmaicona pomysłowość, z jaką dwoje senatorów unikało odpowiedzi. Wzięła prysznic, by zmyć z siebie pot po dniu spędzonym na ulicach miasta. Potem się wytarła i włożyła biały, bawełniany stanik, a na niego biały mikrosweter bez rękawów, z luźno tkanej białej wełny. Był tylko trochę większy od stanika, mogła więc pokazać szczupły brzuch oraz błyszczący
rubinowy kolczyk w pępku. Wsunęła się w białą minispódniczkę. Nie włożyła rajstop. Poświęciła pół godziny na wcieranie olejku w nogi, by nadać skórze atrakcyjny poblask. Żadne z jej ubrań nie miało metki znanego producenta, nie były nawet kopiami czegoś modnego, jakie sprzedawano we wszystkich sklepach w Tridelta City, by jak najskuteczniej wydoić tatuaże kredytowe turystów. Kupiła w mieście tylko długie naszyjniki z drewnianymi paciorkami oraz lawendowymi kulkami z kryształu, które owinęła wokół szyi. - Ale dlaczego flota utajniła wszystkie informacje dotyczące ataku na Bramę Piekieł? - pytał Michelangelo rozsądnym tonem. - Jestem pewien, że alfy wiedzą, czy je zaatakowaliśmy, czy nie. Z pewnością jedyny logiczny wniosek brzmi tak, że nasze okręty poniosły porażkę i rząd stara się zapobiec panice. Mellanie odwróciła się lekko w stronę ekranu, czekając na odpowiedź. - Nasze zdolności wywiadowcze muszą z oczywistych powodów pozostać ukryte - odparł gładko Oliver Tam. - Jestem pewien, że potrafimy ustalić, czy tunele czasoprzestrzenne obcych prowadzące do Utraconych Planet są otwarte czy zamknięte. Zapewnia to nam pewną przewagę. Flota nie może ujawniać swych tajemnic tylko po to, by zadowolić media. Gdy tylko gwiazdoloty znajdą się w zasięgu naszych odbiorników, otrzymamy pewną odpowiedź. Czy to możliwe, że po prostu nie potrafi pan znieść niepewności, panie Michelangelo? Czy media nie stały się zbyt aroganckie, czy w pogoni za oglądalnością nie zapomniały o interesie gatunku? - Czy to miał być żart? - zapytał Michelangelo. Sprawiał wrażenie śmiertelnie urażonego tą zniewagą. U kogoś tak potężnie zbudowanego gniew wyglądał imponująco. Oliver Tam ze wszystkich sił starał się nie okazać strachu. Mellanie uśmiechnęła się, patrząc na te absurdalne popisy. Potem przejrzała się w lustrze. Włosy miała teraz kruczoczarne i lekko falujące. Po obu stronach podtrzymywały je tanie, pomarańczowożółte opaski. Po chwili zastanowienia umalowała się najciemniejszą fioletową szminką, jaką zdołała znaleźć. Dzięki skórnym genoproteinom jej twarz pokrywały teraz piegi. Wyglądała tak pretensjonalnie, że aż chciała cisnąć czymś w lustro. Zamiast tego ujęła twarz w dłonie i przesłała sobie całusa. To była idealnie dobrana maska. Widoczna w lustrze twarz z pewnością nie należała do Mellanie Rescorai, sławnej śledczej reporterki z najlepszych unisferowych programów. Tamto oblicze znała cała cywilizowana Galaktyka. To była naiwna nastolatka w pierwszym życiu, świeża i spragniona zabawy w tym ekscytującym mieście, ale nie do końca wiedząca, gdzie jej szukać. Z pewnością nie zabraknie chętnych, by jej w tym pomóc. Mężczyźni lubili dociekliwą młodość, zwłaszcza ci starsi i bardziej zblazowani. Wiedziała o tym, nim jeszcze poznała Morty’ego. Gdy Mellanie opuściła apartamentowiec, na dworze było już wyraźnie chłodniej. Od rzeki wiała lekka bryza, wywierająca narkotyczne działanie na tłoczących się na chodnikach pieszych, z zapałem poszukujących barów i klubów. Ruszyła na zachód szeroką aleją, zmierzając w stronę rzeki. Nie potrafiła ukryć radosnego uśmiechu. Ulice ze wszystkich sił starały się przedstawić pełną
krzykliwych barw imitację wspaniałego widoku rozciągającego się za rzeką. Nad chodnikami ze związanego enzymatycznie betonu pierwsze dziesięć metrów wysokości budynków pokrywały jarzące się jaskrawo neony, migotliwe hologramy oraz świecące jednostajnym blaskiem fotopolimerowe lampy. Wyżej miejscowe przepisy zabraniały wszelkich świetlnych zanieczyszczeń. Gdy spoglądała w górę, wyglądało to niesamowicie - jakby ulicę pokryto upiornie czarnym sufitem. Można było dostrzec najjaśniejsze gwiazdy, o ile nie przesłaniały ich resztki pozostałych po dniu chmur, ale pionowe ściany wieżowców były niewidoczne. Przez ich okna nie mógł się wydostawać nawet najmniejszy promień światła, by nie psuć widoku. Wypatrzyła tylko jedną skazę: jasno oświetlony pokład obserwacyjny sterowca startującego z pomostu na jednym z drapaczy chmur. Statek powietrzny uniósł się stromo w górę, by przemknąć nad dachami wieżowców i rozpocząć całonocny lot nad dżunglą. Mellanie dotarła do skrzyżowania i ruszyła w stronę południowej przystani, gdzie cumowały promy. Ostatnia, krótka aleja prowadząca na brzeg otwierała się powoli, każdy kolejny budynek był coraz mniejszy. Ku promom zmierzał tłum rozradowanych turystów. Gdy ujrzała, co jest przed nią, zaczęła zwalniać kroku. Niemal wszyscy nowi przybysze zatrzymywali się, wytrzeszczając oczy z wrażenia. Logrosan miał w tym miejscu milę szerokości. Czarna, pokryta lekkimi zmarszczkami rzeka szumiała cicho, opływając miasto. Na drugim brzegu pofałdowane wzgórza porastała dżungla. Każde drzewo lśniło opalizującym splendorem. W przeciwieństwie do ziemskich roślin, które rozwijały coraz większe i barwniejsze kwiaty, by przyciągnąć owady, roślinność z Illuminatusa wykorzystywała do tego celu bioluminescencję. Ciemne liście za dnia pochłaniały światło słońca, nocą zaś uwalniały nagromadzoną energię pod postacią łagodnej poświaty. Każde drzewo spowijał oddzielny, zimny nimb i blask dżungli dorównywał intensywnością sennemu światłu wschodzącego słońca. Zachwycona Mellanie wybiegła na nabrzeże. Odchodziły od niego liczne mola. Przy jednym z nich cumował jej prom „Goldhawk", wielki, stary, metalowy statek przepływający rzekę co godzina, za dnia i w nocy. Na pokładzie tłoczyło się dwustu pięćdziesięciu pasażerów. Gdy prom zbliżał się do Nabrzeża Południowego, wszyscy przepychali się w stronę dziobu, żeby lepiej widzieć. Podczas krótkiego rejsu przeleciały nad nimi trzy kolejne sterowce. Mellanie machała do nich ręką, śmiejąc się z własnej głupoty. Dopadł ją szalony nastrój. Widok świetlistej dżungli pozwolił jej się uspokoić. Ostatnie czterdzieści osiem godzin przeżyła w nieustannym napięciu. Zbierała informacje o Klinice Saffrona. Michelangelo miał rację, szpital był dyskretny. Rankiem odbyła spacer po ulicznych kawiarniach przy Allwyn Street, nie spuszczając z oka Wieży Greenforda. W wysokim na kilometr stożku z błyszczącej stali i fioletowego szkła znajdowały się sklepy, fabryki, biura, hotele, bary, spa i apartamenty. Najwyższe piętro było przystanią sterowców. Na końcu ramienia unosił się biernie ciemny, jajowaty statek powietrzny. Gmach wznosił się w pewnej odległości od ulicy, na końcu własnego placu. U jego podstawy znajdowały się wysokie okna o łukowatym zwieńczeniu, sięgające piątego piętra. Każde z nich stanowiło wejście do oddzielnej sekcji budynku. Mellanie raczej nie mogła obejść wieżowca wkoło, by sprawdzić, które z nich należy do kliniki. Dlatego siedziała pod markizami kolejnych kawiarń, popijając ziołową herbatę albo wodę mineralną, podczas gdy jej programy i wszczepy stopniowo
infiltrowały wewnętrzną sieć Wieży Greenforda. Dzięki danym ściągniętym z układów procesorowych na wszystkich piętrach budynku Mellanie szybko się dowiedziała, że Klinika Saffrona zajmuje siedem kondygnacji, zaczynając od trzydziestej ósmej. Odebrawszy tę informację, dziewczyna przechyliła głowę, by zobaczyć okna szpitala. W jej wirtualnym polu widzenia otoczyły je cienkie obwódki barwy neonowej zieleni. Nie mogła zbliżyć się bardziej, wizualnie ani elektronicznie. Układy procesorowe kliniki były bardzo dobrze zabezpieczone. Brakowało jej umiejętności, by się do nich włamać. Przegląd oficjalnie zarejestrowanych planów wieżowca powiedział jej, że klinika ma własny garaż na trzecim piętrze piętnastopiętrowego podziemnego parkingu. Wejście przez jedną z łukowatych bram po zachodniej stronie budynku prowadziło do prywatnego holu oraz windy. Mellanie przeniosła się do kawiarni w bocznym zaułku obok Allwyn Street, skąd widziała wejście. Tam właśnie znalazła lukę w systemie zabezpieczeń kliniki: tożsamość ludzi wchodzących przez zewnętrzną bramę do jej holu potwierdzało oprogramowanie należące do gmachu. Dopiero później wkraczali w zasięg nowoczesnych systemów bezpieczeństwa Saffrona. Usiadła prosto i zamówiła drugą gorącą czekoladę. Na placu przed wieżowcem było kilka dużych fontann i niesione wiatrem bryzgi od czasu do czasu przesłaniały małe wejście do kliniki, ale poza tym Mellanie wyraźnie widziała wszystkich wchodzących i wychodzących. Gdy tylko drzwi się otwierały, jej wszczepy rejestrowały obraz przechodzącej przez nie osoby, przypisując każdej dane oraz nazwisko ściągnięte z układu procesorowego odpowiedzialnego za bezpieczeństwo wieżowca. Po trzech godzinach przechyliła nagle głowę na bok, gdy w blask popołudniowego słońca wyszedł potężnie zbudowany mężczyzna. To zabawne, ale umiejętność natychmiastowego wnikania w myśli ludzi, rozgryzania ich osobowości, zawdzięczała czasowi spędzonemu z Alessandrą Baron. Michelangelo zwał to drwiąco „błyskawicznym przypisywaniem stereotypu", ale Mellanie instynktownie wiedziała, że to właśnie jest człowiek, którego szuka. W jej wirtualnym polu widzenia pojawiły się dane identyfikujące go jako Kaspara Murda, a także potwierdzające niektóre rzeczy, których już się domyśliła. Wstała, zostawiając na stoliku dwa dziesięciofuntowe banknoty, i ruszyła ulicą za Kasparem Murdem. Jednocześnie wprowadziła do okolicznych publicznych układów procesorowych kilka programów monitorujących. Na Nabrzeżu Południowym kłębiły się jeszcze gęstsze tłumy. Nie było tu nic poza szerokim pasem związanego enzymatycznie betonu, oddzielającego rzekę od dżungli na odcinku trzydziestu mil. Z jego środkowej części, położonej naprzeciwko Tridelta City, sterczało osiemdziesiąt pirsów z kamienia i betonu, odchodzących od brzegu pod kątem, by zapewnić cumującym przy nich promom osłonę przed nurtem rzeki. Mellanie ruszyła szerokim nabrzeżem, szukając miejsca, gdzie cumowała „Cypress Island". Po lewej widziała wąskie pasemko jaskrawych świateł Tridelta City, a nad nim czarne sylwetki wieżowców, ostro kontrastujące z blaskiem dżungli po drugiej stronie miasta. Po prawej rosły wysokie drzewa, rzucające bladą, roztańczoną poświatę na pełne podziwu twarze turystów. „Cypress Island" była jednym z dwunastu statków wycieczkowych cumujących przy pirsie, dłuższych i smuklejszych od kursujących w poprzek rzeki promów. W centrum otwartego, płaskiego górnego pokładu ulokowano bar. Dwa wyżej położone pokłady dla pasażerów miały przezroczyste grodzie, by goście siedzący w restauracji i kasynie mogli podziwiać dżunglę. Tylko najniższy pokład, gdzie znajdowała się scena, był osłonięty przed światem zewnętrznym. Mellanie weszła po krótkim trapie
razem z grupką spragnionej rozrywki młodzieży, niewiele starszej od niej. Kilku chłopaków uśmiechało się do niej zachęcająco, ale musiała ich zignorować. Szkoda, bo prezentowali się świetnie. Włożyli sporo wysiłku, by wyglądać stylowo. Gdy wkraczała na pokład, steward sprawdził bilet i omiótł ją spojrzeniem znawcy. - Jest pani pewna, że chce płynąć z nami? - zapytał z lekko zatroskanym uśmiechem. - Zabawa z reguły robi się tu raczej szalona. To może nie być przyjemne, jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do takich rzeczy. Jeśli pani chce, na „Galapagos" uznają pani bilet. To ta sama firma, ale tamten statek wozi spokojniejszych pasażerów. - Dam sobie radę - zapewniła, praktykując piskliwy chichot. Po cichu zachwyciła się jego reakcją. - W takim razie proszę. Przepuścił ją skinieniem dłoni. Pierwsze zamówienie było darmowe. Mellanie wybrała jasne piwo z Munich i przecisnęła się do relingu na najwyższym pokładzie. Statek odpłynął dwadzieścia minut później. Wysunął się zza mola i zaczął się kołysać na wartkim nurcie. Gdy pokonali jakieś półtorej mili w górę rzeki, kołysanie się uspokoiło. „Cypress Island" wpłynęła w jeden z niezliczonych dopływów Logrosanu. Przywitano to głośnymi okrzykami radości. Tridelta City zniknęło za zakrętem rzeki i warkot silników przeszedł w cichy szept. Na obu brzegach wąskiej rzeki drzewa docierały aż do samej wody. Ich grube korzenie oplatały osypującą się ziemię skarp. Choć liście lśniły migotliwym blaskiem, w dżungli panował mrok, przydający jej aury tajemnicy. W ciemnościach nic się nie poruszało. Na Illuminatusie nie rozwinęły się żadne zwierzęta większe od owadów. - Można by pomyśleć, że będzie tu pełno Silfenów. Mellanie odwróciła się i zobaczyła jednego z chłopaków, którzy wsiedli razem z nią. - Naprawdę? - Oni lubią takie miejsca. Swoją drogą, jestem Dorian. Zawahała się. - Saskia. Był całkiem przystojny - wysoki, z lekkim śladem azjatyckiego dziedzictwa w rysach twarzy. Jego szyję otaczało wąskie, szkarłatne pasmo tatuaży OO: smoki i węże ścigające się nawzajem. W ciemne włosy wplótł półorganiczne włókna i w delikatnych, rzymskich lokach migotały światełka. - Mogę ci postawić drugie piwo, Saskio?
Jej wszczepy zarejestrowały, że przekazał jakąś wiadomość do pokładowego węzła cybersfery. W normalnej sytuacji nie przejęłaby się czymś takim: chłopak chwali się kolegom w mieście, jaką dziewczynę poderwał. Wiadomość była jednak głęboko zakodowana. - Dziękuję, nie w tej chwili. - Jasne - odparł, starając się ukryć rozczarowanie. - Będę się tu kręcił całą noc. - Będę pamiętać. Zaniepokoiła ją wysłana przezeń wiadomość. Nadal nie opanowała umiejętności potrzebnych, by ją odczytać za pomocą wszczepów, a nie miała ze sobą ręcznego układu procesorowego. Przez chwilę bawiła się myślą o dokładnym zeskanowaniu Doriana, żeby sprawdzić, jakie ma wszczepy. Jeśli jednak nosił zaawansowane obwody organiczne, z pewnością wykryłby ten fakt. Po co miałby je nosić? Niebiosa, popadam w paranoję. Ale w takim razie, czemu by go nie sprawdzić? Dorian siedział przy barze, rozmawiając z grupą kumpli. Zapewne nabijali się z niego, bo go spławiła. Rzeka stawała się coraz węższa. Po obu stronach odchodziły od niej kolejne dopływy. Konary najwyższych drzew zaczęły łączyć się ze sobą nad wodą, tworząc plątaninę gałązek. „Cypress Island" płynęła przez tunel drzewnego splendoru. Mellanie zeszła na pokład restauracyjny i zatrzymała się przy bufecie. Było tu ciemno, żeby goście mogli się swobodnie gapić na dżunglę. Jej bilet nie dawał prawa do miejsca przy stoliku pod przezroczystymi ścianami, zabrała więc talerz na górny pokład i usiadła na ławce przy barze, obserwując delikatną siatkę gałązek. Luminescencja niektórych drzew skłaniała się ku ultrafioletowi i biały top dziewczyny lśnił intensywnym blaskiem. Gapiła się na wełnę prawie przez minutę, nim dotarło do niej, co widzi. - A niech to! - mruknęła. Dotknęła platynowofioletową wirtualną dłonią ikony RI. - Cześć, Mellanie. - Na pokładzie jest ktoś, kto mnie niepokoi. Muszę odszyfrować wiadomość. - Proszę bardzo. Sądziła, że czeka ją dłuższa dyskusja. Zaskoczyła ją zgoda RI. Otworzyła plik. - W przybliżonym tłumaczeniu: „Tożsamość potwierdzona, to ona. - O Boże - wydyszała. Dorwały ją zbiry Alessandry! Rozejrzała się wokół, bliska paniki, ale Doriana nie było na górnym pokładzie.
