Johansen Iris - Tańczący na wietrze 02 - Burza (popr.)

572 Pages • 151,085 Words • PDF • 2.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:42

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


w ostatnich dniach niezwykłą statuetkę:

epoki

ryzykowali

wszystko,

by zdobyć

JEAN MARC ANDREAS - cyniczny, błyskotliwy; nie lubi być traktowany

jak bohater. Juliette, która zawdzięcza mu życie, wkrótce przekona się, że jego chęć odzyskania złotej statuetki Pegaza nie wynika z chciwości, lecz jest prawdziwą obsesją związaną z marzeniem inspirującym wiele pokoleń rodziny Andreasów. Głęboko skrywana miłość do Juliette stanie się dlań ważniejsza niż pragnienie odzyskania Tańczącego na Wietrze... JULIETTE DE CLEMENT - buntownicza, pełna temperamentu, samotna i zdecydowana w pełni rozwinąć swój talent malarski. Po raz pierwszy ujrzała Tańczącego na Wietrze, gdy jako dziecko przebywała na dworze królowej Marii Antoniny. Niepowtarzalny urok statuetki inspiruje odtąd jej wyobraźnię. Miłość i lojalność narażą ją na wielkie niebezpieczeństwa, a gwałtowna namiętność doprowadzi do burzliwego romansu z człowiekiem owładniętym pasją odzyskania utraconej rodzinnej własności. CATHERINE VASARO - łagodna, dobra i piękna dziedziczka znamie­ nitego rodu Vasaro, platonicznie wielbi czarującego rozpustnika, Philippe'a Andreasa... aż do pewnej nocy, gdy jej świat legnie w gruzach. Odtąd żyje w przeświadczeniu, iż będzie dźwigać swą hańbę aż po grób, dopóki Francois Etchelet nie odkryje przed nią, czym jest prawdziwa miłość i namiętność.

FRANCOIS ETCHELET - człowiek niebezpiecznie balansujący na kra­ wędzi przepaści. Zakochany w Catherine Vasaro, w głębi serca kryje mroczną tajemnicę, pełen obaw, że prawda może na zawsze zniszczyć uczucie, jakim darzy go ukochana kobieta... PHILIPPE ANDREAS - urodziwy, niebieskooki lekkoduch, który nie może odmówić sobie coraz to nowych miłostek. Jego nadmierne zainteresowanie płcią nadobną doprowadzi do tego, iż zdradzi dziewczynę, która najbardziej potrzebuje jego pomocy, i pozostawi ją na pastwę losu w czasie nocy ognia i krwi. RAOUL DUPRÉE - kaleki na ciele i duszy, poprzysięga śmierć Juliette de Clement i Jeanowi Marcowi Andreasowi... On także pragnie zdobyć legendarną statuetkę Tańczącego na Wietrze, by wykorzystać ją do własnych niegodziwych celów.

1 Wersal, Francja 25 lipca 1779 Ł y p i e na mnie tymi szmaragdowymi oczami, tak jakby dobrze znał wszystkie moje marzenia i smutki, pomyślała Juliette wpatrzona w złocistego konia. Z pyskiem rozwartym jakby w lekkim uśmiechu i filigranowymi skrzydłami rozchylonymi tak, że zdawały się ofiarowywać schronienie, Pegaz stał na wysokim marmurowym postumencie w opustoszałej teraz galerii. Uszu Juliette dobiegał delikatny dźwięk klawikordu i kobiecy śpiew, lecz nie zwracała na to uwagi, bez reszty pochłonięta rozkoszowaniem się widokiem złotego konia. Własne odbicie mignęło jej kolejno w siedemnastu lustrach zdobiących długą galerię, kiedy przed chwilą pędziła tutaj, pod opiekuńcze skrzydła Pegaza. Jak głupio wyglądałam ze łzami spływającymi po policzkach, przemknęło jej przez myśl. Nie lubiła płakać i nie cierpiała własnej bezradności. Ostatnio zorientowała się, że jej płacz sprawia Marguerite przyjemność. Niemłoda już niańka potrafiła tak długo drażnić ją i torturować psychicznie, aż wywoływała załamanie nerwowe i płacz, po czym wyraźnie syciła się widokiem dziecięcych łez. Juliette przysięgła sobie, że kiedy będzie już dojrzałą kobietą, tak jak matka i Marguerite, nie dopuści, by ktokolwiek zobaczył ją bezradną czy przerażoną. Wsunęła się za wysoki postument, obciągnęła cienką koszulkę nocną na drżącym ciele i skulona przysiadła na podłodze. Gwałtownie

oddychając tuliła do piersi cenne gliniane naczynie. Modliła się w duchu, by Marguerite nie znalazła jej i zaniechała poszukiwań. Wtedy pobiegnie do ogrodu i znajdzie tam bezpieczne miejsce: ukryje garnek wśród rozległych grządek kwiatów. Widziała teraz jedynie niewielki odcinek długiej galerii z błysz­ czącymi lustrami i świecami migocącymi jak gwiazdy w krysz­ tałowych żyrandolach. Udało jej się umknąć Marguerite w jednym z korytarzy na niższym piętrze, lecz cała armia lokajów i co najmniej trzech członków gwardii potrafiłoby wskazać niańce właściwą drogę, gdyby tylko przyszło jej do głowy zapytać ich o nią. Ostrożnie wyjrzała zza piedestału i odetchnęła z ulgą. Ani śladu Marguerite. - Zaręczam ci, że coś widziałam, Axel - rozległ się gdzieś w pobliżu delikatny kobiecy głos, w którym słychać było lekkie zniecierpliwienie. - Uniosłam wzrok znad klawikordu i zobaczyłam... sama nie wiem, co... ale na pewno coś widziałam. Przerażona Juliette wstrzymała oddech i z całej siły wparła się plecami o ścianę. - Nie mam zamiaru się z tobą spierać - usłyszała wibrujący rozbawieniem męski głos. - Jestem przekonany, że bystrość twych błękitnych oczu dorównuje ich piękności. Pewnie któryś ze służą­ cych... - Nie, to coś było znacznie bliżej podłogi. - Może piesek? Aż roi się od nich na tym dworze, ale, na Boga, żaden z nich nie jest wart na polowaniu nawet marnego sou. W zasięgu wzroku Juliette pojawiła się para białych satynowych pantofelków z błyszczącymi w świetle świec diamentowymi klam­ rami. Przeniosła wzrok na kraj nieprawdopodobnie szerokiej błękitnej atłasowej sukni, haftowanej w fiołki o środkach z szafirów. - Coś mi tylko mignęło przed oczyma, ale widziałam... A co my tutaj mamy? Roziskrzone niebieskie oczy dostrzegły małą w ciemności. Kobieta przyklękła wśród furkotu atłasowych spódnic. - Masz tu swojego „pieska", Axel. To dziewczynka.

Juliette zdrętwiała z przerażenia. Nie ulegało wątpliwości, że została wykryta przez damę dworu. Bogata suknia i kunsztownie ufryzowana biała peruka były podobne do tych, które nosiła jej matka. Ta kobieta z pewnością pójdzie teraz do matki, pomyślała z rozpaczą. Starając się opanować strach, objęła gliniany garnek tak mocno, aż zbielały jej palce, i gotowała się do gwałtownego zerwania się na nogi. - Bardzo mała dziewczynka. - Pani wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła mokrego policzka Juliette. - Co tu robisz, ma petite? Dochodzi północ i małe dziewczynki powinny od dawna grzecznie leżeć w łóżkach. Juliette skuliła się pod ścianą. - Nie bój się. - Kobieta nachyliła się do niej. - Ja też mam taką małą dziewczynkę. Moja Maria Teresa ma dopiero roczek, ale myślę, że będziecie mogły bawić się razem, kiedy... - Urwała, spojrzawszy na mokre palce, którymi gładziła Juliette po policzku. - Matko Boska! Axel, mam na palcach krew. To dziecko jest ranne. Proszę, szybko podaj mi swoją chustkę. - Wyciągnij małą stamtąd, to zobaczymy, co jej jest. - Juliette ujrzała wytwornego wysokiego mężczyznę, ubranego w lśniącą szmaragdowozieloną kamizelkę. Wręczył damie nieskazitelnie białą chusteczkę obrębioną koronką i przyklęknął obok. - Chodź, ma petite. - Kobieta wyciągnęła ręce w zapraszającym geście. - Nikt nie sprawi ci bólu. Bólu? Juliette nie zważała na ból. Zdążyła się do niego przy­ zwyczaić i był niczym w porównaniu z nieszczęściem, które ją teraz spotkało. - Jak masz na imię? - Dłoń kobiety łagodnie odgarnęła niesforne ciemne kosmyki z czoła dziecka. Ten dotyk był tak czuły, że dziewczynka żałowała, iż nie trwał dłużej. -

Juliette - wyszeptała. To piękne imię dla ślicznej małej dziewczynki. Wcale nie jestem śliczna. A czemuż to nie?

- Mam zadarty nos i za duże usta. - Mimo to uważam, że jesteś śliczna. Masz piękną cerę i piękne brązowe oczy. Ile masz lat, Juliette? - Prawie siedem. - To wspaniały wiek. - Kobieta lekko przycisnęła chusteczkę do warg Juliette. - Krew ci leci z wargi. Czy ktoś cię uderzył? Juliette odwróciła wzrok. - Nie, po prostu potknęłam się i wpadłam na drzwi. - Jakie drzwi? - Nie... nie pamiętam. Już dawno temu Juliette nauczyła się, że wszystkie sińce i za­ drapania najlepiej wyjaśniać właśnie w ten sposób. Dlaczego ta pani tak się nią interesuje? Doświadczenie podpowiadało Juliette, że dorośli chętnie przyjmują każde kłamstwo, o ile tylko jest dla nich wygodne. - Mniejsza o to. - Pani ponownie wyciągnęła ramiona w za­ praszającym geście. - Czy nigdy nie wyjdziesz zza Tańczącego na Wietrze i nie pozwolisz mi się uścisnąć? Bardzo lubię dzieci. Obiecuję, że nic ci się nie stanie. Ramiona kobiety są białe, pulchne i tak kształtne jak ramiona marmurowych bogiń stojących w ogrodzie, jednak nie mogą się równać ze złocistymi skrzydłami Pegaza, pomyślała Juliette. W jednej chwili te otwarte ramiona zaintrygowały ją tak samo jak statuetka, którą dama nazwała Tańczącym na Wietrze. Wyłoniła się z mroku. - Świetnie. Nareszcie. Kobieta otoczyła Juliette ciepłymi ramionami. Dziewczynkę owio­ nął nagle delikatny zapach fiołków, róż i pudru. Moja mama czasem pachnie fiołkami, pomyślała z rozmarzeniem. Gdyby teraz zamknęła oczy, mogłaby sobie wyobrazić, że obejmująca ją z taką czułością kobieta jest jej matką. Juliette pomyślała, że zaraz ucieknie, ale jeszcze przez chwilę pobędzie w tych ramionach. - Jakież z ciebie słodkie, nieśmiałe dziewczątko... Juliette dobrze wiedziała, że nie jest „słodkim dziewczątkiem".

Marguerite ciągle nazywała ją przecież diabelskim nasieniem. Ta miła dama wkrótce zorientuje się, że się pomyliła, i odepchnie ją od siebie. Skoro nawet matka nie lubiła spędzać z nią czasu uważając, że jest niedobra, trudno przypuszczać, by Juliette mogła długo oszukiwać nieznajomą. Lustrzane drzwi po lewej stronie statuetki otworzyły się gwałtownie i galeria, do której wkroczyła jakaś strojna kobieta, wypełniła się natychmiast śmiechem i muzyką. - Wasza Wysokość, nie chcemy śpiewać bez waszego uroczego głosu! Matka! Juliette zesztywniała i wtuliła twarz w pachnące kwiatami ramię kobiety. - Zaraz przyjdę, Celeste. Mamy tu drobny problem. - Może mogłabym pomóc? Jaki... Juliette! - Znasz to dziecko? - Litościwa pani wstała, nie wypuszczając ręki Juliette. - Jest czymś bardzo zmartwiona. - Juliette jest moją córką. - Celeste de Clement postąpiła parę kroków: jej pięknie wykrojone wargi zacisnęły się w wąską kreskę. Proszę jej wybaczyć, Wasza Wysokość, zazwyczaj nie jest tak niegrzeczna i nieposłuszna. Zaraz poślę po niańkę, która zapewne biega teraz po całym pałacu i szuka małej. - Pozwólcie, że ja pójdę, Wasza Wysokość. - Urodziwy mężczyz­ na wstał i skłonił się z uśmiechem. - Możliwość usłużenia wam jest dla mnie najwyższą rozkoszą. Zawsze... - Dziękuję wam, hrabio Fersen. - Na ustach kobiety błąkał się lekki uśmiech, gdy odprowadzała go wzrokiem. Kiedy zniknął z jej pola widzenia, ponownie spojrzała na Juliette. - Myślę, Celeste, że musimy się dowiedzieć, dlaczego twoja córka jest taka nieszczęśliwa. Czemu się ukrywałaś, maleńka? Wasza Wysokość. Więc ta piękna pani jest królową? Juliette z trudem przełknęła ślinę. - Marguerite powiedziała, że zabierze mi moje farby. Maria Antonina spojrzała na nią z niedowierzaniem.

- Farby? Juliette wyciągnęła gliniany garnek. - Muszę mieć farby. Ona nie może mi ich zabrać. - W oczach Juliette znów pojawiły się łzy bezradności i gniewu. - Nie pozwolę, żeby to zrobiła. Ucieknę i schowam je w takim miejscu, że nigdy ich nie znajdzie. - Zamilknij! - Głos matki brzmiał ostro, zimno. - Sprawiłaś mi już wystarczająco dużo wstydu swoim zachowaniem. - Odwróciła się w stronę królowej. - Mój ojciec dał jej pędzel do malowania i garnek czerwonej farby, kiedy odwiedziliśmy go w Andorze, i od tej pory to dziecko pokrywa każdy skrawek papieru w naszych apartamentach swoimi bohomazami. Poleciłam Marguerite, żeby zabrała jej farby, bo w przeciwnym razie gotowa jest oszpecić te piękne ściany. - Nigdy tego nie zrobię. - Juliette wpatrzyła się w Marię Antoninę, jakby szukając u niej ratunku. - Chcę malować piękne obrazy. Nie będę marnować farby na te ściany. Maria Antonina wybuchnęła śmiechem. - Kamień spadł mi z serca. - Odkąd przyjechałyśmy do Wersalu przed dwoma tygodniami, cały czas snuje się tylko po pałacu, przyglądając się malowidłom i rzeźbom. - W błękitnofiołkowych oczach Celeste rozbłysły łzy. - Jest bardzo nieposłuszna. Od śmierci Henri wychowuję ją sama i nie starcza mi sił, by właściwie ją nadzorować. Niełatwo jest żyć samotnej kobiecie. Królowa współczująco spojrzała na Celeste. - I ja wiem, jak niełatwe zadania stają przed matką. - Ujęła dłoń Celeste w swoje ręce i przytuliła do policzka. - Postaramy się ulżyć twojemu losowi, droga Celeste. - Wasza Wysokość jest dla mnie nadto łaskawa. - Celeste uśmiechnęła się przez łzy. - Wystarczającą satysfakcją jest dla mnie już sama możliwość przebywania w pobliżu waszej osoby. Przecież nie jestem nawet Francuzką. Słyszałam, że Hiszpanie nie są popularni w Wersalu, i nigdy bym nie przypuszczała, że spotka mnie taki zaszczyt.

Jakim sposobem matce udawało się cały czas mieć łzy w oczach? Jak to możliwe, że nie staczały się po policzkach? Juliette obser­ wowała to już wiele razy i zawsze ją to fascynowało. - Ja również byłam uważana za cudzoziemkę, kiedy przybyłam tu z Austrii jako panna młoda. I ty, i ja stałyśmy się Francuzkami poprzez małżeństwo. - Maria Antonina z czułością pogładziła dłoń Celeste. - To łączy nas w jeszcze bardziej szczególny sposób. O ileż bogatszy jest nasz dwór dzięki twojej czarującej obecności, Celeste... Jakże smutno byłoby nam tu bez ciebie, gdybyś pozostała w tym okropnym chateau w Normandii. Obie kobiety wymieniły pełne zrozumienia spojrzenie, po czym królowa uwolniła dłoń Celeste. - A teraz musimy koniecznie zrobić coś, żeby osuszyć łzy twojej córeczki. - Ponownie przyklękła i ująwszy Juliette za ramiona, wpatrywała się w nią z komiczną surowością. - Myślę, że trzeba docenić umiłowanie sztuki, ale twoja mama ma rację. Dziecko może posługiwać się pędzlem tylko pod czujnym okiem dorosłych. Poproszę moją przyjaciółkę, Elizabeth Vigee le Brun, żeby zaczęła udzielać ci lekcji. To wspaniała artystka, a przy tym bardzo miła. Juliette wpatrywała się w królową z niedowierzaniem. - Mogę zatrzymać moje farby? - Przecież nie mogłabyś bez nich malować. Poślę ci jeszcze inne farby i płótno. Jestem pewna, że któregoś dnia namalujesz dla mnie coś wspaniałego. - Królowa zmierzwiła loki Juliette. - Ale to wszystko pod jednym warunkiem. Rozczarowanej Juliette zrobiło się niedobrze. Oczywiście, to nie mogła być prawda. Powinna była wyczuć, że królowa bawi się z nią. Dorośli rzadko traktują dzieci poważnie. Dlaczego ta kobieta miałaby być inna? - Ależ nie bądź taka przerażona - zachichotała Maria Antonina. Chcę tylko, żebyś mi obiecała, że będziesz moją przyjaciółką. Juliette znieruchomiała. - Twoją... przyjaciółką? - Czy to zbyt trudne zadanie?

- Nie! - Serce zaczęło jej walić tak mocno, że z trudem chwytała oddech. Farby, płótno, przyjaciółka. To za wiele szczęścia naraz. Przez chwilę czuła się tak, jakby unosiła się ku wysoko sklepionemu sufitowi, jednak szybko wróciła na ziemię. - Ale pewnie nie zechcesz, żebym była twoją przyjaciółką na długo. - Dlaczego miałabym nie chcieć? - Bo ja mówię rzeczy, których ludzie nie lubią słuchać. - Dlaczego mówisz takie rzeczy, skoro wiesz, że będą się o to na ciebie gniewać? - Bo nie powinno się kłamać. - Widząc, że królowa przygląda się jej uważnie, Juliette dokończyła z rozpaczliwą determinacją: - Ale będę się starała być taka, żebyś była ze mnie zadowolona. Będę grzeczna, obiecuję. - Nie bój się, to właśnie na szczerości zależy mi najbardziej. - W głosie królowej pojawiło się nagle zmęczenie. - Niewiele mamy jej tu, w Wersalu. - Och, jesteś, Marguerite - zawołała z wyraźną ulgą Celeste. Juliette zadrżała na widok wysokiej, ubranej w czarną suknię Marguerite Duclos, której towarzyszył urodziwy mężczyzna nazywany przez królową Axelem. Celeste chwyciła Juliette za rękę. - Trzeba położyć to dziecko do łóżka. Uprzejmość Waszej Wysokości tak ją podekscytowała, że niespieszno jej do snu. Postaram się wrócić jak najszybciej, Wasza Wysokość. - Nie każ nam zbyt długo czekać. - Maria Antonina pieszczotliwie poklepała Juliette po policzku, lecz rozmarzonym wzrokiem wodziła już za Axelem. - Chciałabym, żebyśmy przed snem zagrali jeszcze w tryktraka. - Doskonały pomysł. - Celeste pociągnęła Juliette w stronę Marguerite, stojącej w stosownej odległości od królowej. Matka wciąż jest zła, pomyślała Juliette. Była jednak tak szczęśliwa, że nie bała się jej złego humoru. Farby, płótno i przyjaciółka! - Ty niezguło - wysyczała Celeste do Marguerite oddając jej Juliette. - Jeśli nie będziesz potrafiła wychować mojej córki tak,

żeby nabrała uległości i dobrych manier, wyślę cię z powrotem do Andory i znajdę na twoje miejsce kogoś, kto będzie umiał sobie z nią poradzić. Na szczupłej, pożółkłej twarzy Marguerite malowało się udręczenie. - Robię, co tylko w mojej mocy, ale ona nie jest taką uroczą dziewczynką jaką wy, pani, byłyście jako dziecko - wymamrotała. - To wszystko przez te farby. Kiedy chciałam je zabrać, wstąpił w nią istny diabeł. - Musisz teraz pozwolić jej zatrzymać farby, dopóki królowa nie przestanie się nią interesować. Gdybyś należycie spełniała swoje obowiązki, nie znalazłabym się w tak niezręcznej sytuacji. - Ale królowa nie jest wcale zagniewana. Nie mogłam... - Nie życzę sobie słuchać żadnych usprawiedliwień. Masz ją przykładnie ukarać - rozkazała Celeste, odwracając się tak gwałtow­ nie, że fiołkowe brokatowe spódnice jej sukni aż zafurkotały. - I trzymaj ją z dala od królowej. Całe szczęście, że jest tu dzisiaj hrabia Fersen, który wprawił Jej Wysokość w doskonały humor. Nie chcę, żeby Juliette swoim niesfornym zachowaniem zniweczyła moje szanse zostania ulubienicą królowej. Mam i tak dość kłopotów. Ta piskliwa księżna de Lamballe nie traci żadnej okazji, by przypochlebić się naszej pani. - Urwała, spojrzawszy na Juliette. - Znowu się na mnie gapisz. Czemu ciągle mi się tak przyglądasz? Juliette odwróciła wzrok. Znowu zrobiła coś, co nie spodobało się matce. Zazwyczaj w takich chwilach czuła się bardzo zagubiona, osamotniona, ale teraz mogła przyjąć to spokojniej. Królowa wcale nie uważała, że Juliette jest brzydka i niemiła. Czarujący uśmiech rozjaśnił piękną twarz Celeste, gdy przemie­ rzywszy galerię zbliżyła się do królowej. - Już wszystko w porządku, Wasza Wysokość. Jak mam dziękować za to, co uczyniłyście dla mojego jedynego dziecka? Marguerite, trzymając rękę Juliette w okrutnym kleszczowym uścisku, zmuszała ją do szybszego kroku. - Masz, czego chciałaś, piekielnico. Udało ci się zmartwić twoją dobrą matkę i zakłócić spokój królowej Francji.

- Wcale jej nie przeszkodziłam. Ona mnie polubiła. Jest moją przyjaciółką. - Nie jest żadną twoją przyjaciółką. Jest królową. Juliette nie odezwała się, wciąż czując się bezpiecznie w kokonie szczęścia. Marguerite może sobie mówić, co chce, a królowa jest naprawdę jej przyjaciółką. Przecież trzymała ją w ramionach i otarła jej łzy. Przecież powiedziała, że jest śliczna i słodka. Przecież chciała, żeby nauczyła się malować piękne obrazy. - Myślisz, że twoja matka naprawdę pozwoli ci zatrzymać te wstrętne farby po tym, jak okazałaś takie nieposłuszeństwo? - Mar­ guerite wydęła wargi. - Nie zasługujesz na prezenty. - Pozwoli mi mieć farby czy zasłużę na to, czy nie. Nie będzie chciała robić przykrości królowej. - Musiała podskakiwać, by dotrzymać kroku Marguerite, zamaszyście przemierzającej Zwier­ ciadlaną Galerię. Rozpłomienionym wzrokiem wodziła za swoim odbiciem w kolejnych siedemnastu lustrach zdobiących rzęsiście oświetloną galerię. Zdumiało ją, że prezentuje się w nich tak niepozornie, gdy tymczasem wewnętrznie czuła się dziś taka silna. Miała wrażenie, że jest równie dorosła jak matka czy Marguerite. To nie w porządku, że lustro nie odzwierciedla tej zmiany. Doszła natomiast do wniosku, że Marguerite prezentuje się bardziej inte­ resująco niż zazwyczaj. Jej spowite w czarną suknię chude ciało było przechylone jak jeden z kamiennych gargulców, które Juliette widziała na wspaniałej katedrze Notre Dame. Była bardzo szczęśliwa, gdy matka poleciła stangretowi zboczyć z drogi i pojechać pod katedrę po drodze z Paryża do Wersalu. Może uda się jej namówić madame Vigee le Brun, żeby pokazała, jak namalować Marguerite w postaci gargulca. - Będziesz miała na rękach siniaki przez dwa tygodnie - syknęła z satysfakcją Marguerite. - Nauczę cię, że nie wolno dworować sobie ze mnie. Juliette spojrzała na długie, silne palce Marguerite, zaciśnięte teraz wokół jej dłoni, i poczuła nagły przypływ strachu. Głęboko zaczerp­ nęła tchu i opanowała lęk, nim zdążył ją obezwładnić. Ból szybko

minie, a w czasie jego trwania będzie myśleć tylko o farbach, płótnie i czekających ją lekcjach. Tak, najpierw z całą pewnością namaluje Marguerite jako gargulca.

Ile du Lion, Francja 10 czerwca 1787 J e a n Marc Andreas obchodził postument, uważnie przyglądając się statuetce z każdej strony. Pegaz prezentował się wspaniale. Począwszy od rozwianej grzywy po najdrobniejszy szczegół złotej filigranowej chmury, na której koń zdawał się tańczyć, dzieło było pod każdym względem doskonałe. - Świetnie się spisałeś, Desedero - pochwalił Andreas. - Twoja praca... Rzeźbiarz, którego niektórzy złośliwie nazywali jedynie złotnikiem, z wahaniem pokręcił głową. - Myli się pan, monsieur. Nie stanąłem na wysokości zadania. - Nonsens. Kopia niczym nie różni się od oryginału. - Jest niemal identyczna, łącznie z owym szczególnym szlifem klejnotów - odparł Desedero. - Musiałem wyprawić się aż do Indii, żeby znaleźć szmaragdy tak wielkie i bez skazy, by zrobić z nich oczy Tańczącego na Wietrze, a praca nad samym koniem zajęła mi ponad rok. - A co z napisami wyrytymi na podstawie? Desedero wzruszył ramionami. - Starałem się odtworzyć je z największą precyzją, ale sądzę, że skoro są nieczytelne, to i tak nie ma to większego znaczenia. - Wszystko ma tu ogromne znaczenie. Mój ojciec zna każdy najdrobniejszy szczegół - stwierdził sucho Andreas. - Zapłaciłem ci cztery miliony liwrów za sporządzenie kopii Tańczącego na Wietrze... a nie zwykłem tracić majątku na źle wykonaną usługę. Desedero doskonale zdawał sobie sprawę z prawdziwości tych słów. Jean Marc Andreas był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia

pięć lat, ale od czasu, gdy przed trzema laty przejął od schorowanego ojca rodzinne interesy związane z budową statków i siecią banków, zdążył już zyskać sławę jako partner, z którym w świecie finansjery należy się liczyć. Mówiono, że jest niezwykle błyskotliwy i wielko­ duszny wobec przyjaciół, lecz bezlitosny w postępowaniu z przeciw­ nikami. Desedero uważał go za człowieka o wygórowanych wyma­ ganiach, lecz nie żywił doń z tego powodu urazy. Przeciwnie, czuł podświadomie wdzięczność, że zamówienie złożone przez młodego człowieka wyzwoliło w nim artystę. Poza tym wzruszyła go troska Andreasa o ojca. Desedero bardzo kochał swojego ojca i wolałby raczej ponieść ofiarę, niż sprawić mu zawód, toteż zaimponowała mu gorliwość, z jaką Jean Marc Andreas czuwał nad wykonaniem kopii Tańczącego na Wietrze z myślą o sprawieniu radości choremu sędziwemu ojcu. - Przykro mi, ale chyba tym razem nie był to dla pana najkorzyst­ niejszy interes, monsieur Andreas. - Proszę nie mówić takich rzeczy! - żachnął się Andreas. - Ta statuetka to pański wielki sukces. Nasz sukces. Ojciec nigdy się nie zorientuje, że nasz Tańczący na Wietrze nie jest tym z Wersalu. Desedero pokręcił głową. - Niech mi pan powie, czy kiedykolwiek widział pan prawdziwego Tańczącego na Wietrze? - Nie, nigdy nie byłem w Wersalu. Desedero ponownie przyjrzał się statuetce. - Doskonale pamiętam, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy... Było to chyba czterdzieści dwa lata temu. Byłem wtedy małym chłopcem, nie miałem więcej niż dziesięć lat i ojciec zabrał mnie do Wersalu, żebym mógł przyjrzeć się skarbom, które budziły zazdrość całego świata. Widziałem Zwierciadlaną Galerię... i Tańczącego na Wietrze. To było niesamowite przeżycie. Kiedy około półtora roku temu wszedł pan do mojej pracowni i zaproponował mi wykonanie kopii Tańczącego na Wietrze, nie mogłem się oprzeć wyzwaniu. Sprostanie zamówieniu dałoby mi prawdziwy powód do dumy. - Przecież wykonał pan zamówienie.

- Pan mnie nie rozumie. Gdyby kiedykolwiek widział pan oryginał, od razu spostrzegłby pan różnicę. Tańczący na Wietrze ma... - długo szukał słowa - ...duszę. Nie można od niego oderwać wzroku. On przyciąga... i nie daje o sobie zapomnieć - uśmiechnął się zamyślony. - Ja ciągle, po czterdziestu dwóch latach, widzę go tak, jakby to było wczoraj. - To tak jak mój ojciec - powiedział cicho Andréas. - Widział go tylko raz, we wczesnej młodości, i od tamtej pory pragnie go mieć. - Zacisnął pięści. - I, na Boga, będzie go miał. Zabrała mu wszystko... ale na pewno będzie miał Tańczącego na Wietrze. Desedero dyskretnie pominął milczeniem tę uwagę, chociaż dobrze wiedział, kogo Andréas miał na myśli. Charlotte, żona Denisa Andreasa, macocha Jeana Marca, nie żyła od pięciu lat, jednak wciąż opowiadano o jej chciwości i podstępnych wybiegach. Desedero westchnął i pokręcił głową. - Może pan ofiarować ojcu jedynie kopię Tańczącego na Wietrze. - Ona niczym nie różni się od oryginału. - W głosie Andreasa pojawiła się nagle zawziętość. - Ojciec nigdy nie będzie miał okazji do porównania obu statuetek. Będzie myślał, że ma Tańczącego na Wietrze, aż do dnia... - Urwał, zaciskając nagle wargi. - Pański ojciec gorzej się miewa? - zapytał ostrożnie Desedero. - Tak. Lekarze mówią, że ma przed sobą najwyżej sześć miesięcy. Zaczął pluć krwią. - Uśmiechnął się blado. - Toteż szczęśliwie się składa, że skończył pan właśnie pracę nad statuetką i mógł ją przywieźć na île du Lion. Desedero miał ochotę położyć dłoń na ramieniu Andreasa w geście pocieszenia, wiedział jednak, iż Jean Marc nie należy do ludzi, którzy potrzebują takiego dowodu współczucia, więc ograniczył się jedynie do stwierdzenia: - Bardzo szczęśliwie. - Proszę spocząć. - Podniósłszy statuetkę, Andréas skierował się ku drzwiom salonu. - Zaniosę ją do biblioteki ojca. Tam trzyma wszystkie najcenniejsze przedmioty. Potem wrócę i powiem, jak dalece mylił się pan w ocenie własnej pracy.

- Oby tak było - pokiwał głową Desedero. - Zapewne jedynie oko artysty może dostrzec różnicę. - Usiadł na wyściełanym krześle wskazanym przez gospodarza i rozprostował krótkie nogi. - Proszę się nie śpieszyć, monsieur. Ma pan tutaj piękne dzieła sztuki, którym z radością się przyjrzę. Czy na tamtej ścianie widzę Botticellego? - Tak. Ojciec kupił go kilkanaście lat temu. Bardzo ceni włoskich mistrzów... Przyślę tu służącego z winem, signor Desedero. Za Andreasem zamknęły się drzwi i Desedero wygodniej rozsiadł się na krześle, z nie widzącym wzrokiem utkwionym w obraz Botticellego. Możliwe, że starszy pan jest już zbyt chory, by wykryć oszustwo. Gdyby był w pełni sił, natychmiast dostrzegłby różnicę, ponieważ każdy przedmiot w tym domu świadczył o niezwykłej wrażliwości właściciela i umiłowaniu piękna. Taki człowiek musiał być z całą pewnością równie mocno oczarowany Tańczącym na Wietrze jak i on. Jego własne wspomnienia pierwszej wizyty w Wersalu były spowite mgłą, z której wyłaniał się jedynie Tańczący na Wietrze. Ze względu na Jeana Marca Andreasa miał nadzieję, że wspo­ mnienia jego ojca przyćmiły się wraz ze wzrokiem.

Za drzwiami biblioteki Jeana Marca otoczyła atmosfera harmonii i spokoju. To pomieszczenie było dla jego ojca schronieniem i skarbcem zarazem. Wspaniały kobierzec utrzymany w delikatnych odcieniach różu, kości słoniowej i beżu rozciągał się na wywos­ kowanym parkiecie, zaś jedną ze ścian zdobił gobelin przedstawiający cztery pory roku. W pomieszczeniu stały piękne stylowe meble wykonane u Jacobsa i Boularda. Misterny kryształowy łabędź spoczywał na kredensie zdobionym markieterią z drzewa różanego i chińskiej laki, a bogate rzeźbione biurko wykonane z mahoniu, hebanu i złoconego brązu, inkrustowane macicą perłową, byłoby z pewnością centralnym punktem pokoju, gdyby nie oprawiony w ciężkie ramy olbrzymi portret Charlotte Andreas wiszący nad kominkiem z pirenejskiego marmuru.

Ostatnio Denis Andreas skarżył się, że jest mu stale zimno, więc choć był koniec czerwca, w palenisku płonął ogień. Sędziwy starzec siedział w rozłożystym fotelu obitym karmazynowym brokatem i oparłszy na podnóżku stopy, grzał się w cieple ognia, pogrążony w lekturze. Zebrawszy całą odwagę, Jean Marc wszedł do pomiesz­ czenia i zamknął drzwi. - Przyniosłem ci prezent. Ojciec uniósł wzrok z uśmiechem, który zamarł mu na wargach, gdy ujrzał statuetkę. Jean Marc podszedł do stołu, obok którego stał fotel ojca, i ostrożnie postawił Tańczącego na Wietrze na malachitowym blacie. Czuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie, gdy ojciec zaczął przyglądać się Pegazowi. Zmusił się do uśmiechu. - Proszę, powiedz coś, ojcze. Czyżbyś nie był ze mnie zadowolo­ ny? Niełatwo było mi przekonać króla Ludwika do rozstania się ze statuetką. Bardot niemal mieszkał na dworze i przez rok czekał na okazję, by porwać ją w swe szpony. - Musiałeś za nią sowicie zapłacić. Denis Andreas wyciągnął rękę i delikatnie musnął palcem filig­ ranowe skrzydło. Ojciec miał zawsze ręce artysty, pomyślał Jean Marc. Teraz te ręce były niemal przezroczyste, a nabrzmiałe żyły podkreślały jeszcze ich kruchość. Szybko przeniósł wzrok z wychudłych rąk ojca na jego twarz. Była również niezwykle szczupła, o zapadniętych policzkach, lecz oczy wciąż wyrażały łagodność i ciekawość świata. - Nie zapłaciłem więcej, niż mogłem. - Jean Marc usiadł w fotelu naprzeciwko ojca. - A Ludwik potrzebuje pieniędzy, żeby spłacić dług za wojnę amerykańską, która kosztowała Francję, bagatela, dwa miliardy liwrów. - Przynajmniej to było prawdą. Pomoc udzielona przez Ludwika koloniom północnoamerykańskim walczącym z Ang­ likami, a także ekstrawaganckie wydatki postawiły skarb Francji na krawędzi bankructwa. - Gdzie go postawimy? Myślałem o tym piedestale z marmuru kararyjskiego pod oknem. Kiedy słońce oświetli złoto i szmaragdy, Pegaz będzie wyglądał jak żywy.

- Tańczący na Wietrze jest żywy - poprawił go łagodnie ojciec. Piękno zawsze jest żywe, Jeanie Marcu. - Więc będziemy mogli postawić go koło okna? - Nie. - To gdzie w takim razie? Ojciec spojrzał mu prosto w oczy. - Wcale nie musiałeś tego robić. - Uśmiechnął się. - Ale jestem ci wdzięczny, że zrobiłeś. - Cóż znaczy parę milionów liwrów? - rzucił z pozorną beztroską Jean Marc. - Wiem, jak chciałeś ją mieć. - Nie, ja ją mam. - Denis Andreas dotknął palcem głowy. - Tutaj. Nie potrzebuję tej wspanialej imitacji, synu. Jean Marc zesztywniał. - Imitacji? Ojciec ponownie przyjrzał się statuetce. - Znakomitej imitacji. Kto ją wykonał? Balzar? Jean Marc dopiero po dłuższej chwili był w stanie wykrztusić chrapliwie: - Desedero. - Ano tak, on wspaniale rzeźbi w złocie. Jestem zdumiony, że przyjął zamówienie. Jean Marc dławił się graniczącym z rozpaczą poczuciem wstydu. - Obawiał się, że rozpoznasz, ojcze, różnicę, ale nie miałem wyboru. Oferowałem królowi sumy wystarczające na kupno tysiąca statuetek, lecz Bardot stwierdził, że Ludwik za żadną cenę nie sprzeda Tańczącego na Wietrze. Jego Wysokość utrzymuje, że to królowa szczególnie upodobała sobie statuetkę. - Zacisnął mocno dłonie na poręczach fotela. - Ale, do diabła, to na jedno wychodzi. Denis Andreas pokręcił głową. - To bardzo dobra kopia, ale widzisz, mój synu, Tańczący na Wietrze jest... - Wzruszył ramionami. - Myślę, że ma duszę. - Najświętsza Panienko, przecież to tylko statuetka! - Nie potrafię tego wyjaśnić. Tańczący na Wietrze widział już tyle wieków, widział, jak tylu członków naszej rodziny rodzi się,

żyje... i umiera. Zapewne stał się przez to czymś więcej niż dziełem sztuki, Jeanie Marcu. Myślę, że stał się... marzeniem. - Zawiodłem cię, ojcze. - Nie - pokręcił głową Denis Andreas. - Twój gest był wspaniały, to był gest kochającego syna. - Zawiodłem cię. Boli mnie świadomość, że nie możesz mieć jedynej rzeczy, której tak naprawdę pragniesz. - Jean Marc urwał, próbując opanować drżenie głosu. - Chciałem ofiarować ci coś, co zawsze chciałeś mieć. - Przecież właśnie mi ofiarowałeś. Nie rozumiesz? - Dałem ci, ojcze, jedynie rozczarowanie i porcję krętactw, a Bóg jeden wie, jak serdecznie miałeś ich dość w swoim życiu. Denis wzdrygnął się, przeszyty nagłym dreszczem. Jean Marc skrzywił się boleśnie. - Widzisz, nawet ja cię zraniłem. - Zawsze byłeś dla siebie zbyt surowy. Jesteś dobrym i lojalnym synem. - Mówiąc to, patrzył Jeanowi Marcowi prosto w oczy. - A ja uważam swoje życie za udane. Miałem dość środków, by otoczyć się cennymi przedmiotami, i mam syna, który kocha mnie do tego stopnia, że stara się nabrać mnie w tak uroczy sposób. - Skinął głową w stronę statuetki. - Proszę, zabierz ją do salonu i znajdź tam dla niej odpowiednie miejsce. - Nie chcesz, żeby stała tutaj? Denis wolno pokręcił głową. - Spoglądając na nią, sprzeniewierzałbym się mojemu marzeniu. Przeniósł wzrok na portret Charlotte Andreas. - Nigdy nie mogłeś zrozumieć, dlaczego go zamówiłem, nieprawdaż? Nie rozumiesz marzeń. Wpatrzony w ojca, Jean Marc czuł, jak zalewa go fala żalu i goryczy. - Nie, chyba nie. - Moja wypowiedź zraniła cię. A nie powinna. - Otworzył oprawny w skórę wolumin, który zamknął, gdy Jean Marc wszedł do biblioteki. - Musi istnieć równowaga pomiędzy marzycielami a realis-

tami. A na tym świecie siła przydaje się człowiekowi bardziej niż marzenia. Jean Marc wstał z fotela i podszedł do stołu, na którym postawił statuetkę. - Po prostu zabiorę ci ją sprzed oczu. Pora, abyś zażył lekarstwo. Nie zapomnisz go przyjąć? Denis skinął głową, ze wzrokiem utkwionym w stronicę księgi. - Musisz pomóc Catherine, Jeanie Marcu. - Catherine? - Jest moją wielką pociechą, ale ma dopiero trzynaście lat. Nie powinna być tu obecna, kiedy to się stanie. Jeanowi Marcowi odpowiedź uwięzła w gardle. Po raz pierwszy ojciec dał mu do zrozumienia, iż wie, że koniec jest bliski. - Proszę, zrób to dla Catherine. - Oczywiście. Daję ci słowo - zapewnił solennie. - Doskonale. - Denis uniósł wzrok znad księgi. - Czytam właśnie pamiętniki Sanchii, o Lorenzu Vasaro i jego Catherine. - Znowu? - Jean Marc uniósł statuetkę i ruszył do drzwi. Czytałeś już te rodzinne pamiętniki chyba ze sto razy. - Pewnie więcej. Nigdy mnie nie nudzą. - Ojciec zamilkł na chwilę i uśmiechnął się. - Nasi przodkowie wierzyli w sny, synu. Jean Marc uśmiechnął się z wysiłkiem. - Tak jak i ty. - Otworzył drzwi. - Nie muszę wracać do Marsylii przed wieczorem. Może chciałbyś zjeść obiad na tarasie? Świeże powietrze i słońce dobrze ci zrobią. Denis nie odpowiedział, ponownie głęboko pogrążony w lekturze. Jean Marc zamknął drzwi i przez chwilę stał nieruchomo, starając się opanować rozdzierający ból. Uwagi ojca nie powinny go ranić, są trafne. Nie jest marzycielem, tylko człowiekiem czynu. Zacisnął dłonie na podstawie statuetki. Ból powoli ustępował, tak jak już wiele razy. Przeszedł przez szerokie foyer i gwałtownie otworzył drzwi do salonu. Desedero przewiercił go badawczym wzrokiem. - Zorientował się?

- Tak. - Jean Marc umieścił statuetkę na postumencie. - Polecę, by mój administrator w Marsylii dał panu akredytywę do naszego banku w Wenecji na sumę, którą jestem panu jeszcze winien. - Nie przyjmę już żadnych pieniędzy - oznajmił Desedero. Oszukałem pana. - Nonsens. Zrobił pan to, za co zapłaciłem. - W uśmiechu Jeana Marca można było dostrzec cień ironii. - Otrzymał pan liwry za stworzenie statuetki, a nie marzenia. - Taak... - Desedero ze zrozumieniem skinął głową. - Marzenie... - Cóż, jestem tylko człowiekiem interesu, który nie rozumie kaprysów idealistów. Skoro duplikat nie wystarcza, będę musiał zdobyć dla ojca prawdziwego Tańczącego na Wietrze. - Co pan ma zamiar uczynić? - To, co dawno powinienem był zrobić. Pojechać osobiście do Wersalu i znaleźć sposób przekonania królowej, by sprzedała Tańczącego na Wietrze. Nie chciałem opuszczać ojca... - Urwał, zaciskając dłonie w pięści. - Wiem, że zostało mu niewiele czasu... - Ale jak może pan się spodziewać, że odniesie sukces, skoro królowa nie chce wyrzec się statuetki? - zapytał łagodnie Desedero. - Zasięgnę języka. - Wargi Jeana Marca wykrzywiły się w cynicz­ nym uśmieszku. - Dowiem się, co najbardziej chciałaby mieć, i ofiaruję jej to w zamian za statuetkę. Wynajmę pokój w gospodzie w pobliżu pałacu i jeszcze przed upływem dwóch tygodni będę miał więcej wiadomości na temat dworu i Jej Wysokości niż sam król Ludwik, nawet gdybym musiał przekupić każdego dworzanina i damę dworu w tym pałacu. Desedero wskazał statuetkę. - A co będzie z tym Tańczącym na Wietrze? Idąc do drzwi, Jean Marc unikał spoglądania na Pegaza. - Nie chcę go więcej widzieć. Może pan sprzedać klejnoty i przetopić złoto. - Otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem. - Kto wie, być może będę potrzebował więcej złota, żeby nakłonić Ludwika do sprzedania statuetki. Drzwi zamknęły się za nim z głośnym hukiem.

2

O k r o p n i e psujesz tego chłopca. - Marguerite z zaciśniętymi wargami przyglądała się Juliette tulącej do piersi jasną główkę Ludwika Karola. - Jego piastunka nie podziękuje ci, że go tak rozpieściłaś, kiedy wrócimy do Wersalu. - Jest chory. - Juliette opiekuńczym gestem otoczyła miękkie, ciepłe ciałko dziecka. On nie jest już niemowlęciem, pomyślała z rozmarzeniem. Drugi syn królowej miał ponad dwa lata, lecz w jej ramionach wydawał się wzruszająco maleńki i jedwabisty. - Trzeba teraz na niego bardzo uważać. Wstrząsy powozu źle wpływają na jego żołądek. - Głupstwa pleciesz. Doktor w Fontainebleau uznał, że stan zdrowia księcia pozwala na odbycie podróży. - To wcale nie znaczy, że jest zupełnie zdrowy. - Juliette rzuciła surowe spojrzenie siedzącej naprzeciwko niej Marguerite. - Zaledwie przed dwoma tygodniami przechodził taką gorączkę, że królowa martwiła się o jego życie. - Odra nie musi wcale powodować śmierci. Ty też byłaś chora i jakoś przeżyłaś. Ludwik Karol poruszył się niespokojnie i coś wymamrotał. Ciepły uśmiech rozjaśnił twarz Juliette. - Ćśś, bébé, niedługo będziesz już u swojej maman. Wszystko będzie dobrze.

- Że wreszcie wracamy do Wersalu, to rzeczywiście dobrze zgodziła się cierpko Marguerite - czego nie można powiedzieć o twojej propozycji zostania z dzieckiem w Fontainebleau, kiedy cały dwór wracał do Wersalu. Wiedziałaś, że będę musiała zostać z tobą, mimo iż twoja matka zapewne bardzo potrzebowała moich posług. Juliette nie przestawała leciutko kołysać chłopca, pieszczotliwie przebierając palcami w jego puszystych, miękkich lokach. Nie ma sensu spierać się z Marguerite, pomyślała smutno. Ta kobieta dbała jedynie o wygodę jej matki i tylko przy niej była naprawdę zadowolona. Marguerite nic nie obchodziło to, że królowa niemal odchodziła od zmysłów, gdy zachorował Ludwik Karol. Córeczka Marii Antoniny, Zofia, zmarła przed zaledwie czterema miesiącami, a delfin Ludwik Józef, następca tronu, który zawsze był słabego zdrowia, zdawał się gasnąć w oczach. Toteż kiedy tak zazwyczaj krzepki najmłodszy syn Jej Wysokości zachorował na odrę, Maria Antonina wpadła w rozpacz. - Połóż go na siedzeniu - rozkazała Marguerite. Juliette potrząsnęła głową. - Jest jeszcze bardzo słaby. Jej Wysokość prosiła, żebym sama decydowała o tym, jakiej jej synek potrzebuje opieki. - Opieka nad królewiczem nie jest zajęciem dla czternastoletniej smarkuli. - Nie położę go na siedzeniu. Juliette zacisnęła wargi i unikając wzroku Marguerite spoglądała zza szyby powozu na przesuwające się za oknem widoki. Wiedziała, że milczenie opłaca się jej stokroć bardziej niż spieranie się z niańką, lecz uległość nigdy nie przychodziła jej łatwo. Dzięki Bogu, dojeżdżali już do Wersalu. Postara się nie zwracać uwagi na Marguerite i myśleć tylko o swoim obrazie, znajdującym się w kufrze na dachu powozu. Musi jeszcze dopracować kilka szczegółów. Domaluje światło słoneczne przesączające się przez korony drzew i jakby prześwietlające sylwetki. Tak, to da bardzo ciekawy efekt, sym­ bolizujący zakłamanie namalowanych ludzi, leżących w niedbałych pozach na leśnej polanie.

- Zawsze ci się wydaje, że wszystko wiesz najlepiej - utyskiwała Marguerite. - Dałaś poznać swój charakterek, już kiedy byłaś niewiele starsza niż królewicz. Myślisz, że królowa zaufałaby ci i pozwoliła zostać z Ludwikiem Karolem, gdyby nie to, że jego piastunka zachorowała? Jej Wysokość rychło pozna się na tobie. W tej chwili bawisz ją swoimi malunkami i opowiastkami, ale ona znana jest z tego, że szybko się nudzi i na pewno... A ty mnie, jak zwykle, nie słuchasz. Juliette przeniosła wzrok na gęstwinę drzew i krzewów otaczają­ cych wzgórze, które wyłoniło się zza zakrętu. - Nie. Marzyła o tym, żeby Marguerite zrezygnowała ze swoich kąśliwych uwag i pozwoliła jej cieszyć się trzymaniem małego chłopczyka w ramionach. Nigdy dotąd nie miała się kim zajmować, a w ciągu minionych kilku tygodni czuła się tak, jakby Ludwik Karol należał do niej. Lecz okres rekonwalescencji chłopca dobiegł końca i za kilka godzin będzie musiała oddać go pod opiekę matki i całego dworu królewskiego. Marguerite wymierzyła jej tak siarczysty policzek, że głowa Juliette odskoczyła; dziewczynka mimowolnie rozluźniła uścisk ramion otaczających dziecko. - Na szczęście można cię jeszcze karać za takie zuchwalstwo. Na twarzy Marguerite zagościł uśmiech pełen złośliwej satysfakcji. Twoja matka ufa, że uda mi się nauczyć cię moresu, mimo że Jej Wysokość okropnie cię psuje. Juliette mocniej otoczyła ramionami Ludwika Karola. Nie spo­ dziewała się tego policzka. Najwyraźniej nie zorientowała się w rozmiarach złości i rozczarowania, które wzbierały w Marguerite, odkąd polecono jej zostać z Juliette w Fontainebleau. - Nie śmiej mnie bić, kiedy trzymam dziecko. - Całym wysiłkiem woli starała się, żeby w jej głosie nie było słychać złości. - Gdybym go przez ciebie upuściła, mógłby się bardzo potłuc. - Ty mi rozkazujesz?

- Myślę, że gdyby Ludwikowi Karolowi stało się coś złego, królowa chciałaby poznać przyczynę. Marguerite rzuciła jej złowrogie spojrzenie. - Już niedługo przestanie cię chronić to, że opiekujesz się królewiczem. Nie wymknęłabyś się tak spod kontroli, gdyby nie to, że twoja matka potrzebowała moich posług. - Wcale nie chronię się... Przerwał jej kwik śmiertelnie ranionego konia. Powóz gwałtownie przechylił się i zatrzymał. Siła wstrząsu rzuciła Juliette na podłogę. Ludwik Karol obudził się i zaczął popłakiwać. - Jul... Co się dzieje? - Marguerite wychyliła głowę przez okno. Ty przeklęty durniu, jak ty powozisz... Ostrze kosy przebiło cienką ściankę i złowieszczo zawisło tuż nad głową Marguerite. Wrzasnęła dziko i odskoczyła od okna. - Co się dzieje? Wciąż skulona na podłodze, Juliette w osłupieniu wpatrywała się w ostrze kosy. Dobiegały ją bezładne okrzyki, szczęk metalu, kwik koni. Nagle kula rozszczepiła drewnianą framugę drzwi. - To wieśniacy. Chłopi. Są ich tu setki. Atakują powóz. - Głos Marguerite załamał się. - Zabiją mnie, a to wszystko przez ciebie. Gdybyś się tak nie upierała, żeby zostać z tym bachorem, byłabym teraz bezpieczna w Wersalu u boku twojej matki. - Uspokój się. - Juliette starała się opanować paniczny strach. Usiłowała skupić myśli. Opowiadano wiele historii o zamkach i powozach atakowanych przez cierpiących głód chłopów, lecz nigdy nie słyszała, by ośmielono się napaść na królewski powóz, któremu towarzyszyli gwardziści. - Nic się nam nie stanie. Przecież nie pokonają żołnierzy, którzy... - Ty idiotko. Ich są setki! Juliette doczołgała się do okna, żeby samej ocenić sytuację. Marguerite przesadziła mówiąc o setkach atakujących, lecz przynaj­ mniej kilkakrotnie przewyższali liczebnością gwardzistów. Na polu walki panował kompletny zamęt. Zgrzebnie odziani mężczyźni

i kobiety, uzbrojeni w kosy się na koniach żołnierzy w przez tłum, uderzali na mrowie. Dwa z czterech w kałużach krwi. Czarny Aksamit.

i widły, nacierali z furią na miotających pancerzach z metalowej siatki. Osaczeni oślep szablami kłębiące się ludzkie koni ciągnących powóz leżały martwe

Jej wzrok przyciągnęła nagle jedyna na tym krwawym polu nieruchoma postać - wysoki, szczupły mężczyzna w czarnej aksamit­ nej pelerynie i błyszczących czarnych butach do kolan, siedzący na koniu w pewnej odległości od walczących i spoglądający beznamięt­ nym wzrokiem na pole bitwy. Kolejna kula strzaskała drewno tuż obok miejsca, które zajmowała Juliette. Skuliła się odruchowo, zakrywając własnym ciałem szlocha­ jące dziecko. Jeśli zostaniemy w powozie, będzie tylko kwestią czasu, kiedy jedna z kul dosięgnie Ludwika Karola, przemknęło jej przez myśl. Nie, nie może tu zostać i czekać, aż to się stanie. Musi coś zrobić. Walka toczyła się po prawej stronie, co oznaczało, że gwardzistom udało się powstrzymać motłoch przed okrążeniem powozu. Przypomniała sobie gęstwinę otaczającą wzgórze... Mocno przyciskając do siebie Ludwika Karola, przysunęła się do drzwi. - Gdzie leziesz? - warknęła Marguerite. - Chcę uciec do lasku u stóp wzgórza. - Juliette błyskawicznie zerwała chustę okrywającą suknię i obwiązała ją wokół buzi dziecka, by tkanina stłumiła jego łkanie. - Tutaj jest zbyt niebezpiecznie dla Ludwika Karola. - Oszalałaś? Juliette ostrożnie uchyliła drzwi i zerknęła przez szparę. Gęste krzewy były odległe zaledwie o kilka metrów, a w pobliżu nie było nikogo. - Nie idź tam! - Siedź cicho albo chodź z nami. Nie masz wyboru. Juliette mocniej przytuliła do siebie Ludwika Karola i szerzej otworzyła drzwi. Głęboko zaczerpnąwszy tchu, wyskoczyła z powozu

i puściła się pędem przez pokrytą kurzem drogę w stronę krzewów. Gałęzie boleśnie chłostały ją po twarzy i wbijały się w ramiona, gdy przedzierała się przez gęstwinę. - Natychmiast wracaj do powozu! Nie możesz mnie tak zostawić! Nie przerywając gorączkowego biegu, Juliette wymamrotała pod nosem przekleństwo. Nawet wśród bitewnego zgiełku niósł się ostry głos Marguerite. Skoro Juliette słyszała go tak wyraźnie, trudno było się łudzić, że nie dobiegł uszu atakujących. Ludwik Karol zakwilił spod chusty i Juliette przytuliła go mocniej. Biedaczek nic nie rozumiał z tego całego zamieszania. Co prawda, ona sama też nie za bardzo orientowała się w sytuacji, nie mogła jednak pozwolić, by mordercy zrobili krzywdę dziecku i jej. - Stój! Przejęta zimnym dreszczem, odwróciła się przez ramię. Czarny Aksamit. Człowiek, który z takim spokojem przyglądał się walczącym, przedzierał się teraz w jej stronę przez krzaki, z peleryną powiewającą za nim jak skrzydła drapieżnego ptaka. Juliette przyśpieszyła, rozpaczliwie starając się oddalić od odzia­ nego w czarny strój mężczyzny. Ludwik Karol miał policzki mokre od łez. Juliette przeskoczyła przez spróchniałą kłodę drzewa. Omal nie upadła lądując w wykrocie, którego wcześniej nie zauważyła. Z trudem złapała równowagę i pobiegła dalej, czując dokuczliwe kłucie w boku. - Merde, stój! Nie chcę ci... - Mężczyzna urwał, po czym zaklął siarczyście. Szybkie spojrzenie przez ramię wystarczyło Juliette, by zauważyć, że goniący ją przewrócił się w tym samym dole, który o mały włos nie stał się jej zgubą. Poczuła mściwą satysfakcję. Miała nadzieję, że napastnik złamał sobie nogę. Byłoby dobrze, gdyby... Kula, przeleciawszy ze świstem tuż koło jej ucha, utkwiła w pobliskim drzewie.

- Chłopak! Dawaj chłopca! Gardłowy głos dotarł do niej nie z tyłu, lecz z przodu! Ogromny, tęgi mężczyzna w obdartych spodniach i białej bluzie z jakiejś grubej tkaniny stał zaledwie kilka stóp przed nią, trzymając w dłoni dymiący jeszcze pistolet. Po chwili odrzucił bezużyteczną już broń i zza pasa wyciągnął nóż. Juliette znieruchomiała, rozszerzonymi oczyma wpatrzona w lśniące ostrze. Nie mogła zawrócić, bo tam był człowiek w czerni. Rozpaczliwie szukała innej możliwości ucieczki. W tym momencie dostrzegła gałąź leżącą na ścieżce zaledwie kilka kroków dalej! - Niech pan mi nie robi krzywdy, monsieur. Już daję panu dziecko. - Mówiąc to, położyła Ludwika Karola na ziemi u swych stóp. Olbrzym chrząknął z zadowolenia i postąpił krok naprzód. Juliette błyskawicznie uniosła gałąź i z całej siły ugodziła nią olbrzyma pomiędzy nogi. Wrzasnął przeraźliwie, zwijając się wpół. Juliette porwała Ludwika Karola na ręce i przemknęła obok swej ofiary. Zaledwie parę sekund później usłyszała za sobą stek ordynarnych przekleństw. Wielkolud pędził za nią ogromnymi susami. Jak to możliwe, że tak szybko doszedł do siebie? Wiedziała przecież, jak taki cios potrafi obezwładnić mężczyznę. Zaledwie parę miesięcy wcześniej książę de Gramont... Strumyk! Trzeba go przeskoczyć. Kraj sukni zamoczył się w wodzie. Niemal w tej samej chwili usłyszała plaśnięcie ciężkich butów o wodę. Był tuż-tuż! Mięsista dłoń chwyciła ją za ramię, zmuszając do zatrzymania się. - Ty dziwko! Kątem oka dostrzegła błysk metalu - mężczyzna uniósł nóż, gotując się do pchnięcia.

Matko Przenajświętsza, umrę! Lecz oczekiwany cios nie spadł. Z gwałtownym szarpnięciem została odrzucona w bok od ostrza chłopskiego noża z taką siłą, że upadła na ziemię. Czarny Aksamit. Osłupiałym wzrokiem dostrzegła krwawą plamę rozlewającą się na ramieniu czarnej aksamitnej peleryny okrywającej ramiona mężczyzny, który przed chwilą odrzucił ją i przyjął cios na siebie. Jego szczupłą twarz wykrzywiał grymas bólu, gdy zagłębiał swój sztylet w szerokiej piersi przeciwnika. Tęgi wieśniak ryknął chrapliwie, po czym runął na ziemię. Mężczyzna w czerni przez chwilę stał, chwiejąc się, po czym ciężko oparł się o rosnącą nie opodal sosnę. Zacisnął dłoń na lewym ramieniu, w którym tkwił nóż. Jego oliwkowa cera przybrała chorobliwie blady odcień, a zaciśnięte z bólu wargi zbielały. - Droga mademoiselle de Clement. Muszę... przyznać - głos mu się rwał - że robi pani wszystko, żeby utrudnić mi uratowanie pani. Popatrzyła na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. - Uratować? - Gdy tylko usłyszałem o planie zaatakowania powozu, przyprowa­ dziłem posiłki, które miały wesprzeć gwardię. Gdyby pani została w powozie... - Zaciskał raz po raz dłoń opartą na korze drzewa, a twarz ściągnęła mu się z bólu. - Bitwa powinna... być już zakończona. - Nie wiedziałam, co się dzieje - jęknęła Juliette. - I komu mam wierzyć. Kim pan jest? Skąd pan się tutaj wziął? - Jean Marc... Andreas. Zatrzymałem się w pobliskiej gospodzie... „Pod Ślepą Sową"... - Przeniósł wzrok na leżącego nie opodal wieśniaka. - To dziwne... Buty... Ze zbielałą twarzą powoli osunął się na ziemię.

P r o s z ę się ze mną nie spierać. Musi pan posłać do wioski po lekarza, a ja tymczasem będę potrzebować gorącej wody i czystych płóciennych ręczników.

Otworzywszy oczy, Jean Marc ujrzał Juliette de Clement ostro spierającą się z zażywnym, korpulentnym mężczyzną. Z trudem rozpoznał w nim monsieur Guilleme'a, właściciela gospody, w której mieszkał już kilka tygodni. Mężczyzna ów potrząsnął głową. - Ani mi się śni obrażać Jej Wysokość posyłając po lekarza z wioski, o ile monsieur Andreas rzeczywiście ochronił księcia. Musimy poczekać na przyjazd nadwornego lekarza. - Pałac jest za daleko. Chcecie być odpowiedzialni za jego śmierć? Jak przez mgłę do Jeana Marca dotarło, że Juliette jest prawie dzieckiem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, gdy biegła przez las, zauważył jedynie smukłą, pełną wdzięku postać, burzę lśniących ciemnych kędziorów i duże, przerażone oczy. Teraz, mimo iż stała wojowniczo wyprostowana, jakby chcąc zrekompensować fakt, że czubek jej głowy sięgał ledwie trzeciego guzika koszuli właściciela gospody, widać było, że szczupłe ciało zdradza dopiero pierwsze ślady nadchodzącej dojrzałości. - Nie widzicie, jak krwawi? Jean Marc poruszył się niespokojnie że jest podtrzymywany w pozycji stojącej w mundurach gwardii szwajcarskiej. Obaj obserwując, jak drobna dziewczyna stawia czyźnie.

i zdał sobie sprawę, przez dwóch żołnierzy uśmiechali się szeroko, czoło potężnemu męż­

- To musi być... przygnębiający... widok - wyszeptał. - Mam szczerą nadzieję, że pani nie ma na myśli mnie, mademoiselle. Juliette, odwróciwszy się gwałtownie, spojrzała na Jeana Marca i na jej napiętej dotąd twarzy odmalował się wyraz głębokiej ulgi. - Ocknął się pan. Bałam się... - Zwróciła się do monsieur Guilleme'a. - Czemu tu jeszcze stoicie? Trzeba natychmiast wyjąć mu nóż z ramienia! Monsieur Guilleme odezwał się kojącym tonem: - Proszę mi wierzyć, najlepszym rozwiązaniem będzie posłanie po nadwornego lekarza. Jest pani zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę...

- Jestem wystarczająco dorosła, żeby zdawać sobie sprawę, że bardziej boicie się o własną skórę niż o niego - przerwała mu gniewnie Juliette. - Ale nie pozwolę, żeby się tu wykrwawił na śmierć, bo wy nie możecie się zdecydować. Jean Marc wykrzywił twarz w grymasie. - Byłbym wdzięczny, gdybyście przestali wspominać o moim rychłym zgonie. To... nie dodaje mi sił. - Niech pan nic nie mówi. - Juliette ponownie spojrzała na niego rozpłomienionym wzrokiem. - Jestem pewna, że nie powinien pan tyle mówić. Zachowuje się pan równie głupio jak właściciel gospody. Jean Marc szeroko rozwarł oczy ze zdumienia. - Tak jest już lepiej. - Skinęła na dwóch żołnierzy podtrzymują­ cych Jeana Marca. - Zabierzcie go do jego izby. Przyjdę tam, jak tylko skończę z właścicielem. I obchodźcie się z nim ostrożnie, bo odpowiecie za to przede mną. Gdy tylko gwałtowność dziewczyny zwróciła się przeciwko nim, żołnierze naburmuszyli się. Boże, za chwilę ta złośnica doprowadzi do tego, że rzucą go na ziemię. Jean Marc wzdrygnął się na tę myśl i pośpiesznie zapytał: - Co z księciem? - Mówiłam, żeby pan nie... - Napotkawszy wzrok Jeana Marca, szybko kiwnęła głową. - Jest w bezpiecznym miejscu. Wysłałam go do pałacu z moją niańką i kapitanem gwardzistów. Pomyślałam, że tak będzie dla niego najlepiej. - Dobrze. - Kolana Jeana Marca ugięły się, przymknął powieki i potulnie pozwolił żołnierzom niemal zanieść się na schody. Kolejne minuty okazały się najstraszniejszymi w dotychczasowym życiu Jeana Marca i kiedy w końcu spoczął rozebrany na szerokim łożu w wynajmowanej izbie, był prawie nieprzytomny. - Nie umrze pan. Uniósłszy powieki, ujrzał nad sobą Juliette de Clement - ze zmarszczonymi brwiami przyglądała mu się uważnie. Wyraz gniew­ nego zatroskania na twarzy dziewczyny działał, o dziwo, pocieszająco. - Mam nadzieję, że pani się nie myli. Nie mam za...

- Proszę nic nie mówić. - Szybko nakryła dłonią jego usta. Dotyk jej palców wydał mu się niezwykle delikatny. - Powiedziałam właścicielowi, że może się pan wykrwawić na śmierć, tylko po to, żeby szybciej zaczął działać. On mnie nie chciał słuchać. Myślał, że jestem tylko głupim dzieckiem. - Poważny błąd. - Pan sobie ze mnie żartuje. - Przyjrzała mu się z wyraźnym zaciekawieniem. - Dziwny z pana człowiek, skoro potrafi pan żartować z nożem w ramieniu. Jej sylwetka falowała mu przed oczami jak linia horyzontu w upalny dzień. - To dlatego, że znajduję się w trudnym położeniu. Zupełnie nie nadaję się na bohatera, tymczasem znalazłem się w sytuacji, w której muszę... - urwał, gdyż pokój nagle przechylił się niebezpiecznie, a przed oczami zaczęły mu wirować czarne koła - ...odgrywać bohatera. - Naprawdę pan myśli, że nie jest bohaterem? - Juliette za­ myśliła się. - Chciałbym, żeby tak było. Robi się piekielnie ciemno. Chyba... - Niech pan postara się zasnąć. - Łagodnie nakryła dłońmi jego oczy. - Zostanę tu i będę czuwała, żeby nic złego się panu nie stało. Może mi pan zaufać. Kłamie. Nie wolno ufać kobiecie, pomyślał sennie. Lecz Juliette nie była jeszcze kobietą, pozostawała wciąż dzieckiem. Silnym, odważnym dzieckiem o delikatnych dłoniach i ostrym głosiku. Tak, na chwilę może zaufać Juliette de Clement. Poczuwszy nagłą ulgę, zapadł w ciemność.

K i e d y znów otworzył oczy, zobaczył Juliette klęczącą przy jego łóżku. - Miałam nadzieję, że pośpi pan jeszcze trochę - wyszeptała. Jest tu już miejscowy lekarz. - Więc... zwyciężyłaś.

- Oczywiście. Ten człowiek jest jeszcze większym fircykiem niż nadworny lekarz, ale myślę, że nie jest głupcem. - Zawahała się. Zaraz będzie wyciągał nóż. Jean Marc zesztywniał, rozpaczliwie szukając wzrokiem ratunku. Okrągły, przysadzisty człowieczek w fioletowym brokatowym płasz­ czu i białej peruce stal przy kominku i grzał przy ogniu upierścienione dłonie. - Nie ulega wątpliwości, że za parę minut i ja będę żałował, że odzyskałem przytomność. Nie znoszę bólu. - To zrozumiałe. Musiałby pan być chory umysłowo, żeby to lubić. - Ciągle klęczała przy łóżku. Zmarszczyła brwi. - Proszę posłuchać. To będzie bolało, ale są sposoby na to, żeby ból był mniejszy. Musi pan starać się myśleć o czymś innym, o czymś pięknym. Lekarz wygładził wymyślnie zawiązaną chustę na szyi i odwrócił się od kominka. Jean Marc zacisnął zęby. - Proszę nie napinać mięśni, bo będzie bardziej bolało. - Juliette ujęła dłonie Jeana Marca w swoje ręce. - Niech pan postara się myśleć o czymś pięknym. Proszę pomyśleć o... Nie, nie mogę panu mówić, o czym ma pan myśleć. To musi być coś pięknego dla pana. Jean Marc z rosnącym niepokojem obserwował lekarza zmierzają­ cego w stronę łóżka. - Obawiam się, że nie będę mógł spełnić tej prośby - odparł sucho. - Jestem w panicznym strachu. Nie potrafię teraz przypomnieć sobie niczego pięknego. - Szkoda. Na świecie jest tyle pięknych rzeczy. - Mocno ścisnęła jego dłonie. - Ja w takich momentach zawsze myślę o tym, jak się czuję malując albo kiedy patrzę na Tańczącego na Wietrze. - Tańczącego na Wietrze? - W twarzy Jeana Marca zadrgały naraz wszystkie mięśnie. Z natężeniem wpatrzył się w twarz Juliette. - Słyszał pan o nim? - Jej oczy rozbłysły ożywieniem. - To najpiękniejsza statuetka na świecie. Czasami patrzę na nią i za­ stanawiam się... - Nad czym?

- Nie, nie, nad niczym. - Proszę, powiedz mi. - Po prostu nie wydaje mi się możliwe, żeby jakikolwiek człowiek był w stanie stworzyć takie piękno - wyznała wreszcie. - To więcej niż piękno, to... - Ja dokończę - przerwał jej Jean Marc. - To marzenie. Przytaknęła. - Więc go pan widział. W takim razie może pan myśleć o Tań­ czącym na Wietrze. Z wysiłkiem pokręcił głową. - Żałuję, ale nigdy nie widziałem twojego Tańczącego na Wietrze. Na twarzy Juliette odmalowało się wyraźne rozczarowanie. - Cóż, monsieur, widzę, że jest pan przytomny. - Lekarz stanął u wezgłowia łoża, uśmiechając się przymilnie. - Nazywam się Gaston St. Leure i zaraz wyciągnę to żelastwo z pańskiego ramienia. - Przysunął się bliżej. - Proszę się przygotować, a ja w tym czasie... - Niech pan go nie słucha - wybuchnęła Juliette. - Niech pan patrzy na mnie. Jean Marc jak zahipnotyzowany chłonął wzrokiem drobną twarzy­ czkę Juliette, emanującą niezwykłą energią. Jej brązowe oczy skrzyły się ożywieniem. Zarumienione policzki wyglądały jak płatki róż na tle mlecznej cery, a sieć drobniutkich niebieskich żyłek na skroni pulsowała pod wpływem emocji. - Musi pan pomyśleć o czymś pięknym - przynagliła. - Co jest dla pana najpiękniejszą rzeczą na świecie? - Morze. - W takim razie proszę myśleć o morzu. - Otoczyła teraz delikatnie dłońmi jego nadgarstki. - Proszę mnie mocno chwycić za ręce i opowiedzieć mi o morzu. Proszę mi powiedzieć, jakim je pan zapamiętał. - Pamiętam, że było niespokojne... Pamiętam jego ogromną siłę... Fale zalewały statek. Szaroniebieska woda migotała w... Ból! Potworny, przeszywający!

- Mówił pan o morzu - wyszeptała Juliette, wpatrzona w jego udręczoną bólem twarz. - Proszę sobie przypomnieć morze. - Jeszcze jedno szarpnięcie - oznajmił wciąż jednakowo uśmiech­ nięty lekarz, obejmując dłonią rękojeść noża. - Spokojnie. - Juliette nie spuszczała wzroku z twarzy Jeana Marca. - Proszę mi jeszcze coś opowiedzieć o morzu. - W słoneczny, spokojny dzień wyglądało tak... jakbyśmy płynęli po gigantycznym szafirze... Roziskrzone brązowe oczy nie pozwalały, by ból przeniknął do jego świadomości. Zwilżył suche wargi językiem: - A kiedy statek dopływa do brzegu... Jej policzki były jak płatki róż pływające w misie mleka. - ...woda przybiera kolor... szmaragdowy. Nigdy nie wiadomo... Ból!!! Jean Marc wygiął ciało w łuk. - Już po wszystkim. - Lekarz odwrócił się od łóżka, trzymając w ręku zakrwawiony nóż. - Teraz oczyszczę i zabandażuję ranę. Jean Marc opadł na łoże, ciężko dysząc. Pokój zdawał się tańczyć i wirować. Czuł, jak krew wypływa z rany i ścieka po ramieniu. - Musi mnie pan puścić - stwierdziła Juliette. Przyglądał się jej, nic nie rozumiejąc. Szarpnęła nadgarstki. - Nie będę mogła pomóc doktorowi, jeśli mnie pan nie uwolni. Nie zdawał sobie sprawy, że wciąż trzyma jej ręce w kleszczowym uścisku. Powoli rozluźnił dłonie. Przysiadła na piętach. Z westchnieniem ulgi zaczęła szybko rozmasowywać lewy nadgarstek. - No, już lepiej. Najgorsze za nami. - Naprawdę? - Poczuł się nagle bardzo osamotniony bez uścisku dziewczęcych rąk i bardzo pragnął ująć je ponownie. To dziwne. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek doznał pociechy ze strony kobiety. - To dobrze. Nawet nie chce mi się myśleć, co by było,

gdyby najgorsze miało dopiero nastąpić. Mówiłem ci już, że nie nadaję się na bohatera. - Niewielu mężczyzn zniosłoby taki ból bez krzyku. Blady uśmiech błąkał się na jego wargach, gdy powoli zamykał oczy. - Dlaczego miałbym ryczeć jak wół? Myślałem o... o czymś pięknym.

Juliette wyprostowała się na krześle, wyginając kręgosłup w łuk, by pozbyć się nieznośnego uczucia zesztywnienia. Ten zabieg przyniósł jednak niewielką ulgę po wielu godzinach trwania nieru­ chomo w jednej pozycji. Powinna wstać i przejść się po izbie, lecz nie chciała obudzić leżącego na łóżku mężczyzny. Po wyjściu lekarza, kilka godzin temu, Andreas zapadł w niespokojny sen. Wodziła wzrokiem po obszernej izbie, starając się wypatrzyć coś, co choć na chwilę przyciągnęłoby jej uwagę. Jak na wiejską gospodę, wnętrza były wyposażone luksusowo, a izba, w której teraz siedziała, była zapewne najwytworniejszą z oferowanych przez monsieur Guilleme'a, lecz nie znalazła w niej nic godnego szczególnej uwagi. Ponownie przeniosła wzrok na twarz Andreasa, studiując ją z takim samym zafascynowaniem jak wtedy, gdy po raz pierwszy, owładnięta panicznym strachem przed niebezpieczeństwem, ujrzała ją z okna powozu. Mon Dieu, jak bardzo chciałaby móc ją namalować. Podekscytowanie, które ogarnęło ją na myśl o takiej możliwości, odegnało na chwilę zmęczenie. Żałowała, że nie ma przy sobie szkicownika. Ostatnio zaniechała malowania ludzi tak, żeby byli do siebie podobni, ponieważ najczęściej kończyło się to obrazą modeli. Doszła do wniosku, że nie warto się trudzić malowaniem portretów. Była jednak pewna, że ma przed sobą mężczyznę, który niezależnie od tego, jak brutalnie szczere byłyby pociągnięcia jej pędzla, nie miałby do niej pretensji. Nie potrzebował pochlebstw, ponieważ dobrze wiedział, kim jest i jaką ma pozycję, i nie obchodziło go to, co myślą o nim inni.

Jego smagła twarz była nieco za długa, kości policzkowe zbyt wydatne, usta nazbyt wyraźnie zarysowane, ciemne oczy patrzyły nazbyt ostro spod prostych kruczoczarnych brwi i ciężkich powiek. Rozpatrując tę twarz szczegół po szczególe można było w niej dostrzec wiele niedoskonałości, lecz wszystkie te elementy razem tworzyły intrygującą całość przyciągającą znacznie bardziej niż twarz doskonale piękna. Jakim niesłychanym wyzwaniem byłoby namalowanie tej twarzy, odarcie jej z maski cynizmu i dotarcie do tego, co leżało w głębi, rozwiązanie tajemnic kryjących się w tych czarnych oczach. Ma się rozumieć, nie od razu byłby skłonny ujawnić wszystkie sekrety, jednak po pewnym czasie z pewnością miałaby szansę namalowania człowieka, nie maski. A jeśli nie będzie takiej szansy? Każda głęboka rana wiąże się z wielkim ryzykiem i chory może zostać zabrany z tego świata, zanim... Ciężkie powieki uniosły się odsłaniając czarne oczy, rozbudzone już i czujne. - O czym myślisz? Zaskoczona, wypaliła: - Miałam nadzieję, że pan nie umrze, zanim będę miała okazję pana namalować. - Wzruszający dowód życzliwości. Lepiej połóż się spać. Zesztywniała, lecz zaraz zmusiła się do opanowania. - Niech pan nie będzie nierozsądny. Lekarz mówił, że może wystąpić gorączka. Myśli pan, że pozwolę panu umrzeć z powodu braku opieki, skoro już zadałam sobie tyle trudu, żeby pana uratować? Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. - Najgoręcej przepraszam. Postaram się powstrzymać od opusz­ czenia tego padołu łez i w ten sposób zaoszczędzić ci poczucia straty czasu. - Nie miałam na myśli... - Przygryzła dolną wargę. - Często zdarza mi się powiedzieć coś nie tak, jak trzeba. Marguerite mówi, że mam język jak żądło skorpiona.