- Masz jakąś broń? - zapytała RI. - Nie. A co z twoimi wszczepami? Jest w nich coś, co mogłabym wykorzystać do walki? - To bardzo niepewne. Może uda mi się załadować oprogramowanie kaosu do jego obwodów organicznych, zakładając, że je ma. Czy mam zaalarmować policję w Tridelta City? Helikopter może tu przylecieć za kilka minut. Spojrzała na świetlisty łuk, pod którym płynęli. - Ale jak zejdzie na dół? Połączenie z unisferą przerwało się nagle. Cholera! Tylko nie teraz. Skierowała pakiet zwiadowczy do najbliższego układu procesorowego, by sprawdzić, na czym polega problem. Programy sterujące siecią odpowiedziały, że węzeł nie odbiera mocy, ponieważ uległ fizycznemu uszkodzeniu. - DOSZŁO DO CHWILOWEJ AWARII NASZEGO WĘZŁA CYBERSFERY - poinformował wszystkich główny układ procesorowy statku. - NIE MA POWODÓW DO NIEPOKOJU. WKRÓTCE USTANOWIMY NOWE POŁĄCZENIE. KIEROWNICTWO PRZEPRASZA ZA WSZELKIE NIEDOGODNOŚCI. Gdy tekst przesuwał się przez wirtualne pole widzenia Mellanie, dziewczyna zadrżała. - Wróć do mnie - wyszeptała do rozświetlonej nocy. - Wróć. Do Randtown dotarłaś. Jakiś okropny głos wewnętrzny oznajmił jej jednak, że Randtown nigdy nie było tak izolowane od planetarnej cybersfery. Miało sieć i linie naziemne. „Cypress Island" była samotnym statkiem pośrodku dżungli na planecie z tylko jednym miastem. Mellanie zacisnęła pięści i wcisnęła je w uda, by powstrzymać drżenie. Muszę się zastanowić. Sama nie dam mu rady. Czekanie na policję nie było sensowną opcją. Nie wiedziała nawet, czy RI ją zawiadomiła. Uniosła rękę ku twarzy, przyglądając się z uwagą ramieniu. Nadal tu jest. Szybki skan otoczenia ujawnił, że jeden z pokładowych układów procesorowych jest zainstalowany za barem. Podbiegła do niego, przechodząc pod kontuarem. - Hej - zawołał barman. - Tu nie wolno wchodzić. Obdarzyła go roztargnionym uśmiechem, przesuwając dłonią po półce. Jej palce wymacały układ, schowany za puszkami przekąsek. Był mały, służył tylko do prowadzenia rachunków baru, miał jednak punkt styku. Dotknęła go dłonią. - Sekundkę - powiedziała barmanowi. - Potem ci to wynagrodzę. Mężczyźnie opadła szczęka. Nie wiedział, czy to miał być żart.
Wirtualne dłonie Mellanie uaktywniły szereg wszczepów, wprowadzając kod. Podprogram RI rozpakował się, przechodząc przez punkt styku do maleńkiej sieci pokładowej. - Dostępna suboptymalna moc obliczeniowa - poinformował dziewczynę. - Pracuję w ograniczonym trybie. Dlaczego tu jestem? - Ściga mnie morderca. Zapewne ma broń połączoną obwodami organicznymi. Wyprostowała się i ponownie rozejrzała wokół, na wpół spodziewając się ujrzeć Doriana. Barman podszedł bliżej. - Mówisz poważnie? - wyszeptał. - Jasne. Znajdę cię później. Mellanie mrugnęła znacząco i odsunęła się od baru. - Sugeruję zawiadomienie policji - odezwał się podprogram. Wykrzywiła usta w grymasie frustracji. - To niemożliwe. Dlatego właśnie cię rozpakowałam. Potrzebuję pomocy. - Masz broń? - Nie. Sprawdź, czy jakaś jest na pokładzie. - W rejestrze pokładowym nic nie figuruje. - Możesz wprowadzić oprogramowanie kaosu do obwodów organicznych zabójcy? - W moim katalogu nie ma oprogramowania kaosu. - Cholera. I co teraz mam zrobić? - Sugeruję opuszczenie statku. Przez chwilę Mellanie poważnie rozważała tę możliwość. Rzeka nie stanowiła problemu. Z pewnością potrafiłaby dopłynąć do brzegu albo zabrać szalupę. Potem jednak znalazłaby się sama w dżungli. Gdyby wyskoczyła za burtę, ludzie by to zauważyli. Kapitan zatrzymałby statek i Dorian ruszyłby za nią w pościg. - Wymyśl coś innego - poleciła. - Przegląd rozpoczęty. Dostępna moc obliczeniowa nie pozwala na optymalne porównanie istniejących opcji ucieczki. Mellanie szybko traciła wiarę w podprogram RI. To nie będzie jak w Armstrong City, gdy RI cały czas unosiła się nad nią niczym anioł stróż. Muszę znaleźć broń, coś, co da mi szansę. Powrócił
spokój, który towarzyszył jej podczas starcia z Jaycee. Zapomniała o całej reszcie świata. Na pokładzie było jedno miejsce, gdzie faktycznie mogła znaleźć coś użytecznego. Musiała tylko się tam dostać. Jeden Bóg wiedział, gdzie może się czaić Dorian. Z pewnością stał o klasę wyżej od ulicznych zbirów, którym kazano załatwić Paula Cramleya. To był swego rodzaju komplement. Mellanie podeszła spokojnie do schodów prowadzących na niższe pokłady. Z pewnością nie zastrzeli mnie w publicznym miejscu. Nie mogła jednak być tego pewna. Do licha, Kazimira McFostera zabito w samym środku LA Galactic. - Wykrywasz jakieś zakodowane lokalne wiadomości? - zapytała podprogram. - Nie. Kapitan polecił sprawdzić sieć pokładową, by się dowiedzieć, dlaczego wszystkie funkcje statku działają wyłącznie w trybie awaryjnym. Programy diagnostyczne utrudniają działanie moim systemom porównywania opcji. - Może uda mi się zdobyć broń. Uwzględnij tę możliwość w swym przeglądzie. - Jaką broń? - Nie wiem. Nic szczególnie potężnego. - Uwzględnione. - Uważaj też na zakodowane wiadomości. Chcę wiedzieć, gdzie on jest. - W restauracji pełno było posilających się pasażerów. Przed bufetami ustawiały się długie, kręte kolejki. Choć Mellanie włączyła wszystkie wszczepy obserwacyjne, nie wykrywała żadnych cech charakterystycznych włączonych obwodów organicznych. Zeszła niżej, do kasyna. Siedziała tu tylko garstka zagorzałych hazardzistów, większość stolików była pusta. Nie o to jej chodziło. Przez klatkę schodową do środka wnikały ciepłe podmuchy z góry. Zeszła pośpiesznie do klubu. - Znajdź mi plan pięter - poleciła podprogramowi RI. - Są tu jakieś drogi ewakuacyjne? Mogę się dostać do szalup? - Przerywam porównawczą analizę opcji ucieczki. Mellanie zacisnęła zęby ze złości. Po chwili w jej wirtualnym polu widzenia pojawił się plan statku. - Dostęp do szalup ratunkowych jest możliwy ze wszystkich pokładów - oznajmił podprogram. - A czy mogłabym odpłynąć na jednej z nich tak, by załoga na mostku nic nie zauważyła? - Mogę zablokować sygnał alarmowy. - Świetnie. - Wznawiam porównawczą analizę opcji ucieczki. U podstawy schodów migotał holograficzny sygnał przypominający uszkodzone światło stroboskopowe. Informował, że hermafrodytyczny zespół tańca Śmierć Podczas Orgii pierwszy
występ zaczyna za dwadzieścia minut. Tak, tego właśnie szukała. Gdy tylko przeszła przez dźwiękoszczelne drzwi, uderzyła w nią ciężka muzyka rockowa, tak głośna, że kości dziewczyny przeszyła wibracja. W klubie było tłoczno i absurdalnie ciemno. Holoiskry przeszywały powietrze niczym perwersyjne komety, krążąc wokół gości poruszających się na miniaturowym parkiecie. Były tu jedynym źródłem światła. Musiała przełączyć wszczepy siatkówkowe na pełne wzmocnienie światła, żeby cokolwiek widzieć. Wnętrze klubu stało się szaro-zielone. Większość gości nosiła fetyszystyczne stroje. Półorganiczne kostiumy odsłaniały niezwykle zmodyfikowane genitalia. Mellanie przepychała się przez całą menażerię dziwotworów. Dodatkowe kończyny cieszyły się sporą popularnością. Niektórzy mieli wokół krocza rączki wielkości niemowlęcych. Specjalistyczne przeprofilowanie komórkowe stworzyło też mnóstwo zwierzęcych modyfikacji. Futrzaste dłonie łapały za szeregi sutków; spiczaste uszy stroszyły się, lizane przez wężowe języki; pożądliwe uśmiechy odsłaniały ostre kły. W swym białym, dziewczęcym stroju Mellanie czuła się jak dziewica wleczona w stronę ołtarza. Wszyscy spoglądali na nią, jakby nasuwała im się ta sama myśl. Jej wszczepy wykryły w klubie wiele źródeł mocy, większość była jednak za słaba, by mogła je wykorzystać - baterie do perwersyjnych zabawek. By mieć szansę sukcesu, musiała znaleźć prawdziwych sadomasochistów. Stali przy barze - umięśnione ciała odziane w czarną skórę, błyszczące łańcuchy oraz kaptury. Był wśród nich Kaspar Murdo. Przystanął na końcu grupy, ubrany w strój hiszpańskiego inkwizytora. Na szyi miał zardzewiałe łańcuchy, obwieszone rozmaitymi średniowiecznymi instrumentami. Mellanie wykryła najsilniejsze źródło mocy w klubie. W jej wirtualnym polu widzenia otoczyły je niebieskie klamry. Na szczęście znajdowało się na drugim końcu baru, daleko od Murda. To był elektryczny oścień do poganiania bydła, jeden z wielu instrumentów zwisających z grubego, skórzanego pasa dziwotworowej kobiety kota. Jej głowę porastała gęsta, czarna sierść sięgająca linii brwi, zmodyfikowany, sterczący nos miał czerwonobrązowy połysk, a długie wąsiki wyrastały z boków wąskich szpar nozdrzy. Kobieta miała na sobie czarny, obcisły, skórzany kostium bez rękawów, odsłaniający porośnięte futrem ręce i nogi. Poruszała spokojnie długim ogonem, rozmawiając z dwiema innymi kotkami o bardziej umiarkowanych modyfikacjach oraz zakutym w luźne łańcuchy chłopcem w todze, o nerwowym wyrazie twarzy. Mellanie przepchnęła się do kobiety kota. - Muszę pożyczyć twój oścień - zawołała, przekrzykując głośną muzykę. Miauknięcie kotki bez trudu dokonało tej sztuki. Kobieta uniosła rękę, rozpościerając dłoń przed twarzą Mellanie. Lśniące, onyksowe pazury zastępujące paznokcie wysunęły się w odległości trzech centymetrów od oczu dziewczyny. - Wyliż mi koteczkę, słodka suczko. Jej towarzyszki parsknęły miaukliwym śmiechem. Do klubu wszedł ktoś wyposażony w potężne
obwody organiczne. Wszystkie były aktywne. - Nie mam czasu - odparła Mellanie. Zamarła w bezruchu. Na jej ramionach i twarzy pojawiły się srebrne kropelki, jakby pociła się rtęcią. Plamy powiększały się szybko, przesłaniając całą skórę. Wypłynęło z nich oprogramowanie, które przejęło kontrolę nad obwodami organicznymi sterującymi adaptacjami kobiety kota. Ta poderwała się, gdy jej ogon uniósł się nagle i owinął wokół szyi. Potem zaczął się zaciskać. Pazury się schowały. - Zabieram oścień - oznajmiła Mellanie i wyrwała przyrząd zza pasa kobiety kota. - Tak, pani, będę grzeczną kotką. - Kobieta uśmiechnęła się, podekscytowana, i wysunęła język, długą, odrażająco giętką taśmę wilgotnego mięsa. - Wróć szybko. Mellanie przepchnęła się gwałtownie przez tłum, powodując falę zamieszania. Dorian to zauważył i ruszył w tę stronę. - Możesz usunąć zabezpieczenia w ościeniu elektrycznym? - zapytała podprogram RI. - Ma w sobie mnóstwo mocy. Gdyby udało mi się ją wyładować w jednym impulsie, skutek powinien być śmiertelny. - Przerywam porównawczą analizę opcji ucieczki. Sprawdzam systemy ościenia. Mellanie dotarła do dźwiękoszczelnych drzwi z boku sceny. - Otwórz je - poleciła. Drzwi odsunęły się na bok. Na korytarzu za nimi znajdowały się wejścia do małych, prywatnych kabin. Słyszała jęki, przyjemności albo bólu. Rozległ się ostry trzask bicza. Ktoś krzyknął. Potem jej uszu dobiegło warczenie. - Systemy zabezpieczające ościenia usunięte. Siła wyładowania ustawiona na nieograniczoną. Rozejrzała się wokół gorączkowo. Drzwi zamknęły się za nią. Większość kabin była zajęta. Na drugim końcu korytarza znajdował się właz wyjścia ewakuacyjnego. - Jak mogę go porazić? Nie pozwoli mi się zbliżyć. - Rozpoczynam porównawczą analizę opcji elektrycznego ataku na odległość. - Kit z tym. Mellanie pobiegła w stronę włazu. Dorian przepalił obwody zamka jednym impulsem masera wbudowanego w nadgarstek. Mały krąg twardego kompozytu zaczął się tlić. Pokryły go pęcherze. Mężczyzna popchnął drzwi, wykorzystując
siłę wzmocnionych mięśni. Rozległo się skrzypnięcie, ale zagłuszyła je hałaśliwa muzyka. Dźwiękoszczelne drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wszedł do stosunkowo cichego korytarza. Jego instrumenty natychmiast zalała fala impulsów. Zza zamkniętych drzwi po obu stronach dobiegały krzyki i jęki. Mellanie zdołała otworzyć właz na drugim końcu korytarza. Odwróciła się nagle. Połowa jej skóry miała srebrny kolor. Wszczepy i tatuaże OO kierowały swe impulsy prosto na niego. Zeskanował ją z zainteresowaniem. Ona zrobiła to samo, z pewnością skuteczniej, ale zobaczył, co chciał. - Nie masz broni - zauważył. - To ciekawe. - Mam wiadomość dla Alessandry. Zbliżył się o krok. - Tak? Jej wszczepy przekazały zakodowany sygnał do małego układu procesorowego korytarza. Nad głową mężczyzny włączyły się zraszacze. Zalała go woda. Rozległ się alarm przeciwpożarowy. Przemoczony do suchej nitki Dorian popatrzył na nią z politowaniem. - Nikt tego nie usłyszy. Mellanie rozciągnęła usta w drapieżnym uśmiechu. Z ościenia leżącego na podłodze u stóp mężczyzny popłynął nagle prąd. Jego mokrym ciałem targnął potężny wstrząs. Dorian wygiął się konwulsyjnie, z jego ubrania i włosów buchnęła para. Krzyknął krótko, gdy oczy wyszły mu z orbit, a język wysunął się z ust. Włókna optyczne wplecione we włosy stopiły się. Na skórze pojawiły się czarne linie przepalonych obwodów organicznych. Z nich również buchnęły smużki dymu, mieszającego się z wodą i parą. Ciało Doriana rozerwały erupcje baterii napędzających systemy broni. Ściany zbryzgała krew. Minęło pięć sekund, nim bateria się wyczerpała. Gdy prąd przestał płynąć, trup mężczyzny zwalił się na podłogę. Podprogram RI wyłączył zraszacze. Mellanie podeszła bliżej i popatrzyła z góry na parujące lekko ciało. Nogami targnęło jeszcze parę spazmów. - Sama jej ją przekażę. Kaspar Murdo bawił się świetnie. Goście w pokładowym klubie byli zgraną paczką. Znał większość z nich, ale zauważył też garstkę obiecujących nowicjuszy. Wszyscy mówili, że Śmierć Podczas Orgii to znakomity zespół. Czekał z niecierpliwością na występ. Wtem do baru, parę metrów od Kaspara, podeszła zjawa w białym, wełnianym topie i minispódniczce. Dziewczyna zamówiła piwo. Sądząc z wyglądu, była w pierwszym życiu. Sprawiała wrażenie lekko podenerwowanej, jakby wstrząsnęło nią to, co tu widziała, i starała się tego nie
okazywać. To z kolei znaczyło, że poczuła ciekawość, nie wstręt. Kaspar świetnie potrafił wykorzystać tego rodzaju słabość. Najpierw zachęci dziewczynę, przyciągnie ją do siebie, wzbudzi jej zaufanie. Gdy osiągnie ten cel, będzie mógł zacząć szkolenie. Potężna budowa ułatwiała mu przepychanie się przez tłum napalonych autorytarnych animalistów i dziwotworów, zbierających się niczym chmury burzowe wokół niczego nieświadomej ofiary. Tych, którzy się sprzeciwiali, odstraszał groźnym spojrzeniem. Warknął groźnie na człowieka psa, który na niego zaszczekał. - Ja stawiam - powiedział dziewczynie, gdy podsunęła barmanowi banknot jednofuntowy. - Nalegam. To znaczy, że nie możesz się sprzeciwiać. Pokiwała głową z nerwową wdzięcznością, zerkając z ukosa na instrumenty wiszące na jego łańcuchach. - Dziękuję. - Kaspar - przedstawił się. - Saskia. Uśmiechnął się przyjaźnie, po ojcowsku, i uniósł jeden z łańcuchów, pokazując dziewczynie prymitywne narzędzie z żelaza i skóry. - Ale świry, co? - zapytał z wesołością w głosie. Uśmiechnęła się nieśmiało. Dla Kaspara ten wieczór z pewnością okaże się najlepszy od bardzo dawna. Gdy ekspres z Paryża wtoczył się na dworzec STT w Tridelta City, zbliżała się już północ. Renne po cichu bardzo się z tego cieszyła. Będą mogli zobaczyć dżunglę. - Zabierz nas do jakiegoś hotelu nad rzeką, jak najbliżej „Octaviousa" - poleciła Vicowi Russellowi. - Jasne - zgodził się z entuzjazmem. - Najbliższego i najtańszego, Vic. - Tak, tak. - Nie pojedziemy prosto do ekipy Halgarthów? - zdziwił się Matthew Oldfield. - Poradzą sobie z resztą nocnej zmiany - wyjaśniła Renne. - Warren mnie zawiadomi, gdyby coś się działo. - Zgoda. - W ten sposób będziemy mieli szansę się zaaklimatyzować, nim sprawdzimy, co kombinuje Bernadette. Nie chcesz zobaczyć dżungli?
- Kurde, pewnie, że chcę. - W takim razie w porządku. - Poleciła e-kamerdynerowi skomunikować się z Tarlem. - Gdzie jesteś? - zapytała, gdy odebrał połączenie. - Czekam w garażu na Uraltic Street. Policyjny informator, z którym przedtem rozmawialiśmy, mówił, że Beard przyjdzie tu dziś w nocy. - Mam nadzieję, że włożyłeś gumowe skarpety. Te samochodowe akumulatory mają sporą moc. - Bardzo zabawne. O co chodzi? - Jestem na dworcu STT. - W Tridelta City? - Tak. - Dlaczego? Czyżby Hogan przysłał cię jako wsparcie? - Nie. Śledzę Bernadette Halgarth, matkę Isabelli. - Że co? - Nie martw się, są ze mną Vic i Matthew. - Czy Hogan o tym wie? Chryste, Renne, myślałem, że dałaś już sobie spokój ze sprawą Isabelli. - Bo tak było. Ale Christabel Halgarth zleciła obserwację Bernadette i Victora, w charakterze przysługi dla mnie. Nawet nie musiałam jej prosić. Oboje otrzymywali i wysłali wiele zakodowanych wiadomości. Nic szczególnie podejrzanego, ale dziś Bernadette nagle wszystko rzuciła i przyjechała tutaj. Obserwują ją ochroniarze Halgarthów. Zatrzymała się w hotelu „Octavious". To również dziwny wybór, jak na osobę z tych kręgów. Rano dołączymy do ludzi Halgarthów. Umilkła, czekając na odpowiedź Tarla. - Mamy hotel - oznajmił radośnie Vic. - Niestety, nie jest bardzo tani. On i Matthew wymienili uśmiechy. Renne uciszyła go skinieniem dłoni. Wirtualne pole widzenia pokazywało, że połączenie nadal jest aktywne. - Tarlo? - Ehe, przepraszam. Potrzebujecie pomocy?
- Na razie nie. Gdyby coś się zmieniło, zawiadomię cię. Pamiętaj, że to działa w obie strony. - Jasne. Dziękuję. No to życzę szczęścia. - Ehe, nawzajem - odparła. - Paula, mamy ciekawą sytuację. - O co chodzi, Hoshe? - Jestem z Nadine i Jacobem na Illuminatusie. Prowadzimy elektroniczną obserwację Tarla i jego śledztwa w sprawie Bearda. Dołączyli do nas Gus i Isaiah, którzy monitorują Renne. - To znaczy, że oba cele przebywają na Illuminatusie? - Tak. Renne zjawiła się przed dwudziestu minutami, w ślad za Bernadette Halgarth. Zaraz po przybyciu na planetę połączyła się z Tarlem, a pięć minut później on wysłał wiadomość Bernadette. Była zakodowana i przekazano ją przez jednorazowy adres, ale choć raz mieliśmy farta. Gdy tylko Warren mnie zawiadomił, że Bernadette tu jest, wprowadziliśmy programy monitorujące do węzła jej hotelu. Nie zdołaliśmy dotąd odszyfrować wiadomości, ale to ta sama, którą wysłał Tarlo. Najwyraźniej ostrzegł Bernadette, że ją obserwują. Nie może być żadnego innego wytłumaczenia. - Tarlo. Niech to szlag. - Przykro mi, Paula. - To nie twoja wina. Wiedziałam, że to musi być jedno z nich. - I co zamierzasz teraz zrobić? - Obserwujcie uważnie jego i Bernadette. Zjawię się za kilka godzin. - Powiesz Renne? - Niewykluczone. Priorytetem musi być dla nas zatrzymanie Tarla. Nie chcę jednak spłoszyć Bernadette, nim skontaktuje się z tym, dla kogo tu przyjechała. To nasza pierwsza realna szansa spenetrowania sieci agentów Gwiezdnego Podróżnika. Kluczowe znaczenie będzie miał wybór odpowiedniej chwili. - Tarlo na pewno ma broń połączoną obwodami organicznymi. Bernadette prawdopodobnie również. - Nie wątpię w to. Nie martw się, moja ekipa będzie uzbrojona. Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był sześcienny, miał szare ściany, a na podłodze leżał wytarty dywan. Dwa pasy fotopolimeru na suficie dawały więcej światła niż w zasadzie było potrzebne. Jedyny klimatyzator, ulokowany wysoko nad plastmetalowymi drzwiami, szumiał
spokojnie. Nie było widać żadnych instrumentów obserwacyjnych, musiały się jednak gdzieś ukrywać. Robin Beard siedział na tanim, plastikowym krześle przyśrubowanym do podłogi pośrodku pokoju. Lucius pomyślał, że mężczyzna nie sprawia wrażenia zbytnio zaniepokojonego aresztowaniem. Niemniej zatrzymywano go już tyle razy, że z pewnością znał zasady na pamięć. Nic nie mów i czekaj na adwokata. Lucius wszedł za Tarlem do pokoju przesłuchań. Blond surfer uśmiechnął się po przyjacielsku do aresztowanego. - Pan nie jest adwokatem - stwierdził Beard. - Bystrzak z ciebie - odparł Tarlo. - Cieszę się. To ułatwi nam zadanie. - Bekniecie za to - zapowiedział Beard. - Szedłem sobie spokojnie przez garaż, a wy zatrzymaliście mnie bez powodu, z użyciem nadmiernej siły. Nawet nie przeczytaliście mi moich praw. - To dlatego, że nie masz żadnych - poinformował go Tarlo. Beard uśmiechnął się tylko. - Nie wstawaj - warknął policjant. Uśmiech na twarzy zatrzymanego zwarzył się nieco. - Nie... Tarlo zamachnął się gwałtownie i zdzielił niskiego mężczyznę pięścią w nos. Rozległ się trzask pękającej kości. Krzesło przewróciło się do tyłu i aresztowany zwalił się na podłogę, uderzając o nią paskudnie głową. - Jezu, kurwa! - zawył. Jedną dłonią ściskał nos, między jej palcami wypływała obficie krew. Drugą ręką obmacywał potylicę. Oczy zaszły mu łzami. Lucius postąpił pół kroku naprzód, a potem się zatrzymał, nie wiedząc, jak się zachować. Zerknął na narożnik sufitu, w którym ukryto jeden z wizualnych czujników. Nikt go nie wzywał. Tarlo przykucnął z uśmiechem obok mechanika. - To zawsze sukinsyńsko boli. Wiem, bo kilka razy rozwaliłem sobie nos na desce. Beard skierował rozpaczliwe spojrzenie na Luciusa. - Pan to widział. Jest pan moim świadkiem. Lucius zdołał odwrócić wzrok. Tarlo ostrzegł go, żeby nic nie mówił, nie spodziewał się jednak
czegoś takiego. - Nie mogliśmy nigdzie znaleźć dobrego gliny, żeby rozegrać to w tradycyjny sposób - oznajmił Tarlo. - Wszyscy są na ulicach, pomagają porządnym obywatelom w tych niespokojnych czasach. Dlatego zdecydowaliśmy się na złego glinę i gorszego glinę. Wiesz co? Chłopaki w biurze robili zakłady o to, jak długo wytrzymasz. Postawiłem pięćdziesiąt funtów na dziesięć minut, ale będę z tobą szczery, kolego. Nie mam zamiaru czekać tak długo. - Wyciągnął z kieszeni mały medyczny plaster wstrzykujący. - Wiesz, co to jest? Znam kilka slangowych określeń. Słyszałeś o „ciężkim łomocie"? A może o „wzmacniaczu bólu"? Beard potrząsnął głową, spoglądając na Tarla z wyraźnym lękiem. - No wiesz, to przeciwieństwo środka przeciwbólowego - ciągnął Kalifornijczyk. - Sprawia, że ból staje się coraz dotkliwszy. Naprawdę znacznie dotkliwszy. Widziałem, jak ludzie pod jego wpływem wrzeszczeli w agonii od zwykłego draśnięcia. Chyba potrafisz sobie wyobrazić, jak cię zaboli nochal, zwłaszcza jeśli Lucius zacznie w niego walić? - Kurwa, czego chcecie? - zawołał Beard, spoglądając z przerażeniem na plaster. - Nie jesteśmy z policji - wyjaśnił Tarlo. - Jesteśmy z floty. Nie damy za wygraną, bez względu na to, jak bardzo ucierpisz i ile twoich praw będziemy musieli złamać. Nie masz co liczyć na pomoc adwokata. Jasne? - Beard przełknął z wysiłkiem ślinę i skinął głową. - Zrobisz to, czego będę chciał. Czy mam ci podać niebezpieczną dawkę tego środka? Czy muszę skłonić cię do współpracy w ten sposób? Beard potrząsnął głową. Krew ściekała mu na brudną koszulę i skapywała na podłogę. - Nie, proszę pana. - Hej. - Tarlo odwrócił się, spoglądając z uśmiechem na Luciusa. - Dawno nikt tak do mnie nie mówił. I co ty na to? Ten facet potrafi okazać szacunek. To mi się podoba. - Ponownie zwrócił się ku Beardowi. - Mam podać środek? - Nie, proszę pana. Będę współpracował. - Bardzo rozsądnie. - Tarlo wyciągnął rękę. Beard popatrzył na niego podejrzliwie, ale potem pozwolił, by surfer pomógł mu wstać. - Przedstawiłeś swojego kumpla, Dana Cufflina, agentowi zajmującemu się wynajmowaniem ludzi do nielegalnych poczynań. Zgadza się? Beard zmarszczył brwi, próbując się skupić. - Ehe, pamiętam Dana. - Jak się nazywał ten agent? - Nie mam pojęcia. Mówił o sobie po prostu „Agent".
- Gdzie on obecnie przebywa? - Chyba tu, na Illuminatusie. Tu zawsze się spotykaliśmy. - A dokładnie? - Nie wiem. Widziałem się z nim tylko dwa razy, i to w różnych miejscach. W barach. Z reguły kontaktujemy się przez unisferę. - Dzisiaj znowu spotkasz się z nim osobiście, na Illuminatusie. Załatw to. Natychmiast. Jenny McNowak zarejestrowała się razem z Kantonem w hotelu międzyukładowej sieci „Grialgol" na Lower Monkira Wharfside Avenue, dwie przecznice od „Octaviousa" i po drugiej stronie ulicy. Potem nie miała już zbyt wiele do roboty, poza załadowaniem programów obserwacyjnych do układów procesorowych znajdujących się w „Octaviousie" i w jego otoczeniu. Do układu w recepcji włamała się z łatwością. Dało jej to numer pokoju Bernadette, 2317, a także listę pozostałych gości, zawartą w bazie danych. Później udało im się dostać na dach „Grialgola" i umieścić tam czujnik skierowany na okno pokoju Bernadette na dwudziestym trzecim piętrze „Octaviousa". Zrobiło się już ciemno i nie zostało im nic poza czekaniem. Kieran McSobel zjawił się po paru godzinach. Towarzyszyli mu Jamas McPeierls i Rosamund McKratz. Miejsca starczyło dla wszystkich, Jenny wynajęła apartament. Po tygodniach spędzonych w obskurnym „Rialto" oraz długich podróżach tanimi, wynajętymi samochodami apartament z jego luksusami, zwłaszcza łazienką, stanowił przyjemną odmianę. Poczuła potężną satysfakcję na myśl, że mieszka w droższym hotelu niż Bernadette, do której czuła zazdrość połączoną z pogardą z powodu ostentacyjnego luksusu, w jakim żyła na EdenBurgu. Nie mogła się doczekać chwili, gdy zapozna się z obsługą pokoi w „Grialgolu". - Nie mam zbyt wiele do zameldowania - oznajmiła Jenny, gdy przybysze zaczęli rozkładać wyspecjalizowane układy procesorowe w ośmiokątnym salonie apartamentu. Ona i Kanton nie przywieźli tu niemal żadnego sprzętu poza standardowymi pakietami operacyjnymi. Bernadette zaskoczyła wszystkich, opuszczając EdenBurg. Jamas otoczył pomieszczenie e-tarczą, a potem włączył zakłócacz na wypadek, gdyby szpiegowały ich zmodyfikowane owady. - Jesteśmy czyści - zapewnił. - Nie miała żadnych gości - stwierdziła Jenny. - O ile nam wiadomo, do jej pokoju niczego nie przyniesiono. - A co z przekazem wizualnym? - zapytał Kieran, wskazując głową na ekran maleńkiego ręcznego układu procesorowego, na którym widniał szary, ziarnisty obraz przekazywany przez czujnik umieszczony na dachu.
- W oknie jest osłona - wyjaśnił Kanton. - To tylko standardowy model, sprzed dwudziestu lat, ale wystarczy, by uniemożliwić pasywną obserwację. - A więc nawet nie wiemy, czy Bernadette jest w środku? - Mamy dostęp do hotelowych czujników - broniła się Jenny. - Nikt z jej profilem wizualnym nie opuścił budynku. Nasze programy rozpoznające cechy charakterystyczne z pewnością by to zauważyły. - Rozumiem. - Kieran spojrzał na Jamasa i Rosamund. - Priorytetem będzie dla was potwierdzenie, że ona tam jest. - Już się robi - zapewniła Rosamund, wylegująca się w luksusowym, obitym skórą fotelu. Przymknęła powieki, obserwując dane w wirtualnym polu widzenia. Małe, holograficzne bloki informacji napływały z rozmaitych układów procesorowych ulokowanych wokół niej. Dłonie i palce kobiety poruszały się leciutko, gdy zaczęła manipulować programami, infiltrując za ich pomocą systemy „Octaviousa". - W naszej bazie danych nie ma żadnego z pozostałych lokatorów - dodała Jenny. - Ich nazwiska są dla nas nieznane. - Może powinniśmy uruchomić program porównawczy, by sprawdzić, czy profil któregoś z nich nie zgadza się z Isabellą. - Świetny pomysł. Mamy kilka godzin nagrań z hotelowych kamer. To nie powinno potrwać długo... - Tam jest ktoś jeszcze - oznajmiła Rosamund. - Gdzie? - zapytał Kieran. W jego dłoni pojawił się pistolet jonowy. - W układach procesorowych „Octaviousa" - wyjaśniła Rosamund. - Znalazłam drugi zestaw programów zwiadowczych. Ktoś jeszcze obserwuje pokój 2317. - Jamas, natychmiast sprawdź układy procesorowe naszego hotelu - polecił stanowczym tonem Kieran. - Sprawdź, czy ktoś nas nie obserwuje. Otworzył podstawę wielkiej walizki, odsłaniając imponującą kolekcję broni. Jenny wybrała karabin gamma, a Kanton granatnik plazmowy. Wszyscy troje otoczyli kręgiem Rosamund i Jamasa. - Rosamund, czy widzisz, gdzie tamte programy wysyłają informacje? - zapytał Kieran. - I czy zauważyły twoją obecność? - Włóż emiter pola siłowego - poradziła Kantonowi Jenny. - W układach procesorowych na naszym piętrze nie wykryłem nietypowych programów - odezwał się Jamas. - Przechodzę ze skanem dalej.