- Kto to jest Marguerite? - Marguerite Duclos, moja niańka. No nie, tak naprawdę to nie jest już moją niańką. Teraz częściej usługuje mojej matce. - I tej Marguerite najwyraźniej nie podoba się twoja bezceremonialność? - Tak. - Zmarszczyła brwi. - Powinniśmy skończyć tę rozmowę, a pan powinien zasnąć. - Wcale mi się nie chce spać. - Uważnie studiował wzrokiem jej twarz. - Dlaczego mnie nie zabawiasz? Popatrzyła na niego zdumiona. - Jak mam pana zabawiać? Zachichotał, lecz natychmiast wykrzywił się z bólu. - Lepiej mnie jednak nie zabawiaj. Żarty są teraz dla mnie wyjątkowo bolesne. - Skoro nie chce pan spać, może odpowie pan na parę moich pytań. Skąd pan się dowiedział o planowanym napadzie? Kto to panu powiedział? Jean Marc poruszył się na łóżku, ostrożnie przesuwając ramię. - Sługa pałacowy. - Jak sługa pałacowy mógł wiedzieć o ataku mającym nastąpić tak daleko od Wersalu? - Interesujące pytanie. Można by również zapytać, dlaczego niektórzy ludzie w tłumie byli uzbrojeni w pistolety, a nie w widły. Wykrzywił wargi. - I dlaczego biedny głodujący chłopina, który zatopił nóż w moim ramieniu, był lepiej odżywiony i miał buty z lepszej skóry niż ja. A więc stąd się wzięły tajemnicze słowa, które wypowiedział przed omdleniem, pomyślała Juliette. - I dlaczego sługa zwrócił się z tą informacją do pana, a nie do Jego Wysokości. - W tym akurat nie ma nic dziwnego. Stoją za tym pieniądze. Jean Marc uśmiechnął się wymownie. - Król Ludwik za taki dowód lojalności przyznaje medale i składa wyrazy dozgonnej wdzięczności. A ja zadbałem o to, by wiedziano, że daję sute nagrody za interesujące

informacje dotyczące rodziny królewskiej. Pieniądze pozwalają na wygodniejsze życie i na kupno rączego konia, a ten uwozi informatora tam, gdzie nie zagrażają mu już sztylety ludzi, których zdradził. - I ten sługa nie powiedział panu, kto organizuje napaść? - Człowiek zajmujący wysokie stanowisko. Dowiedziałem się tylko, że powóz wiozący księcia i mademoiselle de Clement zostanie zaatakowany w drodze do Wersalu. Zgromadziłem oddział najem­ ników i jak dzielny rycerz wyruszyłem na ratunek. Pilnie wpatrywała się w jego twarz. - Czy pan nigdy nie mówi serio? Uratował pan życie księcia... i moje. - Bynajmniej nie z powodu mojej niezwykłej szlachetności. Posłał jej chłodne spojrzenie. - Jestem człowiekiem interesu i nie podejmuję działania, jeśli nie łączy się ono z obietnicą nagrody. Muszę przyznać, że byłem wściekły, kiedy przez ciebie moje zadanie stało się trudniejsze, niż się spodziewałem. - A jakiej nagrody oczekuje pan w zamian za uratowanie życia księciu? - Głębokiej wdzięczności królowej i dobrej woli z jej strony. Będę chciał ją poprosić o wyświadczenie mi pewnej grzeczności. Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. - Myślę, że nie jest pan tak twardy, za jakiego próbuje uchodzić w moich oczach. Przecież naprawdę martwił się pan o Ludwika Karola, chociaż był pan prawie nieprzytomny z bólu. - Nie gustuję w dzieciobójcach. - I przyjął pan pchnięcie nożem przeznaczone dla mnie. Czy tak postępuje człowiek, który nigdy nie robi niczego bezinteresownie? Skrzywił się. - Nie, tak postępuje ktoś, kto działa pod wpływem impulsu. I został za to surowo ukarany. - Pokręcił głową. - Proszę nie popełniać błędu i nie brać mnie za kogoś, kim nie jestem. Nie jestem ani żołnierzem, ani bohaterem. - Będę myślała, co mi się podoba. - Zmrużyła oczy, przyglądając

się jego twarzy. - Ale tak naprawdę to nie potrafię pana rozszyfrować. Nie wiem, co pan właściwie myśli. - I to cię niepokoi? Skinęła głową. - Zwykle nie mam z tym problemu. Większość ludzi jest bardzo łatwa do rozszyfrowania. A ja muszę wiedzieć, co naprawdę kryje się w człowieku. - Dlaczego? - Ponieważ mam zamiar zostać wielką artystką - odparła z pro­ stotą. Roześmiał się, lecz szybko urwał, napotkawszy jej surowy, poważny wzrok. - Przypominam sobie, że kiedy się obudziłem, mówiłaś coś o chęci namalowania mnie. Chcesz zostać artystką? - Jestem artystką. A mam zamiar zostać wielką artystką. Chcę uczyć się i pracować tak długo, dopóki nie stanę się tak dobra jak da Vinci czy del Sarto. - Podziwiam twoją pewność siebie. Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Uważa pan, że brakuje mi skromności. Artyści nie mogą być skromni, bo wtedy ginie ich talent. Mężczyźni uważają, że kobiety powinny malować tylko słodkie kicze. A ja nie... Czemu pan mi się tak dziwnie przygląda? - Zastanawiałem się, ile masz lat. Zmarszczyła czoło. - Czternaście. A jakie to ma znaczenie? - To może mieć ogromne znaczenie. Przymknął powieki. - Co pan ma na myśli? - Myślę, że uda mi się teraz zasnąć. Biegnij do swojej izby. Juliette nie poruszyła się. Otworzył oczy. - Powiedziałem, żebyś sobie poszła. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli jutro rano wyjedziesz do pałacu.

Przygasła. - Pan chce, żebym odjechała? - Tak - rzucił szorstko. - Nic tu po tobie. Wysunęła podbródek. - Ale przecież pan mnie potrzebuje. Jest pan słaby jak dziecko i zaczyna mówić od rzeczy. Nie, nie mogę pana opuścić. Myśli pan, że chcę żyć ze świadomością, że choć uratował mi pan życie, pozwoliłam panu umrzeć, zanim mogłam to jakoś odpłacić? Nie jestem taka jak moja matka. Nie chcę tylko brać, nie dając nic w zamian. Utkwił wzrok w jej twarzy. - Twoja matka? Potrząsnęła głową ze zniecierpliwieniem. - Nie chciałam jej wspominać. Moja matka nie ma z tym nic wspólnego. - Uniosła głowę. - Pan zrobił dla mnie tak wiele. W takim razie ja muszę coś zrobić dla pana. Kazałam już powiadomić królową, że zostanę tutaj, dopóki nie poczuje się pan na tyle dobrze, by pojechać do Wersalu i odebrać należne podziękowania. - Wkrótce pożałuje pani, że tu została. Nie jestem wdzięcznym pacjentem. Nie cierpię chorować. - A ja nie cierpię krnąbrnych pacjentów. Będę równie nieznośna jak pan, toteż szybko pan wyzdrowieje, żeby móc zrezygnować z mojej opieki. Niepewny uśmiech pojawił się na jego wargach. - Hmm, jest coś w tym, co mówisz. - Nagle się poddał. - Dobrze, zostań, skoro chcesz. Właściwie dlaczego miałbym odmówić propo­ zycji troskliwej opieki ze strony delikatnej panienki, za którą przelałem krew? - Nie jestem zbyt delikatna, ale w żadnym wypadku nie pozwolę panu umrzeć. - Wyprostowała się na krześle, ożywiona. - Oczywiście opiekując się panem nie mogę zaniedbać malowania. Myślę, że ustawię sztalugi w tym rogu przy oknie. Tak, tam będzie najlepsze światło. - Uśmiechnęła się. - Jestem pewna, że nie będziemy sobie przeszkadzać, i bardzo się cieszę, że odzyskał pan rozsądek.

- Jak już ci mówiłem, należę do ludzi, którzy rzadko poświęcają się z rycerskich pobudek. - Ułożył się wygodniej, powoli zamykając zmęczone oczy. - Za parę lat nie omieszkam ci przypomnieć, że próbowałem cię odesłać. - Za parę lat? - Potrząsnęła głową. - Będzie pan zdrowy najdalej za dwa tygodnie, a wtedy się rozstaniemy. Nie będzie żadnego „za parę lat". - Masz rację. Chyba zaczyna mi się mącić w głowie. Pewnie mam gorączkę. - Naprawdę? - Pionowa zmarszczka przecięła czoło Juliette, gdy z niepokojem dotykała jego głowy. Odetchnęła z ulgą. - Nie, jeszcze nie. - Nie? Nie otworzył oczu, lecz Juliette zauważyła, że uśmiechnął się jakoś dziwnie. - Jeszcze nie - wyszeptał. - Za parę lat...

P ó ź n y m wieczorem Jean Marc dostał wysokiej gorączki. Juliette robiła mu zimne okłady i rozpaczliwie starała się go powstrzymać od rzucania się na łóżku i spadnięcia na podłogę. W środku nocy gorączka opadła, lecz zastąpiły ją dreszcze, które konwulsyjnie wstrząsały ciałem chorego i niepokoiły dziewczynę bardziej niż gorączka. - To... mi... się... nie podoba - wycedził Jean Marc przez zaciśnięte zęby, starając się nimi nie szczękać. - To powinna być dla mnie nauczka, żebym nigdy już tak głupio... - Urwał, wstrząsany kolejnymi dreszczami. - Podaj mi... jeszcze jeden koc. - Ma pan już trzy. - Juliette błyskawicznie podjęła decyzję. Wstała. - Proszę się posunąć. - Co? Spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Odsunąwszy nakrycie, położyła się obok Jeana Marca i objęła go ramionami.

- Proszę się nie bać - rzuciła niecierpliwie, czując, jak cały sztywnieje pod wpływem jej dotyku. - Szukam tylko sposobu, żeby pana ogrzać. Często trzymałam tak Ludwika Karola, kiedy miał w nocy dreszcze. tutaj

Nie jestem dwuletnim dzieckiem. Ale jest pan słaby jak kwilące niemowlę. Co za różnica? Myślę, że wiele osób z radością wymieniłoby... różnicę. W takim razie nikt się o tym nie dowie. Jest panu cieplej, kiedy leżę?

- Tak, o wiele cieplej. - To dobrze. - Z ulgą poczuła, że dreszcze niemal zupełnie ustały. - Będę pana tulić, dopóki pan nie zaśnie. - Zaczęła delikatnie gładzić go po włosach, tak jak wiele razy pieściła Ludwika Karola. Po dłuższej chwili stwierdziła ze zniecierpliwieniem: - Wcale się pan nie rozluźnił. W ten sposób nigdy pan nie zaśnie. - To naprawdę niezwykłe. Prawdopodobnie nie jestem przy­ zwyczajony do kobiet wślizgujących się do mojego łóżka tylko po to, by mnie rozluźnić. - Jak pan zauważył, sytuacja jest niezwykła. - Juliette oparła się na łokciu i surowo spojrzała na Jeana Marca. - Nie wolno panu myśleć o mnie jako o kobiecie. To niekorzystne dla pana. Uniósł brwi. - Dołożę wszelkich starań, żeby wyłączyć twoją płeć ze swoich myśli. Będę myślał o tobie jako o gorącej szkandeli albo o grubym wełnianym kocu. Skinęła głową i ponownie położyła się obok niego. - O właśnie. - Albo o mocno pachnącym dywaniku z owczej skóry. - Chyba niczym nie śmierdzę. - Zaniepokoiła się. - Albo o koniu okrytym pianą po długim biegu. - Czy znowu ma pan gorączkę? - Nie, starałem się tylko nieco rozwinąć temat. Teraz jest mi przy tobie znacznie lepiej. - Śmieje się pan z bardzo dziwnych rzeczy.

- Jesteś najbardziej osobliwą kob... przepraszam, najbardziej osobliwym dywanikiem z owczej skóry. - Pan ma gorączkę. - To możliwe. Lecz gdy dotknęła dłonią jego czoła, okazało się ono tylko trochę zbyt ciepłe, a drżenie ciała ustało prawie zupełnie. - Proszę zasnąć - wyszeptała. - Jestem przy panu. Wszystko będzie dobrze. W chwilę później poczuła, że się rozluźnił, a jego oddech stawał się coraz spokojniejszy i głębszy, aż zmorzył go sen.

3

M a l u j e s z już wystarczająco długo. Chodź tutaj i zagraj ze mną w faraona. Juliette nie spojrzała nawet na Jeana Marca, zajęta dodawaniem żółtej farby do zieleni drzew na obrazie, który rozpościerał się przed nią na sztalugach. - Co pan mówi? - Zagraj ze mną w karty. Spojrzała przez ramię na leżącego na łóżku Jeana Marca. - Jestem zajęta. - Jesteś zajęta od wielu godzin - stwierdził sucho Jean Marc. I prawdopodobnie spędziłabyś przy sztaludze co najmniej cztery następne, gdybym nie zaczął domagać się swoich praw. - Jakich praw? - Praw znudzonego, poirytowanego pacjenta, zaniedbywanego na korzyść twoich cennych farb i płócien. - Jeszcze chwilka. Zdawała sobie sprawę, że wpatruje się w nią uporczywie. - Powiedz mi, jak ty to odczuwasz - poprosił nagle. - Co? - Malowanie. Obserwowałem twoją twarz. Miała niezwykły wyraz. Nagle zniknęła całą koncentracja Juliette, ustępując miejsca poczuciu skrępowania. Więc leżał na tym łóżku i obserwował ją

godzinami, chociaż nigdy dotąd nie wygłosił żadnego komentarza. Malowanie było całkowicie pochłaniającą ją pasją, cząstką niej samej, i świadomość, że ktoś obserwuje emocje towarzyszące jej pracy sprawiła, że poczuła się nagle jak obnażona. - Malowanie jest... przyjemne. Roześmiał się ciepło. - Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe określenie. Miałaś tak triumfujący wyraz twarzy jak święty wstępujący do nieba. Nie spojrzała w jego stronę. - To bluźnierstwo. Nie może pan przecież wiedzieć, jak czuje się święty. - A ty wiesz? - przekomarzał się. - Proszę, powiedz mi. Milczała dobrą chwilę. Nigdy jeszcze nie próbowała nikomu opowiedzieć o swojej pracy, teraz jednak poczuła przemożną potrzebę podzielenia się z nim swoimi odczuciami. - To jest tak, jakbym była skąpana w świetle księżyca i słońca... chłonąc tęczę i upajając się wszystkimi barwami świata. Czasami wszystko układa się cudownie, a doznania są tak intensywne, że aż bolą. - Nie odrywała wzroku od obrazu, w obawie, że na twarzy Jeana Marca dojrzy rozbawienie. - A czasami nic mi nie wychodzi i to również jest bardzo bolesne. - Wygląda na to, że twoje ulubione zajęcie przysparza ci wielu cierpień. Czy warto w takim razie tak się poświęcać? Przytaknęła głową. - O, tak, z pewnością warto. - Czy jest w tym coś pięknego? - spytał miękko. Ośmieliwszy się nań spojrzeć, nie znalazła na jego skupionej twarzy śladów rozbawienia. Skinęła głową. - Piękna jest już sama walka o stworzenie czegoś pięknego. Promienny uśmiech rozjaśnił jego szczupłą smagłą twarz i Juliette znów wpatrzyła się w nią, zafascynowana. Gęste czarne włosy Jeana Marca były rozczochrane, z rozchylonej prawie do pasa białej płóciennej koszuli wyzierał pokryty bujnym włosem tors. Pomimo tego nieładu Jeana Marca wciąż otaczała atmosfera elegancji. Boże,

jak strasznie chciałaby namalować tego mężczyznę. Od chwili, kiedy stan jego zdrowia zaczął się polepszać, usilnie namawiała go, by pozwolił jej się naszkicować, a on niezmiennie stanowczo odmawiał. - Hmm, czuję się w obowiązku uwolnić cię od tego przykrego zajęcia - stwierdził. - Przyjdź tu i zagraj ze mną w faraona. - Momencik. Chciałabym tylko skończyć tę... - Chodź tu w tej chwili. - Ma pan szczęście, że w ogóle mam ochotę z panem grać. W ostatnich dniach zachowuje się pan jak rozkapryszone dziecko. Prawdę mówiąc, myślę, że pan w ogóle jest zanadto rozpieszczony. - Rozpieszczony? - Jean Marc uniósł się z wysiłkiem i oparł o wezgłowie łoża. - Nie jestem faworytem królowej. Jak taki nieszczęsny człowiek interesu może być rozpieszczony? - Ja też nie jestem ulubienicą królowej. Jest dla mnie miła, ale to tylko ze względu na moją matkę - wyznała Juliette. - A monsieur Guilleme twierdzi, że niewielu jest we Francji ludzi szlachetnie urodzonych, którzy są tak bogaci jak pan. - Nie powinnaś dawać wiary plotkom. - Dlaczego nie? Przecież pan mi nic o sobie nie mówi. Jest pan jak lustro w Zwierciadlanej Galerii w Wersalu. Można się w nim przejrzeć, ale nie można go przeniknąć. - A zadaniem twoim, jako artystki, jest dotarcie do mojej duszy? - Znowu się pan ze mnie śmieje. - Pochyliła się nad obrazem. A to najprawdziwsza prawda. A poza tym dowiedziałam się już paru rzeczy o panu. - Taak? - Uśmiech zamarł mu na ustach. - Jestem bardzo ciekaw, jakiej natury spostrzeżenia poczyniłaś. - Jest pan zepsuty. - Przysięgam, że się zmienię. - Nie chce pan, żeby ktoś zobaczył, jaki jest pan teraz słaby i bezradny. - To takie dziwne? - Nie, ja jestem podobna pod tym względem. I nie jest pan wcale taki twardy, za jakiego chciałby pan uchodzić.

- To już mówiłaś. - Skrzywił się. - Ostrzegam, że niebezpieczne jest robienie tego typu uwag na mój temat. Potrząsnęła głową. - Wczoraj pytał pan monsieur Guilleme'a o sytuację okolicznych chłopów i wręczył mu pan sakiewkę pełną złota, żeby rozdał najbardziej potrzebującym. Żachnął się. - Niektórzy z tych nieszczęśników atakujących powóz przypomi­ nali żywe szkielety. Nie ulega wątpliwości, że dali się komuś wciągnąć w to szaleństwo. Wyliczała dalej. - I znosi pan ból znacznie lepiej niż nudę. - Z tym się mogę zgodzić. Chodź, zagraj ze mną w karty. Miał piękny uśmiech, który natychmiast odganiał z twarzy całą surowość i rozświetlał ją rzadkim urokiem. Z trudem oderwała od niego wzrok i spojrzała na płótno. - Dlaczego miałabym teraz z panem grać, skoro mam ochotę malować? - Ponieważ tego właśnie sobie życzę, a ty jesteś samą łagodnością i obowiązkowością. - Nie jestem obowią... - Urwała zauważywszy ostrzegaw­ cze uniesienie brwi. - Lekarz powiedział, że jutro będzie pan mógł na chwilę wstać. Niedługo będzie sobie pan doskonale dawał radę beze mnie. - A ty wrócisz do Wersalu? Przytaknęła ochoczo. - I będę bardzo szczęśliwa żegnając się z panem. Śmieje się pan ze mnie. Odrywa mnie od pracy. Zmusza mnie do zabawiania siebie, jakbym była... - Sama zdecydowałaś się zostać - przypomniał. - Uprzedzałem, że mogę być trudnym pacjentem. - Wcale pan nie przesadził. - Przepraszam, że tak okrutnie cierpisz w mojej obecności. Teraz rozumiem, że każda chwila musi cię męczyć i dłużyć ci się w nieskończoność.

Wstręciuch, doskonale wie, że to nieprawda, pomyślała rozgoryczo­ na Juliette. To nie w porządku, że Jean Marc tak łatwo potrafi ją rozszyfrować, podczas gdy ona tak niewiele może dostrzec przez szczelną skorupę, którą odgradzał się od świata. Wiedział dobrze, że ona lubi zarówno przekomarzanie się, jak i kojącą ciszę. Przebywanie w jego obecności ekscytowało ją w szczególny sposób. Nigdy nie mogła być pewna, jak ją potraktuje. Czasami drażnił się z nią, jakby była małym dzieckiem, kiedy indziej znowu zdawał się zapominać, że dzieli ich duża różnica wieku i rozmawiał z nią tak, jakby była dojrzałą kobietą. Jego towarzystwo cieszyło ją tak samo, jak radowała ją perspektywa oddania się pasji malarskiej; wiedziała, że da się jej całkowicie pochłonąć, a jednak odczuwała potrzebę ciągłych zmagań z tą ogromną siłą. Teraz traktował ją z tym nieznośnym pobłażliwym rozbawieniem. Nagle poczuła ochotę zaskoczenia go. - Nie skończyłam jeszcze wymieniać wszystkich rzeczy, jakie o panu wiem. - Zamilkła na chwilę, po czym wyrzuciła z siebie gwałtownie: - Wiem, że cudzołożył pan z tą dziewką, która podaje nam posiłki. Rozbawienie natychmiast znikło z jego twarzy. - Z Germaine? - Tak ma na imię? Mówię o tej z piersiami okazałymi jak u Junony. Zasępił się. - Dobrze wychowane panienki nie rozmawiają o cudzołożeniu, a już na pewno nie poruszają tego tematu przy mężczyznach. - Wiem. - Drżącą dłonią nałożyła na pędzel trochę bieli. - Ale ja chcę o tym mówić. Cudzołożył pan? - Dlaczego myślisz, że to robiłem? - Bo ona patrzy na pana tak, jakby miała ochotę pana zjeść. - Spójrz na mnie, Juliette. - Jestem zajęta. - Spójrz na mnie. Odwróciła się przez ramię i widząc wyraz jego twarzy, gwałtownie odetchnęła.

- Juliette, przestań - powiedział miękko, lecz dobitnie. - Sama źle się czujesz posuwając się tą ścieżką. Nie będziemy o tym mówić, chyba że zechcesz dokładnie się dowiedzieć, co robiłem z Germaine. Poczuła, że płoną jej policzki. - Tylko się zastanawiałam. Nie chcę żadnych opisów. - Opisów? Nie miałem na myśli używania słów. Juliette odwróciła wzrok. - Znów się pan ze mną drażni. - Tak myślisz? - Tak. - Rozjaśniła bielą błękit nieba na obrazie, rozpaczliwie szukając sposobu zmiany tematu. - Jeśli moja obecność tak pana nuży, poproszę Marguerite, żeby panu usłużyła. - Nie będziesz chyba taka okrutna. Jak możesz w ogóle znosić towarzystwo tej ponurej wiedźmy? Łazi po gospodzie jak szukająca żeru wrona. Czy ta kobieta nigdy się nie uśmiecha? Znów powrócił do żartobliwego tonu i Juliette odetchnęła z ulgą. - Uśmiecha się do mojej matki. Była jej niańką od urodzenia i jest do niej bardzo przywiązana. Kiedy jesteśmy w pałacu, prawie jej nie widuję. Marguerite jest bardzo niezadowolona, że musi przebywać teraz ze mną, ale królowa uznała, że piastunka powinna być tutaj obecna, kiedy będę się panem opiekować, więc posłała Marguerite z powrotem do gospody, jako przyzwoitkę. - Postąpiła właściwie, ale to zbytek środków ostrożności. Jesteś jeszcze prawie dzieckiem. Juliette nie spierała się z nim, chociaż dawno już czuła się dorosła, a i on sam jeszcze przed chwilą patrzył na nią wcale nie jak na dziecko. - Królowa jest bardzo ostrożna. Jean Marc uniósł brwi z niedowierzaniem. - To prawda - zapewniła go Juliette. - Nie powinien pan wierzyć w to, co wypisują na jej temat ci wszyscy pamfleciści. Królowa jest bardzo miła. Jest dobrą matką i jest... - Nieznośnie ekstrawagancka i płocha. - Ona nie rozumie spraw finansowych.

- Więc powinna się z nimi zapoznać. Kraj stoi na krawędzi bankructwa, a ona wciąż bawi się w pastereczkę w swoim baśniowym ogrodzie w Wersalu. - Przeznaczyła duże sumy ze swoich funduszy na pomoc głodują­ cym. - Juliette zdecydowanym ruchem odłożyła pędzel i spojrzała na Jeana Marca. - Pan jej nie zna. Dała mi farby i przydzieliła nauczycielkę. Jest bardzo dobra, naprawdę. - Nie będziemy się o to spierać. - Jean Marc z zainteresowaniem przyglądał się okrytej rumieńcem twarzyczce Juliette. - Mam wrażenie, że jeśli tylko coś jeszcze powiem na temat Jej Wysokości, możesz chwycić nóż i zagłębić go w moim zdrowym ramieniu. - Najlepiej sam się pan przekona po przyjeździe do Wersalu wzruszyła ramionami. - Królowa wcale nie jest taka, za jaką się ją uważa. - Dla ciebie... pewnie nie - Jean Marc uniósł rękę, widząc, że Juliette otwiera usta, by zaprotestować. - Zresztą, jak powiedziałaś, sam to ocenię, kiedy będę miał zaszczyt stanąć przed szlachetnym obliczem królowej. Juliette groźnie zmarszczyła czoło, wciąż niezadowolona z jego odpowiedzi. - Ona nie rozumie pewnych rzeczy. Jest jak barwny motyl, który stale mieszka w ogrodzie pełnym kwiatów. Trudno spodziewać się po motylu, że pojmie, dlaczego... - Motyl nie powinien być królową wielkiego państwa - przerwał jej łagodnie Jean Marc.

europejskiego

- A jednak nie powstrzymuje to pana, tak samo zresztą jak i reszty świata, od zamiaru skorzystania z jej łaskawości. Ciekawa jestem, co chce pan od niej otrzymać. Szlachectwo? Wielki majątek? - Tańczącego na Wietrze. Na twarzy Juliette odmalowało się bezgraniczne zdumienie. - Ależ ona nigdy go panu nie da! - Zobaczymy. - Szybko zmienił temat. - Chcę ci powiedzieć, że nie masz szans spełnienia swojej groźby powierzenia mnie opiece Marguerite. Kazałem posłać po moją kuzynkę, Catherine Vasaro.

Przybędzie tu jutro. Spodziewam się, że okaże więcej współczucia nudzącemu się biednemu rannemu człowiekowi. Juliette znieruchomiała. - Pańska kuzynka? Skinął głową. - Daleka kuzynka. Wychowanica mojego ojca. Mój kuzyn, Philippe, towarzyszył jej w drodze z mojego domu w Marsylii do Paryża, a wczoraj otrzymałem wiadomość, że już dojechali. - Ob­ darzył Juliette szelmowskim uśmiechem. - Catherine jest nadzwyczaj łagodna i dobra. W przeciwieństwie do ciebie. Juliette oczami wyobraźni ujrzała naraz kobietę wysoką i ponętną, z promienistą aureolą otaczającą kształtną główkę. Na tę myśl doznała nieoczekiwanie silnego ukłucia zazdrości. Sama nie rozu­ miała, skąd się wzięło u niej to uczucie. Czy to, że nieznana Catherine jest idealna jak święta, ma jakiekolwiek znaczenie? Starając się nie okazać ani cienia zazdrości, dumnie uniosła podbródek. - W takim razie zostawię pana pod opieką tej łagodnej Catherine i natychmiast wrócę do Wersalu. - Myślę, że tego nie zrobisz. Zapewniłaś mnie przecież, że będziesz mi towarzyszyć, dopóki o własnych siłach nie opuszczę gospody. Catherine jest tak delikatna, że wątpię, czy okaże się pomocna. - Po chwili zapytał miękko: - Nie opuścisz mnie, jeśli naprawdę będę cię potrzebował? Przyglądał się jej z tym swoim zniewalającym płomiennym uśmiechem, który tak lubiła i na który wręcz czekała. Czując, jak słabnie jej opór, spuściła powieki. - Nie, nie opuszczę pana... jeżeli naprawdę jestem panu potrzebna. - Jesteś. Naprawdę. A teraz chodź tu i wreszcie zagraj ze mną w faraona. Zawahała się, czując ten sam smutek i żal, jakiego doświadczała, ilekroć przypominała sobie, że gdy Ludwik Karol wyzdrowieje, będzie musiała go oddać. Jean Marc także należał do niej i tylko do niej przez wiele dni, a teraz zbliża się czas rozstania. To nie w porządku, że... Ale o cóż jej chodzi? Powinna być zadowolona, że

nie będzie musiała w dalszym ciągu znosić jego bliskiego towarzy­ stwa. Była przecież przyzwyczajona do samotności, mogła wtedy malować do woli i nikt jej nie przeszkadzał. Nic jednak nie zaszkodzi okazać Jeanowi Marcowi szczególną troskliwość tego wieczoru, kiedy po raz ostatni jest zdany tylko na nią. Energicznym ruchem przysunęła krzesło do jego łóżka. - Dobrze, zagram z panem przed kolacją partyjkę albo dwie. Sięgnęła po leżącą na stoliku talię kart. - Ale chcę, żeby pan wiedział, że robię to nie dlatego, że pan o to prosi, tylko dlatego, że jestem zmęczona malowaniem i chcę się trochę odprężyć. Popatrzył jej badawczo w oczy i na wargach zaigrał mu lekki uśmiech. - Oczywiście, ma petite. Zapewniam cię, że twoje pobudki są dla mnie najzupełniej jasne.

M a t k o Święta, nie mogę oddychać! Catherine Vasaro opadła na wyściełane siedzenie w powozie, starając się powstrzymać głośne sapanie. Czemu była taka głupia? Powinna była zaprotestować, ale chciała okazać się równie piękna i kobieca jak damy, które podziwiał Philippe. Teraz nie mogła... - Co cię trapi, Catherine? - zapytał łagodnie Philippe Andreas. Jean Marc przekazał wiadomość, że niebezpieczeństwo minęło i czuje się coraz lepiej. Boże, jakie to niegodziwe, że chciała schlebić swojej próżności, zamiast wesprzeć myślami Jeana Marca. Spróbowała się uśmiechnąć. - Wiem, że wydobrzeje. Jean Marc jest taki... niezwykle silny. Nie potrafię sobie wyobrazić, że coś mogłoby go pokonać. W oczach Philippe'a pojawiły się wesołe iskierki. - I to dlatego chodzisz koło niego na paluszkach, z oczami wielkimi jak spodki? - Jest w nim coś, co mnie irytuje - wybuchnęła. - Nie, nie dlatego, że się o mnie nie troszczy. Trudno byłoby mi wskazać kogoś bardziej opiekuńczego niż on.

- Nie bierzesz pod uwagę mojej poczciwej duszy? Dotknęła mnie pani do żywego, mademoiselle Catherine. - Och, nie chciałam przez to powiedzieć, że ty... - Urwała, widząc, jak Philippe odrzuca głowę do tyłu i zaczyna się serdecznie śmiać. Droczył się ze mną, a ja tego zupełnie nie wyczułam, pomyślała zdegustowana. Nic dziwnego, że traktował ją tak pobłaż­ liwie, skoro najwyraźniej traciła głowę, kiedy tylko pojawiał się obok niej. Ale jak mogła temu zaradzić, skoro był równie piękny jak antyczni bogowie, których widziała w jednej z ksiąg wuja Denisa. Przy tym Philippe nie wydawał się wcale nieprzystępny - jego klasyczne rysy często rozjaśniał pogodny uśmiech, a niebieskie oczy skrzyły się wesołością. Chociaż jest zawsze modnie ubrany, dzisiaj wygląda szczególnie elegancko, pomyślała. Długi kaftan z cienkiego sukna o jedwabistym połysku, w kolorze morskiej toni i kamizelka ze złotego brokatu podkreślały wytworność jego wysokiej, męskiej sylwetki. Czarne atłasowe spodnie zapięte były pod kolanami, a białe jedwabne pończochy uwydatniały kształtne muskularne łydki. - Może wyjąć twój wachlarz z walizki? Jesteś trochę blada. Siedziała sztywno. - Jestem przygnębiona. Martwię się o zdrowie Jeana Marca... Boże, przebacz mi to kłamstwo, pomyślała w popłochu. Philippe przytaknął. - Rozumiem, to jest dla ciebie niełatwy okres. Musiałaś odbyć długą podróż z Marsylii i zaraz po przyjeździe usłyszałaś tę smutną wiadomość o chorobie Jeana Marca. - Tak. - Catherine przez chwilę milczała, szklanym wzrokiem patrząc w okno. - A poza tym, nie chciałam opuszczać teraz wuja Denisa. - Dlaczego? - On jest umierający, Philippe. Oni myślą, że nie zdaję sobie z tego sprawy, ale ja wiem, że wuj Denis umiera. - Spojrzała mu prosto w oczy. - To prawda? - Nonsens. Ma jeszcze przed sobą wiele... - Philippe urwał nagle

i kiwnął głową. - Tak, to prawda. Jean Marc mówi, że pozostało mu już niewiele dni. - Wuj Denis zawsze był dla mnie taki dobry - wyszeptała z oczami pełnymi łez. - Chciałam być przy nim aż do końca, ale wydaje mi się, że nie życzył sobie mojej obecności. Więc kiedy powiedział mi, że muszę wyjechać do szkoły, udałam, że nic nie wiem. Czasami trudno jest zdecydować, które rozwiązanie jest najlepsze, prawda, Philippe? Philippe łagodnym gestem dotknął jej dłoni. - Postępujesz właściwie, ma chou. Niezależnie od wieku trudno jest pogodzić się ze śmiercią. Catherine poczuła, że oblewa ją fala ciepła. Dotyk dłoni Philippe'a dał jej poczucie cudownej błogości. - Dojeżdżamy do gospody - oznajmił Philippe, rozsiadając się wygodniej. - Kiedy przekonasz się, że rana Jeana Marca goi się doskonale, zaraz wróci ci humor. Tak, z pewnością poczuje się lepiej, gdy dowie się, że Jean Marc wraca do zdrowia. Bardzo lubiła Jeana Marca. Sama przed sobą wstydziła się przyznać, jak bardzo chciała, żeby ta podróż nie kończyła się jeszcze, by mogła wciąż pozostawać pod urokiem radosnego, ciepłego uśmiechu Philippe'a.

Przyjechali. - Juliette stała przy oknie przypatrując się powozowi, który zatrzymał się przed wejściem do gospody. Uniosła brwi widząc, jak lokaj pomaga wysiąść z powozu kruchej, elegancko ubranej panience. - Nie, to chyba nie oni. Jean Marc, starając się nie chwiać na nogach, podszedł do okna, by ujrzeć Philippe'a prowadzącego Catherine pod ramię. - To Catherine. - Z ulgą opadł na najbliższe krzesło. - Sprawiasz wrażenie zaskoczonej. - Wygląda inaczej, niż sobie wyobrażałam. Catherine nie była żadną zmysłową boginią, lecz pięknym, delikatnym dzieckiem mniej więcej w jej wieku. Przybierając obojętny wyraz twarzy, by ukryć poczucie ogromnej ulgi, odwróciła się od

okna i spojrzała na Jeana Marca. Kiedy dziś rano weszła do jego izby i zobaczyła go całkowicie ubranego, przeżyła coś w rodzaju lekkiego szoku. Szczupły, wytworny, męski, z opatrunkiem ukrytym pod elegancką płócienną białą koszulą, sprawiał wrażenie niezależnego i władczego. Teraz jednak dostrzegła bladość jego cery, a po tym, jak ciężko opadł na krzesło, zorientowała się, jak ogromnie jest osłabiony, i w jej serce wstąpiła otucha. Jeszcze go nie utraciła. Jeszcze przez jakiś czas będzie należał do niej. - Powinien pan położyć się i odpocząć. Jest pan na nogach już wystarczająco długo. - Za chwilę. Zejdziesz na dół powitać naszych gości? - To pana goście, nie moi. - Podeszła do sztalug i uniosła pędzel. - Monsieur Guilleme przyprowadzi ich do pana izby. - Juliette... - Jean Marc uśmiechnął się i pokręcił głową. - Nie możesz wiecznie chować się za swoim malowaniem i ostrym językiem. - Nie wiem, o co panu chodzi. Po prostu nie chcę... - Jeanie Marcu, co ty wyprawiasz? - Philippe Andreas gwałtownie otworzył drzwi i przepuścił Catherine przodem. - To nie w twoim stylu wplątywać się w jakieś krwawe porachunki. Zawsze wolałeś szermierkę słowną. - Zdarzyło mi się popełnić błąd, którego z pewnością już nie powtórzę - odparł sucho Jean Marc. Zmarszczył czoło, spojrzawszy na Catherine. - Catherine, dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blada. - To ty jesteś chory, Jeanie Marcu. - Catherine przeniosła wzrok z obrazu, który natychmiast przyciągnął jej uwagę, na twarz kuzyna. Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej. - Czuję się najlepiej, jak to możliwe w mojej sytuacji. Pozwólcie, że przedstawię wam mademoiselle Juliette de Clement, która jest moją udręką, a zarazem wybawieniem... Catherine! Philippe, podtrzymaj ją! Catherine zatoczyła się, lecz nie upadła, tylko złapała się kurczowo ramienia Philippe'a. - Zaraz dojdę do siebie. To wszystko przez ten upał - mówiła urywanym głosem, oddychając płytko. - Czy mogłabym na chwilkę usiąść...

- Czemu od razu nie powiedziałaś, że źle się czujesz? - ofuknął ją Jean Marc. Spojrzała na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. - Nie chciałam cię rozgniewać. Przepraszam... - Nie gniewam się. - Starał się nadać głosowi łagodne brzmienie. Boli cię żołądek? - Nie. To znaczy... tak, trochę. - Z trudem wypowiadała słowa przez zbielałe wargi. - Przepraszam, Jeanie Marcu. - To nie twoja wina. Każę posłać po lekarza. - Nie, nie, na pewno zaraz dojdę do siebie. - W oczach Catherine pojawiły się łzy. - Nie powinnam była... - Zatoczyła się ponownie. Jeanie Marcu, myślę, że... - To przez ten gorset. Słysząc dobitny głos Juliette, Jean Marc odwrócił się w jej stronę. - Słucham? Nie zwróciła na niego uwagi, spoglądając z niesmakiem na Catherine. - Czemu nie powiesz mu, że nie możesz oddychać? Na zbielałej twarzyczce Catherine pojawił się rumieniec wstydu. - Kiedy ja mogę... - Nie skończyła i podniosła rękę do gardła. - Na litość boską - Juliette zwróciła się do Philippe'a. - Proszę mi dać sztylet. - Co? - Pański sztylet - powtórzyła, wyciągając ubrudzoną farbami dłoń. - Nie ma czasu bawić się w rozwiązywanie jej gorsetu. Chcecie, żeby za chwilę rzucała się po podłodze jak ryba na piasku? - Ta wizja zupełnie nie przypada mi do gustu - stwierdził Jean Marc. - Więc mówisz, że ona ma za ciasno zasznurowany gorset? Posłała mu zniecierpliwione spojrzenie. - Oczywiście. Nie widzi pan, że nie może złapać tchu? Philippe zaczął chichotać, a rumieńce na twarzy Catherine stały się szkarłatne. - To prawda? - odwrócił się do Catherine Jean Marc, lecz urwał, dostrzegłszy łzy toczące się wolno po jej policzkach. - Sacrebleu. Czemu nam nie powiedziałaś?

Catherine spojrzała nań zmieszana. - To byłoby nieeleganckie. Moja guwernantka, Claire, mówi, że o takich rzeczach nigdy nie rozmawia się w kulturalnym towarzystwie. Bałam się, że pomyślicie... - Umilkła, gdy wstrząsnął nią gwałtowny szloch, pozbawiając resztki tchu. Juliette niecierpliwie przebierała palcami wyciągniętej ręki, aż wreszcie Philippe podał jej swój wysadzany klejnotami sztylet. Rzuciła go na łóżko, błyskawicznie znalazła się za Catherine i rozsznurowała jej wspaniałą jedwabną suknię w brzoskwiniowym kolorze. - To bardzo nierozsądne, że pozwalasz tak sobą rządzić. Czemu się nie sprzeciwiłaś? - To miało być na krótko - ledwie wydyszała Catherine. - Claire mówi, że każda kobieta powinna być gotowa pocierpieć trochę, żeby dobrze się prezentować. - Nic nie mów - poradziła Juliette. - Oszczędzaj tchu. - Obróciw­ szy się przez ramię, zerknęła na Jeana Marca. - Proszę powiedzieć ojcu, że ta Claire jest głupia i powinna zostać zwolniona. Jego podopieczna jest zbyt delikatna, by walczyć o swoje prawa. Rozsznurowawszy suknię Catherine, Juliette rozchyliła tkaninę, by dostać się do sznurówek gorsetu. Catherine cofnęła się gwałtownie. - Nie! Juliette jęknęła głucho. - Bądź rozsądna. Chcesz... - Philippe musi stąd wyjść. On nie może zobaczyć mnie w negliżu. To jest... nieprzyzwoite. Juliette spojrzała na nią zdumionym wzrokiem. - Nieprzyzwoite? Jeśli nie pozwolisz mi rozwiązać gorsetu, za chwilę zobaczy cię drgającą jak kurczak z ukręconą szyją. Catherine zacisnęła zęby. - To jest nieprzyzwoite. - Wróć do nas za jakieś piętnaście minut, Philippe - powiedział szybko Jean Marc.

Philippe skinął głową, a wychodząc z izby obdarzył Catherine pełnym zrozumienia uśmiechem. Juliette wymamrotała pod nosem coś, co brzmiało jak przekleństwo, sięgnęła po sztylet i zaczęła rozcinać sznurówki gorsetu. Chwilę później przecięła ostatnią sznurówkę i gorset rozchylił się gwałtownie. - No, już po wszystkim. Catherine, drżąc, łapczywie zaczerpnęła tchu. - Merci. - Nie masz mi za co dziękować. Przede wszystkim nigdy nie powinnaś była dać się tak skrępować. Musisz umieć się bronić. Ile masz lat? - Trzynaście. - A ja czternaście i nie noszę gorsetu, odkąd skończyłam siedem lat. Trwało to chyba ponad pół roku, zanim Marguerite w końcu przestała próbować zakuwać mnie w ten pancerz, ale to przecież głupota, żeby nie móc normalnie oddychać tylko dlatego, że wymaga tego moda. - Odwróciwszy się do Jeana Marca, zapytała: - Wstawi się pan za nią? - W miarę swoich możliwości. Większość czasu dróżach, a mój ojciec jest chory. - Jean Marc tajemniczo. - Ale rzeczywiście teraz widzę, że zdecydowanie potrzebuje kogoś, kto stanie w jej nadzieję, że uda mi się to jakoś załatwić.

spędzam w po­ uśmiechnął się moja kuzynka obronie. Mam

- Claire jest bardzo sympatyczna - wtrąciła zakłopotana Catherine. Nie chciałabym, żeby ucierpiała przez mój brak rozsądku. Powinnam była jej powiedzieć, że gorset zasznurowany jest zbyt ciasno. - Powinna była sama to zobaczyć. - Juliette, która zaczęła sznurować suknię Catherine, jęknęła nagle: - Mon Dieu! - Co się stało? - Catherine niespokojnie zerknęła przez ramię. - Nie da się zasznurować sukni - oznajmiła zatroskana Juliette. Nie mogę nawet złączyć brzegów. - No tak, Claire wbiła mnie w nią, kiedy gorset był już za­ sznurowany. - Catherine westchnęła z rezygnacją. - Chyba jednak będziesz musiała go zasznurowć.

Juliette potrząsnęła głową. - Monsieur Guilleme przydzielił ci izbę parę drzwi stąd. Pójdziemy tam i zaczekamy, dopóki służący nie wniosą twoich kufrów z powo­ zu. - Pchnęła lekko Catherine w stronę drzwi i spojrzała przez ramię na Jeana Marca. - Proszę się nie przemęczać. Nie życzę sobie mieć dwóch osób walczących o złapanie tchu. - Wedle rozkazu - rzucił ironicznie Jean Marc. Juliette, nie zważając na ton jego głosu, zwróciła się do Catherine: - Wciąż jesteś blada, staraj się oddychać głęboko. Ująwszy Catherine pod ramię, wyprowadziła ją z izby.

Jak ona się czuje? - Urodziwa, o klasycznych rysach twarz Philippe'a wyrażała autentyczne zatroskanie, gdy ponownie przestępował próg izby Jeana Marca. - Biedactwo. Powinniśmy byli się domyślić, co ją trapi. - W jego niebieskich oczach pojawiły się figlarne błyski. - Bóg jeden wie, ile gorsetów już rozsznurowaliśmy. - Powiedziałbym nawet, że rozwiązałeś ich znacznie więcej, niż wynosi limit - stwierdził sarkastycznie Jean Marc. - Nie masz żadnych wymagań co do kobiet. Zadowalasz się każdą parą rozłożonych ud. - O, nieprawda. - Philippe uśmiechnął się szeroko. - Uda muszą być kształtne, a kobieta musi być czysta i ładnie pachnieć. Poza tym nie mam już żadnych wymagań - wyznał szczerze. - Kocham wszystkie. A kobiety kochają Philippe'a, pomyślał Jean Marc. Wszystkie, niezależnie od wieku, wydawały się wyczuwać jego fascynację i szczodrze służyły mu swoim towarzystwem i ciałem. - Przywiozłeś z Paryża te dokumenty, o które cię prosiłem? - Są w moich kufrach w powozie. - Philippe skrzywił się żartobliwie. - Tylko ty możesz troszczyć się o interesy, leżąc w niemocy. Chcesz stać się najbogatszym człowiekiem we Francji? Jean Marc uśmiechnął się pobłażliwie. - Nie. Chcę stać się najbogatszym człowiekiem w całej Europie. Philippe zachichotał. 64

- Sądzę, że ci się to uda. Ja tymczasem cieszę się, że jestem tylko twoim biednym krewnym. Dzięki temu mam czas na smakowanie uroków życia. - Przeniósł wzrok na obraz rozpięty na sztalugach. Dość niezwykłe dzieło, nie uważasz? Chociaż skłamałbym mówiąc, że mi się podoba. Wolę ładne i nieskomplikowane dzieła sztuki, a takie obrazy jak ten zmuszają do myślenia. To trochę męczące. Jean Marc posłał kuzynowi rozbawione spojrzenie. - Widzę, że myślenie to zajęcie, którego zdecydowanie unikasz. Philippe spokojnie skinął głową. - Trzeba oszczędzać energię na ważniejsze rzeczy. Jean Marc zapatrzył się na obraz Juliette. Rzeczywiście, dzieło nie należało do łatwych w odbiorze. Obraz przedstawiał grupę wytwornie ubranych kobiet i mężczyzn spoczywających w niedbałych pozach na leśnej polanie, lecz mimo sielankowej scenerii nie miał w sobie nic z ckliwego sentymentalizmu tak częstego u artystów cenionych przez arystokrację. Ostre promienie słońca przenikały przez korony okazałych dębów. Niektóre liście były nieprzezroczyste, inne zaś, prześwietlone słońcem, ukazywały wyraźnie żyłki unerwienia. Tam, gdzie słońce padało na pokryte pudrem twarze dworzan odpoczywa­ jących pod drzewami, efekt był jeszcze bardziej interesujący. Twarze osób pozostających w cieniu były uśmiechnięte, wyrażały łagodność, lecz oblicza oświetlone promieniami słońca zostały odarte z masek, ujawniając opryskliwość, znudzenie czy wręcz okrucieństwo. Jednak pomimo brutalnego obnażenia prawdziwych emocji, obraz miał w sobie surowe piękno. Pędzel Juliette sprawił, że światło słoneczne stało się odrębnym bytem, jasnym i czystym jak sama prawda. - Nieczęsto spotyka się kobiety zajmujące się malarstwem, a już zupełnie rzadko trafia się dama tworząca tego typu obrazy - stwierdził Philippe. - Ona jest... interesująca, nie sądzisz? - Jest dla ciebie zdecydowanie za młoda - osadził go Jean Marc, przenosząc wzrok z obrazu na twarz Philippe'a. - Nie jestem aż tak rozpustny - żachnął się Philippe. - Przecież ona prawie w ogóle nie ma piersi. Zawsze czekam, aż kobieta rozkwitnie. Jean Marc zachichotał.

- Bądź pewny, że ta róża, kiedy rozkwitnie, będzie miała bardzo ostre kolce. - Tym rozkoszniej zrywa się takie kwiatuszki. Ale to głównie ty gustujesz w kobietach trudnych do zdobycia. Ja nawet bym nie próbował ujarzmić tej diablicy, którą otaczasz w Marsylii takim przepychem. Za dużo wysiłku. Jean Marc uśmiechnął się na wspomnienie swojej kochanki. - Nigdy nie żal mi sił na takie wyzwania. A Leonie jest naprawdę wyjątkowa. - Uśmiech zgasł na jego twarzy, gdy przypomniał sobie, że Philippe bardzo dobrze wie, dlaczego wybiera na kochanki takie, a nie inne kobiety. - Cóż, jest piękną wilczycą, ale nie chciałbym znaleźć się z nią w łóżku. Czy nie możesz wybrać sobie kobiety o łagodniejszym... Urwał. - A ja już cieszę się na myśl o względach, które czekają mnie ze strony dam dworu w Wersalu. - One nie gustują w osobach naszego stanu. Przekonasz się, że twoje miejsce jest raczej w Vasaro, w Maisonem des Fleurs, niż w buduarach tych wysoko urodzonych dam. One ci? pożrą. - Naprawdę? Cudowna perspektywa... - burknął Philippe. Uśmiech znikł z jego twarzy, duże białe zęby nerwowo przygryzły dolną wargę. - Nie sądziłem, że wiesz o tej mojej małej chałupce, Jeanie Marcu. Zapewniam cię, że to tylko maleńki kaprys, który nie ma żadnego wpływu na zarządzanie Vasaro. - Wiem, że nie ma. Spisujesz się doskonale strzegąc przyszłego dziedzictwa Catherine. Gdyby było inaczej, dałbym ci to do zro­ zumienia już wcześniej. - To dlaczego słyszę o tym teraz? - Nie chciałbym widzieć ojców zwracających się do mnie o pomoc dla zgwałconych córek. - Zgwałconych? - obruszył się Philippe. - Ja nigdy nie gwałcę, ja tylko uwodzę. W Les Fleurs nie było jeszcze żadnej kobiety, która by sobie tego nie życzyła. - Pilnuj, żeby nic się pod tym względem nie zmieniło, a nie będziesz miał ze mną na pieńku.

- Na pewno nie przysporzę ci zmartwień, Jeanie Marcu. - Philippe spojrzał mu w oczy. - Potrafię docenić, ile ci zawdzięczam. Bardzo lubię życie w Vasaro. - A Vasaro lubi ciebie. - Figlarny uśmiech rozjaśnił nagle twarz Jeana Marca. - No, przynajmniej żeńska część Vasaro. Myślę, że czas już, żebyśmy wyjaśnili sobie całą sytuację. Philippe popatrzył pytająco na Jeana Marca. - To dlatego poprosiłeś mnie, żebym wyjechał z Vasaro i towa­ rzyszył Catherine aż tutaj? - Poprosiłem cię o to, bo wiedziałem, że będziesz należycie opiekował się Catherine, a także dlatego, że bardzo lubię twoje towarzystwo. - I ponieważ chciałeś mnie ostrzec, żebym nie przedkładał przyjemności nad obowiązki. - Philippe uśmiechnął się z przymusem. Czemu nie miałbyś załatwić wszystkiego za jednym zamachem? - No właśnie. - Czy nigdy ci się nie znudzą te pokrętne zabiegi, mające na celu naginanie wszystkiego do swojej woli? - Czasami mnie to męczy, ale zazwyczaj gra jest warta świeczki. - Ja tego nie pojmuję. - Philippe wydął wargi. - Nic więc dziwnego, że kiedy ty się uwijasz, by zgromadzić wszystkie bogactwa Europy, ja pokornie ci służę. - Nie mnie, tylko Catherine. Vasaro należy do niej, a nie do Andreasów. - Co ty powiesz? Nie sądziłem, że zauważasz tę różnicę. - Opieka nad dziedziczką Vasaro należy do tradycji naszej rodziny. - Przecież ty nic sobie nie robisz z tradycji - Philippe wzruszył ramionami. - Swoją drogą zastanawiam się, co naprawdę ma dla ciebie znaczenie. - Mam ci powiedzieć? - zapytał Jean Marc kpiącym tonem. Ogromne znaczenie ma dla mnie francuski liwr, funt brytyjski i włoski floren, a ostatnio zacząłem też pałać miłością do rosyjskiego rubla. - I to wszystko? Jean Marc zamyślił się.

- Rodzina. Myślę, że dobro rodziny Andreasów leży mi na sercu bardziej niż cokolwiek innego. - A twój ojciec? Jean Marc nie okazał żadnych emocji. - Przecież ojciec jest chyba członkiem rodziny, nie sądzisz? - Posłał Philippe'owi chłodne spojrzenie. - Nie licz na to, że uda ci się wycisnąć ze mnie jakieś sentymentalne wyznania. Nie jestem sentymentalny. - A jednak jesteś zdolny do przyjaźni. Nazywasz mnie swoim przyjacielem. Jean Marc wzruszył ramionami i natychmiast wykrzywił twarz w grymasie bólu. Zapomniał na chwilę, że rana jeszcze długo będzie dawała o sobie znać. - To zresztą zrozumiałe, bo jestem pełen uroku - ciągnął Philippe. Nie można nie czuć do mnie sympatii, żeby nie powiedzieć podziwu, szacunku, i nie lubić przebywać w moim towarzystwie. - Wystarczy. - Jean Marc uniósł rękę, by powstrzymać potok wymowy. - Przyznaję, że potrafisz wprawić mnie w dobry humor. Zachowaj cały swój urok, by przypochlebić się Jej Wysokości, a będę z ciebie bardzo zadowolony. - Nie mam najmniejszego zamiaru wytężać sił na tak niedochodo­ we przedsięwzięcie. Mężczyźni, którzy przyprawiają rogi władcom, często kończą z głowami nadzianymi na pikę. Powiedz szczerze, czy myślisz, że królowa naprawdę woli kobiety od mężczyzn? - Czemu akurat mnie o to pytasz? - Bo cię dobrze znam. Z pewnością zadbałeś o to, żeby dowiedzieć się wszystkiego o wszystkich w tym pałacu, nie wyłączając stajen­ nych. Nigdy nie podejmujesz ryzyka, dopóki nie zdobędziesz niezbędnych informacji o przeciwniku. - Przeciwniku? - mruknął Jean Marc. - Jej Wysokość jest moją panią, a ja - jej uniżonym sługą. Philippe parsknął śmiechem. - Nie wierzysz mi? Nie płaciłem za to, żeby poznać sekrety alkowy królowej. Niewiele miałbym z tego pożytku. Jednakże odkryłem, że królowa napisała kilka gorących listów i obsypała

kosztownymi podarunkami księżnę de Lamballe, Yolande Polignac i Celeste de Clement. - De Clement? - Rozszerzonymi ze zdumienia oczami Philippe ponownie przyjrzał się obrazowi na sztalugach. - Więc to dziecko jest... - Córką Celeste de Clement. Według moich informatorów markiza była córką bogatego kupca hiszpańskiego i została drugą żoną zubożałego arystokraty. Jego syn i dziedzic był co najmniej nieprzy­ chylnie usposobiony do uroczej Celeste i jej dziecka. Po śmierci ojca dał macosze powóz, mnóstwo wspaniałych sukien i powiedział: adieu. - Myślisz, że ta mała diablica jest wychowywana tak, żeby stać się podobną do matki? - zapytał od niechcenia Philippe. - Słyszałem, że córki Safony lubią... - Nie! - Gwałtowność tego zaprzeczenia zaskoczyła Jeana Marca w równym stopniu co Philippe'a. Poczuł się nagle tak, jakby Philippe zbrukał coś, co w szczególny sposób należało tylko do niego. Szybko opanował się i spokojnym już głosem wyjaśnił: - Nie mówiłem, że Celeste de Clement ma takie skłonności. Odkąd przybyła tu kilka lat temu, zdążyła już być kochanką wielu bogatych i hojnych dworzan. Wydaje mi się jednak, że kieruje nią głównie chęć zysku, a nie sprawienia uciechy ciału. - Podobnie jak Jeanem Markiem Andreasem? - Markiza de Clement i ja rzeczywiście mamy podobne namiętno­ ści, ale ja nie zamierzam sobą kupczyć, żeby je zaspokoić. Wolę sterować okolicznościami niż emocjami. - A jednak posuwasz się i do tego, jeśli tylko spodziewasz się korzyści. - Przynieś mi te dokumenty, Philippe. Młody człowiek zrobił wymowną minę i ruszył do drzwi. - Zaraz ci je dam. A swoją drogą, kiedy wszedłem do gospody, mignęła mi na dole hoża dziewka. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że zaproszę ją do swego łoża, kiedy tak tu będę czekał, aż wyzdrowiejesz? - Nie będę, o ile zrobisz to na tyle dyskretnie, by nie urazić Catherine. Ta dziewczyna ma na imię Germaine.

Philippe otworzył drzwi. - Spałeś z nią? - Raz. Jest miła, chętna, ale nużąco potulna. - Jean Marc skrzywił się. - Nie muszę chyba dodawać, że w moim stanie zdrowia nie odczuwałem pokusy, by tę przyjemność powtórzyć. - Uległość nigdy mi nie wadziła - uśmiechnął się szeroko Philippe, zamykając drzwi. - A już z prawdziwą radością powitałem wiado­ mość, że młoda osóbka jest chętna.

Juliette zamknęła drzwi izby i odwróciła się, by spojrzeć na smutną Catherine. - Usiądź. - Wskazała jej krzesło, z zatroskaniem przyglądając się wciąż okrytej rumieńcem twarzy Catherine. - No, wyglądasz już lepiej. Catherine usiadła na krześle. - Czuję, że cała płonę. Tak mi wstyd. - Dlaczego? - Juliette z impetem rzuciła się na łóżko. - Tylko dlatego, że byłaś na tyle nierozsądna, by pozwolić się wbić w ten nieszczęsny gorset? - I dlatego, że Jean Marc i Philippe na pewno źle o mnie myślą. - Głupstwo. - Juliette przechyliła głowę na bok i uważnie przyjrzała się Catherine. - Nie jesteś ani trochę podobna do Jeana Marca czy Philippe'a. - Łączy nas jedynie dalekie pokrewieństwo. - Jesteście bardzo urodziwą rodziną. On jest bardzo przystojny. Chciałabym go namalować. - Philippe'a? - Catherine skwapliwie przytaknęła. - O, tak, nigdy nie spotkałam równie pięknego mężczyzny. Kiedy nie pudruje włosów, są złociste jak promienie słońca. Jest bardzo dobry, nigdy się nie niecierpliwi i nigdy nie przemawia do mnie ostro, jak potrafi to zrobić Jean Marc. Philippe przywiózł mi kiedyś z Vasaro na Ile du Lion parę pięknych perfumowanych rękawiczek. Juliette potrząsnęła głową. - Nie miałam na myśli Philippe'a. Mówiłam o Jeanie Marcu.

- O Jeanie Marcu? - Catherine popatrzyła na Juliette z niedowie­ rzaniem. - Przecież Philippe jest o wiele przystojniejszy. Dlaczego chcesz namalować Jeana Marca? A dlaczego nie miałaby go namalować? Był taki tajemniczy w swojej czarnej aksamitnej pelerynie, uzbrojony w cyniczną mądrość i przewrotny dowcip, z tak rzadko wyzierającą spod nich, a przez to tym bardziej cenną, łagodnością. Juliette zdała sobie sprawę, iż niemal nie zauważała obecności Philippe'a Andreasa, kiedy przebywał w tym samym pomieszczeniu co Jean Marc, i teraz z trudem próbowała sobie przypomnieć, jak wygląda. -

Myślę, że twój Philippe jest również przystojny. Jest o wiele przystojniejszy od Jeana Marca. Gdzie leży île du Lion? - zapytała Juliette, by zmienić temat. W Golfe du Lion, niedaleko Marsylii.

- I tam jest twój dom? - Nie, mój dom jest w Vasaro, niedaleko Grasse. - W głosie Catherine dało się wyczuć nutkę dumy. - Pewnie słyszałaś o Vasaro? O plantacjach kwiatów przeznaczonych do wyrobów perfum? Philippe mówi, że Vasaro słynie z kwiatowych olejków. - Nie, nigdy nie słyszałam o Vasaro - przyznała Juliette, krzywiąc się. - Ale to nic dziwnego. Na dworze rzadko rozmawia się o tym, co dzieje się na zewnątrz. Plotkuje się tylko o sobie nawzajem. - Słyszałam, że Wersal jest najpiękniejszym miejscem na świecie powiedziała cicho Catherine. - Jesteś bardzo szczęśliwa mogąc przebywać wśród takich wspaniałości. - Skoro twój dom jest w Grasse, dlaczego mieszkasz na île du Lion? - Moi rodzice zmarli na czarną ospę, kiedy miałam cztery lata, i ojciec Jeana Marca zabrał mnie do siebie na île du Lion. Miałam tam mieszkać, dopóki nie osiągnę wieku, w którym będę w stanie samodzielnie zarządzać Vasaro. Na île du Lion jest wspaniały zamek, dużo większy niż mój majątek w Vasaro. - Po chwili, jakby w obawie, że mogła zranić uczucia Juliette, dodała pośpiesznie: Ale oczywiście twój dom w Wersalu na pewno jest dużo ładniejszy niż château na île du Lion czy dom w Vasaro.

- Dom? - Juliette ogarnęło nagle dojmujące poczucie utraty. Ciekawe, jak to jest, kiedy ma się jedno stałe miejsce zamieszkania i nie trzeba podróżować z Paryża do Wersalu, do Fontainebleau i innych królewskich rezydencji zależnie od kaprysu Jej Wysokości. Ja nie mam tam domu. Zajmujemy mały apartament w pałacu. Obojętnie wzruszyła ramionami. - Ale to dla mnie nie ma znaczenia. Liczą się tylko moje farby. - Zauważyłam twój obraz, jak tylko weszłam do izby Jeana Marca. Jest taki piękny. Jesteś bardzo zdolna. - Wiem. Catherine roześmiała się. - Nie powinnaś się tak łatwo ze mną zgodzić. Moja guwernantka mówi, że młodej pannie nie wypada pysznić się swoimi zdolnościami. - Przecież już ustaliłyśmy, że twoja guwernantka nie jest najmąd­ rzejsza. - We wzroku Juliette błysnęło zniecierpliwienie. - To, co się stało, powinno być dla ciebie wystarczającą nauczką, żeby nie zwracać uwagi na to, co ona mówi. Catherine wlepiła w Juliette rozszerzone z przerażenia oczy. - Mówisz, że nie powinnam jej słuchać? - Oczywiście, że nie powin... - Juliette urwała, napotkawszy wzrok Catherine. Kruchość tej dziewczynki przywodziła jej na myśl chińskie wazy stojące w jednej z komnat królowej, a Claire nie była przecież Marguerite... Juliette postanowiła bardziej uważać na słowa. - To znaczy... powinnaś się jej przeciwstawiać w ważnych sprawach. - Zmarszczyła czoło. - 1 absolutnie nie możesz pozwolić, żeby ponownie cię tak skrępowała. - Nie powinnam być taka próżna. Jestem pewna, że nie chciała narazić mnie na podobne cierpienia. - Nie chciała? - Juliette starała się ukryć niedowierzanie. Tak, najwyraźniej ta Claire nie była gargulcem takim jak Marguerite, chociaż z pewnością nie grzeszyła inteligencją. - W takim razie musisz jej mówić, kiedy jest ci niewygodnie. Rozumiesz? - Nie jestem tępa - odparła z godnością Catherine. - Wiem, że powinnam była powiedzieć Jeanowi Marcowi, że mam za ciasny gorset.

- Więc czemu tego nie zrobiłaś? Policzki Catherine na powrót oblały się purpurą. - Bo nie chciałam, żeby Philippe... Juliette wybuchnęła głośnym śmiechem. - Ojej, ty się durzysz w tym pięknisiu! Catherine natarła na Juliette z niespotykaną u niej gwałtownością: - On wcale nie jest pięknisiem. Jest dobry, a przy tym bardzo męski i... Juliette uniosła rękę. - Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Po prostu mówię to, co myślę. Powiedz mi, czy już z nim spałaś? Catherine uniosła brwi, zaskoczona w najwyższym stopniu. - Nie rozumiem. Juliette wykonała niecierpliwy ruch dłonią. - Czy starał się z tobą przespać? Catherine osłupiała. - Chodzi ci o cudzołóstwo? Jest naprawdę przerażona, dotarło do Juliette. - Więc nie próbował cię uwieść? - Oczywiście, że nie. On nigdy by nie... - Przełknęła z trudem. On jest prawdziwym dżentelmenem, a dżentelmeni nie robią takich rzeczy. Nawet gdybym była dojrzałą kobietą, nie ośmieliłby się... - Chyba żartujesz. Catherine zdecydowanie potrząsnęła głową, po czym zapytała ostrożnie: - A czy ty kiedyś... - Urwała, przerażona myślą, której omal nie wypowiedziała. - Nie, oczywiście, że nie. Juliette skinęła głową. - Masz rację! Nigdy nie cudzołożyłam z żadnym mężczyzną. I nigdy nie będę tego robić. - Zaśmiała się z przymusem. - Kilka miesięcy temu, którejś nocy, książę de Gramont wśliznął się do mojego łóżka i zaczął mnie obmacywać, ale kopnęłam go między nogi, a potem uciekłam i schowałam się w ogrodzie. - Chciał ci tylko zapewne okazać czułość.

Juliette spojrzała na Catherine z politowaniem. - Wszyscy na dworze wiedzą, że on lubi młode dziewczęta. - Więc sama widzisz. - Głos Catherine zabrzmiał triumfalnie. Po prostu był uprzejmy. - Nie rozumiesz. On lubi... - Juliette uśmiechnęła się, szczerze rozbawiona, mimo iż zarazem współczuła dziewczynie z powodu takiej niewiedzy. - Skoro się przestraszyłaś, powinnaś była zawołać swoją guwer­ nantkę, a ona przekonałaby cię, że nie ma się czego bać. - Marguerite wcale by nie przyszła. - Dlaczego? - Ponieważ książę jest jednym z protektorów mojej matki i bałaby się go urazić. - Jednym z protektorów? - Jej kochankiem - wybuchnęła rozgoryczona Juliette. - Ona z nim sypia, a on za to daje jej klejnoty i pieniądze. Ty naprawdę nic nie rozumiesz? Catherine wyprostowała się z godnością i uniosła brodę. - Myślę, że się mylisz. Szlachetnie urodzeni są ludźmi honoru i nigdy nie postępują w ten sposób. Powinnaś się cieszyć, że twoja mama żyje i jest zdrowa, zamiast ją oczerniać! - Oczerniać? To matka posłała księcia do mojego łóżka. Sam mi o tym powiedział. - W takim razie miałam rację. Jaśnie Oświecony Książę był po prostu... - Uprzejmy? - dokończyła Juliette, w oszołomieniu przypatrując się uparcie zaciśniętym wargom i zmarszczce przecinającej czoło Catherine. Nagle wybuchnęła przerywanym śmiechem. - Lubię cię, wiesz? Catherine zaskoczyła tak nagła zmiana tematu. - Naprawdę? Juliette przytaknęła. - Może i niewiele wiesz o świecie, ale nie jesteś głupia i nie poddajesz się.

- Dziękuję - powiedziała niepewnie Catherine. - Ty również wydajesz mi się bardzo interesująca. - Ale ty mnie nie lubisz - skrzywiła się Juliette. - Jestem zresztą do tego przyzwyczajona. Wiem, że jestem osobą, którą trudno lubić. Uciekła w bok spojrzeniem. - Pewnie masz wielu przyjaciół na Ile du Lion? - Claire nie pozwala mi przestawać z dziećmi służących, a nie ma tam innych osób w moim wieku. - Ja też nie mam przyjaciół w pałacu. Zresztą wcale mnie to nie martwi. Wszyscy tam są nudni i głupi. Jak długo zatrzymacie się w Wersalu? - Wyjeżdżamy do paryskiego domu Jeana Marca zaraz po audiencji u Jej Wysokości. Juliette starała się zbagatelizować uczucie gwałtownego roz­ czarowania. Zaczęła się w duchu przekonywać, że nie potrzebuje przyjaciół, skoro może malować. A już z pewnością nie potrzebuje kogoś, kto nie potrafi dostrzec odrażającej prawdy za mgiełką pozornego honoru i udawanej cnoty. Bez wątpienia kłóciłaby się bez przerwy z tą wydelikaconą panienką, gdyby miała ją na co dzień w pobliżu. - Znasz Jej Wysokość? - zapytała Catherine. - Czy jest taka piękna, jak mówią? - Nie jest brzydka i ma bardzo ładny uśmiech. - Lubisz ją? Wyraz twarzy Juliette złagodniał. - Tak, dała mi farby i przydzieliła dobrą nauczycielkę. Zawiesiła jeden z moich obrazów z widokiem jeziora w sali bilardowej w pałacyku Petit Trianon. Widać było, że ta informacja zrobiła na Catherine wielkie wrażenie. - Musisz być z tego bardzo dumna. To wielki zaszczyt. - Nie bardzo. To nie był zbyt udany obraz. Namalowałam jezioro o zachodzie słońca i ten widoczek był... - Juliette skrzywiła się - taki ładny. Catherine zachichotała.

- Nie lubisz ładnych rzeczy? - W ładnych rzeczach nie ma... żadnej głębi. Cenne jest piękno, nawet w szpetocie coś jest, ale ładne rzeczy są... takie pospolite. Zachmurzyła się. - Czemu się śmiejesz? Catherine natychmiast spoważniała. - Przepraszam. Po prostu pomyślałam, że jesteś bardzo osobliwa. Wszystko traktujesz ze śmiertelną powagą. - A ty nie? - Nie tak jak ty. Jestem do ciebie zupełnie niepodobna. Lubię ładne rzeczy, a nie lubię brzydkich. - Nie masz racji. Nie powinnaś gardzić szpetotą. Może być bardzo interesująca, jeśli się jej przyjrzeć z odpowiedniej strony. Na przykład kiedyś namalowałam starego, grubego hrabiego, brzydkiego jak ropucha, ale rysy jego twarzy były niezwykle wyraziste, odcisnęła się w nich cała historia jego życia. Próbowałam... - Urwała, słysząc odgłos kroków w korytarzu. - To pewnie służący niosą twoje kufry. Ze zmarszczonym czołem wstała z łóżka i wolno skierowała się ku drzwiom. - Pewnie chcesz, żebym zostawiła cię samą i dała ci odpocząć. Catherine potrząsnęła głową. - Nie jestem zmęczona. Juliette natychmiast poweselała. - W takim razie chodź ze mną na spacer, zanim zrobi się ciemno. Chciałabym ci pokazać, o co mi chodzi. Na łące za gospodą pasie się koń o zapadłym grzbiecie, brzydki jak noc, ale o wiele bardziej interesujący niż dorodne wierzchowce. - Otworzyła drzwi. - Zmień suknię i jak najszybciej zejdź do sali jadalnej. Będę tam na ciebie czekała. - Obejrzała się przez ramię, tracąc nagle pewność siebie. O ile ci to odpowiada... Promienny uśmiech rozjaśnił twarz Catherine. - O, tak, bardzo! Bardzo chcę pójść z tobą na spacer.

4

Czy mogę zająć ci chwilkę, Jeanie Marcu? - Catherine stała w drzwiach, nerwowo ściskając palcami gałkę. - Wiem, że jesteś zajęty, i obiecuję, że nie zajmę ci wiele czasu. Chciałabym cię tylko o coś spytać. Jean Marc, opanowując zniecierpliwienie, uniósł głowę znad papierów, które właśnie studiował. - Chcesz wiedzieć, kiedy pojedziemy do Wersalu? Sądzę, że już za kilka dni będę na tyle zdrów, by odbyć tę podróż. A co, już ci się znudziło tutaj, w gospodzie? - Nie. Jestem tu bardzo szczęśliwa. - Catherine przycupnęła na skraju krzesła stojącego obok łoża, nerwowo zaciskając trzymane na kolanach dłonie. - Z Juliette jest jakoś tak... inaczej. Jean Marc zachichotał. - „Inaczej." To właściwe słowo dla określenia tego, co się czuje w obecności Juliette. Widzę, że poznałaś ją trochę w ciągu tych dwóch dni. - Bardzo ją polubiłam, Jeanie Marcu. Ona nie zasługuje na... Urwała. - Czy zauważyłeś, że ona zawsze nosi suknie z rękawami sięgającymi nadgarstków? Jean Marc przestał się uśmiechać. - Co chcesz mi przez to powiedzieć? - Chodzi o Marguerite. Dlaczego ona lubi zadawać Juliette ból?

Claire nie wymierza mi kar cielesnych, odkąd przestałam być małym dzieckiem. - Zamilkła na chwilę, po czym wyrzuciła z siebie gwałtownie: - Juliette całe ramiona ma w sińcach. Jean Marc osłupiał. - Jesteś tego pewna? - Widziałam jej ramiona. Są pokryte okropnymi sińcami. Zrobiło mi się niedobrze... - Catherine potrząsnęła głową. - Zapytałam, co się stało, ale ona tylko wzruszyła ramionami i powiedziała, że Marguerite jest w fatalnym nastroju, bo musiała opuścić pałac i zamieszkać w gospodzie. Jean Marc poczuł, jak wzbiera w nim głucha pasja. Rzeczywiście, Juliette wspomniała, że Marguerite nie jest zachwycona pobytem w gospodzie, ale nie zwrócił na to uwagi i zbył to żartem. Dlaczego, do stu diabłów, nie powiedziała mu, co z nią wyprawia ta bezduszna jędza? - Nie wiedziałam, co powinnam zrobić - wyszeptała Catherine. Juliette powiedziała, że nie mogę nic na to poradzić, i prosiła, żebym o tym zapomniała. Ale to nie jest dobre wyjście. Czy mógłbyś jej pomóc, Jeanie Marcu? - Myślę, że tak. - Najlepszym wyjściem byłoby ukręcenie chudej szyi tej wiedźmie, pomyślał ponuro, zdając sobie sprawę, że takie rozwiązanie niestety zupełnie nie wchodzi w rachubę. - Nie martw się, zajmę się tym. - Zrobisz to jak najprędzej? - Jeszcze dzisiaj. - Dziękuję ci, Jeanie Marcu. - Catherine zerwała się z krzesła i cichutko pomknęła do drzwiom. - Przepraszam, że zawracałam ci głowę. Nie będę ci już więcej przeszkadzać. Po prostu pomyś­ lałam... Drzwi zamknęły się za nią. Z pewnością niełatwo było Catherine zdecydować się do mnie przyjść, pomyślał Jean Marc, wodząc nie widzącym wzrokiem po wprawionych w drzwi szybach. Była nieśmiałym, subtelnym dziec­ kiem i z niewiadomego powodu czuła się zastraszona w jego

obecności. Zapewne w ciągu kilku ostatnich dni spędzonych z Juliette udzieliła się jej śmiałość małej de Clement. A może tak przeraziła się tym, jak traktowana jest Juliette, że nie potrafiła pozostać bierna wobec tej sprawy. Musi pan pomyśleć o czymś pięknym. Nic dziwnego, że Juliette tak dobrze wiedziała, jak zwalczać ból. Najwyraźniej doświadczyła go wystarczająco dużo w swoim życiu. Bezwiednie, z całej siły, zacisnął ręce na kołdrze, przypomniawszy sobie słowa Catherine. „Są pokryte okropnymi sińcami." „Zrobiło mi się niedobrze."

Rana goi się doskonale. - Juliette nałożyła nowy opatrunek, pomogła Jeanowi Marcowi ubrać się w płócienną koszulę i przystąpiła do zapinania jej na guziki. - Niedługo będzie pan mógł wyruszyć w podróż. - Mam nadzieję, że już pojutrze - beznamiętnym tonem stwierdził Jean Marc. - Kazałem przysłać jutro powóz. Odwiezie do Wersalu ciebie i Marguerite. Palce Juliette znieruchomiały na guziku, który właśnie zapinała. - Jutro? - Potrząsnęła głową. - To za wcześnie. Może w przyszłym tygodniu... Nie czuje się pan jeszcze tak dobrze, by... - Wyjedziesz jutro. - Jean Marc zacisnął wargi. - Twoja przemiła Marguerite z radością popędzi do twojej matki i będzie szczęśliwa, pozbywając się wątpliwej dlań przyjemności pilnowania ciebie. Juliette uniosła brwi. - Catherine powiedziała panu? Niepotrzebnie. Te siniaki nie mają znaczenia... - Dla mnie mają - przerwał jej gwałtownie Jean Marc. - Nie życzę sobie, żebyś cierpiała z mojego powodu. Co ty sobie myślisz... Urwał. - Jutro wyjeżdżasz. Juliette opuściła ręce i spojrzała nań pytającym wzrokiem.