- A co z emisjami systemów pozasieciowych? - Nie ma nic wykrywalnego, ale jeśli to flota, nie mamy szans zauważyć systemów, jakich użyją przeciwko nam. W unisferze krążą plotki, że mają zmodyfikowane owady odporne na impulsy zakłócacza. Kanton wsunął się w jeden ze swych przypominających szkielety emiterów pola siłowego. Włożył go na ubranie. Szerokie taśmy zacisnęły się, ułatwiając zachowanie równowagi, a potem cienka warstewka otaczającego go powietrza zamigotała, gdy włączyło się pole. Mężczyzna skinął głową. Jenny wyjęła z pojemnika kolejny emiter. Poruszała się cicho, jakby hałas mógł sprowokować atak uzbrojonego oddziału floty. - Kieran? - wyszeptała. - Jeszcze nie. - Machnął ręką, każąc jej się cofnąć, i schował pistolet do kabury. - Kanton, otwórz drzwi. Zamek się otworzył i Kieran wyszedł na korytarz. W ręce niedbale ściskał pałeczkę czujnikową. Jenny musiała czekać, pełna niepokoju, aż sprawdzi otoczenie. Wrócił po niespełna minucie. - W niektórych zajętych pokojach działa e-tarcza - oznajmił, unosząc pałeczkę. - Nie byłem w stanie sprawdzić, co jest w środku, bez wywoływania alarmu. Tak czy inaczej, jeśli mają gdzieś sprzęt bojowy, z pewnością nie na tym piętrze. Jenny wypuściła powietrze z płuc. Kieran spoglądał podejrzliwie na sufit. - Przenosimy się - zdecydował. - Na piechotę. Jenny, wybierz losowo jakiś hotel. Po wprowadzeniu się ustanowimy barierę ochronną. - W porządku - odparła Jenny. Schowała karabin do pojemnika i poprosiła e-kamerdynera o listę hoteli w promieniu pięciu przecznic. Kieran zdjął koszulę i spodnie. - Zakładamy, że jesteśmy obserwowani. Niech wszyscy włożą emitery szkieletowe pod ubrania. Rosamund, jak ci idzie? - Myślę, że odkryli nasze programy. Jeśli my widzimy ich, oni z pewnością zauważyli nas. - Potrafisz określić ich lokalizację? - Nie. Korzystają z bardzo zaawansowanego trasowania. - A co z Bernadette? Czy jest w hotelu? - Jej pokój pobiera moc potrzebną do oświetlenia, klimatyzacji i łazienki. Zużycie mocy fluktuuje od
chwili, gdy się wprowadziła, co sugeruje, że pokój ma lokatora. Ani razu nie korzystano też z zamka. To wszystko, co potrafię ci powiedzieć. - Świetnie. Włóżcie z Jamasem emitery i ruszamy w drogę. Jenny, masz pojęcie, kim mogą być nasi rywale? - Jeśli nie flota, to nie wiem kto. Ale dlaczego flota miałaby śledzić Bernadette? - Nie mam pojęcia. - W głosie Kierana zabrzmiała niepewność. Zapiął koszulę, ukrywając pod nią ciemne pasy kombinezonu. - Mellanie Rescorai ostrzeżono przed Isabellą i jej rodzicami. To może być ekipa reporterów. - Albo zauważyła nas ochrona Halgarthów - zasugerował Jamas, wkładając kombinezon. Powiedzmy sobie szczerze, działamy na ich terenie. - Jeśli obserwują Bernadette, najprawdopodobniej są przeciwnikami Gwiezdnego Podróżnika wtrąciła Jenny. Kieran wręczył jej ostatni kombinezon osłaniający i zamknął walizkę. - Nie stawiałbym na to życia. Był wczesny ranek miejscowego czasu. Gwyneth Russell, która nawet nie zdążyła się jeszcze przestawić na czas paryski, nie mogła spać. Relaksowała się w wannie swego apartamentu w hotelu „Almada", a jej ciało delikatnie masowały bąbelki. Przed chwilą połączył się z nią Vic, który zatrzymał się w hotelu tylko trzy mile stąd. Rozmawiali o tym, czy nie mogliby spędzić kilku godzin razem, to jednak nie miało się wydarzyć. Oboje byli na służbie i w każdej chwili mogli otrzymać wezwanie. Większa część rozmowy skupiała się na zbiegu okoliczności, jakim był fakt, że oboje znaleźli się na Illuminatusie. Vic nie sądził, by to był przypadek, choć żadne z nich nie miało pojęcia, co mogłoby łączyć Bernadette Halgarth z Agentem. Gwyneth zasugerowała, że łącznikiem może być Isabella, a Bernadette przyjechała tu tylko po to, by się z nią zobaczyć. Rzecz jasna nie wyjaśniało to, co łączy z Agentem Isabellę. Gwyneth spojrzała z westchnieniem na własne dłonie. Moczyła się już tak długo, że skóra zaczęła się jej marszczyć. Naprawdę powinna trochę odpocząć, przygotować się do jutrzejszych wydarzeń. Wyglądało na to, że tym razem śledztwo toczy się gładko. Beard umówił się z Agentem na jutrzejszy wieczór. Po cichu podziwiała blef, jakim Tarlo zmusił zatrzymanego do współpracy. Lekko ją zaskoczyło, że kalifornijski surfer naprawdę kogoś uderzył, niemniej okazało się to skuteczne. Byli blisko rozwiązania całej sprawy Strażników. W biurze te słowa szybko przeradzały się w mantrę. Zebrali już tak wiele informacji, że potrzebowali tylko jednego szczęśliwego trafu, który wymykał się Pauli Myo przez sto trzydzieści lat. Rozciągnęła usta w uśmiechu niegrzecznej dziewczynki na myśl, że tym trafem okazał się cios, który rozkwasił nos Bearda. E-kamerdyner zawiadomił ją, że chce z nią rozmawiać Paula Myo. Gwyneth chrząknęła z zaskoczenia i poleciła przyjąć rozmowę.
- Gwyneth, czy mogłabyś potwierdzić mój certyfikat? W wirtualnym polu widzenia Gwyneth pojawiła się ikona pliku wyposażonego w pieczęć Służb Ochrony Senatu. Wirtualna dłoń kobiety, o barwach dawnej walijskiej flagi, dotknęła ikony. Gwyneth nie miała bladego pojęcia, o co może chodzić jej dawnej szefowej. Plik się otworzył, ujawniając potwierdzony certyfikat Służby Ochrony Senatu, należący do Pauli Myo. - Zgadza się - stwierdziła Gwyneth. - O co chodzi? - Niniejszym oficjalnie przenoszę cię do mojej ekipy śledczej - oznajmiła Paula. Gwyneth wyprostowała się błyskawicznie. Woda przelała się przez brzeg wielkiej wanny. - Jakiej ekipy? - Służba Ochrony Senatu obserwowała Tarla już od pewnego czasu. Przed chwilą zawiadomił Bernadette Halgarth, że obserwują ją ludzie Renne. - Co zrobił? - Jest zdrajcą, Gwyneth. - Nie. To niemożliwe. - Obawiam się, że nie mogę z tobą dyskutować na ten temat. Naszym celem jest aresztowanie Tarla. - Jesteście tutaj? Gwyneth wygramoliła się z wanny i złapała ręcznik. - Tak. Potrzebuję twojej pomocy. Czy ktoś jest z tobą w pokoju? - Nie. Nie sądzę. Mieliśmy wszyscy wypocząć. Beard siedzi w celi, a Agenta mamy zatrzymać dopiero wieczorem. - Świetnie. Sugeruję, byś włożyła emiter szkieletowy. Ale go nie włączaj. Tarlo przebywa w sąsiednim pokoju i zapewne by to zauważył. - Chyba żartujesz. - Nie. Po włożeniu emitera połącz się, proszę, z Tarlem. Ciebie nie będzie podejrzewał, a to pozwoli nam potwierdzić jego lokalizację. Może też odwrócisz na chwilę jego uwagę. - O mój Boże. - Wróciła pośpiesznie do sypialni, gdzie na łóżku leżała jej walizka. Szkieletowy emiter składał się z niewygodnych taśm i trudno go było włożyć na mokre, nagie ciało. - To nie może być Tarlo. Dzięki niemu zbliżyliśmy się do Strażników.
- Wiem, że to trudne, Gwyneth. Zaufaj mi jeszcze przez kilka minut. Gdyby to był ktokolwiek inny, Gwyneth mogłaby wątpić w słowa, choćby nawet przedstawiono jej certyfikat Służby Ochrony Senatu. To jednak była Paula Myo. - Dobra - rzekła. Taśmy ocierały ją nieprzyjemnie, ale wszystkie były już na miejscu. Przełączyła kombinezon na tryb oczekiwania. Wolała nie myśleć, jak wygląda. Z pewnością Paula mogła dać jej czas na włożenie bielizny? - Jestem w kombinezonie. - Zostaw ten kanał otwarty i połącz się z Tarlem. - O czym mam z nim mówić? - Wszystko jedno. Wystarczy kilka sekund. Gwyneth zaczerpnęła tchu, by się uspokoić. Wyciągnęła wirtualną dłoń i wyciągnęła na pierwszy plan ikonę Tarla. - Cześć, szefie. Chciałam sprawdzić, co u ciebie, zanim położę się spać. Coś się wydarzyło? Nastała długa przerwa. - Dlaczego włożyłaś emiter? - zapytał Tarlo. Kobieta odwróciła nagle głowę, spoglądając na ścianę między pokojami. - Cholera! Dotknęła wirtualną dłonią ikony aktywacji kombinezonu i rzuciła się na podłogę. Środek ściany eksplodował oślepiająco białą plazmą. Pokój przeszyły długie jonowe płomienie. Jeden z nich musnął Gwyneth. Chroniące ją pole siłowe nie było jeszcze w pełni ustabilizowane. Rozjarzyło się fioletowym blaskiem, przepuszczając osłabiony podmuch pobudzonych atomów, który rozdarł jej skórę. Kobieta krzyknęła z bólu, miotając się wokół. Pole się ustabilizowało, odbijając resztę impulsu. Z mebli i dywanu buchnęły płomienie. Pomieszczeniem wstrząsnęła basowa wibracja. Oddano strzały z innych broni. Zniszczona ściana rozjarzyła się oślepiającym blaskiem. Gwyneth przetoczyła się na bok. Oczy zaszły jej łzami. Zaryzykowała spojrzenie na bok klatki piersiowej, gdzie uderzył w nią strumień jonów. Skóra poczerniała, pojawiły się w niej czerwone pęknięcia sączące krwią i surowicą. Ból był tak dojmujący, że wydawał się tępy. Poczuła, że zaraz zwymiotuje. Ze zraszaczy trysnęła lepka, niebieska mgiełka. Wyloty automatycznie szukały najgorętszych punktów, gasząc pianą najintensywniejsze płomienie. Pokój wypełniły para i dym. Rozległy się kolejne wybuchy. Jeden z nich spowodował gwałtowny wstrząs. Gwyneth potoczyła się po podłodze. Sufit zaczął się zapadać, a resztki zniszczonej ściany zawaliły się całkowicie. Kobieta spróbowała wstać, ale jej kończyny nie chciały słuchać poleceń. Zdołała jedynie zwinąć się w
kłębek. Alarm zawodził przeraźliwie. Z gęstych tumanów dymu wyłoniły się trzy sylwetki w pancernych kombinezonach. Dwie z nich skierowały na nią krótką, tępo zakończoną broń. - Niech się pani nie rusza. Gwyneth omal się nie roześmiała. Trzeci przybysz wyciągnął ostrożnie otwartą dłoń ku drzwiom łazienki. Rozległ się głuchy łoskot i fala uderzeniowa przewróciła Gwyneth z powrotem na brzuch. Jęknęła, gdy jej bok ponownie przeszył ból. Drzwi zniknęły, razem z większą częścią framugi. - Czysto - oznajmił człowiek w kombinezonie. - Widziałaś, dokąd poszedł? Zdezorientowana Gwyneth zamrugała. W otaczającym ją smogu rozbłysła galaktyka różnobarwnych światełek, nie do końca będących częścią tego wszechświata. - Gwyneth? Mówi Paula. Widziałaś go? Przechodził przez twój pokój? - Czy... nie. - Zacisnęła zęby, próbując się skupić. - Nie, był tylko granat plazmowy. Nie przechodził tędy. - W porządku. Trzymaj się. Mamy na podorędziu ekipę medyków. Za chwilę do ciebie dotrą. - Och, o mnie się nie martw. Nic mi nie jest - zapewniła Gwyneth i zemdlała. Słońce było już wystarczająco wysoko, by jego blade promienie wnikały w długie, proste ulice Tridelta City. Taksówka Alica Hogana zatrzymała się przed kordonem otaczającym hotel „Almada". Alic wysiadł z pojazdu razem z porucznikiem Johnem Kingiem i wpatrzył się w scenę rozpościerającą się przed jego oczyma. Narastała w nim trwoga. Nie był religijny ani nawet przesądny, czasem jednak odnosił wrażenie, że na paryskie biuro rzucono klątwę. Pod nowoczesnym gmachem z betonu i szkła stało pięć białych wozów strażackich. Robostrażacy włazili po ścianach na czwarte piętro, ciągnąc za sobą węże. Skupiali się wokół szeregu otworów powstałych w regularnej mozaice okien i betonowych płyt. Alic wiedział, że wybiła je broń energetyczna. Brzegi były stopione, a mur nad nimi pokryło tylko niewiele sadzy, co znaczyło, że strumienie plazmy uderzały poziomo. Potwierdzały to liczne szczątki leżące na ulicy na dole. Mur poniżej otworów splamiły woda i niebieska piana gaśnicza, spływające na ziemię, a potem do kanałów. W jezdni pojawiło się parę płytkich kraterów, w miejscach, gdzie spadły na nią granaty plazmowe, a także wiele mniejszych zagłębień po impulsach jonowych. Poza obszarem, gdzie stały wozy strażackie, a osłonięci polami siłowymi strażacy kierowali akcją gaszenia, policja ustanowiła kordon złożony z uzbrojonych funkcjonariuszy i robotów patrolowych. W odległości przecznicy od hotelu ulicę blokowały wozy policyjne. Ich światła dachowe rozświetlały szary świt czerwononiebieskim blaskiem. Przed nimi stało kilkanaście innych samochodów osobowych oraz pierwszych porannych furgonetek dostawczych, które zatrzymały się na
polecenie układów procesorowych kierujących ruchem ulicznym. Mieszkańcy hotelu, około dwustu osób, skupili się w jednym końcu budynku. Wszyscy mieli na sobie tylko piżamy lub szlafroki, albo i mniej. Wielu było boso. W tłumie krążyli policjanci, wysłuchując pytań i protestów. Dzieci płakały. Za wozami strażackimi parkowały dwa ambulanse i autobus dowodzenia akcją ratowniczą. - Dobry Boże - mruknął Alic. - Był zdeterminowany, żeby nie dać się złapać, tak? - zapytał John King. - Jasne. Alic potrafił sobie wyobrazić, co powie na to admirał. Pierwszą osobą, którą zobaczył w recepcji zaprowadzony tam przez policjanta Alic, była Paula Myo. Zacisnął zęby na jej widok. Miała na sobie pancerz szturmowy, a hełm trzymała pod pachą. Nawet w masywnym, ciemnym skafandrze potrafiła wyglądać schludnie. Włosy miała uczesane, niebieska opaska nie pozwalała im opaść na twarz. Towarzyszyło jej kilku ludzi ze Służby Ochrony Senatu. Wszyscy nosili pancerne kombinezony, pola siłowe mieli włączone, a karabiny gotowe do strzału. Dwóch ratowników medycznych udzielało pomocy Gwyneth. Kobieta leżała na wózku, spowita w zielony fartuch medyczny. Vic trzymał ją za rękę. Twarz miał białą z niepokoju i gniewu. Byli tam też Renne oraz Jim Nwan. Oboje trzymali się uprzejmie w pewnej odległości od wózka, ale nie spuszczali wzroku z rannej koleżanki. Kapitan miejscowej policji rozmawiał cicho z Paulą Myo, a sierżant nazwiskiem Marhol stał obok. Alic zaczerpnął tchu i podszedł do wózka. - Jak się czuje ranna? - zapytał starszego ratownika. - Plazma spowodowała poważne oparzenia. Niezbędna będzie regeneracja, ale stan nie jest krytyczny. Oczyściliśmy ranę i zamknęliśmy ją sztuczną skórą. - A więc nic jej nie będzie? - Kilka dni w szpitalu, a potem dwa tygodnie na powrót do zdrowia. Miała szczęście. - Znakomicie. Pochylił się nad wózkiem, starając się nie patrzeć na plamy i kawałki zwęglonego ciała. - Cześć, szefie - odezwała się Gwyneth. Twarz miała bardzo bladą. Na jej czole błyszczały kropelki potu. - Cześć. Jak tylko wrócisz do pracy, natychmiast wyślę cię na kurs utrwalający umiejętność szybkiego padania.
- To mi odpowiada. Uśmiechała się marzycielsko, głównie z powodu środków przeciwbólowych. - Pojedź z nią do szpitala - powiedział Vicowi Alic. Możesz zostać, jak długo zechcesz. - Zaraz wrócę - zapewnił potężnie zbudowany mężczyzna. - Chcę być na miejscu, kiedy dorwiemy skurwysyna. - Dobra. Alic nie miał zamiaru kłócić się z nim publicznie, ale nie było mowy, by pozwolić Vicowi uczestniczyć w aresztowaniu. W tej chwili priorytetem było usunięcie go z drogi. Wreszcie spojrzał na Paulę, uśmiechając się jak prokurator przed wygłoszeniem mowy. - Czy zechciałaby pani wprowadzić mnie w sytuację? - Oczywiście. - Podziękowała kapitanowi policji, który oddalił się w towarzystwie sierżanta. W recepcji zostali tylko ludzie z paryskiego biura. - Tarlo był zdrajcą - oznajmiła bez ogródek. - Mam szczerą nadzieję, że potrafi pani tego dowieść. Rozejrzała się znacząco po pomieszczeniu, a potem spojrzała na scenę widoczną za wielkimi, szklanymi drzwiami. Alic poczerwieniał lekko, ale nie zamierzał ustąpić. - Przeprowadziłam operację eliminującą podejrzanych, którymi byli Tarlo i Renne - powiedziała Paula. - Ja? - oburzyła się Renne. - Oczywiście - potwierdziła uprzejmym tonem Paula. - Obserwacja miała charakter wizualny i elektroniczny. Gdy tylko Tarlo otrzymał wiadomość, że Renne śledzi Bernadette Halgarth, natychmiast ją o tym poinformował. Przechwyciliśmy tę wiadomość. Kiedy próbowaliśmy go aresztować, stawił opór i udało mu się zbiec. Jego systemy uzbrojenia nie są zarejestrowane. Następnym razem wyślemy przeciwko niemu lepiej wyposażoną ekipę. Choć Alic wiedział, jak brzmi odpowiedź, musiał zadać to pytanie, by znalazło się w aktach. - Dla kogo pani zdaniem pracuje Tarlo? - Dla Gwiezdnego Podróżnika. - Cholera. Admirał nie chce uwierzyć w jego Istnienie. - Bez obaw - odparła Paula z większą dozą zrozumienia, niż spodziewał się Alic. - Będzie musiał przyznać, że Tarlo był zdrajcą. Pana nic nie obciąża. Tarlo pracował w paryskim biurze od przeszło
dwudziestu lat. Priorytetem musi być dla pana ponowne sprawdzenie wszystkich prowadzonych przez niego spraw, by wyjaśnić, w których przypadkach dopuścił się nieprawidłowości. - Słusznie. - Alic wolał nie myśleć, ile roboty będą musieli wykonać i skąd wezmą potrzebnych do tego ludzi. Zapewne konieczne będzie sprowadzenie ich z innego wydziału wywiadu floty. Sprawdzą wszystkich w paryskim biurze, w tym również jego. - Dlaczego obserwowano Bernadette? - zapytał Renne. - Myślałem, że zgodziliśmy się, iż ten aspekt sprawy jest zamknięty. - Christabel Halgarth kazała obserwować ją i Victora... w charakterze przysługi dla mnie - uzupełniła Paula, nim Renne zdążyła odpowiedzieć. Sądząc z miny tej drugiej, nic o tym nie wiedziała. - To znaczy, że Bernadette również pracuje dla Gwiezdnego Podróżnika? - zapytał Alic. - Na to wygląda. A w takim przypadku musimy założyć, że Victor też jest agentem obcego. Zawiadomiłam Christabel o incydencie. Zapewniła, że zamknie sieć wokół Victora, jeśli do tej pory nie zniknął. - A co z Isabellą? - zapytała Renne. - W jej przypadku to jeszcze bardziej prawdopodobne - odparła Paula. - Dobrze się spisałaś w tej sprawie. Jestem przekonana, że za rozpylaczem oskarżającym prezydent Doi stał Gwiezdny Podróżnik. To była dezinformacja mająca na celu zdyskredytowanie Strażników. - W porządku - zgodził się Alic. Chciał tylko postawić granicę na nieudanej próbie aresztowania. Za to z pewnością odpowiadała Paula. - Co pani radzi? Jak powinniśmy teraz postąpić? - Z pewnością najważniejsze dla mnie jest zatrzymanie Tarla. Funkcjonariusze Wydziału Bezpieczeństwa STT będą sprawdzali każdego pasażera na dworcu planetarnym w Tridelta City. Skierowałam już tam uzbrojoną ekipę. Poza tym musimy kontynuować wszystkie otwarte śledztwa. - Masz zamiar aresztować Bernadette? - zapytał Jim Nwan. - Tak - potwierdziła Paula. - Ale to kwestia wyboru odpowiedniej chwili. - Wiemy już, że agenci Gwiezdnego Podróżnika mają systemy połączonej obwodami organicznymi broni. Z pewnością będziemy potrzebowali większej siły ognia - zasugerował John King. - Wezwałam już kolejne drużyny bojowe Służby Ochrony Senatu - odpowiedziała Paula. - Na razie jednak Bernadette jest jedynym agentem Gwiezdnego Podróżnika, którego lokalizację znamy. Nie możemy pozwolić jej się wymknąć. - Kiedy przybędą posiłki? - zapytał Alic. - Za piętnaście minut. - Dobra, w takim razie ruszajmy.