- Dlaczego jest pan taki zły? Nie ma żadnych powodów do niepokoju. Jean Marc milczał dobrą chwilę, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Do widzenia, Juliette. Nie mówię ci „żegnaj", ponieważ mam nadzieję, że zobaczymy się w Wersalu. - Na pewno - odparła głucho Juliette. A więc wszystko dobiegło końca. Chwile, kiedy towarzyszyła jej Catherine, godziny beztroskich rozmów z Jeanem Markiem. Spróbowała przywołać uśmiech na twarz. - Nie da się pan przekonać, że to bardzo nierozsądne tak skracać okres rekonwalescencji? - Nie. - W takim razie nie będę tracić czasu. - Odwróciła się z zamiarem odejścia. Chwycił ją za rękę. - Nie odchodź jeszcze. - Jego zazwyczaj kpiąca twarz stała się zaskakująco poważna. - Nie odchodź, zanim ci nie podziękuję. Zmrużyła oczy. - To zupełnie zbędne. Nie robiłam tego dla pana. Miałam wobec pana dług i w ten sposób go spłaciłam. Dlaczego miałabym... Urwała, czując, że Jean Marc podciąga rękaw jej sukni i ze zgrozą przygląda się purpurowo-żółtym wybroczynom szpecącym jej mlecznobiałą skórę. - To tylko zwykłe siniaki. Miałam już dużo gorsze. Mam wrażliwą skórę i bardzo łatwo dostaję siniaków. - Wskazała bladożółty znak na nadgarstku. - Widzi pan? To pan go zrobił, kiedy ściskał pan moje ręce przy wyjmowaniu noża. Był wstrząśnięty. - Ja to zrobiłem? - Nieumyślnie. Wystarczy mnie dotknąć, żeby został siniak. Rozpaczliwie starała się ukryć zmieszanie. - Sam pan widzi, że nie ma powodu tak nalegać na mój wyjazd do Wersalu, dopóki pan całkiem nie wydobrzeje. - Nie ma powodu - powtórzył głucho, nie odrywając wzroku od jej ramienia. - Oprócz jednego. Zawsze myślałem, że masz najpięk-

niejszą skórę, jaką kiedykolwiek widziałem. Płatki róż na śniegu... tchnące życiem. Nie mogę znieść tego potwornego widoku. Nie chcę widzieć... - Głos mu się załamał, gdy odwrócił jej ramię i zaczął przypatrywać się brzydkim śladom na jeszcze delikatniejszej skórze po wewnętrznej stronie ręki. Nieoczekiwanie uniósł ją powoli i przycisnął wargi do jednego z siniaków. Oniemiała, wpatrzona w ciemnowłosą głowę pochyloną nad jej ramieniem. Nagle z niespotykaną dotąd ostrością poczuła zapach łoju świec stojących na stoliku przy łóżku, dostrzegła grę świateł i cieni na wystających kościach policzkowych Jeana Marca, usłyszała swój własny przyśpieszony oddech mącący panującą w izbie ciszę. Jego gorące wargi delikatnie muskały jej skórę, powodując dziwne mrowienie rozchodzące się wzdłuż ramienia i po całym ciele. Uniósł głowę i uśmiechnął się znacząco. - Widzisz? Kto wie, co się może zdarzyć? Jeśli zostaniesz, może dojść do tego, że będę dla ciebie większym zagrożeniem niż twój cerber, Marguerite. - Uwolnił jej ramię i ciężko oparł się o wezgłowie łoża. - Bonne nuit, ma petite. Nie chciała go opuszczać. Pragnęła, by raz jeszcze dotknął jej swoimi silnymi, delikatnymi dłońmi. Miała ochotę powiedzieć mu... Tak naprawdę to nie wiedziała, co chce mu powiedzieć. Było aż nazbyt jasne, że chciał się jej pozbyć, a ona w żadnym wypadku nie powinna błagać go, żeby pozwolił jej zostać. Odwróciła się na pięcie tak gwałtownie, że zafurkotały spódnice jej czarnej sukni. - Wcale nie pragnęłam tu zostać. Przez pana miałam same kłopoty, a Catherine jest głupiutką gąską, która o niczym nie ma pojęcia. Ona nic nie wie! Nic! - Porwawszy obraz ze sztalug, rzuciła się do drzwi. - Marguerite mówi, że królowa jest teraz w swojej wiosce. Może tam przebywać dość długo, odpoczywając od pałaco­ wego życia, i najprawdopodobniej przyjmie pana w wiejskiej rezydencji. - Otworzyła drzwi i spojrzała nań przez ramię oczami pełnymi łez. - Ale i tak spotkanie z królową nic panu nie da. Ona nigdy nie wyrzeknie się Tańczącego na Wietrze.

Juliette stała na drewnianym mostku prowadzącym do rezydencji królowej. Wyprostowana, z podniesioną głową czekała tak długo, aż w zasięgu jej wzroku pojawili się Jean Marc, Catherine i Philippe. Na widok znajomej sylwetki Jean Marc poczuł przypływ radości zmieszanej z głębokim żalem. Starannie unikał myślenia o Juliette, odkąd przed trzema dniami nakazał jej wyjechać z gospody. Teraz jej widok podziałał na niego jak gwałtowne uderzenie. - Juliette! - Catherine popędziła w jej stronę. - Tak się bałam, że więcej się nie zobaczymy. Czemu wyjechałaś bez słowa pożegnania? - Wiedziałam, że się tu spotkamy. - Juliette uśmiechnęła się do niej. - Koniecznie chciałam być przy twoim spotkaniu z królową. Posłała Jeanowi Marcowi wyzywające spojrzenie nad głową Cat­ herine. - Beze mnie Jeanowi Marcowi prawdopodobnie udałoby się doprowadzić do tego, że wszystkich was wtrącono by do lochu. Philippe zachichotał. - Najwyraźniej nie jesteś najlepszego zdania o jego poczuciu taktu, ale zapewniam cię, że Jean Marc staje się prawdziwym dyplomatą, kiedy tylko mu się to opłaca. - Ale on lubi postawić na swoim, a królowa jest dokładnie taka sama. Nie mam zamiaru pozwolić mu lekkomyślnie narażać życia po tym, ile się napracowałam, żeby je ocalić. Chodźcie. Jest na tarasie. Juliette obróciła się na pięcie i szybko przemierzyła malowniczy mostek, spinający łukiem dwa brzegi lustrzanej tafli stawu, po czym przez starannie wypielęgnowane trawniki poprowadziła przybyłych gości do królewskiej rezydencji. Rezydencja w rzeczywistości składała się z dwóch budynków połączonych galeryjką, na którą można było się dostać biegnącymi po zewnętrznej stronie kręconymi schodami. Jean Marc zdążył się już nasłuchać o wiosce, którą królowa kazała zbudować ogromnym nakładem kosztów wokół pałacyku Petit Trianon. Le Hameau była dokładnie taka, jak się spodziewał: urocza, sielankowa wioska z bajki, w której zwierzęta pachniały subtelnie, a do dojenia mleka używano misek z sewrskiej porcelany. Okryte wełnistym puchem jagniątko z różową kokardką na szyi

leżało u obutych w atłasowe pantofelki stóp Marii Antoniny, a brązowa krówka w białe łaty pasła się w pobliżu tarasu. Na tarasie, tuż obok królowej, leżało kilka jedwabnych miękkich poduszek, na których spoczywał słodko śpiący Ludwik Karol. Jean Marc zatrzymał się zaskoczony, lecz po chwili ochłonął i podszedł bliżej. O ile wioska niczym go nie zaskoczyła, to Maria Antonina wyglądała zupełnie inaczej, niż się spodziewał. Kobieta siedząca przy stoliku z drzewa różanego wyglądała niemalże jak czcigodna matrona w skromnej sukni z białego muślinu, przepasanej białą jedwabną szarfą. Jedyną oznaką modnej ekstrawagancji był olbrzymi słomkowy kapelusz przystrojony fantazyjnie wygiętymi białymi piórami. Włosy królowej nie nosiły śladów pudru i związane były do tyłu według najnowszej mody. Kiedy Juliette podeszła bliżej i dygnęła, królowa uniosła głowę i uśmiechnąwszy się z rozbawieniem, powiedziała: - Więc uznałaś za stosowne eskortować swojego wybawcę przed moje oblicze? - Pozwólcie, Wasza Wysokość, że przedstawię wam monsieur Jeana Marca Andreasa. - Juliette przykucnęła na tarasie obok stosu poduszek i na jej twarzy odmalowało się wyraźne rozczarowanie. Ooo, Ludwik Karol śpi... A tak chciałam się z nim pobawić. Królowa pokręciła głową z niedowierzaniem. - Jak to się dzieje, że tak lubisz małe dzieci, skoro nie przepadasz za towarzystwem swoich rówieśników? - Małe dzieci nie potrafią być okrutne. Dopiero życie je tego nauczy. - Juliette delikatnie pogładziła jedwabiste włoski chłopca. Ludwik Karol też mnie lubi. Królowa przeniosła wzrok na Jeana Marca. - Bonjour, monsieur Andreas. Proszę się uważać za najmilszego gościa. Bardzo dzielny z pana człowiek. Jesteśmy pana wiecznymi dłużnikami. Jean Marc skłonił się nisko. - Wasza Wysokość jest bardzo łaskawa, że raczyła mnie przyjąć. Możliwość oddania wam przysługi była dla mnie wielkim zaszczytem.

- Widać nie tak wielkim, by nie oczekiwał pan nagrody. Juliette powiedziała mi, że chce mnie pan o coś prosić. - Maria Antonina pochyliła się, by delikatnie poklepać główkę jagniątka leżącego u jej stóp. - Cóż to za prośba? Jean Marc rozważał coś chwilę, po czym zdecydował się grać w otwarte karty: - Chodzi o Tańczącego na Wietrze. Chciałbym go od was odkupić, Wasza Wysokość. Oczy królowej rozszerzyły się. - Pan raczy żartować. Tańczący na Wietrze jest własnością dworu francuskiego od ponad trzystu lat. - Znacznie dłużej należał niegdyś do rodziny Andreasów. - Kwestionuje pan nasze prawo do posiadania statuetki? Jean Marc pokręcił głową. - Ludwik XII otrzymał statuetkę w 1507 roku od Lorenza Vasaro, któremu podarował ją Lionello Andreas. Teraz chcielibyśmy, żeby statuetka wróciła do naszej rodziny. Mój ojciec jest rozkochany w antykach, a jego największym marzeniem było odkupienie Tańczące­ go na Wietrze. Próbował odkupić posążek od ojca Jego Wysokości, lecz spotkał się z odmową. A ja złożyłem osobiście dwie propozycje transakcji... Sądzę, że nadeszła odpowiednia chwila, by ponowić prośbę. Królowa zacisnęła wargi. - Nie potrzebujecie kolejnych skarbów. Rodzina Andreasów słynie z olbrzymich bogactw, jak Krezus. Macie swoje stocznie i winnice, a pan zdążył już zwielokrotnić rodzinną fortunę, odkąd zajął się pan bankowością. Jean Marc przekrzywił głowę na bok. - Wasza Wysokość ma, jak widzę, doskonałe informacje. - Nie jestem ignorantką. Jego Wysokość z pełnym zaufaniem kieruje się moimi radami. - Zmarszczyła czoło. - Nie mam najmniejszego zamiaru dać panu Tańczącego na Wietrze. Jest dla mnie czymś więcej niż cennym antykiem, wierzę, że przynosi szczęście królewskiemu domowi. - Czyżby?

Maria Antonina żarliwie przytaknęła. - Ojciec Jego Wysokości ofiarował statuetkę madame du Barry i wkrótce potem zmarł. Nie sądzi pan, że to daje do myślenia? - Ludzie umierają. Nawet królowie nie są nieśmiertelni. - Nigdy nie powinien był ofiarowywać Tańczącego na Wietrze swojej faworycie. - Skrzywiła się. - Tuż po jego śmierci odebrałam jej posążek, kazałam opuścić Wersal i iść do klasztoru. - Doszły mnie słuchy na ten temat. - To wcale nie powinno pana bawić. - Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość. Przyznaję, że na myśl o Jeanne du Barry w klasztorze nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Wy również musieliście dojść do wniosku, że klasztor nie jest najodpowiedniejszym miejscem dla tej wesołej damy, skoro wkrótce kazaliście ją wypuścić, nie dając jej wiele czasu na przemyślenie swego płochego życia. - Nie jestem okrutna. - Jestem przekonany o waszym miłosierdziu i wielkoduszności. - Byłam wtedy bardzo z siebie zadowolona - wyznała królowa, mile połechtana. - Wierzyłam, że statuetka przywróci szczęście królewskiej rodzinie, i nie myliłam się. Parę lat po odzyskaniu Tańczącego na Wietrze odkryłam, że jestem brzemienna. Jean Marc z trudem opanował najwyższe zdumienie. Było tajemnicą poliszynela, że małżeństwo Ludwika XVI i Marii Antoniny nie zostało skonsumowane, dopóki Ludwik nie zdecydował się poddać zabiegowi chirurgicznemu, lecz wyglądało na to, że królowa rzeczywiście wierzy, że zarówno możliwość skonsumowania małżeństwa, jak i urodzenia ukochanych dzieci zawdzięcza jedynie Tańczącemu na Wietrze. - Czy mogę ośmielić się zauważyć, że być może przyczyniły się do tego okoliczności inne niż odzyskanie Tańczącego na Wietrze? - Nie może pan - przerwała mu ostro Maria Antonina. - A ja nie wyrzeknę się statuetki. - Uśmiechnęła się z przymusem. - Jednakże nie zamierzam pozwolić, by odszedł pan z niczym po tym, co zrobił pan dla Francji. Załóżmy, że nadałabym panu tytuł szlachecki. Jako szlachcic nie musiałby pan płacić podatków, a chyba nie zaprzeczy

pan, że to znaczący przywilej. Dobrze wiem, że „arystokracja pieniądza" dąży do unikania płacenia tego, do czego jest zobowiązana. - Wasza Wysokość jest nazbyt łaskawa. - W takim razie nadam wam szlachectwo - oznajmiła królowa z satysfakcją. - Jesteśmy kwita. Pokręcił głową z zakłopotaniem. - Jestem prostym człowiekiem, który czułby się bardzo skrępowa­ ny w tak dostojnym gronie. Maria Antonina popatrzyła nań spod zmrużonych powiek. - Ośmiela się pan kpić z zaszczytu, którym chcę pana obdarzyć? - Nigdy bym się nie ośmielił. Jednakże wolę pozostać tym, kim jestem. - To są aroganckie wyczyny parweniusza... Juliette wykonała gwałtowny ruch ręką, co sprawiło, że Ludwik Karol poruszył się niespokojnie na swoim posłaniu z poduszek i cichutko zakwilił. Królowa pochyliła się nad synkiem, jej oblicze natychmiast złagodniało. - Ćśś, Ludwiku Karolu. Co się stało, Juliette? - Chyba ton głosu Waszej Wysokości go zaniepokoił. - Juliette, nie odrywając wzroku od chłopca, szczelniej otuliła go koronkową kołderką. - Doucement, bebe. - Twarz Marii Antoniny promieniała macie­ rzyńską miłością, gdy obejmowała wzrokiem synka. - Nic się nie stało. - Upewniwszy się, że chłopczyk ponownie zasnął, królowa spojrzała na Jeana Marca. - Więc nie przyjmie pan szlachectwa? - Czy mógłbym wystąpić z inną propozycją? - Jean Marc starał się nie okazać, jak bardzo jest napięty. - Jego Wysokość gwałtownie potrzebuje funduszy na spłatę długów wojennych i szuka możliwości zaciągnięcia wysokiej pożyczki. Przypuśćmy, że mógłbym pożyczyć Jego Wysokości odpowiednią sumę i dodać milion liwrów na osłodę transakcji. - Zniżył głos do szeptu. - Błagam Waszą Wysokość o rozważenie mojej propozycji. - Błaga pan? Idę o zakład, że to słowo nie przychodzi panu łatwo. Musi panu istotnie bardzo zależeć na Tańczącym na Wietrze.

- Mój ojciec jest ciężko chory. - To wspaniała propozycja. - Przyglądała mu się dłuższy czas w milczeniu, zanim pokręciła głową. - Ale nie odstąpię Tańczącego na Wietrze. - Daję dwa miliony. Spochmumiała. - Proszę zaniechać dalszych propozycji. Nie mam zamiaru się targować. Jean Marc poczuł tak wielkie rozgoryczenie, że głos uwiązł mu w gardle. Czuł, że posunął się za daleko, lecz popychało go do tego wielkie zdesperowanie. - Według waszej woli, Wasza Wysokość. Mój ojciec będzie bardzo rozczarowany. - Zawiesił głos. - Jeśli wciąż zamierzacie mnie wynagrodzić, chciałbym prosić o zgoła inną łaskę. - Skinął na Catherine. - Chciałbym przedstawić moją krewną, Catherine Vasaro. Twarz Marii Antoniny rozpromieniła się, gdy Catherine postąpiła kilka kroków i dygnęła z wdziękiem. Kiedy wyprostowała się, królowa uważnie przyjrzała się jej twarzy, szeroko rozstawionym niebieskim oczom i kasztanowym włosom splecionym w warkocz, upięty w koronę wokół kształtnej główki. - To rzeczywiście urocza dziewczynka. Chciałby pan znaleźć dla niej miejsce w Wersalu? Jean Marc pokręcił głową. - Słyszałem, że opiekujecie się pewnym klasztorem pod Paryżem, Abbaye de la Reine, gdzie szlachetnie urodzone panienki otrzymują edukację dalece przewyższającą poziomem tę, która zazwyczaj staje się udziałem młodych dziewcząt. Pomyślałem, że może mógłbym poprosić Waszą Wysokość, by użyła swych wpływów i przekonała matkę przełożoną, żeby przyjęła do klasztoru moją kuzynkę, Catherine. - Przecież zaledwie przed chwilą usiłował mnie pan przekonać, że nie jest szlachetnie urodzony. Chyba dobrze rozumiem, że dotyczy to także pańskiej krewnej? Jean Marc przytaknął. - To prawda. Ale wkrótce zostanie ona głową rodu Vasaro i musi

być dobrze przygotowana do swej roli. Już sama konieczność rządzenia jest tak trudnym zadaniem dla kobiety, że absolutnie nie może pozwolić sobie na ignorancję. - Ona zostanie głową rodu? - Królowa była wyraźnie zaintrygo­ wana. - Jak to możliwe? - Ten sam Lorenzo Vasaro, który ofiarował Tańczącego na Wietrze królowi Francji, osiedlił się w Grasse i tam zaczął uprawiać kwiaty dla potrzeb przemysłu perfumeryjnego. Powodziło mu się doskonale, lecz nigdy się nie ożenił, a przed śmiercią zapisał Vasaro Catherine Andreas, córce przyjaciela, Lionella Andreasa. Zastrzegł, że majątek ma przechodzić z najstarszej córki na najstarszą córkę i obwarował to jedną klauzulą: że to dziecko płci żeńskiej ma pozostać przy nazwisku Vasaro nawet po zamążpójściu i ma nosić imię Caterina lub odmianę tego imienia. - Jakież to romantyczne! - Niebieskie oczy Marii Antoniny przesłoniła mgiełka rozrzewnienia. - Biedaczek, musiał bardzo kochać tę córeczkę Andreasa. Jean Marc wzruszył ramionami. - Pewnie tak było. Tak czy owak, pozostaje faktem, że kobieta zarządzająca majątkiem jest narażona na ataki z różnych stron i wiedza jest jej równie niezbędna jak własna mądrość. - To prawda. Odebrałam bardzo powierzchowną edukację i kiedy przybyłam do Francji, wiele przecierpiałam z tego powodu. To dlatego otaczam klasztor szczególną troską. - Czoło królowej przecięła zmarszczka frasunku. - Ale mogą się tam kształcić tylko dziewczęta ze szlacheckich rodów. Jean Marc postąpił krok do przodu, dobywając spod peleryny niewielkich rozmiarów złotą szkatułkę. - Doszły mnie słuchy, że Wasza Wysokość lubi zapach fiołków. Ośmieliłem się poprosić mistrza produkcji perfum, żeby dobrał taki aromat, który spodoba się Waszej Wysokości. - Wręczył królowej złotą szkatułkę. - Oto mój skromny dar na znak poddaństwa. Maria Antonina chwilę podejrzliwie przyglądała się jego twarzy, nim zdecydowała się otworzyć kasetkę.

- To ma być skromny dar? - Pełen rozbawienia uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy spojrzała na wspaniały kryształowy flakonik zatkany pokaźnej wielkości rubinem oszlifowanym na kształt łezki. - Jestem zachwycona pańskim podarunkiem, monsieur. - To podarunek od Catherine - poprawił ją Jean Marc. - Co prawda to ja sam zadbałem o opakowanie, ale perfumy pochodzą z Vasaro. - Catherine... - Maria Antonina przeniosła wzrok na dziewczyn­ kę. - Chcesz uczyć się w klasztorze, ma petite? - Tak, Wasza Wysokość. - Catherine zawahała się. - Oczywiście, boję się wyjeżdżać z Ile du Lion, ale Jean Marc mówi, że są rzeczy, których muszę się nauczyć. - Hmm... - Maria Antonina wyjęła rubinową zatyczkę i pochyliła mały flakonik, by po chwili zwilżonym perfumami palcem musnąć ucho jagniątka leżącego u jej stóp. - A twój krewny ma zawsze rację? - Jean Marc wie, co jest dla mnie najlepsze. Królowa uśmiechnęła się z przekąsem. - Zaczynam dochodzić do wniosku, że to dziecko rzeczywiście pilnie wymaga edukacji. Poproszę matkę przełożoną, żeby pańska kuzynka została przyjęta do klasztoru. - Wasza Wysokość jest nadzwyczaj łaskawa. - Jean Marc skłonił się nisko. - Jestem ogromnie wdzięczny Waszej Wysokości. - Dobrze już, dobrze. Może pan odejść. - Przez chwilę trzymała rubinową zatyczkę na wysokości oczu, z lubością obserwując, jak jej krawędzie mienią się ogniście w promieniach słońca. - Czyż ten rubin nie jest piękny, Juliette? - Wspaniały - wyszeptała. Jean Marc ponownie skłonił się nisko i wycofał się wzdłuż tarasu. Przegrałem, pomyślał. Merde, przecież nie może przegrać. Oddalił się już kilkanaście kroków, kiedy dogonili go Catherine i Philippe. - Przykro mi, Jeanie Marcu - powiedział spokojnie Philippe. Wiem, co teraz czujesz. Jean Marc zmusił się do uśmiechu.

- Mój ojciec powiedział, że nie potrzebuje Tańczącego na Wietrze. No cóż, rzeczywiście będzie musiał zadowolić się swoim marzeniem. - Marzeniem? - Mniejsza o to. - Ten klejnot, który dałeś królowej, jest wart prawie połowę sumy, której Ludwik potrzebuje, by spłacić dług wojenny. Myślisz, że ona mu go da? - Wątpię, czy przyjdzie jej to do głowy. Traktuje prezent tylko jak zabawkę. - Jean Marc uśmiechnął się kwaśno. - Jak swoje jagniątko i krówkę. - Mogłeś jej to zasugerować. - Mogłem, gdybym chciał się wtrącać. Ale nie chcę. Rodzina Andreasów dbała zawsze o własne interesy, niech to samo zrobią Burbonowie. - Nie sądzisz, że takie podejście jest trochę bezwzględne? - Co jest bezwzględne? To, że życie mi miłe? Jak ci się zdaje, dlaczego nasz ród przetrwał tyle wieków wojen i przemian politycznych, gdy inne rody wyginęły? Ponieważ nigdy nie przystawaliśmy do żadnej z walczących stron i poświęciliśmy się trosce o nasze dziedzictwo. W rzeczywistości światem rządzą nie królowie, lecz bankierzy. - Więc zostałeś bankierem. - No właśnie. Co prawda, nie mogę uniknąć podatków, ale udaje mi się to zrekompensować, obciążając wysoką stopą procentową szlachtę i kler. Myślę, że to uczciwe. Czy współczujesz... - Zaczekajcie! Goniła ich Juliette de Clement; burza ciemnobrązowych kędziorów rozwiała się wokół jej rozognionej twarzy. Gdy do nich dobiegła, zatrzymała się, spoglądając bojowo na Jeana Marca. - Nie może pan posłać Catherine do klasztoru. One będą dla niej bardzo niemiłe. - Chyba żartujesz. Zacne siostry miałyby być niemiłe? - Nie siostry, tylko inne uczennice. - Juliette wykonała niecierp­ liwy ruch ręką. - Ona pochodzi z innej sfery. Myśli pan, że tamte dziewczęta potraktują ją jak równą sobie? Będą odnosić się do niej

tak, jak w Wersalu traktuje się lokai i pokojowe. Będą dla niej tak okrutne, jak dla mnie tutaj, i... - Nerwowo zaczerpnąwszy tchu, kontynuowała: - Nie widzi pan, że ona zupełnie nie wie, jak się walczy o swoje prawa? Nie potrafi nawet poprosić służącej, żeby rozluźniła jej gorset! Catherine zarumieniła się po nasadę włosów. - Jestem przekonana, że inne dziewczęta będą dla mnie miłe. Dlaczego miałyby nie być miłe? - Powiedziałam już: dlatego, że nie jesteś jedną z nich. To dla nich wystarczający powód. - Ale przecież ty jesteś szlachetnie urodzona, a traktowałaś mnie bardzo dobrze. - Ja także nie jestem jedną z nich. Moja matka jest Hiszpanką, a królowa ją wyraźnie faworyzuje. Wszyscy dookoła są zazdrośni o uczucia, jakie królowa żywi do mojej matki, i odgrywają się na mnie. Ze wszystkich sił starają się mi dokuczyć, ale nie pozwalam im na to. - Rzuciła Jeanowi Marcowi zniecierpliwione spojrzenie. Proszę jej to wyjaśnić. Ona tego nie rozumie. - Ale widzę, że ty rozumiesz doskonale. - Jean Marc uważnie przyjrzał się napiętej twarzy Juliette. - Swoją drogą, co ty zrobiłaś temu biednemu chłopczykowi, kiedy Jej Wysokość zamierzała wyładować swój królewski gniew na mojej biednej osobie? Uszczypnęłaś go? - Nigdy nie uszczypnęłabym Ludwika Karola. Za bardzo go lubię. Po prostu lekko trąciłam go łokciem. - Juliette zmarszczyła czoło. - Zachowywał się pan bardzo nierozsądnie, Jeanie Marcu. Jeszcze chwila, a odesłałaby pana i kazała królowi ukarać. On jest bardzo dobroduszny, ale zazwyczaj robi to, co ona mu każe... Proszę mi wierzyć, Catherine będzie nieszczęśliwa w klasztorze. Proszę jej tam nie posyłać. - Rozważę twoje zastrzeżenia. Przyznaję, że zwróciłaś mi uwagę na pewien problem. Catherine rzeczywiście jak dotąd nie nauczyła się walczyć. Catherine uśmiechnęła się do Juliette z wdzięcznością. - Dziękuję ci za troskę.

- De rien. - Juliette zastanawiała się chwilę, patrząc na Catherine. Posłuchaj. Jeśli już tam się znajdziesz, nie wolno ci ufać nikomu. Uderz pierwsza, to zostawią cię w spokoju. Catherine uniosła brwi i wolno pokręciła głową. - Widzi pan?! - Juliette natarła na Jeana Marca. - C'est impossible! - Odwróciła się i zaczęła się oddalać zamaszystym krokiem. - Juliette! Przystanęła, spoglądając przez ramię na Jeana Marca. - Nie zamierzasz powiedzieć nam adieu? - zapytał łagodnie. - Nie lubię pożegnań. - Oczy Juliette szkliły się podejrzanie. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia, i odchodzę. Po chwili pędziła już ku królewskiej rezydencji. Jean Marc odprowadził Juliette wzrokiem, po czym skierował się w swoją stronę. - Ona jest tu nieszczęśliwa - stwierdziła Catherine. Zatrzymał się gwałtownie, przypatrując się kuzynce. - Powiedziała ci to? - Nie. - Catherine zawahała się. - Ale przychodzą jej do głowy różne wymysły na temat własnej matki i otaczających ją ludzi. Życie w tym wspaniałym pałacu musi być bardzo trudne. - Troska zachmurzyła jej wysokie czoło. - A ta okropna Marguerite jest dla niej bardzo niedobra. Jean Marc sposępniał. - Tak, to prawda. Lubisz Juliette? Catherine zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. - O, tak. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ona. Chciałabym ją jeszcze kiedyś spotkać. Ona się do tego nie przyzna, ale myślę, że czuje się tutaj bardzo samotna. Nie mógłbyś jej jakoś pomóc, Jeanie Marcu? - Może i mógłbym. - Uśmiechnął się szeroko, podjąwszy nagle decyzję. Bóg mu świadkiem, że zrobił wszystko, żeby trzymać tę dziewczynę jak najdalej od siebie. Nie jest taki silny, żeby walczyć z przeznaczeniem, które tak wyraźnie daje o sobie znać. Szli w milczeniu, aż Jean Marc zapytał nagle: - Powiedz mi, Philippe, czy nie przywiozłeś czasem z Vasaro drugiego flakonika perfum?

T r z y dni później Jean Marc posłał do królowej list, w którym prosił o audiencję jeszcze tego samego popołudnia. Po jego wizycie u Jej Wysokości na stoliku obok fotela Marii Antoniny zauważono srebrny flakonik rzadkiej piękności. Wszyscy, którzy go widzieli, byli zgodni co do tego, że wspaniały szafir wieńczący flakonik doskonale harmonizuje z błyszczącymi niebieskimi oczami Jej Wysokości. Następnego dnia Juliette de Clement została poinformowana przez królową, że będzie wysłana do Abbaye de la Reine w celu pobrania edukacji, która przystoi córce damy dworu królowej Francji. Osiem miesięcy po tym, jak Juliette de Clement przybyła do Abbaye de la Reine, uliczny łobuziak doręczył Jeanowi Marcowi, przebywającemu w swojej rezydencji przy Place Royale, niezgrabnie owinięty pakunek. Do przesyłki nie została dołączona żadna wiado­ mość, lecz kiedy Jean Marc rozwinął pakunek, jego twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. W paczce był obraz przedstawiający Tańczącego na Wietrze.

Abbaye de la Reine 7 stycznia, 1789 Catherine! Tak, to musi być Catherine. Powóz zadudnił na wzgórzu, kierując się ku północnej bramie klasztoru. Mięśnie dwóch czarnych koni napinały się z wysiłku, nozdrza rozdymały się gwałtownie, wydmuchując kłęby pary. Latarnie na powozie były już zapalone; dwa małe płomyki ognia przebijały się przez mrok i gęsto padające płatki śniegu. Juliette szczelniej otuliła się szarą peleryną, odrywając się od filaru, i niespokojnym chwiejnym krokiem zaczęła przechadzać się pod arkadowym sklepieniem. Przemarznięte nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ręce miała równie zdrętwiałe jak całą resztę ciała, lecz jej długa dobrowolna warta dobiegała końca; wkrótce wraz

z Catherine będą mogły wejść do wnętrza i uciec od tego przenikają­ cego do szpiku kości wiatru. Gdy przeszła na dziedziniec, została natychmiast osaczona, wciągnięta w gęstą, wirującą śnieżycę. Duże płaty śniegu siekły ją po policzkach i osiadały we włosach. Powóz z turkotem przejechał otwartą bramę. Końskie kopyta miękko zastukały o pokryte śniegiem kamienie. To Catherine! Juliette rozpoznała szczelnie opatulonych w płaszcze, szale i ręka­ wice stangreta i lokaja, tych samych, którzy przed trzema tygodniami przyjechali, by zabrać Catherine do paryskiej rezydencji Jeana Marca na święta Bożego Narodzenia. Pobiegła w stronę powozu, ślizgając się na oblodzonych kamie­ niach. Dopadła drzwi, jeszcze nim stangret zdołał zejść z kozła, i otworzyła je gwałtownym szarpnięciem. - Spóźniłaś się. Mówiłaś, że przyjedziesz w południe. Czyż siostry nie uczyły cię, żebyś... - Urwała, widząc drugiego pasażera. Naprzeciwko Catherine siedział Jean Marc. Juliette nie widziała go przez dwa lata, od czasu audiencji w Wersalu. Nie zmienił się ani trochę. Jego kpiące oczy wciąż błyszczały jak ostrze toledańskiego miecza. - Dobry wieczór, Juliette. - Jean Marc uśmiechnął się i skłonił głowę. - To miło z twojej strony, że wyszłaś nam na spotkanie. Gwałtownym ruchem odrzucił brunatny futrzany koc, którym okrywał nogi, i pochylił się, by pomóc Catherine wyplątać się z kilku warstw okryć. - A może powinienem przybrać oficjalny ton i zwracać się do ciebie "mademoiselle de Clement", skoro jesteś już tak dorosłą panienką? - Niech pan nie żartuje. Wcale się nie zmieniłam przez te dwa lata. - Z trudem oderwała wzrok od jego twarzy, by popatrzeć na Catherine. - Spóźniłaś się. Mówiłaś mi, że wyjeżdżasz z Paryża wcześnie rano. - Jean Marc musiał rano załatwić pilny interes, a ponieważ i tak chce porozmawiać z matką przełożoną, nie spie... - O czym chce rozmawiać z matką przełożoną? - Juliette z przerażeniem w oczach spojrzała ponownie na Jeana Marca. Chyba nie chce pan zabrać stąd Catherine?

Jean Marc z uwagą studiował twarz Juliette. - A jeśli mam taki zamiar, czy ma to takie wielkie znaczenie? Juliette spuściła oczy. - Siostry mówią, że Catherine jest ich najlepszą uczennicą. Byłoby chyba szkoda, gdyby nie mogła tu zostać i kontynuować nauki. - A jak ty się sprawujesz? Nie jesteś dobrą uczennicą? - Nie tak dobrą jak Catherine. - Bo nie przykładasz się do tego należycie. - Catherine pogroziła jej z udaną surowością. - Gdybyś pilnie słuchała tego, co mówią siostry, a nie przypatrywała się im myśląc tylko o tym, jak chciałabyś je namalować, radziłabyś sobie o wiele lepiej. - Ale ja przecież słucham tego, co mówią siostry. - Juliette uśmiechnęła się szeroko. - Czasami... - Jej uśmiech zgasł, cofnęła się kilka kroków, by umożliwić Jeanowi Marcowi wyjście z powozu. Chce ją pan zabrać na Ile du Lion? - Zamek na Ile du Lion jest zamknięty na cztery spusty. Kiedy zmarł mój ojciec, uznałem, że nie ma sensu utrzymywać tam służby. - Jean Marc pomógł Catherine wysiąść z powozu. - Teraz spędzam większość czasu w Marsylii i Paryżu. - To gdzie Catherine będzie... - On się tylko z tobą droczy - wyjaśniła Catherine. - Jean Marc mówi, że zostanę w klasztorze, dopóki nie ukończę osiemnastu lat. Juliette odetchnęła z ulgą. - To dobrze. - Zauważywszy, ze Jean Marc z uwagą studiuje jej twarz, dodała szybko: - Dobrze dla Catherine, oczywiście. - Oczywiście - powtórzył jak echo Jean Marc. - Za chwilę będziesz miała mokre włosy. - Juliette podeszła do Catherine i delikatnie naciągnęła jej na głowę kaptur peleryny. Jedliście już kolację? Wszyscy są teraz w refektarzu. Możemy do nich dołączyć. - Zjedliśmy bardzo suty obiad przed wyjazdem z Paryża - uśmie­ chnęła się Catherine. - A dlaczego stoisz tu na dziedzińcu, zamiast jeść kolację? Pewnie malowałaś i znowu zapomniałaś o jedzeniu? Juliette pokręciła głową.

- Nie jestem głodna. - Skoro tak byłaś pochłonięta swoją twórczością artystyczną, to dlaczego zastaliśmy cię na dziedzińcu? - zapytał Jean Marc, uśmiecha­ jąc się wymownie. - Chyba nie powiesz mi, że czekałaś na Catherine? - Oczywiście, że nie. - Juliette uniosła podbródek i spojrzała wyzywająco na Jeana Marca. - Nie jestem na tyle nierozsądna, żeby wystawiać się na taki ziąb. Po prostu przechodziłam przez dziedziniec i zobaczyłam nadjeżdżający powóz. - Więc mieliśmy szczęście. - Jean Marc skinął na stangreta. Wyjmij kosz z owocami. Chociaż mademoiselle nie jest teraz głodna, może za jakiś czas poczęstuje się jabłkiem lub gruszką. - Może... - Juliette objęła ramieniem Catherine. - Pożegnaj się i chodźmy do środka. Tu jest dla ciebie za zimno. Catherine skinęła głową i nieśmiało zwróciła się do Jeana Marca: - To bardzo uprzejme z twojej strony, Jeanie Marcu, że zaprosiłeś mnie do siebie na święta Bożego Narodzenia. Było mi u ciebie bardzo dobrze. - Widzę, że nie masz wygórowanych wymagań. Pomyślałem, że powinienem się trochę tobą zająć. Niezbyt dobrze wywiązywałem się z roli twojego opiekuna przez te ostatnie lata. - Och, nie, jesteś dla mnie zawsze taki dobry. Wiem, że byłeś bardzo zajęty. - Catherine uśmiechnęła się promiennie. - A tutaj, w klasztorze, byłam i jestem bardzo szczęśliwa. - Wątpię, czy powiedziałabyś mi, gdyby było inaczej. - Jean Marc wziął pleciony koszyk od stangreta. - Ale jestem pewien, że matka przełożona nie będzie się tak troszczyła o moje odczucia. Niewątpliwie zruga mnie za brak opieki i szczerze powie, czy jesteś zadowolona z pobytu tutaj. - Catherine nie jest nieszczera - żachnęła się Juliette. - Wolałaby się nie odezwać, niż pana okłamać. - Ależ ja jej nie oczerniam. - Jean Marc zajrzał Juliette w oczy z dziwnym wyrazem twarzy. - A jeśli naprawdę czuje się tutaj szczęśliwa, to z pewnością jest w tym twoja zasługa. - Wręczył kosz Catherine. - Jeśli będę w Paryżu, przyślę po ciebie w okolicach świąt

wielkanocnych. A teraz uciekaj już. Juliette ma rację. Tutaj jest potworny ziąb. - Au rewir, Jeanie Marcu. - Catherine obróciła się na pięcie i pomknęła przez dziedziniec w cień arkad, wołając przez ramię: Chodź, Juliette, mam ci tyle rzeczy do opowiedzenia. Jean Marc pozwolił mi raz wystąpić w roli gospodyni i kupił mi przepiękną niebieską atłasową suknię. - Już idę! - Juliette ruszyła w ślad za Catherine. - Zaczekaj. Zesztywniała, kiedy Jean Marc dotknął jej ramienia. - Catherine czeka na mnie. - Zabiorę ci tylko chwilkę. - Śnieg padał coraz większymi płatami, odgradzając ich od Catherine. Gwiazdki śniegu osiadały na gęstych, ciemnych włosach Jeana Marca i jego czarnej pelerynie. Uważnie przyglądał się Juliette. - Jak zwykle i tym razem udało ci się pobudzić moją ciekawość. Widzisz, jakoś trudno mi uwierzyć w zbieg okoliczności. Zwilżyła wargi językiem. - Dlaczego? - Ośmielam się przypuszczać, że przestałaś tu większość popołu­ dnia, czekając na przyjazd Catherine. - Jego ręce przesunęły się w dół wzdłuż jej ramion i ujęły szczupłe dłonie. Zacisnął wargi. Masz ręce jak sople lodu. Gdzie są twoje rękawiczki? Nie masz rozumu? Uścisk jego dłoni był mocny i ciepły. To ciepło, tak gwałtownie rozchodzące się po całym ciele, powinno przynosić ulgę, tymczasem wrażenie było... zupełnie inne. Spróbowała wyrwać dłonie z jego uścisku. - Wcale nie jest mi zimno. Ja... po prostu lubię śnieg. Obser­ wowałam go, żeby potem namalować. - Juliette! - Zza wirującej ściany śniegu dobiegł ich głos Catherine. - Muszę już iść. - Jeszcze chwilka. - Jean Marc mocniej chwycił ją za ręce. - Czy jest ci tutaj równie dobrze jak Catherine?

- W każdym miejscu można się odnaleźć. Myślę, że... - Napot­ kawszy jego przenikliwy wzrok, przytaknęła pośpiesznie. - Tak. - Czy tak trudno było ci to wyznać? - Domyślny uśmiech rozjaśnił smagłą twarz Jeana Marca. - Cóż, jak widać. Nie jest tak, że jeśli człowiek przyzna, że jest szczęśliwy, szczęście natychmiast go opuści. - Naprawdę? - Uśmiechnęła się z przymusem. - Oczywiście, że nie. Przecież wiem. - Catherine powiedziała mi, że przez cały czas pobytu tutaj nie miałaś żadnych wiadomości od królowej. - Nie spodziewałam się wiadomości od królowej - odparła pośpiesznie. - Ona jest zbyt zajęta, żeby... - No cóż, motyle mają krótką pamięć. - To, że mnie zapomniała, nie ma żadnego znaczenia. Niczego innego się nie spodziewałam. - Ponownie szarpnęła się, a on tym razem zwolnił uścisk. - Jestem bardzo zadowolona z pobytu w klasztorze i bardzo panu dziękuję, że przekonał ją pan, żeby mnie tu posłała. Uniósł czarne brwi. - Widzę, że nie popełniasz błędu Catherine i nie sławisz mojej dobroci tak jak ona. - Nie, wiem przecież, że chciał pan, żebym tu była, jedynie dlatego, żeby ją chronić. - Tak sądzisz? Przytaknęła z powagą. - Nie zawiodłam pana. Zrobiłam wszystko, czego by pan sobie życzył. - W takim razie oboje z Catherine mamy dług wdzięczności. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogłem chcieć cię tu posłać z innego powodu? Opuściła wzrok. - Nie. - Nie zamierzasz mnie zapytać, czy tak było? - Muszę już iść. - Lecz w tym momencie zdała sobie sprawę, że

wcale nie ma ochoty odchodzić. Chciała stać tutaj i patrzeć, starając się zauważyć i zrozumieć różne uczucia malujące się na jego wyrazistej twarzy. Stał przed nią, wysoki i smukły, patrząc jej w oczy z wyrazem napiętej powagi, pod którą wyczuwała różnorodne emocje. - Mam ci powiedzieć? - Przysunął się bliżej. - Ludzie interesu muszą czasem zaczekać, aż to, w co zainwestowali, dojrzeje, zanim będą mogli odnieść jakąś korzyść. - Przecież powiedziałam już panu, że chronię Catherine. Już dziś czerpie pan z tego korzyści. Uniósł kaptur peleryny Juliette, by okryć jej włosy z taką samą łagodnością i delikatnością, z jaką Juliette niedawno okryła głowę Catherine. - Tak sądzisz? - Spojrzał jej prosto w oczy. - Ile masz lat, Juliette? Poczuła nagle, że brak jej tchu, i przełknęła ślinę, by pozbyć się ucisku w gardle. - Niedługo będą moje szesnaste urodziny. Patrzył na nią w napięciu jeszcze przez chwilę, po czym nagle odwrócił się. - Idź już, nie stój na tym zimnie. Muszę znaleźć matkę przełożoną i wyrazić jej wdzięczność, jak przystało na sumiennego opiekuna. W jego głosie pojawiła się szorstkość. - I, na litość boską, zjedz choć parę tych owoców od Catherine. Nie chcę, żebyś się zagłodziła, tak jak byłaś gotowa zamarznąć z jej powodu. - Mówiłam już panu, że nie stałam tutaj cały... - Urwała, widząc, że nagle się odwrócił, po czym dokończyła z prostotą: - Ona jest moją przyjaciółką. Bardzo za nią tęskniłam. - Nareszcie jakieś słowo prawdy - mruknął. - Widzę postęp. Myślałem, że nigdy nie przestaniesz ukrywać się za tymi twoimi kolcami. Sam się dziwię, że jestem taki cierpliwy. Juliette spojrzała na niego, oszołomiona, lecz Jean Marc zniknął już za zasłoną śniegu. Słyszała skrzypienie jego butów na ośnieżonych kamieniach, kiedy szybkim krokiem przemierzał dziedziniec. Poczuła nagle ogromną pustkę, jak gdyby wraz z nim odeszła cząstka jej samej.

Co za niedorzeczność, zgromiła się w duchu. Nic nie zostało jej przecież odebrane. Jean Marc był mężczyzną o silnej osobowości, która emanowała na wszystkich przebywających w jego towarzystwie, nic więc dziwnego, że po jego odejściu czuje się tak dziwnie pozbawiona energii. - Juliette, zamarzniesz na tym wietrze - rozległo się dramatyczne wołanie Catherine. Została nagle gwałtownie wyrwana ze swoich rozmyślań i puściła się pędem, by dołączyć do przyjaciółki. Szybko przebiegła pod arkadami, potrząsając głową, by kaptur, który Jean Marc jej nasunął, opadł z powrotem na ramiona. Razem przeszły alejką do budynku, w którym mieściły się cele uczennic. - Proszę, opowiedz mi wszystko o tym przyjęciu w domu Jeana Marca. Jacy goście w nim uczestniczyli, kiedy byłaś gospodynią?

Jean Marc spoglądał w okno powozu, z niepokojem stwierdzając, że śnieżyca rozszalała się na dobre. Zdawał sobie sprawę, że powinien był ulec naleganiom matki przełożonej i zostać na noc w klasztorze, zamiast wracać do Paryża. Jednak myśl o twardym sienniku w surowej celi wydawała mu się dzisiaj nie do przyjęcia. Miał ochotę jak najszybciej znaleźć się w domu przy Place Royale, w którym czekała nań jego obecna kochanka, Jeanne Louise. Z pewnością zaprezentuje mu nieustępliwą postawę, która zmieni się w uległość przed nastaniem świtu. Zdobywanie było dla niego zawsze równie emocjonujące jak samo poddanie, a dzisiaj potrzebował zmysłowej walki tak mocno, że aż go to dziwiło. Patrząc przez szybę na szalejącą zamieć, ze zdumieniem stwierdził, że przed oczami staje mu nie zmysłowa Jeanne Louise, która użyczy mu za kilka godzin swych wdzięków, lecz niewinnie wyglądająca Juliette de Clement. Odwożąc Catherine do klasztoru, spodziewał się ujrzeć tam dziewczynkę, tymczasem widok Juliette wręcz go za­ szokował. Szczupła postać, mimo iż odziana w nieefektowny szary strój, zdradzała pierwsze oznaki kobiecości.

Na wspomnienie Juliette, stojącej przed nim na dziedzińcu, śmiałej, buntowniczej, lecz wzruszająco łatwej do zranienia, poczuł wręcz podniecenie. Wciąż miał przed sobą jej posiniałe z zimna policzki i oczy znamionujące siłę woli osoby, która może ustąpić, ale nigdy nie da się ujarzmić. W przeszłości starannie unikał zastanawiania się nad swoimi złożonymi uczuciami i postępowaniem wobec tej dziewczyny, a teraz złapał się na tym, że robi dokładnie to samo. Najwyraźniej nie chciał wiedzieć, dlaczego tak pobudzała go i wzru­ szała zarazem. O mały włos nie popełnił straszliwego głupstwa. Kiedy tak na niego patrzyła, poczuł nagłą chęć zabrania jej ze sobą do Paryża. Właściwie czemu miałby tego nie zrobić? Być może nie był to aż tak szalony pomysł. Juliette nie miała pieniędzy, a on bez trudu mógłby je jej zapewnić. Zdaniem Catherine, zarówno matka Juliette, jak i królowa najwyraźniej zupełnie zapomniały o jej istnieniu, odkąd wyjechała z Wersalu. Była wobec niego bardziej bezbronna, niż sądziła, i wkrótce musiałaby zrozumieć, jak przewrotnej natury więź połączyła ich przed dwoma laty. Nieobca była mu przecież sztuka zdobywania przychylności kobiet, a ona byłaby z pewnością cudowną kochanką i niezwykłym wyzwaniem. Przeczuwał, jaką kobietą stanie się wkrótce Juliette. Już teraz były widoczne pierwsze oznaki kwitnienia. Pierwsze oznaki. Merde, nie jestem przecież takim libertynem, żeby uwodzić niewinną dziewczynę z klasztoru, pomyślał, czując obrzydzenie do samego siebie. Niezależnie od tego, co miało ich spotkać w przyszło­ ści, musi zaczekać, aż jego przeciwnik stanie się równym partnerem. Do tego czasu musi zadowolić się zdobywaniem kobiet w rodzaju Jeanne Louise. Jednakże po raz pierwszy miał dziwne przeczucie, że nie będzie mu to już sprawiało prawdziwej satysfakcji.

5 Abbaye de la Reine 2 września 1792 N i e pytam, gdzie jest teraz Juliette. - Siostra Maria Magdalena starannie unikała błagalnego wzroku Catherine, odwracając się i zmierzając z powrotem do kaplicy. - Jednak chcę ją widzieć w kuchni przed południowymi dzwonami na Anioł Pański, inaczej otrzyma surową karę. Rozumiesz? - Jestem przekonana, że Juliette nie miała zamiaru opuścić porannej modlitwy - rozpaczliwie broniła przyjaciółki Catherine. Kiedy maluje, traci poczucie czasu. - W takim razie musi otrzymać nauczkę, żeby pamiętała o swoich obowiązkach. Otrzymała od Boga wielki dar, ale wdzięczność za Jego dary musi być wyrażona modlitwą i pokorą. Juliette i pokora? Gdyby Catherine nie była tak rozgoryczona, roześmiałaby się głośno. - Juliette bardzo się stara w pełni wykorzystać ten dar i rozwinąć swój talent. Czy to też nie jest rodzajem modlitwy, matko przełożona? Poorana zmarszczkami twarz siostry Marii Magdaleny złagodniała. - No cóż, Catherine, twoja lojalność zasługuje w jakiś sposób na pochwałę. - Na moment w szarych oczach siostry błysnęło roz­ bawienie. - Ciesz się, że nie mam zamiaru wystawić twojej lojalności na próbę i zapytać, gdzie tym razem ukrywa się Juliette, bo mogłoby się to i dla ciebie zakończyć szorowaniem na kolanach posadzki w kuchni. - Wzruszyła ramionami. - Chociaż mam poważne

wątpliwości, czy to ciągłe karanie uczy ją czegokolwiek. W ciągu minionych pięciu lat zdążyła już chyba wyszorować szczotką ryżową każdy cal podłogi w tym opactwie. - Ale Juliette nigdy się nie skarży - zauważyła Catherine. Z radością służy Panu. Na pewno... - Zgadzam się, że kary znosi pogodnie. - W głowie matki przełożonej wyraźnie słychać było lekkie rozbawienie. - Ale czy zwróciłaś uwagę, jak realistycznie potrafi teraz malować kamienne ściany i podłogi? Sądzę, że czas spędzony na kolanach poświęciła raczej na studiowanie wyglądu podłóg niż na modlitwę. Catherine sama to zauważyła, ale do tej pory miała nadzieję, że nie dostrzegł tego nikt oprócz niej. Przywołała na twarz blady uśmiech. - Wszak sama matka przełożona mówiła, że zdobywanie wiedzy jest zasługą. - Nie próbuj wykorzystywać moich własnych słów przeciwko mnie. Obie dobrze wiemy, że Juliette jest nazbyt samowolna. Zanim zadzwonią na Anioł Pański, chcę ją widzieć w kuchni! - Odwróciła się i poszła do kaplicy. Catherine wybiegła na południowy dziedziniec, potem przez bramę, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Widziała, jak Juliette wymyka się z klasztoru przed świtem, i ostrym tonem przypomniała jej, że ma wrócić na poranne modlitwy. Ale jak mogła się łudzić, że jej uparta przyjaciółka posłucha napomnień? Oczywiście, znowu musiała narazić je obie na gniew matki przełożonej. Mokra od porannej rosy trawa zmoczyła pantofle i kraj szarej sukienki, kiedy Catherine biegła przez ogród warzywny, a potem na wzgórze, w stronę kamiennego muru otaczającego przyklasztorny cmentarz. Pędziła wzdłuż krypt w najstarszej części cmentarza, a wybujałe chwasty czepiały się długiej spódnicy. Gdy przed pięcioma laty przybyła do klasztoru, nie rosły tu chwasty, cmentarz był zadbany, a zakonnice dysponowały wystarczającą ilością pieniędzy, by naj­ mować robotników, którzy na bieżąco wykonywali niezbędne prace. Wszystko zmieniło się po zburzeniu Bastylii. Kiedy królowa została

zmuszona do opuszczenia Wersalu i zamieszkania w Pałacu Tuileryjskim w Paryżu, jej dotacje dla klasztoru skończyły się i siostry były teraz zdane wyłącznie na dobrowolne datki rodziców uczennic. Zbliżając się do krypt, Catherine poczuła znane ściskanie w żołąd­ ku. Zaraz powie Juliette, że najwyższy już czas nauczyć się wstrzemięźliwości i dyscypliny. Nie można bez końca postępować samowolnie, tym bardziej że cierpliwość matki przełożonej jest już wyraźnie na wyczerpaniu. Krypta z białego niegdyś marmuru, znajdująca się w końcu długiego szeregu, pod wpływem działania czasu stała się brudnoszara; skrzydlata postać archanioła Gabriela nad wejściem spoglądała groźnie w dół niewidzącymi oczami bez źrenic. Catherine głęboko zaczerpnęła tchu, nim zdecydowała się uchylić zardzewiałe żelazne drzwi, zmuszając się do wejścia do grobowca. Nienawidziła tu przychodzić. Niech licho porwie Juliette! Mimo iż rygiel był odsunięty, a drzwi lekko uchylone, dobrą chwilę zajęło Catherine otwarcie ciężkich wrót na szerokość wystarczającą, by wśliznąć się do wnętrza. - Mogłabyś zamknąć te drzwi. - Juliette nawet nie oderwała wzroku od obrazu na sztalugach. - Właśnie maluję cienie i niepo­ trzebne mi teraz dzienne światło. W zupełności wystarcza mi światło świecy. - Nie zamknę drzwi. - Catherine zadrżała, zmuszając się do podejścia do marmurowego sarkofagu ozdobionego podobizną siostry Bernadety w stanie uniesienia. Świeca, o której mówiła Juliette, była umieszczona pomiędzy złożonymi dłońmi płaskorzeźby, rzucając miękkie światło na ascetyczne rysy twarzy. - Jak ty możesz przesiadywać tu godzinami? - Dobrze mi tu. - Ale to przecież grobowiec! - A co to za różnica? - Juliette nałożyła na pędzel nieco żółci, by rozjaśnić głęboki odcień brązu. - Tutaj jest cicho i nie muszę się martwić, że siostry mnie tu znajdą. - Siostra Maria Magdalena uznałaby to za świętokradztwo. Zmarli powinni spoczywać w spokoju.

- Skąd wiesz? - Juliette uśmiechnęła się do Catherine. - Spokój jest okropnie nudny. - Delikatnie poklepała gładki policzek mar­ murowej zakonnicy. - Siostra Bernadeta i ja doskonale się rozumiemy. Myślę, że ona jest zadowolona, że przychodzę ją odwiedzać. Przecież przeleżała tutaj samotnie ponad sto lat. Wiedziałaś, że miała zaledwie osiemnaście lat, kiedy umarła? - Nie. - Przejęta lękiem, który wzbudzała w niej mroczna atmosfera panująca w grobowcu, Catherine nie pomyślała nigdy dotąd o życiu kobiety, której szczątki tu spoczywały. Jakie to straszne, musieć opuścić ten padół u zarania życia. - To potworne umrzeć tak młodo. Juliette skrzywiła się. - Nie powinnam ci była o tym mówić. Teraz, przychodząc tutaj, będziesz miała wiecznie mokre oczy i żałosną minę. O wiele zabawniejsze jest, kiedy masz oczy rozszerzone ze strachu i drżysz. - Wcale się nie boję - zaprotestowała Catherine, powstrzymując łzy. - A nawet gdybym się bała, to bardzo nieładnie z twojej strony, że tak się ze mnie wyśmiewasz. Nie wiem, czemu tracę czas, żeby tu po ciebie przychodzić. Powinnam była powiedzieć matce przełożonej, gdzie jesteś, żebyś nie mogła się już tu ukrywać i... - Więc zauważyła, że nie było mnie na porannej modlitwie? - Oczywiście, że zauważyła - odpowiedziała naburmuszona Catherine. - Co innego, kiedy było tu więcej uczennic, ale odkąd zostało nas trzydzieści sześć, od razu widać, kto opuszcza jutrznię, nieszpory czy posiłek. Już siostra Matylda dba to, żeby matka przełożona dowiedziała się, że nie ma cię tam, gdzie powinnaś być. - Ona mnie nie lubi. - Juliette urwała, nieobecnym wzrokiem wpatrzona w obraz przedstawiający opactwo. - Trzydzieści sześć. A jeszcze w zeszłym tygodniu było nas czterdzieści dwie. Niedługo wszystkie stąd wyjadą. Catherine przytaknęła. - Tuż po jutrzni przyjechał ojciec Cecile de Montard. Teraz pakują kufry i ładują wszystkie rzeczy do ogromnej berlinki, zaprzężonej w cztery konie, którą przyjechał jej ojciec. Cała rodzina

wyrusza dzisiaj do Paryża. Cecile powiedziała mi, że mają zamiar wyjechać do Szwajcarii. Nie patrząc na Catherine, Juliette odezwała się nagle ochrypłym głosem: - Dziwię się, że Jean Marc jeszcze nikogo po ciebie nie przysłał. Musiał przecież otrzymać wiadomość od matki przełożonej, że Zgromadzenie Narodowe rozwiązało klasztory. Pewnie już kogoś posłał, ale Marsylia jest daleko. W każdej chwili ktoś może po ciebie przyjechać. Catherine zmarszczyła czoło. Juliette mówiła takie dziwne rzeczy. - Nonsens. Jean Marc chce, żebym jeszcze rok została w klasz­ torze. - Sytuacja się zmieniła. Wszystko się zmieniło - stwierdziła Juliette i dodała z niezwykłą gwałtownością: - Myślałam, że oduczyłam cię już tej świętej naiwności. - A ja myślałam, że oduczyłam cię opryskliwości. - Catherine uniosła rękę widząc, że Juliette zamierza zaprotestować. - I nie próbuj mi wmawiać, że prawdomówność nie może być obraźliwa. Słyszałam to już od ciebie tysiące razy i nigdy w to nie uwierzyłam i nie uwierzę. Juliette uśmiechnęła się niepewnie. - Tak czy owak, to bardzo naiwne z twojej strony nie zdawać sobie sprawy, że nie możemy wiecznie chronić się w klasztorze. - Wcale nie myślę, że wiecznie. Ale nie rozumiem, dlaczego nie miałybyśmy tu spędzić kolejnego roku. Siostry nie mogą już nas uczyć, ale jestem pewna, że pozwolą nam tu zostać. Poza wszystkim, nie jestem szlachetnie urodzona i nie mam żadnego powodu, żeby uciekać z kraju. A ty mówiłaś, że twoja mama ma teraz protektora, który jest bogatym kupcem, i że to gwarantuje jej bezpieczeństwo. Tak że też zapewne nie ma potrzeby cię stąd zabierać. - Moja matka z pewnością już zapomniała, że ma córkę. - Nie... - Na twarzy Catherine odmalowało się zmieszanie. Wiem, że nigdy nie zabrała cię stąd na święta. Może czuje, że to nie byłoby właściwe... ze względu na okoliczności.

Juliette potrząsnęła głową. - Nie lubię, kiedy wyglądasz tak, jakbyś za chwilę miała zamiar się rozpłakać. Wcale mnie to nie martwi. Jestem nawet zadowolona, że matka nie zmusza mnie do wyjazdu z klasztoru. Jest mi tutaj dobrze. - Zerwała się gwałtownie i zdmuchnęła świecę. - Chodź, idziemy stąd. Myślisz, że mogę pracować słysząc, jak twoje kolana trzęsą się ze strachu? - Wcale się nie boję - powtórzyła Catherine, szybko podchodząc do drzwi. Gdy przekroczyła próg, odetchnęła z ulgą. - Wiesz, powinnyś­ my już wrócić do klasztoru. Matka przełożona zagroziła, że zwiększy ci karę, jeśli nie stawisz się w kuchni, zanim zadzwonią na Anioł Pański. - Nie wracajmy tam jeszcze. - Juliette wyszła z krypty za Catherine, zamknęła ciężkie drzwi i zasunęła rygiel, po czym usiadła na ziemi i oparła się plecami o mur. - Zostań ze mną jeszcze chwilę. - Odrzuciwszy włosy do tyłu, poddała twarz promieniom słońca. - Muszę zebrać siły. Bóg jeden wie, jaką powierzchnię będę musiała wyszorować tym razem. - Może matka przełożona pozwoli, żebym ci pomogła. - Dlaczego miałabyś mi pomagać? - Juliette uśmiechnęła się, nie otwierając oczu. - Jestem opryskliwa, popełniam świętokradztwo i masz przeze mnie same kłopoty. Pogodziwszy się z myślą, że Juliette wcale nie zamierza się śpieszyć, Catherine przysiadła naprzeciwko. - Chyba jednak mimo wszystko nie zraziłaś się do mnie z powodu mojej głupoty. Juliette przestała się uśmiechać. - Jak to? - Kiedy poprzedniej zimy miałam ten straszny kaszel, czuwałaś przy mnie nocami. - To co innego. Jesteś taka, że wszyscy chcą ci pomagać. - Wcale nie co innego. Czemu udajesz, że nikt i nic cię nie obchodzi? Kiedy ta biedna wieśniaczka uciekła od męża i urodziła dziecko w klasztorze, nie opuściłaś jej i opiekowałaś się dzieckiem, dopóki nie była w stanie o własnych siłach wyjść z klasztoru.

- Robiłam to, bo lubię dzieci. - Nie powiesz mi, że ta matka nic a nic cię nie obchodziła. Prawie przez rok uczyłaś ją czytać, żeby mogła znaleźć jakąś godziwie wynagradzaną pracę w Paryżu. - Po prostu nie mogłam pozwolić, żeby Yolande wróciła do swojego okropnego męża. Mógłby ją zakatować na śmierć i dziecko zmarłoby z głodu. A wtedy ja prawdopodobnie wbiłabym mu widły w brzuch i matka przełożona musiałaby mnie wyrzucić z klasztoru. W jej oczach pojawiły się nagle figlarne błyski. - Sama więc widzisz, że robiłam to z egoizmu. Daj już spokój, Catherine. Nigdy nie będę taka święta jak ty. Catherine poczuła, że płoną jej policzki. W oszołomieniu spojrzała na Juliette, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy widziała ją w podob­ nym nastroju. - Staram się po prostu robić to, co uznaję za właściwe. Nie jestem taka święta, jak próbujesz mi to wmówić. - Niewiele ci brakuje. - Juliette zmarszczyła nos. - Ale wybaczam ci to, bo nie można się nudzić w twoim towarzystwie. - Wpatrzyła się w majaczące w oddali mury opactwa. - Będzie mi ciebie brakowało. - Powiedziałam ci przecież, że... - Ty zawsze myślisz, że wszystko będzie dobrze. I tak miałyśmy dużo szczęścia, że mogłyśmy spędzić ze sobą te lata. No, przynajmniej dla mnie to było szczęście. W klasztorze było mi naprawdę dobrze. Juliette spojrzała na poplamione farbami dłonie. - Z początku myślałam, że znienawidzę to miejsce, tę surową regułę i szorowanie podłóg na klęczkach. Catherine zachichotała. - Przecież nieustannie łamałaś regułę, a szorować na klęczkach podłogi musiałaś tylko wtedy, kiedy zostałaś na czymś przyłapana. Juliette zdawała się nie słyszeć słów przyjaciółki. - A potem starałam się za wszelką cenę znaleźć w siostrach jakieś odrażające cechy, ale odkrywałam tylko, że takich wcale nie mają. One są... bardzo dobre. Nawet siostra Matylda nie zdaje sobie

sprawy, że mnie nie lubi. Myśli, że karze mnie tylko dla dobra mojej nieśmiertelnej duszy. - Sądzę, że ona cię lubi. Przecież i na mnie często się o coś gniewa. Juliette pokręciła głową. - Ona jest młodsza i bystrzejsza od innych sióstr. Dobrze wie, że jestem straszną egoistką. Catherine poczuła się nagle bezradna. Juliette, która nigdy nie potrzebowała pomocy, najwyraźniej czegoś teraz od niej oczekiwała, ale Catherine nie miała najmniejszego pojęcia, o co przyjaciółce chodzi. Juliette parsknęła śmiechem. - Widzę, że nie dasz się nakłonić do podzielenia trzeźwej opinii siostry Matyldy. - Kiedy chcesz, potrafisz być niezwykle ujmująca. Ale czasami jesteś tak pochłonięta malowaniem, że zapominasz o innych. - A ty z kolei za dużo myślisz o innych. To niebezpieczne. O wiele bezpieczniej jest zostawić innych samym sobie i troszczyć się tylko o siebie. - Przecież nie zostawiasz mnie samej sobie. - Pewnie zostawiłabym, gdybym tylko miała tę możliwość, lecz ty mi na to nie pozwalasz. - Palce Juliette zacisnęły się nagle nerwowo. - Ale na przykład ją zupełnie wykreśliłam ze swego życia. - Kogo masz na myśli? - Królową - wyszeptała Juliette. - Skreśliłam ją i staram się w ogóle o niej nie myśleć. Zanim przyjechałam do klasztoru, nigdzie nie byłam szczęśliwa. A czy nie mam prawa do szczęścia? Chcę zostać tu, u sióstr, malować wspaniałe obrazy i droczyć się z tobą, kiedy stajesz się nieznośnie pruderyjna i doskonała. Nie chcę stąd wyjeżdżać i musieć jej pomagać. - Matka przełożona mówiła, że Zgromadzenie dla bezpieczeństwa umieściło królową i pozostałych członków rodziny królewskiej w wieży dawnego klasztoru templariuszy. - Tak mówiono, kiedy królewska rodzina została zmuszona do opuszczenia Wersalu i zamieszkania w Pałacu Tuileryjskim. Ale

wtedy przenosili się do pałacu, a nie do więzienia. W Tempie jest strasznie mroczno, ponuro. - Nawet gdybyś opuściła klasztor, i tak nie mogłabyś jej pomóc stwierdziła Catherine. - A w Tempie być może rzeczywiście nie jest najweselej, ale jestem pewna, że nie grozi im tam żadne niebez­ pieczeństwo. - Mogę sobie być egoistką, ale nie mam ochoty się oszukiwać. - Przecież matka przełożona mówiła, że nikt się nie ośmieli... - Nie chcę już o tym rozmawiać. Zdecydowałam, że nie wyjadę, dopóki Jean Marc cię stąd nie zabierze. - Ponownie przeniosła wzrok na kamienne mury opactwa i napięty wyraz jej twarzy złagodniał. - Tutaj panuje niesamowita, wspaniała cisza. Zanim tu przybyłam, nie wiedziałam, że można namalować ciszę. Catherine dobrze rozumiała, o co chodzi przyjaciółce. Ostatnie prace Juliette przepełniał nastrój kojącego spokoju. Taki był na przykład jej obraz przedstawiający kaplicę o świcie. - Chciałabym ci dać prezent. - Prezent? Juliette sięgnęła do kieszeni szarej sukienki i wydobyła poplamioną farbami, zawiązaną na supeł chusteczkę. - Ja zawsze będę o tobie pamiętać, ale pomyślałam, że ty powinnaś mieć coś, co będzie ci mnie przypominało. Wyjdziesz za mąż za swojego przystojnego Philippe'a, będziecie mieli dziesięcioro dzieci i... - Głupstwa opowiadasz. Od zamieszkania w opactwie widziałam Philippe'a najwyżej trzy razy. On traktuje mnie jak dziecko. - Jesteś dziedziczką fortuny. Niedługo zmieni zdanie. - Juliette przygryzła dolną wargę. - Przepraszam, nie chciałam tego powie­ dzieć. Wszystko przez ten mój niewyparzony język. Philippe na pewno jest równie rycerski jak urodziwy. Kto wie, co się może zdarzyć? - Ty też wyjdziesz za mąż. Większość kobiet ma mężów, oczywiście oprócz sióstr zakonnych.

- Ja pewnie nigdy nie wyjdę za mąż. Kto by chciał mnie poślubić? Nie jestem piękna i nie mam posagu. - Juliette buntowniczo uniosła podbródek. - Poza tym nie widzę korzyści w stanowieniu inwentarza mężczyzny. Wydaje mi się, że madame de Pompadour i madame du Barry miały o wiele ciekawsze życie niż żony. Uśmiechnęła się szeroko. - Na pewno nie będę niewolnicą żadnego mężczyzny. Będę sławną malarką, jak madame Vigee le Brun. Nie, nie taką. O wiele sławniejszą. Catherine dobrą chwilę mocowała się z rozwiązaniem supła, aż w końcu jej się to udało. - Tak naprawdę to wcale nie myślisz tego, co mówisz. Po prostu lubisz mnie prowoko... - Urwała, ujrzawszy złote kółko z wyrytą na nim pojedynczą gałązką bzu. Natychmiast rozpoznała wisior należą­ cy do przyjaciółki. Juliette miała tylko tę jedyną sztukę biżuterii, którą Catherine widziała zaledwie kilka razy. - Nie mogę tego przyjąć. Mówiłaś mi, że to prezent od Jej Wysokości na twoje ósme urodziny. Juliette udało się zachować doskonale obojętny wyraz twarzy. - Nie jestem sentymentalna. Królowa zapomniała o mnie. Zresztą zawsze lubiła tylko moją matkę i nie interesowała się mną, chyba że plątałam się gdzieś pod nogami. - Wzruszyła ramionami, z zaciekawieniem wpatrując się w twarz Catherine. Otwórz go. - To jest medalion? A ja myślałam, że tylko wisior... Prawie w ogóle nie widać szczeliny... - Zamilkła, z niedowierzaniem spoglądając na miniaturę w medalionie. Zdołała tylko wyszeptać: To jest... piękne. - Myślę, że wyszła mi całkiem dobrze. Nigdy jeszcze nie malowałam miniatury. To było całkiem intere... - Juliette z przyganą popatrzyła na Catherine. - Matko Boska, chyba nie masz zamiaru płakać? - Właśnie, że mam... - wyszeptała wzruszona Catherine. - Będę płakać, kiedy mam na to ochotę. - Zrobiłam to tylko dlatego, że chciałam się przekonać, jak

maluje się miniatury, i nigdy bym ci tego nie dała, gdybym wiedziała, że będziesz się tak okropnie mazgaić. - Już ci go nie oddam - Catherine włożyła przez głowę długi, delikatny łańcuszek i pieczołowicie umieściła medalion na piersiach. Nigdy ci go nie zwrócę. A kiedy będę sędziwą damą, pokażę medalion moim wnukom i powiem im, że miniaturę namalowała moja najlepsza przyjaciółka. - Wytarła mokre od łez policzki zmiętą chusteczką. - I kiedy zapytają mnie, dlaczego przyjaciółka namalo­ wała mnie dużo piękniejszą niż w rzeczywistości... - Catherine spojrzała Juliette prosto w oczy - ...powiem im, że moja przyjaciółka była nieco osobliwa i nie potrafiła w inny sposób wyrazić, że kocha mnie tak jak ja ją. Juliette wpatrywała się w Catherine osłupiałym wzrokiem, po czym zerknęła na medalion. - To przecież nic takiego... Cieszę się, że ci się podoba. - Zerwała się. - Wracajmy lepiej do klasztoru. Siostra Maria Magdalena będzie... - Urwała, wbiegając w gąszcz chwastów. Przeskakując przez niskie nagrobki, pomknęła w kierunku bramy w kamiennym murze otaczającym cmentarz. Juliette najwyraźniej uciekała. Catherine wstała powoli, pieszczot­ liwym gestem otaczając dłonią gładki, ciepły złoty medalion, spoczywający na piersi. Jak długo Juliette nosiła przy sobie tę poplamioną farbami, mocno związaną chusteczkę? Jakie to podobne do Juliette - najpierw zrobić coś miłego, świadczącego o troskliwości i przywiązaniu, a potem umniejszyć swoje zasługi, tłumacząc to egoizmem. Juliette, która była tylekroć odważniejsza od niej w spra­ wach życia i śmierci, umykała jak spłoszona wiewiórka przy najmniejszych oznakach wzruszenia. Catherine przepełniło nagle tak głębokie rozczulenie na myśl o Juliette, że poczuła ściskanie w gardle, a do oczu ponownie napłynęły jej wyśmiewane przez przyjaciółkę łzy. Przyłożywszy dłonie do ust, zawołała do znajdującej się już przy bramie Juliette: - Nie zapomnij zmyć farby z rąk, zanim pójdziesz do matki przełożonej!

Juliette odwróciła się i pomachała ręką na znak, że usłyszała. Promienie słońca zalśniły w jej ciemnych kędziorach. Po chwili biegła już z furkotem spódnic przez ogród warzywny w stronę klasztoru. Catherine odprowadziła ją wzrokiem, powoli lawirując wśród krzyży. Dotarłszy do furtki, dostrzegła wytaczający się przez połu­ dniową bramę klasztoru powóz hrabiego de Montard, tym razem wyładowany kuframi córki. Stangret strzelił z bata, zmuszając konie do szybszego biegu. Dla Cecile de Montard rozpoczęła się już podróż do Szwajcarii przez Paryż. Zmiany. Catherine przeniknął nagle zimny dreszcz, jak wtedy, gdy otwierała drzwi krypty. Nie przeczuwała burzy, która w coraz gęstszych chmurach zbierała się nad ich głowami. Od czasu zburzenia Bastylii we Francji zachodziły gwałtowne, niepokojące przemiany, sygnalizujące początek rewolucji. Rozruchy głodowe, masakry, zniesienie zakonów, ograniczenie swobód religijnych, przejście władzy ustawodawczej z rak króla do Zgromadzenia Prawodawczego, wojna z Austrią i Prusami. Siostry mówiły im, że do rewolucji doszło na skutek splotu wielu okoliczności, lecz główną przyczyną wydawał się głód. Dosłowny głód chłopów oraz głód władzy burżuazji, pragnącej przywilejów dostępnych dotychczas tylko szlachcie, głód arystokracji i szlachty liczących na zwiększenie uprawnień, głód idealistów, marzących o ustanowieniu we Francji takich praw, jakie kolonie amerykańskie wywalczyły w wojnie o niepodległość. Catherine z całego serca pragnęła, żeby spełniły się nadzieje wszystkich, a szczególnie biednych chłopów. Zdawała sobie sprawę, że tu, w klasztorze, jest bardzo odległa od ich problemów. Pragnęła, by burza ucichła i by zapanował spokój. Puściła się pędem w stronę wysokich, solidnych murów otaczają­ cych klasztor, czując krew pulsującą w żyłach. Chłodny poranny wiatr rozwiewał jej włosy i kłuł zimnem w policzki. Nie ma się czego bać, przekonywała się w myślach. Słońce świeciło jasno, a ona i Juliette były młode i silne, i z pewnością zostaną przyjaciółkami na wieki.

Dzwony! Juliette otworzyła oczy; w jej celi panowała jeszcze głęboka ciemność. Nie było w tym nic niezwykłego. Zawsze wstawały przed świtem, na jutrznię. Głośne, pełne przerażenia krzyki dobiegły jej uszu i wywołały niepokój. Czyżby pożar? Juliette potrząsnęła głową, by odegnać resztki snu i podniosła się z siennika. Ciągle ostrzegano je przed niebezpieczeństwem pożaru. Niewygasłe drewienko tlące się w ogromnym palenisku w kuchni lub zapalona świeca zostawiona przez nieuwagę w kaplicy mogły w każdej chwili stać się jego przyczyną. Zapaliła świecę osadzoną w lichtarzu z brązu, stojącym na cedrowym stoliku i pospiesznie zaczęła wkładać suknię, nerwowo szarpiąc wiązania. - Juliette! - W drzwiach celi stała Catherine z rozszerzonymi ze strachu oczami. Jej długie kasztanowe włosy opadały w nieładzie na ramiona. - Te dzwony... te straszne krzyki... Co się dzieje? - Skąd mam wiedzieć? - Juliette wsunęła stopy w pantofelki i chwyciła lichtarz. - Chodź, szybko. Nie mam zamiaru spłonąć żywcem. - Myślisz, że... - Na myślenie będzie czas później. - Juliette chwyciła Catherine za rękę i pociągnęła ją za sobą w głąb korytarza. Wąskie przejście wypełniała już gromadka przerażonych, na wpół ubranych dziewcząt. - Tędy nigdy nie przedostaniemy się na dziedziniec. Chodź! Juliette zawróciła i zaczęła przepychać się w przeciwnym kierunku, w stronę niskich łukowatych dębowych drzwi. - Chodźmy do sali wykładowej. Tam jest okno. Catherine posłusznie podążyła za przyjaciółką do opustoszałej sali. Wyminąwszy długie ławki, podbiegły do okna w głębokiej wnęce. Juliette odsunęła zasuwę i otworzyła drewniane okiennice. - To na pewno pożar. Spójrz... Pochodnie. Mężczyźni z pochodniami. Mężczyźni z szablami. Ubrani w długie pasiaste spodnie i rozchełstane płócienne koszule.