Paula przełożyła hełm na drugą rękę. - Nie. Bernadette wie, że ją zdemaskowaliśmy. Zdaje też sobie sprawę, że ją obserwujemy i mamy w Tridelta City uzbrojone oddziały. - I co z tego? - Dlaczego nie spróbowała ucieczki, gdy tylko zdekonspirowaliśmy Tarla? Alic oklapł. Otarł czoło grzbietem dłoni. - Czeka na coś. - W rzeczy samej. - Ale im dłużej będzie czekać, tym większe siły zdążymy ściągnąć. Z pewnością to rozumie. - Tak. To znaczy, że powód, dla którego tu przybyła, musi być bardzo ważny dla Gwiezdnego Podróżnika. Na pewno spróbuje uwolnić się od obserwatorów, ukradkiem albo siłą. Musimy ją przekonać, że się jej udało. W ten sposób zaprowadzi nas do tych, dla których tu przybyła. - Paryskie biuro wesprze was na wszelkie możliwe sposoby - zapewnił Alic. - Chciałabym, żeby nadal śledziła ją ekipa Renne - stwierdziła Paula. - Może pan dać mi kogoś na miejsce Vica? - Jasne. - Spojrzał na Johna Kinga. - Ty pójdziesz. - Tak jest. - To mi pomoże - ucieszyła się Paula. - Mamy ekipę z Paryża, ochroniarzy Halgarthów i Służbę Ochrony Senatu. Jeśli Bernadette zdoła się wymknąć wszystkim trzem, szczerze mówiąc, będzie to znaczyło, że nie zasługujemy na to, by ją złapać. - A co ze spotkaniem z Agentem? - zapytał Jim Nwan. - Wszystko jest przygotowane. - To nasz drugi cel - odparła Paula. - Agent stwarza nam szansę przełomu, na którą wszyscy czekaliśmy. Może nas zaprowadzić prosto do Strażników. Wieczorne spotkanie musi się odbyć zgodnie z planem. Nie sposób przecenić znaczenia zatrzymania tego człowieka. - Pokieruję operacją - zaproponował Alic. To było regularne zatrzymanie podejrzanego, zgodne z polityką admirała. Sukces poprawi notowania tego, kto będzie za niego odpowiedzialny. Może nawet pozwoli coś uratować z całej tej cholernej klapy. - W porządku. Zdaje pan sobie sprawę, że Tarlo tam będzie, jeśli go przedtem nie zatrzymamy? - Jest pani pewna?
- Ten, kto schwyta Agenta, uzyska dostęp do kluczowych informacji o Strażnikach i ich operacjach. Gwiezdny Podróżnik potrzebuje ich tak samo jak my. Przez z górą stulecie Strażnicy byli jego jedynymi przeciwnikami. - Ale... czy nadal próbujemy rozbić ich organizację? - zapytała Renne. Alic nigdy nie widział na twarzy Pauli Myo równie zakłopotanego wyrazu, nawet wtedy, gdy admirał ją wylał. - W grę wchodzi wiele czynników politycznych - zaczęła z namysłem. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że gdy już zatrzymamy Agenta i poznamy jego wiedzę, moi sojusznicy będą musieli bardzo starannie rozważyć następne posunięcie. - W porządku - zgodził się Alic. - Wszyscy wiemy, co mamy robić. Sprowadźcie z biura potrzebny sprzęt, zwłaszcza kombinezony osłaniające, biorąc pod uwagę, czego się dowiedzieliśmy o możliwościach Tarla. Paulo, chciałbym zamienić z panią słówko. - Oboje oddalili się od pozostałych. - Wie pani, że nie mogę przymknąć oka na Strażników - oznajmił Alic. - Jeśli uda się zatrzymać Agenta, musimy natychmiast zrobić użytek ze zdobytych informacji. Strażnicy nadal są uważani za najważniejszą organizację terrorystyczną. - Rozumiem. Sprawa Tarla z pewnością zmusi admirała do zastanowienia. Columbia nie jest głupi. Jeśli zdobyte informacje okażą się użyteczne, moi sojusznicy będą mogli zmienić politykę Wspólnoty. Alic zagwizdał z uznaniem. - Nieźli sojusznicy. Życzę wam wszystkim powodzenia. - Nawzajem. Radziłabym wzmocnić ochronę Bearda. Jest naszym jedynym kontaktem z Agentem. Jeśli Tarlo chce uniknąć dziś konfrontacji, byłaby to oczywista metoda. - Słusznie. Alic skinął głową i wrócił do swych zaniepokojonych ludzi. Mellanie cały ranek wylegiwała się w jednoosobowym łóżku małego pokoiku. Zasunęła szczelnie zasłony i śledziła miejscowe wiadomości. Pierwsze miejsce zajmowały informacje o starciu, do którego doszło nocą w hotelu „Almada". Gwałtowność incydentu zaskoczyła reporterów, a policja wypowiadała się wymijająco. Nigdzie nie wspomniano o ciele porzuconym w wyjściu ewakuacyjnym na statku „Cypress Island". Mellanie nie rozumiała tej sytuacji, uspokoiła się jednak powoli. Po pewnym czasie wyłączyła wiadomości i połączyła się z Dudleyem. - Cześć, kochanie - przywitał ją. - Wrócisz do mnie? - Nie dzisiaj.
- A kiedy? Tęsknię za tobą. Pragnę cię. Jego znajoma natarczywość uspokoiła Mellanie. Głupi, staromłody Dudley. Nigdy się nie zmieniał. - Może jutro. - Mam nadzieję. Wykonałem dużo pracy nad projektem podróży. - Jakiej podróży? - Na planetoidę. - Aha. - Zapomniała o tym. - I jak ci idzie? - Bardzo dobrze. Obliczam możliwe orbity manewru transferowego Hohmanna. Będziemy potrzebowali zapasu paliwa, by zbadać orbity wokół gazowego olbrzyma, wewnątrz jego pierścieni i na zewnątrz nich. Niemniej spodziewam się silnej emisji w paśmie podczerwieni. Habitat łatwo będzie zlokalizować. - Odwaliłeś świetną robotę, Dudley. Przyjrzę się temu po powrocie. - Naprawdę cię pragnę. - Dudley, zawsze możesz jeszcze raz obejrzeć Mordercze uwiedzenie. - Nie znoszę go. Nie znoszę! Nie mogę znowu przeżywać tego, że kto inny uprawia z tobą seks. To dla mnie okropne. Nie powinnaś była występować w czymś takim. - Dobra, Dudley. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy wszystko u ciebie w porządku. - Czemu miałoby nie być w porządku? - Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Nie wpadaj w panikę. Nie jestem tego pewna. Czy ktoś ostatnio kręcił się koło apartamentu? Była przekonana, że ludzie Alessandry wytropili ją na Ziemi, z pewnością śledzili ją od studia Michelangela. To by znaczyło, że znają miejsce pobytu Dudleya. Zapewne obserwowali go, by odnaleźć ją ponownie. - Nie. Mam wyjść na zewnątrz, żeby to sprawdzić? - Nie ma potrzeby, Dudley. Wszystko w porządku, po prostu czuję się zmęczona. Mogło mi się tylko wydawać. - Skoro tak mówisz. Co dzisiaj robisz? Znalazłaś już tych prawników? - Jeszcze nie. Ale dostałam robotę, która powinna mi to ułatwić.
- Jaką robotę? - Zatrudniono mnie na okres próbny jako sprzątaczkę w klinice. Jej umysł wypełnił obraz przesadnie przyjaznej twarzy Kaspara Murda, grającego rolę jej obrońcy i mentora w klubie pod pokładem. Jego gładkie słowa i słodki jak sacharyna uśmieszek. Głęboka, pełna znaczeń rozmowa, do jakiej ją skłonił po wyjściu na górny pokład, gdy „Cypress Island" wracała do portu wczesnym rankiem. Słuchał ze zrozumieniem, gdy Saskia mówiła o swych ambicjach, podziwiał ją za to, że opuściła dom, by radzić sobie sama. Mellanie doszła do wniosku, że jest całkiem niezły. Wiele młodych dziewczyn mogłoby się nabrać na tę pozę zatroskanego guru. Gdy „Cypress Island" wróciła do portu, powiedział, że postara się znaleźć Saskii pracę, i zaproponował, że wynajmie jej wolny pokój. Poprzednia lokatorka „niedawno się wyprowadziła" i pomieszczenie było tanie. Zgodziła się, po przekonującej demonstracji niepewnością. Ludzie Alessandry z pewnością zaczęli obserwację jej apartamentu przy Royal Avenue, gdy tylko się zorientowali, że Dorian już nie wróci. Z pewnością nie potrzebowała tego rodzaju komplikacji. Mieszkanie wynajmowane przez Murda w budynku „Barbican Marina" było zaskakująco wielkie. Jego łukowate ściany zewnętrzne zbudowano ze szklanych cegieł, było tu więc jasno. Meble w skandynawskim stylu były stare, ale wysokiej jakości, a we wszystkich pokojach panowała nieskazitelna czystość. W mieszkaniu były dwie sypialnie oraz jeden zamknięty pokój, osłonięty komercyjną e-tarczą. Kaspar okazał się prawdziwym dżentelmenem i dał jej obszerny frotowy szlafrok, by mogła skorzystać z łazienki. Tak się złożyło, że miał też inne stroje: koszulkę i dżinsy mniej więcej pasujące na Mellanie. Pozwolił jej je nosić, dopóki nie sprowadzi tu własnych ubrań. Życzył jej dobrej nocy i położył się spać. Jego zmiana zaczynała się dopiero o szóstej wieczorem. Mellanie wzięła prysznic. Jej tatuaże OO wykryły czujniki ulokowane we wszystkich ścianach wyłożonej wapiennymi płytkami kabiny. Wszystkie były włączone i pozwalały ukrytemu w sypialni mężczyźnie oglądać każdy milimetr jej nagiego ciała. Po powrocie do pokoju przekonała się, że w sufit wprawiono pierścień holokamer. Murdo z pewnością lubił przyglądać się swej własności. - Jak, na Boga, udało ci się dostać tę pracę? - zapytał Dudley. Uśmiechnęła się w ciemności, zastanawiając się, co o tym pomyśli Murdo. - Zaprzyjaźniłam się z portierem - odpowiedziała. Śledzenie Bernadette Halgarth okazało się prawdziwym koszmarem. Jenny McNowak przypomniała sobie, jak ćwiczyli z Adamem najgorsze wyobrażalne scenariusze: tropienie wyznaczonego celu w tłocznych miastach i na pustkowiach kilkunastu różnych światów. Każde z nich grało kolejno rolę celu, by mogli poznać procedurę z obu stron. W porównaniu z tym zadaniem wszystko to była bułka z masłem. Jenny i Kieran natychmiast zgodzili się, że Bernadette wie, iż ktoś ją obserwuje. Gdy w końcu wyszła z „Octaviousa", tuż po dziesiątej rano, natychmiast rozpoczęła serię klasycznych manewrów unikania.
Jedynymi budynkami, do jakich wchodziła, były tłoczne galerie handlowe z wieloma wyjściami albo drapacze chmur, których liczne podziemne piętra łączyły się z sąsiednimi budynkami o równie skomplikowanym planie. Gdy szła ulicami, węzły cybersfery oraz publiczne układy procesorowe atakowało oprogramowanie kaosu, wpływające na wszystkie połączone z nimi systemy. Wsiadała do taksówki, by przejechać jedną przecznicę, a potem przesiadała się do następnej, podczas gdy lokalne systemy kierowania ruchem załamywały się pod kolejnymi atakami oprogramowania kaosu. Najbardziej jednak lubiła metro. Wskakiwała do wagonów w ostatniej sekundzie przed zamknięciem drzwi. W rezultacie musieli się trzymać blisko niej, na co właściwie nie mogli sobie pozwolić, jeśli nie chcieli, by zauważyła ich liczniejsza i lepiej wyposażona ekipa floty. Jenny była przekonana, że dwukrotnie zauważyła małe aeroboty wiszące kilkaset metrów nad ruchliwą ulicą. Jeśli zdołała je spostrzec dwa razy, nad miastem musiała się unosić cała eskadra. Dzięki temu ludzie floty mogli się trzymać daleko od Bernadette, podczas gdy ekipa Strażników musiała jej deptać po piętach. Wykrycie przez flotę było bardzo prawdopodobne. - Nie pamiętam, by kiedykolwiek skierowali do akcji tak wielu ludzi - odezwał się Kieran, gdy posuwali się skrajem Haben Park. Bernadette szła po rozległej murawie, unikając ścieżek. Pośrodku znajdowała się stacja metra, byli pewni, że śledzona zmierza właśnie do niej. Jamas kręcił się w pobliżu wejścia, gotowy wbiec przed nią na peron. - To niezwykłe, że w ogóle wysłali ludzi na ulice, kiedy mają aeroboty - ciągnął Kieran. - Aeroboty raczej nie wejdą za nią do budynku. - To prawda, ale zachowują się tak, jakby chcieli, żeby ich wykryto. Jenny spostrzegła już dwóch ludzi z floty, którzy również kręcili się na pograniczu parku. - To się zmienia w farsę - skwitowała. - Zauważą nas, nawet jeśli Bernadette tego nie zrobi. Nie możemy tak za nią łazić cały dzień. Ich programy zwiadowcze z pewnością wykryją nasze kodowane wiadomości. Uczono nas wymykania się śledzącym, nie śledzenia. - Masz rację - przyznał Kieran, gdy Jamas przeszedł obok kobiety, którą podejrzewali o to, że pracuje dla floty. - Niech wszyscy się wycofają. Zmieniamy taktykę. - Co chcesz zrobić? - zapytał Jamas. - Obserwować obserwatorów. To logiczne rozwiązanie. Jenny przełknęła słowa krytyki. To był ryzykowny wybór, ale po prostu nie mogli kontynuować operacji w dotychczasowy sposób. Bernadette zmieniła nagle kierunek i pobiegła do schodów ruchomych prowadzących na nadziemny peron. To była stacja węzłowa, pociągi odchodziły z niej w cztery różne strony. Kobieta z floty stała na drugich schodach ruchomych. - Rosamund, Jamas, przejmiemy tego. - Kieran przesłał im obraz mężczyzny spacerującego niespiesznie sto kroków przed nimi. - Uczestniczy w operacji floty od piętnastu minut. Zanim go
zmienią. Ludzie z floty okazali się znacznie łatwiejsi do śledzenia niż Bernadette. Kieran miał rację, mężczyznę zaraz zmieniono. Najwyraźniej też nie miał pojęcia, że ktoś go obserwuje. Gdy Bernadette wsiadła do wagonu, zmienił kierunek i wsiadł do taksówki. Strażnicy podążali za nim w trzech kolejnych pojazdach. Centrum operacji floty znajdowało się na komisariacie w Dongara Harbor. Czekanie pod policyjnym budynkiem przydawało operacji Strażników ekscytującej aury, w portowej dzielnicy można jednak było znaleźć wiele barów i restauracji. Siadali na zmianę przy zewnętrznych stolikach, obserwując komisariat za pomocą wszczepów siatkówkowych. Kilka godzin po południu Jenny połączyła się z Adamem. - Zgadnij, kto właśnie wjechał do garażu komisariatu? - Powiedz mi - odparł Adam. - Paula Myo. - Naprawdę? Najpierw zadyma w hotelu „Almada", a teraz to. Prawie żałuję, że stamtąd wyjechałem. - Ale to z pewnością ważne? Flota ściga agentkę Gwiezdnego Podróżnika. To znaczy, że wierzy w jego istnienie. - Paula pracuje dla Służby Ochrony Senatu, nie dla floty, ale, tak, najwyższe warstwy klasy politycznej Wspólnoty na pewno są już świadome takiej możliwości. Zawiadomię Bradleya. - Co mamy robić? - Miejcie oko na ludzi z floty, unikając zdemaskowania. Starajcie się zauważyć jak najwięcej. Nie ulega wątpliwości, że nie mamy już szans wniknięcia do sieci agentów Gwiezdnego Podróżnika za pośrednictwem Bernadette, chciałbym się jednak dowiedzieć, po co przybyła na Illuminatusa. Podejrzewam, że tu właśnie wielu agentów Gwiezdnego Podróżnika wyposaża się w broń połączoną obwodami organicznymi. Niebiosa wiedzą, że często z niej korzystają. Jeśli Paula Myo zdemaskuje jedną z ich komórek, z pewnością na tym skorzystamy. - Dobra, będziemy ich śledzić, jeśli tylko zdołamy. Kieran wynajął dla nas kilka samochodów. - Życzę wam szczęścia. Ruch w mieście jest wielki. Gdy słońce dotknęło horyzontu, z garażu wyjechało osiem wielkich samochodów. Wszystkie ruszyły naprzód w szybkim konwoju. Nie włączyły sygnałów ani kogutów, ale układy procesorowe kierujące ruchem ulicznym wyraźnie usuwały im z drogi samochody osobowe i ciężarówki. Jenny dopiła mrożoną herbatę.
- Ruszajmy - powiedziała towarzyszom. Wieczór nadal był ciepły, choć wydawało się, że zachodzące słońce zabrało ze sobą całą wilgoć. Mellanie wsiadła z Murdem do metra i pojechała do stacji położonej pół przecznicy od Wieży Greenforda. Bary i kluby przy Allwyn Street otwierały się właśnie na noc, ale gości nie było jeszcze wielu. Odnosiła wrażenie, że ruch uliczny jest mniejszy niż zwykle. Murdo poprowadził ją przez plac pod budynkiem. Fontanny tryskały wysoko ku ciemniejącemu niebu. Cumujący u szczytu wieżowca sterowiec przygotowywał się do odlotu. Światła na pokładzie obserwacyjnym paliły się jasno. Robosprzątacze i robokelnerzy rozstawiali stoliki przed podawanym podczas lotu nad dżunglą posiłkiem, któremu przyznano trzy gwiazdki w przewodniku Michelin. Drzwi Kliniki Saffrona otworzyły się przed Kasparem, gdy tylko dotknął czujnika. Za nimi znajdował się mały, wąski korytarz, prowadzący do windy. Gdy jechali na trzydzieste ósme piętro, Mellanie uruchomiła niektóre wszczepy, by zorientować się w otaczającym ją elektronicznym środowisku. Windę wyposażono w kilka systemów, ale żaden z nich nie był zbyt nowoczesny ani wyrafinowany. Wywodziły się z czasów ostatniego remontu, sprzed piętnastu lat. Na górze znajdowała się potężna, zaawansowana e-tarcza kliniki. Mellanie wyłączyła wszystkie systemy, poza kilkoma najprostszymi tatuażami OO oraz wszczepami, RI zapewniała, że jej systemy bardzo trudno wykryć, kiedy nie są aktywne. Winda minęła e-tarczę i stanęła. Drzwi się otworzyły. Mellanie nagle poddano dokładnemu skanowi. Korytarz na zewnątrz miał nagie ściany. Wzdłuż nich poprowadzono rury, a na suficie świeciły pasy fotopolimeru. Za biurkiem ulokowanym przy drzwiach windy siedziało dwóch znudzonych strażników. Obaj mieli broń. - Kto to jest? - zapytał krótko jeden z nich, wskazując głową na Mellanie. Nie chciało mu się wstawać. Skan z pewnością nie wykrył nic niebezpiecznego. - Nowa pracownica - wyjaśnił Murdo. - Po południu zatwierdziłem ją w kadrach. Strażnik chrząknął. - Jesteś Saskia? - zapytał. - Tak - odpowiedziała nieśmiało. - W porządku. - Przesunął ku niej po blacie ręczny układ procesorowy. - Dotknij tego dłonią. Potrzebne nam dane biometryczne. Nie wolno ci jeszcze wchodzić na piętra medyczne, rozumiesz? Musisz się trzymać tego piętra. - Dobrze. - Jeśli spróbujesz wejść wyżej, zastrzelimy cię. Nie możesz mówić o niczym, co tu zobaczysz, z nikim z zewnątrz. Jeśli to zrobisz, zastrzelimy cię. Nie możesz przynosić do kliniki nic poza sobą i ubraniem, które nosisz. Wydamy ci mundurek. Jeśli przyniesiesz coś więcej, na przykład czujnik,
zastrzelimy cię. Mellanie pokiwała głową z zalęknioną miną. Strażnicy uśmiechnęli się do siebie. - Nie zwracaj na nich uwagi - uspokoił ją Murdo. - Pieprzą od rzeczy. Te dwa głąby nie trafiłyby w ścianę wieżowca z dwudziestu kroków. Strażnik przepuścił go energicznym machnięciem ręką. Murdo pokazał mu w odpowiedzi uniesiony palec. Oboje ruszyli przed siebie. Po chwili skierował ją do szatni. Przebierały się tam trzy pielęgniarki. Na widok mężczyzny przestały rozmawiać, a jedna skrzywiła się ze złością. - Większość personelu przebiera się tutaj - oznajmił. - Oprócz lekarzy i kierownictwa. Oni chodzą we własnych ubraniach. Ruszył wzdłuż jednego z szeregów szafek. - Ta szafka jest twoja. Dotknij skanera kciukiem, żeby ją otworzyć. Ci kretyni przy wejściu powinni już wprowadzić dane. Mellanie nacisnęła kciukiem mały skaner i szafka się otwarła. - Jest pusta - zauważyła dziewczyna. - Myślałam, że dostanę mundurek. - Sprowadzę go z magazynu. Zaczekaj chwilkę. Zniknął za szeregiem szafek. Gdy Murdo się przebierał, Mellanie rozejrzała się po szatni, włączając kolejno jeden wszczep po drugim. Nie było tu żadnych aktywnych czujników, tylko dwie kamery umieszczone pod sufitem. Załadowała program zwiadowczy do układu procesorowego pomieszczenia, a potem starannie przeanalizowała strukturę wewnętrznej sieci kliniki. Działała w niej imponująca liczba systemów bezpieczeństwa, zwłaszcza na wyższych piętrach. Dostępu do wszystkich strzegły zakodowane bramki, których nie potrafiła ominąć. Niemniej jednak dostęp do układu procesorowego recepcji, połączonego z cybersferą Illuminatusa, okazał się łatwy. Jej e-kamerdyner wykorzystał trojana wyspecjalizowanego w transferach finansowych, by przeszukać dane o przyjęciach do kliniki odległych o nie więcej niż pięć dni od daty podanej przez Michelangela. Trzy pielęgniarki wyszły z szatni. Mellanie poleciła programowi zwiadowczemu je śledzić, by dowiedzieć się czegoś o protokołach bezpieczeństwa strzegących wejścia na górne piętra. - Hej, Saskia, chodź tu. Mam dla ciebie mundurek. Wiedziałem, że schowałem gdzieś zapasowy. Zaciekawił ją fakt, że poczekał, aż pielęgniarki wyjdą. Idąc wzdłuż szeregu szafek, uniosła rękę, kierując dłoń wewnętrzną powierzchnią w stronę kolejnych drzwiczek. Jej instrumenty wykryły w środku trochę bardzo interesujących przedmiotów. Murdo miał na sobie ciemnoczerwony kombinezon z nazwiskiem na piersi. - Proszę, włóż to - powiedział, unosząc ręce. W jednej trzymał skąpy strój z jakiegoś błyszczącego,
czarnego materiału, a w drugiej biały, koronkowy fartuszek. Strój francuskiej pokojówki. Mellanie omal nie parsknęła śmiechem. Murdo był nie tylko stereotypowy, lecz wręcz absolutnie banalny. - Zlokalizowałem troje pacjentów zgodnych z parametrami poszukiwania - poinformował ją ekamerdyner. W jej wirtualnym polu widzenia pojawiły się pliki. Nie było w nich wzmianki o rodzaju terapii, a jedynie o jej kosztach. Zaskoczyło to Mellanie. W każdym pliku wymieniono jednak numer sali potrzebny do wystawienia rachunku. - Chodź, kochanie, tak się tu ubierają wszystkie sprzątaczki - przekonywał ją Murdo. Mellanie uruchomiła drugi zestaw tatuaży OO, a potem wprowadziła do układu procesorowego szatni polecenie odcinające łączność ze światem zewnętrznym. - Hm, nie sądzę. Strzeliła palcami. Jedna z szafek, które przed chwilą minęła, otworzyła się. Stacja krajobrazowej kolejki linowej znajdowała się na wschodnim końcu Nabrzeża Północnego. Alic, Lucius Lee i Marhol przeprowadzili Robina Bearda przez salę biletową i wyszli na peron. Nie dotykali go i nie odzywali się ani słowem, ale pilnowali, by zawsze znajdował się w środku utworzonego przez nich trójkąta. Jeśli Agent rzeczywiście był taki dobry, jak twierdził Beard, na pewno umieścił obserwatorów wśród tłumów zmierzających do restauracji „Korony Drzew". Zbudowany z prostej metalowej siatki peron ulokowano kilka metrów powyżej końca Nabrzeża Północnego. Odbiegały od niego liny, widoczne na tle konarów olbrzymiego drzewa. Spoglądając za siebie, Alic widział odległe o prawie dwie mile światła Tridelta City. Dongara łączyła się tu z Górną Monkirą, płynąc wartkim, potężnym nurtem, który wkrótce miał się zjednoczyć z Logrosanem, by stworzyć gigantyczny, spieniony wir Dolnej Monkiry. Promy dowożące pasażerów na kursujące nocą statki nadal przecinały rzekę. W niskich, targanych wiatrem chmurach można było wypatrzyć kilka sterowców. Z promienistej dżungli wyłonił się wagonik kolejki linowej. Zatrzymał się na moment przy peronie dla wysiadających, gdzie wyskoczyło z niego paru pracowników, a potem zniknął w maszynowni. Po paru chwilach pojawił się znowu i zatrzymał przed grupką oczekujących pasażerów, kołysząc się na linie z włókien węglowych. Drzwi się otworzyły i stewardzi zaczęli wprowadzać ludzi do środka. W wagoniku znajdowało się dziesięć siedzeń ustawionych w kręgu wokół centralnego dźwigara. Alic usiadł najbliżej drzwi. Beard zajął miejsce obok niego. Gdy wszystkie miejsca były zajęte, steward zamknął drzwi i uniósł kciuk. Tryby zakręciły się z głośnym chrzęstem i wagonik ruszył w stronę dżungli. Kiedy inwestorzy wystąpili o pozwolenie na budowę kolejki linowej, wiele miejscowych organizacji ekologicznych sprzeciwiało się głośno. Zasadę nietykalności dżungli wpisano nawet do
konstytucji Illuminatusa, a choć mieszkańcy Tridelta City mogli łamać inne zasady, szanowali swe niepowtarzalne środowisko. Rośliny z Illuminatusa bardzo trudno było wyhodować gdziekolwiek indziej, ponieważ wymagały licznych bakterii żyjących w miejscowej glebie. Entuzjastom botaniki sprzedawano doniczkowe drzewka, zamknięte w hermetycznych gablotach, ale nikt nigdy nie odtworzy lasów Illuminatusa na innej planecie. Dlatego obrońcy środowiska nie chcieli, by potężne maszyny budowlane wycinały drzewa, żeby zrobić miejsce dla słupów kolejki, albo odcinały konary, aby utorować drogę dla wagoników przez gęste korony drzew. Po dziesięcioleciu prawnych utarczek inwestorzy zdobyli w końcu pozwolenie, udowodniwszy, że szkody dla środowiska będą minimalne. Gdy już uruchomiono kolejkę, ekolodzy musieli z niechęcią przyznać, że okazało się to prawdą. Ludzie, którzy przedtem przechodzili ukradkiem przez nabrzeże i zagłębiali się bez pozwolenia w dżunglę, by ujrzeć ją z bliska, łamiąc przy tym gałązki i depcząc młode drzewka, teraz korzystali z kolejki. Była tania i znacznie wygodniejsza od wycieczek na piechotę. Po stu latach ciągłego zadeptywania, dżungla wzdłuż obu nabrzeży zaczęła znowu gęstnieć. W oknach wagonika nie było szyb. Alic widział świecące liście, odległe zaledwie o metr. Starał się nie gapić zbytnio na panoramę, pamiętając, by co trzydzieści sekund sprawdzać Bearda. Docierały też do nich dane od ekipy policyjnej monitorującej wszystkich, którzy wsiedli do kolejki za nimi. Żaden z pasażerów nie zgadzał się z opisem Agenta podanym przez Bearda. Alic jechał już dzisiaj kolejką, gdy udał się ze swoimi ludźmi do „Koron Drzew", by zbadać teren i wybrać pozycje. Pięcioosobowym oddziałem czekającym w restauracji dowodził Jim Nwan. Wszyscy jego ludzie byli oficerami floty i nosili pancerne kombinezony. Nawet jeśli Agent będzie miał ochroniarzy wyposażonych w broń połączoną obwodami organicznymi, nie będą w stanie oprzeć się takiej sile ognia. Nie mieli też dokąd uciekać. Linia krajobrazowej kolejki miała dziesięć kilometrów długości. Droga do „Koron Drzew" trwała dwadzieścia pięć minut. Wagonik zatrzymał się przy peronie wyglądającym identycznie jak ten, z którego wyruszyli. Restaurację i bar zbudowano z importowanego drewna. Potężne belki z europejskiej dębiny tworzyły podłużny pomost uniesiony cztery metry nad ziemię. Nie było tu dachu, goście mieli nad głowami gałęzie drzew. Po jednej stronie znajdował się bar, po drugiej zaś restauracja. Stoliki w niej rezerwowało się z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Tak jak uzgodniono, Beard podszedł do wolnego stolika w barze i zamówił piwo. Alic, Lucius i Marhol usiedli na stołkach przy niskim kontuarze otaczającym jeden z szerokich pni drzew. Marhol zamówił najdroższe importowane piwo w menu. Alic zignorował nieokrzesanego policjanta i kupił wodę mineralną. Połączył się z Paulą. - Jesteśmy na miejscu - zawiadomił ją. - Beard czeka na kontakt. Helikoptery policyjne są w pogotowiu. Zabiorą nas stąd zaraz po aresztowaniu. Vic jest w jednym z nich. Nie był z tego zadowolony, ale powiedziałem mu jasno, że alternatywą jest odesłanie do Paryża. - W porządku. Wygląda na to, że macie wszystko przygotowane. Bernadette właśnie weszła do Wieży Greenforda. W tym budynku znajduje się bardzo droga klinika, oferująca między innymi obwody organiczne oraz modyfikacje komórkowego DNA. O ile nie chce przelecieć się sterowcem, zapewne
wybiera się właśnie tam, by zmienić tożsamość albo spotkać się z kimś, kto niedawno poddał się takiemu zabiegowi. - Czy wie, że nadal ją śledzicie? - zapytał Alic. - Nie sądzę. O trzeciej po południu wróciliśmy do obserwacji na odległość. Zapewne jest przekonana, że nas zgubiła. - W porządku. Połączę się z panią, gdy tylko przymkniemy Agenta. - Co się dzieje? - zapytał nagle Marhol. Rozmowy w barze cichły szybko. Ludzie mieli zdziwione miny. E-kamerdyner poinformował Alica, że media podały priorytetową wiadomość. Hogan nie musiał nawet jej sprawdzać. Barman przełączył portal nad kontuarem na program Alessandry Baron. Wilson Kime stał na podwyższeniu, wygłaszając oświadczenia dla dziennikarzy akredytowanych przy Pentagonie II. - Flota gwiazdolotów wysłana przeciwko tunelowi czasoprzestrzennemu znanemu jako Brama Piekieł wróciła w zasięg komunikacji ze Wspólnotą. Muszę z żalem poinformować, że atak zakończył się niepowodzeniem. Nasze pociski nie zdołały dotrzeć do celu. Brama Piekieł nie ucierpiała i pozostaje w pełni funkcjonalna, podobnie jak tunele łączące ją z Utraconymi Planetami. - Niech to szlag - mruknął Marhol. - Alfy opracowały metodę odbijania naszych relatywistycznych pocisków Douvoira w locie - ciągnął Wilson. - Muszę podkreślić, że to niepowodzenie bynajmniej nie ma krytycznego znaczenia dla całej kampanii. Flota zachowała zdolność przeciwstawienia się dalszej agresji obcych. - Nie pieprz głupot. Alic musiał z niechęcią przyznać, że Marhol ma rację. - Szefie - odezwał się nagle Lucius. - Czy to on? Agent wszedł do baru, gdy wszyscy oglądali wiadomości. Był ubrany w garnitur z cienkiej skóry, błyszczący w świetle drze w jak ropa naftowa. Dziewczyna uczepiona jego ramienia miała na sobie skąpy, kremowy kostium z obrąbkiem ozdobionym frędzlami. Była wysoka i umięśniona, jakby startowała w maratonie. - Robin - odezwał się miłym tonem Agent. - Tak się cieszę, że cię widzę. Beard oderwał wzrok od obrazu admirała. Na jego twarzy pojawił się smutny wyraz. - Wybacz - powiedział tylko. Agent zacisnął usta w grymasie arystokratycznej dezaprobaty. Włączył pole siłowe, tkaninę jego
garnituru przesłoniły ciemne zmarszczki. Dziewczyna uniosła obie ręce. Z jej nadgarstków wysunęły się małe, tępo zakończone lufy. Na twarzy oraz szyi pojawiły się zielone i niebieskie tatuaże OO. Ich lśniące linie wnikały pod ubranie. Zaczęła obracać się powoli, celując we wszystkich gości. Ci, którzy siedzieli najbliżej, westchnęli, wciskając się w krzesła. - Ruszajcie - rozkazał swym ludziom Alic. Włączyło się pole siłowe, otaczając go nimbem delikatnej poświaty. - Jesteśmy potrzebni, szefie? - zapytał Vic. - Zaczekajcie. Dziewczyna obróciła się bardzo szybko, kierując obie ręce w stronę Alica. Na jej przedramionach pojawiły się dziwne fale. Ludzie siedzący na linii strzału odskoczyli nerwowo na boki, tworząc szeroki, pusty korytarz. - Odsuńcie się - wyszeptał Alic do swoich ludzi. Po paru sekundach został przy barze sam. Admirał Kime nadal mówił, jego ściszony głos przerodził się w niezrozumiały szum. - Nie ma drogi ucieczki oznajmił Agentowi. - Niech wszyscy zachowają spokój. Dezaktywujcie broń. Pańscy ochroniarze mogą odejść swobodnie. Pan pójdzie z nami. - Czy to miało mnie zachęcić? - zapytał Agent. W jego głosie pobrzmiewała szczera ciekawość. - Mogę się przebić przez jego osłonę - oznajmiła dziewczyna. - W końcu to tylko policyjny emiter, słaby jak szczyny. Uśmiechnęła się, odsłaniając szereg długich, srebrnobiałych kłów. - To brzmi rozsądnie - zgodził się Agent. Jim Nwan wylądował z głośnym łoskotem na drewnianej podłodze baru. Miał pancerny kombinezon, a w rękach trzymał karabin plazmowy. Na czole Agenta pojawił się czerwony punkt celownika laserowego. Z jego twarzy zniknął uprzejmy uśmiech. Na podłogę zeskoczyli dwaj następni ukryci wśród drzew ludzie. Ich karabiny skierowały się na dziewczynę. Kilka metrów od drżącego Bearda trzech mężczyzn podniosło się nagle zza stolika. Włączyli pola siłowe i wymierzyli broń w ludzi Alica. Do baru przybyli dwaj ostatni detektywi. Kolejny samotny pijak obrócił się na krześle i wycelował w nich. W przeciętym rubinowymi nitkami laserów barze zapadła cisza. Ludzie kulili się na krzesłach z przerażonymi minami, pary tuliły się do siebie. - Chyba mamy tu sytuację zwaną niegdyś meksykańskim patem - odezwał się Agent. - Czemu nie moglibyśmy wszyscy pójść swoją drogą i rozważyć słowa admirała? Mamy teraz na głowie ważniejsze problemy, czyż nie tak? - Nie - odparł Alic. Nie potrafił się powstrzymać przed napięciem mięśni. Podczas walki nigdy nie przeżywał podobnego napięcia. Gdy ktoś do niego strzelał, strach trwał tylko kilka sekund. Ta sytuacja się przeciągała i nie widział pokojowego wyjścia. Skurwysyński Agent nie chciał posłuchać
głosu rozsądku. Alic mógł myśleć jedynie o tym, ile czasu minęło, odkąd ostatnio uaktualniał zapis pamięci w bezpiecznej skrytce. Jeśli wszyscy otworzą ogień, nie ma szans, by jego komórka pamięci ocalała. Niemniej jednak nie mógł się cofnąć. - Szefie, mamy niezbędną siłę ognia - zapewnił Vic. - Do trzemy do was za parę minut. - Nie. Nie możecie do nich strzelać, dopóki jesteśmy w lokalu. To będzie masakra. - Daj nam przylecieć, to wystarczy. - Zaczekajcie! Z twarzy Agenta nie znikał uśmiech. - Gdy padną strzały z tak potężnej broni, liczba ofiar wśród cywilów sięgnie co najmniej osiemdziesięciu procent. Jest pan gotowy wziąć za to odpowiedzialność? - Nie ma pan szans ucieczki - zripostował Alic. - Jest tylko jedna linia kolejki, i to my ją kontrolujemy. - Kurwa, człowieku - zawołał jeden z gości. - Okaż odrobinę rozsądku. Wszyscy przez ciebie zginiemy. - Właśnie to robię - warknął Alic. - Mam wiele dróg odwrotu - sprzeciwił się Agent. - Zacznę się teraz cofać. Jeśli spróbuje mnie pan powstrzymać, będzie pan odpowiedzialny za rzeź, która nastąpi. Niech pan się dobrze zastanowi, rządowy urzędniku. Przez krótką chwilę Alic rozważał możliwość połączenia się z Paulą, by ją zapytać, co powinien zrobić. Nie! Tylko nie ją. - Szefie? - zapytał Jim. - Co robimy? - Jeśli się ruszysz, sam pierwszy wystrzelę - zapowiedział Alic. - Gdybym nie widział paniki w pańskich oczach, mógłbym... Agent zmarszczył brwi i uniósł wzrok. Alic usłyszał głęboki ryk. Dźwięk nasilał się błyskawicznie. Kilka wszczepów, które miał, nie mogło wykryć jego źródła. - Jim? Widzisz, co to jest? - Trzy potężne źródła mocy, bezpośrednio nad nami. Alic zaryzykował spojrzenie na świetlistą zasłonę poruszających się na wietrze liści. - Helikoptery? Vic, czy to wy?