Niektórzy mieli na głowach dziwne czerwone czapki. Wydawało się, że tych ludzi są setki. Zewsząd dochodziły wołania, sprośny śmiech i przekleństwa. I krzyki pełne śmiertelnej trwogi. - Boże - wyszeptała Juliette. - Siostra Matylda... Zakonnica leżała na dziedzińcu w rozerwanym habicie. Dwóch mężczyzn trzymało jej szeroko rozłożone nogi, a trzeci, w czerwonej czapce, brutalnie zagłębiał członek w jej ciele. - Musimy jej pomóc! - Catherine zaczęła gramolić się na parapet. - Nie możemy tu siedzieć. Musimy pomóc im wszystkim. Takie same makabryczne sceny rozgrywały się na całym dziedziń­ cu. Wywlekane z cel zakonnice były obnażane, ciągnięte po kamie­ niach i gwałcone. - Nie możemy im pomóc. - Juliette gwałtownym szarpnięciem wciągnęła Catherine do środka. - Nie widzisz, ilu ich jest? Nie damy im rady. Ale możemy ostrzec te owieczki z korytarza, żeby tam nie szły. - Odwróciła się w stronę drzwi. Catherine przytrzymała ją za ramię. - Poczekaj - wyszeptała zbielałymi wargami. - Już za późno. Dziewczęta zdążyły właściwie wyjść na dziedziniec i teraz stały, przerażone tym, co widzą. Któryś z mężczyzn zarechotał obleśnie: - Mamy świeże mięso! Zostawcie te stare wrony! - Śliczne małe kurki do oskubania! Wkrótce na dziedzińcu rozległy się nowe rozdzierające krzyki. - Ale dlaczego? - wyjąkała Catherine. - Czemu oni to robią? - Bo to są dzikie bestie, którym w głowie tylko jedno - wydyszała Juliette, rozpaczliwie zastanawiając się, co robić. - Nie możemy ani przejść przez północny dziedziniec, ani ukryć się tutaj, bo mogą przeszukiwać sale. - Boże, Henriette Balvour! - Catherine nie była w stanie oderwać oczu od potwornych scen rozgrywających się na dziedzińcu. - Zobacz, co ci dwaj z nią robią. Ona ma dopiero dziesięć lat! - Nie mam zamiaru na to patrzeć. I ty też nie powinnaś. - Juliette

odepchnęła Catherine od okna i zamknęła okiennice. Zdmuchnąwszy świecę, przysiadła na parapecie. - Nie możemy im pomóc, lecz może uda nam się pomóc sobie. - Ona ma dopiero dziesięć lat - powtórzyła w odrętwieniu Catherine. Juliette chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła. - Jeśli pójdziemy tam, żeby im pomóc, spotka nas to samo. Chcesz tego? - Nie, ale... - Więc nie próbuj spierać się ze mną. Nie pozwolę, żeby ci to zrobili. - Juliette z całej siły starała się nie zwracać uwagi na odgłosy dobiegające zza drewnianych okiennic. Rozpaczliwe krzyki mroziły krew w żyłach, lecz jeszcze gorsze były żałosne łkania. Któraś z dziewcząt wzywała swoją matkę. Może to była mała Henriette? Musimy znaleźć jakąś kryjówkę. - Ale gdzie? Przecież nie ma takiego miejsca... Juliette wzięła Catherine za rękę i poprowadziła ją korytarzem w kierunku północnego dziedzińca. Catherine starała się wyrwać. - Nie możemy tam iść. Sama przed chwilą mówiłaś... - Nie wyjdziemy na środek. Przebiegniemy pod arkadami do dzwonnicy. To tylko parę kroków, a tam jest tylne wyjście prowadzące na południowy dziedziniec. - A co będzie, jeśli... jeśli i tam dzieje się to samo? - Nie martwmy się o to. Tak czy owak nie będziemy w gorszej sytuacji niż teraz. Drzwi prowadzące na północny dziedziniec były otwarte i gdy dziewczęta doszły do nich, Juliette dała znak, by Catherine przywarła do ściany i skryła się w cieniu. Catherine drżała na całym ciele. - Co będzie, jeśli nas zobaczą? Juliette, tak się boję... - Ja też. - Juliette ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Pod arkadami nie było nikogo. Wszystkie kobiety zostały wywleczone na środek. Biegnij jak najszybciej do dzwonnicy, przeskakuj od jednej kolumny

do drugiej. Będę tuż za tobą. Jeśli mnie złapią, nie zatrzymuj się. I tak mi nie pomożesz, a po co obie mamy być... - Widząc, że Catherine nieugięcie kręci głową, Juliette zgromiła ją wzrokiem. Rób, co ci każę. Obiecaj mi! - Nie pozwolę, żeby cię zranili. - Mimo iż trzęsła się cała, mówiła stanowczym tonem. - Nie dopuszczę do tego. - Boże, daj mi cierpliwość! - wybuchnęła Juliette. - Jeśli te świnie by cię dopadły, chciałabyś, żebym też wpadła w ich łapy, starając się ciebie ratować? - Nie, ale nie mogę... - Więc zgoda. Jeśli coś nas rozdzieli, każda z nas ratuje się na własną rękę. Catherine milczała. - Dobrze wiesz, że nigdy nie pozwolę, żeby te kanalie mnie pokonały - zapewniła ją Juliette. - Już ja znajdę sposób, by się wydostać. Nie mamy czasu dalej się spierać. Zgoda? Catherine przytaknęła z wahaniem. - Nareszcie. - Juliette mocniej ścisnęła Catherine za rękę. - Kiedy przedostaniesz się przez południowy dziedziniec, biegnij na cmentarz. - Na cmentarz? Juliette skinęła głową. - Siostra Bernadeta ukryje nas, dopóki to się nie skończy i oni nie odjadą. - Oni mogą nie odjechać. - Catherine, nie przestając drżeć, podniosła ręce do uszu, by nie słyszeć strasznych odgłosów. - Wydaje się, że to będzie trwało wiecznie. - Pójdą sobie. Mężczyźni męczą się tymi rzeczami. Moja matka opowiadała raz... - Juliette urwała. To, co działo się w buduarach Wersalu, było jednak inne niż te potworne gwałty. W pięknie pachnących, obitych jedwabiem pomieszczeniach mężczyźni i kobiety starali się przynajmniej udawać czułość. Tutaj była tylko przemoc i brutalność. - Zostaw drzwi dzwonnicy otwarte i dobrze się rozejrzyj, zanim wybiegniesz na południowy dziedziniec. Pamiętaj, że masz na mnie czekać w grobowcu. Jesteś gotowa?

Przytaknęła. - Biegnij! Catherine wyskoczyła jak z procy, trzymając się blisko ściany. Juliette w napięciu modliła się, by nie rozległ się krzyk napastników odłączających się od orgii i biegnących za przyjaciółką. Nic takiego nie nastąpiło. Catherine dopadła drzwi dzwonnicy, szybko je otworzyła i zniknęła we wnętrzu. Juliette nieco się uspokoiła, lecz odczekała jeszcze chwilę, by upewnić się, że nikt nie zauważył biegnącej przyjaciółki i że nie nastąpi spóźniony pościg. Dopiero wtedy błyskawicznie pokonała niewielką odległość dzielącą ją od dzwonnicy, wbiegła po trzech kamiennych schodkach, przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi. Ogarnęła ją ciemność. Serce łomotało jej w piersi, gdy z westchnieniem ulgi oparła się o dębowe, nabijane ćwiekami drzwi. Po chwili jej wzrok zaczął przywykać do ciemności i zdołała rozpoznać kręcone schody prowa­ dzące na wieżę. Pod zakrętem schodów, przez otwarte tylne drzwi, do wnętrza sączyło się blade światło księżyca. Catherine najwidoczniej zorientowała się, że południowy dziedziniec jest pusty, i realizowała drugi etap ucieczki. Juliette wyprostowała się i ochoczo ruszyła ku wyjściu. - Chyba nie miałaś zamiaru uciec, obywatelko? Zdrętwiała z przerażenia. Spod krętych schodów wyłoniła się mała, drobna sylwetka. Mężczyzna trzymał w jednym ręku szablę, a w drugim zwój sznura. - Nie może tak być po tym, ile zadałem sobie trudu. I czekałem tak długo - ciągnął głos. Juliette zauważyła, że postać wskazuje szablą otwarte drzwi. - Twoja mała koleżanka uciekła w tak wielkim pośpiechu, że nie udało mi się w porę zejść po schodach, żeby ją zatrzymać. Ale jestem pewien, że ktoś inny przechwyci po drodze ten kwiatuszek, nim się zbytnio oddali. Zanim wybiegła, zdążyłem zauważyć, że jest całkiem apetyczna. Już miałem pobiec za nią, kiedy się tutaj zjawiłaś. Juliette cofnęła się o krok, nie odrywając oczu od szabli. A wolność była tak blisko... Matko Przenajświętsza, nie chcę umierać.

- Hmm, jesteś trochę za chuda, ale całkiem atrakcyjna. Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Raoul Dupree. A jak ty się nazywasz, ślicznotko? - Mężczyzna podszedł bliżej i zajrzał jej prosto w twarz. Nie odpowiedziała. - Chcesz znaleźć się wśród tego motłochu na dziedzińcu? - Proszę nie zadawać głupich pytań. Oczywiście, że nie chcę. - To bardzo roztropnie z twojej strony. Obawiam się, że poczciwe siostrzyczki i twoje szkolne koleżanki przeżywają trudne chwile. Żałuję, ale jedynym sposobem skłonienia tych zacnych patriotów do wyjazdu z Paryża w celu wykonania różnych misji było za­ oferowanie im możliwości zaspokojenia żądzy na tych szlachetnych arystokratkach. - Przecież oni gwałcą także siostry. - No, cóż, marsylczycy nie przepadają za Kościołem. - Dupree pokręcił głową. - Przyznaję, że widok tych cielesnych hulanek nieco mnie podniecił, ale nie lubię towaru z drugiej ręki. To dlatego rozhuśtałem dzwon. - Zachichotał. - Miałem nadzieję, że uda mi się pochwycić świeżutką dziewicę tylko dla siebie. Niestety, twoje koleżanki zostały zauważone, kiedy tylko stanęły w drzwiach, i już zaczynałem się obawiać, że ominie mnie ta przyjemność. - Przyłożył ostrze szabli do gardła Juliette. - Boisz się? Czemu nic nie mówisz? Juliette przełknęła z trudem. - Oczywiście, że się boję. Musiałabym być niespełna rozumu, żeby się nie bać. - I mam nadzieję, że nie jesteś tak nierozsądna, żeby chcieć znaleźć się wśród tej zgrai, jak twoje koleżanki. Myślę, że będzie mi z tobą miło, moja ty mała arystokratko. - Nie dam ci żadnej przyjemności. - Mylisz się. - Zaczął rozwijać sznur. - Ale na razie nie mam czasu. Muszę iść przypilnować organizowania procesu. Zrób pętlę i nałóż ją sobie na nadgarstki. Juliette nie zareagowała. - Mam ci powiedzieć, co się z tobą stanie, jeśli nie będziesz mi

posłuszna? Albo poderżnę ci gardło tą szablą, albo wyprowadzę cię na dziedziniec i wydam na pożarcie marsylczykom. A wcale nie chcę korzystać z którejś z tych możliwości. Mam zamiar cię związać i zostawić tu na chwilę, a potem, kiedy będę miał czas na własne przyjemności, powrócę w twoje stęsknione ramiona. Na co się decydujesz? Juliette błyskawicznie rozważyła sytuację. Duprée miał zamiar ocalić ją dla siebie. Może uda jej się wyzwolić z pęt, kiedy odejdzie. Może nawet zapomni o niej, gdy dołączy do zbiorowego szaleństwa. Tak czy owak, nie miała wyboru. Wzięła sznur, związała pętlę i włożyła w nią nadgarstki. - Bardzo rozsądny wybór. - Duprée zacisnął pętlę wokół jej nadgarstków i owinął go dookoła torsu. - Wiesz dobrze, że gdyby nie twój rozsądek, byłabyś już teraz na dziedzińcu. Wejdź tu, pod schody. - Schował szablę do pochwy, po czym pchnął Juliette w mrok pod schodami. Zanim zawiązał sznur w węzeł, trzykrotnie owinął nim piąty stopień schodów. - No, myślę, że to wystarczy. Teraz pozostaje ci już tylko stać spokojnie i czekać na mnie. Poklepał ją po policzku i z lubością pogładził. - Masz piękną, gładką skórę. Nie krzycz, bo zwrócisz uwagę tych rozpustników na dziedziń­ cu. A przecież tego byś nie chciała, prawda? Nie odezwała się, ukradkiem sprawdzając grubość sznura oplatają­ cego nadgarstki. - Nie, oboje tego nie chcemy. - Duprée ruszył do drzwi prowadzą­ cych na północny dziedziniec. Szedł pewnym, wystudiowanym krokiem. Gdy otworzył drzwi, w blasku pochodni po raz pierwszy zobaczyła go wyraźniej. Miał chudą, trójkątną twarz o lekko skośnych, orzechowych oczach; przywodził na myśl kota. Nawet jego ciało miało w sobie coś kociego - był niewielkiego wzrostu, suchy, żylasty, niemal chorobliwie chudy. W przeciwieństwie do mężczyzn na dziedzińcu, ubranych w luźne spodnie i płócienne koszule, miał na sobie elegancki bladoniebieski kaftan szamerowany złotem i ciemnoniebieskie spodnie do kolan. - Au revoir, obywatelko. Wrócę tu, jak tylko uda mi się odciągnąć tych zuchów od zabawy i zmusić do rozpoczęcia procesu.

Starannie zamknął za sobą drzwi. Proces. Już po raz drugi Dupree wspomniał coś o procesie. Juliette nie zastanawiała się nad tym zbyt długo, zajęta swym własnym położeniem. Sznur wydawał się zbyt gruby, by można go było rozerwać, a węzły zostały związane przerażająco ciasno. Pochyliła głowę i spróbowała szarpać zębami pętlę owiniętą wokół stopnia schodów.

Na południowym dziedzińcu też byli ludzie! Catherine zatrzymała się w połowie drogi i szybko skryła się za wysoką cysterną na wodę. Myślała, że nie ma tu nikogo, ale wyraźnie słyszała szlochanie kobiety i śmiech mężczyzn, dochodzące od strony korytarzyka łączącego dziedziniec północny z południowym. Brama wydała jej się odległa o tysiące mil. Ostrożnie wyjrzała z ukrycia. Czterech czy pięciu mężczyzn zgromadziło się wokół leżącego na wznak nagiego ciała kobiety; ryzyko było zbyt wielkie któryś z nich w każdej chwili mógł spojrzeć w stronę bramy. Z błagań, szlochów i modlitw, płynących nieprzerwanym bełkotem z ust kobiety, domyśliła się, że była nią jedna z sióstr, nie potrafiła jednak odgadnąć która. Siostra Teresa? A może siostra Helena? To grzech nie pomóc biedaczce w tej sytuacji. Catherine ruszyła naprzód, lecz po chwili zatrzymała się, nie mogąc się zdecydować. Może narażać siebie, ale nie przyjaciółkę, a jeśli Juliette zobaczy, że ona jest w opałach, na pewno zapomni o wszystkim i popędzi jej na ratunek. Juliette była dużo bardziej pewna siebie i dużo dzielniejsza niż ona. Więc co teraz ma zrobić? Narazić siebie i Juliette, czy pozostawić samej sobie biedną kobietę, nad którą pastwiły się te bestie? Przyklękła, starając się nie słyszeć jęków zakonnicy i sprośnych uwag mężczyzn. Zaczeka tu i będzie się modlić, żeby szybko się stąd wynieśli i zostawili siostrę. Przymknęła powieki, bezgłośnie wymawiając wargami słowa modlitwy. Ojcze nasz, zbaw nas ode złego...

Gdzie jest Juliette? Czyżby zauważyła mężczyzn i została w dzwon­ nicy, czekając, aż sobie pójdą? Kazała jej schronić się w grobowcu siostry Bernadety. Tak, tam będzie bezpieczna. Dlaczego dotychczas tak się bała zmarłych, skoro tylko żywi są naprawdę groźni? Skrzyżowała ręce na piersiach, starając się powstrzymać wstrząsające nią dreszcze. Juliette, błagam, przyjdź tutaj. Jestem taka samotna. Święta Mario, Matko Boża, spraw, żeby mnie nie znaleźli. Błagam, niech Juliette będzie bezpieczna. Boże, spraw, żeby te biedne kobiety przestały cierpieć. - A co wy tutaj robicie? Na ten nagły okrzyk serce Catherine zamarło w piersi. - Oj, nieładnie. Nie powinniście byli wywlekać jej z tamtego dziedzińca. Znacie warunki umowy. Wszystkim po równo. Odpowiedzią był wybuch śmiechu jednego z mężczyzn. - Niespecjalnie jest się czym dzielić. To żylasta stara wrona. - Mimo wszystko jest wspólnym łupem. Wychylając się ostrożnie zza zbiornika, Catherine zauważyła dwie sylwetki zbliżające się do skupionych wokół swej ofiary mężczyzn. Nie wiedziała, kim są nowo przybyli, lecz od razu zrozumiała, że muszą zajmować przywódcze stanowiska. - Przestańcie już i odstawcie ją na dziedziniec. Napastnicy odburknęli coś niechętnie, lecz powoli zaczęli od­ chodzić od rozpostartego na ziemi ciała zakonnicy. - Wstawaj, dziwko. - Ona się stąd nie ruszy - któryś roześmiał się chrapliwie. Widzicie? Nie chce iść do innych. Polubiła nas. - W takim razie ją przenieście. Rozległy się kolejne utyskiwania i gniewne pomruki, po czym jeden z mężczyzn uniósł nagie ciało i ruszył w kierunku dwójki nowo przybyłych. - Co za różnica? Dookoła jest pełno kobiet. - Umowa jest umową. Catherine w napięciu obserwowała odchodzących mężczyzn. Po

jakimś czasie ucichł odgłos ich kroków. Zerwała się i pomknęła w kierunku otwartej bramy. Krzyk! Matko Święta, ktoś mnie zobaczył! Boże, nie pozwól, by mnie złapali. Popędziła przez ogród warzywny. Teraz nie słyszała już za sobą odgłosów pogoni. Czy dlatego, że zmieniło się podłoże i biegła po miękkiej ziemi, a nie po kamieniach, czy po prostu to nie ona miała być kolejną ofiarą? Serce tak waliło jej w piersiach, jakby miało za chwilę pęknąć. Krew szumiała w uszach. Biegła teraz obok grobów. Czemu nigdy dotąd nie zauważyła, że mech na krzyżach wygląda jak strumyki krwi? Siostra Bernadeta. Musi dobiec do siostry Bernadety. Usłyszała za sobą jakiś odgłos. Śmiech? Bała się obejrzeć, żeby to sprawdzić. Może to wiatr? Tak, to na pewno wiatr. Znajome marmurowe skrzydła archanioła Gabriela lśniły w świetle księżyca. Nareszcie! Grobowiec siostry Bernadety. Jak szalona odsunęła rygiel, wpadła do krypty i zamknęła za sobą drzwi. Od wewnątrz nie było żadnego zamknięcia. To przecież logiczne. Zmarli nie potrzebują zamków. Gwałtownie odskoczyła od drzwi, uderzając biodrem o marmurowy sarkofag. Nie czując bólu, osunęła się na kolana tuż obok sztalug Juliette. Ogarnęła ją dławiąca ciemność, potęgująca strach. Przytuliła gorący policzek do chłodnego kamienia, nie odrywając wzroku od drzwi. Ochroń mnie, siostro Bernadeto! Miałaś zaledwie osiemnaście lat, kiedy umarłaś. Na pewno też bardzo chciałaś żyć. Chroń mnie! Nie pozwól im mnie znaleźć! Dlaczego tutaj przybiegła? Ten grobowiec nie był schronieniem. Był pułapką. Drzwi krypty otworzyły się na całą szerokość.

6

Sacrebleu, prawie przegryzłaś sznur. Ale z ciebie twarda sztuka! Raoul Duprée oświetlił trzymaną w ręku latarnią sznur i przeciął węzły szablą. - Gdybym wrócił parę minut później, być może nawet udałoby ci się uwolnić. Ale życie składa się z różnych „co by było, gdyby", nieprawdaż? Juliette ze wszystkich sił starała się nie okazać bezmiaru roz­ czarowania. Nie chciała dawać satysfakcji tej kanalii. - Równie dobrze mogłeś nie przychodzić. I tak nie dam ci żadnej przyjemności. - Nie martw się o to. - Duprée wyswobodził ją z więzów i pociągnął w stronę drzwi. - Jednakże chwilowo ominie cię cielesna rozkosz, którą ci obiecałem. Tak się złożyło, że zabawiłem się trochę w czasie pełnienia obowiązków. Dopiero za chwilę odzyskam formę i wtedy nacieszę się tobą, obywatelko... - Duprée pytająco uniósł brwi. - Mówiłaś, że jak masz na imię? - Nic nie mówiłam. - To nieważne. Wymyślimy ci imię. Będziesz obywatelką Jus­ tice. - Jego wydęte wargi wykrzywiły się w kocim uśmiechu. Szanujący się sąd powinien mieć jakiś symbol, więc ty będziesz naszym symbolem. Myślę, że takie wyjście doskonale pasuje do okoliczności. Słodka, czysta obywatelka Justice. - Jaki sąd?

- Pozwól mi wyjaśnić. Niedługo odbędzie się proces. Komunę Paryża doszły słuchy, że zakonnice z tego klasztoru, chcąc pomóc swej dawnej patronce, królowej, zamieniły opactwo w burdel i ochoczo służyły ciałami swoimi i uczennic, żeby odciągnąć młodych, prostodusznych patriotów od walki w obronie rewolucji. Nakłaniały ich też do dezercji i przyłączenia się do Austriaków. Juliette spojrzała na niego z niedowierzaniem. - To stek bzdur. Nikt ci w to nie uwierzy. Zachichotał. - A czemuż by nie? Wszyscy obecni tu mężczyźni mogą zaświad­ czyć, że w Abbaye de la Reine nie ma dziewic. Plunęła mu w twarz. Zesztywniał. - Nie mogę powiedzieć, by mi się to spodobało. - Sięgnąwszy do kieszeni, wyjął obrębioną koronką chustkę i starannie otarł ślinę z lewego policzka. - Musisz wykazać się lepszymi manierami, o ile chcesz żyć parę godzin dłużej. - Szarpnął nią ostro. - Każde zuchwalstwo zostanie natychmiast ukarane, posłuszeństwo zaś - na­ grodzone. Zrozumiałaś? - Nie. - Wkrótce zrozumiesz, obywatelko. Wkrótce zrozumiesz.

Z ł o t y kielich na Przenajświętszy Sakrament był po brzegi wypełniony ciemnoczerwonym płynem. - Wypij to - powiedział łagodnie Dupree - a może uda ci się dzięki temu uratować następną. Nie mogła zmusić się do wypicia tego płynu. Zresztą bez wątpienia i tak ją okłamywali. Te potwory nie oszczędzą nikogo. Potrząsnęła głową. Dupree skinął na mężczyznę w czerwonej czapce frygijskiej przyozdobionej trójkolorową rewolucyjną rozetą. Na ten znak czło­ wiek ów podszedł do matki przełożonej, klęczącej nago przed sędziowskim stołem.

- Zaczekajcie! - Juliette szybko uniosła kielich do ust. Zgromadzeni na dziedzińcu mężczyźni wydali radosne okrzyki. Płyn okropnie śmierdział żelazem. Boże, przecież nie powinna... Zamknęła oczy i wychyliła zawartość kielicha do dna. - Doskonale - pochwalił Dupree. Żołądek Juliette zbuntował się. Odwróciła się tyłem do oprawców i gwałtownie zwymiotowała. - Obawiam się, że to nie wystarczy - obwieścił z udawanym żalem Dupree. - Oszukałaś nas, obywatelko Justice. Musisz spróbo­ wać jeszcze raz. Dał ręką znak mężczyźnie w czerwonej czapce, który uśmiechnął się szeroko, napiął muskularne ramię i ruszył w stronę matki przełożonej. Juliette krzyknęła przeraźliwie.

O k r u t n a parodia procesu dobiegła końca, przechodząc w bestialski mord za pomocą pałek i szabli. Juliette w odrętwieniu spoglądała na twarze mężczyzn dokonujących rzezi na dziedzińcu. Przypomniało jej się, jak kiedyś mówiła Catherine, że ma dar dostrzegania uroku w odcieniach brzydoty nawet najszkaradniej szych stworzeń. Zro­ zumiała, że nigdy dotąd nie zetknęła się z prawdziwie odrażającymi stworzeniami. - Chodź, moja miła. - Dupree ujął ją za łokieć i pociągnął ku wieży. - Odczuwam potrzebę nacieszenia się tobą, zanim obywatelka Justice zginie od szabli. Podążyła za nim w milczeniu. - Zrobiłaś się jakoś bardzo potulna. Mam nadzieję, że kiedy znajdę się pomiędzy twoimi udami, wykrzeszesz z siebie trochę ognia. Zamknął drzwi prowadzące do dzwonnicy i odłożył szablę na jeden ze stopni schodów. - Kładź się. Posłusznie wyciągnęła się na zimnych kamiennych płytach i za­ mknęła oczy.

Krew. Boże, ile krwi na dziedzińcu. Duprée położył się na niej i objął ją ramionami. Czuła ciepło bijące z jego ciała. Piski dziewcząt. Jęki, krzyki sióstr. I krew, morze krwi. Duprée objął dłonią jej pierś. - Otwórz oczy. Chcę, żebyś na mnie patrzyła, obywatelko. Spełniła jego prośbę. Nachylał się nad nią. Jego kocia twarz była tak blisko jej twarzy... Uśmiechał się. - Twoje oczy podejrzanie błyszczą. Czyżbyś płakała, moja mała oby... Zatopiła zęby w jego szyi. Poczuła w ustach smak żelaza, ale tym razem ucieszyła się z tego. Krzyknął. Starał się ją odepchnąć, lecz broniła się zaciekle, głębiej zatapiając zęby. - Ty dziwko! - Zaczął miotać przekleństwa. - Zwierzę! - Próbował ją unieść, lecz mocno zaciskała ręce wokół jego barków. Krew spływała mu po ramieniu. Potrząsnęła głową, starając się przegryźć mu tętnicę. Gdy mógł już tylko ciężko dyszeć pod wpływem potwornego bólu, odepchnęła go gwałtownie, zerwała się i szybko dopadła leżącej na stopniu schodów szabli. Duprée właśnie otwierał usta do krzyku, gdy uderzyła go płazem szabli w skroń. Nie zdążył nawet pisnąć. Zwalił się na bok i zastygł w bezruchu. Szkoda, że nie udało się jej uderzyć go ostrzem szabli w szyję. Szybko podbiegła do drzwi wychodzących na południowy opus­ toszały dziedziniec. Przebiegła go w szalonym pędzie, wypadła przez bramę do ogródka warzywnego i pognała dalej pod górę w stronę cmentarza. Catherine na pewno jest w krypcie, pomyślała. Najwyraźniej udało jej się tam ukryć, skoro nie została postawiona przed tą parodią trybunału. Drzwi krypty były szeroko otwarte. Czując głęboką ulgę, Juliette zwolniła kroku. Catherine zawsze bała się ciemności, ale jednak powinna zamknąć drzwi, przemknęło

jej przez myśl. Czyżby przyjaciółka nie rozumiała, że ktoś może zauważyć otwarty grobowiec? - Nie leż jak krowa! - Rozległo się uderzenie ciała o ciało. Ruszaj się! Juliette zdrętwiała z przerażenia. Ostrożnie zajrzawszy do wnętrza, zobaczyła potężnego mężczyznę poruszającego się rytmicznie po­ między bladymi udami kobiety. Tą kobietą była Catherine. - Nieee!!! Juliette nie zdawała sobie nawet sprawy, że krzyczy, dopóki barczysty napastnik nie obejrzał się z przerażeniem przez ramię. - Co się dzieje? Kim... Tym razem Juliette nie popełniła po raz drugi tego samego błędu. Szabla trafiła ostrzem w szyję. Mężczyzna natychmiast upadł, nakrywając sobą Catherine. Juliette z trudem odciągnęła jego martwe ciało. - Wieprz! Kanalia! - Przyklękła, objęła Catherine i zaczęła ją leciutko kołysać w ramionach. - Boże, to potwory. Jesteś ranna? Catherine zadrżała. - Głupie pytanie. Oczywiście, że jesteś ranna. - Juliette odgarnęła włosy z twarzy Catherine. - Ale jesteś już bezpieczna. Jestem przy tobie. - Potwory - wyszeptała Catherine. - Jestem... cała brudna. - Nie, to nieprawda. To oni są brudni - rzuciła gniewnie Juliette. Obciągnęła suknię Catherine i pomogła jej usiąść. - Posłuchaj. Nie mamy czasu do stracenia. Zaraz nas zaczną szukać. Musimy uciekać. - Już za późno. Juliette potrząsnęła nią mocno. - Wcale nie jest za późno. Nie możemy same się poddać. Nie pozwolę, żeby cię zabili. - Boże. Już nigdy nie będę czysta. - Ćśś. - Juliette serdecznie uścisnęła przyjaciółkę i sięgnęła po szablę. Catherine patrzyła na nią szklanym wzrokiem. Juliette ujęła ją za rękę i szarpnięciem pomogła wstać.

- Chcesz, żeby mnie złapali? Chcesz, żeby zrobili ze mną to samo, co z tobą? Catherine wolno pokręciła głową. - Więc chodź ze mną i rób, co ci każę. - Juliette, nie czekając na odpowiedź, pociągnęła za sobą potykającą się Catherine. - Musimy się spieszyć, bo inaczej oni... - Zatrzymała się, rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrując się w budynki klasztoru. - Bon Dieu, podpalili klasztor! Opactwo nie zdążyło jeszcze stanąć w ogniu. Pojedyncze języki płomieni od czasu do czasu pojawiały się w oknach kaplicy. Czego innego mogła się spodziewać? Końcowe zbezczeszczenie świątyni nie było wcale straszniejsze niż to, co się niedawno rozegrało. Może nawet to lepiej dla nich. Może Dupree pomyśli, że została zamor­ dowana wraz z innymi lub spłonęła w czasie pożaru, i nie będzie przeszukiwał okolicy. Odwróciwszy wzrok od opactwa, pociągnęła Catherine w stronę bramy cmentarnej. - Pójdziemy skrajem drogi do lasu. A jak odjadą, przedostaniemy się do Paryża. - Śpiewają. - Łatwiej będzie nam ukryć się w mieście niż na wsi i... - Juliette urwała. Boże, oni naprawdę śpiewali. Żywe, chwytające za serce dźwięki pieśni dramatycznie kontrastowały z potwornością spus­ toszenia. Wiedziała, że nawet jeśli dane jej będzie dożyć sędziwych lat, nigdy nie zapomni, jak stała na tym wzgórzu słuchając morderców wznoszących pieśń wolności i rewolucji. - Brud - wyszeptała Catherine, w zapamiętaniu mnąc przód sukni. - Ćśś, są zbyt blisko. - Juliette poprowadziła przyjaciółkę przez ogród warzywny, kierując się w stronę lasu, wzdłuż muru otaczającego opactwo. - Bądź teraz przez chwilę cicho, to... - Zaczekajcie! Idziecie w złym kierunku! Słysząc głęboki męski głos, Juliette błyskawicznie odwróciła się, stając twarzą w twarz z mężczyzną kryjącym się w cieniu murów. Jest sam, pomyślała z ulgą. Mocno ściskając dłoń Catherine, drugą ręką uniosła szablę.

- Jeśli zrobisz najmniejszy krok w naszą stronę, przebiję ci serce. - Nie mam zamiaru was atakować - urwał. - To ty jesteś tą obywatelką Justice, z którą Dupree siedział przy stole trybunału. Masz jego szablę? - Tak. - Zabiłaś go? - Nie. Nie uda ci się nas zatrzymać. Nie pozwolę... - Wcale nie próbuję was zatrzymać - zapewnił ochrypłym ze zmęczenia głosem. - Próbuję was tylko ostrzec, że idziecie w złą stronę. Dupree rozstawił straże. Złapią was, gdy tylko zbliżycie się do drogi. Popatrzyła na niego podejrzliwie. - Nie wierzę ci. Dlaczego miałbyś mówić prawdę, skoro byłeś na dziedzińcu z tymi... - Szukała słowa, lecz żadne nie wydawało jej się odpowiednie dla określenia ogromu potworności. - Po coś tu przyszedł? Znudziło ci się mordowanie niewinnych kobiet? - Nikogo nie zabiłem. Ja nie... - Zamilkł na chwilę. - Zjawiłem się na dziedzińcu tuż przed tym, jak Dupree odszedł z tobą. Zostałem tu przysłany, żeby być świadkiem... Nie wiedziałem, że to będzie tak wyglądało. Juliette spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Mówię ci, że nie wiedziałem - odparł gniewnie. - Nie przepadam ani za arystokracją, ani za Kościołem, ale nie morduję bezbronnych. - Morduję? - powtórzyła głucho Catherine. - To oni je... zabili? - Tak. - Juliette przyjrzała się jej z niepokojem, ale straszna wiadomość jakby nie docierała do znajdującej się w stanie szoku Catherine. - Wszystkie? - Chyba tak. - Juliette spojrzała z nienawiścią na stojącego w cieniu mężczyznę. - On powinien to wiedzieć lepiej niż ja. - Nie liczyłem ofiar. - Ale nie pomógł im pan, póki żyły. - A jak miałem im pomóc? Co mogłem wskórać sam jeden? - Jesteś jednym z nich. Może by cię posłuchali. Dlaczego... -

Ochrypły wrzask gdzieś niedaleko sprawił, że Juliette zesztywniała z przerażenia. - Szybciej! Chodźcie za mną! - Nieznajomy wyłonił się z mroku. Juliette otaksowała wzrokiem jego sylwetkę - był średniego wzrostu. Od razu zwróciła uwagę na oczy. Pałające, o jasnych tęczówkach, były to oczy starego człowieka w młodej twarzy. - Za chwilę będzie ich tu cała zgraja. Za zakrętem, około ćwierć mili stąd, stoi mój powóz. Był ubrany w ciemnobrązowy kaftan, dopasowane spodnie, buty wysokie do kolan i białą płócienną koszulę. Nie przypominał wyglądem tych kanalii na dziedzińcu, ale przecież Duprée również ubrany był jak dżentelmen, a okazał się potworem większym jeszcze niż inni. - Nie wierzę ci. - Więc sobie umierajcie - prychnął. - Co mnie obchodzi, czy zginą jeszcze dwie arystokratki. Czemu miałbym się przejmować, że możecie być zatłuczone pałkami jak krowy w ubojni? W ogóle nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zaoferować wam pomoc. - Odwrócił się i ruszył w stronę zakrętu. Juliette zawahała się. Bała się, że ten człowiek jest taki sam jak Duprée i że spróbuje je wykorzystać, zanim je zgładzi. Kolejny krzyk. Tym razem wydawał się dochodzić z niebezpiecznie bliskiej odległości. - Zaczekaj! - Pobiegła za nim, ciągnąc za sobą Catherine, a drugą dłonią wciąż ściskając rękojeść szabli. Dopóki miała przy sobie broń, niebezpieczeństwo zaufania obcemu nie było takie znów wielkie. W razie czego rozprawi się z nim tak samo jak z mężczyzną w gro­ bowcu. - Idziemy z tobą. Nie odwrócił głowy. - W takim razie pośpieszcie się. Jeśli znajdą mnie razem z wami, poderżną mi gardło. - Pospiesz się! - Zwróciła się do przyjaciółki. - Wszystko będzie dobrze, Catherine. Wkrótce będziemy bezpieczne. Spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem.

- Co jej jest? - Młody człowiek uważnie przypatrywał się Catherine. - A jak myślisz? - Juliette posłała mu pogardliwe spojrzenie. Została potraktowana równie delikatnie jak inne kobiety. Dobrze będzie, jeśli pozostanie przy zdrowych zmysłach. - Nieraz już widziałem, że kobiety są dużo silniejsze, niż można przypuszczać. Dojdzie do siebie. - Nie poradzi sobie sama. Będę musiała jej pomóc. - Juliette uśmiechnęła się ponuro. - Potrafię to zrobić. Boże, z przyjemnością wysłałabym was wszystkich na zatracenie. - Rozumiem, co musicie teraz czuć. - Zdumiał ją ciepły ton jego głosu. Zbliżali się do zakrętu, kiedy mężczyzna zatrzymał się nagle. Zostańcie tutaj. Muszę pozbyć się Laurenta. - A któż to taki? - Stangret. Nie chcę, żeby rozeszły się pogłoski, że pomogłem wam dostać się do Paryża. Wyślę go do klasztoru pod jakimś pretekstem. - To znaczy, że wolno masakrować, ale nie wolno pomagać? - Ukryjcie się w krzakach i zaczekajcie na mnie - rzucił przez ramię, znikając za zakrętem. Juliette wciągnęła Catherine za ścianę rosnących przy drodze ostrokrzewów. Znajdowały się wciąż niebezpiecznie blisko klasztoru, skąd dochodziły krzyki i huk pożaru obejmującego coraz to nowe budynki opactwa. - Jestem brudna - wyszeptała Catherine. - To nieprawda. - Juliette łagodnym gestem odgarnęła pasmo kasztanowych włosów z twarzy przyjaciółki. - Jesteś czysta. Catherine pokręciła głową. Juliette już otwierała usta, by zaprotestować, lecz rozmyśliła się. Nie wiedziała, czy istnieją słowa, które mogą pocieszyć znajdującą się w stanie odrętwienia przyjaciółkę. Później przyjdzie czas na martwienie się o zdrowie Catherine. Teraz najważniejsze jest, by udało im się przeżyć. Zesztywniała, dostrzegłszy na zakręcie drogi sylwetkę wysokiego,

chudego mężczyzny. Czyżby stangret Laurent? Przebiegł obok nich, kierując się w stronę klasztoru. Jakieś trzy minuty później zza zakrętu wyłonili się dwaj mężczyźni. Jeden z nich był wręcz atletycznej budowy, o szerokiej, wypukłej klatce piersiowej; prawdziwy olbrzym z ogromną lwią głową. Drugim okazał się młody człowiek, który ostrzegł je przed pójściem w złym kierunku. Trzymał teraz w ręku latarnię z powozu, a migocący płomień oświetlał jego mocną kwadratową szczękę i pogłębiał jasnozieloną barwę oczu. Juliette wyłoniła się z gęstwiny i zabiegła im drogę. - Możemy już jechać? Potężny mężczyzna zatrzymał się, zaskoczony. - Bon Dieu. A cóż to za niespodzianka? Juliette rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie. Był chyba najszkaradniejszym mężczyzną, jakiego widziała w życiu. Blizna zniekształciła jego górną wargę, tak że wydawała się stale uniesiona w cynicznym uśmieszku, nos zaś wydawał się wprasowany w twarz. Ślady po przebytej ospie czyniły jego oblicze jeszcze szpetniejszym. - Nie ma czasu na pogawędki. Jesteśmy zbyt blisko klasztoru. - Mój młody przyjaciel nie wyjawił mi istoty sytuacji. - Nie było na to czasu, Georges Jacques. - Myślę, że jednak musimy chwilę zmitrężyć. - Starszy mężczyzna przyjrzał się wciąż trzymanej przez Juliette szabli. - Bądź łaskaw przedstawić mnie tym paniom, Francois. - Nie znam nawet ich imion. Powinniśmy jechać, dopóki trwa całe to zamiesza... - Przestań mnie popędzać, Francois. - Miękki pozornie głos szkaradnego mężczyzny nabrał stalowej barwy. - Mamy tu sytuację, która może okazać się dla mnie bardzo niebezpieczna, i myślę, że dobrze o tym wiesz. - Spojrzał na Juliette. - Sądzę, że powinniśmy się sobie przedstawić. Nazywam się Georges Jacques Danton, a ten porywczy młody człowiek to Francois Etchelet. - Juliette de Clement i Catherine Vasaro. - Juliette mierzyła Dantona wzrokiem. - Nie obchodzi mnie wcale, czy to jest dla pana bezpieczne. Nie pozwolę, żebyście nas zaprowadzili z powrotem.

- Co ja słyszę? Nie powiedziałem przecież, że zamierzam oddać was w troskliwe ręce marsylczyków. Chociaż z pewnością istnieje taka możliwość. - Nie, Georges Jacques. - Francois Etchelet potrząsnął głową. Nie ma takiej możliwości. Zabieramy je do Paryża. Danton popatrzył na niego zaskoczony. - Mówisz poważnie? Francois zwrócił się do Juliette. - Powóz stoi niedaleko stąd. Zaczekajcie tam na nas. Spojrzała na niego badawczo, po czym odwróciła się i poprowadziła Catherine we wskazanym kierunku.

Francois zaczekał, aż Juliette i Catherine zniknęły z pola widzenia, po czym naskoczył na Dantona: - Nie powiedziałeś mi, że to będzie rzeź! Danton znieruchomiał. - To tu była rzeź? Miałem nadzieję, że Dupree zadowoli się gwałtami. - Nie zadowolił się. Doszło tu do takiej masakry, że jeszcze nie ochłonąłem po tym, co zobaczyłem. - To co najmniej dziwne. Przecież nawykłeś do przemocy. Oczy Etcheleta zabłysły gniewem. - Ale nie takiej! Nie chcę brać w tym udziału! - Ależ... już wziąłeś! Całkiem chętnie zgodziłeś się na wyjazd do klasztoru, kiedy cię tam posłałem. - Danton uśmiechnął się ponuro. Byłeś jak pies myśliwski, który wyczuł trop w lesie. - Nie przypuszczałem, że oni... - Etchelet wykonał niecierpliwy gest ręką. - Zresztą teraz nie uda się już niczego zmienić. Musimy wywieźć stąd te pannice, zanim Duprée odkryje, że ich nie ma. - Jesteś przygnębiony - wzruszył ramionami Danton. - To prawda, że nie spodziewałem się, że sprawy tak się potoczą, kiedy wysyłałem cię tutaj w moim imieniu. Chociaż wiedząc, że masz gorącą krew, chciałem, żebyś nasycił się rozbestwieniem nieodłącznie towarzyszą-

cym takim wydarzeniom i raz na zawsze zraził się do działalności oddziałów popieranych przez Marata. - Oddziałów? To będą i inne masakry? Danton przytaknął. - Jedna jeszcze dzisiaj, w więzieniu Abbaye, tuż przy kościele Saint-Germain-des-Pres, druga - w więzieniu w dawnym klasztorze karmelitów. Będą też czystki w innych zakładach karnych. Francois, który wciąż miał przed oczami okrutne sceny roz­ grywające się na dziedzińcu, poczuł, że robi mu się niedobrze. - Na Boga, dlaczego? - A bo ja wiem? Marat twierdzi, że arystokracja i kler francuski spiskują, by obalić rząd i poddać kraj armii austriackiej. Nazywa to koniecznością oczyszczenia miasta z królewskich popleczników, wrogów politycznych i szumowin przebywających w więzieniach. - Więc to dlatego w zeszłym tygodniu urządzono obławę na tysiące arystokratów i księży i wtrącono ich do więzień? - O ile mnie pamięć nie myli, nie sprzeciwiałeś się aresztowaniom, Francois. Czyżby miękło ci serduszko? - Nie zamierzam się z tym godzić! - Francois nawet nie próbował ukryć oburzenia. Głęboko zaczerpnął tchu. - Klasztor to nie więzienie, a siostry nie są arystokratkami. - To Marat decydował o tym, jakie obiekty zostaną zaatakowane. Danton zapatrzył się przed siebie. - Zawarliśmy pewien układ. Ja się nie będę wtrącał, o ile on będzie trzymał się z dala od żyrondystów. Wiesz równie dobrze jak i ja, że bez żyrondystów w Zgromadzeniu dramatycznie zostałaby zachwiana pewna równowaga. - Nie rozumiem cię. Czemu zgadzasz się na te potworności? Myślałem... - Myślałeś, że madame Rewolucja jest chodzącą cnotą? - Danton potrząsnął olbrzymią głową. - Czysta jest tylko jej dusza. Jej ciało jest ciałem najnędzniejszej dziwki, która przyodziana w tandetne kompromisy przechodzi z rąk jednego mężczyzny do drugiego. - Nie widzę sensu tego akurat kompromisu. - Ja również nie. I dlatego chciałbym dać ci coś na uspokojenie

sumienia. Czym Duprée zamierza usprawiedliwić rzeź kobiet w klasz­ torze? - Oskarżeniem sióstr o prostytucję i zdradę stanu. - Słaba wymówka. Z drugiej strony, histeria rewolucyjna w Paryżu osiągnęła takie rozmiary, że ludzie zaakceptują wszystko, co im powie Marat, a to oznacza, że twoje przerażone panienki w jednej chwili mogą być skazane jako wrogowie rewolucji. - Wzruszył ramionami. - Będę powoził, żeby nie zatrzymały nas straże Dupréego. Moja twarz buldoga jest tak dobrze znana, że nie sądzę, by chcieli zatrzymać powóz. Gdyby do tego doszło, to już ty będziesz z nimi pertraktował. - Z najwyższą przyjemnością. - Nie wątpię. - Danton roześmiał się sardonicznie. - Widzę, że nie jesteś w najlepszym nastroju. Siądź ty lepiej w powozie ze swoimi szlachetnie urodzonymi przybłędami, mój młody ryzykancie. Nie życzę sobie więcej rozlewu krwi, dopóki nie uznam tego za konieczne. - To nie są moje „przybłędy". Kiedy dowieziemy je do Paryża, rozstaniemy się z nimi. Nie mam zamiaru się o nie troszczyć. - Zobaczymy. - Danton wspiął się na kozioł, posyłając François kpiące spojrzenie. - Nigdy bym nie przypuszczał, że zmienisz się w rycerza jakiejś arystokratki. Najwyraźniej mamy dziś wieczór samych niespodzianek.

Z a l e d w i e François zdołał usadowić się naprzeciwko Juliette i Catherine, powóz ruszył tak gwałtownie, że aż wcisnęło go w poduszki. Juliette czekała, by François odezwał się pierwszy, lecz uparcie milczał. Spojrzała nań gniewnie. Niepokojąca, jakby naładowana burzowymi chmurami atmosfera, którą roztaczał wokół siebie François Etchelet, w innych okolicznościach z pewnością zaintrygowałaby ją jako artystkę, lecz teraz jedynie ją drażniła.

- Czy wreszcie się czegoś dowiemy? Rzucił jej zmęczone spojrzenie. - Georges Jacques przewiezie nas przez posterunki straży. - Nie rozwijał tematu. - Skąd ta pewność? - To Danton. Juliette z trudem powstrzymała wybuch złości. - I co z tego? - To bohater rewolucji. Spojrzała na niego z pogardą. - Bohaterowie nie biorą udziału w rzeziach niewiniątek. - On jest ministrem sprawiedliwości, szefem Rady Wykonawczej, wielkim człowiekiem. Dzisiaj przemawiał przed całym Zgromadze­ niem i uratował rewolucję. Reprezentanci zachowywali się jak wystraszone owieczki, ponieważ Prusacy zajęli ostatnią zaporę na drodze do Paryża, Verdun, i mogą ruszyć na Paryż. Reprezentanci byli o krok od rozwiązania Zgromadzenia i poddania się, ale on im nie pozwolił. - Nie obchodzi mnie wasza rewolucja. - Juliette objęła Catherine. Martwię się tylko o nią... i o siebie, o matkę przełożoną i te wszystkie.... - Nic nie rozumiesz! - A ty rozumiesz? - Sytuację ogólną - tak. - Powoli pokręcił głową. - Ale dzisiaj niczego nie zrozumiałem. Dlaczego w ogóle byłyście jeszcze w klasztorze? Przecież poważnym ostrzeżeniem powinien być dla was sam fakt, że siostrom zabroniono was uczyć. Arystokracja jest dzisiaj we Francji w niebezpieczeństwie. Nie powinnyście były... - Catherine wcale nie jest arystokratką - przerwała mu Juliette. Jej rodzina zajmuje się produkcją perfum w Grasse, ale twoi patrioci nie pytali o pochodzenie, kiedy ją gwałcili. Francois przeniósł wzrok na Catherine. - To ona nie jest szlachetnie urodzona? Juliette potrząsnęła głową.

- To już nie ma żadnego znaczenia. - No tak. - Francois przyglądał się Catherine z intensywnością, która zadziwiła Juliette. Wygląd Catherine rzeczywiście mógł skruszyć najbardziej kamienne serce - nieruchoma, blada twarz przyjaciółki widoczna w świetle księżyca sączącego się przez okna powozu przywodziła na myśl marmurową podobiznę siostry Bernadety. Juliette wątpiła, by Francois Etchelet był wrażliwy na wdzięki jakiejkolwiek kobiety, jednak instynktownie wyczuwała, że nie stanowi on zagrożenia dla Catherine. Zaczęła zapadać w odrętwienie i zmusiła się do siedzenia prosto. Wciąż istniało mnóstwo zagrożeń, należało też podjąć ważne decyzje. Nie może poddawać się zmę­ czeniu. Ten Francois Etchelet może okazać się największym zagrożeniem. Cokolwiek nim powodowało, gdy postanowił je uratować, z pewnością nie była to galanteria wobec kobiet, było też aż nadto oczywiste, że za nic w świecie nie chciał znaleźć się w roli wybawcy. - Dokąd nas wieziesz? Nie odrywając wzroku od twarzy Catherine, Etchelet odpowiedział pytaniem na pytanie: - Masz w Paryżu rodzinę? - Mam tylko matkę. Markizę Celeste de Clement. - Markizę? No cóż, sądzę, że uda jej się znaleźć dla was bezpieczne schronienie. W takim razie zawieziemy was do niej. - To nie jest dobre rozwiązanie. Ona nie zechce mnie przyjąć. - Być może wasz przyjazd w tym momencie nie będzie jej na rękę, ale nie mam wątpliwości, że was przyjmie. - Mylisz się. Ona nie... - Urwała, spojrzawszy na jego obojętną twarz. Zobaczyła, że nie uda jej się go przekonać. On myśli tylko o tym, żeby jak najszybciej się ich pozbyć. Wparłszy się mocno w poduszki siedzenia, przymknęła powieki. - Sam zobaczysz. - Gdzie mieszka twoja matka? - Rue de Richelieu czternaście. - Jeden z najlepszych adresów w Paryżu. Czego innego mogłem spodziewać się po markizie? - Francois pochylił się, zasuwając

ciężkie aksamitne zasłony na okna. - Ale ta ulica nie nazywa się już rue de Richelieu. Rząd zmienił jej nazwę na rue de la Loi. Teraz w Paryżu jest wiele takich zmian. Juliette była zanadto zmęczona, by wypowiedzieć jakąś kąśliwą uwagę na temat tych zmian. Musi zachować siły na to, co czeka ją na powitanie w domu matki.

P o w ó z został zatrzymany tylko raz przez straże Dupreego. Danton hałaśliwie zademonstrował dobry humor, robiąc kilka sprośnych uwag na temat mizernych umiejętności sióstr, jeśli chodzi o cielesne zaspokojenie mężczyzn, dodał też, że nie może się już doczekać spotkania z żoną w Paryżu. Pozwolono im przejechać. Było jeszcze ciemno, gdy zajechali przed dom na rue de la Loi czternaście, okazały dwupiętrowy budynek usytuowany wśród równie eleganckich gmachów rozsiadłych przy wysadzanej drzewami ulicy. Jednakże choć inne domy były ciemnymi bryłami, stosownie do nocnej pory, dom pod numerem czternastym jarzył się od świateł. - Nowy kłopot? - Danton uśmiechnął się kpiąco do Francois, pomagając Juliette wysiąść z powozu. - Mamy z nimi same kłopoty. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Idziesz z nami? Danton potrząsnął głową. - Zostanę tutaj. Nie chcę, żeby kojarzono mnie z tą sprawą. Poza tym, może będziemy musieli pośpiesznie odjeżdżać. Wygląda na to, że Dantona bawi cała sytuacja, pomyślał Francois. Nie czekając na Juliette, wspiął się po sześciu kamiennych stopniach i zapukał do bogato rzeźbionych drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał ponownie, tym razem głośniej. Znowu cisza. Za trzecim razem załomotał tak, że słychać go było chyba aż na drugim końcu ulicy. Drzwi otworzyła wysoka, chuda kobieta w czarnej sukni.

- Ciszej! - wysyczała. - Chce pan pobudzić wszystkich w sąsiedz­ twie? Proszę stąd odejść. - Muszę zobaczyć się z markizą de Clement. - W środku nocy?! - wykrzyknęła. - To nie czas na wizyty. - Pozwól nam zobaczyć się z matką, Marguerite. - Juliette wyszła zza pleców Francois i stanęła na oświetlonym skrawku schodów. Gdzie ona jest? - W swojej sypialni, ale nie możesz... Juliette wyminęła ją i weszła do eleganckiego westybulu. - Jest na górze? - Tak, ale nie możesz jej teraz przeszkadzać. Biedaczka, ma wystarczająco dużo strapień na głowie, żebyś jeszcze przysparzała jej nowych. - Marguerite pełnym pogardy wzrokiem obrzuciła podartą, poplamioną krwią szarą sukienkę Juliette. - Widzę, że zakonnice nie dały rady zrobić z ciebie dobrze ułożonej panny. W co się znowu wplątałaś? - To jest Marguerite, służąca mojej matki - wyjaśniła Juliette, wstępując na schody. - Chodź ze mną, musisz się przekonać na własne oczy. Szybko weszła na górę. - Ona nie ma teraz czasu dla ciebie - dobiegł z dołu głos Marguerite. - Kazała stangretowi zaprząc powóz i wyjeżdża z tego okropnego miasta. Powóz przyjedzie lada chwila. Drzwi od jednego z pokoi na piętrze otworzyły się. - Marguerite, co tu się... - Widząc córkę, Celeste de Clement urwała w pół zdania. - Na litość boską, a co ty tu robisz? Juliette, która nie widziała matki od czasu, gdy znalazła się w klasztorze, stwierdziła, że matka niewiele się zmieniła. Być może była teraz nawet jeszcze piękniejsza. Atłasowa suknia w kolorze morskiej zieleni podkreślała szczupłą talię, a kremowa koronkowa chusta pięknie komponowała się z oliwkową barwą idealnie gładkiej skóry ramion. Lśniące czarne włosy nie były pokryte pudrem i modnymi puklami okalały jej twarz w kształcie serca. - Przybyłam oddać się pod twoją czułą opiekę. - W głosie Juliette pobrzmiewała ironia. - Abbaye de la Reine zostało wczoraj w nocy

zaatakowane przez motłoch, a moja przyjaciółka, Catherine, i ja musimy znaleźć jakieś schronienie. - Mordują więźniów. - Celeste zadrżała. - Nie wiedziałam, że zaatakowali także klasztor. Nikt mi o tym nie doniósł. - Wydaje mi się oczywiste, że w tak niespokojnym czasie rodzice interesują się losem swoich dzieci. Czy gdyby ktoś ci doniósł, co się dzieje, przybyłabyś mi na ratunek? Celeste przygryzła dolną wargę. - Po co tu przyjechałaś? Przecież wiesz, że nie mogę ci pomóc. Z ledwością sama dam sobie radę. Wiesz, ta nędzna kanalia, Berthold, kazał mi opuścić ten dom. Mówi, że czasy stają się zbyt niebezpiecz­ ne, żeby miał dodatkowo narażać się, trzymając pod swym dachem markizę. - Jej fiołkowe oczy rozbłysły gniewem. - I to po tym, jak zniżyłam się do tego stopnia, że przyjęłam tę burżuazyjną świnię do łóżka, porzuca mnie, kiedy najbardziej go potrzebuję. Teraz jestem zmuszona wracać do Hiszpanii, do tego nudnego domu w Andorze, i tam dopiero zastanowię się, co robić dalej. Znieruchomiała nagle, dostrzegając Francois stojącego na schodach za Juliette. - Kim jest ten człowiek? - To Francois Etchelet. Przywiózł mnie tu z klasztoru. - Więc niech ci pomoże. - Matka odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi. - Wystarczy spokój. - Nie. - W minacja. - To zająć. - Wbiegł otworzył drzwi

ci? - zapytała Juliette Francois, starając się zachować głosie Francois pojawiło się rozgoryczenie i deter­ ona jest za ciebie odpowiedzialna i musi się tobą na piętro, przeskakując po dwa stopnie, i gwałtownie do sypialni.

Celeste de Clement rozszerzonymi z przerażenia oczami spojrzała na niego znad skórzanej walizy, którą właśnie pakowała. - Jak pan śmie? Mówiłam już... - Ona potrzebuje pani pomocy - rzekł krótko Francois. - Jeśli będzie się błąkać po Paryżu, zaaresztują ją.

- A czemu nie martwi się pan o mnie? - ostrym tonem zapytała Celeste. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy, jak niebezpieczne jest dla mnie przebywanie tutaj bez opieki? Czyżby nie wiedział pan, ilu szlachetnie urodzonych aresztowano w zeszłym tygodniu? A teraz te potworne bestie katują, mordują i... - Gwałcą - dokończyła stojąca w progu Juliette. - Och, mam nadzieję, że nie przydarzył ci się taki kłopot, ma filie. - Matka włożyła do walizy żółtą taftową suknię. - Na szczęście nie jesteś ładna. Ładna? Jakie znaczenie miał wygląd przy tych potwornościach w klasztorze? Juliette z osłupieniem patrzyła na matkę, przypominając sobie małą Henriettę i matkę przełożoną. - Możemy już iść? - zwróciła się do Francois. Francois uparcie kręcił głową, patrząc na Celeste. - Ona jest pani córką. Proszę ją zabrać ze sobą. - To niemożliwe. Żaden arystokrata nie otrzyma pozwolenia na wyjazd z miasta. Musiałam zawrzeć układ z tą bestią Maratem, żeby zdobyć takowe dla siebie. Zresztą bardzo nieuczciwy układ. Ten łajdak myśli, że prześlę mu to, czego żąda, ale przekona się, że nie dam się tak łatwo zastraszyć... - Urwała, pochylając się nad walizą. Juliette musi liczyć wyłącznie na siebie. Czy kiedykolwiek było inaczej? Juliette odwróciła się i zeszła po schodach. Francois dogonił ją na dole. - Ona nie ma prawa cię odtrącać. A ja nie jestem za was odpowiedzialny - krzyknął gniewem. - Więc proszę nas zostawić na ulicy i wracać do swoich spraw równie ostro wybuchnęła Juliette. Dziwne, że tak bardzo była zdruzgotana wizytą u matki. Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak przewidywała, w dodatku po tym, co przeżyła minionej nocy, nie powinna zbyt żywo reagować na zranienia. Marguerite uśmiechnęła się z satysfakcją, otwierając przed nimi drzwi. - Mówiłam, żebyś jej nie przeszkadzała. Byłaś głupia, licząc...

Etchelet wydał nagle nieartykułowany pomruk i odwrócił się gwałtownie. Juliette zauważyła jedynie, że coś mignęło. Marguerite błyskawicznie została przyparta do ściany, a sztylet przytknięty do jej długiej szyi. - Co powiedziałaś? Obawiam się, że się przesłyszałem. Marguerite pisnęła przeraźliwie, wybałuszonymi oczami wpatrując się w Etcheleta. François mocniej przycisnął sztylet, aż po szyi Marguerite spłynęła kropla krwi. - Co mówiłaś, obywatelko? - Nic - pisnęła. - Nic. Juliette obserwowała, jak napiętą twarz Etcheleta wykrzywia dzika furia. Przez moment miała wrażenie, że François przeszyje sztyletem szyję Marguerite, lecz on powoli go opuścił i cofnął się o krok. Po chwili zatrzasnął za sobą drzwi i schował sztylet za cholewę buta. - Straciłem panowanie nad sobą. Powstrzymywałem w sobie chęć ataku od chwili, gdy przybyłem do tego klasztoru, i nagle nie wytrzymałem. Nie powinienem był straszyć służącej, kiedy należałoby nabić na szpikulec jej panią. - Nie spodobała się panu moja matka? - zapytała Juliette. - To dziwne. Większości mężczyzn się podoba. - Masz w Paryżu jakichś krewnych lub przyjaciół? Juliette pokręciła głową. - Musisz kogoś mieć. A co z obywatelką Vasaro? - Opiekunem Catherine jest Jean Marc Andreas. Ma rezydencję na Place Royale, ale teraz nie ma go tam. - Nie na Place Royale. - François zmarszczył czoło, pogrążony w myślach, i rzucił z roztargnieniem: - Tylko na Place de l'Indivisibilité. - Kolejna zmiana? Jak teraz ludzie odnajdują właściwe ulice? Straszna głupota - zawyrokowała Juliette. - Place Royale osiemnaście. - Są tam jacyś służący? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, a nie mogę spytać o to Catherine.

- Rzeczywiście nie możesz. - Wzrok Francois powędrował ku powozowi i Juliette ponownie zauważyła dziwne napięcie na jego twarzy. - Ona... nie czuje się dobrze. Gdy zbliżyli się do powozu, Danton spojrzał na nich pytająco. - Markiza nie okazała się zbyt uprzejma? Francois potrząsnął głową. - Markiza jest dziwką. - Przykro mi. Widzę, że będziesz musiał przytulić te opuszczone dziewczątka do swego łona i sam się nimi zająć. - Niedoczekanie twoje! - Francois otworzył drzwi powozu i uniósł, a właściwie wepchnął Juliette na siedzenie obok Catherine. Na chwilę zatrzymał wzrok na delikatnych rysach twarzy Catherine, po czym zwrócił się do Dantona: - Nie lubię psuć ci zabawy, ale jeśli jeszcze nie masz dość, zabierz nas na Place Royale. Danton wydął wargi. - Na Place Royale? Coś mi się wydaje, że te arystokratki przewróciły ci w głowie. - Miałem na myśli Place de l'Indivisibilité. - Francois machnął ręką i zatrzasnął drzwi powozu.

7

W o k ó ł eleganckiego placu rozsiadło się trzydzieści sześć domów. Wszystkie w tym samym stylu, o stromo wznoszących się dachach i wyzierających z nich mansardowych okienkach, lecz każdy miał sobie tylko właściwe ozdoby i... sekrety. Za fasadami z cegły i kamienia kryły się piękne dziedzińce i czarowne ogrody, w których pełne wdzięku fontanny rozpryskiwały perlistą wodę, gdzie można było przysiąść na marmurowych ławkach i do woli rozkoszować się upajającym zapachem róż i fiołków. Skąd ja wiem o tych ogrodach? Catherine z wysiłkiem zdała sobie sprawę, że jeden z domów wokół Place Royale należy do Jeana Marca i tam właśnie widziała taki ogród. Stali teraz przed wejściem do jego rezydencji i ktoś głośno łomotał w drzwi. Nie była tu od czasu, gdy Jean Marc zaprosił ją na Boże Narodzenie przed trzema laty. Zaskoczył ją wtedy wspaniałym podarunkiem w postaci strojnej niebieskiej sukni uszytej przez szwaczkę na podstawie miary podanej przez matkę przełożoną. Doznała wówczas wielkiego rozczarowania, że nie było tu Philippe'a i nie widział jej w tej sukni. Powiedział kiedyś, że bardzo ją lubi ubraną na niebiesko... Philippe. Poczuła ostre ukłucie bólu i z powrotem uciekła w stan odrętwienia. Francois zmuszony był długo jeszcze kołatać do drzwi, zanim wreszcie uchyliły się nieznacznie i w szparze ukazała się przerażona,

szczupła twarz sędziwego mężczyzny. Twarz ta była już mocno poorana zmarszczkami, a rzadkie białe włosy wydawały się przyle­ pione kępkami do błyszczącej różowej łysiny. Na widok Etcheleta zaczął natychmiast zamykać drzwi. Francois natarł na nie z impetem i po chwili stał już na marmurowej posadzce westybulu. - Przygotuj dwie sypialnie - rzucił, wciągając za sobą Juliette i Catherine. - Te panie zatrzymają się tu na kilka dni. Ale gdyby ktoś pytał, to dom nadal stoi pusty, rozumiesz? - Zrozumcie, nie możecie tak po prostu tu wejść... - Urwał, napotkawszy spojrzenie Francois, odwrócił wzrok, po czym popatrzył na Juliette i Catherine. Z niedowierzaniem przysunął świecznik. Mademoiselle Catherine? Juliette podeszła bliżej. - Ona jest ranna i musi wydobrzeć. Jak pan się nazywa? - Robert Dameraux. Jestem zarządcą ogrodów monsieur Andreasa i opiekuję się domem, gdy monsieur Andreas przebywa w Marsylii. Nie odrywając wzroku od Catherine, wyszeptał: - Pauvre petite. Taka bledziutka... - Robert. - Nieobecny wzrok Catherine spoczął na chwilę na jego głęboko pobrużdżonej twarzy. - Fiołki. Dałeś mi białe fiołki. Stary człowiek przytaknął. - Kiedy panienka była dzieckiem, lubiła moje kwiaty. - Były takie... czyste. Tak jakby nigdy nic ich nie skalało. Myślałam... - Zatrzymała się i byłaby upadła, gdyby w porę nie podtrzymał jej ten młody mężczyzna. Nie mogła sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Aha, Francois. To on spierał się o coś z Juliette w powozie... - Proszę przygotować łóżka - powtórzył krótko Francois, biorąc Catherine na ręce. Robert skinął głową, drobnymi kroczkami spiesznie przemierzył korytarz i wszedł na schody. Francois mocniej chwycił dziewczynę i ruszył za nim. Catherine dostrzegła ich odbicie w zawieszonym na ścianie wielkim lustrze

w złoconych ramach: drobną dziewczęcą postać, przeraźliwie bladą i obdartą, w ramionach potężnego mężczyzny. Zesztywniała, czując przypływ panicznego strachu. Nie może pozwolić, żeby tknął ją jakikolwiek mężczyzna. Ból. Brud. Nigdy już nie będzie czysta. - Przestań się tak trząść. Nie zrobię ci krzywdy - odezwał się niskim, szorstkim głosem, z którego przebijała taka siła, że Catherine poczuła coś w rodzaju ulgi. Tuż za nimi bez sprzeciwu wstępowała na schody Juliette. Gdyby ten mężczyzna był prawdziwym za­ grożeniem, nie pozwoliłaby mu nieść Catherine. Tak, przynajmniej jej mogła zaufać. Jest bardzo silny, pomyślała na wpół przytomnie, silniejszy, niż by się można spodziewać, sądząc po wyglądzie. Pod wełnianym kaftanem wyraźnie wyczuwała jego twarde mięśnie. Szyja Francois znajdowała się teraz na wysokości jej oczu, tak że wyraźnie widziała pulsowanie tętnicy w rytm serca. Przyłapała się na tym, że z zafascynowaniem wpatruje się w to rytmicznie pulsujące miejsce. Nigdy dotąd nie spotkała kogoś tak kipiącego życiem. Miał grubo ciosaną, nie­ przeniknioną twarz, lecz żywo błyszczące zielone oczy zdradzały niezwykłą męską energię kryjącą się pod maską obojętności. Męską energię. Zadrżała i nagle spostrzegła, że te rozpłomienione oczy utkwione są w jej twarzy. Przez chwilę przyglądał się jej w napięciu, po czym przeniósł wzrok na Roberta, który dotarł właśnie do podestu u szczytu schodów. Po chwili służący otwierał już trzecie drzwi po lewej stronie i pierwszy wszedł do sypialni. - Pamięta pani ten pokoik, mademoisellel Zawsze lubiła pani pokój z widokiem na mój ogród. Tak. Z trudem przypominała sobie draperie i kapę na łoże z bladoniebieskiego jedwabiu z liliowymi i srebrnymi obrzeżami, a także ozdoby z sewrskiej porcelany. Potrafiła godzinami przesiady­ wać przy oknie, obserwując, jak Robert pracuje w ogrodzie. - Dieu, tu jest straszny zaduch - Juliette przeszła przez pokój i szeroko otworzyła okno. - Nikt tu nie mieszkał od ponad roku - wyjaśnił służący, jakby

chciał się usprawiedliwić. - Nie uprzedzili nas państwo. Jak mogliście więc przypuszczać, że... - Potrzebna nam ciepła woda, czyste płócienne ręczniki i coś, w czym będziemy mogły spać i w co będziemy mogły ubrać się jutro. Wszystko jedno co - przerwała mu Juliette. - Czy w domu są jacyś inni służący? - Moja żona, Marie. Jeszcze śpi, a... - Nie dam rady sama zrobić wszystkiego przy mademoiselle Catherine. - Juliette ruszyła do drzwi. - Chodźmy, obudzimy pańską żonę. Juliette znowu rozkazuje wszystkim dookoła, przemknęło przez myśl Catherine. Biedny Robert, powinnam zwrócić jej uwagę. - Czemu tak stoisz i trzymasz ją ciągle na rękach? - fuknęła Juliette na Francois. - Połóż ją na łóżku. - Nie czekając na odpowiedź, wymaszerowała z sypialni. Francois mamrotał coś pod nosem, kierując się w stronę łóżka. - Proszę się na nią nie gniewać. Ona ma taki sposób bycia wyszeptała Catherine, gdy Francois kładł ją na jedwabnej kanapie. - Jak dragon. - Nie, nie, ona chce zawsze dobrze. - Dlaczego broni Juliette? Jakie ma znaczenie, co myśli sobie ten nieznajomy? Zamknęła oczy i starała się powrócić do kojącego odrętwienia bez żadnych myśli, w które udało jej się zapaść w powozie. Myślała już, że młody mężczyzna dawno odszedł, gdy nie­ spodziewanie jego głos przerwał ciszę. - Wyglądasz jak trup. Otworzyła oczy i ujrzała, że wpatruje się w nią uważnie. - Słucham? - Leżysz jak nieżywa. Ból wkrótce minie. Kobieta jest przy­ stosowana do przyjmowania w siebie mężczyzny. Zobaczysz, szybko dojdziesz do siebie. Catherine pokręciła głową. Owszem, wyzdrowieje, ale nigdy nie będzie taka jak przedtem. Zawsze będzie miała na sobie to potworne piętno.

- Myli się pan. - Nie, na pewno mam rację. Nie bądź nierozsądna. Nie ponosisz winy za to, co się stało, i nie powinnaś odczuwać żadnego wstydu. Jesteś cały czas taka sama. To nie ciało stanowi o tym, kim jesteś. Spojrzała na niego w oszołomieniu. W jego słowach była ta sama gwałtowność, która już wcześniej przyprawiła ją o zawrót głowy. - Słyszysz? Nic się nie zmieniłaś. Jesteś taka sama. Nie zabrano ci niczego, co stanowi o wartości człowieka. - Czemu na nią krzyczysz? - Juliette powróciła do pokoju z miską wody i czystymi ściereczkami. - Nie masz rozumu? Dosyć się już nacierpiała, żebyś jeszcze miał na nią krzyczeć. - Wcale nie krzyczałem. Juliette przysiadła na łóżku obok Catherine. - Wyjdź stąd. Muszę ją umyć i położyć do łóżka. Zaczekaj na mnie na dole. Rzuciwszy jej gniewne spojrzenie, Francois odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Nie powinnam tak tu leżeć i pozwalać, żeby Juliette się mną zajmowała, pomyślała Catherine. Przyjaciółka miała sine koła pod oczami, a jej ręce drżały, gdy zanurzała ściereczkę w misce z wodą. Była najwyraźniej u kresu sił. Catherine z wysiłkiem sięgnęła po ściereczkę. - Zrobię to sama. Juliette odtrąciła jej rękę. - Leż spokojnie. - Na chwilę przymknęła powieki, a gdy je otworzyła, jej oczy pełne były łez. - O, Boże, przepraszam. - Nie przepraszaj. To ja powinnam cię przeprosić - wyszeptała Catherine. - Jestem dla ciebie ciężarem. Spróbuję ci pomóc... - Ćśś... - Juliette uśmiechnęła się przez łzy. - Pomożesz mi, jeśli nie będziesz się ze mną spierać. Nie mam już na to sił. Niemal niezauważalny uśmiech zaigrał na wargach Catherine. - Nieprawdopodobne. Nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę coś podobnego z twoich ust.

- Śmiejesz się ze mnie. Skoro wciąż możesz się śmiać, to znaczy, że nie jest tak źle. A teraz leż spokojnie i pozwól sobie pomóc. Catherine zamknęła oczy i z ulgą zapadła się w gęstą mgłę.

Co zamierzasz zrobić? - Niecałą godzinę później Juliette wpadła jak burza do salonu i zatrzymała się przed Francois. - Nie możesz jej tu zostawić samej, bez opieki. - Ma przecież ciebie - odparł Francois. - Jestem zaskoczony, że wydaje ci się potrzebny jeszcze ktoś. - Mam wystarczająco dużo rozsądku, żeby wiedzieć, że nie uda mi się wydostać nas bezpiecznie z Paryża. - Spojrzała mu prosto w oczy. - A tutaj nie możemy czuć się bezpieczne. Mówiłeś, że Danton to jeden z bohaterów rewolucji. Jeśli tak wpływowi ludzie stoją za tym, co zdarzyło się dzisiejszej nocy... - zrobiła pauzę, usiłując odepchnąć koszmarne wspomnienia, i głęboko zaczerpnęła tchu - ...to znaczy, że cały świat zupełnie oszalał. - Francois milczał, więc zaatakowała go ponownie. - Muszę wiedzieć, w jakim jesteśmy położeniu. Kim byli ci ludzie, którzy zaatakowali klasztor? Dupree nazywał ich marsylczykami. - To ochotnicy z Marsylii i Genui, w większości kryminaliści. Żyrondyści najęli ich, by przymaszerowali do stolicy chronić ich przed Gwardią Narodową Komuny Paryża. Niestety, kiedy przybyli do Paryża, Marat przebił ofertę żyrondystów i teraz ci ochotnicy należą do niego. - Żyrondystów? - Nawet w klasztorze musiałaś słyszeć o żyrondystach. - A niby dlaczego miałam interesować się tam waszą kretyńską polityką? Wyjaśnij mi to wszystko. - Członkowie Zgromadzenia należą do wielu różnych klubów politycznych. W Zgromadzeniu są teraz przedstawiciele trzech głównych stronnictw. Żyrondyści prezentują postawę umiarkowaną; chcą zachować zarówno konstytucję, jak i monarchię. Jakobini są radykałami i chcą pogłębienia rewolucji.

- A ta Komuna Paryża? - Większość stanowią w niej kordelierzy. Mają do dyspozycji Gwardię Narodową, a przez to praktycznie rządzą Paryżem. - Uśmie­ chnął się krzywo. - Tak, tak, szabla jest bardziej przekonującym argumentem niż najwspanialszy popis oratorski. - Duprée jest kordelierem? Francois skinął głową. - Jean Paul Marat steruje Komuną Paryża, a Duprée jest jego człowiekiem do specjalnych poruczeń. - A do jakiego stronnictwa należy twój wielki Danton? - Jest przywódcą kordelierów i działa w Komunie Paryża. Ale nie jest radykałem. Wierzy, że należy robić tylko to, co najlepiej służy rewolucji. - A więc to rzeź niewinnych kobiet najlepiej służy rewolucji? Zamachała gwałtownie ręką, by nie próbował protestować. - Czy mogę zwrócić się o ochronę do tych żyrondystów? - Nie możesz ich skłaniać do działania przeciwko Komunie. Oni dużo mówią, ale niewiele robią. - W takim razie zupełnie nie mogę liczyć na to, że ktoś z rządzących okaże zdrowy rozsądek. Najwyraźniej Catherine i ja musimy bronić się same. - W zatroskaniu zmarszczyła czoło. Spróbuj się upewnić, czy nikt nie wie, że tu jesteśmy, i umożliwić nam jak najszybsze opuszczenie Paryża. - A dlaczego to ja mam macie dużo szczęścia, że was - Wcale nie uważam się w pięści. - Jestem wściekła i zapłacić.

się tym wszystkim zajmować? I tak stamtąd wywiozłem. za szczęściarę. - Zacisnęła dłonie ktoś za to musi zapłacić. Ty musisz

- Dlaczego? - Bo tam byłeś. Jeśli nie brałeś odpowiedzialności za to, co się tam stało, nie powinieneś był w żadnym wypadku przyjeżdżać do klasztoru. - Uśmiechnęła się ponuro. - A jeśli życzysz sobie usłyszeć, z jakiego jeszcze powodu powinieneś nam pomóc, to powiem ci, że zabiłam bydlaka, który zgwałcił Catherine. Myślisz, że

Komuna będzie przychylnie usposobiona do faktu, że pomogłeś morderczyni jednego z ochotników? W odpowiedzi odwrócił się i ruszył do drzwi. Juliette zawołała za nim: - Jeszcze jedno! Zanim wyjdziesz, porozmawiaj z tym ogrod­ nikiem, Robertem. Nie zaszkodzi trochę go postraszyć. - Nie mam zwyczaju straszyć starszych ludzi. - Owszem, masz. Myślę, że masz zwyczaj straszyć wszystkich, którzy stają ci na drodze. Francois zatrzymał się w drzwiach salonu. - Ten człowiek nie przedstawia dla was żadnego zagrożenia. Wydaje się bardzo lubić twoją przyjaciółkę. - Strach skuteczniej niż sympatia powstrzyma go od paplania. - Jesteś niezwykle subtelna, obywatelko. - Catherine jest subtelna. I co z tego? Czy to ją uratowało? Powoli, zmęczonym gestem potarła palcami skronie. - Nie mogę nikomu zaufać. Wszystko się zupełnie zmieniło... Nic już nie będzie takie samo. Francois przyglądał się jej przez chwilę. - To prawda. - Odwrócił się. - Porozmawiam z Robertem. Po jego wyjściu z pokoju Juliette poczuła, jak jej napięte mięśnie rozluźniają się. Zachwiała się i omal nie upadła. Odruchowo chwyciła się stojącego obok stolika. Nie może poddać się słabości. Catherine jej potrzebuje, i wiadomo aż nazbyt dobrze, że nie może liczyć na nikogo innego. Francois Etchelet pomagał im dosyć niechętnie i w każdej chwili mógł je zostawić samym sobie. Danton pomoże tylko w takim stopniu, w jakim Etchelet zdoła go do tego nakłonić, a Jean Marc Andreas przebywa gdzieś daleko stąd, teraz, kiedy Catherine tak bardzo go potrzebuje. Ci nieznajomi nie muszą wcale pomagać Catherine, ale Jean Marc jest przecież za nią odpowiedzial­ ny. Dlaczego nie przyjechał po nią do klasztoru, zanim wydarzyły się te potworności? Dzika furia, która ogarnęła ją na myśl o Jeanie Marcu, natychmiast odegnała zmęczenie. Wolała zmagać się z gniewem niż z lękiem

i rozgoryczeniem. Jeszcze chwilę musi się trzymać, później przyjdzie czas na odpoczynek. Porozmawia z Marie i Robertem, potem zaś pójdzie do swojej sypialni, umyje się i zaśnie, a rano odzyska siły. Uniosła świecznik ze stolika i kierowała się do drzwi, gdy nagle jej wzrok przyciągnęła barwna plama w rogu pokoju. Zatrzymała się gwałtownie, ze wzrokiem utkwionym w ścianę. Uniosła świecznik wyżej i powoli podeszła do niewielkiego obrazu wiszącego na ścianie. Tańczący na Wietrze. Z pewnością teraz umiałaby namalować go lepiej, lecz oceniła, że i ta praca nie jest wcale zła. Oczywiście, nie była tak wspaniała jak zdobiące ściany dzieła Bouchera, Doyena, Fragonarda i innych wybitnych artystów. Gdy tak rozglądała się po salonie, ogarniało ją rosnące zdumienie. Wystrój wnętrza świadczył o dobrym smaku właściciela. Piękne złote arabeski zdobiły białe ściany, meble zostały starannie wykonane z najlepszych gatunków drewna. Wszystko w tym pomieszczeniu tchnęło wyrafinowaną elegancją. Dlaczego więc Jean Marc Andreas zawiesił tu jej obraz? Nerwowo wzruszyła ramionami. I dlaczego namalowała go dla niego? Przecież pragnął mieć prawdziwego Tańczącego na Wietrze, nie zaś jego podobiznę. Wmawiała sobie, że zrobiła to z wdzięczności za wysłanie jej do klasztoru, ale czy nie kryło się za tym coś jeszcze? Nigdy całkowicie nie wymazała z pamięci wspomnień tamtych dni i nocy spędzonych w gospodzie. Czy chciała, żeby ją pamiętał, tak jak ona pamiętała go przez te lata? Nonsens. To tylko zafascynowanie jego twarzą tak ją odurzyło. Nic innego. Spłaciła swój dług i ich rachunki są wyrównane. Szybko wyszła z salonu, zostawiając w ciemności Tańczącego na Wietrze.

U l o k o w a ł e ś już bezpiecznie swoje zranione owieczki? - zagadnął Danton, gdy Francois zbliżył się do powozu. Francois przytaknął. - Wyglądasz, jakbyś wcale nie był zachwycony, że się ich pozbyłeś.

- Wcale się ich nie pozbyłem. Juliette de Clement właśnie mi powiedziała, że przed opuszczeniem klasztoru zdążyła zabić człowieka. Danton gwizdnął przeciągle. - Co oznacza, że nie tylko pomogliśmy wrogowi państwa, ale również morderczyni bohatera rewolucji. - Zachichotał. - Muszę przyznać, że zaczynam darzyć szacunkiem naszą małą arystokratkę. Ma pazury i potrafi je wystawiać. - Na nas. - Duprée znany jest z tego, że lubi się targować. Możesz mu je zwrócić w zamian za to, że zapomni o naszej pomocy w ucieczce. Francois oczami wyobraźni ujrzał nagle Catherine Vasaro, potwor­ nie wyczerpaną psychicznie, przerażoną, napiętą, tuż przed tym, jak Juliette powróciła do sypialni. Bez trudu mógł sobie wyobrazić, co by się z nią stało, gdyby wpadła w łapy Dupreego. - I co postanowiłeś? Francois wdrapał się na kozioł i usiadł obok Dantona. - Dałoby mu to możliwość trzymania nas w szachu. Myślę, że rozsądniejszym wyjściem będzie wywiezienie ich z Paryża. Danton obdarzył Etcheleta przenikliwym spojrzeniem. - A my obaj jesteśmy rozsądni, czy tak mam to rozumieć? Wydął wargi w ironicznym uśmiechu. - Z jakiegoż to innego powodu znaleźliśmy się w gronie tych „rozsądnych" mężczyzn, strzegących naszego narodu? - Strzelił z bata i konie ruszyły z kopyta. - Rób, co chcesz. Ale jeśli będziesz chciał uczynić mnie współtowarzyszem ewentualnej niedoli, wyprę się ciebie. - Tak jak Piotr wyparł się Jezusa? - Dokładnie tak samo. Francois wolno pokręcił głową. - Nie, nie wyprzesz się mnie. - Dlaczego tak myślisz? - Możesz mnie przeklinać, może nawet rozwalisz mi łeb pałką, ale nie wyprzesz się mnie. - Spojrzał z ukosa na Dantona i nieznacznie się uśmiechnął. - Jak myślisz, Georges Jacques, czemu zdecydowałem

się dołączyć do ciebie, kiedy dwa lata temu przybyłem do Paryża? Bo wszyscy znają twoją lojalność. Danton wykrzywił wargi w uśmiechu. - Życie nie zawsze jest takie proste. Lojalność może nie wytrzymać próby. Francois nie odezwał się. - Ty uparty ośle, posłuchaj mnie wreszcie. Jestem taki sam jak inni. Też się boję, bywam zmęczony i zachłanny. A któż może wiedzieć lepiej od ciebie, jak bardzo potrafę być zepsuty? Nie ufaj mi. Nie ufaj nikomu. Francois w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Danton westchnął. - No dobrze. Jak zamierzasz wywieźć je z Paryża? Francois wzruszył ramionami. - Pomyślę. Coś mi przyjdzie do głowy. - Nie czekaj, aż ułożysz swój skomplikowany plan. I kto powie­ dział, że Baskowie to prości wieśniacy? Nigdy nie pójdziesz prostą ścieżką, jeśli tylko uda ci się znaleźć krętą. - Kręte ścieżki są mniej nużące i na dłuższy dystans bez­ pieczniejsze. Danton w milczeniu potrząsnął głową i zaciął batem konie.

N i e trafiliśmy na ślad obywatelki Justice - rzekł do Dupréego Picard. - Posłałem ludzi, żeby przeczesali okoliczne wioski. Ale nie martwcie się, obywatelu, znajdziemy ją. - Wcale się nie martwię. Dziwka nie mogła zajść zbyt daleko. Piękny łańcuszek złotego wisiorka, który Picard obracał w rękach, był zerwany i poplamiony krwią. Duprée sięgnął po wisiorek i ułożył go w dłoni. - Znalazłeś to w grobowcu obok Malpana? Marsylczyk przytaknął. - Pod jego ciałem. - I coś jeszcze? - Był tam jeszcze obraz przedstawiający klasztor. - Picard

zachichotał. - Dziwne znalezisko w grobowcu zakonnicy. Ale swoją drogą, kobieta musi mieć coś nie tak w głowie, żeby chcieć zostać zakonnicą, nieprawdaż, obywatelu? - Tak - odpowiedział nieprzytomnie Duprée, unosząc wisiorek, by przyjrzeć mu się lepiej w pierwszym nieśmiałym blasku poranka. To niezwykle misterna robota, godna szyi księżniczki, pomyślał. Kobieta, która go nosiła, była albo księżniczką, albo córką hrabiego lub markiza. - Mogę wrzucić to malowidło do wozu z łupami dla Komuny? - Co? Aha, tak, możesz śmiało. - A ten wisiorek? Duprée władczo zacisnął palce wokół złotego wisiorka. Zapewne należał do szlachetnie urodzonego dziecka, dziecka chwały, przy­ zwyczajonego do towarzystwa królów i królowych. Jeśli teraz się go pozbędzie, zostanie przetopiony albo skradziony, by ozdobić potem tłustą szyję żony sklepikarza. Tak piękny wisior zasługiwał na lepszy los. - Zapomnij o tym, że go znalazłeś. Ja się nim zajmę. Picard uśmiechnął się chytrze. - I zobaczymy go na piersi tej aktoreczki, o której mówi pan, że jest taka chętna? Duprée posłał Picardowi pogardliwe spojrzenie. Czy ten dureń nie rozumie, że taki przedmiot trzeba ofiarować komuś, kto naprawdę jest tego wart? Camille Cadeaux zajmowała, co prawda, pewne miejsce w jego życiu, lecz było to miejsce ciemne i tajemnicze, i nie miało nic wspólnego z chwałą. Picard był nie tylko głupcem, lecz w dodatku, odkąd został zastępcą Dupréego, pozwalał sobie na coraz zuchwalsze, irytujące uwagi na osobiste tematy. Będzie musiał usadzić tego drania. - Nie, nie mam zamiaru dać go Camille. - Odda łańcuszek do naprawy i każe go oczyścić i wypolerować, tak by złoto ponownie błyszczało i świeciło jak wtedy, gdy noszono je w Wersalu. - Ofiaruję go jedynej kobiecie we Francji, która jest tak bez skazy, że godna jest go nosić.

- A cóż to za kobieta? Dupree wyjął z kieszeni obrębioną chusteczkę i zaczął pocierać nią zaschniętą plamę krwi na delikatnej gałązce bzu zdobiącej złotą powierzchnię. - Moja matka.

Catherine krzyczała. Juliette wyskoczyła z łóżka, lecz przemierzywszy połowę swojej sypialni, oprzytomniała. Co się działo? Catherine mocno spała, kiedy zaglądała do jej pokoju przed udaniem się na spoczynek. Przed drzwiami sypialni Catherine, które Juliette zostawiła uchylo­ ne, stał Robert Dameraux, nerwowo zaciskając dłonie. - Mademoiselle Catherine... - Ona ma gorączkę - stwierdziła Juliette, szybko przechodząc obok niego. - Ja się nią zaopiekuję. Wracaj do łóżka. - Do łóżka? - zapytał zaskoczony. - Wcale nie leżałem w łóżku. Siadaliśmy właśnie z Marie do kolacji, kiedy usłyszeliśmy, że mademoiselle Catherine krzyczy. Do kolacji? W takim razie panujący w korytarzu półmrok nie oznaczał świtu, tylko zmierzch. Przespały cały dzień. Catherine ponownie krzyknęła. - Nie jesteś mi potrzebny. - Juliette otworzyła drzwi. - Jak zjecie kolację, proszę przynieść trochę zupy i wino dla mademoiselle Catherine. - Zatrzasnęła za sobą drzwi i wzdrygnęła się. Miała wrażenie, że huk rozsadzi jej pulsujące bólem skronie. Język miała obłożony, a gardło nieznośnie zaschnięte. Dieu, jak bardzo nie chciała stawiać temu czoła w tej chwili. Catherine jęknęła, poruszyła się niespokojnie na łóżku, lecz nie obudziła się. Juliette zmobilizowała się i podeszła bliżej. - Okna są otwarte. Chcesz, żeby wszyscy w sąsiedztwie dowie­ dzieli się, że tutaj jesteśmy? Zbudź się! - Chwyciwszy przyjaciółkę za ramiona, potrząsnęła nią mocno. Catherine powoli uniosła powieki.

Gdy Juliette ujrzała dzikie, nienormalnie błyszczące oczy przyjaciółki, natychmiast opuściła ją cała złość. - Jesteś już bezpieczna. To znaczy na tyle, na ile można być bezpiecznym w tym mieście szaleńców. - Juliette? - wyszeptała Catherine. - Śniło mi się... - Zadrżała. Ale to prawda, tak? Juliette przysiadła obok niej na łóżku. - Tak, to prawda. - Oni mnie zranili - ciągnęła Catherine zdziwionym, dziecięcym głosikiem. - Tak jak Henriette i siostrę Matyldę. Juliette ujęła dziewczynę za rękę. - Tak. - Rozdarli moją sukienkę, a potem rozdarli... mnie. - Tak. - Juliette mocniej ścisnęła dłoń Catherine. - Ale, dzięki Bogu, żyjesz, a ja zabiłam kanalię, która to zrobiła. - To morderstwo. - Oczy Catherine rozbłysły łzami. - Przeze mnie popełniłaś morderstwo. - To nie przez ciebie. To był wyłącznie mój wybór. - Nie, to ja jestem temu winna. Ty byś nigdy nie... - Chciałam to zrobić - przerwała jej Juliette. - Cieszę się, że to zrobiłam, i żałuję, że nie mogłam zabić ich wszystkich. - Wcale tak nie myślisz. - Mówię prawdę - zapewniła ją gniewnie Juliette. - Chciałabym, żeby wszyscy zdechli. I żeby smażyli się w piekle. Myślisz, że powinnam im przebaczyć? A ty masz zamiar przebaczyć temu wieprzowi, który cię zgwałcił? - Ja... ja nie chcę teraz o nich myśleć. - Catherine odwróciła się twarzą do okna. - Nie chcę teraz myśleć o żadnym z nich. Juliette zesztywniała, przejęta zgrozą. O nich! Była tak zmęczona, że nie zauważyła, iż Catherine mówiła o napastnikach w liczbie mnogiej. - Catherine, ilu mężczyzn... cię zraniło? Niemal niedosłyszalnie odpowiedziała: - Dwóch.

Juliette ogarnęła głucha wściekłość, pozbawiając ją tchu i przy­ prawiając o gwałtowne pulsowanie krwi w skroniach. - Przecież w grobowcu był tylko jeden. - Był jeszcze jeden przed nim. On potem wyszedł... - Głos Catherine załamał się. - Ale ten drugi został. Robił to ciągle i ciągle, dopóki ja... - Ćśś... Postaraj się znowu zasnąć. - Juliette otoczyła przyjaciółkę ramionami. - On już nie może cię zranić. - Może. Śnił mi się. Był nade mną. Ranił mnie. Pochylał się nade mną, ale nie miał twarzy. - Ciałem Catherine wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. - Nie miał twarzy. - Miał twarz. Po prostu w grobowcu było za ciemno, żebyś mogła ją dostrzec. - To były cienie. Oni nie mieli twarzy. Myślałam, że gdybym mogła zobaczyć wyraz ich twarzy, dowiedziałabym się, dlaczego oni mi to zrobili. Myślałam, że coś z tego zrozumiem, ale oni nie mieli twarzy. - Dyszała ciężko, jak po biegu. - A potem zorientowałam się, że ja też nie mam twarzy. Byłam niczym. Byłam czymś, co można zużyć i wyrzucić. To, co oni mi zrobili, nie miało znaczenia, ponieważ już byłam taka brudna, że nie mogłam być brudniejsza, bardziej skalana... - To nieprawda - przerwała gniewnie Juliette. - To wszystko nieprawda. To nie była twoja wina. - A co to za różnica? Przecież wiesz, że powinnością kobiety jest zachowanie czystości dla męża. Myślisz, że któryś mężczyzna będzie chciał za żonę kobietę, która była tak potraktowana? Juliette zawahała się. Nie mogła okłamywać Catherine i twierdzić, że ta sprawa nie ma żadnego znaczenia. Świat w większości przypadków nie był dla kobiet ani sprawiedliwy, ani nie obchodził się z nimi zbyt łagodnie, a już w sprawie dziewictwa mężczyźni często zachowywali się szczególnie nieuczciwie. - Nikt nie musi o tym wiedzieć. W Wersalu kobiety znały różne sztuczki, żeby oszukać pana młodego, żeby mężczyzna uwierzył, że pojmuje za żonę dziewicę. Mogłybyśmy...

- Nie mogłabym nikogo okłamać. Jestem już wystarczająco napiętnowana, żeby dodatkowo obciążać się mówieniem nieprawdy. Przede wszystkim, nigdy nie zgodzę się wyjść za mąż. - Oczy Catherine poruszały się gwałtownie za powiekami, jak u oszalałego z trwogi zwierzęcia. - On by mnie ranił. Nie pozwolę na to. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie jeszcze ranił, dotykał. Juliette przełknęła z trudem, próbując pozbyć się nieznośnego uczucia dławienia w gardle. - Nikt cię już nie zrani. Postaraj się teraz zasnąć. Potem Robert przyniesie zupę i wino. - Nie jestem głodna. Nie zostawisz mnie? - wyszeptała Catherine, zamykając oczy. - Boję się, że znów mi się przyśni... Jest już i tak w półśnie, pomyślała Juliette. Rozumiała, iż jest rzeczą naturalną, że po tak koszmarnych przeżyciach Catherine chce się odgrodzić od świata, lecz przyjemność, z jaką przyjaciółka pogrążała się we śnie, sprawiła, że Juliette poczuła się nieswojo. Catherine niespodziewanie otworzyła przerażone oczy. - Juliette, a czy ciebie oni nie skrzywdzili? Nie złapali cię? Krew. Matka przełożona klęcząca przed trybunałem. Zloty kielich na Przenajświętszy Sakrament. Drobna dłoń Dupreego dająca znak mężczyźnie czapce.

w

czerwonej

Juliette z wysiłkiem odegnała od siebie potworne obrazy i uśmiech­ nęła się do Catherine. - Oczywiście, że mnie nie skrzywdzili. Myślisz, że tak łatwo jest mnie złapać? Catherine odetchnęła z ulgą. - Wcale tak nie myślałam. Wiedziałam, że nikomu nie pozwolisz się skrzywdzić. Jesteś na to zbyt silna. Krew. Juliette krzepiącym gestem uścisnęła dłoń Catherine. - Ty też jesteś silna, Catherine. Zobaczysz, szybko dojdziesz do siebie.

- On powiedział dokładnie to samo - szepnęła Catherine. - Kto? - Ten mężczyzna. Francois. Juliette z trudem ukryła zdziwienie. Zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić Etcheleta wypowiadającego słowa pocieszenia. Skłonna była raczej przypuszczać, że spodziewa się on, iż każdy winien reagować na przeciwności losu z tą samą hardością, która wydawała się nieodłączną częścią jego charakteru. - W takim razie ma więcej rozumu, niż myślałam. - On był o coś zły. Nie wiem, o co... - Nie martw się tym. - Juliette puściła rękę Catherine i wstała. O nic się nie martw. Usiądę w fotelu i będę... - Zginął! - Catherine nerwowo szukała czegoś przy kołnierzu koszuli nocnej. - Mój medalion! Nie ma go! Juliette zesztywniała, przejęta nagłą trwogą. Dlaczego zeszłej nocy nie zauważyła, że Catherine nie ma łańcuszka na szyi? Jeśli Duprée znalazł medalion obok ciała zabitego w grobowcu, ma teraz podobiznę Catherine! Spróbowała się opanować. Catherine mogła zgubić medalion wszędzie, a nawet jeśli został on przez kogoś odnaleziony, znalazca mógł nie odkryć miniatury. Szpara w medalionie była niemal niewidoczna. - Tak go lubiłam. Chciałam zawsze mieć go przy sobie, a teraz zaginął. Catherine najwyraźniej nie skojarzyła zgubienia medalionu z napaś­ cią w grobowcu, a Juliette była ostatnią osobą, która zwróciłaby jej na to uwagę. - Namaluję ci inną miniaturę. - To już nie będzie to samo. - Catherine przymknęła powieki i odwróciła twarz. - Nic już nigdy nie będzie takie samo. Juliette usiadła w fotelu, wtulając głowę w wysokie oparcie. Catherine użyła słów niemal identycznych z wypowiedzianymi przez Juliette zeszłej nocy w salonie. Chciałaby móc spierać się z Catherine na ten temat, cóż jednak robić, skoro przyjaciółka mówiła prawdę?

P ł o m i e ń świecy migotał nad jej łóżkiem, przypominając mieniący się topaz na aksamicie ciemności. Będę musiała nauczyć się malować ogień, pomyślała sennie Juliette. Próbowała już raz czy dwa, ale bardzo trudno było oddać naturę żywiołu. Ogień zmieniał swą barwę od żółtej do szmaragdowej, od bursztynowej do rubinowej. Znacznie łatwiej malowało się ludzi. Gdy już raz zajrzało się pod pancerze, którymi odgradzali się od świata, to... - Nic ci nie jest? Głęboki męski głos, wibrujący niepokojem, dobiegł ją gdzieś zza płomyka świecy. Juliette szybko przeniosła wzrok z płomienia na twarz ledwie widoczną w półcieniu. Wydatne kości policzkowe, zuchwałe czarne oczy i kształtne wargi jakby wciąż wykrzywione w cynicznym uśmieszku. Jean Marc! Jest tu. Ogarnęła ją żywiołowa, dzika radość. Po tylu latach oczekiwania, nareszcie! - Odpowiadaj! Usiadła na łóżku i natychmiast oprzytomniała, pobudzona ostrym tonem jego głosu. - Czemu pan po nią nie przyjechał? Jest pan za nią odpowiedzialny i to nie w porządku z pana strony, że... - Uspokój się. - Palce Jeana Marca drżały, kiedy kładł je na jej ustach. - Na litość boską, nie naskakuj tak na mnie. Właśnie wróciłem z klasztoru i myślałem, że obie nie żyjecie. Pędziłem tutaj... Więc Philippe zdążył na czas? - Philippe? - Wysłałem Philippe'a, żeby... - Urwał, widząc bezgraniczne zdumienie na jej twarzy. - Boże, to on po was nie przyjechał? - Mówiłam już panu, że nikt nie przyjechał po Catherine. - Posłała mu gniewne spojrzenie. - Pozwolił pan, żeby te kanalie ją zgwałciły. Gdyby ją zabili, to byłaby pana wina. Przez parę tygodni do klasztoru ciągle przyjeżdżały powozy i uczennice jedna po drugiej odjeżdżały, ale po Catherine nikt nie przyjechał.

Jean Marc znieruchomiał, zaszokowany. - Catherine została zgwałcona? - W świetle świecy Juliette dostrzegła, że jego smagła cera nagle poszarzała. - Mój Boże... to dziecko... - Gwałcili nawet stare kobiety i dzieci. - A co z tobą? Wszystko w porządku? - Jak może być w porządku po tym, co widziałam... - Merde! Juliette, czy ciebie też skrzywdzili? - Catherine została zgwałcona przez dwóch mężczyzn i teraz... - Już mi mówiłaś o Catherine. Pytam o ciebie. - Chwycił ją za ramiona i zajrzał jej w oczy. - Powiedz, czy też zostałaś zgwałcona? - Nie. Gwałtownie wypuścił z płuc powietrze i zwolnił uścisk. - Chwała Bogu! Mam już wystarczająco silne poczucie winy, żebym chciał jeszcze obciążać się twoim nieszczęściem. - Powinien pan mieć wielkie wyrzuty sumienia. Czemu pan nie przyjechał? - Załatwiałem nie cierpiące zwłoki interesy w Tulonie. Kiedy otrzymałem wiadomość od matki przełożonej, pojechałem do Vasaro i poleciłem Philippe'owi, by ruszył do klasztoru po ciebie i Catherine. Powinien był tam dotrzeć już parę dni temu. - Pewnie też miał ważne interesy i nie przyszło mu do głowy, że dobro Catherine jest wystarczająco ważne, żeby poświęcić jej trochę własnego czasu. - Nie wiem, czemu jeszcze go tutaj nie ma. - Jean Marc zacisnął wargi. - Ale już ja się tego dowiem. - Już za późno. O dwa dni za późno. - Juliette poczuła, że łzy napływają jej do oczu, i szybko zamrugała powiekami, by je powstrzymać. - Oni ją skrzywdzili, Jeanie Marcu. - Wiem. - Jean Marc wpatrywał się w nią w napięciu. - Nie muszę ci chyba mówić, że tego, co się stało, będę żałował do końca życia. Teraz mogę jedynie starać się naprawić wyrządzone krzywdy. Naprawdę nic złego ci się nie przydarzyło? - Prawie nic. - Zmarszczyła czoło. - Och, zapomniałabym. Byłam zmuszona zabić człowieka.

Blady uśmiech rozjaśnił na chwilę zaciętą twarz Jeana Marca. - Nie uważałaś, by to było warte wspominania? - To była kanalia. On zgwałcił Catherine. Uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy. - To prawda. Kanalia. Żałuję, że to nie ja pozbawiłem go życia. - Był tam jeszcze inny mężczyzna. Jeśli go pan odnajdzie, będzie pan mógł go zabić. Skłonił się afektowanie. - Zbytek łaskawości, Juliette. A teraz powiedz mi, jak udało wam się wyrwać z tego piekła. Krótko zrelacjonowała mu najważniejsze wydarzenia, napomykając, jak Francois Etchelet i Danton pomogli im w ucieczce. - Francois Etchelet - powtórzył cicho. - Mam wobec niego dług wdzięczności. - Zapewniam pana, że pomagał nam bardzo niechętnie. - Chętnie czy niechętnie, uratował wam życie. - To prawda. - Odrzuciwszy kołdrę, wyskoczyła z łóżka. - Musi­ my porozmawiać. Chodźmy do kuchni, na pewno znajdę tam dla pana coś do jedzenia. - Pozwolisz mi zaspokoić głód? Myślałem już, że przez moje guzdralstwo jestem bezpowrotnie stracony w twoich oczach. Za pozornie żartobliwym tonem głosu Jeana Marca kryło się ogromne zmęczenie i smutek; po raz pierwszy Juliette dostrzegła sine cienie pod jego oczami i warstwę kurzu pokrywającą wytworny ciemnoniebieski kaftan. Poczuła nagle przypływ macierzyńskich wręcz uczuć, które odegnały gniew i urazę. - Wiem, że troszczy się pan o Catherine i że nie naraziłby jej pan rozmyślnie na niebezpieczeństwo. Był pan po prostu bezmyślny. Leciutki uśmiech zaigrał mu na wargach. - Zdążyłem już zapomnieć, jak ostry masz języczek. Pamiętałem jedynie... - Zamilkł na chwilę, przyglądając się jej uważnie. - To miło z twojej strony, że uwolniłaś mnie od zarzutu złej woli, jeśli już odmawiasz mi rozsądku.

- Powinien byt pan po nią przyjechać. Jakiż to interes mógł okazać się tak ważny, że... - Zgromadzenie w ciągu roku skonfiskowało osiem moich stat­ ków - przerwał Jean Marc. - Miałem nadzieję, że uda mi się ocalić towar znajdujący się w magazynach w Tulonie, zanim ci zachłanni łajdacy zagarną go także. - Pokręcił głową. - Wtedy wydawało mi się to bardzo istotne. - Osiem statków? To bardzo dużo. - Zabraliby i resztę, gdyby nie to, że wyczułem pismo nosem i dwa lata temu odesłałem większość floty Andreasów do portu w Charleston. - Przeczuł pan, że będą chcieli zabrać statki? Przytaknął ponuro. - Tak, pod byle pretekstem. Większość znamienitych członków Zgromadzenia jest równie skorumpowana jak arystokraci, których wyrzucili. Można z nimi prowadzić transakcje tylko poprzez łapówki i oszustwa. Zadrżała. - Wygląda na to, że świat składa się z samych złodziei i mor­ derców. Francois próbował mi wyjaśnić, dlaczego zaatakowano klasztor, ale nie potrafiłam tego zrozumieć. Nigdy tego nie zrozumiem. - To było szaleństwo. Jak można zrozumieć szaleństwo? - Ich spojrzenia spotkały się. - Bóg mi świadkiem, Juliette, nigdy nie przypuszczałem, że klasztor może zostać zaatakowany. Pro­ siłem Philippe'a, żeby dla bezpieczeństwa przywiózł was obie do Vasaro, bo doszły mnie słuchy o niepokojach w Paryżu. Gdybym przeczuwał, że grozi wam niebezpieczeństwo, sam bym po was pojechał. - Skrzywił się. - Masz rację, postąpiłem bez­ myślnie. Przepełniający go ból i gorzkie oskarżenie siebie samego w dziwny sposób poruszyły w niej czułą strunę, powiedziała więc szybko: - Może nie jest pan aż tak bardzo winny. - Łagodniejesz? - Potrząsnął głową. - Cała wina leży po mojej

stronie i masz pełne prawo mnie oskarżać. - Wyciągnąwszy rękę, owinął wokół palca pukiel ciemnych włosów przy jej lewej skroni. Ech, Juliette, pod tymi wszystkimi twoimi kolcami kryje się bardzo miękkie serce. Opuszki palców jego ręki opierały się lekko o jej policzek, podczas gdy kciuk i palec wskazujący wolno, leniwie badały jedwabisty lok. Był w tym niezwykły ładunek czułości. Przełknęła z trudem. - Nonsens. - Ale nigdy nie wolno okazywać ci tej miękkości. W każdym bądź razie - nie mnie. - Wpatrywał się w nią niezwykle intensywnie, jakby miał zamiar ją zahipnotyzować. - Nie pozwól, żebym kiedykol­ wiek dostrzegł tę słabość, Juliette. - Ja... nie rozumiem, o czym pan mówi. - Wiem, że nie rozumiesz. - Uśmiechnął się tajemniczo. - Uwolnił pasmo włosów, które natychmiast zwinęło się w lok. - I zupełnie nie wiem, po co ci to mówię. To pewnie poczucie winy sprawiło, że zachowuję się z tak niezwykłą galanterią. Zapewniam cię, że kiedy trochę wypocznę, znów stanę się sobą i znajdziesz we mnie zaciekłego przeciwnika. - Przeciwnika? - Juliette uniosła brwi. - Ależ ja wcale nie chcę z panem walczyć. - Owszem, chcesz - zapewnił ją miękko. - Walczysz ze mną od samego początku. Wszystko to jest częścią gry. - Czego? Odwrócił się i ruszył do drzwi. - Nie będziemy teraz rozwijać tego tematu. Powiedział już kiedyś coś podobnego, przypomniała sobie mgliście. - Nie rozumiem nawet jednej dziesiątej części tego, o czym pan mówi. Strasznie mnie pan tym denerwuje. - Szybko ruszyła w jego stronę, widząc, że otwiera już drzwi. - I nie może pan teraz tak sobie wyjść. Przyrządzę panu jakiś posiłek, a potem musimy porozmawiać o Catherine.

- Nie mam najmniejszego zamiaru rozmawiać teraz o Catherine ani o niczym innym. Jestem zbyt zmęczony, żeby teraz jeść lub nawet myśleć - odparł zdecydowanym tonem Jean Marc. - Od wyjazdu z Tulonu jechałem dniem i nocą bez przerwy i czuję, że wciąż mam na sobie połowę kurzu z drogi. Mam zamiar umyć się, a potem spać przez najbliższe dwanaście godzin. - Dwanaście godzin? Nie może pan tego zrobić! Musimy się naradzić, co zrobić z Catherine. - Moja miła Juliette. - Pieszczotliwy ton jego głosu nie był w stanie ukryć zdecydowania. - Powinnaś już się nauczyć, że robię dokładnie to, co postanowię, i nie cierpię słów „nie może pan". Juliette niechętnie przyznała w duchu, że potrafi w tym momencie zrozumieć Jeana Marca. Sama nie znosiła tych słów. - Rozumiem, ale gdyby pan... - Do jutra. Bonne nuit, Juliette. - Cichutko zamknął drzwi. Oszołomiona Juliette została sama, ze wzrokiem utkwionym w drzwi. Korciło ją, żeby pobiec za nim i zmusić go do rozmowy. Po chwili namysłu odwróciła się jednak, weszła do łóżka i pod­ ciągnęła kołdrę aż pod brodę. Wiedziała, że nie uda jej się do niczego zmusić Jeana Marca i naleganiem wywoła jedynie odwrot­ ny skutek. Przewróciła się na bok, czując znajome ożywienie. Był tutaj! Piękny, strojny i tak tajemniczy, jakim go zapamiętała. Nawet gdy krzyczała na niego, nie mogła oderwać wzroku od linii jego kości policzkowych, i starała się przeniknąć tajemnice kryjące się w błyszczących czarnych oczach. Miała ochotę dotknąć jego policzków, jego ud. Dotknąć? Szybko odegnała od siebie tę myśl, by zaraz do niej powrócić. Rzeczywiście, miała ochotę poznać jego ciało, ale z pew­ nością powodowała nią jedynie ciekawość artysty. Zamknęła oczy, próbując zmusić się do zaśnięcia. Tak, to, co odczuwała, to na pewno nie było podniecenie, tylko ciekawość artysty, który ponownie stanął naprzeciw fascynującego wyzwania, i ulga, że powrót Jeana Marca oznacza pomoc dla Catherine.

P a t r z ą c na leżącą Catherine, Jean Marc powoli zaciskał dłonie w pięści. Czemu tu przyszedł? Powinien był pójść prosto do swojej sypialni, co zapowiedział Juliette. Z pewnością nie chciał budzić Catherine i stawić czoła jej niemym oskarżeniom. Catherine nigdy nie krzyczałaby na niego, oskarżając o karygodne zaniedbanie. Była łagodna tak jak jej ojciec. I tak jak on wolała cierpieć, a nawet dać się zniszczyć, niż wypowiedzieć słowo potępienia. Jednakże bez wątpienia był odpowiedzialny za to, co się stało, i właśnie dlatego znalazł się teraz tutaj, przy jej łóżku. Pragnął przekonać się, że jego lekkomyślność nie zniszczyła Catherine, jednakże nie potrafił uzyskać tej pewności. Catherine, tak blada i krucha, była jakby tragicznym przeciwieństwem żywiołowej Juliette. Juliette. To przedziwne, jak po tylu latach los ponownie sprawił, że znalazła się w kręgu jego władzy, tak jak wiele lat temu w gospodzie. Było to niezwykłe i budziło jego ogromne zakłopotanie: jej bezbron­ ność chroniła ją teraz przed nim tak jak w przeszłości jej młody wiek. Można było niemal uwierzyć w to, że niewinni tego świata mają swego Anioła Stróża. Niemal. Catherine również była niewinna, lecz aniołowie jej nie ochronili. Delikatnie pogładził kasztanowe włosy Catherine rozsypane na poduszce. Nie był takim opiekunem, jakim chciał go widzieć jego ojciec. Zawsze był zbyt zajęty, zbyt niecierpliwy, ciągle przenosił się z miejsca na miejsce. Nawet gdy Catherine przyjeżdżała do domu w odwiedziny, okazywał jej zaledwie zdawkowe zainteresowanie, nigdy nie zastanawiając się, czy nie potrzebowała więcej serdeczności i zrozumienia. Przełknął, czując coraz boleśniejsze ściskanie w gardle, i odwrócił się. Samooskarżanie się nic tu już nie pomoże. Na szczęście Catherine i Juliette wyszły cało z opresji. Muszą przyjąć do świadomości wszystko, co się zdarzyło, i znaleźć sposób na to, by żyć dalej.

8

P h i l i p p e Andreas powrócił następnego dnia wczesnym rankiem. Przerażony, z poszarzałą twarzą, wyraźnie rozluźnił się, gdy Jean Marc powiadomił go, że Catherine i Juliette udało się cało wyjść z masakry. - Masz prawo być na mnie wściekły, Jeanie Marcu - przyznał ze smutkiem. - Kiedy wjechałem do miasta i usłyszałem o tej masakrze, poczułem się... Nie możesz obwiniać mnie bardziej, niż ja sam. - Mam ochotę rozwalić ci łeb. Na litość boską, co cię zatrzymało w drodze? Philippe spłonął rumieńcem i mocno przygryzł dolną wargę. Jean Marc patrzył na niego osłupiały. - Kobieta? - Jedna ze zbieraczek kwiatów. Była taka... Nie przypuszczałem, że to może mieć jakieś znaczenie. Tylko dwie noce... Jean Marc zaśmiał się ponuro. - Boże, mam nadzieję, że twoje miłosne igraszki ze zbieraczką kwiatów wydadzą ci się chociaż warte tego, co stało się z Cathe­ rine. - Zacisnął wargi. - Nie możesz sobie ot, tak, powiedzieć teraz, że jest ci przykro, że przepraszasz i na tym koniec. Nie może ci to ujść płazem! Do diabła, czemu nie zrobiłeś tego, o co cię prosiłem? - Nie wyobrażałem sobie, do czego może dojść - z rozbrajającą

szczerością odparł Philippe. - Sam wiesz, jak jest w Vasaro. Tam nie ma wojny ani rewolucji. - A niech cię szlag! Prosiłem, żebyś natychmiast po nie poje­ chał... - Jean Marc urwał, widząc rozpacz na twarzy Philippe'a. Dlaczego na niego krzyczy? Przecież to on sam powinien pojechać do klasztoru. Philippe żył tak daleko od rewolucyjnej zawieruchy w swoich ogrodach Edenu... Nic dziwnego, iż nie pomyślał, że kilka dni zwłoki może zrobić jakąś różnicę. Jego natomiast nic nie mogło usprawiedliwić. Spotkał się z tyloma fanatykami i sprzedawczykami należącymi do Zgromadzenia, zdążył się też napatrzyć na wygłodniały motłoch włóczący się po ulicach miast i po wiejskich drogach. Wyprostował się i rozluźnił zaciśnięte w pięści dłonie. - Skończmy to. Nie ma sensu dłużej się obwiniać. Przede wszystkim musimy postarać się naprawić krzywdy. Juliette powie­ działa mi, że pomógł im niejaki Francois Etchelet ze stronnictwa Georgesa Jacquesa Dantona. Chcę go poznać. Twoim zadaniem jest odnaleźć go i przyprowadzić tutaj. - Myślisz, że to roztropne posunięcie? Przecież Danton oświadczył publicznie, że aprobuje masakry. - Potrzebujemy pomocy, a Etchelet ma powód, żeby jej nam udzielić. Philippe odwrócił się z zamiarem odejścia, lecz nagle się zawahał. - Czy mogę najpierw zobaczyć się z Catherine? Chciałbym jej powiedzieć, jak bardzo mi przykro... - Nie sądzę, żeby chciała pana teraz widzieć. - Juliette patrzyła nań z gorzkim wyrzutem. - Pamiętam pana. Pan nazywa się Philippe. A ja jestem Juliette de Clement. Skłonił się nisko. - Dobrze panią pamiętam, mademoiselle. Nie przypuszczałbym... - Dlaczego pan po nią nie przyjechał? Na twarz wystąpił mu rumieniec wstydu. - Ja... spóźniłem się. - A Catherine została zgwałcona. - Jean Marc mówił mi już o tym. Nie potrafię wyrazić, jak strasznie żałuję...

- Idź już, Philippe - ponaglił go Jean Marc. - Chcę, żeby Etchelet stawił się tu jeszcze przed obiadem. Philippe ponownie skłonił się przed Juliette i szybko wyszedł z pokoju. - Posłał pan po Etcheleta? To dobrze - stwierdziła Juliette. Dlaczego nie... Na co pan tak patrzy? - Na ciebie. - Jestem umazana na twarzy? - Dotknęła dłonią policzka. - Rano szorowałam posadzkę w westybulu i... - Szorowałaś posadzkę? - A czemu miałabym tego nie robić? Robert i Marie są już niemłodzi, a nie możemy zatrudnić dodatkowych służących. Doskona­ le potrafię szorować podłogi. Bardzo często robiłam to w klasztorze. Opuściła rękę. - Umyję się później. Jedna plama nie ma znaczenia. - Oczywiście, że nie. - Jean Marc wątpił, czy w tej chwili przeszkadzałoby mu, gdyby Juliette była wymalowana jak dzikus z głębi Ameryki. Zawsze podziwiał jej skórę tak niesłychanej gładkości, jakby wypolerowała ją kochająca dłoń. Róże w misie mleka. Nocą, w świetle świecy, w okolonej burzą lśniących loków twarzy dostrzegł jedynie żywe brązowe oczy. Była taka dzielna i niecierpliwa, a jednocześnie wzruszająco dziewczęca w białej nocnej koszuli z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Dzisiejszego ranka jasne promienie słońca przebijające przez szyby ukazały mu Juliette w całej ponętnej krasie. Spłowiała brązowa wełniana suknia podkreślała jej szczupłą talię i dyskretnie uwidaczniała krągłą wypukłość piersi. Choć była średniego wzrostu, dzięki dumnej postawie wydawała się wyższa niż w rzeczywis­ tości. Żywe, pełne wdzięku ruchy zdradzały porywczość charakteru. Boże, gdy tak na nią patrzył, czuł, że sztywnieją mu wszystkie mięśnie. Ileż ognia płonęło pod tą tarczą niewinności i uległości. Uniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Jej wzrok był równie buntowniczy jak cała jej postawa. - Powinien był pan wczoraj ze mną porozmawiać. - Na ogół nie zwracam uwagi na żądania. O wiele lepiej reaguję na prośby. - Uśmiechnął się blado. - Trzeba było powiedzieć:

„Jeanie Marcu, s'il vous plaît" albo „Jeanie Marcu, czy mógłby pan być tak uprzejmy...?" Wtedy z pewnością nie potrafiłbym ci się oprzeć i wysłuchałbym tego, co masz do powiedzenia. Ku jego zdumieniu oblała się szkarłatnym rumieńcem. - Niech pan nie będzie śmieszny. Może kochanki przyzwyczaiły pana do tego zwrotu, ale niech pan się nie łudzi, że kiedykolwiek usłyszy to ode mnie. - Nie? - Uniósł brwi. - Jaka szkoda. Obawiam się, że w takim razie uzyskasz ode mnie dużo mniej, niżbyś chciała. - Nie chcę od pana nicze... - Urwała i głęboko wciągnęła powietrze. - Wiem, że pan się ze mnie śmieje. Lubi pan pojedynki słowne, lubi zadać szybkie pchnięcie, a potem cofnąć się i obser­ wować... - Naprawdę? - Jej słowa wywołały zupełnie inne skojarzenie. Że też musiała wyglądać tak niesłychanie pociągająco. Teraz nie potrafił nawet myśleć o tym, ile ostatnio przecierpiała, gdyż sam doświadczał w tej chwili wręcz fizycznego bólu. - Tak mi się wydaje. - Mocno zacisnęła dłonie w pięści. - Nie umiem pana przejrzeć. Nie wiem, co pan naprawdę myśli. Teraz jest to nawet trudniejsze niż wtedy w gospodzie. - Jestem jak zwierciadło. Chyba tak kiedyś mnie określiłaś. Przechylił głowę. - Nie, mówiłaś chyba wtedy o całej Zwierciadlanej Galerii. Chyba powinienem być ci wdzięczny za taką rozmaitość porównań. - Śmieje się pan ze mnie. - Uniosła podbródek. - Ale ja się uczę. Niedługo znajdę klucz do poznania pana. - Mógłbym zaproponować ci wiele fascynujących sposobów osiągnięcia tego celu, ale zanim nadejdzie ta szczęśliwa chwila, proponowałbym używanie „s'il vous plaît, Jeanie Marcu". Pośpiesznie odwróciła oczy. - Nie, nie mogłabym... - Urwała, widząc, że wciąż wpatruje się w nią uważnie, i głęboko odetchnęła. - Co ma pan zamiar zrobić z Catherine? Poczuł nagle obrzydzenie do samego siebie. Co się z nim dzieje?

Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, a on myśli jedynie o zaspokojeniu żądzy. Ironiczny uśmieszek zamarł mu na wargach. - Postaram się jak najszybciej wywieźć Catherine z Paryża. W Vasaro będzie bezpieczna. Wspomniałem tylko Catherine, zdał sobie natychmiast sprawę. Merde, nie może przecież myśleć o zatrzymaniu Juliette w Paryżu, nie ma prawa narażać jej na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że jej pragnie. - Nie jestem pewna, czy gdziekolwiek będzie mogła czuć się bezpiecznie. - Juliette przeniknął nagły dreszcz. - Nie zna pan Dupréego. - Rzeczywiście nie, widziałem go raz czy dwa w Ratuszu z Maratem, ale nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Ale ty z pewnością zdołałaś poznać go aż za dobrze. Juliette, co zdarzyło się w Abbaye de la Reine? - Już pan wie. Powiedziałam panu wszystko o Catherine. - Ale nie o sobie. Odwróciła wzrok. - Nie ma o czym mówić. - Czyżby? - Po co zadaje mi pan te wszystkie pytania? Tu chodzi o Catherine. - To już słyszałem. - Jean Marc zrobił pauzę. - No dobrze, porozmawiajmy o Catherine. Obawiasz się, że Duprée będzie ją ścigał? - Jeżeli się dowie, że była jedną z uczennic z klasztoru. Nie chce mieć świadków, którzy mogliby podważyć zasadność oskarżeń stawianych siostrom. - W takim razie musimy wszystko tak zorganizować, żeby nigdy się o tym nie dowiedział. Jak tylko zrobi się bezpieczniej, Catherine wyjedzie do Vasaro. - Chcę, żeby wyjechała natychmiast. Musi zostawić za sobą wszystko, co mogłoby jej przypominać rzeź w klasztorze. Pan nie rozumie... - Juliette mocno przygryzła dolną wargę. - Boję się o nią.

Od dwóch dni snuje się po domu jak obłąkana. Odsuwa się od wszystkich. Również ode mnie. - Z czasem dojdzie do siebie. Nie chcę ryzykować zatrzymania jej przez straże. Musimy poczekać, aż zrobi się bezpieczniej. - A co się musi zmienić, żeby było bezpieczniej? Jean Marc skrzywił się i potrząsnął głową. - Nie mam pojęcia. Muszę zorientować się w sytuacji i wszystko dokładnie przemyśleć. - Przemyśleć? Musi pan coś zrobić. - Już zrobiłem. Posłałem po Etcheleta. Zastanawiała się przez chwilę, po czym się poddała. - Niech pan mnie zawoła, kiedy on przyjedzie. Teraz muszę iść do Catherine. Dziś znowu nie tknęła śniadania i muszę ją nakłonić do zjedzenia czegokolwiek. - Skierowała się ku drzwiom, lecz nagle obróciła się na pięcie i stanęła tuż przed nim. - Dlaczego pan to trzyma? - Nie rozumiem, o co ci chodzi? - Mój obraz z Tańczącym na Wietrze. - Wyciągniętą ręką wskazała miejsce, gdzie wisiał obraz. - Och, nie mówię, że to nieudane dzieło, ale nie jest przecież tak mistrzowskie jak inne obrazy w tym pomieszczeniu. Przeniósł wzrok na malowidło. - Po prostu mi się podoba. Lubię na niego patrzeć, kiedy przyjeżdżam do Paryża. - Dlatego, że przedstawia Tańczącego na Wietrze? - Może. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Może w gruncie rzeczy pod swoim „zwierciadłem" jestem równie sentymentalny jak mój ojciec, jeśli chodzi o rodzinne pamiątki. Popatrzyła na niego z powątpiewaniem. - Nie wierzysz, że mogę być sentymentalny? Pominęła milczeniem to pytanie, przemierzyła salon i podeszła do obrazu. - Gdzie on teraz jest? - Masz na myśli statuetkę? Nikt tego nie wie. W tajemniczy sposób zniknęła w dniu, w którym motłoch zmusił rodzinę królewską do przeniesienia się z Wersalu do Paryża. Chodzą słuchy, że królowa

ukryła ją gdzieś w pałacu albo, co bardziej prawdopodobne, w pobliżu pałacu. Nie chciała, żeby statuetka dostała się w ręce rewolucjonistów. - Nic w tym chyba dziwnego - stwierdziła Juliette. - Przecież Tańczący na Wietrze był jej własnością. Wszystko inne zostało jej odebrane. Dlaczego nie miałaby zatrzymać dla siebie Tańczącego na Wietrze? - Powiedzmy, że nie poprawia to jej wizerunku w oczach Zgromadzenia. Doszły mnie słuchy, że niektórzy z tych czcigodnych mężów chcieli użyć Tańczącego na Wietrze jako symbolu rewolucji. - Mają już wystarczająco dużo symboli. A ona teraz nie ma nikogo. - Wciąż jesteś wierna monarchii? - Przestał się uśmiechać. - To dzisiaj niebezpieczne. Na twoim miejscu rozważyłbym to. - Nic mnie nie obchodzi ani monarchia, ani republika. Nie interesuję się polityką. Czułabym się szczęśliwa, wiodąc samotne życie w klaszto­ rze. Gdyby te kanalie nie spadły na nas jak grom z jasnego nieba... - Jakoś nie mogę sobie ciebie wyobrazić w komecie i ze szkaplerzem. - Nie powiedziałam, że chciałabym zostać zakonnicą. Chciałabym mieć tylko święty spokój od... Oho, znowu się pan ze mnie śmieje. Odwróciła wzrok od obrazu. - Nie sprawia pan wrażenia zmart­ wionego zniknięciem statuetki. Już panu na niej nie zależy? - Wprost przeciwnie. Obiecałem mojemu ojcu, zanim umarł, że uczynię wszystko, żeby statuetka wróciła do naszej rodziny. - Zrobił pauzę. - Ale zdążyłem się już nauczyć, że kiedy przejawię trochę cierpliwości, zazwyczaj dostaję to, czego pragnę. - Ja nie potrafię być cierpliwa. Nie znoszę czekania. Roześmiał się. - Ja również, ma petite. Ale wartość tego, czego się pragnie, zawsze należy postawić wyżej niż irytację spowodowaną czekaniem. Zaparło jej dech, gdy nagle zorientowała się, że Jean Marc nie ma już na myśli Tańczącego na Wietrze. Przerażona, powróciła do poprzedniego tematu. - Głupotą jest nie rozumieć, że Catherine potrzebuje natychmias­ towej pomocy. - Widzę, że nigdy się nie poddajesz. Pomimo mojej „głupoty"

będę postępował tak, jak uznam za stosowne. - Jean Marc uśmiechnął się ironicznie. - Przykro mi, że nie skorzystam z twojej doskonałej rady. Poczucie, że zawsze ma się rację, chyba musi być rozkoszne. - Nie zawsze mam rację. - Ruszyła do drzwi. - Ale prawie zawsze.

Co to jest? - Juliette ze zdziwieniem patrzyła na stos pakunków, które trzy godziny później Robert wniósł do sypialni Catherine. - Ubrania. Wrócił monsieur Philippe i jest teraz w Złotym Salonie wraz z monsieur Etcheletem. - Philippe! - Catherine z wyrzutem spojrzała na Juliette. - Nie powiedziałaś mi, że Philippe jest tutaj. - Miałam zamiar powiedzieć ci później. - Monsieur Philippe prosił, żeby przekazać, że pozwolił sobie sprawić kilka sztuk garderoby dla panienki i mademoiselle Catherine. Robert uśmiechnął się do Catherine, kładąc paczki na sofie pod oknem. - Widocznie nie podobały mu się stroje, które dała panienkom moja Marie. - Ale gdzie udało mu się je zdobyć? Nie było go zaledwie parę godzin. - Juliette otworzyła jedną z paczek i wyjęła jedwabną suknię w pięknym odcieniu cynamonu. Obrzeża głęboko wyciętego stanika były misternie haftowane złotą nicią, a delikatna koronka zdobiła brzegi długich rękawów. Suknia dorównywała pięknością tym, które widziała w Wersalu, i dobrze zdawała sobie sprawę, ile czasu mogło zająć wykonanie podobnych haftów. Rose Bertin, ulubiona kraw­ cowa królowej, musiałaby spędzić wiele tygodni nad taką suknią. Ta suknia na pewno była przeznaczona dla kogoś innego. Chciała­ bym się dowiedzieć, gdzie Philippe znalazł krawcową na tyle odważną, by obrazić inną klientkę i sprzedać mu tę suknię. - Och, kobiety zawsze są niezwykle uczynne dla monsieur Philippe'a. Czy mam powiedzieć panom, że panienka dołączy do nich, gdy tylko się przebierze? - Nie. - Juliette odwróciła się i skierowała ku drzwiom. - Jestem

176

ubrana wystarczająco elegancko. Suknia twojej żony wystarczy mi w zupełności. Robert skinął głową. - Ja również tak myślę. Od razu powiedziałem monsieur Andreasowi, że panienka zaraz przyjdzie. Juliette przystanęła, podejrzliwie przyglądając się Robertowi. Tak spostrzegawczy służący może być niebezpieczny. - Jesteś bardzo bystry. Uśmiechnął się łagodnie. - Nie musi się pani mnie obawiać, mademoiselle Juliette. Nigdy nikomu nie powiem, że panienki przyjechały z klasztoru. Juliette zmrużyła oczy. - A co ty wiesz o tym, co stało się w klasztorze? - Tylko to, co usłyszałem na rynku. - A co tam usłyszałeś? - Myślałem, że panienka wie. Cały Paryż nie mówi o niczym innym, tylko o masakrach. Proszę się nie obawiać, nie powiem niczego, co mogłoby zaszkodzić mademoiselle Catherine. I nigdy nie uwierzę w oszczerstwa pod jej adresem czy pod adresem sióstr. Nie lubię tych nadętych typów ze Zgromadzenia, którzy każą mówić do siebie „ty" i nazywają mnie obywatelem, podczas gdy przez sześćdziesiąt lat doskonale czułem się bez tego. Juliette poczuła przypływ sympatii do starego człowieka. - Dziękuję ci, Robercie. Tak trudno jest zaufać komukolwiek. Po chwili wahania zwróciła się do Catherine: - Philippe chce się z tobą zobaczyć. - Nie! - Catherine błyskawicznie usiadła na łóżku, z płonącymi policzkami i oczyma mokrymi od łez. - Odeślij go! - Catherine, on naprawdę... - Nie chcę go widzieć. Nie chcę go już nigdy widzieć. Nie przyprowadzaj tu Philippe'a, Juliette. Nie zmuszaj mnie... - Nie chcę cię zmuszać do czegoś, na co nie masz ochoty. Juliette spojrzała z niepokojem na przyjaciółkę i skierowała się do drzwi. - Zaraz wrócę.

- Nie przyprowadzaj go tutaj. Proszę. Nie chcę, żeby mnie widział. On... - Catherine zalała się łzami. - O, Boże, przepraszam. Wiem, że nie cierpisz, kiedy mażę się jak dziecko, ale nie potrafię się powstrzymać. Wybacz, że jestem dla ciebie takim ciężarem. - Nie jesteś żadnym ciężarem, ale jeśli masz ochotę się wypłakać, to płacz. Masz powód. Oczy Catherine błyszczały jak szafiry wśród potoków łez, gdy wyszeptała: - Proszę, nie zmuszaj mnie do spotkania z nim. - Nie przyprowadzę go tutaj. - Juliette przełknęła, by pozbyć się uczucia dławienia w gardle, i zwróciła się do Roberta: - Poproś żonę, żeby tu przyszła i towarzyszyła mademoiselle Catherine w czasie mojej nieobecności. Skinął głową. - Marie bardzo lubi mademoiselle Catherine. Na pewno troskliwie zajmie się la petite. - To dobrze. Powinno się ją nakarmić, wykąpać i uspokoić, zanim wrócę. - Postaramy się spełnić co najmniej dwie pierwsze prośby, mademoiselle. - Ton głosu Roberta zabarwiony był nutką ironii. Nie okazywał strachu, nie zginał się w służalczych ukłonach. Ten stary człowiek może być odważniejszy, niż na to wygląda, pomyślała z uznaniem Juliette. Odwaga może, co prawda, stać się problemem, o ile nie towarzyszy jej lojalność, jednak nadal wolała mieć do czynienia z odwagą niż z tchórzostwem. Uśmiechnęła się do Roberta. - A ja zajmę się całą resztą. Wyprostowana zeszła po schodach, by stawić czoło trzem męż­ czyznom w salonie.

J e d n a k ż e w salonie zastała jedynie Francois Etcheleta i Philippe'a Andreasa, którzy trwali w krępującym milczeniu, już na pierwszy rzut oka różniąc się od siebie jak tygrys i paw. Ich widok zaintrygował Juliette do tego stopnia, że nie zdradzając

swej obecności przystanęła na progu. Philippe mienił się i złocił jak słońce o zachodzie w swoim karmazynowym jedwabnym kaftanie, perłowoszarych spodniach i błyszczących czarnych butach. Etchelet, ubrany w czarny sukienny kaftan, emanował jakąś pierwotną siłą przywodzącą na myśl drapieżnego kota. Musiała mimowolnie się poruszyć, gdyż Francois gwałtownie odwrócił się na pięcie. - Chciałbym poinformować panią, mademoiselle, że nie lubię, kiedy posyła się po mnie jak po chłopca stajennego, który jest zobowiązany natychmiast stawić się na rozkaz. Jego czarne tęczówki błysnęły złowrogo w świetle świec, gdy postąpił krok w stronę Juliette. Ma oczy tygrysa - pomyślała. - Jeśli zdecyduję się wam pomóc, zrobię to tylko dlatego, że sam będę miał na to ochotę, a nie dlatego, że pani tego żąda. - Chcieliśmy z panem porozmawiać - wyjaśniła Juliette. - Ale to nie ja posłałam Philippe'a po pana. To Jean... - O, monsieur Etchelet. - Obok Juliette wyrósł jak spod ziemi Jean Marc i wolno skierował się w stronę Francois. - To miło z pana strony, że zdecydował się pan przyjść. Nazywam się Jean Marc Andreas i chciałem wyrazić panu głęboką wdzięczność za pomoc udzieloną mojej kuzynce i mademoiselle de Clement. - Miło mi pana poznać, monsieur Andreas. - Etchelet skłonił się z rezerwą. - Okoliczności były takie, że nie mogłem postąpić inaczej. - A ja jestem pewna, że zrobiłby wszystko, żeby uniknąć angażowania się w tę sprawę - wtrąciła niewinnym głosem Juliette. Sądzę, że powinniśmy być mu wdzięczni, że nie uznał za stosowne oddać nas w ręce swojego kompana-rzeźnika. - Mademoiselle de Clement z pewnością nie chce pana obrazić. Philippe poczuł, że trzeba wystąpić w obronie gościa. - Jest po prostu przytłoczona ogromem nieszczęść, które na nią spadły. Juliette najeżyła się. - Przytłoczona? Wcale nie jestem przytłoczona. Jestem zmęczona i zła, ale nie mam zamiaru omdlewać tylko dlatego, że ten pan na mnie krzyczy.

Niespodziewanie twarz Francois rozjaśnił szeroki uśmiech. - Rzeczywiście sądzę, że potrzeba pani dużo silniejszych wrażeń, żeby zemdleć. - I ja tak myślę - wtrącił z przekąsem Jean Marc. - Ale zaniechajmy już sporów i skupmy się na najpilniejszych sprawach. Juliette, twoje oskarżenia nie pomogą Catherine. Francois odwrócił się gwałtownie, podszedł do okna i zapatrzył się na ulicę. - Philippe mówi, że bardzo trudno jest przedostać się przez posterunki straży bez odpowiednich papierów - powiedział Jean Marc do odwróconego plecami Francois. - Czy mógłby je pan dla nas zdobyć? - Nie. - A Danton? - Pewnie tak. Ale on nie zaryzykuje. Nie teraz. - Dlaczego? - spytała Juliette. - To zbyt niebezpieczne. Oprócz stałych straży Duprée przy każdej rogatce postawił co najmniej jednego swojego człowieka, a nie sposób przewidzieć, kiedy i gdzie pojawi się osobiście. Georges Jacques nie może ryzykować, że będzie się go łączyło z wami, bo straci wszystko, co zyskał. - To znaczy co? - zainteresował się Jean Marc. - Żyrondystów. A jeśli ich zabraknie w Zgromadzeniu, to do władzy dojdą radykałowie tacy jak Marat czy Robespierre. - Nic mnie nie obchodzą żyrondyści - odezwała się Juliette. Chcę, żeby Catherine wyjechała z Paryża. Co możemy zrobić w tej sprawie? - Czekać. Łatwo mu mówić, pomyślała z goryczą Juliette. - Nie chcę czekać. Francois odwrócił się i spojrzał jej prosto w twarz. - W takim razie nie trzeba było zabijać marsylczyka. Zesztywniała. - Znaleźli go?

- Oczywiście. Przeczesują teraz okolicę w poszukiwaniu jego morderczyni. Georges Jacques mówił, że Duprée był wściekły. On lubi, kiedy wszystko odbywa się sprawnie i czysto. - Wątpię, czy te słowa pasują do tej masakry. - Juliette nerwowo przygryzała dolną wargę. - Czy on wie, kto zabił tego wieprza? - Nie ma dokładnych danych, ale podejrzewa o to „obywatelkę Justice". - I nikogo innego? Francois pokręcił głową. W takim razie Duprée nie znalazł medalionu, pomyślała z ulgą. - A co z szablą? Duprée wie, że to ja zabrałam mu szablę. Zmarszczyła czoło. - Ale nie ma żadnej pewności, że Catherine była w grobowcu. Widział ją tylko przez chwilę w dzwonnicy... chyba że zapamiętał, że nie było jej na dziedzińcu w czasie procesu. - Duprée ma pamięć do szczegółów. Dziś rano wysłał za wami list gończy z dokładnym opisem pamięciowym i wyznaczył nagrodę za schwytanie was. - Za schwytanie obywatelki Justice? - spytał Jean Marc. - Chodzi o mademoiselle de Clement - stwierdził Francois. Duprée zna ją pod tym imieniem. Jean Marc utkwił nagle rozgorączkowany wzrok w Juliette. - Dlaczego nazwał cię „obywatelką Justice"? - Bo to imię wydało mu się zabawne w tamtych okolicznościach. Ale to nieważne. - Juliette zastanawiała się przez chwilę. - A więc Duprée nie wie, że jesteśmy w Paryżu. Francois skinął głową. - I właśnie dlatego można tu trochę zaczekać. - Na co? - Georges Jacques zamierza nakłonić Marata, żeby jak najszybciej oddelegował Dupréego z Paryża. A Duprée jest jedynym człowiekiem, który może panią rozpoznać. - Wszystkie kanalie, które były na dziedzińcu, mogą mnie rozpoznać. Pan mnie poznał. - Marsylczycy byli w tym momencie bardziej zajęci niż ja.

Juliette poczuła nagły skurcz żołądka na wspomnienie zajęć, które zatrzymywały mężczyzn na dziedzińcu. - Tak, rzeczywiście, byli bardzo zajęci. - I wciąż są zajęci. - Francois zacisnął wargi. - Jestem pewien, że za parę dni wydarzenia w klasztorze rozpłyną się w jednej wielkiej czerwonej mgle. Juliette spojrzała na niego przerażona. - Boże, to nie koniec? Przytaknął. - Po odejściu z klasztoru pomaszerowali do więzienia La Force. Tam zabili między innymi księżnę de Lamballe, zatknęli jej głowę na pikę i zanieśli do Tempie, żeby pokazać Marii Antoninie. Juliette przełknęła z trudem. Jej matka serdecznie nienawidziła delikatnej księżnej, która od dzieciństwa darzyła królową miłością i przywiązaniem. Juliette nie rozumiała tej subtelnej gry kobiecych uczuć, ale wiedziała, że księżna była szczerze oddana Jej Wysokości. - Nie powinien był pan jej o tym mówić - odezwał się Philippe. Nie widzi pan, jak to ją przygnębiło? - A... królowa? - zapytała Juliette. - Czy królową też zabili? - Nie. Tempie jest dobrze strzeżone. Nikomu z członków rodziny królewskiej nic się nie stało. Juliette wydała westchnienie ulgi. A więc królowa i Ludwik Karol wciąż żyją. - Ci rzeźnicy musieli być chyba strasznie rozczarowani? Francois starannie unikał jej wzroku. - Marat nie pozwoli Dupréemu wyjechać z Paryża do czasu, aż uzna, że jego zadanie jest wykonane. Nie możecie nawet wyściubiać nosa z tego domu, dopóki istnieje najmniejsze choćby prawdopodo­ bieństwo, że mogłybyście go spotkać. - Czy nie wchodzi w grę łapówka? - zapytał Jean Marc. - W tej chwili na pewno nie. Może później. - A więc musimy tu zostać, dopóki Duprée nie zostanie" odwołany z Paryża? - Juliette starała się uporządkować myśli. - Nie podoba mi się to. W pobliżu jest tyle domów, że nie zdołamy długo przebywać

tu nie zauważone. Niezależnie od środków ostrożności, w końcu ktoś się dowie, że tutaj jesteśmy. Jean Marc zastanawiał się przez chwilę, po czym zaproponował: - Mogę zasugerować Robertowi, żeby szepnął tu i ówdzie słówko, że Philippe przyjechał z Vasaro w towarzystwie dwóch sióstr, które zostały zmuszone do opuszczenia swoich domostw na północy, gdy Prusacy zajęli Verdun. - To dobry pomysł - stwierdził Francois. - Pod warunkiem, że nie zostanie podjęte oficjalne śledztwo w ich sprawie. - Zwrócił się do Philippe'a: - Czy gotów jest pan zostać tutaj, żeby uwiarygodnić tę opowieść? Philippe skinął głową. - Oczywiście. Zostanę tak długo, jak długo będę potrzebny. - Ale Catherine nie chce, żeby pan tu był - wtrąciła Juliette. Ona nie chce pana widzieć. - Będę schodził jej z oczu - oznajmił stanowczym głosem Philippe. - Ale moje miejsce jest tutaj, przy Jeanie Marcu i Cathe­ rine. - No cóż, na razie to rozwiązanie musi wystarczyć - podsumował Jean Marc. - Czy da mi pan znać, jeśli zaistnieją jakieś nowe okoliczności, monsieur Etchelet? - Zapewniam pana, że nie leży w interesie Georgesa Jacquesa ani moim, żeby panie zostały pojmane. Byłoby to dla nas co najmniej niewygodne. - Francois ruszył do drzwi. - Poinformuję państwa, kiedy Duprée opuści Paryż. - Proszę zaczekać. - Juliette postąpiła o krok w jego kierunku. - To nie wystarczy! Philippe jest obcy w Paryżu, a w dodatku ktoś może wiedzieć, że kuzyn Jeana Marca był w klasztorze. To pan musi uwiarygodnić naszą tu obecność. Musi pan być dobrze znany, skoro pracuje pan dla Dantona. Powinien pan odwiedzać nas co najmniej co drugi dzień. - Nie mam czasu na... - Proszę wpadać do nas na krótko, ale jak najczęściej. - Uśmiech­ nęła się kpiąco. - I proszę koniecznie nosić przy kapeluszu trój-

kolorową kokardę, żeby wszyscy dookoła widzieli, jak lojalni wobec rządu są mieszkańcy tego domu. Taki znany rewolucjonista jak pan powinien nosić kokardę. Zmrużył oczy. - Nie muszę obnosić swoich przekonań na kapeluszu. - Nic się panu nie stanie, jeśli będzie pan to robił przez parę tygodni. Proszę się nie martwić, wcale nie chcemy pana widywać bardziej niż pan nas. Zechce pan za każdym razem poprosić Marie, żeby zaprowadziła pana do ogrodu i spędzi pan tam chwilę na rozmyślaniach. - Uśmiech zgasł na jej twarzy. - Proszę przemyśleć na przykład, dlaczego znalazł się pan w Abbaye de la Reine. Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. - No dobrze, mogę wpaść, kiedy będę w pobliżu. Odwrócił się i wyszedł z salonu. - Proszę zaczekać! - Juliette znowu sobie coś przypomniała i wybiegła za nim do westybulu. Ku swemu zdumieniu zastała go stojącego u podnóża kręconych schodów, ze wzrokiem skierowanym w górę. - Jak ona się czuje? - zapytał ochrypłym głosem. - Mamie. A jakiej odpowiedzi pan oczekiwał? Ma koszmarne sny i budzi się z krzykiem. Nie chce jeść ani... - Juliette głęboko odetchnęła i zmusiła się do opanowania. - Kim był ten człowiek, którego zabiłam? - Marsylczykiem. Nazywał się Etienne Malpan. - Wie pan, jak wyglądał? - Tak. - Proszę go opisać. Jak wyglądał? - Jak trup. - Szalenie zabawne. - Śmierć nadaje każdemu pewien bezosobowy wyraz. Czemu tak nagle interesuje panią, jak on wyglądał? - W grobowcu było ciemno i Catherine nie mogła zobaczyć, kto ją zaatakował. Mówiła, że napastnicy nie mieli twarzy, i nie wiem czemu, ale to ją niepokoi.

- A pani stara się odtworzyć dla niej ich twarze? - Zamilkł na chwilę. - Etienne Malpan miał jasne włosy, około czterdziestu lat, i był dużym, tęgim mężczyzną. - Pamiętam, że był potężny. Jakiego koloru miał oczy? - Nie pamiętam. - Niechże się pan dowie. - Mam iść na cmentarz i, zakładając, że go jeszcze nie pochowano, poprosić, żeby uniesiono mu powieki? - Ona musi znać jego twarz, z detalami. Proszę mi nie wmawiać, że jest pan taki wrażliwy. Pokręcił głową. - Czy pani się nigdy nie poddaje, mademoiselle! - Ona musi wiedzieć, jaką on miał twarz. Francois otworzył drzwi. - Dowie się pan? - Proszę mnie nie zadręczać. Trzaśnięcie drzwi rozbrzmiało głuchym echem w wysoko sklepio­ nym westybulu. - Powinnaś być ostrożniejsza. To niebezpieczny człowiek. Juliette odwróciła się i ujrzała zasępionego Philippe'a. - Popytałem trochę o Etcheleta, kiedy starałem się ustalić, gdzie mieszka. Jest dobrze znany wśród członków Zgromadzenia. - W jakim sensie? - Oficjalnie jest urzędnikiem i zaufanym człowiekiem Dantona, ale nie jest to jego główne zajęcie. - Wcale mnie to nie dziwi. Nie wygląda mi na urzędnika. - On gromadzi informacje dla Dantona. - Jest szpiegiem? - Danton wykorzystuje go również do uciszania niezadowolonych. W ciągu minionych dwóch lat odbył pięć pojedynków, a wszystkie z ludźmi, których Danton pragnął usunąć ze swej drogi. Nie muszę dodawać, że Etchelet nie zadawał jedynie symbolicznych ran w celu osiągnięcia satysfakcji. Ta informacja także nie była dla niej zaskoczeniem.

- Przecież nie wyzwie mnie na pojedynek. Nie mam żadnych cennych informacji, które mógłby chcieć ode mnie wyciągnąć. - W dwa z tych pojedynków w pewien sposób były zamieszane kobiety. Najprawdopodobniej Etchelet uwiódł je, żeby sprowokować ich mężów, a swoje upatrzone ofiary, do wyzwania go na pojedynek, bo w tym wypadku on wybierał broń. - Philippe pokręcił głową. - To bardzo niehonorowe. - Posłużył się kobietami, żeby osiągnąć swój cel? - Juliette nie potrafiła wyobrazić sobie Etcheleta w roli uwodziciela. Pomijając już jego wątpliwą atrakcyjność, Francois prezentował zuchwałą szczerość, która jej zdaniem uniemożliwiała posługiwanie się podstępem i oszustwem, niezbędnymi przy pełnieniu takiej misji. - A czy pan nie robi tego samego? W jakiż to sposób udało się panu kupić te suknie, które przyniósł mi Robert? - To co innego - zaprotestował Philippe. - Ja tylko przedstawiłem moje potrzeby tym paniom w sklepie. On naprawdę wierzy w to, co mówi, pomyślała ze zdumieniem Juliette. Philippe po prostu czarował kobiety, ugłaskiwał je miłymi słówkami, uśmiechał się przymilnie i w ten sposób potrafił załatwić niemal każdą sprawę. - W jakim sklepie pan je kupił? - U Julie Lamartine. Pamiętam, że Jean Marc zwykł tam ubierać swoje... - Philippe urwał, po czym dokończył niepewnie: - gdy tylko podam jej wasze wymiary, zacznie kompletować wam garderobę. A więc był w salonie, w którym Jean Marc ubierał swoje kochanki. Juliette poczuła nagłe ukłucie bólu. Nie, to nie może być ból. Jest po prostu zmęczona i oszołomiona. Wszyscy bogaci mężczyźni mieli kochanki, a kurtyzany na ogół mają lepsze wyczucie mody niż żony. Rzeczywiście, dobrze będzie, jeśli Catherine przed wyjazdem z Paryża zostanie wyposażona w odpowiednie stroje. -

Jutro podam panu wymiary Catherine. I twoje. W zupełności wystarczą mi suknie Marie. Moje siostry nie mogą być źle ubrane.

Juliette otaksowała wzrokiem nienagannie skrojony strój Philippe'a, nie mogąc powstrzymać się od skrywanego uśmiechu. - Rozumiem, że nie mógłbyś znieść mojego zgrzebnego wyglądu... braciszku. - Powoli zaczęła wstępować na schody. - Dobrze, otrzymasz również moje wymiary. Była już prawie na piętrze, kiedy usłyszała wołanie: - Juliette? Zerknąwszy w dół, ujrzała Jeana Marca stojącego w drzwiach salonu. Miał dziwnie napięty wyraz twarzy. - Tak? Świdrował ją ciemnymi oczami. - Dlaczego on nazwał cię obywatelką Justice? Juliette szybko spuściła oczy. - Powiedziałam panu już, że to nieistotne. - Doprawdy? Zaczynam się poważnie zastanawiać, jakie sprawy uważasz za istotne. - Malowanie. Catherine. - I nic więcej? - Nic. Wargi Jeana Marca wykrzywiał leciutki uśmiech. W wyrazie jego twarzy było coś niezwykle poufałego i wyzywającego zarazem. Nagle zdała sobie sprawę z całego uroku jego męskiej sylwetki. Z przerażeniem zorientowała się, że przypatruje mu się uporczywie, z zafascynowaniem rejestrując szerokie ramiona okryte gładkim, szarym materiałem kaftana, muskularne uda, pięknie rysujące się pod obcisłymi zamszowymi spodniami, i wąskie biodra. Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę. - Hmm, to ciekawe. I bardzo pobudzające wyobraźnię. Naprawdę będę musiał spróbować rozszerzyć twoje horyzonty. Odwróciła się gwałtownie i weszła do salonu. Odetchnęła z wysił­ kiem, jakby budząc się z transu. - Pytałaś, czy zechciałaby mnie zobaczyć? Zaskoczyło ją to pytanie; gdy w westybulu pojawił się Jean Marc, zupełnie zapomniała, że Philippe jest w pobliżu. Znowu poczuła się

nieswojo. Jean Marc był tutaj dopiero od wczoraj, a już zdołał przesłonić jej wszystkich i wszystko. Philippe postąpił krok naprzód. - Chciałbym jej powiedzieć, jak bardzo mi wstyd mojej... - Mówisz o wstydzie? To ja mogę ci coś powiedzieć na ten temat. - Juliette mocno zacisnęła dłoń na dębowej poręczy schodów. Catherine jest tak pełna wstydu, że nie śmie spojrzeć ci w oczy. Nie potrafię jej wytłumaczyć, że to napastnicy, a nie ofiara, powinni się wstydzić. Poza tym z jakiegoś powodu sądzi, że tak uroczy mężczyzna jak ty może uznać ją za odrażającą. - W takim razie pozwól mi przekonać ją, że jest w błędzie. Philippe znów ruszył parę kroków do przodu. - Chciałbym jej powiedzieć, że to ja powinienem się wstydzić. - Ona ci nie uwierzy. Nie znasz jej? Zobaczy, że jesteś za­ wstydzony, i uzna, że wstyd ci za nią. - Proszę, powiedz jej... nieważne. Cóż ja mogę jej powiedzieć? Nie mam jej nic do powiedzenia, nieprawdaż? - Tak. - Juliette zawahała się. Ku swojemu zdumieniu stwierdziła, że smutek w jego głosie potrącił w niej czułą strunę. Wszyscy mówili, że Philippe ma doskonałe podejście do kobiet, nie przypusz­ czała jednak, że i ona może być wrażliwa na jego wdzięk. - Może będziesz mógł spróbować za parę dni. Od razu poweselał. - I powiesz mi, jeśli będę mógł coś dla was zrobić? Naprawdę z przyjemnością wam pomogę. - Jeśli będziemy potrzebowały twojej pomocy, natychmiast dam ci znać. - Wstępując na schody, Juliette czuła na sobie jego rozmarzony wzrok. Paw i pantera, przemknęło jej przez myśl. A nad nimi połyskujące w mroku tajemnicze zwierciadło - Jean Marc Andreas. Gwałtownie zatrzymała się na podeście i spojrzała na dół. - Farby i płótno! Philippe przystanął, zaskoczony. - Nie rozumiem.

- Skoro mam być więziona w tym domu przez jakiś czas, muszę mieć farby i płótno. Zdobędziesz je dla mnie, braciszku? Nie czekając na odpowiedź, obróciła się na pięcie i pomknęła korytarzem w kierunku sypialni Catherine.

Monsieur Jeana Marca nie ma w domu. Będzie pan łaskaw zaczekać w salonie, a ja powiadomię mademoiselle Juliette, że pan przyszedł - poprosił Robert, odbierając od Francois kapelusz i rękawi­ czki i kładąc je na stoliku stojącym w westybulu. - Chyba jest na górze w... - Proszę jej nie szukać. - Ostatnią rzeczą, na jaką Francois miał w tej chwili ochotę, było wystawienie się na słowne napaści Juliette. Przybył tu prosto ze Zgromadzenia i był już wystarczająco zmal­ tretowany psychicznie przez nie kończące się dysputy o ostatnich masakrach przeprowadzonych przez ludzi Dupréego. Sam nie wie­ dział, dlaczego tu teraz przyszedł. Nie miał zamiaru stosować się do nakazu Juliette i pokazywać się regularnie przy Place Royale, a przecież zaledwie dwa dni minęły od czasu, gdy wyszedł stąd, trzaskając drzwiami. Skoro już jednak tu wstąpił, postara się, żeby jego wizyta była krótka. - Zaprowadź mnie do ogrodu. Robert zamrugał powiekami, po czym skinął głową. - Rozumiem, chce pan zobaczyć się z mademoiselle Catherine. Bardzo proszę, monsieur. Proszę tędy. Francois zawahał się, gdy Robert ruszył przodem. Nie miał również ochoty widzieć się z Catherine Vasaro. Dotąd myślał, iż opancerzył się już w takim stopniu, że nie potrafi odczuwać współczucia czy żalu, lecz widok Catherine budził w nim dojmującą chęć pocieszenia jej i zaopiekowania się nią. Robert spojrzał nań pytająco. Francois powoli podążył za nim ku przeszklonym podwójnym drzwiom prowadzącym do ogrodu. Catherine Vasaro siedziała na marmurowej ławce przy fontannie, trzymając splecione dłonie na kolanach. Mimowolnie zauważył, że

ubrana była w jakąś niebieską miękką suknię, a słońce złotymi smugami kładło się na jej kasztanowych włosach. - Monsieur Etchelet - łagodnym tonem zaanonsował gościa Robert, przystając przed Catherine. - Przyszedł, żeby się z panią zobaczyć, mademoiselle Catherine. - Naprawdę? - Catherine oderwała wzrok od swoich rąk i zza ramienia Roberta dostrzegła Etcheleta. Zmarszczyła czoło, najwyraź­ niej starając się coś sobie przypomnieć. - Francois. Pan ma na imię Francois, prawda? - Tak. - Przyglądał się jej uważnie, a Robert tymczasem powoli zawrócił ku domowi. Wydała mu się teraz jeszcze bardziej krucha niż wtedy, gdy widział ją ostatnio. Pod oczami miała ciemne sińce i była jeszcze szczuplejsza, a przez przezroczystą niemal skórę rąk przeświecały drobne kostki nadgarstków. - Wygląda pani, jakby w ogóle nie jadła. - Trochę jem. Nie jestem głodna. - Ponownie spojrzała na swoje ręce. - Teraz sobie przypominam. Pan był na mnie zły. Dlaczego? - Wcale nie byłem zły. - Usiadł na marmurowej ławce po przeciwnej stronie ścieżki. - No, może trochę. - Dlaczego? - Bo się pani poddała. A nigdy nie można się poddawać. Trzeba pokonać ból. To jedyna droga, żeby przeżyć i pomścić krzywdę. Spojrzała na niego zdziwiona. - Ale ja wcale nie chcę się mścić. - Oczywiście, że chce pani - powiedział szorstko. - To naturalne, pragnąć zemsty. Każdy... - Urwał, widząc, że przypatruje mu się tak, jakby mówił do niej w obcym języku. Porównanie było trafne, gdyż Catherine wyglądała jak pogodne, subtelne stworzenie przybyłe z odległego kraju niepodobnego do tych, które znał. Kraju, gdzie nie ma ludzi pokroju Dupreego, nieznane są kompromisy, walka o władzę i krwawe masakry. Opuścił wzrok, ulegając dziwnemu przeświadczeniu, że Catherine skazana jest na zagładę. Ten świat nie jest stworzony dla subtelnych

i wrażliwych. Przebaczenie brane jest za oznakę słabości. A on nie ma szans, żeby cokolwiek tu zmienić. - ...przepraszam. - W jej głosie słychać było wahanie. - Znowu pana rozgniewałam, prawda? - Czemu tak się pani przejmuje, czy jestem zły? Na litość boską, proszę się o to nie martwić. Nerwowo na przemian zaciskała i rozwierała dłonie. - To jest nie tylko złość. To... ból. - Nonsens. Wydawała się go nie słyszeć. - Ten ogród bardzo mi pomaga. Od kilku dni przychodzę tu i przesiaduję godzinami. Wystawiam twarz do słońca i słyszę śpiew ptaków na drzewach... Czasami udaje mi się tak otoczyć ciszą, że zapominam o swoim bólu. - Łagodny uśmiech rozjaśnił jej twarz. Myślę, że ten ogród mógłby pomóc i panu. Dieu, zmagała się z własnym bólem, a mimo to starała się pomóc mu w uśmierzeniu niepokoju, jaki w nim wyczuła. Francois przyszło nagle na myśl, że Catherine jest jak ogród, który przed chwilą opisała - piękna, pogodna, opromieniona słońcem, a jednak bezbronna wobec silniejszego podmuchu wiatru. Czuł, jak udziela mu się jej łagodność, kojąc rozdrażnienie, z którym tu przyszedł. Siedział w milczeniu, przyglądając się jej z tym samym zdumionym wyrazem twarzy, z jakim ona patrzyła na niego. Nagle zrozumiał, że chce tu zostać. Chce siedzieć w tym ogrodzie, przyglądać się Catherine Vasaro i pozwolić, aby cisza i spokój zastąpiły burzliwą atmosferę otaczającego ich świata. Jak jednak może to zrobić, skoro sam wybrał walkę? Zerwał się z ławki. - Nie, merci. Nie mogę zostać w ogrodzie. Pani może tutaj siedzieć, odgrodzona od świata, ale ja muszę dokonać jeszcze wielu rzeczy w życiu. Popatrzyła na niego z lekkim zdumieniem, a po chwili znowu wbiła wzrok w oparte na kolanach dłonie. Przyglądał się jej przez chwilę, przepełniony dziwnym bólem, po czym odszedł bez słowa pożegnania.