- Nie, szefie - padła odpowiedź. - Zniżają się za szybko - stwierdził Jim. - To nie są helikoptery. - Vic, ruszcie się - rozkazał Alic. - Już się robi. W „Korony Drzew" uderzył impuls plazmy. Przebił delikatną zasłonę gałęzi i liści, trafiając w drewniany pomost między Alikiem a Agentem. Dębowe deski eksplodowały, sypiąc na wszystkie strony deszczem śmiercionośnych odłamków wielkości ludzkiej dłoni. Pole siłowe Alica rozjarzyło się jaskrawofioletowym blaskiem. Impet tlących się sztyletów odepchnął go pod bar. Wokół zatańczyły płomienie, ciągnące za sobą smugi czarnego dymu. Podłoga przechyliła się gwałtownie. Alic wyciągnął rozpaczliwie ręce i zdołał się złapać kontuaru. Obie strony konfliktu strzelały teraz w górę, do opadających z nocnego nieba intruzów. Goście baru krzyczeli z szoku i ran zadanych przez odłamki drewna. Kolejne impulsy uderzyły w pomost, rozbijając go na nierówne fragmenty. Podmuch miotał ludźmi i meblami. Liście i gałęzie stanęły w płomieniach, ku ziemi opadały kaskady dymu. Alic zauważył, że Agent przewrócił się na plecy. Podłoga przechyliła się jeszcze bardziej z gwałtownym trzaskiem. Między nimi pojawiła się szeroka rozpadlina. Jej brzegi muskały płomienie. Agent spojrzał w dół, rozważając skok na pogrążoną w mroku ziemię. - Nawet o tym nie myśl - zawołał Alic, mierząc weń z pistoletu jonowego. Agent wybuchnął śmiechem. Przed oczami Alica błysnęły dwie czerwone plamki laserów. - Zabijcie go! - zawołał Agent. W pole siłowe Alica uderzyły dwa impulsy plazmy. Otoczyła go nawałnica skłębionej, białofioletowej pary. Maleńkie, lokalne przebicia przepuściły gorące strużki elektronów, które wbiły się w jego ubranie i skórę. Szybkie ukłucia bólu były niewiarygodnie potężne. Alic miotał się bezradnie. Wypuścił kontuar z rąk i osunął się na niebezpiecznie pochyloną podłogę. Wokół rozległ się przeraźliwy hałas. To funkcjonariusze otworzyli ogień do ochroniarzy. Alic uświadomił sobie, że leży zgięty u podstawy stołka barowego. Jego wszczepy siatkówkowe odcięły nadmiar światła i zobaczył, że Agent trzyma się mocno swego kawałka podłogi i unosi głowę, oglądając się za siebie... Przez piekło, które rozpętało się nad zniszczoną restauracją, przemknęły trzy sylwetki w pancernych kombinezonach. Wszyscy napastnicy mieli plecaki odrzutowe, ich silniki ryczały gwałtownie jak broń dźwiękowa. Dwaj wylądowali po obu stronach Agenta. Plazma i impulsy jonowe trafiły w nich jednocześnie, rozżarzone strugi trysnęły na boki, uderzając w zniszczone stoliki i krzesła. Z drewna buchnęły dym i płomienie. Kilka gorących strug przeorało pole siłowe Agenta, nadając mu ciemnofioletowy kolor. Jeden z opancerzonych napastników pochylił się i rzucił sieć tłumiącą na
plecy Agenta. Ten spróbował się podnieść, ale pancerny but opadł mu na plecy i przygniótł go do podłogi. Ciemna plama na jego polu siłowym powiększała się z każdą chwilą. - Jim, czy możecie ich powstrzymać? - zapytał Alic. Jego e-kamerdyner wyświetlał listę uszkodzeń wszczepów i tatuaży OO. Przez wirtualne pole widzenia mężczyzny przesuwały się zielone litery awaryjnego trybu tekstowego. - Kogo mamy powstrzymać? Alic wystrzelił z pistoletu jonowego do stojącego nad Agentem napastnika. Pole siłowe tamtego nawet nie zareagowało. - Gdzie jesteś? - Na ziemi. Alic wystrzelił znowu, tym razem celując w deski, na których stała opancerzona postać. Rozpadły się i napastnik runął w dół, wymachując rękami. - Macie jednego. Załatwcie go. - Drugi intruz wycelował w niego z granatnika. - Mike, Yan, Nyree, czy ktoś z was ma na linii strzału przeciwnika stojącego nad Agentem? - Widzę go - odparł Yan. Nagła eksplozja cisnęła Alikiem w tył. Zsunął się po pochyłej podłodze i uderzył głową o podstawę baru. Pole siłowe pochłonęło wstrząs tylko częściowo. Alic dławił się z bólu. Szczątki trawionej pożarem restauracji wirowały wokół niego. Płonący ludzie skakali z resztek podłogi w ciemność na dole. Ciągnęli za sobą strugi ognia, sypali w mrok pomarańczowymi iskrami. W powietrzu niosły się krzyki, raz po raz zagłuszane przez strzały z karabinów albo eksplozje granatów plazmowych. Jedno z wielkich drzew, wokół których zbudowano lokal, zaczęło się pochylać, z początku ociężale, a potem coraz szybciej. Pole siłowe Agenta zamigotało i zgasło. Ogień przepalił jego skórzany strój. Mężczyzna krzyknął z bólu, gdy płomienie dotarły do skóry. Stojący nad nim napastnik uniósł rękę. Alic ujrzał w blasku płomieni nóż z harmonicznym ostrzem. - Yan! - zawołał. - Jeszcze raz! Nóż uderzył. Na opancerzonego napastnika posypał się deszcz impulsów plazmy. Głowa Agenta spadła z ramion. Alic krzyknął z przerażenia, gdy potoczyła się po pochylonej podłodze. Z przeciętej szyi tryskała krew, z krótko ostrzyżonych włosów buchały smużki dymu. Nigdy nie zapomni zdumionego wyrazu twarzy zabitego. Karabinowe strzały odrzuciły na bok opancerzonego napastnika. Intruz stracił równowagę i zwalił się na pochyloną podłogę. Strużki energii owijające się wokół jego skafandra przebiły się przez połamane belki. Miniaturowe błyskawice przesunęły się nagle ku górze, gdy na napastnika runęło potężne drzewo. Intruz, podłoga i trup Agenta zniknęły pod skłębioną masą płomieni, która
zdruzgotała resztki baru. Alic poczuł, że deski w końcu pękły. Poleciał w dół, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami. Uderzył mocno o ziemię. Pole siłowe rozszerzyło się wokół niego jak szorstka poduszka, absorbując część impetu. Mimo to poczuł, że pękło mu kilka żeber. Zwymiotował gwałtownie. Głowa Agenta odbiła się od wilgotnej gleby obok niego. Zwęglona skóra złuszczyła się, odsłaniając poczerniałe kości. Pomimo bólu i nudności Alic zdołał ją złapać. Gdy przycisnął do piersi odrażający przedmiot, stanęła nad nim postać w pancernym kombinezonie. - Jim? - Obawiam się, że nie, szefie - zagrzmiał przebijający się przez harmider głos Tarla. Karabin plazmowy pochylił się ku Alicowi, jego wylot zatrzymał się pięć centymetrów od twarzy leżącego. - Pierdol się, zdrajco - warknął Alic. Obok eksplodował granat. Podmuch uniósł obu mężczyzn w powietrze, razem z obłokiem gleby i fragmentami drzew. Alic uderzył w pień dwa metry nad ziemią i runął na nią jak kamień. Jego pole siłowe migotało na krawędzi całkowitego załamania, przepuszczając przegrzane powietrze, parzące poranione ciało. Zielone linijki tekstu w wirtualnym polu widzenia przerodziły się w bezładne poziome zygzaki na tle pomarańczowego piekła. Alic ujrzał przez mgiełkę bólu, że dymiąca, czarna bryła, w jaką przerodziła się głowa Agenta, odtoczyła się od niego po parującym gruncie. Tarlo ruszył w jej stronę. Alic spróbował wstać. Lewy bok miał całkowicie odrętwiały. - Yan! Jim! Niech ktoś mi pomoże! Tarlo podniósł głowę. Z jego plecaka odrzutowego wytrysnęły dwie niemal niewidoczne włócznie błękitnego płomienia. Wzniósł się na nich w gorejące piekło pochłaniające drzewa. Sypała się za nim kaskada wielkich, niebieskobiałych iskier. - Vic, zestrzel go, strąć go na ziemię, nie pozwól mu jej zabrać, w środku jest komórka pamięci. Vic, to jest Tarlo. Vic! - Jego głos przeszedł w jęk. Alic przetoczył się na plecy i skierował pistolet jonowy na dogasający pióropusz iskier, gotowy wystrzelić do uciekającego Tarla. Dłoń jednak miał pustą. Rozdarcia na skórze krwawiły, a dwa złamane palce wyginały się nienaturalnie. - Dorwę cię wychrypiał, gdy uderzały weń fale gorąca. - Dorwę cię, skurwysynu. Mellanie dotarła na trzecie piętro kliniki, nim zdążyła się zorientować, że coś tu nie gra. Programy zwiadowcze, które tak starannie załadowała do układów procesorowych na dwóch niższych piętrach, utraciły z nią łączność. W gruncie rzeczy cała sieć na obu piętrach zgasła. Zatrzymała się, by sprawdzić nieliczne dane, do jakich miała dostęp. Do tej chwili udało się jej zinfiltrować jedynie trzy układy procesorowe na tym piętrze i nie dowiedziała się nic ciekawego. W klinice z pewnością nie podniesiono alarmu, co było bardzo dziwne. Programy kierujące jej działaniem musiały zauważyć awarię sieci. Nie mogła jednak wysłać do nich zapytania.
Do tej pory spotkała tylko dwóch pracowników na wieczornej zmianie, techników pogrążonych w rozmowie. Nie zwracali na nią uwagi. Mundurek pielęgniarki zapewniał jej niewidzialność. W korytarzu nie było nikogo innego; sprawdziła to starannie, niepewna, co robić dalej. Jedna z sal, o które jej chodziło, znajdowała się na końcu, po prawej stronie, zaledwie trzydzieści metrów stąd. Sieć na tym piętrze również zaczęła padać, sekcja po sekcji. - Cholera - wysyczała Mellanie. Systemy elektroniczne kliniki zinfiltrował ktoś znacznie lepszy od niej. Zamykali wszystko, jeden procesor po drugim. Trzy metry za plecami miała schody. Obrzuciła jeszcze tęsknym spojrzeniem Salę Nicholasa, ulokowaną na końcu korytarza. Była tak blisko... za drzwiami znajdowała się jedna z trojga poszukiwanych. Niewykluczone jednak, że to zbiry Alessandry wdarły się do kliniki. A jeśli wiedziały, że Mellanie tu jest, z pewnością zawiadomiły o tym prawników. Ale dlaczego ktoś pracujący dla Alessandry miałby się ukrywać? Wszyscy są po tej samej stronie. Podbiegła do drzwi na schody i nacisnęła przycisk. Nie podniósł się alarm, wszystkie obwody przestały funkcjonować. Drzwi się otworzyły, odsłaniając potężne źródło elektromagnetycznych emisji na klatce schodowej. Mellanie wciągnęła nagle powietrze, gdy postać w pancernym kombinezonie wymierzyła broń w jej czoło. - Nie ruszaj się - odezwał się cichy, męski głos. - Nie podnoś alarmu ani nie próbuj nikogo zawiadomić o naszej obecności. Dziewczyna zdołała wyprodukować trochę łez. To nie było trudne. - Proszę, niech pan nie strzela. Nogi pod nią drżały. Pojawiła się druga opancerzona postać. Podążało za nią pięć kolejnych. Jeśli przysłała ich Alessandra, z pewnością chce się zabezpieczyć. - Odwróć się - rozkazał mężczyzna. - Skrzyżuj ręce za plecami. Opancerzeni intruzi wchodzili do korytarza. Mellanie nie miała dotąd pojęcia, że ludzie w tak ciężkich skafandrach mogą się poruszać równie cicho. - Au! - Spokojnie, bo użyję neuroparalizatora. Mellanie przypuszczała, że jej wszczepy mogłyby sobie z tym poradzić, musiałaby je jednak aktywować, a nawet jeśli pamiętała sekwencję, co zrobiłaby później? - Przepraszam - wyszeptała.
- Tędy. Wyciągnięto ją na schody. - Nazwisko? - Hm... Lalage Vere. Jestem pielęgniarką na oddziale dermatologicznym. Poczuła, że coś wcisnęło się w jej dłoń. - Nazwisko jest w spisie, ale dane biometryczne się nie zgadzają. - Nic w tym dziwnego - odezwał się kobiecy głos. Mellanie go poznawała. Wypuściła z ulgą powietrze z płuc, ale w tej samej chwili skrzywiła się z bólu. Dłoń w ciężkiej rękawicy opadła na ramię dziewczyny, odwracając ją. Na schodach stało około dziesięciu osób w pancernych skafandrach. Jedna z nich była wyraźnie niższa od pozostałych. - Dobry wieczór, Mellanie - odezwała się ta najniższa osoba. - Hm, dobry wieczór, śledczy Myo. Kto by pomyślał, że spotkamy się w takim miejscu? To była tylko brawura. Mellanie starała się nie okazać niezadowolenia wywołanego faktem, że Paula tak szybko przejrzała ciemne włosy i piegi. - Znaleźliśmy na dole głównego portiera - ciągnęła śledczy Myo. - Przywiązano go do ławki w szatni, ale właściwie nie było to konieczne. Ma we krwi tyle narkotyku, że nie wie, w którym wszechświecie się znajduje. - Naprawdę? Pozwalają tu pracować takim ludziom? Jestem zdumiona. - Bardziej mnie interesuje kwestia, co tu robisz, Mellanie. - Praca reportera stała się zbyt nerwowa. Pomyślałam sobie, że zmienię zajęcie. - Mellanie, tu chodzi o życie ludzi. Wielu ludzi. Pytam po raz ostatni: co tutaj robisz? Dziewczyna westchnęła. Nie miała wyjścia. - Wytropiłam prawników, dobra? Prawo tego nie zabrania. To przestępcy. Obie wiemy, co zrobili. - Mówisz o Seatonie, Daltrze i Pomanskiem? - Tak. - Oni tu są? - Hm. Tak, przed chwilą to powiedziałam.