W westybulu natknął się na Juliette de Clement, co nie najlepiej wpłynęło na jego humor. - Zastanawiałam się właśnie, kiedy uzna pan za stosowne nas odwiedzić - powitała go. - Mogłyśmy... - Niebieskie. Juliette zamrugała powiekami. - Co? Francois sięgnął po kapelusz i rękawiczki i ruszył do drzwi. - Etienne Malpan miał oczy niebieskie. - O, widzę, że był pan na cmentarzu. - Juliette weszła na stopień schodów i zajrzała mu w twarz. - A co z tym drugim typem? Może się pan dowiedzieć, kto to był? - Czy naprawdę nigdy nie można pani zadowolić? Masakry w klasztorze dokonało ponad dwustu mężczyzn. - Catherine co noc miewa koszmary senne. Ma obsesję, że ci dwaj mężczyźni nie mieli twarzy. - Zacisnęła wargi. - A poza tym, ja chcę to wiedzieć. - Opisałem pani już jedną twarz. Na razie Malpan musi pani wystarczyć. - Francois otworzył drzwi. - Mam ważniejsze sprawy na głowie niż prowadzenie śledztwa, które nie tylko zajmie wiele czasu, ale i wzbudzi podejrzenia ludzi Dupreego. Drzwi zamykały się już, gdy krzyknęła: - Francois, niech pan zaczeka! - Powiedziałem pani już, że nie... - Dziękuję. Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem, lecz w wyrazie jej twarzy nie dostrzegł kpiny. - Wiem, że wcale nie musiał pan tego robić dla Catherine przyznała. - Myślę, że mogę poczekać na wiadomość, kim był ten drugi. - Cieszę się, że udało mi się zrobić coś, co panią zadowoliło. - Naprawdę zrobił pan bardzo wiele. - W jej oczach pojawiły się nagle wesołe iskierki. - Ale nie spełnił pan innej mojej prośby. Nie ma pan kokardy przy kapeluszu i... Trzaśniecie drzwi przerwało jej w pół zdania.

9

M u s z ę z panem pomówić, Jeanie Marcu. Jean Marc uniósł wzrok znad przeglądanych dokumentów i ujrzał stojącą w drzwiach gabinetu Juliette. Szmaragdowozielona suknia wspaniale kontrastowała z mleczną skórą i niesfornymi ciemnymi kędziorami, które wydawały się mienić, podczas gdy oczy iskrzyły się dziwnym blaskiem. Przez cały miniony miesiąc starannie unikał spotkań z Juliette; teraz jej niezwykła witalność piorunująco podziałała na jego zmysły. Starał się ze wszystkich sił zwalczyć tę reakcję, którą zawsze w nim wywoływała. - Czy to nie może trochę zaczekać? Jestem bardzo zajęty. - Nawet nie chcę tego słyszeć. - Juliette szybko przemierzyła gabinet i podeszła do biurka. - Ciągle jest pan zajęty. Pracuje pan dniami i nocami i nigdy nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać. W zeszłym miesiącu ani razu nie jadł pan kolacji z Philippe'em i ze mną. Jean Marc odchylił się na krześle. - Moja miła Juliette, ci przeklęci jakobini dorwali się do władzy i staram się ich powstrzymać od okradzenia mnie ze wszystkiego, co posiadam. - Uśmiechnął się. - Poza tym nie zdawałem sobie sprawy, że komuś może mnie brakować. Pewnie gdybyś powiedziała s'il vous plait, Jeanie Marcu... - Catherine jest w ciąży. Jean Marc osłupiał.

- Nie!... - Obawiam się, że to prawda. Jej zwykły czas opóźnia się o ponad dwa tygodnie. Z początku sama nie mogłam w to uwierzyć. - Juliette uśmiechnęła się gorzko. - Wydawało mi się, że Bóg doświadczył ją już tak okrutnie, że oszczędzi jej tego. Co zamierza pan zrobić? - Muszę to przemyśleć. - Przemyśleć? Tu trzeba działać. Catherine odczuwa tak wielki wstyd, że niemal odchodzi od zmysłów. Co noc budzi się z krzykiem. - Powiedziałem, że muszę to przemyśleć. Juliette podeszła bliżej. - A co będzie, jeśli w czasie, kiedy będzie pan myślał, Catherine zorientuje się, że jest w ciąży, i popełni samobójstwo? Chce pan, żeby stało się coś takiego? Targnął nim gniew. - A co ja mogę zrobić? Znaleźć w bocznej uliczce jakąś wredną staruchę, żeby zabiła dziecko w jej łonie? Czy nie przyszło ci do głowy, że zabicie dziecka mogłoby zabić również Catherine? - Niech pan nie będzie nierozsądny... Źle mnie pan zrozumiał. Catherine nigdy nie zgodziłaby się na zamordowanie swego dziecka, ale nie powinna mieć nowego powodu do wstydu. Myślałam już o tym. Juliette przerwała na chwilę. - Musi pan znaleźć dla niej męża. - Coś podobnego! A kogo? - Skąd mam wiedzieć? To pan jest za nią odpowiedzialny. To pan był zbyt zajęty, żeby przyjechać, kiedy pana potrzebowała. Teraz to pan powinien jej pomóc. Uniósł brwi. - Sugerujesz, że to ja powinienem pójść z nią do ołtarza? - Bon Dieu, nie! Już teraz cała się trzęsie, jak tylko pan się lekko skrzywi. To by ją dobiło. - Nie jestem potworem i nie podoba mi się to, co... - Jean Marc urwał, w zamyśleniu marszcząc czoło. - Ale skoro nie ja, to może... - Nie! - Juliette natychmiast odgadła, o kogo chodzi. - Ma pan na myśli Philippe'a. Ona za niego nie wyjdzie. - Dlaczego? Zawsze bardzo go lubiła.

- Lubiła? Ona go ubóstwia. Kocha się w nim. Czerwieni się po czubki uszu na samo wspomnienie jego imienia. - To świetnie. W takim razie sprawa załatwiona. Czas już, żeby Philippe się ustatkował, a to małżeństwo będzie bardzo korzystne dla nich obojga. On zawsze bardzo lubił Vasaro i z pewnością będzie doskonałym zarządcą. - Sprawa załatwiona? Przecież nawet pan z nim na ten temat nie rozmawiał. - Zaraz z nim pomówię. Jestem pewien, że nie będzie żadnego problemu. Philippe lubi Catherine i sprawia wrażenie szczerze przejętego tym, że... Juliette potrząsnęła głową. - Musi pan znaleźć kogoś innego. Nie Philippe'a. - Nie rozumiem. Sama sobie przeczysz. - Jean Marc zaniepokoił się. - Przecież Philippe będzie traktował ją bardzo delikatnie. - Chyba mnie pan nie słuchał. Ona kocha się w tym pięknym pawiu. Myśli pan, że ośmieli się go poślubić, skoro nie ma odwagi przebywać z nim w tym samym pokoju? - Porozmawiam z nią. - Ruszył do drzwi. - To jest doskonałe rozwiązanie i byłoby bardzo nierozsądne z jej strony... - Na litość boską, ona cierpi. Myśli pan, że stać ją teraz na rozsądek? - Pobiegła za nim. - Proszę jej nie mówić, że może mieć dziecko. Zatrzymał się, ściskając gałkę u drzwi. - Jesteś pewna, że ona o tym nie wie? Juliette pokręciła głową. - Ona sama jest teraz jak dziecko. Nie powinien jej pan o tym mówić. Pogodzi się z tym, że musi wyjść za mąż, żeby ukryć swą hańbę. Nie wolno jej uświadamiać, że jest jeszcze coś do ukrycia. - Tego nie da się ukrywać w nieskończoność. - Myślę, że niedługo Catherine poczuje się lepiej - wyszeptała Juliette, a w jej oczach rozbłysły łzy. - Przecież musi nastąpić poprawa, prawda? Jean Marc był poruszony tym, co usłyszał i zobaczył. Juliette sama

była jak dziecko rozpaczliwie szukające pocieszenia. Boże, rozbrajała go zupełnie tą słabością. Czuł, że nie potrafi odmówić jej słów pociechy. - Znajdziemy sposób, żeby poczuła się lepiej. Juliette spojrzała na niego z wdzięcznością, lecz już po chwili popatrzyła w bok i cofnęła się. - Nie będzie pan rozmawiał z nią o Philippie? To ją tylko przyprawi o łzy. - Zaczekam z tym, dopóki z nim nie pomówię. - Zastanawiam się, czemu zadaje pan sobie trud uzyskania jego zgody w sprawie dotyczącej jego życia - stwierdziła cierpko. - Czyż nie jest tak, że wszyscy robią to, co pan im każe? Uśmiechnął się z przymusem. - Najczęściej tak się dzieje, ale należy okazać ludziom trochę grzeczności i szacunku. Porozmawiam z Philippe'em, a potem z Catherine. Westchnęła ciężko i pokręciła głową. - Robi pan błąd.

Zasępiony Jean Marc zstępował ze schodów, by dołączyć do czekających w westybulu Juliette i Philippe'a. - Mówiłam panu, że to nic nie da - stwierdziła Juliette, widząc wyraz jego twarzy. - Trzeba było mnie słuchać. - Zaczynam już być zmęczony słuchaniem twoich pouczeń - odbur­ knął. - Zastanawiam się, jak siostry mogły z tobą tak długo wytrzymać. - Uznały mnie za bicz Boży, ćwiczący ich dusze w cnocie cierpliwości. Nieoczekiwany uśmiech odegnał wyraz zniecierpliwienia z twarzy Jeana Marca. - Zupełnie tak jak ja. Na widok tego uśmiechu rozgoryczenie Juliette rozpłynęło się. Trudno gniewać się na kogoś, kto się uśmiecha, choć właśnie mu udowodniono, że nie ma racji.

- Pewnie przyprawił ją pan o łzy. Jean Marc skrzywił się. - Nigdy bym nie przypuszczał, że może być taka załamana. Chyba powinnaś teraz do niej pójść. Ona wprost szaleje z rozpaczy. Philippe wysunął się naprzód. - Sądzę, że to ja powinienem teraz do niej pójść i wyjaśnić, że to ja pragnę zawarcia tego związku. Nie rozumiem, dlaczego tak nagle stała mi się nieprzychylna. Przecież chcę jedynie pomóc la pauvre petite. - I chcesz, żeby zobaczyła, jak bardzo jest ci jej żal? - Juliette skierowała się ku schodom. - To już Jean Marc byłby dla niej lepszym mężem. - Czyżbyś ponownie rozważyła moje kwalifikacje? - zapytał. - Nie musi pan robić takich złośliwych uwag tylko dlatego, że nie miał pan racji. Lepiej będzie, jeśli skoncentruje się pan na rozwiązaniu problemu Catherine. François mówi, że potrafi pan zgrabnie wręczać łapówki odpowiednim osobom. Powinien pan kupić jej męża. - Oczywiście, natychmiast. A gdzie, twoim zdaniem, mam znaleźć odpowiedniego kandydata? Na targu niewolników czy na rozległych pustyniach arabskich? - To już pańskie zmartwienie. Ja powiedziałam tylko, co należy zrobić, a pańskim zadaniem jest znaleźć jej męża. - Juliette zamknęła za sobą drzwi i stanęła w sypialni Catherine, przeklinając w duchu Jeana Marca i cały męski rodzaj. Catherine leżała na łóżku z twarzą wtuloną w poduszkę, a jej drobnym ciałem wtrząsał szloch opusz­ czonego dziecka. - Przestań - poprosiła Juliette, podchodząc do przyjaciółki. - Nie ma powodu płakać. Nic ci przecież nie grozi. Catherine szybko obróciła się na wznak i usiadła. - Nie mogę tego zrobić, Juliette. Wiem, że Jean Marc jest na mnie o to zły, ale naprawdę nie mogę. - Wiem, że nie możesz. - Juliette sięgnęła po chusteczkę ze stolika przy łóżku i delikatnie otarła nią policzki Catherine. - Nikt nie zmusi cię do poślubienia Philippe'a.

- Jak Jean Marc mógł poprosić o coś takiego? - Catherine nie mogła się uspokoić. - Przecież tak lubi Philippe'a. A Philippe zasługuje na żonę, która przyjdzie doń czysta i... - Philippe byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby mógł cię poślubić. - Nie, ja się nie nadaję... - Przestań pleść te bzdury - omal nie wybuchnęła Juliette. Z wysiłkiem zmusiła się do okazania cierpliwości. - Nie będę przekonywać cię, żebyś wyszła za Philippe'a, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że powinnaś wyjść za mąż. Catherine pokręciła głową. - Nigdy nie wyjdę za mąż. - Musisz to zrobić. - Tak właśnie powiedział mi Jean Marc. Czy to dlatego, że oni mi to zrobili? Dlatego, że zostałam zhańbiona? -

Tak, właśnie dlatego. To przecież... nieuczciwe. Nie twoja wina. Nie chcę wychodzić za mąż. Rozumiem cię, Catherine. - Juliette przysiadła na łóżku i ujęła jej dłonie. - Ale chyba wiesz, że nigdy nie prosiłabym cię, żebyś zrobiła coś, co nie byłoby dla ciebie dobre. Przytaknęła z przekonaniem. - Więc zrobisz to, o co cię proszę? - Nie wyjdę za Philippe'a. - Nie, nie za Philippe'a. - Juliette mocniej ścisnęła dłonie przyjaciółki. - Za kogoś innego. Catherine aż się cofnęła i wpatrzyła się w nią rozszerzonymi oczami. - A on mnie nie skrzywdzi? Furia, która po tych słowach ogarnęła Juliette, natychmiast ustąpiła miejsca ogromnej czułości. - Obiecuję, że cię nie skrzywdzi. Catherine wyraźnie rozluźniła się. - Nie zniosłabym tego, żeby ktoś mnie jeszcze raz tak potraktował. - To się nie zdarzy. Możesz mi zaufać.

- Wiesz, że ci bezgranicznie ufam. Zrobię, co tylko zechcesz. Uwolniła ręce z dłoni przyjaciółki i Juliette zdała sobie sprawę, że Catherine znowu ucieka w swój dziwny sen na jawie. - Chciałabym teraz posiedzieć trochę w ogrodzie. - Nie zapomnij okryć się szalem. - Juliette wstała. - Zjesz z nami kolację? - Co mówisz? O, nie, nie, dziękuję. Czuję, że dzisiaj wcześnie pójdę spać. Ona już śpi, pomyślała z rozpaczą Juliette. Kiedy się przebudzi z tego letargu? - Chcesz, żebym przyszła wyszczotkować ci włosy po kolacji? Czasami lepiej po tym śpisz. - Nie, dziękuję. Chciałabym zostać sama. - Catherine nie patrzyła jej w oczy. - Chyba że to konieczne. I to mówiła Catherine, która tak nie lubiła samotności, że zdarzało jej się szukać towarzystwa Juliette w przejmującym ją lękiem grobowcu siostry Bernadety! - Nie, to nie jest konieczne. Po prostu pomyślałam, że może będziesz miała na to ochotę. - Juliette skierowała się do drzwi. Powiem Marie, żeby przyniosła ci kolację do sypialni. Była już na schodach, gdy nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Absurdalny pomysł. A może jednak nie taki absurdalny? W zamyśleniu zmarszczyła czoło.

Nie może pan pracować w czasie kolacji, Jeanie Marcu - powie­ działa Juliette, otwierając następnego wieczoru drzwi gabinetu. - Musi pan dzisiaj zjeść z nami. - Muszę? - powtórzył jak echo Jean Marc. Juliette skinęła głową. - Mamy gościa. - Jakiego gościa? - Jean Marc odsunął krzesło od biurka z takim

impetem, że zazgrzytało po podłodze. - Do diabła, wiesz przecież, że nie możemy przyjmować gości, dopóki tu jesteście. - Proszę przyjść do nas do Złotego Salonu. - Juliette zignorowała tę uwagę i wyszła z gabinetu. Wprowadzony przez Roberta Francois Etchelet prezentował się tego dnia zdumiewająco elegancko. Jego ciemnobrązowe włosy były odgarnięte z twarzy i związane z tyłu czarną wstążką, a ciemnoniebie­ ski długi kaftan był skrojony równie nienagannie jak strój Jeana Marca czy Philippe'a. Fantazyjnie zawiązana pod szyją batystowa chusta świadczyła o znajomości najnowszej mody i Juliette przypomniała sobie nagle słowa Philippe'a dotyczące przypisywanych Francois uwodzicielskich talentów. Najwyraźniej tygrys miał ukryte zalety. - Dobry wieczór, monsieur Andreas - Francois powitał Jeana Marca, po czym wypalił bez ogródek: - Ten pretekst towarzyskiej kolacyjki był zbędny. Zresztą mniejsza o to. W jakim celu kazał pan po mnie posłać? - Nie posyłałem po pana. - W takim razie komu zawdzięczam zaproszenie? - Nie mam pojęcia. - Jean Marc popatrzył pytająco na Juliette. Ale może zapytamy o to mademoiselle de Clement. - Może nie teraz - odparła Juliette, wpatrując się we Francois. Proszę, panowie, porozmawiajcie sobie. Muszę się nad czymś zastanowić. - Jak sobie życzysz. Nie będziemy przeszkadzać ci w koncent­ racji. - Jean Marc zaczął nalewać wino ze srebrnego dzbana do kielichów, które Marie ustawiła na stoliku z drzewa różanego. - Czy Duprée wciąż jest w Paryżu, Etchelet? - Tak, ale nie zabawi tu już długo. Georges Jacques żywo interesuje się przebiegiem działań wojennych i zapewne wkrótce wyruszy na front. Ma zamiar poprosić Marata, żeby oddelegował Dupréego do jego świty. - Zapewne? - Jean Marc wykrzywił twarz w grymasie. - Nie mam zamiaru polegać na niepewnych informacjach. Czy nie mog­ libyśmy trochę przyspieszyć pewnych decyzji? Ile mogłoby kosztować przekupienie strażników przy bramie? - To niemożliwe.

- Będę bardzo hojny. - To niemożliwe. - Każdego można przekupić. Francois przechylił głowę. - Nikt o tym nie wie tak dobrze jak pan, prawda? Jest pan częstszym świadkiem zebrań Konwencji Narodowej niż większość delegatów. Jean Marc zesztywniał. - Ma pan mi za złe, że powodzi mi się lepiej niż pańskim przyjaciołom-rewolucjonistom? - zapytał cicho. - Georges Jacques mówi, że ja myślę, iż rewolucja ma same jasne strony. - Francois potrząsnął głową. - Ale bardzo się myli. Dobrze wiem, jak skorumpowani są niektórzy członkowie Konwencji. - Ale nie sprzeciwia się pan temu? - Godzę się z tym. - Francois zrobił pauzę. - Godzę się tak długo, jak długo nie uderza to w serce rewolucji. Może pan sobie przekupywać do woli, kogo pan chce, w sprawach obchodzenia przepisów podatkowych i embarga handlowego, byleby się pan tylko trzymał z daleka od Deklaracji Praw i Konstytucji. Jean Marc zmrużył oczy. - A co by pan zrobił, gdybym zdecydował, że pragnę wprowadzić parę poprawek do tych doniosłych aktów? Francois uśmiechnął się miękko. - Wydarłbym panu serce. Jean Marc opanował się z trudem. Udało mu się nawet przywołać uśmiech na twarz. - Nie sądzę, żebym chciał robić jakieś machinacje z pańską Deklaracją. Ogólnie biorąc zgadzam się z nią. - To szczęśliwa okoliczność dla nas obu. Juliette z najwyższym zainteresowaniem śledziła tę wymianę zdań. Ci dwaj mężczyźni tak bardzo różnili się cechami charakteru i poglądami na świat, a jednak uśmiechali się do siebie z całkowitym zrozumieniem. Mimo wszystko musi przerwać ten słowny menuet i zmusić ich do poruszenia najważniejszego tematu. - Dlaczego niemożliwe jest przekupienie żołnierzy na rogatkach?

Francois zwrócił się w jej stronę. - Ponieważ ich strach przed Dupreem jest większy niż chęć zdobycia pieniędzy monsieur Andreasa. Zachłanność jest powszechna, ale są pewne granice. - Niezbyt rozległe. - Jean Marc wyciągnął w stronę Juliette kieliszek z winem. - Jestem pewien, że mógłby pan ich przekonać, żeby... Co ci jest? - Nic, nic. - Juliette nie przestawała wpatrywać się w głęboką czerwień wina w kieliszku. Czuła silne skurcze żołądka. Tylko nie to. Nie wolno jej zwymiotować. - Jesteś chora? - Jean Marc z zatroskaniem badał wzrokiem jej twarz. - Jesteś strasznie blada. Wypij łyk wina. - Nie! - Gwałtownie odstawiła kielich i aż się cofnęła. - Nie jestem chora. Nie będę chora. - Cieszę się. Ale nie musisz tak gwałtownie reagować. Myślałem tylko, że dobrze ci zrobi kieliszek wina. - Juliette nie lubi wina - wtrącił Philippe. - Wiem o tym i często drażniłem się z nią. Zawsze prosi o wodę do posiłku. - To bardzo dziwne. - Jean Marc nie odrywał wzroku od dziewczyny. - I niezdrowe. Widocznie woda w klasztorze była dużo smaczniejsza niż w Paryżu. Juliette przełknęła z trudem i przestała wpatrywać się w kielich. - Nie zauważyłam. - Pamiętam, jak Catherine mówiła, że w klasztorze było doskonałe wino, że siostry miały winnicę i... - Ja się chętnie napiję. - Francois wziął kieliszek od Jeana Marca. - My, biedni republikanie, niewiele mamy okazji kosztowania wina z piwnic kupieckiej arystokracji. - Uniósł kielich do warg i wypił łyk. - Mmm, wyborne. Ku radości Juliette zainteresowanie Jeana Marca przeniosło się natychmiast na Francois. - Z przyjemnością obserwuję, że republikanin potrafi docenić coś poza Deklaracją Praw. Francois uśmiechnął się.

- Jestem Baskiem. Nikt nie potrafi lepiej docenić uroków życia niż Baskowie. Francois najwyraźniej celowo odwrócił od Juliette uwagę Jeana Marca, widząc, że jest zakłopotana. Bardzo zdziwiona, przyjrzała się uważnie Francois. - Czas na kolację - powiedziała szorstko. - Marie jest doskonałą kucharką, panie Etchelet. Zobaczy pan, że jej potrawy są smaczniejsze niż w wielu jadłodajniach w Paryżu. Wszyscy trzej mężczyźni spojrzeli na nią zaskoczeni. - Chodźmy. - Obróciła się na pięcie i poprowadziła ich ku drzwiom łączącym salon z jadalnią. - Może pan porozmawiać z Jeanem Markiem o wywiezieniu Catherine z Paryża przy jedzeniu.

Marie wniosła właśnie kolejne danie, kiedy Juliette, która do tej pory uporczywie milczała, powiedziała cicho: - Francois. Popatrzył na nią zdziwiony. - Tak? Nie zwracając na niego uwagi, powiedziała do siedzącego na honorowym miejscu Jeana Marca: - Pomyślałam, że wykorzystamy Francois. - Nie podoba mi się słowo „wykorzystamy" - odezwał się Francois. - Zgodziłem się państwu pomóc, ale w zakresie, jaki sam ustalę. Nie należę do ludzi, których można wykorzystać. - Proszę się nie gniewać. Nie miałam nic złego na myśli. Czasami zdarza mi się wypowiedzieć jakieś niezręczne słowo. - Czasami? - burknął Jean Marc. - Chciałaś powiedzieć - na ogół. - To teraz nie ma znaczenia. - Juliette pochyliła się nad stołem, nagle niezwykle skupiona. - Francois, czy pan jest żonaty? Uniósł brwi w zdumieniu. - Nie. - To dobrze. To by zepsuło cały plan. Proszę, niech pan złoży mu ofertę, Jeanie Marcu.

Jean Marc odchylił się na krześle i uważnie przyjrzał się Francois. - Dotyczącą małżeństwa? Francois nie wydaje mi się odpowiednią osobą. Francois uśmiechnął się kwaśno. - Dzięki Bogu. Mam nadzieję, że pańską chęć manipulowania zarówno mną jak i Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela mogę potraktować jako żart. - Nie czas teraz na żarty. - Juliette ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową. - Chodzi o Catherine. Jean Marc przymknął powieki. - Dokonałaś interesującego wyboru, Juliette. - Przestańcie! - Philippe rzucił swoją serwetkę na stół. - To szaleństwo, Juliette. Ona zupełnie nie zna pana Etcheleta. Nikt z nas go nie zna. - Mogę ją przekonać, by go zaakceptowała - Juliette nie dała się zbić z tropu. - Przecież nie zaakceptowała mnie. - Philippe poczerwieniał. - To co innego. - Dlaczego? - Philippe domagał się wyjaśnień. - Jest zbyt ciężko chora, żeby... - Czy mogę się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi? - zapytał Francois. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Philippe gwałtownie odsunął krzesło od stołu i wstał. - I sądzę, że Catherine również nie. Juliette odprowadziła wzrokiem wychodzącego z pokoju oburzo­ nego Philippe'a. - Dobrze. Teraz możemy spokojnie porozmawiać. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Jeanie Marcu, niech pan tylko pomyśli, naprawdę nie ma lepszego rozwiązania niż ślub cywilny. Robert powiedział mi, że nowe Zgromadzenie... nie, teraz to się nazywa Konwencja... że Konwencja uchwaliła ustawę, która bardzo uprościła zawieranie małżeństw i rozwody. Wystarczy tylko stawić się przed urzędnikiem municypalnym i podpisać kontrakt. - Doszły mnie słuchy na ten temat. - Jean Marc nie odrywał wzroku od Francois.

- Gdyby Catherine wyszła za Francois, znalazłaby się pod opieką członka rządu rewolucyjnego. A czyż nie byłoby wtedy naturalne, że mąż, zaniepokojony nie najlepszym stanem zdrowia żony, wysyła ją z Paryża na prowincję? - Chwileczkę - przerwał ostro Francois. - Chce pani, żebym poślubił mademoiselle Vasaro? - Oczywiście! Nie słuchał pan tego, co mówiłam? - Zwróciła się do Jeana Marca. - Catherine i tak nie uzna podpisania kontraktu za ważny ślub. Będzie to dla niej absolutnie fikcyjne małżeństwo. Francois, celowo dobitnie akcentując słowa, zauważył: - Skoro, jak się wydaje, jestem centralną postacią waszego planu, może bylibyście państwo łaskawi nie pomijać w dyskusji mojej osoby. Juliette rozsiadła się wygodniej na krześle. - Zgoda. Niech pan mu złoży propozycję. Jean Marc uniósł kielich do ust. - Doszedłem do wniosku, że Juliette może mieć rację, widząc w panu rozwiązanie naszych kłopotów. Ile panu płaci Danton? - Wystarczająco dużo na moje skromne potrzeby. A co to... - Sześćset tysięcy liwrów - powiedział cicho Jean Marc. - Daję panu sześćset tysięcy liwrów. To posag wystarczający, by uczynić pana całkiem zamożnym człowiekiem, a małżeństwo ma trwać tylko do czasu zabezpieczenia Catherine. Umowa będzie zawierać klauzulę, na mocy której zostanie pan uprawniony do zatrzymania całości posagu w przypadku rozwodu. Sądzę, że to korzystna propozycja. Na twarzy Etcheleta, nim zdołał się opanować, odmalowało się ogromne zaskoczenie. - To niezwykle szczodra propozycja. Juliette przytaknęła. - To umożliwi Catherine wyjazd z Paryża, gdzie jej obecność stanowi zagrożenie zarówno dla pana, jak i dla Dantona. Przecież pańskiej żony nikt nie zatrzyma na rogatkach, żeby ją dokładnie przesłuchiwać. Nie widzi pan, że to doskonałe rozwiązanie? - No cóż, mogłoby to rzeczywiście być jakieś wyjście, o ile plan zostanie dopracowany w szczegółach - stwierdził beznamiętnym

tonem Francois. - A pani mogłaby towarzyszyć przyjaciółce jako służąca. - Co? Tak, rzeczywiście, mogłabym. To co, zgadza się pan? nacierała Juliette. - Tego nie powiedziałem. - Francois popatrzył na Jeana Marca. Chcecie państwo wybrać dość kosztowne rozwiązanie, zważywszy, że wystarczy trochę poczekać, a ten sam cel osiągnie się bez takich nakładów finansowych. Dlaczego tak się państwo niecierpliwią? - Catherine... - Jean Marc zasępił się i dokończył cicho: - Praw­ dopodobnie Catherine jest w ciąży. Twarz Francois pozostawała bez wyrazu. - Obawiałem się tego. W takim razie rzeczywiście musi mieć męża. Dlaczego nie mógłby nim być pański kuzyn? Wydaje się chętny. Nie mogę uwierzyć, że woli pan wybrać mnie, a nie członka własnej rodziny. - Przyznaję, że najpierw myślałem o nim. Ale słyszał pan, co mówiła Juliette. Ona nie chce wyjść za niego. - Dlaczego? - Francois zwrócił się do Juliette. - Catherine darzy go uczuciem i chce oszczędzić mu poślubienia zhańbionej kobiety. Tymczasem pan jest jej obojętny i dlatego jest pan doskonałym kandydatem. - Wzruszyła ramionami. - Powiemy jej, że Jean Marc pana kupił. - Jak piękny wachlarz czy okazały kapelusz? - zapytał ironicznie Francois. - Nie mogę powiedzieć, żebym był zachwycony pani doborem słów, mademoiselle de Clement. - Nie ma sensu spierać się o słowa. Jean Marc kupuje pana za doskonałą cenę. Zgadza się pan? Francois milczał. - Niech pan zaoferuje więcej pieniędzy, Jeanie Marcu. - Widzę, że bardzo chętnie rozporządzasz moimi liwrami. Nie sądzę, żeby to chciwość była powodem wahania monsieur Etcheleta, Juliette. - Jean Marc wypił łyk wina. - Pozwól mu się zastanowić. - Ale przecież jest nam potrzebny. Dobrze pan wie, że Catherine go potrzebuje.

Francois wpatrzył się w swój kieliszek. Dawno nie widziałem już mademoiselle Vasaro. Czy czuje się lepiej? - Nie, z każdym dniem staje się coraz bardziej nieobecna... - Głos Juliette załamał się. - Ona nawet nie wie, że jest w ciąży. Gdyby wiedziała, to wolę nie myśleć... - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Widział ją pan. Ona nie ma już sił, żeby znieść kolejny cios. Trzeba ją ochronić. I pan to musi zrobić. - Zwróciła się do Jeana Marca: Niech pan mu zaoferuje więcej pieniędzy. Jean Marc wzruszył ramionami. - Mogę dać osiemset tysięcy liwrów. Francois wciąż milczał, rozważając coś ze zmarszczonym czołem. - Nie rozumiem, dlaczego pan się jeszcze waha - wybuchnęła Juliette. - Ma pan szansę stać się człowiekiem bogatym, a pański Danton będzie bezpieczny. Francois nie odzywał się jeszcze dobrą chwilę, a Juliette otwierała już usta, żeby go dalej przekonywać. W pewnym momencie uniósł rękę. - Wystarczy. - Ożeni się pan z nią? Francois uśmiechnął się kpiąco. - A jak mógłbym się temu oprzeć? Monsieur Andreas dobrze wie, że każdy pragnie być bogaty. Juliette wydała westchnienie ulgi. - W takim razie umowa stoi. - O ile uda się państwu przekonać mademoiselle Vasaro, żeby zechciała mnie poślubić - zauważył sucho Francois. - Catherine. Ona ma na imię Catherine. Jest pan bardziej oficjalny niż ta nadęta hrabina de Noailles, którą wszyscy w Wersalu nazywali madame Etykieta. - Zostałem wychowany tak, żeby okazywać należny szacunek stojącym wyżej ode mnie. - Przecież pan uważa, że takich nie ma. - Juliette uśmiechnęła się szyderczo; wstała. - Idę porozmawiać z Catherine.

- I ja chciałbym z nią pomówić - oznajmił Francois. - Jutro. Niech pan przyjdzie jutro. Trzeba jej dać czas na oswojenie się z tą myślą. Po wyjściu Juliette w jadalni zapadła cisza. - Nie żałuję Catherine posagu, monsieur Etchelet - powiedział w końcu Jean Marc. - Ale w zamian oczekuję uczciwości z pana strony. Nie lubię być oszukiwany. - Myśli pan, że zamierzam go oszukać? Jean Marc przyjrzał mu się z namysłem. - Mam wrażenie, że nie pokazuje pan światu prawdziwego oblicza. - Czyż wszyscy czegoś nie ukrywamy, Jeanie Marcu? Jean Marc zauważył zarówno poufały sposób zwrócenia się doń, jak i lekką kpinę w tonie głosu Francois, i z namysłem skinął głową. - Chciałbym, żebyś wiedział, że Catherine jest kimś bardzo mi bliskim i byłbym niepocieszony, gdyby pomysł Juliette okazał się dla mojej kuzynki niefortunny. - Otrzymasz za swoje pieniądze to, czego się spodziewasz. - Ich spojrzenia spotkały się. - Ale uprzedzam, że nie zamierzam być twoją marionetką. Lubię chodzić swoimi drogami. - Właśnie, nie odniosłem wrażenia, że lubisz być posłusznym narzędziem w czyichś rękach. Francois wstał i skłonił się. - W takim razie, skoro rozumiemy się doskonale, pozwolę sobie powiedzieć au revoir. Do jutra.

Kiedy przyszedł Francois, Catherine jak zwykle siedziała na marmurowej ławce w ogrodzie, z rozmarzonym wzrokiem wbitym w krzewy bladoróżowych róż rosnących za fontanną. Widok Catherine sprawił, że powróciło żywe wspomnienie owego popołudnia, gdy siedział naprzeciwko niej w tym ogrodzie. Teraz nie miała jednak na sobie niebieskiej sukni, lecz prostą sukienkę z białego muślinu, przepasaną szarfą w kolorze słonecznej żółci. Żółta wstążka w tym samym odcieniu ściągała z tyłu jej włosy.

Skierowała nań swe dziecięce spojrzenie. Skłonił się z uszanowaniem. - Dzień dobry, Catherine. Czy mademoiselle de Cle... Juliette... powiedziała ci, że dzisiaj zajrzę do ciebie? Skinęła głową, a po chwili ponownie zapatrzyła się na róże. - Mamy dzisiaj piękny dzień, prawda? Robert mówi, że niedługo nadejdą przymrozki, ale trudno w to dzisiaj uwierzyć. - Czy Juliette powiedziała ci... - Urwał. Catherine wydawała się nie zwracać na niego uwagi i poczuł nagle bolesne ściskanie w piersiach. Zmieniła się. Tamtego popołudnia była, co prawda, przygaszona, lecz przejawiała wrażliwość i troskę. Teraz, choć uprzejma, wydawała się odległa jak gwiazdy na niebie. - Catherine. Popatrzyła nań błędnym wzrokiem. - Philippe mówił mi kiedyś, że w Vasaro ciągną się rozległe pola i pola kwiatów i że jest to niewiarygodnie piękny widok, ale ja prawie go nie pamiętam. Czy mówiłam panu, że wyjechałam stamtąd, kiedy miałam zaledwie cztery latka? Ten ogród jest bardzo piękny, ale chciałabym zobaczyć... - Catherine, za dwa dni masz mnie poślubić. - Zrobił pauzę. Jeśli sobie tego życzysz. Na chwilę senność zniknęła z jej twarzy. - Ja tego wcale nie chcę, ale Juliette i Jean Marc wiedzą, co jest dla mnie najlepsze. - Wyciągniętą ręką wskazała nagle skrawek ziemi u podnóża wysokiego kamiennego muru. - Na wiosnę Robert ma zamiar posadzić tu białe fiołki. Mówi, że one zazwyczaj dobrze rosną, ale tego roku zima była ostra i je zabiła. - Zmarszczyła czoło. - Ostre warunki zabijają, prawda? - Nie! - Francois uświadomił sobie, że ma ręce zaciśnięte w pięści, i zmusił się do rozluźnienia ich. - Nie zabijają, jeśli się walczy. Walka daje siłę. - Ale fiołki zginęły. - Ludzie to nie kwiaty. - Rozmawialiśmy o fiołkach - stwierdziła zaskoczona. - Tak, jestem pewna, że rozmawialiśmy o fiołkach. Mówiłam, że Robert planuje...

- Nie chcę rozmawiać o kwiatach - przerwał jej Francois. - Chcę się dowiedzieć, czy... Czy będziesz mi ufać i uwierzysz, że chcę twojego dobra? - Juliette panu ufa, wiec chyba i ja muszę panu ufać. - Tu nie chodzi o Juliette, tylko o ciebie. - Ujął ją delikatnie palcami pod brodę i odwrócił jej twarz ku sobie, tak że była zmuszona spojrzeć mu w oczy. - To ty musisz mi zaufać. - Czuł, że pragnie uciec od jego dotyku niczym schwytany motyl. - Chciałabym, żeby pan zostawił mnie samą. Pan... mnie rozprasza. - Ale zaufasz mi? - Panu i Juliette. Dlaczego jest pan taki natarczywy? Czy nie może pan zrozumieć, że chcę zostać sama? Nie... - Cofnęła się. Dobrze, zaufam panu. A teraz, czy mógłby już pan sobie iść? - I będziesz mnie słuchać? Nie patrząc na niego, przytaknęła skwapliwie. Francois głęboko zaczerpnął tchu i cofnął się. - W takim razie życzę ci miłego dnia, Catherine. - Nawzajem. Francois odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom prowadzą­ cym do domu. Zanim do nich dotarł, Catherine ponownie w roz­ marzeniu wpatrzyła się w ostatnie jesienne róże.

Dwa dni później Francois Etchelet wywiesił w Ratuszu zawiado­ mienie o swoim zamiarze poślubienia Catherine Vasaro jeszcze tego popołudnia. Krótko po czwartej, jak wcześniej ustalono, on i Danton spotkali się z Jeanem Markiem i Catherine w Ratuszu przed salą, w której miał się odbyć ślub. - To nie potrwa długo. - Francois obrzucił Catherine przelotnym spojrzeniem, podał jej ramię i otworzył przed nią drzwi. Gdy weszli do zatłoczonej sali, zaatakował ich ostry śmiech, gwar rozmów, zapach perfum i nie mytych ciał. - Celowo wybrałem taką porę, kiedy najważniejsi urzędnicy są zajęci. Władze miejskie nie chcą tracić czasu, dlatego dzisiejszego popołudnia jednocześnie udzielą

ślubu co najmniej czterdziestu parom. Urzędnik wygłosi krótką przemowę, a potem zapyta, czy chcemy zawrzeć ślub. Odpowiemy chórem „tak" i będzie po wszystkim. - To interesujące. Trochę bezosobowe, ale interesujące. Prawdziwy grecki chór zwiastujący małżeńską szczęśliwość. - Jean Marc skrzywił się, dostrzegając ponurą twarz żołnierza Gwardii Narodowej, stojącego z karabinem w pobliżu posągu Hymena przedstawionego z pochodnią i kwiatami w ręce. - W dodatku wydają się przygotowani na każdą ewentualność. Danton wskazał długi stół - siedziało za nim kilkunastu męż­ czyzn zajętych studiowaniem i podpisywaniem dokumentów. Za nimi stało podwyższenie, z którego miał przemówić urzędnik władz miejskich. - Oto kontrakt, panowie. Zredagowałem go sam, żeby mieć pewność, że będzie w porządku. Jean Marc skinął głową. - Któż śmiałby kwestionować legalność dokumentu sporządzonego przez ministra sprawiedliwości? Danton uśmiechnął się. - Byłem pewien, że to zrozumiecie. Dopełnijmy formalności, tak żebyśmy mogli już tylko cieszyć się obserwowaniem, jak łączy się tych dwoje. Więcej czasu zajęło Jeanowi Marcowi przeczytanie i podpisanie kontraktu niż urzędnikowi połączenie węzłem małżeńskim Catherine i Francois. Przez cały czas trwania skromnej ceremonii Jean Marc nie spuszczał z oka Catherine, lecz wydawała się opanowana i spokojna, i nie wyróżniała się w tłumie panien młodych. Juliette wybrała dla niej na tę okazję ciemnoniebieską suknię i upięła jej włosy w grecki węzeł, który skrył się pod słomkowym kapeluszem z szerokim rondem, zasłaniającym twarz. O czym ona teraz myśli? - zastanawiał się Jean Marc. Od czasu, kiedy Juliette sprowadziła ją ze schodów i oddała mu pod opiekę, Catherine nie odezwała się ani słowem. Trudno było się domyślić, co

czuje. Juliette miała rację. Catherine nie chciała, by ktokolwiek przebił się przez jej skorupę ochronną i odnalazł pod nią jej dawne wcielenie. Ceremonia zaślubin dobiegła końca i Catherine cicho, beznamięt­ nym tonem wyraziła zgodę na zawarcie związku małżeńskiego. Niebawem w sali zapanował trudny do opisania zgiełk, gdyż zaślubione pary zaczęły opuszczać salę, a kolejne, czekające na ślub, wchodzić do środka. Danton wybuchnął swoim tubalnym śmiechem, poklepał urzędnika po ramieniu i wypowiedział parę sprośnych uwag, po czym szybko wyprowadził ich na zewnątrz. Jednak gdy doszli do Place de la Grève, natychmiast spoważniał. - Myślę, że poszło dobrze. Jean Marc przytaknął. - Jeżeli władze kogokolwiek zapamiętają z tego tłumu, z pewnoś­ cią będzie to pan, a nie Catherine. Stangret, którego wynajął Jean Marc, pospieszył, by otworzyć przed nimi drzwi powozu. Jean Marc popatrzył z wdzięcznością na Dantona. - Jestem zaskoczony, że zdecydował się pan przyjść, Danton. Poza fatygą wiązało się to z pewnym ryzykiem. - Wszyscy wiedzą, że Francois pracuje dla mnie, więc byłoby dziwne, gdybym zignorował uroczystość - odparł Danton. - Jeśli już coś się robi, trzeba to robić dobrze. Jean Marc podał ramię Catherine, zamierzając pomóc jej wsiąść do powozu. - To prawda. Miejmy nadzieję, że powiedzie się również jutrzejszy wyjazd Catherine i Juliette z Paryża. Czy... - Urwał, zorientowawszy się, że Francois zastępuje mu drogę. Spojrzał na niego spod zmrużonych powiek. - Blokujesz mi drogę, Francois. Francois dał znak stangretowi, by zajął miejsce na koźle. - Robię to celowo. - Ująwszy dłoń Catherine, odciągnął ją od Jeana Marca. - Catherine nie wróci dziś na noc do domu. - Co ty powiesz? A gdzie w takim razie spędzi noc?

- Zabieram ją do gospody tuż obok kawiarni, której właścicielem jest teść Georgesa Jacquesa. Jean Marc zesztywniał. - Nie wspomniałeś o tym wcześniej. Francois spojrzał na stangreta, chcąc się upewnić, że nie słyszy rozmowy. - Zorganizowaliśmy wszystko tak, że ludzie Dupréego, którzy jutro wieczorem będą pełnić straż na rogatkach, przyjdą dziś wieczorem do gospody. Chcę, żeby zobaczyli Catherine ze mną. - Czy to konieczne? - Wszyscy muszą nabrać przekonania, że to małżeństwo jest prawdziwe - ciągnął beznamiętnym tonem Francois. - A panna młoda nie spędza nocy poślubnej sama. - Mógłbyś przyjść do mojego domu. - Nie. - Francois odwrócił się, kierując Catherine ku czekającemu nie opodal powozowi Dantona. - Mój plan jest lepszy. Jutro rano przyprowadzę Catherine. - Niech będzie tak, jak chcesz, dopóki jest to korzystne dla Catherine. - W spokojnym głosie Jeana Marca czaiła się groźba. Francois pomógł Catherine wsiąść do powozu Dantona i uśmiechnął się kpiąco do Jeana Marca. - Mąż wie najlepiej, co jest dobre dla żony. - Zobaczymy. - Zafrasowany Jean Marc patrzył, jak Francois wsiada do powozu. Posunięcie Francois pokrzyżowało mu plany, a nie chciał tracić kontroli nad całą sprawą. Nie sposób było jednak odmówić logiki planowi Etcheleta, jako że bez wątpienia wyjazd Catherine i Juliette z Paryża miał większe szanse powodzenia, gdyby mieli zapewnioną pomoc strażników. Idąc do powozu, w którym siedzieli już Francois i Catherine, rozbawiony Danton przystanął przy Jeanie Marcu. - Sprawiasz wrażenie zaniepokojonego, obywatelu. Czyżbyś wcze­ śniej nie poznał charakteru mojego przyjaciela, Francois? On uwielbia robić to, czego nikt się po nim nie spodziewa. Czasami wystawia

mnie na ciężką próbę. - Wspiął się na siedzenie i stangret zamknął za nim drzwi. Po chwili koła powozu Dantona zaturkotały na kamieniach. Jean Marc odprowadził powóz wzrokiem, nie mogąc pozbyć się dręczącego go niepokoju. Czuł, że to posunięcie Etcheleta będzie i dla niego ciężką próbą, ponieważ to właśnie on, Jean Marc, musi powiedzieć Juliette, że Catherine nie spędzi swej nocy poślubnej pod jego dachem.

N i e c h pan jedzie ze mną! - rozkazała Juliette, płomiennym wzrokiem wpatrując się w Jeana Marca. - Aż nie chce mi się wierzyć, że mógł pan być tak nierozsądny, żeby pozwolić mu... - Wzięła głęboki oddech. - Obiecałam jej, że będzie bezpieczna. - Ufam, że jest bezpieczna. - Jeśli nie pojedzie pan za nią, zrobię to sama. - Lepiej tego nie rób - powiedział łagodnie Jean Marc. - Jeśli nie chcesz przez własną głupotę narazić Catherine i siebie na niebez­ pieczeństwo. - Ona będzie przerażona. A co się stanie, jeśli on... - Będzie się domagał praw pana młodego? - dokończył Jean Marc. - Nie sądzę, żeby to zrobił. Trzeba być barbarzyńcą, żeby odczuwać satysfakcję ze współżycia z kobietą, która ma w sobie nie więcej życia niż posąg. - A może on jest barbarzyńcą. Nie wie pan przecież, kim on jest. Pan go w ogóle nie zna. - I kto to mówi? Czy mam ci przypomnieć, że to ty wybrałaś Etcheleta? - Wybrałam go, bo myślałam, że będziemy mogli nim sterować. - Kto jak kto, ale Etchelet na pewno nie jest człowiekiem, którym " można sterować. - W takim razie czemu pan tu jeszcze stoi? Niech pan jedzie po Catherine.

- Wzięli ślub. Nie mam prawa niczego jej nakazać, w przeciwień­ stwie do Etcheleta. - Mówi pan o prawach? A co będzie, jak on ją zgwałci? Jean Marc odpowiedział powoli, cedząc słowa: - Wtedy go zabiję. - To nie pomoże Catherine. Musi pan... - Juliette. Catherine spędzi dziś noc z Etcheletem, ponieważ jestem pewien, że jest to korzystne dla was obu. Gdybym nie miał tej pewności, nie pozwoliłbym jej z nim odjechać. Dyskusja skończona. - Nie, nie jest skończona. - Juliette rzuciła się do drzwi. - Poproszę Philippe'a, żeby... - Nie. - Jean Marc zacisnął dłoń na jej ramieniu. - Wierz mi, że chociaż zawsze masz rację, tym razem się mylisz. Daj już spokój. Starała się wyrwać. - Nie mogę tego tak zostawić. Obiecałam jej. Jeśli coś jej się stanie, to dlatego, że ja ją zawiodłam. Ona mnie potrzebuje. Nie mogę... - Ćśś, wszystko będzie dobrze. - Ku swemu zdumieniu zauważył, że Juliette cała się trzęsie z emocji. Doskonale wyczuwał jej wewnętrzne napięcie. Dotykając jej nadgarstków, czuł, że ma przyspieszone tętno, a jej skóra jest ciepła jak przy gorączce. - Etchelet to ryzyko, które musimy podjąć. - Ryzyko? Nie wie pan, o czym pan mówi! Pan tam nie był! Nie wie pan, co oni... - Wyrwawszy się z jego uścisku, pognała ku schodom. - Juliette! Odwróciła się przez ramię. - Jeżeli on ją skrzywdzi, nigdy panu tego nie wybaczę. - Twarz jej pobladła, a oczy pałały. - Nigdy panu nie wybaczę, że przez pana znowu będę winna. Słyszy pan? Nie zapomnę tego panu do końca życia! Popędziła po schodach na górę, a po chwili usłyszał, jak trzasnęły drzwi jej sypialni. Patrząc na schody, zmarszczył czoło w zamyśleniu. Dlaczego powiedziała „znowu będę winna"?

10

N i e podobali mi się ci ludzie - odezwała się nagle Catherine. Były to jej pierwsze słowa od czasu, gdy służąca z gospody przyniosła im kolację i wyszła z izby. Francois wypił łyk wina. - Jacy ludzie? - Ci mężczyźni w tej dużej sali na dole. Przypominali mi... nie podobali mi się. - Nie musieli ci się podobać. - Uważnie przyjrzał się Catherine. Bałaś się ich? Zadał to pytanie ze zwykłej uprzejmości. Nie obchodzi go, czy naprawdę się ich bałam, pomyślała z urazą. Celowo tak długo siedział z tymi okropnymi typami, zachęcając ich jeszcze do opowiadania prymitywnych dowcipów na temat panien młodych w ogóle, a Catherine w szczególności, aż ich żarty z niewyszukanych stały się grubiańskie. Na początku ledwie zdawała sobie z nich sprawę, tak jak ledwie uświadamiała sobie inne wydarzenia tego dnia. Potem jednak, gdy Francois nie stanął w jej obronie, zaczęły do niej stopniowo docierać różne uwagi i poczuła oburzenie i odrazę. Powtórzyła: - Nie podobali mi się. - Nie będziesz musiała ich już więcej oglądać. - Dziękuję. - Zerknęła na wniesioną przez służącą tacę.

- Ledwie skubnęłaś kolację. Zjedz trochę wołowiny. Sos jest naprawdę dobry. Georges Jacques poprosił, żeby przyniesiono posiłek z pobliskiej Café de l'Ecole. Pierwszym z powodów, dla których zaczął odwiedzać to miejsce, było jedzenie. - Niespodziewany uśmiech rozjaśnił twarz François. - Drugim była córka właściciela, która je przyrządzała. Teraz Danton ma jedno i drugie. Nie sięgnęła po widelec. - Nie chcę być tu dłużej. Czy możemy już iść? Przyglądał się jej uważnie znad krawędzi kieliszka. - Nie. Zdziwiona, uniosła powieki z długimi rzęsami. - Nie podoba mi się tutaj. Chcę, żeby była przy mnie Juliette. - Zobaczysz się z nią jutro. - François odstawił kieliszek. Słyszałaś, co mówiłem do Jeana Marca? Pokręciła głową. - Podejrzewałem, że nic nie słyszysz. Przez cały dzień chodziłaś, jakbyś śniła na jawie. - François zacisnął palce na nóżce kieliszka. - Skoro nic do ciebie nie docierało, to dlaczego zgodziłaś się przyjść tu ze mną? - Jean Marc i Juliette mówili, że nie zrobisz mi krzywdy. - A skąd Jean Marc i Juliette mogą wiedzieć, co ja zrobię, a czego nie zrobię? Oczy Catherine rozszerzyły się z przerażenia. - Chcesz mnie skrzywdzić? - Nie. - Podniósł kieliszek do warg, wypił jego zawartość do dna, po czym z impetem odstawił na stół. - Na litość boską, przestań tak na mnie patrzeć. Nie mam zamiaru cię krzywdzić. - To dlaczego cały czas na mnie krzyczysz? - Bo doprowadzasz mnie do... - Wydawał się szukać odpowied­ niego słowa. Wreszcie zrezygnowanym tonem powiedział: - Obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Powiedziałaś, że będziesz mi ufać. - Ale przecież ja cię nie znam. - Znasz mnie takim, jakim jestem dzisiaj. - Nie rozumiem.

- Znasz rozgniewanego Baska, który nie cierpi arystokratów i jest agentem Dantona. Znasz mnie tylko takiego, Catherine. - Mam mętlik w głowie. - Chcę ci tylko uświadomić, że w każdym z nas kryje się wiele osób. - Francois wpatrywał się uporczywie w Catherine, jak gdyby chcąc ją zmusić do zrozumienia. - Jeśli mi nie zaufasz, nie będę mógł ci pomóc. - Opuścił nagle wzrok i zerknął w pusty kieliszek. - Kiedy służąca przyjdzie tu, żeby zabrać naczynia, musi zobaczyć nas razem w łóżku. - Usłyszał, jak nerwowo zaczerpnęła tchu, lecz nie uniósł wzroku. - Zachichocze, a potem zejdzie na dół i powie o tym innym. Stanie się to przedmiotem nowych żartów i kpin. - Zrobił pauzę. - A jutro na rogatkach ci mężczyźni, którzy wydali ci się tacy nieokrzesani, przypomną sobie Francois Etcheleta i jego uroczą żonkę i zrobią parę uwag na temat twojego zmęczenia po nocnych łóżkowych igraszkach. - Zajrzał Catherine w oczy. Była najwyraźniej prze­ rażona. - A potem uniosą szlaban i pozwolą ci pojechać do Vasaro. A tego przecież chcesz, prawda? - Tak - wyszeptała. Odsunął krzesło i wstał. - W takim razie przygotujmy się. - Wyciągnął ku niej rękę. Chodź, to nie będzie takie straszne. Długo, z obawą, patrzyła na jego rękę, jakby to był jadowity wąż, po czym z ociąganiem podała mu swoją. - Widzisz, to nie boli. - Francois pomógł jej wstać. - A teraz rozbierzesz się, czy ja mam to zrobić? - Zrobię to sama. - Świetnie. - Pchnął ją lekko w stronę łóżka, a sam usiadł i nalał sobie wina. - Daj mi znać, kiedy już będziesz w łóżku. Mówił do niej jak do dziecka. Czemu udawał, że jest łagodny, skoro wcale taki nie był? - Myślę, że wcale nie musimy tego robić. - Musimy. Skoro nie chcesz mnie słuchać i nie dbasz o siebie, zrób to dla swojej przyjaciółki, Juliette. Ona również będzie jutro

w tym powozie, a ryzykuje bardziej, jeśli zostaniecie złapane. - Nie patrząc na nią, dodał: - Wszystko. - Co? - Zdejmij z siebie wszystko. - Nie sądziłam... - Rozbieraj się! Polecenie zostało wypowiedziane tak ostrym tonem, że zaczęła nerwowo rozpinać haftki sukni. W ciszy, która panowała w izbie, słyszała swój własny przyspieszony oddech. Czemu jest posłuszna? Nie powinna była nigdy tu przychodzić. Miała ochotę uciec i pobiec do domu przy Place Royale. Juliette nigdy by nie pozwoliła, żeby ten opryskliwy, gwałtowny mężczyzna wydawał jej rozkazy. Juliette. Juliette dla niej zabiła człowieka i musi teraz mieć zapewnione bezpieczeństwo. Może Francois ma rację, że to, co robią, pomoże Juliette i nie będzie przesłuchiwana przy wyjeździe z miasta. Nagle zdała sobie sprawę, że jest zupełnie naga, i szybko przebiegła przez izbę do łóżka, nakryła się kołdrą i naciągnęła ją aż pod brodę. Francois siedział zapatrzony przed siebie, powoli sącząc wino. Mijały minuty. Żadne z nich się nie odzywało. Catherine poczuła nagły przypływ irytacji. - Już to zrobiłam. Wstał; jej zniecierpliwienie szybko przeszło w strach. - W porządku, Catherine. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. W jego głosie nie było już szorstkości, znowu przemawiał łagodnym tonem. - Rozebrałaś się do naga? - Powoli zwrócił ku niej twarz. Siadła na łóżku, sztywno wyprostowana, kurczowo trzymając kołdrę przy brodzie i przypatrując mu się podejrzliwie. Spojrzał na gładką skórę ramion nie okrytych kołdrą. - Widzę, że tak. Powoli podszedł do łóżka. Catherine z całej siły wparła się plecami w dębowe wezgłowie. Przysiadł koło niej na łóżku. - Nie chcę cię poganiać. Mamy jeszcze czas. Wpatrywała się w niego bez słowa. - Jest ci zimno? Mam rozpalić ogień?

Wolno pokręciła głową. - Napijesz się trochę wina? - Nie. Przybliżył się, by ją lepiej słyszeć. Zesztywniała z przerażenia. - Sacrebleu! - wykrzyknął, zrywając się na nogi. - Przestaniesz ty się wreszcie trząść?! Mówiłem ci już, że nie masz się czego bać! Myślisz, że to dla mnie łatwe? Do cholery... - Przestań kląć! - Jego wybuch spowodował nagłą gwałtowną reakcję. Popatrzyła na niego z przyganą. - Nie wytrzymam już tego dłużej. Najpierw pozwalasz tym okropnym mężczyznom mówić sprośności na mój temat, potem wydajesz mi dziwne rozkazy, a teraz jeszcze przeklinasz w mojej obecności w sposób niegodny człowieka honoru. Przyglądał się jej, osłupiały ze zdumienia. Wskazała ręką na łóżko. - A to być może jest i konieczne, ale dla mnie wcale niełatwe. - To nie moja wina. Wydawało mi się, że zachowuję się w każdym celu tak nienagannie jak ten fircyk Philippe. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek dotąd obdarzał kobietę tak czułymi słówkami. - To od razu widać. Robisz to bardzo niezgrabnie. Złość gwałtownie zniknęła z jego oblicza. Zajrzał jej w oczy. - Wolisz, żebym był opryskliwy? - To będzie naturalniejsze. Czuję się bardzo dziwnie, kiedy starasz się być kimś, kim nie jesteś. - A staram się? - Czy nikt dotąd nie zarzucił ci opryskliwości? Czemu mi się tak przyglądasz? - Wydaje mi się, że właśnie dokonałem pewnego odkrycia. Uśmiechnął się tajemniczo. - Tak, oczywiście, wszyscy moi znajomi wiedzą, że nie mam nienagannych manier i nie jestem szlachetnie urodzony. A teraz, skoro już nie drżysz ani się nie trzęsiesz, może napijesz się trochę wina? - Nie mogę spać, jeśli wypiję wino przed snem.

- Wyglądasz tak, jakbyś nigdy dobrze nie sypiała. - Przez chwilę milczał. - Czy wciąż masz te koszmarne sny? - Tak. - Opuściła wzrok. - Dlatego Juliette czasami szczotkuje mi włosy wieczorem przed snem. To mnie... odpręża. - Chciałabyś, żebym ją zastąpił? Przyjrzała mu się zaskoczona. - Nie. - A ja myślę, że chciałabyś. - Uśmiechnął się szeroko, roz­ bawiony. - Myślę, że jesteś na mnie zła za to, że tak tobą komenderowałem... i chcesz mnie teraz upokorzyć. Czy on może mieć rację? Catherine nie sądziła, że chce upokorzyć kogokolwiek, jednak bez wątpienia aroganckie zachowanie Francois ogromnie ją zirytowało. - Tylko tak to powiedziałam. Skłonił się afektowanie. - Jako patriota i republikanin nie wstydzę się podejmować nawet najniższych posług. - Podszedł do wysokiej komody. - Dzisiaj będę udawać, że jestem Juliette. - Sięgnął po leżącą na komodzie szczotkę z końskiego włosia i spojrzał na Catherine. - Mogę ci nawet obiecać, że nie będę ci docinał tak jak ona. Obserwowała, jak podchodzi do łoża. Zatrwożona, zacisnęła mocno dłonie na kołdrze. - Juliette nie robi mi docinków. - W takim razie dla ciebie czyni wyjątek. - Zaczął wyjmować szpilki z jej ciasno upiętego węzła. - Czemu znowu drżysz? Mam tylko zamiar wyszczotkować ci włosy. Zamknęła oczy, czując, jak rozpuszczone pukle opadają na ramiona. - Nie mam zamiaru cię zranić. - Przez dłuższy czas w izbie słychać było jedynie cichy odgłos szczotki rozdzielającej gęste pasma. - To jest bardzo miłe - wyszeptała. - Dziękuję. - Nie ma za co. - Co miałeś na myśli mówiąc, że w każdym z nas kryje się wiele osób? - Dokładnie to, co powiedziałem. - Odgarnął jej pukiel ze skroni. -

Weźmy na przykład ciebie. Jesteś przyjaciółką Juliette i cichą, potulną kuzyneczką Jeana Marca. Każde z nich odbiera cię zupełnie inaczej. - A jak ludzie odbierają ciebie? - Widzą to, co chcę im ujawnić. - Sczesał wszystkie włosy na prawe ramię, muskając przy tym palcami jej kark, co spowodowało, że poczuła lekkie, przyjemne mrowienie, przyprawiające ją o dreszcz. Po chwili cofnął rękę i ponownie zaczął przeczesywać pasma szczotką. - A jak postrzegasz mnie? - zapytała niepewnie. Zawahał się. - Widzę cię... w ogrodzie. - Dlatego, że chciałbyś mnie tam jeszcze zobaczyć? - Możliwe. Niewiele ogrodów widziałem w swoim życiu. - Ale powiedziałeś, że wybrałeś życie. - Nie zawsze mówię logicznie. - Juliette mówi, że jesteś bystrzejszy i bardziej uprzejmy, niż się wydaje. - A ty zawsze wierzysz w to, co mówi Juliette? - Ostatnio tak. To... łatwiejsze. - Widzę już, jak to wygląda. Chcesz na zawsze zostać dzieckiem... - Nie jestem już dzieckiem. - Dlatego, że zostałaś zgwałcona? Znieruchomiała. - To bardzo nieuprzejme z twojej strony wspominać... - Skoro uważasz, że jestem nieuprzejmy, to znaczy, że i Juliette może się mylić w swoim osądzie. Popatrzyła na niego z namysłem marszcząc czoło. - Dlaczego spierasz się ze mną? - Bo najwyraźniej nikt inny tego nie robi. Wszyscy dookoła żałują biednej, zranionej mademoiselle. Chcesz, żebym też się nad tobą litował? Nieoczekiwanie kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu. - Nie, ale gdybym nawet chciała, to i tak nic by to nie pomogło. 1 tak zrobiłbyś to, co byś chciał.

- Nareszcie się rozumiemy. Nie oczekuj ode mnie litości. Żadnej litości. Catherine nagle poczuła się lżej, jak gdyby ktoś zdjął z jej piersi wielki ciężar. - Żadnej. Odłożył szczotkę na stolik. - No, odbyłem już pokutę za obrażanie cię. Powiedz mi, za jaki grzech Juliette tak pokutuje? Uniosła brwi. - Grzech? - Przecież to nie jest normalne, żeby rozpieszczała cię jak małe dziecko. - Ja jej o nic nie proszę. Ona mówi... - Już czas. - Szybko zdjął kaftan i kamizelkę. - Niedługo przyjdzie służąca. Połóż się i odwróć do mnie plecami. Przyglądała mu się zmieszana. Zaczął rozpinać koszulę. - Do diabła, nie rozumiesz, że nie chcę urazić twoich delikatnych uczuć? Chcesz zobaczyć, jak mnie Pan Bóg stworzył? - Znowu przeklinasz. - Szybko opuściła wzrok i odwróciła się plecami. Słyszała, jak ściąga kolejne części garderoby. Wkrótce wśliźnie się do łóżka i nagi położy obok niej. Powinna się teraz bać, ale była zbyt oszołomiona, żeby zdać sobie sprawę z tego, co naprawdę czuje. - Posuń się. Pospiesznie przesunęła się na skraj łoża. Poczuła chłodny powiew, gdy kołdra została uniesiona i Francois położył się na łóżku. Mimo iż jej nie dotykał, czuła, jak od jego ciała rozchodzą się fale ciepła. Przeraziła się. Znowu zaczęła się trząść. - Przestań - rzucił szorstkim tonem, który jednak, o dziwo, uspokoił ją. - Niedługo będzie po wszystkim. - Rozumiem. - Wcale cię nie pragnę. To tylko mistyfikacja. Nie podobają mi się chude kobiety. A mężczyźni wcale nie pragną każdej kobiety, którą spotykają na swej drodze.

- Ale marsylczycy w klasztorze... - To co innego. To było szaleństwo, gorączka. - Henriettę miała zaledwie dziesięć lat. - Nie wszyscy mężczyźni są tacy sami. Niektórych pobudza tylko jeden rodzaj kobiet. Niektórzy, jak Robespierre, mogą się w zupełności obyć bez kobiet. A jeszcze inni w ogóle nie czują pociągu do kobiet, bo wolą mężczyzn. Nie wierzyła własnym uszom. - Naprawdę? I ty wolisz... - Nie. Nie jestem pederastą. - Hmm... - Zamyśliła się. - W takim razie... - Urwała, przez jej twarz przemknął cień odrazy. - Lubisz kobietom zadawać ból. - To wcale nie musi boleć. Jeśli kobieta mi się podoba, potrafię tak się zachować, żeby miała miłe wspomnienia z tego, co się zdarzy między nami. Milczała. - To prawda. Mówię ci, nie ma... - Przerwało mu delikatne pukanie do drzwi. - Prędko! - Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, znalazł się nad nią. - Wejść! Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama krzepka służąca, która wcześniej przyniosła posiłek. Mamrocząc coś pod nosem, szybko zaczęła sprzątać ze stołu. - Pośpiesz się - burknął. Służąca zachichotała, a jej ruchy stały się wyraźnie wolniejsze. Catherine ogarnęła przedziwna mieszanina uczuć i myśli, gdy ciepły, owłosiony tors Francois delikatnie dotknął jej piersi. Grobowiec! Otworzyła usta, gotowa do krzyku. Spiorunował ją wzrokiem, szepcząc: - Nie wolno! Zamknęła usta i bezradnie wpatrzyła się w niego. Przerażenie pomału mijało. Wszystko jest tak samo, a jednak zupełnie inaczej, pomyślała. To ciało było przyjemnie ciepłe, gładkie, nagie, wolne od szorstkiego, drapiącego odzienia. To ciało było silne i męskie, lecz

oszczędzało jej niepotrzebnego kontaktu i nie opadło na nią całym ciężarem. A nad nią nie pochylał się ktoś nieznajomy, tylko Francois, jego kwadratowa, zuchwała twarz, której surowość była dobrze widoczna w świetle świec. To dziwne, że ta właśnie surowość dawała jej poczucie spokoju. - Zgaś świece i zmykaj - rzucił przez ramię Francois. Rozległ się kolejny chichot, po czym w pokoju zaległa ciemność. Drzwi zamknęły się. Francois ułożył się na łóżku jak najdalej od Catherine. - No i po wszystkim. Mówiłem ci, że to nie będzie takie straszne. Przestał się nade mną pochylać tak szybko, że z pewnością ta fizyczna bliskość była dla niego równie niemiła, jak dla mnie, pomyślała Catherine. Czuła wciąż dziwne mrowienie w brodawkach piersi, podrażnionych sprężystym owłosieniem jego torsu. Ku swemu zdumieniu odkryła, że nie jest to niemiłe uczucie. Zresztą i całe przeżycie nie było tak straszne, jak się spodziewała, a poza tym, jak zapewnił Francois, już się skończyło. Wydała westchnienie ulgi. - Teraz pójdziemy spać? - Jeśli nam się to uda. Czuła, że tej nocy nie będzie miała problemów z zaśnięciem. Najgorsze miała już za sobą i czuła dziwną ociężałość i zmęczenie. - Zostaniesz tu ze mną? - Tu jest tylko jedno łóżko. Przymknęła powieki. - No tak. Zapadła długa cisza, zanim odezwała się ponownie: - Mogę cię o coś spytać? - Tak. - Dlaczego stale jesteś na mnie o coś zły? Przez dłuższy czas nie odpowiadał, tak że zaczynała już myśleć, iż zlekceważył jej pytanie. - Bo cały gotuję się w środku, kiedy na ciebie patrzę. - Co? - Śpij już.

Znowu zapadło między nimi milczenie. - Przepraszam, że byłam taka niemądra. Nie wiedziałam... - Czego nie wiedziałaś? - Że nie chcesz mnie skrzywdzić. - Odwróciła się twarzą do ściany. - Myślałam, że wszyscy mężczyźni pragną kobiet tylko dlatego, że są kobietami. Cieszę się, że mi to wszystko wyjaśniłeś. Jestem teraz dużo spokojniejsza. - Naprawdę? - Tak - wyszeptała sennie. - Cieszę się, że ci się nie podobam i że mnie nie pragniesz. - To prawda. Wcale cię nie pragnę. Zapadając w sen, słyszała, jak powtarza te słowa. To dziwne, w jego ustach brzmiały one jak jedna z litanii, których nauczyły ją siostry. Nie podobasz mi się. Wcale cię nie pragnę.

K i e d y następnego dnia rano Francois i Catherine pojawili się w domu przy Place Royale, powitała ich Juliette. - Wszystko w porządku? - Juliette z niepokojem wpatrywała się w twarz Catherine. Poczuła ulgę. Po Catherine nie było znać śladów złego traktowania. O dziwo, jej twarz była niezwykle ożywiona. Nie zrobił ci krzywdy? - Oprócz ranienia moich uszu swoim niewybrednym językiem, żadnej - odparła Catherine. - On używa jeszcze gorszych określeń niż ty, Juliette. - Mam za sobą kilka lat więcej praktyki. - Francois uśmiechnął się nieznacznie. - No i nie spędziłem dzieciństwa w klasztorze. Catherine zmarszczyła czoło. - Mimo wszystko nie powinieneś... - Dobrze, w takim razie wszystko załatwione. - Juliette pociągnęła Catherine do westybulu i zdjęła jej kapelusz. - Jesteś już bezpieczna w domu i ja się tobą zaopiekuję. Jesteś zmęczona?

Catherine spojrzała na nią niepewnie. - Nie. Spałam bardzo dobrze. - To świetnie. Ale może powinnaś trochę odpocząć. Jean Marc i Philippe są u monsieur Bardota w sprawie funduszu na twój pobyt w Vasaro. Kiedy wrócą, zjemy obiad, a potem wyjeżdżamy. Idź teraz odpocząć do swego pokoju, a ja tam zaraz przyjdę. Ożywienie zniknęło z twarzy Catherine. - Skoro myślisz, że tak będzie najlepiej... - Posłusznie skierowała się ku schodom. - Zaczekaj! Nie słuchaj jej, Catherine - odezwał się Francois. Odmów jej choć raz. Juliette uniosła brwi w zdumieniu. - Dlaczego miałaby mnie nie słuchać? Dobrze pan wie, że ona nie czuje się dobrze i powinna odpocząć przed podróżą. Niech pan na nią spojrzy, z każdą chwilą robi się bledsza. - Tak, chyba jestem trochę zmęczona. - Catherine, nie zwracając uwagi na wymowne spojrzenie Francois, zaczęła powoli wstępować na schody. - Zanim wyjedziemy do Vasaro, chciałabym jeszcze pójść do ogrodu. Czy mamy na to czas, Juliette? - Możesz iść do ogrodu, jak odpoczniesz. - Juliette zwróciła się do Francois. - Chciałabym z panem porozmawiać. - Myślę, że nawet powinna pani - powiedział, nie odrywając wzroku od wchodzącej na schody Catherine. - Ja również chciałbym z panią porozmawiać. Usiądźmy gdzieś. Odwrócił się i skierował do salonu. Juliette zaskoczyła ta próba wydawania rozkazów, lecz podążyła za Francois. - Nie powinien jej pan wczoraj zabierać ze sobą. Nie miał pan prawa. Mógł ją pan przestraszyć. - I przestraszyłem ją. Juliette zesztywniała. - Co pan jej zrobił? - Nie zgwałciłem jej, jeśli to pani podejrzewa. - Francois spojrzał Juliette prosto w oczy. - Ale przestraszyłem ją i rozzłościłem,

i postarałem się o to, by doświadczyła przykrości. - Zamilkł na chwilę. - Tak jak pani jej doświadcza od przyjazdu z klasztoru. - Ale ja potrafię to znieść! A Catherine nie ma na to siły. - Jest silniejsza, niż się pani wydaje. Zeszłej nocy wróciła do życia. Gdyby była taka krucha, jak pani sądzi, cały czas płakałaby albo omdlewała, tymczasem nic takiego się nie stało. I myślę, że odkryłem już, dlaczego jej stan pogarszał się, zamiast polepszać. - Zrobił pauzę. - To pani wina. - Moja?! - Pani ją tłamsi. Juliette patrzyła na niego z niedowierzaniem. - To nieprawda. Pan nic o niej nie wie. Ona mnie potrzebuje. - Naprawdę? - zapytał miękko Francois. - Ona potrzebuje pani, czy pani jej? Juliette zacisnęła dłonie w pięści. - Nie ma pan racji. Ona nie poradzi sobie bez mojej pomocy. Spodziewa się dziecka. - Zeszłego wieczoru poradziła sobie doskonale. - Francois badaw­ czo przyglądał się Juliette. - Nie wątpię, że troszczy się pani o nią, ale w tej chwili nie może być dla niej nic gorszego niż pani nadopiekuńczość. Ona musi przestać być bluszczem, musi stanąć na własnych nogach, a nie wierzę, że pani jej na to pozwoli. - Nieprawda! Potrafię jej pomóc. Powoli pokręcił głową. - Ubezwłasnowolnia ją pani swoją troską i niedługo nie będzie umiała bez tego żyć. Pani ją nieświadomie niszczy. Troszczy się pani o nią tak bardzo, że nie potrafi jej zmusić, żeby stanęła na własnych nogach. - Ale pana nic nie będzie obchodzić, jeśli ona załamie się widząc, że nie ma siły być samodzielna. Wzruszył ramionami, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. - A dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Oboje dobrze wiemy, że ożeniłem się z nią dla posagu. Kiedy dziś po południu stąd wyjedziecie, uwolnię się od was wszystkich. Podzieliłem się z panią moimi spostrzeżeniami tylko jako bezstronny obserwator.

- Jako szpieg - poprawiła Juliette drżącym głosem. - Philippe powiedział, że jest pan agentem Dantona. - To prawda. - I mordercą. - Zabijałem ludzi. - A jednak ośmiela się pan mówić mi, że jestem... - Niech pani spyta samą siebie, czemu jest tak rozdrażniona, że obrzuca mnie wyzwiskami. - Francois ruszył do drzwi. - Jeśli naprawdę chodzi pani o dobro Catherine, niech pani ją opuści, kiedy już znajdziecie się w Vasaro. Wyszedł z salonu, a w chwilę później Juliette usłyszała, jak zamykają się za nim frontowe drzwi. To wszystko kłamstwo. Przyjaciółka naprawdę jej potrzebuje. Jednakże Catherine wyglądała dzisiaj zaskakująco dobrze. Nie było po niej znać przygnębienia i rezygnacji, które jeszcze wczoraj po południu malowały się na jej twarzy. I dopiero kiedy Juliette ponownie przejęła nad nią opiekę i zasugerowała odpoczynek, zapadła w swoje zwykłe odrętwienie. Poczuła piekące łzy pod powiekami. Na pewno powód takiego, a nie innego zachowania Catherine jest inny. Francois z pewnością się myli. Nie opuści Catherine tylko dlatego, że być może w jego słowach kryło się ziarno prawdy. Ubezwłasnowolnia ją pani. Pani ją nieświadomie niszczy. Nie może być dla niej nic gorszego niż pani nadopiekuńczość. Ona potrzebuje pani, czy pani jej? Cały czas była święcie przekonana, że to, co robi, jest dla Catherine najlepsze. Teraz nie była już niczego pewna. Słowa Francois zburzyły to przeświadczenie. Wolnym krokiem wyszła z salonu i zaczęła wstępować na schody. Catherine leżała na łóżku, wodząc po suficie nieobecnym, roz­ marzonym wzrokiem. Znajdowała się w stanie, do którego Juliette zdążyła się przyzwyczaić w ciągu minionych tygodni. Jednak teraz,

po tym, jak przed chwilą zobaczyła przyjaciółkę ożywioną po powrocie z Francois, jej przygnębienie podziałało szokująco. Uśmiechając się z przymusem, usiadła na łóżku. - Francois powiedział mi, że zeszłej nocy przestraszyłaś się. - Tak, w gospodzie byli mężczyźni, którzy przypominali mi... Catherine urwała. - Chciałam tu wrócić, ale Francois mi nie pozwolił. Wiedziałam, że nie dopuścisz do tego, żeby ktoś mnie skrzywdził. - I to daje ci poczucie bezpieczeństwa? - O, tak, zawsze. Kiedy jesteś ze mną, nie muszę się o nic martwić. Odpędzasz ode mnie wszystkie troski. Nie pozwala jej pani stanąć na własnych nogach. Juliette poczuła, jak traci nadzieję, że Francois się myli. Ujęła dłoń przyjaciółki w swoje ręce. - Powiedz mi, co zdarzyło się zeszłej nocy. Catherine nie podniosła na nią wzroku. - Wolałabym o tym nie mówić. Czy mogę już iść do ogrodu? Catherine pójdzie teraz do ogrodu i pogrąży się w sennym milczeniu. Pojedzie do Vasaro i to senne milczenie będzie jej towarzyszyć. A dlaczego? Bo ona, Juliette, będzie przy niej, żeby nie dopuścić do niej nikogo i niczego, co mogłoby przerwać otaczającą ciszę. - Tak, możesz iść do ogrodu - wyszeptała w odrętwieniu. Boże, nie chciała, żeby Etchelet miał rację.

J e a n Marc pomógł Catherine wsiąść do powozu i spojrzał na siedzącego naprzeciwko niej Philippe'a. - Wyślij posłańca, jak tylko bezpiecznie dojedziecie do Vasaro. Chcę natychmiast mieć wiadomość. Philippe skinął głową. - Zaopiekuję się nimi, Jeanie Marcu. - Liczę na ciebie. Gdzie jest Juliette? - Wróciła jeszcze po szal, który Catherine zostawiła w ogrodzie.

- Etchelet spotka się z wami tuż przed rogatkami, żeby upewnić się, że bez przeszkód wyjechaliście z miasta. Masz wszystkie dokumenty? - Nie jestem głupcem, Jeanie Marcu. Jean Marc nie odpowiedział; odwrócił się i zaczął wstępować na schody. Gdy był już na ostatnim stopniu, w drzwiach wyjściowych ukazała się Juliette. Miała na sobie ciemnozielony płaszcz podróżny i dobrany kolorem kapelusz, a przez lewe ramię przerzuciła niebieski jedwabny szal. - Znalazłaś go? To dobrze, idź do powozu. - Czemu pan z nią nie jedzie, Jeanie Marcu? - zapytała cicho. Rondo kapelusza zasłaniało jej twarz. - To pan powinien z nią jechać. Przecież to pan jest za nią odpowiedzialny. - Mam wrażenie, że już kiedyś zwróciłaś mi na to uwagę - odparł sucho Jean Marc. - Nie mogę teraz wyjechać z Paryża. Konwencja Narodowa debatuje właśnie nad tym, czy nie należałoby zająć kolejnych statków. Jeśli nie zostanę tutaj, żeby to powstrzymać, gotowi ogołocić moje stocznie nawet z tych jednostek, które dopiero są w budowie. - Znowu interesy są ważniejsze? - Philippe pośle po mnie, jeśli pojawi się jakiś problem. Jak tylko wyjedziecie z Paryża, będziecie bezpieczni. Vasaro to inny świat. - Nie boję się o swoje bezpieczeństwo. - Zaczęła zstępować ze schodów z przechyloną głową, ze wzrokiem utkwionym w powóz. Po prostu pomyślałam, że powinien pan... - Spójrz na mnie. - Jean Marc chwycił ją za rękę. - Chcę popatrzeć na twoją twarz. Jesteś dziś dziwnie pokorna. Gdy uniosła głowę, zobaczył w jej oczach łzy. - Ona pana potrzebuje, Jeanie Marcu. Potrząsnął głową. - Ma ciebie, a ja za parę miesięcy przyjadę do Vasaro. Tak będzie najlepiej, ma petite. Nie mogę dalej stąpać tą ścieżką. Ty wciąż jeszcze nie doszłaś do siebie, a ja nie jestem przyzwyczajony do poruszania się po ścieżce cnoty.

- Nie wiem, co pan ma na myśli. Uśmiechnął się krzywo. - Wiem, że nie wiesz. Ale gdybym pojechał z wami do Vasaro, dowiedziałabyś się już po kilku dniach. Być może zdecydowałbym się nawet wynająć domek Philippe'a. Unikała jego wzroku. - Doszłam już do siebie. - Mam to rozumieć jako zaproszenie? Oblała się rumieńcem i zstąpiła z kilku kolejnych stopni. - To nie ma nic wspólnego z Catherine. Mówi pan zagadkami. - To zagadka, którą rozwiązałabyś z łatwością, gdybyś tylko zdobyła się na minimalny wysiłek. Zresztą zapewne od dawna dobrze znasz rozwiązanie, ale wolisz udawać, że nie znasz. - Podążył za nią i zatrzymał się obok powozu. - Postanowiłem pozwolić ci na to udawanie. A teraz, pozwalając ci wyjechać z Paryża beze mnie, jeszcze raz na to przystaję. - Pomógł jej zająć miejsce obok Catherine. - Nie mam wątpliwości, że doskonale poradzisz sobie beze mnie w Vasaro. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Au revoir, Juliette. - Au revoir. - Juliette wpatrzyła się w jego twarz. - Nie mówiłam, że nie poradzę sobie bez pana. Próbowałam tylko pana przekonać, że to pan, a nie ja, jest odpowiedzialny za Catherine. Myślałam, że powinien pan... - Au revoir, Juliette - powtórzył Jean Marc, zatrzaskując drzwi powozu i dając znak stangretowi. Juliette wychyliła się przez okno i Jean Marc z zaskoczeniem dostrzegł, że łzy, które szkliły się w jej oczach, spływają strugami po policzkach. Przyznanie się wobec świadków do własnej słabości było zupełnie niepodobne do Juliette. - Nigdy mnie pan nie słucha. Próbowałam panu powiedzieć, że... Powóz ruszył i Jean Marc musiał odskoczyć, by nie wpaść pod koła. Juliette skryła się w środku. Jean Marc został na ulicy i odprowadzał powóz wzrokiem. Wszystko będzie dobrze. Etchelet zawiadomi go, jak tylko wyjadą z miasta. Nie mógł jednak pozbyć się dziwnego niepokoju, gdy

stawała mu przed oczami zdesperowana twarz Juliette. Nagle pożałował, że nie pojechał z nimi. Trudno, nie może okazać się głupcem. Jego miejsce jest nie w Vasaro, przy Juliette, ale w Paryżu, przy nie cierpiących zwłoki interesach.

Zapadał zmierzch, gdy Robert wszedł do gabinetu Jeana Marca, by zapalić świece. - Właśnie nadeszła wiadomość od monsieur Etcheleta. Pochylony nad papierami Jean Marc zesztywniał. - Tak? - Powóz bezpiecznie wyjechał z Paryża. Odetchnął z ulgą. Opuściło go wewnętrzne napięcie. - Dzięki Bogu. Robert przytaknął. - Mam powiedzieć Marie, że zje pan teraz kolację? Jean Marc sięgnął po pióro. - Jeszcze chwilka. Muszę przeredagować ten dokument. Może za godzinę. Robert skierował się do wyjścia, lecz zatrzymał się w drzwiach. - Zastanawiałem się, co powinienem zrobić z tym malowidłem, monsieur? Jean Marc uniósł wzrok znad papierów. - Jakim malowidłem? - Moim portretem, który malowała mademoiselle Juliette. Zo­ stawiła go w ogrodzie na sztalugach. Musiała zapomnieć... - Aha. - Juliette była za bardzo przejęta swoją pracą, by pozostawić obraz przez zapomnienie, co więcej - niezwykłe było to, że nie dokończyła dzieła. Musiała być w gorszym nastroju, niż przypuszczał. - Proszę zanieść go do jej sypialni. - Tak jest, monsieur. - Robert zamknął drzwi. Jej sypialni? Juliette krótko gościła w jego domu, jednak wszystko,

czego dotknęła, wydawało mu się naznaczone nie dającym się wymazać piętnem. Uparta, gniewna, samowolna, zrobiła na nim wrażenie, jakiego nie udało się jeszcze wywołać żadnej kobiecie. Teraz dom wydawał się dziwnie opustoszały bez jej donośnego, apodyktycznego głosu, a on sam doświadczał nie dającego się racjonalnie uzasadnić niepokoju. Usłyszał, jak otwierają się drzwi. - Jestem głodna. Czy mógłby pan poprosić Marie, żeby przygoto­ wała kolację? Jean Marc znieruchomiał i powoli oderwał wzrok od leżącego przed nim na biurku dokumentu. W drzwiach gabinetu stała Juliette, spoglądając nań buntowniczo. Zdążyła już zsunąć z głowy ciemnozielony kapelusz - zwisał teraz na wstążkach na jej karku. Widząc, że Jean Marc przygląda się jej uważnie, nerwowo przeczesywała palcami zmierzwione ciemne kędziory. - Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mówiłam panu, że to pan powinien z nią jechać, ale pan mnie nie słuchał. Teraz ma tylko Philippe'a. Pan co prawda wie, co ona do niego czuje, ale... - Co ty tu, do diabła, robisz? - Postanowiłam zostać. Uczucie radosnego zaskoczenia, które ogarnęło go w pierwszej chwili, ustąpiło miejsca wzburzeniu. - To nie jest dobry pomysł. - Gdzie się w takim razie podzieję? - W Vasaro. - Nie mogę jechać do Vasaro. Francois powiedział, że ubezwłas­ nowolniam Catherine, a chociaż nie jestem pewna, czy ma rację, postanowiłam... - Urwała. - Nie, to nieprawda. On na pewno ma rację. - Nonsens. Potrząsnęła głową, nerwowo skubiąc wstążkę przy kapeluszu. - Nie wiem, jak mam odejść. Nie byłam pewna, czy będę mogła ją opuścić, nawet kiedy zrozumiałam już, że powinnam to zrobić. Myśli pan, że łatwo mi to przyszło? Nigdy nie miałam nikogo oprócz Catherine i nie chciałam mu wierzyć.

- Widzę, że będę musiał odbyć poważną rozmowę z monsieur Etcheletem - stwierdził ponuro Jean Marc, osadzając pióro w uchwy­ cie. - Rozumiem, że to on przywiózł cię spod bram miasta? Pokręciła głową. - Francois nie wie, że z nimi nie pojechałam. Kazałam zatrzymać powóz na ulicy, zanim dojechaliśmy do stanowisk straży. Wysiadłam i patrzyłam, jak przepuszczają powóz, a potem zaczęłam wracać. Francois w tym czasie rozmawiał ze strażnikami i nawet nie zajrzał do powozu. - A czym stamtąd wróciłaś? - Po prostu tu przyszłam. Wiedziałam, że pan może być na mnie zły, więc pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli powóz będzie już daleko w drodze, zanim pan się dowie, że mnie w nim nie ma. Jest pan na mnie zły, prawda? - Owszem. - W takim razie miałam rację, że... - Nie miałaś racji - przerwał jej lodowatym tonem. - Byłaś nierozsądna i lekkomyślna. Po co trzymaliśmy cię dotąd w zamknięciu i nie pozwalaliśmy ci wychodzić na ulicę? Co by było, gdyby ktoś cię rozpoznał albo... - Byłam ostrożna. Cały czas miałam na głowie kapelusz i szłam ze spuszczoną głową. - Zmarszczyła czoło. - I nawet nie pytałam nikogo o drogę, kiedy nie wiedziałam, jak dalej iść. - Merde, to prawdziwy cud, że nie zostałaś złapana i wtrącona do więzienia. A może masz pomysł, jak teraz mamy cię wywieźć z Paryża, skoro zrujnowałaś nasze plany? - Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Paryża. W każdym bądź razie nie teraz. Myśli pan, że po to zrobiłam przykrość Catherine i przeszłam pół miasta, żeby teraz grzecznie pojechać za nimi do Vasaro? - Co w takim razie zamierzasz? Spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem. - Proponuję, żebyśmy porozmawiali o tym po kolacji. - Nie. Teraz.

- Jestem głodna - poskarżyła się. - Głodna, zmęczona i strasznie bolą mnie stopy. Chciałabym się teraz umyć, coś zjeść, a potem możemy porozmawiać. - Odwróciła się na pięcie. - Niech Marie poda kolację. - Juliette. Spojrzała na niego przez ramię. Mówił łagodnym tonem, w którym jednak słychać było zdecydo­ wanie. - Tym razem poczekam na rozmowę, ale oświadczam, że ostatni raz wydajesz mi rozkazy w tym domu. Rumieniec zabarwił jej policzki. Zamierzała już coś odpowiedzieć, lecz po chwili rozmyśliła się. Ich spojrzenia spotkały się i nagle ze zdumieniem spostrzegł, że hardość w jej wzroku ustępuje miejsca desperacji. Szybko opuściła oczy i obojętnie wzruszyła ramionami. - Nie będę się o to spierać.

11

Możemy teraz porozmawiać? - zapytał niezwykle łagodnym tonem Jean Marc, kładąc serwetkę na stole i rozsiadając się wygodniej na krześle. Juliette z wahaniem odłożyła łyżkę. - Nie zjadł pan zbyt wiele. Naprawdę nie chce pan zjeść trochę kremu cytrynowego z winem? To specjalność Marie. Jest... - Nie chcę kremu. Chcę wiedzieć, dlaczego nie jesteś teraz w powozie, w drodze do Vasaro. Jeszcze trzy dni temu szalałaś z niepokoju o Catherine, a dzisiaj zostawiłaś ją na pastwę losu. - Nie zostawiłam jej - odparła dotknięta do żywego Juliette. Mówiłam już panu, dlaczego postanowiłam jej nie towarzyszyć. Lepiej dla niej, żeby pobyła beze mnie przez jakiś czas. Za parę miesięcy pojadę do Vasaro i zostanę z nią aż do urodzenia dziecka. - A co będzie, jeśli zorientuje się, że jest w ciąży, zanim zdecydujesz zaszczycić Vasaro swoją obecnością? Juliette ogarnął nagle paniczny strach. Przez dobrą chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. - Może nie jest w ciąży. Nie mamy przecież pewności. Jean Marc przyjrzał się jej z niedowierzaniem. - Jeśli jest, będzie musiała sama dać sobie z tym radę. Ma Vasaro i Philippe'a, który powiedział, że jak tylko przyjadą na miejsce, każe posłać po swoją matkę. Ja nie powinnam z nią tam być. Catherine

musi nauczyć się stawiać czoło temu, co ją spotyka. Jest silniejsza, niż nam się wydaje. Szkoda, że jej pan nie widział rano, kiedy Francois ją przyprowadził... - Juliette. - Zdecydowany głos przerwał jej chaotyczną wypo­ wiedź. Jego twarz rozmywała jej się przed oczami; rozpaczliwie starała się powstrzymać łzy. Wyszeptała: - Tak się boję, Jeanie Marcu. Co będzie, jeśli się mylę? Kiedy powiedziałam, że nie jadę do Vasaro, była oszołomiona. Próbowałam wszystko wyjaśnić, ale czuję, że mnie nie zrozumiała. - Czasami trudno jest człowiekowi zrozumieć samego siebie, a cóż dopiero mówić o innych. - Widzi pan, dość długo sądziłam, że ona mnie potrzebuje. - Ona naprawdę cię potrzebuje. - Tak pan myśli? - Przełknęła z trudem i pokręciła głową. - Na początku na pewno tak było, ale później już nie mogłam się powstrzymać, żeby nie organizować za nią życia. Jestem zanadto samolubna. - Samolubna? - Lubiłam ją mieć koło siebie. Cieszyłam się, że mnie potrzebuje. Byłam zadowolona, że jestem dla niej taka ważna. - Nerwowo zaczerpnęła tchu. - Przemyślałam to wszystko i zrozumiałam, że Francois ma rację, że moja opieka nie jest korzystna dla Catherine. Mimo wszystko początkowo miałam zamiar pojechać do Vasaro, ale poczułam, że to nie ma sensu. Nie potrafię zrezygnować z czegoś, do czego jestem przywiązana. Więc musiałam przeciąć więzy i pozwolić jej odjechać. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Ale jeśli się mylę, Philippe przyśle panu wiadomość, a ja postaram się znaleźć sposób dotarcia do niej. - Pozwól, że ci przypomnę, że byłaś więźniem tego domu przez ponad sześć tygodni, zanim udało nam się zorganizować wasz wyjazd z Paryża. - Nie musimy być już tak ostrożni jak wtedy, kiedy chodziło o Catherine.

- Czyżby? - Przez chwilę Jean Marc uśmiechał się sarkastycznie. Zapomniałem, że o ciebie w ogóle nie trzeba się troszczyć. Energicznie przytaknęła. - Sam pan widzi, że mój pobyt tutaj nie jest wcale takim złym pomysłem, jak się panu wydaje. Zostanę tu przez kilka miesięcy, a kiedy Dupree wyjedzie z Paryża, zmusimy Francois, żeby zdobył dla mnie papiery, które... - Nie zgadzam się. - Dlaczego? Przecież już panu wytłumaczyłam, dlaczego będzie korzystne dla Catherine, jeśli tu zostanę. - Ale nie wytłumaczyłaś, dlaczego będzie to korzystne i dla mnie. Dlaczego mam udzielać schronienia wrogowi republiki? Każda minuta spędzona przez ciebie w moim domu zwiększa ryzyko, że stracę wszystko, co posiadam. - Uśmiechnął się cynicznie. - Włącznie z głową. Osobiście nie mam przekonania co do tego, że gilotyna zapewnia najbardziej humanitarną śmierć. Uważam, że takiej śmierci brak dostojeństwa. Juliette nie przyszło dotąd do głowy, że jej obecność może stanowić realne zagrożenie dla Jeana Marca, i teraz trudno było jej pogodzić się z tą myślą. - Ma pan zbyt wielu przyjaciół w rządzie, żeby czuć się zagrożonym. - Kiedy dom upada, wszyscy rozpierzchają się, żeby nie przygniótł ich swym ciężarem, i ani im w głowie go podpierać. - Moglibyśmy znaleźć sposób... - Masz dużo szczęścia, że cię dotąd nie złapano. - Jean Marc zacisnął wargi. - Zważywszy, że zdecydowałaś się na przechadzkę ulicami Paryża w biały dzień. - Mówiłam już panu, dlaczego podjęłam to ryzyko. - Twoje tłumaczenie nie wydaje mi się ani jasne, ani roztropne. Pokręcił głową. - Roztropne? Merde, co mi się marzy? Przecież ty w ogóle nie wiesz, co to roztropność. Juliette zmarszczyła czoło. - Zrozumiałam, że muszę znaleźć sobie inne mieszkanie. Może Robert mógłby pomóc...

- Nie! To nie wchodzi w rachubę. - Jean Marc zacisnął palce na nóżce kieliszka. - Jak najszybciej wyjedziesz do Vasaro. - Może ma pan rację. Roberta rzeczywiście zaraz skojarzono by z panem. Poza tym nie chciałabym go narażać. - Ich spojrzenia spotkały się. - No dobrze, przyznaję, że narażam pana na niebez­ pieczeństwo. Czy jest coś, co byłoby dla pana warte narażenia się na to niebezpieczeństwo? Zapatrzył się na wino w kieliszku. - Nie. - Musi istnieć coś, co chciałby pan mieć. Przecież jest pan bardzo zachłanny. - Dziękuję za komplement. - Nie przeszkadza mi czyjaś zachłanność. Wszyscy wielcy artyści byli zachłanni. Czerpali z życia i otaczających ich ludzi wszystko, co było im potrzebne, by przetworzyć to w swojej pracy. Wydaje mi się to nawet uczciwe, zważywszy, co w zamian za to dali światu. To najbardziej szlachetna odmiana zachłanności. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. - I moja zachłanność jest tego rodzaju? - No, może nie aż tak szlachetna, ale nigdy nie słyszałam, żeby pan kogoś oszukał, więc z pewnością jest to dobra, uczciwa zachłanność. Uśmiechnął się blado. - Ponieważ jednak nie masz niczego, co mogłoby zaspokoić moją chciwość, będziesz musiała pojechać do... - Tańczący na Wietrze! - Oczy Juliette rozbłysły nagle ożywie­ niem. Pochyliła się ku niemu nad stołem. - Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! Przecież pan marzy o tym, żeby zdobyć Tańczącego na Wietrze! Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. - Pamiętam, jak mówiłaś, że Maria Antonina ma prawo zachować swój skarb. - Tak, ale on jest jej niepotrzebny w Tempie. - Zastanawiała się gorączkowo. - Ile byłby pan skłonny zapłacić, żeby odzyskać

Tańczącego na Wietrze? Nie mogę sobie przypomnieć, jaką sumę zaproponował pan królowej. - Dwa miliony liwrów. Plus pożyczka dla króla. - I nie otrzymał pan zwrotu pożyczki? Obojętnie wzruszył ramionami. - Wiedziałem, że ryzykuję. - Dwa miliony liwrów... - Juliette nerwowo gryzła dolną wargę. - To mnóstwo pieniędzy. Czy zapłaciłby mi pan dwa miliony liwrów za Tańczącego na Wietrze? Jean Marc nie od razu odpowiedział: - Tak. Spojrzała mu w oczy. - Pan naprawdę chce go mieć. Nie tylko pański ojciec chciał, żeby statuetka wróciła do rodziny. Pan także chce ją odzyskać. Jean Marc wypił łyk wina. - Musi panu bardzo na nim zależeć. - Juliette nie spuszczała wzroku z jego twarzy. - Ale dlaczego? - Nie lubię, jak ktoś mi się sprzeciwia. - Myślę, że chodzi o coś więcej. - Nawet jeśli tak jest, nie próbuj tego ze mnie wyciągać. Mężczyzna lubi mieć swoje tajemnice. Jean Marc ma ich dużo więcej niż przeciętny człowiek, pomyślała Juliette i postanowiła na razie nie drążyć już tej sprawy. W świetle świec jego czarne oczy błyszczały rozbawieniem, a pięknie wykrojone wargi wykrzywiał kpiący uśmiech. Jednak pod tym wszystkim kryło się coś jeszcze... Zniecierpliwiony, wzruszył ramionami. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Próbujesz sprzedać mi coś, czego nie posiadasz. - Mogę żądać za statuetkę dwa miliony liwrów - powiedziała spokojnie Juliette. - Ale ja chcę zostać w tym domu pod pańską opieką tak długo, jak będę chciała. Oto moja cena za Tańczącego na Wietrze. Przystaje pan na nią? Jean Marc skrzywił się ze zniecierpliwieniem.

- Nie bądź śmieszna. Nawet nie masz pojęcia, gdzie teraz może być statuetka. - Zgadza się pan? - Rząd rewolucyjny szukał Tańczącego na Wietrze wszędzie bezskutecznie. - Zgadza się pan? - Tak - odparł cicho. - W takim razie umowa stoi. - Juliette uśmiechnęła się z wyraźną ulgą. - Teraz pozostaje mi już tylko martwić się o to, by go dla pana znaleźć. Niespodziewanie Jean Marc zaczął chichotać. - Przez chwilę poważnie potraktowałem te żarty. - Ja nie żartowałam. Nie ma w tym nic śmiesznego. - To nierealne. - Nie rozumiem, dlaczego miałoby być nierealne. Chociaż przy­ znaję, że będę musiała nad tym pomyśleć. - Jestem pewien, że tak musisz zrobić. A tymczasem, czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, że ja pomyślę nad jak najszyb­ szym odesłaniem cię do Vasaro? - Ale ja potrzebuję trochę czasu, żeby... - Nie będziesz miała czasu. - Uśmiech zniknął z twarzy Jeana Marca. - Nie mam zamiaru narażać się na niebezpieczeństwo trzymając cię pod swoim dachem dłużej niż to konieczne. W ciągu tygodnia musisz wyjechać do Vasaro. - Daje mi pan tylko tydzień? - Wystarczy. Sama mówiłaś, że to nie jest zadanie niewykonalne. Uśmiechnął się beztrosko, po czym pochylił się ku niej i nagle wyciągnął w jej stronę swój kieliszek wina. - Możemy wznieść toast za twój sukces? Cofnęła się. - Nie lubię wina. Obserwował ją, wcale się z tym nie kryjąc. - Nie wzniesiesz toastu za taką sprawę? Nie wypijesz nawet łyczka?

- Nie! - Juliette starała się opanować drżenie w głosie. - Pan sobie ze mnie kpi! - Nieprawda. - Podniósł kieliszek do ust. - Ale przyznaję, że jestem zaintrygowany. Uwielbiam skomplikowane łamigłówki, a ty wydajesz mi się najbardziej fascynującą zagadką, Juliette. - Nie jestem wcale zagadkowa ani skomplikowana. Nie znam nawet wielu książek, które zna Catherine. - Juliette odsunęła krzesło i wstała. - To pan jest jak łamigłówka. Jego szczupłą twarz rozjaśnił nagle tak otwarcie zmysłowy uśmiech, że zaniemówiła z wrażenia. - W takim razie powinniśmy spróbować połączyć nasze złożone osobowości i utworzyć szczęśliwą całość. Patrzyła nań zafascynowana, czując nagły ucisk w piersiach. Doskonale zdawała sobie sprawę z jego męskiej siły skrywanej pod otoczką nonszalancji, z delikatności jego długich, smagłych palców bawiących się teraz kruchą nóżką kryształowego kieliszka. - Jak? - Całkiem zwyczajnie. Nie należę do tych, którzy mają cudaczne wymagania co do... - Urwał, widząc zmianę wyrazu jej twarzy. A czego innego się spodziewałaś? - zapytał miękko. - Skoro nie chciałaś rozwiązania zagadki, powinnaś była pojechać do Vasaro. Dobrze wiedziałaś, co cię tu przy mnie czeka. Może powiesz mi, że nie? Tak, wiedziała. W tej chwili zdała sobie z tego sprawę. Nie chciała sama przed sobą przyznać się do tego, ale miał rację, wiedziała. - Pan chce... mieć ze mną stosunek. - Określenie dosadne, lecz precyzyjne. Żeby być jeszcze precyzyj­ niejszym, dodam, że chcę to robić bardzo, bardzo długo i na tak różne sposoby, o których nawet ci się nie śniło. Serce tak mocno waliło jej w piersiach, że oddychała z trudem. - Wątpię, czy mi się nie śniło. Nie jestem Catherine. Na dworze wiele słyszałam i widziałam... - Głos jej się załamał, przełknęła z trudem. - Ale... ale dlaczego? Przecież nie jestem ładna. - Tak sądzisz? Dlaczego w takim razie tak cię pragnę? - mówił ściszonym głosem. - Dlaczego cały sztywnieję, kiedy na ciebie patrzę?

Zdumiała się i podświadomie skierowała wzrok ku niższym partiom jego ciała zasłoniętym adamaszkowym obrusem. - Naprawdę? Uśmiechnął się i odsunął krzesło. - Chodź tu i sama zobacz. Szybko przeniosła wzrok na stojący przed nią talerz. - Nie, nie chcę patrzeć. Nie chcę współżyć z żadnym mężczyzną. Uśmiechnął się szeroko. Wstał. - Taak? Nie chcesz? To się okaże. - W dwóch susach znalazł się obok niej i zmusił ją do wstania, po czym usiadł na opuszczonym przez nią miejscu i posadził ją sobie na kolanach. - Jeśli nie chcesz na mnie popatrzeć, to chociaż mnie poczuj. Znieruchomiała z przerażenia. Pomimo rozdzielających ich licznych warstw materiału, czuła jego nabrzmiałą męskość lekko naciskającą na jej płeć. Wszędzie tam, gdzie jej dotykał, odczuwała mrowienie, gorąco, ból... Powinnam stawić mu opór, przemknęło jej przez myśl. Lecz Jean Marc nie był księciem de Gramont i nie sięgnąłby nigdy po to, czego sama nie chciałaby mu dać. - To jest głupie. - Nieskończenie. A przecież ledwie zaczęliśmy. Zastanawiam się, jak byś określiła inne głupie pozycje, w których ostatnio sobie ciebie wyobrażałem. - Pochylił głowę i delikatnie musnął językiem pulsujące zagłębienie jej szyi. Gwałtownie zaczerpnęła tchu. Spojrzał na nią i wolno pokiwał głową. - Spodobało ci się to? Pozwól, niech no uwolnię twoje piersi, a zrobię parę innych rzeczy, które ci się spodobają. Czuła, jak bardzo jest napięty, widziała pulsowanie jego skroni. Otoczył ją ramionami. - Dlaczego pan... to robi? Spojrzał na nią roznamiętnionym wzrokiem. - Dlatego, że nie chciałaś zrozumieć - powiedział cicho. - Tak właśnie na siebie działamy. I to od pięciu lat, od czasu, kiedy opiekowałaś się mną w gospodzie. - Położył dłonie na jej biodrach i mocniej przycisnął do siebie. - Ostrzegałem cię. Jeśli tylko mi

pozwolisz, będę brał tak długo, aż nie będziesz mi już miała nic do dania. Taki jestem. Jego oczy pałały w dziwnie zmienionej, napiętej twarzy. Juliette nie śmiała się poruszyć, nie mogła oderwać od niego wzroku. Czuła ogarniającą ją dziwną słabość. Nagle wbił wzrok w stanik jej sukni. - Chcę zobaczyć twoje piersi. One mnie pragną, prawda? Spójrz, jak napierają na... - Nie powinien pan mówić w ten sposób. Zachichotał. - Nie wiem, jak możesz mnie ganić, skoro sama nie jesteś wstrzemięźliwa w języku. - Nie prosiłam o to, żeby obejrzeć... pański... - Urwała, zarumie­ niona aż po nasadę włosów. - To znaczy... chcę powiedzieć, że... - Dobrze wiem, co chcesz powiedzieć. - Oczy roziskrzyły mu się. Chwycił lekko zębami płatek jej lewego ucha. - Nie musisz mnie o nic prosić. Cały czas jestem na twoje usługi. Delikatnie gryzł ją w ucho i nagle poczuła koniuszek jego języka. Przeniknął ją silny dreszcz. - Chcę... już iść. Natychmiast zaprzestał pieszczot. - Nie mam zamiaru posiąść cię na tym krześle w jadalni. Robert i Marie mogliby tu zbłądzić i doznać szoku. Zeskoczyła z jego kolan i szybko odwróciła się, by nań spojrzeć. Miał lekko zmierzwione włosy, a jego czarne oczy lśniły zuchwałością. Zdała sobie sprawę, że w takiej chwili nic by go nie powstrzymało, nawet gdyby całe miasto przyglądało się temu, co z nią robi. Pod nieskazitelną, spokojną elegancją jego stroju kryło się niepohamowane pożądanie. Ta myśl przyprawiła ją o dziwne, podszyte lękiem podekscytowanie. - Nie jest pan... wydaje mi się, że wcale by to panu nie przeszkadzało! - Chcesz się przekonać? - zapytał wyzywająco. Cofnęła się o krok, nie mogąc oderwać wzroku od jego twarzy. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie, ale od dawna czuła, że

taki Jean Marc na nią czeka. Obrzucał ją nawet wymownymi spojrzeniami, ale ona udawała przed samą sobą, że ich nie dostrzega. Lecz teraz nie może ich już ignorować. Ma przed sobą mężczyznę, któremu niezliczone kochanki szeptały do ucha czułe błagania i prośby, Jeana Marca, który nie zna umiaru w zaspokajaniu cielesnych żądz. Jego oczy wydawały się ciemnieć, przykuwając ją do siebie z hipnotyczną siłą. - Nie, nie chcę... - Urwała i pokręciła głową. - Nie po to zostałam w Paryżu. - Ale to właśnie cię czeka, jeśli tu zostaniesz. Takie emocje, bez wytchnienia. Chcesz, żebym zaczął mówić o tym, na jakie sposoby będę chciał cię posiąść? Zaśmiała się niepewnie. - Po prostu próbuje mnie pan przestraszyć, żebym pojechała do Vasaro. - Sama wiesz najlepiej. - Przeniósł wzrok na jej twarz. - Daję ci tydzień. Jeśli za tydzień nie będziesz w drodze do Vasaro, zostaniesz moją kochanką. - Wzruszył ramionami. - To się może zdarzyć w każdej chwili, równie dobrze teraz. I tak czuję się, jakbym czekał na to całe wieki. - Przecież jest pan rozsądny i niedługo to szaleństwo minie. - Wątpię. Nie przeszło mi przez pięć lat. Zawsze byłaś obecna w zakamarkach mojej pamięci. - Więc życzę sobie, żeby pan znowu umieścił mnie w zakamarkach pamięci. Nie chcę być niczyją kochanką. Chcę tylko malować i... - Daję ci tydzień, a potem odeślę cię do Vasaro. - Wstał i ruszył w jej stronę. - Oczywiście w tym czasie będę sobie pozwalał na różne przyjemności związane z twoją czarującą osobą. - Delikatnie musnął palcami jej szyję. - Muszę przecież mieć jakąś rekompensatę za niebezpieczeństwo, na które mnie narażasz, i przygotować cię na przeżycie pełniejszego zbliżenia. Jego pieszczota była łagodna i czuła, jakby chciał sprawić przyjem­ ność drogiej i kochanej istocie. Miała ochotę zostać z nim, poddać mu się i pozwolić, by patrzył na nią swoim władczym, zuchwałym wzrokiem.

- Wyglądasz jak dziecko, które nadstawia twarz do pocałunku wyszeptał. - Nie jestem dzieckiem. - Wiem. Nigdy nim nie byłaś i w tym tkwił problem. Nigdy nie potrafiłem przestać cię pragnąć, nawet kiedy starałem się wyobrazić sobie ciebie jak złaknione pieszczot dziecko. Zawsze traciłem spokój w twojej obecności. - Nigdy niczego nie potrzebowałam. Zawsze umiałam sama zadbać o siebie. - Odwróciła wzrok i zaczęła wycofywać się w stronę drzwi. - Jestem zmęczona i muszę wszystko przemyśleć. Pójdę do swojego pokoju i... - Usłyszała jego zduszony chichot i spojrzała nań, nagle rozzłoszczona. - Niech pan przestanie się ze mnie śmiać. Wcale mi się to nie podoba. - Z trudem zaczerpnęła tchu. - Myślę, że potrafi pan być bardzo, bardzo okrutny, Jeanie Marcu. - Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale i ty potrafisz. I to jest jeszcze jeden powód, dla którego chcę się ciebie pozbyć z domu. Zapewne atakowalibyśmy siebie nawzajem, a nie jesteś jeszcze wystarczająco silna na takie pojedynki. To dziwne, ale zupełnie nie mam ochoty cię ranić. Juliette poczuła się jak uderzona obuchem w głowę. Wstrzymała oddech i kolejny rumieniec zabarwił jej policzki. Co się z nią dzieje? To niemożliwe, żeby Jean Marc tak na nią działał. To na pewno zmęczenie długą wędrówką do domu sprawiło, że drżały jej kolana i miała wrażenie, że za chwilę osunie się na ziemię. - To wszystko bzdury. Muszę to przemyśleć - wymamrotała, odwróciła się na pięcie i wybiegła z jadalni.

Zaczekawszy, aż żona wyjdzie z gabinetu, Danton zwrócił się do Juliette, ze smutkiem kiwając głową. - Przyznam nieelegancko, że miałem nadzieję nigdy już cię nie ujrzeć, obywatelko de Clement. Francois nie wspomniał mi, że wciąż jesteś w Paryżu. - On o tym nie wie - oznajmiła Juliette, odrzucając kaptur

brązowej peleryny. - Czy mogę usiąść? Szłam całą drogę z Place Royale i jestem trochę zmęczona. - Oczywiście. - Danton patrzył, jak Juliette przechodzi przez gabinet i opada na wyściełane krzesło. - Domyślam się, że Andreas nic nie wie o tym, że tu jesteś, inaczej z pewnością dałby ci do dyspozycji powóz. - Jean Marc nie jest zadowolony, że zdecydowałam się zostać w Paryżu. Chciałby, żebym pozostawała w ukryciu, dopóki nie uda mu się wysłać mnie do Vasaro. Pomyślałam, że skoro zamierzam się z panem spotkać, lepiej będzie, jeśli niepostrzeżenie wymknę się z domu. - Wzruszyła ramionami. - To nie było trudne. Jean Marc całymi dniami przesiaduje w swoim gabinecie nad stosami dokumen­ tów albo pędzi gdzieś powozem na jakieś spotkanie. - Obawiam się, że jesteśmy zgodni z Andreasem co do tego, że powinnaś się ukrywać. - Rysy jego twarzy stężały. - I bardzo mi się nie podoba, że tu przyszłaś, narażając siebie i mnie. Raoul Duprée ostatnio bywa tu niemal codziennie, a nie chciałbym dawać mu powodu do zadawania mi kłopotliwych pytań. - Rozumiem, ale nie mogłam przecież szukać pana w Konwencji, a musiałam się z panem zobaczyć. Skrzyżował ręce na piersiach i oparł się o gzyms kominka. - Jestem niezmiernie ciekaw, dlaczego. - Potrzebuję pańskiej pomocy. - Żeby wyjechać z Paryża? - Nie. - Wykonała niecierpliwy ruch dłonią. - Mówi pan jak Jean Marc. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby opuścić Paryż. Muszę najpierw coś załatwić. - Mianowicie? - Chcę spotkać się z królową. Popatrzył na nią z niedowierzaniem i z gardła wydarł mu się zduszony chichot. - I przychodzisz z tym do mnie? Skąd ci przyszło do głowy, że ci pomogę? - Zrobię wszystko, żeby z nią porozmawiać. Pomyślałam, że

może mógłby pan zorganizować to tak, żebym mogła bezpiecznie dostać się do Tempie i bezpiecznie stamtąd wyjść. - Uśmiechnęła się przymilnie. - Wiem, że panu zależy, żebym nie została złapana, bo byłoby to dla pana niewygodne. - Słuszna uwaga. A o czym chcesz mówić z Jej Wysokością? - To już moja sprawa. - A co będzie, jeśli zażądam wyjaśnień w zamian za udzielenie pomocy? - Będę zmuszona znaleźć pomoc za mniejszą cenę. Danton roześmiał się. - Merde, ależ jesteś zuchwała. To cecha, którą podziwiam. - Więc pomoże mi pan? Wyraz rozbawienia zniknął z jego twarzy. - Proszę mnie nie poganiać. Muszę to przemyśleć. Na pewno chcesz tylko porozmawiać z królową? Nie zamierzasz próbować zorganizować jej ucieczki? Juliette zawahała się. - Nie tym razem. - Po chwili wyrzuciła z siebie: - Chociaż nie powinniście byli zamykać ich w tym strasznym miejscu. - Wcale nie jest takie straszne. Mają tam wiele wygód. - Juliette de Clement najwyraźniej była w coś uwikłana i na tyle nierozważna, że gotowa dla własnych celów narazić ich wszystkich na niebez­ pieczeństwo. Jednakże odważni często wygrywają, a jego zdaniem byłoby korzystniejsze dla Francji, gdyby rodzinie królewskiej udało się uciec, zanim jakobini poślą Ludwika na gilotynę. Danton nie miał najmniejszych wątpliwości, że jeśli spadnie głowa króla, zarówno Anglia jak i Hiszpania wypowiedzą Francji wojnę. - Dlaczego myślisz, że będę mógł ci pomóc w dostaniu się do Tempie? - Jest pan człowiekiem, który lubi wiedzieć wszystko, co się wokół dzieje. Z jakiego innego powodu najmowałby pan Francois Etcheleta? Królewska rodzina jest zagrożeniem dla waszej nowo narodzonej republiki i z pewnością stara się pan wiedzieć o niej wszystko. Czy nie mam racji? - Jesteś bardzo pojętna. Rzeczywiście, prosiłem Francois, żeby

dokładnie zorientował się w ich sytuacji w Tempie, kiedy przewie­ ziono ich tam z Pałacu Tuileryjskiego. - I może mi pan ułatwić wejście do Tempie? - Zdaniem Francois, prawie każdy może wejść do Tempie. Środki ostrożności podjęte przez Heberta są śmiechu warte. Przepustki są wydawane prawie wszystkim, którzy o nie proszą. - Milczał przez chwilę. - Ale nie ma możliwości wyprowadzenia stamtąd nikogo z członków rodziny królewskiej. Są cały czas pod strażą. - Nie chcę stamtąd wydostawać nikogo oprócz samej siebie. Danton zastanawiał się przez chwilę. - Latarnik, który codziennie wieczorem chodzi do Tempie, często zabiera z sobą członków swojej rodziny i mam wrażenie, że ich twarze zmieniają się w zależności od tego, kto mu płaci. Myślę, że niewielka łapówka powinna załatwić sprawę. - Ale ja w ogóle nie mam pieniędzy, a nie chcę o nie prosić Jeana Marca. On nie może o tym wiedzieć. - Dlaczego? - Skoro nie chce, żebym wychodziła na ulicę, na pewno nie zgodzi się, żebym poszła do Tempie. - Zmarszczyła czoło. - Nawet nie mam co dyskutować z nim na ten temat. Danton z trudem powstrzymał uśmiech. - Proszę wybaczyć, że nie mogę zaoferować pomocy finansowej, ale jestem tylko biednym urzędnikiem w służbie republiki. - Chwileczkę. - Juliette zamyśliła się. - Francois! Jean Marc dał mu mnóstwo pieniędzy za to, że poślubił Catherine. On będzie mógł zapłacić. - Może... O ile będzie chciał się w to wszystko mieszać. - Już jest zamieszany. - To wcale nie oznacza, że ci pomoże. Francois jest bardzo bystry, ale czasami potrafi być zdumiewająco ślepy na pewne sprawy. Kiedy przed dwoma laty zjawił się tutaj prosto z Bajonny, był tak ogarnięty rewolucyjnym zapałem, że wprost błagał mnie, żebym przydzielił mu jakiekolwiek zadanie, byle tylko mógł służyć sprawie. - Danton wykrzywił wargi w półuśmiechu. - Pewne zadania,

które mu zleciłem, nie były tak czyste jak jego ideały, ale nigdy się na to nie uskarżał. On wierzy, że żywot Republiki będzie wieczny, ponieważ Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela jest sprawiedliwa. - A pan w to nie wierzy? - Myślę, że Republika będzie taka, jaką ją uczynimy - oparta na sprawiedliwości albo na przemocy. - Przechylił głowę. - A w co ty wierzysz, obywatelko? Wstała. - Wierzę, że ludzie powinni móc w spokoju robić to, co chcą. Naciągnęła kaptur na głowę. - I wierzę, że ci, którzy burzą ten spokój, powinni ponieść karę. Porozmawia pan z Francois, czy ja mam to zrobić? - Nie powiedziałem jeszcze, że zgadzam się pomóc. - Ale pomoże mi pan? Danton zawahał się, po czym wolno pokiwał głową. - Porozmawiam z Francois. Ale pozwól sobie powiedzieć, że nie grzeszysz sztuką dyplomacji. Nie kryła radości. - Kiedy pan z nim porozmawia? Trzeba to zrobić jak najszybciej. - Jeszcze dzisiaj. A jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro wieczorem wejdziesz do Tempie. Dopilnuję, żeby królowa otrzymała wiadomość, że jeśli o zachodzie słońca wybierze się na spacer po dziedzińcu, spotka ją miła niespodzianka. - Skłonił się z żartobliwą powagą. - O ile to ci odpowiada. Przytaknęła. - Będę tutaj o... - Nie. Powiem Francois, żeby spotkał się z tobą na ulicy, niedaleko domu Andreasa, tuż przed zmierzchem. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek jeszcze przestąpiła próg mojego domu. - Skrzywił się. - Twój sposób ubierania się pozostawia wiele do życzenia. - Nie miałam czasu zastanawiać się nad strojem. - Radzę ci się nad tym zastanowić, jeśli zamierzasz przechadzać się ulicami Paryża. - Zastanowię się. - Ruszyła do drzwi. - Tak, myślę, że pan ma rację i będzie lepiej, jeśli...

Rozległo się ciche puknie do drzwi i po chwili stanęła w nich żona Dantona. - Georges Jacques, przyszedł obywatel Duprée - oznajmiła zduszonym głosem. - Mam go wprowadzić? - Za chwilę, chérie. I nie mów mu o naszym gościu. - W ogóle nie będę z nim rozmawiać. Słabo mi się robi, jak na niego patrzę. - Gabrielle zamknęła drzwi. Nie rozmawiasz również ze swoim mężem, pomyślał rozgoryczony Danton. Odsunęła się od niego, tak zresztą jak i od wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z masakrami. Odwrócił się gwałtownie i wskazał drzwi w drugim końcu gabinetu. - Te drzwi prowadzą do ogródka, a stamtąd furtką można wyjść na ulicę. Prędko! Juliette szybko przebiegła przez pokój. - A więc jutro. Danton skinął głową i nieobecnym wzrokiem patrzył, jak zamykają się za nią drzwi. Nie myślał teraz jednak o tej rozgorączkowanej młodej dziewczynie, lecz o żonie. Z czasem Gabrielle chyba mu wybaczy... Ich miłość była zbyt głęboka, żeby miała zgasnąć z powodu polityki. Za kilka miesięcy wszystko powinno wrócić do normy. - Georges Jacques, wpadłem, żeby przynieść ci najnowszy eg­ zemplarz „Le Père Duchesne". - Danton odwrócił się, by powitać stojącego na progu Dupréego. Gość wszedł i położył na biurku egzemplarz gazety z płomiennym artykułem Marata. - Byłem w sąsiedztwie i pomyślałem, że od razu ci przyniosę. - Jesteś niezwykle uprzejmy, obywatelu. Doprée wzruszył ramionami. - Staram się wiernie służyć przyjaciołom. - Podszedł do okna. Z chęcią zaczekam na... - Nagle znieruchomiał, ze wzrokiem utkwionym w ulicę. - Co się stało? - Danton szybko przemierzył gabinet i stanął obok Dupréego. Juliette de Clement znikała właśnie za rogiem, lecz z ulgą skonstatował, że widać było tylko tył jej peleryny. - Coś nie tak, obywatelu?

- Nie, nie, chyba wszystko w porządku. - Duprée zmarszczył czoło. - Tylko ta kobieta... wydała mi się znajoma. - Jaka kobieta? - Ta w brązowej pelerynie. Już jej nie widać. - Znasz ją? - Było coś charakterystycznego w jej ruchach. - Często bywasz w Comédie Française. Pewnie to jedna z aktorek, które tam widujesz. - Możliwe. - Duprée wzruszył ramionami. - Zresztą, jeśli ją znam, na pewno w końcu sobie przypomnę. Mam świetną pamięć. - Wiem. - Danton podszedł do biurka i wziął do ręki gazetę. - Co też dzisiaj wzbudziło furię Marata? Duprée błyskawicznie odwrócił się od okna. - Nie powinieneś mówić o nim w ten sposób, obywatelu. Marat jest prawdziwym przyjacielem republiki. - Ale czasami musimy zapomnieć o lojalności względem jednego przyjaciela, kiedy zawieramy inną przyjaźń. - Danton zrobił wymow­ ną pauzę. - Nie przepadam za Maratem. Duprée zawahał się, po czym jego twarz wykrzywiła się w przymil­ nym uśmiechu. - Nie mam zamiaru okazywać niezadowolenia z pozostawania w jego szeregach, dopóki gdzie indziej nie otrzymam stanowiska, które uznam za bardziej prestiżowe. Boże, ten człowiek zdradziłby nawet samego diabła, gdyby zaproponowano mu wyższe stanowisko. Danton z trudem ukrył obrzydzenie. - Potrafię zrozumieć twoją ostrożność. - Ale teraz nie jest odpowiedni czas na taką zmianę. Jutro wyjeżdżam do Andory w bardzo ważnej misji. Może wrócimy jeszcze do tej rozmowy po moim powrocie? - Do Andory? - Uniósł brwi Danton. - Do Hiszpanii? - To sprawa o niezwykłym znaczeniu dla Francji i Marat nie powierzyłby jej nikomu oprócz mnie. - To zrozumiałe. - Duprée najwyraźniej nie ma zamiaru wyjawić

charakteru swojej misji, pomyślał ze złością Danton. Po co też, do diabła, Marat macza swoje brudne paluchy w polityce zagranicznej? Więc jutro wyjeżdżasz? Duprée przytaknął. - Marat pozwolił mi zrobić małą przerwę w podróży i spędzić dwa tygodnie z moją matką, która mieszka pod Paryżem, w Clairemont. Przeprawa przez Pireneje nie należy do łatwych. W takim razie sprawa, choć niezwykłej wagi, nie jest pilna. - Wierzę, że po trudach minionego miesiąca pilnie potrzebujesz odpoczynku - stwierdził z beznamiętnym obliczem Danton, sięgając po kapelusz i rękawiczki. - Chodź, już czas iść na zebranie Konwencji.

Maria Antonina była siwa. - Pochyl głowę - szepnął latarnik. - Mówiłem ci, żebyś nie podnosiła głowy, kiedy będziesz przechodzić przez dziedziniec. Juliette szybko opuściła wzrok i ciaśniej zawiązała pod brodą wełnianą chustę. Królowa była całkiem siwa. Jej włosy nie były upudrowane ani uperfumowane. Nie miała na głowie peruki, którą Juliette tyle razy widziała u niej w Wersalu. Maria Antonina miała zaledwie trzydzieści sześć lat, a wyglądała na dwa razy więcej. - Przestań się na nią gapić. - Latarnik zapalił latarnię po lewej stronie bramy. - Chcesz, żeby ciebie też wtrącili do wieży? - Ona się tak strasznie zmieniła. - Stań tam w cieniu. Za chwilę poproszę ją, żeby do ciebie podeszła. Ale tylko pięć minut, rozumiesz? Kiedy zapalę wszystkie latarnie, wychodzimy. Juliette posłusznie stanęła w mroku, w cieniu rzucanym przez groźnie wznoszącą się wieżę. Zmierzch objął już we władanie dziedziniec Temple i Juliette w swojej gładkiej brązowej pelerynie i chustce na głowie była niemal niewidoczna. Królowa nie wydawała się nawet źle ubrana. Miała na sobie wytworny czarny płaszcz, a jej dłonie ogrzewała mufka z futra kuny,

lecz odzienie to mogło równie dobrze należeć do żony dobrze prosperującego właściciela gospody, a nie do królowej Francji. Biedna Maria Antonina straciła wszystko z wyjątkiem rodziny, a i to nie z całą mogła się kontaktować. Bracia króla, hrabia Prowansji i hrabia d'Artois, uciekli do Austrii, a jego niezamężne siostry - do Włoch. Pierworodny syn Marii Antoniny, delfin Ludwik Józef, zmarł tragicznie w 1789 roku, kiedy to cały świat królowej zaczął walić się w gruzy. Teraz Marii Antoninie pozostał już tylko jej tęgi, łagodny mąż, szwagierka madame Elizabeth, córka Maria Teresa i mały Ludwik Karol, delfin, następca tronu. - Juliette? - Maria Antonina z trudem rozpoznała ją w ciemności. To naprawdę ty? Jesteś taka pobrudzona na twarzy... Juliette przyłapała się na tym, że zamierzała dygnąć, lecz w porę zorientowała się, że córka latarnika-republikanina nigdy nie okazałaby takiego dowodu szacunku królowej. - To ja. Latarnik uznał, że jestem za czysta, więc trochę po­ smarowałam policzki sadzą. - Nie tylko trochę. Wyglądasz jak uliczny łobuziak. - Królowa podeszła bliżej i delikatnie dotknęła policzka Juliette. - Tak... Rozpoznaję te śmiałe oczy. Myślałam, że już nie żyjesz... Doniesiono mi o masakrze w klasztorze i sądziłam... - Głos jej zadrżał, ciałem wstrząsnął nagły dreszcz. - Słyszałaś, co ci brutale zrobili księżnej de Lamballe? - Tak. - Zatknęli jej głowę na pikę, a ciało zmasakrowali strzałami z armaty. - Oczy królowej zaszły łzami. - Była bezpieczna w Anglii, ale wróciła, żeby być przy mnie, i za to ją zabili. Zabijają wszystkich. Niedługo sięgną i po nas. - Mocno zacisnęła powieki, a kiedy je uniosła, w jej oczach nie było już łez. - A jak się czuje moja słodka Celeste? Czy twoja mamusia ma się dobrze, Juliette? - Tak. - Jest bezpieczna? - Tak, uciekła do Hiszpanii, kiedy trwały masakry.

- Bon. Często o niej myślę i modlę się o jej bezpieczeństwo. - Jak Wasza Wysokość znosi tutejsze warunki? - Ach, nie jest tu tak źle. Dbają o to, żeby nie zabrakło nam w miarę przyzwoitego jadła, a strażnicy są dość uprzejmi. Sprowa­ dzono mi tu nawet z Luwru klawikord. - Zmarszczyła czoło. Niestety, jesteśmy pod stałą obserwacją. Nie cierpię być obser­ wowana. Juliette przypomniała sobie, że królowa nigdy nie lubiła być ciągle w centrum uwagi otoczenia. To dlatego często uciekała z głównego pałacu do pałacyku Petit Trianon czy do wioski, w której przechadzała się wśród kwiatów i cieszyła luksusowymi przedmiotami. - Pewnie nigdy dotąd nie widzieli królowej. Maria Antonina hardo uniosła podbródek. - Teraz mają okazję się przyglądać. Pokażę im, jak potrafi zachować się królowa. - Po chwili poczucie królewskiej dumy opuściło ją i ponownie przybrała wygląd strapionej kobiety wy­ glądającej starzej, niż wskazywałby jej wiek. - Musisz już iść, dziecinko. Bardzo miłe z twojej strony, że przyszłaś mnie odwiedzić, ale jeśli zostaniesz tu dłużej, narazisz się na niebezpieczeństwo. Ten podły Hébert jest odpowiedzialny za nasze uwięzienie. To prawdziwa kanalia. Nic nie sprawiłoby mu większej radości niż zadanie mi dodatkowego bólu przez skrzywdzenie ciebie. Juliette głęboko zaczerpnęła tchu. - Przyszłam tu w pewnej sprawie - wyznała szczerze. - Chciała­ bym otrzymać Tańczącego na Wietrze. Królowa znieruchomiała. - Zawsze chciałaś go mieć. Jeszcze jako dziecko upodobałaś sobie moją statuetkę. - W jej oczach zamigotały nagle zimne błyski. - Tańczący na Wietrze jest mój. Nie wyrzeknę się go. - Jean Marc Andreas wciąż pragnie go mieć. Pamiętacie Jeana Marca, Wasza Wysokość? - Jak mogłabym go zapomnieć? - powiedziała sucho Maria Antonina. - On nie należy do ludzi, których łatwo się zapomina. - Jean Marc gotów jest dać mi dwa miliony liwrów za statuetkę.

Czy nie jest to suma wystarczająca, by kupić Waszej Wysokości wolność i pomóc w ucieczce do Austrii? Królowa zamyśliła się. - Może... Strażnicy chętnie przyjmują małe darowizny w zamian za stworzenie nam lepszych warunków. - Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Tańczący na Wietrze, a ja go stamtąd wydobędę. Sprzedam go Jeanowi Marcowi, a potem wręczę pieniądze Waszej Wysokości. - Nie mnie. - Królowa zmarszczyła czoło. - Na nic mi się tu nie zdadzą. Ale w mieście działa grupa oddanych mi ludzi, którzy prawdopodobnie skłonni byliby mi pomóc. Musisz pójść do Cafe du Chat przy Pont Neuf i zapytać o Williama Darrella. Latarnik zakończył swój obchód i pomału szedł przez dziedziniec w ich stronę. - Nie mamy już czasu. Gdzie jest Tańczący na Wietrze? Maria Antonina zmierzyła Juliette badawczym spojrzeniem. - Mogę ci zaufać, Juliette? Chciałabym zachować Tańczącego na Wietrze dla mojego małego Ludwika Karola. Być może nie będzie królem Francji, ale Tańczący na Wietrze pomoże mu przetrwać. - Wasza Wysokość, proszę się lepiej martwić o siebie i resztę rodziny, a nie o Tańczącego na Wietrze. - Wiem, ale myślałam... - Idzie już. Musimy kończyć rozmowę. - Jest w Belwederze. Poprosiłam monsieur Minque'a, żeby zaprojektował skrytkę pod jedną z figur sfinksów. I tam kazałam ukryć Tańczącego na Wietrze, kiedy powiedziano mi, że ten straszny motłoch maszeruje na Wersal. Juliette myślała gorączkowo, starając się wszystko zapamiętać. Belweder był pawilonem położonym za pałacykiem Petit Trianon, lecz po obu stronach prowadzących ku niemu schodów stało wiele kamiennych sfinksów. - Pod którym sfinksem? - Tym na lewo od drzwi, zwróconym twarzą w stronę jeziorka. Królowa wsunęła dłonie w mufkę.

- Nie zdradź mnie, Juliette. Mam teraz tak niewiele osób, którym mogę ufać. Odwróciła się i pośpiesznie oddaliła, by po chwili zniknąć w drzwiach prowadzących do ogromnej wieży. Juliette odprowadziła ją wzrokiem, nie mogąc zebrać myśli. Nie przypuszczała, że spotkanie z królową wywoła u niej taki natłok uczuć. Przez ostatnie lata starała się stłumić ciepłe uczucia, które żywiła dla królowej. Wmawiała sobie, że nie ma sensu troszczyć się o kogoś, kto interesował się nią nie więcej niż owieczkami z sielankowej wioski. Wmawiała sobie, że ważne jest dla niej tylko malowanie, i że królowa nic jej nie obchodzi. Jednakże dzisiaj przypomniała sobie tę noc sprzed wielu lat, kiedy po raz pierwszy spotkała Marię Antoninę, która wzięła ją w ramiona, utuliła i poprosiła, by Juliette została jej przyjaciółką. Biedny motyl. Wszystkie piękne, kolorowe kwiaty w jej ogrodzie zwiędły, a teraz ginęła i ona sama. - Chodź już! Nie stój tak. Szybciej - burknął latarnik. Juliette z trudem oderwała wzrok od drzwi, w których zniknęła Maria Antonina. Posłusznie udała się za latarnikiem.

Przez całą drogę z Tempie Francois Etchelet był pogrążony w takim samym ponurym milczeniu, jak wcześniej tego wieczoru, gdy spotkał się z Juliette. Najwyraźniej nie był zadowolony z jej towarzystwa. Początkowo bardzo jej to odpowiadało. Trudno jej było otrząsnąć się z przygnębiającego wrażenia wywołanego spotkaniem z królową. Dojeżdżali już do Place Royale, kiedy zdecydowała się przerwać ciszę. - Nie rozumiem, czemu jest pan na mnie zły. To przecież pan uświadomił mi, że nie powinnam zostać przy Catherine. - Nie mówiłem, że ma pani nie jechać do Vasaro - odparł nie patrząc na nią. - A już z pewnością nie doradzałem pozostania w Paryżu i wplątywania nas w ryzykowne interesy. - Nikogo w nic nie wplątuję. - Juliette popatrzyła mu w oczy. -

A skoro tak bardzo sprzeciwiał się pan mojemu spotkaniu z królową, to czemu dał pan łapówkę? - Taką decyzję podjął Georges Jacques. Był zdania, że lepiej pozwolić pani na to nierozsądne posunięcie. No i co, czy pani rozmowa z obywatelką Kapet warta była takiego ryzyka? - Z Jej Wysokością - poprawiła go. - I proszę mi nie mówić, że ten sposób zwracania się do ludzi mam uważać za zdobycz republiki. Ona nigdy nie będzie obywatelką. Ona umie być tylko królową. - Będę ją nazywał, jak... - Urwał i wzruszył ramionami. - Tak, prawdopodobnie to dla niej tragedia. Dobrze ją pani zna? - Od dziecka. Była dla mnie bardzo dobra. - Ale wie pani przecież, że nie może jej pomóc. Juliette nie odezwała się. - Strażnicy na dziedzińcu i komisarze Komuny strzegą jej dniem i nocą. - Zupełnie jak w Wersalu - powiedziała cicho Juliette. - Zawsze nienawidziła ludzi gapiących się na nią, kiedy wstawała rano i kładła się spać wieczorem. Niektóre z tych głupich dam dworu kłóciły się nawet o to, która z nich poda jej rano koszulę. - Zapewniam panią, że komisarze nie pełnią wobec niej roli służących - zauważył z sarkazmem. - Dość tego, Juliette. Nie otrzyma pani już więcej pomocy ani od Georgesa Jacquesa, ani ode mnie. To zbyt niebezpieczne. Odkąd w zeszłym roku rodzina królewska próbowała uciec z Pałacu Tuileryjskiego, Komuna wszędzie węszy spisek. - A czy ja prosiłam o dalszą pomoc? - Jak dotąd - nie. Ale to nie znaczy, że nie przyjdzie pani do głowy ten pomysł. Będę szczęśliwy, kiedy Jean Marc wyprawi panią do Vasaro. Dzisiaj rano otrzymałem od niego wiadomość. Prosi mnie, żebym jutro go odwiedził. - Pewnie chce, żeby pan załatwił mi odpowiednie papiery. - Tym razem z przyjemnością wyświadczę mu tę przysługę. Teraz bezpiecznie może pani wyjechać z miasta. Duprée dziś rano opuścił Paryż.

- To zasługa Dantona? Francois pokręcił głową. - Marat zlecił mu jakąś misję. Andreas zaoszczędziłby niezłą sumkę, gdyby zdecydował się zaczekać kilka dni. - Ale nikt nie mógł tego przewidzieć. - Juliette zamyśliła się. Nie powie pan Jeanowi Marcowi, że byłam w Tempie? Nic to nie da, a tylko przysporzy mi kłopotów. - Będę milczał. - Zastanawiał się przez chwilę. - O ile da mi pani słowo, że nie będzie próbowała ponownie zobaczyć się z królową przed wyjazdem z Paryża. - Ma pan moje słowo. Nie pójdę tam więcej. - Jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz. - Zresztą to spotkanie okropnie mnie przygnębiło. Ona już nie jest tą osobą, którą była w Wersalu. Przyjrzał się jej badawczo. - Nic już nie jest takie samo. Nikt nie przywróci przeszłości, a ci, co próbują, skończą na gilotynie. Zmarszczyła nos. - A pan spuści nóż. - Jeśli to będzie konieczne - wyznał z brutalną szczerością. - Ale nie stanie się to z mojej woli. W pewien sposób podziwiam panią. Spojrzała na niego zaskoczona. - Podziwiam pani odwagę. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Bo na pewno nie rozsądek. Wybuchnęła śmiechem. - A ja podziwiam pańską szczerość, bo na pewno nie takt. Ulżyło mi, kiedy zapewnił mnie pan, że szkoda byłoby panu oddzielać moją głowę od ramion. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Była pani bliżej gilotyny, niż się pani zdaje. Georges Jacques powiedział mi, że Duprée wczoraj panią zauważył. - Widząc, jak sztywnieje z przerażenia, pokręcił głową. - Nie rozpoznał pani, ale był tego bliski. Wzruszyła ramionami. - Nie mogę się już dłużej ukrywać. To sprzeczne z moją naturą.

Gdyby nie to, że opiekowałam się Catherine, już dawno oszalałabym w tym domu. Powóz zatrzymał się przed domem Jeana Marca i Juliette okryła się peleryną. - Powinnam była kazać stangretowi zatrzymać się wcześniej. No, ale może Jean Marc nie wrócił jeszcze od monsieur Bardota. Au revoir, François. Laurent otworzył drzwi powozu i pomógł jej wysiąść. - Nie mówię au revoir - odezwał się ponuro François. - Mam nadzieję, że to jest adieu, Juliette. Latarnie na ścianach po obu stronach drzwi oświetliły żałośnie wymazaną twarz Juliette i pozwoliły mu dostrzec figlarne spojrzenie, jakim go obrzuciła, odwracając się przez ramię. - Nasze nadzieje często okazują się płonne, François. Wbiegła po schodach do domu i zamknęła drzwi, starając się zrobić to jak najciszej.

12

Juliette szybko przemknęła przez westybul i zaczęła wbiegać na schody, przeskakując po dwa stopnie. - Cóż za wytworna kreacja. Chyba nie powiesz mi, że to strój od Julie Lamartine? Zatrzymała się na ósmym stopniu schodów. No tak, do tej pory wszystko układało się podejrzanie dobrze. Z ciężkim westchnieniem odwróciła się, by spojrzeć na Jeana Marca, który z rękami skrzyżowa­ nymi na piersiach stał oparty o framugę drzwi prowadzących do salonu. Powoli powiódł wzrokiem od umazanej sadzą, osłoniętej chustką twarzy do ledwie widocznych spod długiej brązowej peleryny pantofelków. - Jeśli ten strój pochodzi z salonu Julie, to zostałem niecnie oszukany. - To stara peleryna Marie. - Wygląda jak szmata. Czy to wymysł najnowszej mody? Zawsze fascynowały mnie kaprysy kobiet, jeśli chodzi o strój. Proszę, podejdź bliżej, niech no ci się przyjrzę. Jean Marc przemawiał do niej łagodnym tonem, lecz na jego twarzy wyraźnie malowało się niezadowolenie. Juliette wahała się chwilę, po czym wolno zeszła po schodach, minęła westybul i stanęła przed Jeanem Markiem. - Niech pan nie żartuje. Po prostu wychodziłam, a to jest moje przebranie.

- Taak? - Dotknął jej policzka i popatrzył na umazane sadzą palce. - A za kogo się przebrałaś? Za kominiarza? Milczała. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę i starannie wytarł w nią palce. - Wydawało mi się, że bardzo jednoznacznie dałem ci do zrozumienia, jakie są moje życzenia co do twojego opuszczania tego domu. I gdzież to się wybrałaś? Pospacerować po placu? Nie odezwała się. - A może byłaś na przejażdżce powozem? Nawet nie próbuj mnie okłamywać. Już ponad godzinę temu zorientowałem się, że nie ma cię w domu, i akurat stałem przy oknie, kiedy powóz zatrzymał się przed domem. - Umilkł. - To był powóz Dantona. Rozpoznałem stangreta. Czy w powozie był Danton? - Nie, Francois. - A gdzież to się wybrałaś ze swoim przyjacielem Francois? Nie było sposobu uniknięcia przesłuchania. Jean Marc najwyraźniej nie miał zamiaru dać jej spokoju. - To pana wina, że musiałam chyłkiem wymykać się z domu. Gdyby dał się pan przekonać, mogłabym obyć się bez... - Gdzie byłaś? - W Tempie. Jeanowi Marcowi zaparło dech w piersiach. - W Tempie? - Musiałam spotkać się z królową. Jak inaczej mogłabym się dowiedzieć, gdzie ukryła Tańczącego na Wietrze? Powiedział mi pan, że tylko ona wie, gdzie jest. - Więc udałaś się do Tempie, by ją o to zapytać. - Jean Marc powoli cedził słowa. - I nie przyszło ci do głowy, że gdybyś została zatrzymana, z pewnością musiałabyś odpowiadać przed Komuną i Dupree natychmiast by cię rozpoznał? - Dlaczego tak się pan denerwuje? Przecież nic panu nie groziło. Nawet gdybym została złapana, nigdy nie przyznałabym się, że przyjął mnie pan pod swój dach. - Nic mi nie groziło? A co by było, gdyby... - Urwał, a kiedy

przemówił ponownie, ton jego głosu był już znacznie spokojniejszy. Tak, rzeczywiście, spadł mi kamień z serca. Juliette przytaknęła z satysfakcją. - Naprawdę nie miał się pan czego obawiać. - Odwróciła się w stronę schodów. - Pójdę teraz umyć się i przebrać. Powie pan Marie, żeby przygotowała kolację? - Nie, nic nie powiem Marie. - Jean Marc położył dłonie na ramionach Juliette i odwrócił ją twarzą do siebie. - Udało ci się namówić Francois, żeby pomógł ci w tym szaleństwie? - To nie było szaleństwo. Wszystko zostało dokładnie obmyś­ lane. - Próbowała się wyrwać. - Poszłam do Dantona i to on namówił Francois, żeby mi pomógł. Chociaż myślę, że Danton też byłby skłonny mi pomóc. To bardzo dziwny człowiek. Odniosłam wrażenie, że nie miałby nic przeciwko temu, żeby... - Powiedziałaś mu o Tańczącym na Wietrze? - Oczywiście, że nie. Nie jestem głupia. Powiedział mi pan, że zwolennicy republiki chcieli, żeby Tańczący na Wietrze stał się ich symbolem. A ponieważ on jest ministrem sprawiedliwości, mogłoby się okazać, że sam chce go mieć. Powiedziałam mu, że będzie lepiej dla niego, jeśli nie zostanę złapana, kiedy pójdę do Tempie, i zgodził się ze mną. - Zmarszczyła czoło. - Ale nie mogę więcej liczyć na to, że mi pomoże. Miałam nadzieję, że uda mi się przekonać Francois, żeby zabrał mnie do Wersalu, lecz on był nieugięty. - Do Wersalu? Juliette przytaknęła. - Królowa ukryła Tańczącego na Wietrze w Wersalu, tak jak należało się spodziewać. - I powiedziała ci, gdzie? - zapytał z niedowierzaniem. - Oczywiście. - To wcale nie jest oczywiste. Przez dwa lata nie wyjawiła tego nikomu. Chryste, nie myślałem, że kiedykolwiek to zrobi. - Jean Marc uważnie popatrzył na Juliette. - Dlaczego miałaby to powiedzieć tobie?

- Ponieważ wie, że jej nie zdradzę - odparła z prostotą Juliette. - Przecież chciałaś sprzedać statuetkę mnie. Popatrzyła na niego zdumiona. - Myślałam, że pan rozumie, że te pieniądze przekażę królowej. - Nic nie mówiłaś o tym aspekcie transakcji. - Nie zamierzam jej okraść. - Najmocniej przepraszam. - Uścisk Jeana Marca zelżał. - Nie jestem najlepszego zdania o ludzkim szacunku dla cnoty uczciwości, a dwa miliony liwrów to bardzo kusząca sumka. Popatrzyła na niego wymownie. - I wolałby pan myśleć, że stać mnie na takie oszustwo? - Być może. - Uśmiechnął się nieznaczne. - Czasami mam wyrzuty sumienia dotyczące moich zamiarów względem ciebie. Może nawet świadomość, że nie jesteś taka prawa, sprawiłaby mi pewną ulgę. Juliette spuściła wzrok. - Wyglądała okropnie - wyszeptała. - Wolałabym jej nie widzieć w takim stanie. Wolałabym zapamiętać ją taką, jaka była w Wersalu. Nie potrafię już dłużej udawać, że nic dla mnie nie znaczy... - A chciałabyś, by tak było? - Tak myślałam. Ona ignorowała mnie przez wszystkie lata, które spędziłam w klasztorze, i to... mnie bolało. Może gdyby udało mi się zdobyć pieniądze i pomóc jej w ucieczce z tego strasznego miejsca, zdołałabym o niej zapomnieć. - Przez chwilę milczała. - Muszę o niej zapomnieć. Myślenie o niej przeszkadza mi w malowaniu. - A nic nie może ci w tym przeszkadzać. - A pan pozwoliłby, żeby cokolwiek przeszkadzało panu w inte­ resach? - Touche. - Jean Marc uśmiechnął się blado. - Jesteśmy do siebie bardzo podobni pod niektórymi względami, n'est-ce pas? Przytaknęła i nerwowo wzruszyła ramionami. Wolałaby, żeby ją puścił. Uścisk nie był, co prawda, bolesny, lecz pod wpływem jego dotyku czuła dziwne ciarki rozchodzące się po skórze. Cofnęła się o krok, zmuszając go do zdjęcia dłoni z jej ramion.

-

Czy w Wersalu stacjonują żołnierze? Tylko oddział Gwardii Narodowej, by zapobiegać kradzieżom. To dobrze. W takim razie poradzę sobie bez pomocy. Masz zamiar sama zdobyć Tańczącego na Wietrze?

- Francois pomoże mi jeszcze tylko załatwić papiery potrzebne do wyjazdu z miasta. Teraz nie będzie to już tak niebezpieczne. Powiedział mi, że Duprée wyjechał z Paryża z misją od Marata. Chyba mógłby pan poprosić Francois, żeby... - Jeśli zdobędę dla ciebie dokumenty, żebyś mogła pojechać do Wersalu, prosto stamtąd udasz się do Vasaro. Powinna się spodziewać, że Jean Marc nie zrezygnuje łatwo z pomysłu wyprawienia jej z Paryża. - Jak mogę jechać stamtąd do Vasaro, kiedy muszę przywieźć panu Tańczącego na Wietrze? - Pojadę z tobą. - Pomoże mi pan? To świetnie. - Po chwili zmarszczyła czoło... Ale dlaczego? Wcześniej nie było o tym mowy. - Teraz zaistniały nowe okoliczności. Poza wszystkim, przecież to ja mam wykupić Tańczącego na Wietrze. - Ale czy w takim razie zapłaci mi pan te dwa miliony liwrów? Czy będzie pan honorował ten punkt umowy? Nie od razu usłyszała odpowiedź. - Myślisz, że mógłbym cię oszukać? Przecież uznałaś, że jestem, co prawda, zachłanny, ale uczciwy. Czy to możliwe, że przez jego twarz przemknął cień urazy? Nie, musiała się mylić, przecież mówił kpiącym tonem. - I ja jestem nie najlepszego zdania o ludzkiej uczciwości, a poza tym nigdy nie udało mi się pana rozszyfrować. - Ale wiesz, jak zależy mi na odzyskaniu Tańczącego na Wietrze odparł. - Jeśli zostaniesz złapana ze statuetką, stracę mnóstwo czasu, zanim uda mi się wyrwać ją z rąk posłów Konwencji Narodowej. Już wolę ci pomóc i mieć pewność, że ją odzyskałem. - To prawda. - Zamyśliła się. - Ale nie wolno panu przyznać się przed Francois, że jedziemy do Wersalu. Kiedy poprosi go pan

o zdobycie dokumentów, niech pan mu powie, żeby były wystawione na nas jako na małżeństwo. Powiedzmy, że jesteśmy obywatelami Henri i Madeleine la Croix i służyliśmy w Wersalu jednemu z możnych. Później pomyślę, komu. Włożę na siebie moją najskrom­ niejszą suknię i pelerynę, a pan też będzie musiał ubrać się znacznie mniej elegancko niż zazwyczaj. Dobrze by było, żeby przekupił pan któregoś ze strażników przy bramach pałacu. Podobno doskonale umie pan sobie z tym radzić. - W jej oczach pojawiły się figlarne błyski. - To tak jak przy malowaniu obrazu. Najpierw szkicujemy tło, potem pierwszy plan, a wreszcie nakładamy kolor. To może być nawet zabawne. - Zabawne?! - No, co najmniej interesujące. - Przypominasz mi dziecko, które myśli o przebraniu się na maskaradę. Jeszcze jedno. Zanim dam ci pieniądze za Tańczącego na Wietrze, chcę mieć akt sprzedaży podpisany przez Marię Antoninę, zapewniający wyłączenie statuetki z ruchomych dóbr królewskich. - Po co panu taki dokument? Republikanie skonfiskują statuetkę, nawet jeśli będą wiedzieli, że należy do pana. - Tańczący na Wietrze przetrwał tysiące lat i był niemym świadkiem narodzin i upadku wielu monarchii i republik. Kto wie, jak długo przetrwa ta Republika. Chcę mieć dokument. - Chce pan, żebym znowu poszła do Temple? - Merde, nie! To może zająć trochę czasu, ale znajdę sposób przekazania do Temple wiadomości od ciebie, a ty poprosisz królową o akt sprzedaży. Zgoda? - Zgoda. - Zaraz będzie kolacja. Idź i zmyj ten brud z twarzy, bo mi to przeszkadza. - Myśli pan, że mi nie przeszkadza? - odcięła się, urażona. Musiałam udawać córkę latarnika. Myśli pan, że te czarne smugi to mój wykwintny makijaż? To część mojego przebrania. - Nie potrzebujesz upiększającego makijażu. - Oczy mu rozbłys­ ły. - To zupełnie zbędne.

Juliette poczuła, że oblewa ją fala gorąca. Mimo iż nie była piękna, najwyraźniej podobała mu się. Jak szybko jego powaga ustąpiła miejsca zuchwałej zmysłowości. - Zgadzam się z panem - wyjąkała i szybko odwróciła się ku schodom. - Zdaję sobie sprawę, że żaden makijaż nie uczyni mnie tak piękną jak Catherine czy moja matka. Zresztą wcale nie chciałabym być taka piękna. To by mi tylko przeszkadzało. - Po­ śpiesznie wspinała się na kolejne stopnie, nie oglądając się za siebie. - Poza tym ma pan szczęście, że nie jestem żadną pięknością, bo nie udałoby się panu zasiąść ze mną do kolacji przed północą. Nawet przy pomocy trzech służących toaleta zajmowała mojej matce co najmniej cztery godziny dziennie. - Tak, mam duże szczęście. Dziwna ochrypłość w jego głosie kazała jej odwrócić się i spojrzeć na niego, lecz twarz Jeana Marca pozostała nieprzenikniona jak zwierciadło.