- Kiedy przybyli do kliniki? - Nie wiedzieliście o tym? - W głosie Mellanie zabrzmiała nuta satysfakcji. - Poddają się terapii mniej więcej od chwili, gdy zwiali z Nowego Jorku. - Jakiej terapii? Czy wyposażono ich w broń połączoną obwodami organicznymi? - Nie jestem pewna, przerwaliście mi. Pewnie zrobią im ten numer z nowym DNA. Tak czy inaczej, to nie było tanie. - W których salach leżą? - Ona w Sali Nicholasa na tym piętrze, a oni w Sali Fenaya, na piątym. - Dobra, dziękuję, Mellanie. Przejmujemy sprawę. - Co? Nie możecie tak po prostu... - Grogan, odprowadź ją do Renne. Rękawica złapała ją za ramię, metalowe palce zacisnęły się boleśnie. - Au! Hej, to ja ich znalazłam, moglibyście chociaż pozwolić mi zrelacjonować aresztowanie. - Nie radzę. To nie jest bezpieczne środowisko. - Radziłam sobie całkiem nieźle, dopóki tu nie wpadliście... Przerwała. Jeśli Paula nie wiedziała, że są tu prawnicy, czego właściwie szukała...? Grogan pociągnął ją w stronę schodów. Nie była w stanie oprzeć się jego wzmocnionej przez kombinezon sile. - Musisz mi coś dać, Paulo. - Pogadamy później. To będzie długa rozmowa. Mellanie nie spodobało się brzmienie jej głosu. - Nowe informacje - zawiadomiła swych ludzi Paula. - Potwierdzono obecność w klinice trzech celów, poza Bernadette. Możliwa lokalizacja: jedna osoba w Sali Nicholasa, dwie w Sali Fenaya. Pamiętajcie, że może ich być więcej. Najwyraźniej tu właśnie agenci Gwiezdnego Podróżnika otrzymują obwody organiczne. Mapa w wirtualnym polu widzenia pokazywała położenie wszystkich jej ludzi. Szybko rozdzieliła role, wyznaczając po trzech do każdego prawnika. - Hoshe, czy możesz sprawdzić układy procesorowe, które sekwestrowaliśmy? Chciałabym
potwierdzić informacje Mellanie. - Już nad tym pracujemy. Nie wiedziałem, że jest taka dobra. - Mellanie zaczyna mnie bardzo interesować. Najpierw jednak musimy się zająć kliniką. - Sieć na trzecim piętrze wyłączona - oznajmił Hoshe. - Wprowadzamy programy na czwartym i piątym, przygotowujemy się do wprowadzenia na szóstym. - Świetnie. - Paula spojrzała na mapę. - Warren, przejdźcie na czwarte piętro. - Tak jest. - Renne, kiedy Mellanie do was dotrze, zamknij ją, ale osobno, nie z personelem kliniki. Nie pozwól jej z nikim się połączyć. To ważne. - Rozumiem. - Jak kordon? - Znakomicie. Zjawiła się chyba z połowa glin z całego miasta. - Cholera, tego właśnie się bałam. Ktoś w klinice na pewno zauważy, że coś się dzieje. - Potwierdzam, że dane trojga pacjentów odpowiadają prawnikom - odezwał się Hoshe. - Mellanie mówiła prawdę. - Odkryto nas - poinformował ją Warren Halgarth. - Czworo pracowników i jeden klient wyszli prosto na nas. Nie możemy zatrzymać wszystkich. Paula zaklęła, choć i tak udało im się wniknąć potajemnie znacznie dalej, niż się spodziewała. - Przechodzimy do otwartej akcji. Wiedzą, że tu jesteśmy. Bierzcie się do roboty. I znajdźcie mi Bernadette. Odsunęła się na bok, przepuszczając do środka resztę ekipy przydzielonej do trzeciego piętra. - Cholera! - zawołał Warren. - Klient ma broń połączoną obwodami organicznymi. Otworzył ogień. - Czy to któryś z prawników? - Mapa w wirtualnym polu widzenia Pauli szybko uaktualniała informacje. Matthew Oldfield prowadził pięciu funkcjonariuszy do Sali Fenaya, natomiast John King zmierzał ze swoimi ludźmi do Sali Nicholasa. Dopiero jedną trzecią personelu kliniki udało się sprowadzić na dół, do Renne, gdzie będą bezpieczni. Jej uszu dobiegł głuchy łoskot eksplozji. Z rur biegnących wzdłuż betonowej klatki schodowej posypały się obłoczki pyłu. Rozległy się kolejne wybuchy. Usłyszała też krzyki. Hoshe użył agresywnych infiltratorów, by przejąć całkowitą kontrolę nad siecią kliniki.
Paula uniosła karabin plazmowy i weszła do korytarza. Ludzie otwierali drzwi i wypadali z krzykiem na zewnątrz. Inne drzwi zatrzaskiwały się nagle. Funkcjonariusze w pancernych kombinezonach otwierali je kopniakami, wyciągając na zewnątrz przerażony personel oraz klientów. John King i jego dwaj towarzysze rozwalili drzwi do Sali Nicholasa. Ze środka wypadł impuls plazmy. Krzyki na korytarzu osiągnęły crescendo. - Dezaktywuj broń i wychodź! - zagrzmiał głośnik kombinezonu Johna. Wewnątrz nastąpił potężny wybuch. Na korytarz posypały się szczątki. Towarzyszyły im obłoki dymu. - Wybił dziurę w podłodze - zawołał John. - Zeskoczył na drugie piętro. - Rozumiem - odpowiedziała Marina. - Przechodzimy do akcji. Ludzie Johna wpadli do środka. Paula kierowała gestami w stronę wyjścia pozostałych członków oddziału przydzielonego do trzeciego piętra, wlokących przez opary pracowników oraz klientów kliniki. - Nie zostawiajcie nikogo z nich bez opieki - ostrzegła ich. - Najpierw muszą ich sprawdzić nasi technicy. - Mam obraz Bernadette - zameldował Warren. - Ruszamy do ataku. Paula odwróciła się i pobiegła z powrotem ku schodom. Po kolejnym wybuchu zgasły wszystkie światła. Widziała obraz kliniki w mikroradarze i podczerwieni. Ze zraszaczy popłynęła woda. Zabrzmiał alarm przeciwpożarowy. Tuż przed Paulą w suficie pojawiło się zagłębienie. Ściany po obu stronach przeszywały coraz liczniejsze szczeliny. - Nie chce się poddać - mówił Warren. - Dołączył do niej drugi przeciwnik, również wyposażony w zaawansowaną broń. - Możecie ich unieszkodliwić? - Nie ma szans. Paula dobiegła do schodów w tej samej chwili, gdy szybem wstrząsnęła seria wybuchów. Zapaliły się awaryjne światła. W ich intensywnym, żółtym blasku widziała gęsty, szary smog wypełniający szeroką klatkę schodową. Długi szereg opancerzonych postaci prowadził w dół przerażonych aresztantów. Przepchnęła się obok nich. - Znaleźliśmy dwa cele - zameldował Matthew. - Były w Sali Fenaya. - Weźcie ich żywcem, jeśli się uda - poleciła Paula. - Postaram się. - Mamy tu odłamki - zawiadomiła ją Renne. - Szkło sypie się na cały plac.
- Są jakieś ciała? - zapytała Paula. - Jeśli ich pola siłowe to wytrzymają, mogą spróbować skoku przez okno. - Jak dotąd żadnych. - Miej na to oko. Nim Paula dotarła na czwarte piętro kliniki, odgłosy wybuchów i strzałów z broni plazmowej już ucichły. Nie znalazła tam korytarza ani eleganckich sal. Połowa ścian zniknęła, całe piętro przerodziło się w jedno pomieszczenie. Wszędzie walały się szczątki, niektóre dymiły, resztę zaś zalała woda i niebieska pianka gaśnicza. Większość sufitu również się zawaliła, odsłaniając belki nośne wieżowca. Na szczęście, wyglądały na nienaruszone. Z kilku grubych rur wypływała woda, tworząc na podłodze wielkie, brudne kałuże. Wszystkie szyby były wybite. Pośród chaosu leżało też kilka ciał. - Niech to piekło! - zawołała Paula. - Przykro mi - odezwał się Warren. - Musieliśmy ich wykończyć. - Dobra. Gdzie są ciała? Musimy sprawdzić DNA. - Tam. - Poprowadził ją po gruzach wokół rdzenia budynku. Kilku ludzi w pancernych kombinezonach wydobywało rannych spod zwałów gruzu. - To chyba te. Paula zmarszczyła nos na ten widok. Ogień paskudnie przypalił oba ciała, a potem zmiażdżyły je stalowe belki i betonowe fragmenty konstrukcji. Wokół zwęglonych kończyn zgromadziła się brudna woda. Z ubrań zostały jedynie poczerniałe strzępy, Paula poznała jednak skrawek ciemnoniebieskich spodni, które Bernadette miała na sobie podczas trwającego większą część dnia pościgu przez Tridelta City. Niektóre części jej ciała były nietknięte, tam, gdzie osłoniły je taśmy szkieletowego emitera pola siłowego. Pęknięcia na ramionach były śladami po zapłonie baterii napędzających systemy broni. Paula wyjęła mały czytnik DNA i dotknęła tępo zakończonym próbnikiem kawałka nieuszkodzonej skóry. - To ona - potwierdziła, gdy w jej wirtualnym polu widzenia pojawił się odczyt. Drugi trup był nieco większy. To zapewne był mężczyzna. Przyjrzała mu się uważnie. Wszystkie uszkodzenia kończyn spowodowały siły zewnętrzne. Z pewnością nie osłaniało go pole siłowe. Zwęglone zewnętrzne warstwy były bezużyteczne dla czytnika DNA. Musiała zacisnąć zęby i wepchnąć próbnik głębiej, by dotrzeć do narządów wewnętrznych. - Chyba nie miał broni połączonej obwodami organicznymi. Nagle zauważyła strzępy tkaniny ciemnoczerwonej barwy, takiej samej, jak mundurki personelu kliniki. Jego DNA nie znajdowało się w bazie danych Służby Ochrony Senatu. Poleciła e-kamerdynerowi sprawdzić policyjne i miejskie archiwum Tridelta City.
- Jesteś pewien, że to ten drugi? - zapytała. - Nie bardzo - przyznał Warren. - Z tego miejsca do nas strzelano. - A czy jesteście pewni, że przeciwników było dwóch? - Tego tak. - John, macie wasz cel? - Tak. DNA jest dziwaczne, znalazłem różne warianty w różnych częściach ciała, ale niektóre z nich są zgodne z danymi Daltry. - Dziękuję. A co z wami, Matthew? - Wyeliminowaliśmy dwa cele. Potwierdziliśmy tożsamość jednego: Pomanskie. Próbujemy uzyskać coś z drugiego ciała. Zostało z niego bardzo niewiele. Paula przyjrzała się niezidentyfikowanemu trupowi. - Bernadette nawiązała kontakt z czterema osobami. Kim był ten mężczyzna? Zaczęła się obracać wkoło, ale zatrzymała się niemal natychmiast. W ścianie rdzenia budynku, pięć metrów od niej, znajdowała się wielka wyrwa. Ze skrytki w skafandrze Pauli wyłoniło się dwoje latających oczu. Maleńkie urządzenia pomknęły ku mrocznemu otworowi. - Cholera, to szyb windy. Instrumenty latających oczu pokazały jej, że szyb biegnie sześćdziesiąt pięter w górę i wszystkie drzwi są zamknięte. Dwadzieścia pięter poniżej otworu blokował go dach windy. Wysłała oba urządzenia w dół. Klapa na dachu była rozdarta. Latające oczy przedostały się przez szparę do środka. W dnie kabiny była dziura. Szyb pod nią opadał do podziemi wieżowca. - Słuchajcie wszyscy, mamy wyłom. Jedna osoba, być może więcej. Czas, do siedmiu minut. To wystarczy, żeby wyjść na zewnątrz. Renne, zacieśnij kordon. Renne była niezadowolona, że skierowano ją do kordonu. Po wszystkim, przez co przeszli ostatnio w paryskim biurze, miała ochotę włożyć pancerny kombinezon i skopać parę tyłków. Ta służba nie polegała jednak tylko na stawianiu barykad i nawiązywaniu kontaktów z miejscową policją. Trzeba było dokładnie sprawdzić wszystkich ludzi wyprowadzanych z kliniki. W tego rodzaju instytucji większość klientów zapewne stanowili różnego rodzaju przestępcy, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że będą mieli broń połączoną obwodami organicznymi. Paula podkreślała, że muszą utrzymać kordon. Dobrze było znowu pracować z szefową, Renne żałowała jednak, że nie jest w centrum wydarzeń. Nie była pewna, czy Paula skierowała ją do kordonu ze względu na swe poprzednie podejrzenia. Przeżyła szok, kiedy się dowiedziała, że była na liście podejrzanych. To jednak była cała szefowa: niezachwianie logiczna. Renne nadal też nie odzyskała równowagi po informacji o zdradzie Tarla. Znali się prawie piętnaście lat.
Sale zatrzymań założone przez nich w piwnicy niemal całkowicie wypełniły się już ludźmi z kliniki. Walki się skończyły. Na plac nie sypały się więcej szczątki, choć z wybitych okien nadal spływała woda. Renne ruszyła wzdłuż policyjnych barykad, spoglądając na mroczne niebo. Piętra zajmowane przez klinikę łatwo było zauważyć. Pozbawione szyb okna lśniły ostrym, bursztynowym blaskiem na tle czarnego budynku. W całym mieście powyżej granicy dziesięciu metrów nie paliły się żadne inne światła. Barykad strzegli policjanci i roboty patrolowe, broniąc dostępu zaciekawionym mieszkańcom. Renne ucieszyła się, że są tak czujni, mimo wiadomości o powrocie gwiazdolotów. - Na dole nie ma nikogo, szefowo - zapewniła Paulę. - Czy policjanci mają zacząć sprawdzać dolne piętra? - Jeszcze nie. Hoshe wyłącza wszystkie po kolei. Będziemy musieli zamknąć cały budynek i zeskanować wszystkich wychodzących. - To będzie długa noc. - Na to wygląda. - Słyszałaś, że wróciły gwiazdoloty? Atak zakończył się niepowodzeniem. - Fatalnie. - Czy Gwiezdny Podróżnik miał w tym swój udział? - Nie wiem. Będę musiała zapytać admirała Kime’a. - Znasz go? - Tak. Renne wiedziała, że nie powinna się dziwić. Jeśli jednak szefowa znała Kime'a, jak to się stało, że Columbia ją wywalił? A może wcale tego nie zrobił? Może to była tylko zmyłka, mająca uspokoić zdrajcę? Z szefową wszystko było możliwe. Ona nigdy nie dawała za wygraną. Renne ponownie zwróciła się w stronę wieżowca. Hoshe ustanowił w budynku punkt dowodzenia. Jej spojrzenie przyciągnął ktoś, kto odłączył się od tłumu za barykadami. Renne zmarszczyła brwi. Dziewczyna z grzywą blond włosów przecięła Allwyn Street. To jednak nie włosy przyciągnęły uwagę Renne. To był jej chód. Tego rodzaju arogancja była typowa dla bachorów z dynastii albo z Wielkich Rodzin. Isabella Halgarth miała jej aż nazbyt wiele. Renne przełożyła nogi przez barykadę i przepchnęła się przez szereg gapiów na pusty plac za nimi. Dziewczyna szła drugą stroną ulicy. Wzrost się zgadzał. Miała na sobie drogie, sportowe ubranie: czerwony sweter, krótką, portfelową spódnicę ametystowej barwy, zapiętą na cienkie, metalowe
klamry oraz długie, czarne buty. - Mogę potrzebować wsparcia. - Co się stało? - zapytał Hoshe. - Nie jestem pewna. Chyba przed chwilą widziałam Isabellę Halgarth. - Gdzie? - Na Allwyn Street, przy skręcie w Lanvia Avenue. - Zaczekaj, proszę. Sprawdzę miejskie czujniki. Renne wybiegła na ulicę, nie spuszczając oczu z podejrzanej. Klaksony zabrzmiały donośnie, samochody hamowały rozpaczliwie. Jakiś rowerzysta obrzucił ją przekleństwami. - Wsiada do taksówki. Dziewczyna zniknęła w niebieskozielonym pojeździe. Drzwi zamknęły się za nią. - Numer? - zapytał Hoshe. - Cholera, nie widzę go. Na drzwiach jest logo, pomarańczowa trąbka. - Zatrzymała kolejną taksówkę. - Jedźmy na zachód - poleciła układowi procesorowemu kierującemu pojazdem. - W porządku, sprawdzam układy kierujące ruchem - mówił Hoshe. - Trąbka to logo firmy Murray. - Renne, potrzebujesz wsparcia - ostrzegła ją Paula. - Nie zbliżaj się do niej. Jest bardzo niebezpieczna. - Nie zrobię tego. - Włączyła pole siłowe. - Tylko obserwuję. - Dobra, wysyłam samochód z ekipą policyjną. Już wyjeżdżają z garażu w wieżowcu. Renne przycisnęła się do przedniej szyby taksówki. Jej wszczepy siatkówkowe wypatrywały w ruchu ulicznym niebieskozielonego ablesa. Nagle tatuaże OO kobiety zameldowały, że poddano ją zaawansowanemu skanowi i natychmiast ustaliły jego źródło. Isabella Halgarth stała na chodniku, patrząc prosto na Renne. Uniosła prawą rękę, celując w taksówkę. - O kurwa. Renne zamknęła oczy. Wiązka maserowa uderzyła w akumulatory napędzające taksówkę. Eksplozja wyrzuciła rozpadający się samochód trzy metry w górę. Pole siłowe Renne nie wytrzymało nawet sekundy, zapewniło jednak pewną ochronę i gdy ratownicy medyczni zebrali fragmenty ciała, rozrzucone w znacznym promieniu, okazało się, że komórka pamięci pozostała nietknięta.
Po ożywieniu Renne będzie pamiętała własną śmierć.