H e r b Króla-Słońce na zwieńczeniu bramy lśnił złotym blaskiem w świetle księżyca i Juliette na chwilę powróciła myślami do czasów, kiedy często zatrzymywała się w tym miejscu. Wspomnienia były tak obrazowe, że doznała niemal szoku nie zastając przy bramie członka gwardii szwajcarskiej, tylko żołnierza w czarnym trójgraniastym kapeluszu z ogromnym wywiniętym rondem, ozdobionym rewolucyj­ ną rozetą, i uniformie przepasanym trójkolorową szarfą. Zesztywniała, gdy strażnik dziarskim wojskowym krokiem podszedł do powozu. W świetle latarni, którą niósł, widać było jego ogorzałą od słońca i wiatru twarz z długim nosem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Uważnie zaczął studiować dokumenty, które wręczył mu Jean Marc. Juliette szczelniej otuliła się ciepłą peleryną, czując, że zaczyna trząść się ze strachu. Strażnik bardzo skrupulatnie sprawdzał dokumen­ ty i nie sprawiał wrażenia człowieka, którego łatwo można przekupić. Dokumenty zostały sporządzone dość niestarannie, w wielkim

pośpiechu, ale Jean Marc zapewniał ją, że to nie ma znaczenia. Miały jedynie poświadczać ich tożsamość na wypadek, gdyby przy bramie pełnili wartę jeszcze inni strażnicy. Na szczęście był tylko ten jeden. Jeśli to ten sam, który przyjął łapówkę Jeana Marca, nie będą zmuszeni uciekać się do wybiegu. - Przyjechaliście bardzo późno, obywatelu. Przed chwilą zegar wybił ósmą. - Strażnik przysunął papiery bliżej światła. - Jedziemy do Wandei i chcieliśmy po drodze odebrać nasze rzeczy, które zostawiliśmy tu przed dwoma laty, kiedy nasz pan uciekał z pałacu. Strażnik zmierzył Jeana Marca chłodnym, przenikliwym wzrokiem. - Tu jest napisane, że służyliście jako stangret u księcia de Gramont. Jean Marc wzruszył ramionami. - To były złe czasy, ale ta praca była lepsza niż głodowanie. Dzięki Bogu za rewolucję. Otworzyliśmy teraz z żoną kawiarenkę na rue de Rivoli i nie musimy się przed nikim czołgać. - To po co w takim razie jedziecie do Wandei? - Udajemy się tam tylko z wizytą. Urodziłem się w Wandei i pomyśleliśmy z żoną, że ofiarujemy parę rzeczy mojemu bratu, który nie miał tyle szczęścia, co my. To był na pewno niewłaściwy strażnik. Zadawał zdecydowanie za dużo pytań. Uniósł latarnię, by oświetlić twarz Juliette. - To wasza żona? Ona też pracowała u księcia de Gramont? Co tam robiła? - Była służącą. Na twarzy strażnika malowała się coraz większa podejrzliwość. - Czemu mamy kłamać? - odezwała się nagle Juliette. Jean Marc poczuł, że krew zastyga mu w żyłach. - Wszyscy wiedzą, jaką kanalią był książę. Trzymał mnie na dworze i traktował jak nierządnicę... Miałam jedenaście lat, kiedy wepchnął mi się do łóżka. - Nagle przytuliła się czule do Jeana Marca. - Wiem, że chcesz ukryć moją hańbę, ale ten człowiek musiał

słyszeć, że książę lubił zabawiać się z dziećmi, żeby zaspokoić swoją chuć. - To prawda. Odkąd mnie tu oddelegowano, zdążyłem się już nasłuchać wielu opowieści o księciu. - Wartownik uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby. - Musiałaś się ucieszyć na wieść o tym, że w zeszłym miesiącu księciu ścięto głowę w La Force, obywatelko. - Wolałabym, żeby odcięto mu coś innego. Strażnik zarechotał i opuścił latarnię. - Droga wolna, obywatele. - Wręczył Jeanowi Marcowi dokumen­ ty. - Idźcie do apartamentów królowej. Tam ktoś zaprowadzi was do pokoju, w którym są wszystkie kufry. Wiecie, gdzie to jest? Jean Marc skinął głową. - Oczywiście. - Jeśli nie zastaniecie tam wartownika, zawołajcie go. Pewnie gra w karty w wartowni. - Dobrze. - Jean Marc lekko ściągnął lejce i powóz powoli przejechał przez bramę, by z turkotem kół wtoczyć się na rozległy dziedziniec. - To nie był właściwy strażnik - wyszeptała Juliette. - Nigdy nie można być pewnym, że łapówka wszystko załatwi. Wszystko może się zdarzyć. Mógł się przestraszyć. A może zamie­ niono warty. - Jean Marc wzruszył ramionami. - Całe szczęście, że wiedziałaś o lubieżnych upodobaniach księcia de Gramont. Twoje kłamstwo całkowicie go rozbroiło. - To nie było kłamstwo - oznajmiła, wpatrując się w widniejący przed nimi masywny pałac. Z kilku okien na parterze sączyło się światło, lecz w pozostałych było ciemno. - Niech pan się zatrzyma w cieniu koło wschodniego skrzydła. Nie możemy narażać się na to, że siedząc w tym powozie w drodze do Belwederu spotkamy kolejnego dociekliwego strażnika. Musimy pokonać resztę drogi na piechotę. Rysy jego twarzy nagle stwardniały. - Co to znaczy, że to „nie było kłamstwo"? De Gramont cię zgwałcił?

- Co? Och nie, de Gramont był kochankiem mojej matki. - I to upoważniało go do... - Nie ma teraz czasu na rozmowy o głupstwach - ucięła ze zniecierpliwieniem Juliette. Wyskoczyła z powozu i zaczęła szybkim krokiem przemierzać dziedziniec. - Jeśli się pospieszymy, droga do Belwederu zajmie nam nie więcej niż czterdzieści minut. Niech pan weźmie latarnię, ale jej nie zapala, dopóki to nie będzie konieczne. - Nazywasz to głupstwem? Nie uważałbym zgwałcenia dziecka za... - Urwał, zorientowawszy się, że Juliette jest już za daleko, by go usłyszeć. Sięgnął po latarnię, przebiegł pędem przez dziedziniec i dołączył do Juliette. - Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. - Jeśli będzie się pan upierał. - Jak na cynika Jean Marc reagował w bardzo osobliwy sposób. Myśl o tym, że mogła być nałożnicą księcia, najwyraźniej go zaniepokoiła, i ta świadomość wprawiła Juliette w stan dziwnego podniecenia. Dochodzili już do basenu Neptuna i Juliette przyspieszyła kroku. - Myśli pan, że bramy pałacyków też będą strzeżone? - To możliwe. Nie mogłem zasięgnąć dokładnych informacji, nie wzbudzając podejrzeń. A jeśli nawet będą, czy to duża przeszkoda? Juliette potrząsnęła głową. - Dobrze znam teren wokół Petit Trianon. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie ma alejki, fontanny czy budynku, którego bym nie poznała, chowając się przed Marguerite. - Marguerite? - Jean Marc usilnie starał się przypomnieć sobie, skąd zna to imię. - Aha, to ta twoja czarująca niania. Co też się z nią dzieje? - Uciekła do Hiszpanii z moją matką tej nocy, kiedy dokonano masakry w klasztorze. - Juliette skierowała się na lewo od basenu. - Francois próbował przekonać moją matkę, żeby zabrała ze sobą Catherine i mnie, ale się nie zgodziła. On się wtedy strasznie na nie rozgniewał. - Potrafię go zrozumieć. - Mówiłam mu, że nie ma sensu prosić jej o to. Ale teraz musimy iść szybciej. Będzie pan w stanie?

- Czy będę w stanie? Rozbawiło ją oburzenie w jego głosie. - Myślę, że musi pan mieć ponad trzydzieści lat i nie zażywa pan wiele ruchu. - Mam trzydzieści dwa lata, a to chyba nie jest aż tak sędziwy wiek - stwierdził lodowatym tonem Jean Marc. - I skąd wiesz, że nie zażywam ruchu? Nie potrafiła odmówić sobie okazji do podroczenia się z nim. - Wszędzie jeździ pan powozami i godzinami przesiaduje przy biurku. Przy takim trybie życia nie może pan być zbyt sprawny. - Wcale nie spędzam całego czasu nad księgami. Zaczynam myśleć, że powinienem ci zademonstrować moją sprawność. Zapew­ niam cię, że nie jestem starzejącym się księciem de Gramont. Jeana Marca najwyraźniej nadal nurtował temat księcia de Gramont, był też niezwykle wyczulony na punkcie swojego wieku. Juliette z rozkoszą zaczęła z nim walczyć jego własną bronią, burząc jego opanowanie. Do tej pory to ona zazwyczaj znajdowała się w defen­ sywie. - Domyślam się. Książę miał ponad pięćdziesiąt lat. - Udawała, że się nad czymś zastanawia. - Ale bardzo często jeździł na polowania, a jego ciało było zdumiewająco silne jak na... - Narzuć tempo - wycedził przez zęby. - Zapewniam cię, że dotrzymam kroku. Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, a widząc jego zaciętą twarz, uznała, że lepiej będzie więcej się nie odzywać. Przyśpieszyła kroku, tak że niemal biegli wzdłuż milczących fontann i niemych posągów w kierunku pałacyku Petit Trianon.

Belweder był czarującym pawilonem usytuowanym na szczycie trawiastego pagórka. U stóp wdzięcznej ośmiokątnej budowli płynęła rzeczułka mająca swój początek w znajdującym się z tyłu za Petit Trianon jeziorku. Między stopniami wiodącymi do pawilonu z czte­ rech stron ustawione były parami kamienne sfinksy.

- Powiedziała, że statuetka znajduje się pod sfinksem zwróconym twarzą do jeziorka - wyszeptała Juliette. - Zakopana w ziemi? - Nie, w skrytce. Dotarli do stopni pawilonu i Jean Marc gwałtownie zatrzymał się przy sfinksie. - Wydaje mi się... - Ćśś... coś słyszę. - Juliette obejrzała się przez ramię i popatrzyła w kierunku Petit Trianon. W ciemności jarzyły się punkciki światła. - Matko Święta! Latarnie! Proszę iść za mną. - Szybko wbiegła na stopnie prowadzące do pawilonu. Co będzie, jeśli drzwi są zamknięte? Pokręciła gałką - stanęły otworem. Wciągnęła Jeana Marca do wnętrza i zamknęła drzwi. Odsunął ją na bok i ostrożnie wyjrzał przez szklaną taflę. - To żołnierze. Juliette poczuła, że serce zaczyna jej walić jak oszalałe. - Szukają nas? - To możliwe. - Jean Marc spoglądał przez chwilę przez szybę, po czym pokręcił głową. - Nie spieszą się. To pewnie tylko regularny obchód. Mieliśmy szczęście, że nie wpadliśmy na nich idąc z pałacu. Pawilon nie jest dobrym schronieniem, pomyślała z rozpaczą. Nie dość, że wszystkie drzwi były przeszklone, to jeszcze ogromne okna sięgały niemal od podłogi do sufitu, a przedzielone były jedynie wąziutkimi paskami ściany. Byli jak uwięzieni w kryształowym pudełku. - Idą tutaj? - Nie wiem... tak! - Jean Marc gwałtownie odskoczył od drzwi, gdy promień światła prześliznął się po szkle, oświetlając wnętrze pawilonu. Pociągnął Juliette i mocno przycisnął do ściany. Słyszała głosy na zewnątrz, chrzęst butów na stopniach. Drzwi obok nich otworzyły się. Bała się oddychać. W progu ukazała się zwalista postać. Promień światła padł na tafle szkła w drzwiach po drugiej stronie pawilonu. Widziała, jak w szybie odbija się płomyk latarni.

A także majaczące w mroku sylwetki: Jeana Marca i jej własną. Czuła, jak mięśnie Jeana Marca napinają się, gotowe do skoku. - W porządku, kapralu? - W porządku. - Żołnierz wycofał się i zamknął drzwi. Jego buty znów zachrzęściły na schodach, gdy szedł, by dołączyć do patrolu. Serce Juliette waliło tak mocno, że wręcz dziwiła się, iż mężczyźni na zewnątrz tego nie słyszą. Jean Marc ostrożnie spojrzał w okno po prawej stronie. - Odchodzą. - Idą w stronę pałacu? - Nie, w stronę wioski. Poczekamy chwilę, aż odejdą dalej, a potem będziemy musieli szybko działać. Inaczej możemy nadziać się na nich w drodze powrotnej. - Byłam pewna, że nas zauważy. - Nie rozglądał się zbyt uważnie. Widział tylko to, co spodziewał się zobaczyć. Juliette usiadła na podłodze i oparła się plecami o ścianę, próbując uspokoić oddech. Trzęsła się na całym ciele. Zimno marmurowej posadzki przenikało przez cieple okrycie i przejmowało ją do szpiku kości. Zastanawiała się, czy Jean Marc, wpatrujący się w nią uporczywie, widzi, jak bardzo jest przestraszona. Zwilżyła wargi językiem. - Wszystko jest takie samo. - Gdzie? - W tym pawilonie. W Wersalu. Nawet ogrody są zadbane. Wskazała piękne arabeski na ścianie, czyste błękitne niebo z węd­ rującymi po nim obłoczkami namalowane na kopule sufitu. - Byłam pewna, że wszystko będzie zniszczone. Przecież Paryż tak bardzo się zmienił. Królowa wydawała wspaniałe przyjęcia w ogrodach Trianon. Kazała wykopać rów naokoło tego pawilonu. Podpalano wiązki chrustu, tak że pałacyk wyglądał jak unoszący się na świetlistej chmurze. - Chciała, żeby przestał już tak się w nią wpatrywać. Nie powinien oglądać jej w chwili słabości. Nikomu nie należało jej okazywać, a już Jean Marc był ostatnią osobą, wobec której można

było sobie na to pozwolić. - Kiedyś próbowałam to namalować, ale bardzo trudno jest namalować ogień. - Powiedziałbym, że za to potrafisz rozniecać ogień. - Ku jej zadowoleniu, w końcu odwrócił wzrok. - Czyżbym słyszał w twoim głosie nutkę tęsknoty? Potrząsnęła głową. - Tu jest bardzo pięknie, ale bardziej podobało mi się w klasztorze. - Milczała przez chwilę. - Dlaczego poprosił pan królową, żeby mnie tam wysłała? - A jak ci się wydaje? - Z powodu Catherine. - Po części rzeczywiście z powodu Catherine - oznajmił ochryp­ łym głosem i ponownie zaczął się w nią wpatrywać. - Przestań tak trajkotać. To, że się wystraszyłaś, nie ma znaczenia. Powinna była się zorientować, że nie da się go oszukać. - Tylko troszkę się wystraszyłam. - Ale nie chcesz się do tego przyznać. Nie chcesz nikomu tego okazać. - Przyklęknął, objął ją ramionami i mocno przytulił do piersi. - Na litość boską, przestań to ukrywać. Wydał jej się taki silny, pachniał wodą kolońską i nocą... Wtuliła twarz w jego ramię. - Mówił mi pan, żebym nie okazywała przy panu żadnej sła­ bości. - Tak mówiłem? - Pieszczotliwym gestem zaczął gładzić jej włosy. - Ach tak, zapomniałem. Zazwyczaj nie jestem tak szczodry, żeby rozdawać ostrzeżenia. Zresztą, mniejsza o to, to nie to pole bitwy miałem wtedy na myśli. - Zaraz dojdę do siebie. Wszystko przez to zaskoczenie... - Ja też miałem potężnego stracha. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Naprawdę? Zupełnie nie było tego po panu widać. - Mam o wiele więcej lat praktyki w ukrywaniu swoich uczuć. Nie znała innego mężczyzny, który potrafiłby przyznać się do tego, że się boi, ale Jean Marc był zupełnie niepodobny do znanych

jej ludzi. Był zawsze jedyny i niepowtarzalny, a życzliwość, którą jej dziś okazał, była równie niespotykana jak on sam. Pozwolił jej zachować godność, przyznając się do własnego strachu. - Jest pan dziwnym człowiekiem. - Już mi to kiedyś mówiłaś. - Bo to szczera prawda. - Mocniej przytuliła się do niego. Nigdy nie wiem, co pan zamierza zrobić. - Na razie nic. Cicho. Zamilkła, czerpiąc siłę z jego bliskości. Ogarnęło ją miłe ciepło. Nie to niepokojące gorąco wywołane pożądaniem, ale uczucie serdecznej więzi. Roześmiała się cicho. - Czuję się bardzo głupio, tak tu klęcząc. Musimy wyglądać jak dwie porcelanowe figurki z pozytywki. - Chyba czujesz się już lepiej, skoro zaczynasz myśleć obrazami. Jean Marc spojrzał w okno, po czym wstał i otworzył drzwi. - Myślę, że możemy już wyjść. Juliette podniosła się z podłogi i sięgnęła po latarnię. - Mam zapalić? Jean Marc zstępował już ze schodów. - Dopóki możemy obejść się bez światła - nie zapalaj. Ktoś mógłby nas zauważyć. - Przyklęknął przy figurze sfinksa, przy­ glądając się jej badawczo. - Nie widzę dźwigni. - Mocno pchnął cokół. - Ma solidną podstawę. - Zaczął napierać na sfinksa. Figura poruszyła się! Naparł na nią ponownie, tym razem mocniej. Posąg przesunął się w bok pod kątem prostym, ukazując głęboką czeluść o powierzchni co najmniej dwóch stóp kwadratowych. - Nic nie widzę. Zapal latarnię. Ręce Juliette drżały, gdy spełniała polecenie. Podeszła bliżej do kamiennego sfinksa, zasłaniając światło od tyłu, i oświetliła latarnią ciemną czeluść. Usłyszała, jak Jean Marc wymamrotał pod nosem przekleństwo, sama zbyt zaszokowana, żeby się odezwać. Skrytka była pusta.

G d y powóz przejeżdżał pod złotym herbem Króla-Słońce, Jean Marc uśmiechnął się i pomachał w stronę strażnika stojącego przy frontowej bramie. Strzelił z bata i konie puściły się kłusem. Jednak kiedy wjechali do miasta, uśmiech przestał gościć na twarzy Jeana Marca. - W takim razie gdzie to jest? - Nie mam pojęcia. Powiedziała, że jest w Belwederze. - Widocznie bardzo się myliłaś wierząc, że królowa ci ufa. Wystrychnęła cię na dudka. - Nie sądzę. Jean Marc rzucił jej niecierpliwe spojrzenie. - Tam nie było Tańczącego na Wietrze, Juliette. - Ale jestem pewna, że ona nie wiedziała, że nie ma go tam, gdzie go umieściła... - Juliette urwała, a jej oczy rozszerzyły się, gdy przypomniała sobie dokładnie słowa królowej. - Ona nie umieszczała Tańczącego na Wietrze w skrytce sama. - Nie? Juliette potrząsnęła głową. - Powiedziała: „Kazałam go ukryć". Ktoś musiał to zrobić dla niej. - A potem zabrał statuetkę ze skrytki nic jej o tym nie mówiąc. Kto to mógł być? - Na pewno ktoś, komu ufała. - Wzruszyła ramionami. - Mógł to być każdy. Królowa nigdy nie była zbyt przenikliwa i ufała prawie wszystkim na dworze. Damom dworu, służącym, rodzinie. Trzeba ją będzie o to zapytać. - A jak chcesz to zrobić? - Jeszcze raz pójdę do Tempie. - Nie - przeciwstawił się nie znoszącym sprzeciwu głosem Jean Marc. - W żadnym wypadku tego nie zrobisz. - Ale muszę zapytać... - Urwała. - No tak, przecież Francois powiedział, że już więcej mi nie pomoże. Chyba ma pan rację. Nie mogę jej ponownie odwiedzić, ale musi być jakaś inna możliwość. - Zmarszczyła czoło. - Chyba William Darrell ma dostęp do królowej. - Kim jest, do diaska, ten William Darrell?

- Nie wiem dokładnie. Ma angielsko brzmiące nazwisko. Królowa powiedziała mi, żebym to jemu dała pieniądze, które otrzymam od pana. Jeśli on może jej pomóc w ucieczce, to z pewnością może przekazać jej wiadomość. - Wielce prawdopodobne. Czy powiedziała ci, gdzie go można zastać? - Przytaknęła. - Mam o niego zapytać w kawiarence przy Pont Neuf. Pójdę tam jutro. Jean Marc zaśmiał się zgryźliwie. - W kominiarskim przebraniu? - Oczywiście, że nie. To by zupełnie nie pasowało. Muszę pomyśleć o czymś innym. - Ja tam pójdę. Pokręciła głową. - Nie powiem panu, która to kawiarnia, dopóki nie obieca mi pan, że pozwoli mi sobie towarzyszyć. - To miejsce jest z pewnością wylęgarnią rojalistów i jako takie jest pod czujną obserwacją agentów Komuny. - Przesadza pan. Jak do tej pory, odnoszę wrażenie, że w Komunie są sami gamonie i próżniacy. Niech pan pomyśli, jak łatwo dostałam się do królowej. A dzisiaj udało nam się wywieść w pole tego strażnika przy bramie... - I o mały włos nie nakrył nas patrol - dokończył Jean Marc. Nie wszyscy są gamoniami. Zapominasz o naszych przyjaciołach Francois i Dantonie. - Ale oni nie stanowią dla nas zagrożenia. Warto zaryzykować. Pan chce mieć Tańczącego na Wietrze, a ja - dwa miliony liwrów. Wjechali na przedmieścia i Jean Marc skierował powóz w stronę Paryża. - Czuję, że będę tego żałował. Powinienem zostawić cię tutaj w gospodzie z sumką wystarczającą na wynajęcie powozu do Vasaro. - Podążyłabym za panem. - Pieszo?

-

Czemu nie? Jestem młoda, silna i... Nie jesteś trzęsącym się ze starości trzydziesto... Trzydziestodwu... Miałem właśnie zamiar to powiedzieć.

- Nie musi pan mi docinać. Spojrzał na nią z ukosa. - A czemu miałbym nie docinać? Najwyraźniej odzyskałaś równowagę i próbujesz mnie rozdrażnić. - Uśmiechnął się krzywo. Baw się dobrze, Juliette. Kiedy zrozumiesz, czemu to robisz, powinno ci to sprawić trochę radości. Już wcześniej zaczęła się domyślać, dlaczego rozniecanie w nim żaru wprawiało ją w tak dobry humor. Teraz jednak uprzytomniła sobie, że od chwili, kiedy trzymał ją w ramionach w pawilonie, zupełnie nie odczuwała satysfakcji z docinania mu. Odwróciła wzrok. - To nie ma znaczenia. Wracam dziś z panem do Paryża, a jutro wieczorem pójdę do tej kawiarni zobaczyć się z Williamem Darrellem. Dyskusja skończona. - Niezupełnie. Popatrzyła na niego znużonym wzrokiem. - Podróż do Paryża trochę potrwa. Chcę, żebyś mnie nieco zabawiła. Opowiedz mi parę anegdotek ze swojej interesującej przeszłości w Wersalu. - Wcale nie była interesująca. Nie bawiło mnie tam nic oprócz malowania. - Ale zdążyłaś zawrzeć wiele intrygujących znajomości - powie­ dział cicho Jean Marc. - Na przykład myślę, że czas już, żebyś opowiedziała mi o tych „głupstwach". Jak to było z tym księciem de Gramont?

13

Włosy kunsztownie ufryzowanej peruki miały jasnozłoty odcień i lśniły w świetle świec żyrandola w westybulu. - Zdejmij ją - rozkazał szorstko Jean Marc. - Niech pan nie przesadza, to przecież jeden z rekwizytów mojego przebrania. - Otulona aksamitną peleryną w kolorze wina Juliette schodziła po schodach. - Ja uważam, że jest wspaniała. Marie powiedziała, że madame Lamartine zamówiła włosy na tę perukę w Szwecji, gdzie wszystkie kobiety są blondynkami. - Wszyscy w kawiarni zwrócą na ciebie uwagę. Widząc, jak zachłannie jej się przygląda, poczuła nagły powrót tego dziwnego podniecenia, którego doświadczyła poprzedniego wieczoru, a jej serce zaczęło bić mocniej. Twarz Jeana Marca wyrażała raczej natłok emocji niż niezadowolenie. - Och, ale oni będą przyglądać się najnowszej kochance Jeana Marca Andreasa, a nie obywatelce Justice. - Mojej kochance? - Danton dał mi do zrozumienia, że powinnam wymyślić bardziej pomysłowe przebranie, a pan sam strasznie się krzywił na moją brudną twarz. - Juliette podeszła do wiszącego na ścianie lustra weneckiego oprawnego w złocone ramy i przygładziła opadające na ramiona, błyszczące loki. - Jestem teraz zupełnie niepodobna do

siebie. Nawet lepiej się teraz czuję niż wtedy, kiedy udawałam córkę latarnika. Odtąd zawsze będę się już tak przebierać. - Ani jedno, ani drugie przebranie nie podoba mi się. Nie cierpię blondynek. Juliette spojrzała na odbicie Jeana Marca w lustrze. - Dlaczego? To bardzo piękna peruka i świetne przebranie. Pan jest bogatym mężczyzną, który miał wiele kochanek. Ja mieszkam w pańskim domu. Czy w tej sytuacji nie jest naturalne, że dzielę z panem łoże? - Oczywiście, że naturalne. - Przyjrzał się jej spod zmrużonych powiek. - Co chcesz osiągnąć, Juliette? Nie jestem człowiekiem, którego można drażnić bezkarnie. - Wcale pana nie drażnię. Nie wiedziałabym nawet, jak się do tego zabrać. Dlaczego sprzeciwia się pan, żebym odegrała rolę pańskiej kochanki? - Nagle plasnęła w dłonie. - Już wiem, uważa pan, że nie jestem wystarczająco ravissante. Wiem, że nie jestem ładna, ale przecież to nie ma znaczenia. - Nie ma? - W Wersalu było kilka kobiet, które wcale nie były ładne, a miały ogromne powodzenie u mężczyzn. Żałuję, że nie zwracałam baczniejszej uwagi na ich zachowanie. Ale i tak jestem pewna, że dobrze odegram tę rolę. Szybko się uczę, a jeśli zrobię coś nie tak, zawsze będzie pan mógł zwrócić mi uwagę. Ma pan większe doświadczenie w obracaniu się w takim towarzystwie niż ja. - Więc mam być twoim nauczycielem? - Nie, musi pan tylko... - Urwała, widząc w lustrze jego rozpłomieniony wzrok. Zorientowała się, że posunęła się za daleko. Co za licho podkusiło ją, żeby nadać rozmowie taki kierunek? Przyglądał się jej tak, jak tamtego wieczoru w jadalni, ona zaś ponownie poczuła przyśpieszone bicie serca. Szybko odwróciła wzrok. - Mniejsza o to, na pewno świetnie sobie poradzę. Ruszył w jej kierunku. Jego czarne oczy błyszczały; w sposobie stawiania stóp było coś z ruchów skradającego się drapieżnika. - Ale rola, którą wybrałaś, wymaga współpracy z mojej strony.

- Niekoniecznie. - Odwróciła się gwałtownie i ruszyła do wyjścia. - Tylko w towarzystwie będzie pan musiał udawać, że jestem dla pana tres interessante. Na pewno potrafi pan to zagrać. Jean Marc otworzył drzwi. - Bądź spokojna, potrafię.

Cafe du Chat była jasno oświetlonym, hałaśliwym lokalem, gdzie zbierały się grupki studentów, ludzi pracy i bogato odzianych kupców. Towarzyszyły im kobiety różnych stanów, od biednie ubranych flegmatycznych wieśniaczek po barwnopióre rajskie ptaki, które nie wykazywały najmniejszych skłonności do życia w zaciszu domowym. - Widzi pan, wcale się tu nie wyróżniam - stwierdziła Juliette siadając w rogu sali przy stoliku nakrytym adamaszkowym obrusem. Jestem pewna, że rudowłosa dziewczyna, która siedzi z tym grubasem, nie jest jego żoną. - Przekrzywiła głowę. - Chyba powinnam ją poobserwować. - Szkoda fatygi. Nigdy nie brałbym jej pod uwagę jako ewentualnej kochanki. - Jean Marc skinął na krzepkiego mężczyznę w skórzanej kamizelce i białym fartuchu, niosącego tacę do sąsiedniego stolika. I nie jesteśmy tutaj, żebyś pogłębiała swoją wiedzę o osobach z półświatka. - Czemu się panu nie podoba? - Juliette rozpięła pelerynę i pozwoliła jej ześliznąć się z ramion na oparcie krzesła. - Ma troszkę ostre rysy, ale jest bardzo ładna i ma... Czemu pan się śmieje? Jego wzrok zatrzymał się na głębokim kwadratowym dekolcie jej sukni w kolorze wina. - Wybacz mi ciekawość, ale czyżbyś... rozkwitła? - Myśli pan, że przesadziłam? Mam mały biust, więc wypchałam stanik sześcioma chusteczkami, żeby wyglądać bardziej kobieco. Czyż mężczyźni nie wolą kobiet z dużymi piersiami? - Myślę, że możesz doskonale obyć się bez chusteczek. - Z upo­ dobaniem objął wzrokiem mleczną skórę odcinającą się od głębokiej czerwieni aksamitu. - Duże piersi wcale nie są konieczne.

- Co za ulga. - Zrobiła pocieszną minę. - Chusteczki bardzo mi przeszkadzają. Ich koronkowe obrzeża drapią mnie i mam ochotę je wyciągnąć. - Co za interesujący... - Urwał, widząc, że zażywny mężczyzna, na którego skinął, przystaje obok stolika. - Proszę butelkę wina i sok owocowy dla obywatelki. - Zrobił pauzę, po czym ściszonym głosem dodał: - I o słówko z obywatelem Williamem Darrellem. Pyzata, pogodna twarz mężczyzny nie wyrażała zaskoczenia. - Może skosztujecie wybornego ragout? Jest najlepsze w całym Paryżu. - Dziękuję, nie. Mężczyzna odwrócił się i ruszył przez salę w kierunku ustawionych pod ścianą beczek. Gdy wrócił, postawił na stole butelkę wina i dwa kieliszki. - Przykro mi, ale o tej porze roku nie mamy już soku owocowego. - W takim razie poproszę o wodę - odezwała się ze zniecierp­ liwieniem Juliette. - I chcę zobaczyć się z Williamem Darrellem. - Wodę? - Właściciel wzruszył ramionami i odwrócił się. - Zoba­ czę, co się da zrobić. - Co on wyprawia? Zachowuje się tak, jakbyśmy go w ogóle nie obchodzili. Jean Marc nalał wino do jednego z kieliszków. - Czas już, żebyś przełamała swoją niechęć do wina. Juliette nie spuszczała wzroku z właściciela. - Obsługuje kogoś innego. Czemu nie... - Mam piękny wachlarz dla obywatelki. - Wysoka kobieta o błyszczących kasztanowych włosach opadła na krzesło pomiędzy Jeanem Markiem i Juliette i położyła na stole słomianą tacę, na której leżały papierowe wachlarze. - Każda obywatelka powinna mieć taki piękny wachlarz, żeby okazać swą lojalność. - Wdzięcznym ruchem rozłożyła wachlarz. - Ten przedstawia wspaniały szturm na Bastylię. Sama to namalowałam. Zwróćcie uwagę, obywatele, na czerwony blask pochodni i... - Obywatelka nie życzy sobie wachlarza - odezwał się Jean Marc.

- A może z Dantonem lub Robespierre'em? - Kobieta poszperała w stosie wachlarzy i po chwili triumfalnie wyciągnęła jeden. - Oto obywatel Danton. Zauważcie to szlachetne czoło. - To okropny obrazek. - Juliette sięgnęła po prymitywnie wyko­ nany wachlarz i pokręciła głową. - Danton wcale nie jest taki. On jest szpetny. - Ale jego myśli są piękne. - Na piegowatej twarzy dziewczyny pojawił się czarujący uśmiech. - A ja staram się przedstawić ideały, nie ludzi. - Malujesz bardzo niestarannie, a to, że chcesz przedstawić ideały, nie usprawiedliwia tak fatalnego użycia koloru i formy. Nie masz szacunku dla własnej twórczości. Jak możesz oferować... - Jeżeli nie podoba ci się Danton... - Kobieta ponownie prze­ szukała wachlarze, wybrała kolejny i rozłożyła go przed oczami Juliette. - To więzienie w Tempie, w którym nasi patrioci trzymają krwawych tyranów. - Te wieże namalowane są bez żadnego wyczucia proporcji. Na twoim wachlarzu są jednakowej wysokości, a przecież ta jest dużo wyższa. - Zaczekaj! - Jean Marc sięgnął po wachlarz i przyjrzał mu się uważnie. - Ten ma w sobie dużo wdzięku. Popatrz na te gołębie, kochanie. - Uniósł wzrok i obdarzył Juliette wymownym spojrze­ niem. - Cztery gołębie zrywające się do lotu z dużej wieży. Juliette przeniosła wzrok na twarz kobiety sprzedającej wachlarze. Kobieta uśmiechnęła się. - Chcesz kupić ten wachlarz? - Jeszcze się nie zdecydowałam - stwierdziła Juliette, przyglądając się jej uważnie. Jest na co popatrzeć, pomyślał Jean Marc. Była tuż przed trzydziestką, jej żółta wełniana suknia pięknie podkreślała zarówno lśniące kasztanowe włosy, jak i pełną, posągową figurę. Nie miała klasycznej urody, jej policzki i zadarty nos były gęsto usiane piegami, jednakże orzechowe oczy błyszczały żywością, a uśmiech zdradzał niepohamowaną wesołość i radość życia.

Jean Marc pochylił się nad stolikiem. - Proszę nam pokazać inne wachlarze, obywatelko... - Nana Sarpelier. - Jean Marc Andreas, a to jest obywatelka Juliette de Clement. Kobieta rozwinęła kolejny wachlarz. - Może ten ci się spodoba. Przedstawia okręt naszej wspaniałej marynarki wojennej. Zwróćcie uwagę na żagle wydęte od wiatru i popiersie przedstawiające Wcielenie Cnoty. - I na nazwę na dziobie okrętu - wtrącił łagodnie Jean Marc. - „Darrell" - wyszeptała Juliette. - Gdzie on jest? Chcemy się z nim spotkać. - Kto was tu przysłał? - Nana Sarpelier rozwinęła następny wachlarz i, chłodząc się nim, kokieteryjnie zamrugała długimi rzęsami. - Dama z wieży - odpowiedział Jean Marc. - Trudno w to uwierzyć. - A skąd inaczej wiedzielibyśmy, że należy tutaj przyjść? - zapy­ tała Juliette. - Musimy porozmawiać z Williamem Darrellem. - William Darrell nie istnieje. To imię jest tylko hasłem. - Nana zwinęła wachlarz. - Ale są ludzie, którzy podzielają wasze zaintere­ sowanie wachlarzami i mogliby wam pomóc. Proszę przekazać mi wiadomość. - Muszę zapytać o coś królową, a nie mam możliwości ponownego wejścia do Tempie, żeby się z nią zobaczyć - oznajmiła Juliette. A wasza grupa musi mieć tę możliwość. - Nie ryzykujemy spotkania, chyba że sprawa jest bardzo ważna. - A czy dwa miliony liwrów zasilające waszą szkatułę na nasz wspólny cel mogą być uznane za coś ważnego? Nanie Sarpelier udało się zachować obojętny wyraz twarzy. - To z pewnością znaczna suma. Jednakże trzeba to przedys­ kutować. - Kiedy? - Nie wiem. A jaką wiadomość chcielibyście jej przez nas przekazać?

Juliette pochyliła się ku Nanie. - Proszę jej powiedzieć, że Juliette pyta, kto umieścił ten przedmiot w skrytce. Nazwisko tej osoby. Nazwisko. Kobieta odebrała od Jeana Marca wachlarz przedstawiający więzienie w Tempie, wręczyła mu inny, z Dantonem, i wyciągnęła rozprostowaną dłoń. - Proszę mi dać parę drobniaków. - Położyła wręczone jej przez Jeana Marca pieniądze na tacy i wstała. - Merci, obywatelu. Kiedy twoja dama rozwinie mój wachlarz, wszyscy będą jej zazdrościli. - Kiedy otrzymam wiadomość? - nalegała Juliette. - Jeśli zdecydujemy się pomóc... - Nana Sarpelier uniosła tacę. - Dam wam znać, kiedy wykonamy zadanie. Zostawcie adres Raymondowi. - Raymondowi? - Raymondowi Jordaneau, temu, który was obsługiwał. Jest właścicielem kawiarni i jednym z nas. - Odeszła, zręcznie lawirując pomiędzy oblężonymi stolikami, rozdając uśmiechy i zatrzymując się na chwilę na krótką pogawędkę. - Załatwione. - Jean Marc wypił łyk wina. - Teraz pozostaje nam już tylko czekanie. Juliette przytaknęła i sięgnęła po papierowy wachlarz z twarzą Dantona. - Jest koszmarny. Myśli pan, że ona naprawdę je sprzedaje? Jean Marc, odprowadzający wzrokiem Nanę, z trudem powstrzymał się od uśmiechu. - Prawdopodobnie robi na tym bardzo dobry interes. - Ale te wachlarze są tandetne, a ona... - Juliette spojrzała na twarz Jeana Marca, a następnie na Nanę, która pochylała się nad otyłym mężczyzną towarzyszącym rudowłosej dziewczynie. - On kupuje od niej wachlarz! - Tak. - Jean Marc wypił kolejny łyk wina. - Właśnie zauważyłem. - Myśli pan, że on też szuka Williama Darrella? Jean Marc zachichotał.

- Nie. Myślę, że on szuka okazji do pofiglowania w jakimś łóżku czy altance. - Aha... - Juliette z coraz większym zainteresowaniem przyglądała się Nanie. - Ale dlaczego z nią, a nie z tą rudowłosą? Jego towarzyszka jest dużo ładniejsza. - Ponieważ mężczyzna wie, kiedy kobieta rozchyla przed nim uda dlatego, że go lubi, a kiedy robi to, bo lubi brzęk monet. - A to czyni taką różnicę? Jean Marc wychylił duszkiem resztkę wina i skinął na mężczyznę, który ich obsługiwał. - Tak, Juliette, to czyni ogromną różnicę.

Jak pan myśli, długo będziemy musieli czekać na wiadomość? zwróciła się Juliette do Jeana Marca, który zamykał właśnie drzwi wejściowe. - Powinniśmy byli dać jej do zrozumienia, że zależy nam na czasie. Przeszedł przez westybul i rzucił płaszcz i rękawiczki na konsolę stojącą pod owalnym lustrem. - To by nic nie dało. - Odwrócił się i podszedł do niej. - Ale mogliśmy... Co pan robi? - Rozpinam twoją pelerynę. - Mogę zrobić to sama. - Czuła żar bijący od jego ciała. Pachniał inaczej niż mężczyźni na dworze. Nie tak mdląco słodko, lecz świeżo i przyjemnie. - Musisz się przyzwyczaić do tych drobnych oznak zainteresowa­ nia. - Jean Marc powoli zdejmował jej pelerynę pozwalając, by poczuła na obnażonej skórze ramion delikatne muśnięcia aksamitu. - To tylko drobne uprzejmości, które okazuję każdej kobiecie, która daje mi przyjemność. Do dobrego tonu należy odpłacać uprzejmością za uprzejmość, więc uważam za swój obowiązek umilanie ci życia. Nie odchodził i znów, patrząc na niego, doświadczyła dziwnej słabości. - To było... tylko udawanie.

- Naprawdę? A ja przejąłem się swoją rolą. Na przykład pamiętam, że w kawiarni wspomniałaś coś o pewnej niewygodzie. Niestety, nie mogłem na miejscu pośpieszyć ci z pomocą, ale teraz nie ma powodów, żeby się wahać. - Jaką niewy... - Gwałtownie zaczerpnęła tchu. Jego kciuk i palec wskazujący powędrowały za stanik sukni. Musnąwszy delikatną skórę piersi, odnalazły chusteczkę i zaczęły ją powoli wyciągać. Wolno przesuwająca się szorstka koronka drażniła sutek. Poczuła, że jej piersi stają się ciężkie, pełne, wrażliwe na dotyk. Wyjmował właśnie zza stanika drugą chusteczkę; patrzyła na niego bezradnie, nie mogąc zebrać myśli pod wpływem natłoku doznań. Jego policzki zabarwił delikatny rumieniec, dostrzegła też gwał­ towne pulsowanie żył w jego skroniach, gdy sięgał po trzecią chusteczkę. - Jeszcze trzy. Zdaje się, że było ich sześć? - odezwał się ochrypłym głosem. Wsunął palce za stanik pomiędzy materiał a drugą pierś, celowo pocierając sutek. Zachwiała się, przygryzając dolną wargę, by powstrzymać okrzyk. - Jak już mówiłem, wcale ich nie potrzebujesz. Jeśli chcesz wyglądać w towarzystwie bardziej kobieco, znam parę sposobów, żeby pomóc ci to osiągnąć. - Wyjął kolejną chusteczkę zza stanika. Spójrz tylko - wyszeptał. Popatrzyła na pełne teraz, dorodne piersi. - Kiedy następnym razem będziemy jechać do kawiarni, zasunę zasłony w powozie. - Z nieznośną wręcz powolnością wyjmował ostatnią chusteczkę. - Przekonasz się, co potrafię robić rękami. Gwałtownie pociągnął chusteczkę, wywołując gorące ciarki. - I usta­ mi. Ciekawe, czy ci się spodoba? - mówił, lekko rozdymając nozdrza. Jego oczy błyszczały dziwnym blaskiem w świetle świec. Myślę, że tak. Mam ci pokazać? Czuła się tak, jakby powietrze wokół nich gęstniało, ciemniało, wibrowało. - Przez pana czuję się tak... dziwnie.

- Ale podoba ci się to? - Tak. Nie. Nie jestem pewna. Łagodnym gestem pociągnął ją na trzeci i usiadł obok.

stopień schodów

- A ja jestem pewny. Chcesz tej gry. Wiedziałem to już wtedy, gdy zobaczyłem dziś wieczorem, jak schodzisz ze schodów. - Wolno pochylał głowę, aż niemal dotknął wargami ciała wynurzającego się ze stanika. Jego oddech był ciepły, lecz przecież nie powinien jej parzyć. Czuła jednak, że płonie i trzęsie się jak w gorączce. - Ty cała drżysz. Dotknął wargami jej piersi. Wydała cichy, zduszony jęk i bezwiednie wygięła ciało w łuk. - Jeanie Marcu... - Ćśś. - Jego ciepły, wilgotny język dotykał najpierw lewej piersi, a potem prawej, zatrzymując się na chwilę w zagłębieniu pomiędzy nimi. - Zawsze zastanawiałem się, jak smakujesz. Jesteś ciepła, słodka... - Powoli zsunął stanik jej sukni. - Chcę na ciebie patrzeć. Poczuła, że żar obejmuje jej policzki, szyję, ramiona, gdy Jean Marc delikatnie ułożył ją na schodach. Jej piersi unosiły się i opadały w rytm przyśpieszonego oddechu. Starannie odciągnął aksamitny materiał, tak że obrzeże głęboko wyciętego stanika znalazło się poniżej piersi, podtrzymując je i ukazując całą ich prężność i krasę. - Teraz nareszcie mam piękny widok - wyszeptał nie spuszczając z niej wzroku. - Biały aksamit i śliczne różowe kwiatuszki. Ale one wcale nie muszą stale być różowe. Zobaczymy, czy uda nam się sprawić, by przybrały ten sam kolor wina, co twoja suknia... Objął wargami prawą pierś. Ogień, gwałtowny głód. Poddała się pieszczotom jego warg i języka. Słyszała, jak wydaje z siebie ciche pomruki, obejmując dłońmi jej piersi, gniotąc je i drażniąc ich twarde brodawki. Uniósł głowę, by przyjrzeć się jej rozpłomienionym wzrokiem.

- Spójrz teraz. Sutki przybrały głęboki odcień czerwieni. Powoli chwycił jeden z nich zębami i delikatnie pociągnął. Z jękiem zaczerpnęła tchu, czując, jak ogarnia ją gorąca fala rozkoszy. - Dałem ci przyjemność. - Musnął wargami sterczący koniuszek piersi. - Czas, żebyś i ty dała mi przyjemność. Spojrzała na niego oszołomiona. - Chcę tylko, żebyś poprosiła mnie, żebym sprawił ci przyjem­ ność - powiedział cicho. - Czyż to nie proste? Podałem ci nawet słowa i teraz wystarczy je już tylko wypowiedzieć. - Ja nie... - Urwała, napotkawszy jego wzrok, w którym kryło się pożądanie i głód. - Czemu pan to robi? Czemu chce pan, żebym tak się czuła? - A jak się czujesz? - Jestem słaba, drżąca, tak jakbym miała... - Zamilkła na chwilę, widząc cień satysfakcji na jego twarzy. - Pan chce, żebym tak właśnie się czuła. Jego kształtna dłoń o oliwkowej skórze, pięknie odcinającej się od jej mlecznej karnacji, na przemian to uciskała, to uwalniała jej pierś. - To prawda. Nie odrywając wzroku od jego twarzy, powiedziała niepewnie: - To jest pożądanie... ale nie tylko. Jest w tym coś jeszcze. Odepchnąwszy go, usiadła i głęboko zaczerpnęła tchu. - Pan chce mnie zranić. Dlaczego? - Nie chcę cię zranić. - Dlaczego? - Dlaczego chcę iść z tobą do łóżka? - Uśmiechnął się blado. Dlatego, że wymyślasz mi i nieustannie wyzywasz na pojedynek. Dlatego, że raz myślę o tobie jak o dziecku, które muszę chronić, a zaraz potem jak o kobiecie, której, wcale nie chcę chronić. - Zrobił pauzę. - I dlatego, że jesteś chyba najsilniejszą kobietą, z jaką przyszło mi się zmierzyć.

Drżącymi rękami naciągnęła stanik. - A to dla pana takie ważne? Chce mnie pan złamać tylko dlatego, że jestem silna? -

Nie powiedziałem, że chcę cię złamać. To tylko gra.

- Jaka gra? Uśmiechnął się do niej. - Taka, którą od zarania dziejów prowadzą między sobą kobieta i mężczyzna. W tej najbardziej ekscytującej z gier jest zawsze zwycięzca i pokonany. Ja wolę być zwycięzcą. - Delikatnie musnął wargami jej ramię. - Nikt nie musi wychodzić z tej gry złamany. Umiem wygrywać, nie niszcząc przeciwnika. - Ale pan chce mnie zranić. Nie chodzi mi o ciało. Próbuje pan zranić mnie w inny sposób. Wyczuwam w panu jakąś przewrot­ ność. - Zwilżyła wargi językiem. - Nie wierzę, że jest pan zdolny obdarzyć kobietę prawdziwym uczuciem. Chce pan po prostu mnie zdobyć, tak jak moja matka zdobywała wszystkich mężczyzn, których zapraszała do swego łóżka. Dla niej to też była gra. - Wstała, nerwowo starając się wygładzić spódnicę. - To gra, której nie mam ochoty podejmować. - Nauczysz się - stwierdził z cynicznym uśmieszkiem, wstając. Możesz mi wierzyć, masz większe wyczucie reguł tej gry niż wszystkie znane mi kobiety. Zaczęła gorączkowo szukać szpilek, którymi przypięta była peruka. - Ale ja wcale nie chcę się uczyć. To nie w moim stylu. Zmysłowy uśmiech ożywił jego twarz. - Tak, z pewnością. - Nie powinien być pan z siebie tak nieznośnie zadowolony. Wcale niczego nie odczuwałam. No, może trochę, ale to było tylko częścią gry. - Zauważywszy, że obejmuje wymownym spojrzeniem jej piersi, pożałowała, że zdradzały jej prawdziwe odczucia. - Tak jak suknia i chusteczki. - Odrzuciła blond perukę. - I to. To wszystko nie jestem ja. - Myślę, że... - Urwał, spojrzawszy na jej włosy. - Na litość boską, coś ty zrobiła?

- Poprosiłam Marię, żeby je obcięła. - Przeczesała dłonią krótką ciemną czuprynę, tworzącą niesforne kosmyki nad czołem i wokół policzków. - W peruce było mi bardzo gorąco, a ponieważ mam teraz zamiar stale ją nosić, będę czuć się lepiej, nie mając pod nią długich włosów. - Wyglądasz najwyżej na osiem lat. - Cieszę się, że je ścięłam. - Przyjrzała się sobie w lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie westybulu. Krótkie włosy sprawiły, że oczy wydawały się ogromne, a lekko zadarty nos i nie okolona włosami szyja nadawały jej wyraz dziecięcej wręcz bezbronności. - Przeszkadzały mi. Jean Marc wybuchnął śmiechem; popatrzyła na niego niepewnie. - Nie bój się, starcie skończone. - Wzruszył ramionami. - Roz­ broiłaś mnie. Jak mógłbym uwieść dziecko? Nie jestem księciem de Gramont. Powiedziałem ci, że masz wyczucie tej zabawy. Na jej twarzy pojawił się niepewny uśmiech. - Najlepiej będzie, jeśli oboje zapomnimy o tym wieczorze. - Uda ci się zapomnieć? - Oczywiście. - Juliette odwróciła się i zaczęła wstępować na schody. - Juliette. Popatrzyła nań przez ramię. Jean Marc uśmiechnął się przekornie. - A ja nie mam zamiaru zapomnieć. Dobrze zdawałaś sobie sprawę, jaką grę zaczynasz, kiedy dziś wieczorem zstępowałaś ze schodów. Nie jesteś dzieckiem, na jakie wyglądasz, i kiedy tylko uda mi się sforsować tę przeszkodę, gra zacznie się od nowa. Powinna była rozgniewać się na niego. Najwyraźniej zapominał o honorze, gdy w grę wchodziło zdobycie kobiety. Jednak nie czuła gniewu. To, co odczuwała, było bardziej złożone niż gniew; był w tym strach, oczekiwanie, a także pewne rozbawienie na myśl o czekających ją wyzwaniach. Przymknęła oczy, by nie mógł zobaczyć reakcji, którą wzbudziły w niej jego słowa, po czym odwróciła się i wbiegła po schodach na górę.

Jest bardzo niecierpliwa. - Nana Sarpelier powoli rozpinała wełnianą suknię. - Jeśli nie zdobędziemy informacji, której potrzebuje, gotowa spróbować sama. Nie będzie długo czekać. - Jak się nazywa? - Czoło Williama Darrella, leżącego na łóżku i leniwie opartego na łokciu, by obserwować rozbierającą się Nanę, przecięła zmarszczka frasunku. Podniecało ją to, że zawsze przygląda się, jak ona przygotowuje się dla niego. - Juliette de Clement. - Usiadła na łóżku, odwracając się do niego plecami. - Nie mogę poradzić sobie z tą haftką. Pomożesz mi, William? Zręczne palce Williama szybko uporały się z nieszczęsnym zapięciem i suknia spłynęła z ramion. Nana spojrzała na dłoń, która opadła na kołdrę. Była to kwadratowa, mocna dłoń żołnierza albo mężczyzny, który pracował na roli. Przeniknął ją dreszcz oczekiwania na myśl o tym, co te palce będą robić za kilka minut. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się spotkać równie namiętnego kochanka jak William, nie znała również żadnego mężczyzny, który tak doskonale potrafił wyjść naprzeciw oczekiwaniom kobiety. Miała już za sobą pięcioletnie małżeństwo z mężczyzną dwa razy starszym od niej, a kiedy owdowiała, przysięgła sobie, że nigdy już ponownie nie wyjdzie za mąż. Jednak czasami, będąc z Williamem, zastanawiała się, jak zareagowałaby, gdyby zażyczył sobie mieć wyłączne prawo do jej ciała. Na razie wcale tego nie żądał. Chciał tylko tego, czego pragnęła i ona, czyli spotykania się od czasu do czasu w tej małej, nędznej gospodzie, gdzie nikt nie zadawał zbędnych pytań. Wymieniali informacje, po czym z radością pozwalała mu cieszyć się swoim ciałem. Jeśli nawet czasami tworzyła się między nimi atmosfera przyjaźni czy zdarzały się chwile radosnego śmiechu, nie miało to żadnego znaczenia. - Mężczyzna nazywa się Jean Marc Andreas. Myślę, że ona jest jego kochanką. William pocałował ją w łopatkę. - Tak sądzisz?

Przytaknęła. - Na pewno nie są sobie obojętni. - Wstała i zdjęła suknię. Myślisz, że te pieniądze warte są ryzyka? - Możliwe. Powiedziała ci, co to za przedmiot? - Nie. Powinnam była się dopytywać? - Nie. Spisałaś się doskonale. Dowiemy się wszystkiego, kiedy wiadomość, której oczekują, stanie się naszą kartą przetargową. - Masz zamiar przekazać pytanie królowej? - Za dwa miliony liwrów? Oczywiście. Potrzebujemy pieniędzy. Monsieur nie jest tak hojny, jak powinien... skoro w grę wchodzi tak wielkie ryzyko. - Zawsze możesz posłać wiadomość do premiera w Londynie. Oczy Nany błyszczały, gdy spojrzała na Williama przez ramię. Szybko zdjęła z siebie resztę odzienia. - Myślę, że taki angielski dżentelmen jak ty z pewnością ma wiele dojść. - Jeśli wejdziesz do łóżka, pokażę ci, gdzie możemy razem dojść. Zachichotała, podchodząc do łóżka. - Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wiesz, jak to zrobić. Dobrze wiesz, jak lubię Francuzów. Oni naprawdę wiedzą, jak zadowolić kobietę. Wy, Anglicy, jesteście zbyt... - Pisnęła z uciechy, gdy pociągnął ją na łóżko, rozwarł jej uda i wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem, nie pozostawiając jej czasu na słodkie oczeki­ wanie. Wcześniej nie zdawała sobie nawet sprawy, że tego dnia miała ochotę robić to właśnie w taki sposób, ale najwyraźniej wiedział o tym William. On zawsze wiedział najlepiej. Oszołomiona rozkoszą, dopiero po dobrej chwili wyrównała oddech na tyle, by przemówić: - Bardzo interesujące „dojście". - Wtuliła policzek w zagłębienie jego ramienia. - Zostaniesz ze mną chwilkę? - Tak. - Dotknął jej policzka. - Nie chcę dzisiaj być sam. Uniósłszy głowę, popatrzyła na niego ze zdumieniem. W ustach Williama podobne wyznanie było czymś niezwykłym. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie potrzebuje nikogo i zadowala się jedynie zmysłowymi przyjemnościami. Wykazując się niezwykłym

sprytem i inteligencją, doskonale wykonywał zadania, które zlecał mu Monsieur, tak że cała grupa traktowała go jak przywódcę. Nigdy dotąd nie widziała, by okazywał jakiekolwiek emocje. Teraz uświa­ domiła sobie, że odkąd William otrzymał od Monsieur najnowsze zlecenie, stał się dziwnie niespokojny. - Czemu... - Głos uwiązł jej w krtani, gdy zauważyła, że na jego twarz powróciła obojętność. Nie potrzebował jej ciekawości ani jej pomocy. Dobrze im się razem pracowało i potrafili dać sobie nawzajem przyjemność. To wszystko. Pocałowała go w ramię i przybierając lekki, beztroski ton, zapewniła go: - Dobrze, że zostajesz. Nie możesz opuścić mnie w tym stanie. Spojrzał na nią zaskoczony. - Nie zaspokoiłem cię? - Byłeś wspaniały. - Zmrużyła oko. - Jak na Anglika. - Otoczyła go ramionami. - Ale chodź i pozwól mi pokazać sobie, o ile lepsza jest w tym paryżanka.

K t o ś otwierał frontowe drzwi. Jean Marc zmarszczył czoło, unosząc wzrok znad księgi rachun­ kowej i spoglądając na stojący na gzymsie kominka zegar. Kto to może być o tej porze? Skrzypnięcie było bardzo ciche, ledwie usłyszał je przez zamknięte drzwi gabinetu. Może się mylił? Przecież sam zamknął drzwi wejściowe, kiedy Juliette pobiegła na piętro, zostawiając go w takiej rozterce, że wiedział, iż nie uda mu się zasnąć. Nie, nie mógł się mylić. Naprawdę ktoś otwierał drzwi. Odsunął księgę rachunkową, wstał, przeszedł przez gabinet i wyjrzał do ciemnego westybulu. - Robert? Odpowiedziała mu cisza. Drzwi wyjściowe były szeroko otwarte, a zacinający, zimny deszcz zdążył już utworzyć kałużę na marmurowej posadzce przedsionka. Złodziej? Nie, był przecież pewien, że zaryglował te nieszczęsne drzwi. Przeszedł przez westybul i stanął na progu. Zimny wiatr

chłostał mu koszulę, gdy wytężając wzrok, omiótł spojrzeniem pustą ulicę. Ulica nie była jednak pusta. W ciemności mignęło nagle coś białego. Juliette! Ubrana jedynie w białą koszulę nocną, uparcie brnęła przed siebie. - Chryste! - Zbiegłszy po schodach, popędził za nią. Zdążyła już dojść do rogu, nim ją dogonił, chwycił za ramię i odwrócił twarzą do siebie. - Co ty wyprawiasz? Matko Boska, nawet nie masz butów! Gdzie ty idziesz? - Do klasztoru. - Co? Chyba się przesłyszałem! - Zdjąwszy dłoń z jej ramienia, mocno chwycił ją za nadgarstek. - Chcesz zachorować? Nie widziałem jeszcze tak głupiej... - Klasztor. Muszę iść do klasztoru. - Do cholery, nie ma już klasztoru! - Odwrócił się i pociągnął ją w stronę domu. - Muszę tam iść. To jeszcze nie koniec... Tym razem to wykonam. Potykała się, gdy wciągnął ją na schody, a potem do westybulu. - Niech pan mnie puści. Muszę iść do klasztoru. Zatrzasnął drzwi i zamknął je starannie. - Uspokój się. Przemokłem, jest zimno, i wcale mi się nie podoba twoje przedsięwzięcie. - Skrzesał ogień, by zapalić świece osadzone w srebrnym świeczniku stojącym na stoliku obok drzwi. - Jesteś kobietą, która, co prawda, często działa pod wpływem impulsu, ale jest w tym pewna logika. Chciałaś, żebym słyszał, że wychodzisz... Zrobiłaś to celowo. A teraz powiedz mi, dokąd... - Urwał, ujrzawszy jej twarz. Twarz Juliette nie wyrażała żadnych emocji, oczy tępo spoglądały przed siebie. Przemoknięta koszula nocna przylgnęła do szczupłego ciała, po policzkach spływały krople deszczu, lecz Juliette za­ chowywała się tak, jakby tego nie czuła. Odwróciła się, podeszła do drzwi i zaczęła manipulować przy zamku. - Klasztor. Tym razem zrobię to dobrze. Muszę iść...

Jean Marc odsunął ją od drzwi i oparł się o nie, blokując drogę. Z przerażeniem wpatrywał się w jej twarz. Przeszedł go zimny dreszcz, wywołany bynajmniej nie tym, że wciąż miał na sobie mokre ubranie. Ona spała! Słyszał różne historie o ludziach chodzących i roz­ mawiających przez sen, ale nigdy nie dawał im wiary. A może to nie był sen, tylko pomieszanie zmysłów. - Krew. - Udało jej się przekręcić klucz i zaczęła rozpaczliwie szarpać klamkę. - Muszę powstrzymać rozlew krwi. - Była teraz wyraźnie wzburzona, a jej oczy rozbłysły łzami. - Dlaczego nie mogę powstrzymać krwi? - Juliette, przestań. - Chwycił ją za ramiona. - Pozwól, że... Z jej gardła wydarł się przeraźliwy krzyk. Znieruchomiał. Ten rozdzierający krzyk zdawał się rozsadzać mu czaszkę. Nie mógł tego znieść. Potrząsnął nią mocno. Po chwili jeszcze mocniej. - Sacrebleu, obudź się! Nie chcę tego słuchać, obudź... - Może pan przestać mną trząść? - fuknęła. - Wiem, że chce mnie pan skrzywdzić, ale ja na to nie pozwolę. - Obudziłaś się. - Poczuł ogromną ulgę. Jej oczy były nie tylko żywe, ale wręcz pałały gniewem. Zdjął ręce z jej ramion. - Boże, naprawdę udało ci się mnie przestraszyć. - Powinien pan się przestraszyć. Jestem wściekła. Czemu zniósł mnie pan do westybulu? Spojrzał na nią zdumiony. - Nie przyniosłem cię tutaj. We śnie zeszłaś po schodach i wyszłaś na dwór. - Nonsens. Nikt nie spaceruje, kiedy śpi, a już ja na pewno nie. - Niech ci będzie. - Przyjrzał się jej uważnie. - Naprawdę nic nie pamiętasz? - A co mam pamiętać? Przyszedł pan do mojej sypialni i zniósł tutaj w sobie tylko wiadomym celu. - Zorientowała się, że mokra koszula przylgnęła jej do ciała. - I dlaczego otworzył pan drzwi, żeby napadał tu deszcz? Jestem cała mokra.

- Najgoręcej przepraszam. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Najwyraźniej nie tylko nie pamiętała, co się zdarzyło, ale wręcz starała się niczego sobie nie uzmysławiać. - Najlepiej zrobisz, jeśli pójdziesz teraz na górę i przebierzesz się. Obudzę Marie i poproszę, żeby zaparzyła kawę. - Proszę jej nie trudzić. Nie będę miała kłopotu z zaśnięciem, jeśli skończy pan swoje żarty. - Prawie skończyłem. Odwróciła się i zaczęła wstępować na schody; mokra koszula oblepiała jej nogi przy każdym ruchu. - Czy zdarza ci się mieć sny na temat klasztoru, Juliette? Przystanęła, nie odwracając głowy. - Nie, oczywiście, że nie. Zdążył pan zapomnieć? To Catherine miewa koszmarne sny. Ja już dawno wymazałam z pamięci wspo­ mnienie tej makabry. - Rozumiem. - Stojąc u podnóża schodów, odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła w korytarzu. To jeszcze nie koniec... Muszę wrócić do klasztoru. Tym razem to wykonam. Dziwne słowa u kogoś, kto wymazał z pamięci koszmarne wspomnienia. Otrząsnąwszy się z zamyślenia zdmuchnął świece. Przebierze się teraz, a potem wróci do gabinetu i postara się dokończyć przerwaną pracę. Wątpił, czy mu się to uda, był jednak pewien, że teraz ma jeszcze mniejsze szanse na zaśnięcie niż przedtem, kiedy przyczyną jego niepokoju było wyłącznie pożądanie. Zawsze lubił powikłane zagadki, a łamigłówka, którą dała mu do rozwiązania Juliette, wydawała się właśnie taka.

Anne Dupree siedziała we wdzięcznej pozie na obitej satyną sofie, pedantycznie wygładzając rozłożyste spódnice brokatowej sukni. - Dobrze wyglądasz, Raoul. Nie odwiedzałeś mnie przez ponad

v

dwa miesiące i gdyby nie doszły mnie słuchy, że byłeś bardzo zajęty, zarzuciłabym ci, że mnie zaniedbujesz. - Nie mogłem się wyrwać. Marat uważa, że jestem niezastąpiony. Wygląda jak księżna w tej pięknej sukni z różowego brokatu, a lekkie zaokrąglenie wysokiej sylwetki przydaje jej majestatu - pomyślał z podziwem Raoul Dupree. Przyprószone siwizną włosy Anne Dupree były ułożone zgodnie z wymogami najnowszej mody przez najętą rok temu służącą, wydatne usta były wymalowane na kolor cynobru, a w ich kąciku widniał mały pieprzyk w kształcie serca. Pieprzyki ogromnie podobały się matce, która niezmiernie żałowała, że wychodzą z mody. Teraz patrzyła na niego wyczekująco, a jej szare, nie zawsze łagodne oczy błyszczały dziś życzliwym zaciekawieniem. - Ale czy gdybym po ciebie posłała, zostawiłbyś Marata i przyje­ chał mnie odwiedzić? Przytaknął, czując, jak przepełnia go szczęście, że ją widzi. - Przywiozłem ci, matko, prezent - zaczął ostrożnie. - Był własnością księżnej. - Nie był co prawda pewien, do kogo poprzednio należał wisior, wiedział jednak, że matka będzie bardziej go ceniła, jeśli dowie się, iż poprzednią właścicielką była kobieta szlachetnie urodzona. Matka przeniosła roziskrzony wzrok na owinięty w jedwab przedmiot, który jej wręczył. - Księżnej de Lamballe? Słyszałam, że pozbyłeś się jej rzeczy. - Nie. - Nie mógł się doczekać, kiedy odpakuje prezent. Niełatwo było zadowolić jego matkę tak jak dawniej, zanim nabył jej ten wspaniały dom i zapewnił służbę, lecz z pewnością to cacko powinno sprawić jej przyjemność. - To z Abbaye de la Reine. - Od tych bezbożnych dziwek. - Wargi matki wykrzywiły się w uśmiechu. - Dobrze się tam spisałeś, Raoul. Poczuł, jak oblewa go przyjemna, gorąca fala. - Marat wyrażał się o mnie z najwyższym uznaniem, a Danton rad byłby zatrudnić mnie u siebie. Mam przyjąć jego propozycję? - Rozważę to, kiedy będziesz w Hiszpanii. - Matka uniosła wisior. - Ładny.

Duprée poczuł rozczarowanie. - Nie podoba ci się? Obdarzyła go figlarnym uśmiechem. - Drażniłam się z tobą. To wspaniały prezent. - Wyciągnęła ku niemu ramiona. - Chodź tutaj. Pośpiesznie przemierzył pokój i usiadł obok niej. Objęła go i łagodnie kołysała w przód i tył. Raoul przymknął powieki i czuł, jak przepełnia go ogromna, słodka ulga. Matka jest z niego zadowo­ lona. Czekał na to przez tyle miesięcy, kiedy pozostawał z dala od niej. Nie mógł już znieść braku pewności, czy robi to, czego życzyłaby sobie matka. Czasami ta niepewność objawiała się tak wielkim niepokojem, że miał ochotę natychmiast jechać do niej i błagać o słowa otuchy. Delikatnie gładząc go po włosach, przyłożyła wydatne wargi do jego ucha i zapytała łagodnym głosem: - Tęskniłeś do mnie? Objął mocno jej potężne ciało. Matka dobrze zdawała sobie sprawę, że bez niej nigdy nie czuł się naprawdę szczęśliwy, lecz zawsze domagała się potwierdzenia. - Tak. - I nie robiłeś brzydkich rzeczy z tymi podłymi kobietami? - Nie - skłamał. Matka nigdy nie może dowiedzieć się o Camille. Nie miała nic przeciwko gwałceniu anonimowych kobiet w klasztorze, lecz z pewnością potępiłaby jego związek z Camille. - Wiesz, że zawsze cię słucham, mamo. - I czy kiedykolwiek się na tym zawiodłeś? Obracasz się w towa­ rzystwie wysoko postawionych osobistości, a wkrótce nadejdzie czas, że zajmiesz ich miejsce. Skinął głową z zadowoleniem, wiedząc, że nie musi odpowiadać. Jak tylko sięgał pamięcią, zapewniała go o tym. Już jako małe dziecko był przekonany, że wyrośnie na wielkiego człowieka. Matka dokładnie pouczała go, co ma robić, żeby to osiągnąć. Jej lekcje były surowe i czasami niewiele z nich rozumiał, ale matka umiejętnie stosowała na przemian kary i nagrody, aż w końcu pojął, jakie są jej

oczekiwania. Miał stać się bogatym, wpływowym człowiekiem, który zapewni matce królewskie życie, na jakie zasługiwała. Nie pasowała przecież do tej małej wioski, do której trafiła poprzez małżeństwo z kupcem-ignorantem, który został jego ojcem. Synow­ skim obowiązkiem Raoula było uwolnienie matki z tego plebejskiego więzienia. Teraz ojciec już nie żył, ale zadanie wciąż nie zostało wykonane. Matka rozluźniła uścisk i odepchnąwszy go lekko, ponownie spojrzała na prezent. - Czy w medalionie jest jakaś miniatura? - W medalionie? Posłała mu zniecierpliwione spojrzenie. - Oczywiście. To medalion. - Usiłowała rozchylić szczelinę paznokciem. - Nie bądź głupi. Medalion otworzył się z cichym pstryknięciem i matka krytycznie przyjrzała się miniaturze. - Całkiem ładna. To ta księżna? Raoul wziął medalion z rąk matki i ujrzał twarz dziewczyny, którą przez ułamek sekundy widział w dzwonnicy. Wyprostował się powoli. - Tak, to ona. - Podobizna była bardzo udana i mogła okazać się pomocna. Wróci na chwilę do Paryża i poleci artyście, by wykonał duży rysunek do powieszenia przed ratuszem. W zamyśleniu dotknął blizny na szyi - pamiątki po zębach tej czarnowłosej dziwki. Te dwie dziewczyny trzymały się razem, jeśli więc uda mu się odnaleźć dziewczynę z miniatury, istnieje duża szansa na wydobycie od niej wiadomości, gdzie przebywa obywatelka Justice. - Czy mógłbym go zatrzymać, bo... - wyjąkał, widząc jak matka sztywnieje z urazy. Tylko na pewien czas. Oddam ci go. - Oczywiście, Raoul. - Matka wstała. - Oczywiście, że możesz go zatrzymać. Chcesz dać go komuś innemu? Jakiejś kobiecie, którą cenisz wyżej niż mnie? - Uśmiechnęła się chłodno. - Myślę, że powinieneś już wyjechać. Będę bardzo zajęta w tym tygodniu. - Nie, nie, tylko tak pomyślałem. - Zerwał się na nogi, czując nagły przypływ panicznego strachu. Wydawało mu się, że zaczyna

zapadać się w ciemność; poczuł dreszcze. - Wybacz mi, matko. Dobrze wiesz, że nie mogłem doczekać się spotkania z tobą. Nie będę mógł się z tobą zobaczyć aż do powrotu z Hiszpanii. Proszę, nie każ mi wyjeżdżać. Zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. - Musisz przeprosić mnie za swoją zuchwałość. - Błagam, proszę. - Wcisnął jej medalion do ręki i zamknął na nim jej palce. Musi zaczekać do powrotu ze swej misji, i wtedy spróbować nakłonić ją, by na krótko oddała mu medalion. Może do tego czasu zdąży się nim znudzić. - To nie wystarczy. Natychmiast padł na kolana i zagłębił twarz w fałdach jej brokatowej sukni. Gładki materiał pachniał jaśminowymi perfumami i cedrowym drzewem komody. - Błagam o przebaczenie. Postąpiłem niegodnie. Nie jestem godzien być twoim synem. - Czekał. Czasami musiał wyrazić prawdziwie głęboką skruchę, zanim matka raczyła mu wybaczyć. Ucałował jej dłoń. - Błagam, ma mere. Szczerze żałuję swego postępku. Tym razem najwyraźniej nie była zbyt rozgniewana. Pogładziła go czule po włosach. - Musisz bardziej się starać, żeby stać się wartościowym czło­ wiekiem. - Będę się starał, matko. Czy mogę wstać? - Tak. - Odwróciła się. - Pomyślałam, że musimy jeszcze raz dokładnie omówić sprawę Tańczącego na Wietrze. Wejście w posia­ danie takiego skarbu byłoby dla mnie niezmiernie korzystne. To zbyt cenny przedmiot, by odstępować go Maratowi. - Starannie wygładziła suknię. - Ale porozmawiamy o tym później. Mamy dzisiaj gęś na kolację, a potem zagram ci na altówce. Jesteś zadowolony? - Tak, matko. - Nie cierpiał gęsi, a matka dobrze o tym wiedziała. Musiała więc wciąż gniewać się na niego. Będzie z satysfakcją przyglądać się, jak spożywa ogromną porcję gęsiny, nie śmiąc okazać, że mu nie smakuje. No cóż, mogło być dużo gorzej. Mogła go odprawić.

14

F r o n t o w e drzwi otwierały się powoli. - Chryste, znowu! - wymamrotał Jean Marc, z impetem odsuwając krzesło i pospiesznie przemierzając odległość dzielącą biurko od drzwi gabinetu, które celowo zostawił uchylone. Po trzech spokojnych nocach zaczynał już myśleć, że lunatyczny spacer Juliette był tylko jednorazowym incydentem. Drzwi wejściowe znów były szeroko otwarte. Ta szalona dziew­ czyna najprawdopodobniej udała się w swoją senną wędrówkę do klasztoru. Tym razem przynajmniej wybrała lepszą pogodę. Kiedy stanął na progu, zobaczył, że Juliette zdążyła dopiero zejść z szerokich kamiennych schodów. Po chwili znalazł się obok niej. - Juliette! Nie odpowiedziała. Wymamrotał pod nosem przekleństwo, wziął ją na ręce i zaniósł do westybulu. Poczuł, że sztywnieje w jego ramionach. - Klasztor... - Nie! - Kopnięciem zamknął drzwi i zaniósł ją w stronę schodów. To już skończone. Pokręciła głową, wodząc dookoła szklanym, nie widzącym wzro­ kiem. Zaczął powoli wstępować na schody. - Musisz już o tym zapomnieć. Jesteś szalona. Nie mam zamiaru

spędzać nocy na gonieniu cię ulicami Paryża. - Sam nie wiedział, po co w ogóle to mówi. Najwyraźniej nie rozumiała jego słów. Nie zamknęła drzwi do sypialni. Wniósł ją do pokoju, położył na łóżku i nakrył kołdrą. Przez otwarte okno do wnętrza wdzierał się chłodny jesienny wiatr i wpadało blade światło księżyca, oświetlając udręczoną twarz Juliette. Wpatrywał się w nią, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści i starając się opanować dojmujący żal i czułość, rozdzierające mu serce. Nie chciał tego odczuwać. Nie takie plany miał wobec niej. Mógł sobie pozwolić na odczuwanie pożądania, rozbawienia, nawet czegoś w rodzaju szacunku dla godnej siebie rywalki, ale przecież nie tego. Matko Święta, pragnął jej przez pięć długich lat i nie może sobie teraz pozwolić, by słabość i wzruszenie oddaliły spełnienie marzeń. - Proszę mi pozwolić zrobić to jeszcze raz - wyszeptała. Jej oczy oświetlone słabym światłem księżyca błyszczały niezdrowo i czuł, że nie zostawi jej, dopóki nie zamknie powiek, zapadając w normalny sen. Przysiadł na łóżku, czując napięcie wszystkich mięśni. Merde, nie tak to sobie wyobrażał. - Tym razem zrobię to dobrze. Muszę iść do klasztoru i zrobić to jeszcze raz. Zauważył, że jej oczy zwilgotniały i widoczne w nich przerażenie przejęło Jeana Marca trudnym do zniesienia bólem. Nie mógł pozwolić, żeby to trwało dłużej. - Masz rację. - Delikatnie odgarnął niesforne kosmyki z czoła Juliette i wyszeptał: - Dobrze, ma petite, pojedziemy do klasztoru i zrobisz to jeszcze raz.

Muszę już wracać do pracy, mademoiselle Juliette - wtrącił nieśmiało Robert. - Siedzę na tej ławce tak długo, że rozbolały mnie stare kości. - Jeszcze tylko chwileczkę, Robercie, już prawie skończyłam. -

Juliette dodała cienia do zmarszczek pod oczami. - Co jest ważniejsze? Obraz, który zapewni ci nieśmiertelność, czy twoje obowiązki? - Marie powiedziałaby, że moje obowiązki - stwierdził sucho Robert. - Utrzymywanie domu w czystości i przygotowywanie posiłków to wcale niełatwa praca, kiedy nie ma innych służących. - Ale oboje spisujecie się doskonale. Pomogę ci w pracy, jak tylko skończymy. - Juliette uśmiechnęła się do niego zza sztalug. Coś mi się wydaje, że będziesz szczęśliwy, kiedy stąd wyjedziemy i w domu znowu zapanuje spokój. - Oczywiście, że będzie szczęśliwy - odpowiedział za Roberta Jean Marc, zmierzający ścieżką w ich stronę. - Możesz już odejść, Robercie. - Merci. - Robert podniósł się powoli i drobnymi kroczkami pośpieszył ku domowi. - Nie powinien był pan tego robić. - Juliette zesztywniała z niepokoju, starannie unikając wzroku Jeana Marca. - Niedługo i tak bym go zwolniła. A swoją drogą, po co pan tu przyszedł? Nie ma pan nic lepszego do roboty niż przechadzanie się po ogrodzie i przeszkadzanie mi w pracy? - Chciałem ci powiedzieć „dzień dobry". - Jean Marc przystanął przy sztalugach, przechylił na bok głowę i przyglądał się obrazowi. Dobrze uchwyciłaś podobieństwo. Całkiem dobra praca. - Całkiem dobra? - zapytała niemile zaskoczona. - Ja nie maluję „całkiem dobrze". To świetny obraz. - Ale nieciekawy. - Nieciekawy? - Nie ma w nim rozmachu, śmiałości spojrzenia. O ile dobrze pamiętam, nigdy nie bałaś się malować prawdy. - To jest prawda. Taki jest Robert. - A ty go wybrałaś, bo to bezpieczny temat, który nie sprawi ci kłopotu. - Jean Marc wzruszył ramionami. - Nie powinnaś obruszać się na moje słowa. Wielu artystów wybiera zwyczajne tematy, zamiast podejmować wyzwania.

- Ja nie jestem „wielu artystów". - Juliette odłożyła pędzel. - Nie wie pan, o czym mówi. Ja podejmuję wyzwania. - Naprawdę? - Jean Marc usiadł na marmurowej ławce. - Ostatnio jakoś tego nie zauważyłem. Unikasz podjęcia największego wyzwania dla twoich umiejętności. - Nie! - Wzdrygnęła się jak od uderzenia. - Nie chcę malować tego, co zdarzyło się w klasztorze. To było odrażające. - A ty boisz się szpetoty. - Pokiwał głową. - To zresztą zupełnie zrozumiałe. - Nie, wcale się nie boję. Nigdy się nie bałam. Po prostu nie chcę tego malować. - Nie chcesz czy nie potrafisz? Takim tematem mógłby zająć się tylko prawdziwy mistrz. - Na pewno bym potrafiła! - Ale boisz się spróbować. - Nie, nie boję się. Dlaczego miałabym się bać? - Z trudem zaczerpnęła tchu. - Byłoby lepiej, żeby pan sobie poszedł. Odbiera mi pan spokój. - Taak? Jako dziecko byłaś bardzo obiecującą malarką. Ale widzę, że wybrałaś przeciętność. - Wcale się nie boję i nie popadam w przeciętność. Dlaczego miałabym malować coś, czego nikt nie będzie chciał oglądać? - To ma być twoje usprawiedliwienie? - Pochylił się i wpatrzył w nią uporczywie. - Ja chcę zobaczyć, co zdarzyło się w klasztorze, Juliette. Chcę zobaczyć to, co ty tam widziałaś. Jej policzki płonęły, a oczy rozbłysły łzami, gdy odepchnęła sztalugi i chwyciła leżący na ławce szkicownik. - Chce pan zobaczyć krew? Dobrze, zobaczy pan. - Drżącą dłonią uniosła ołówek i zaczęła szkicować gorączkowymi, nerwowymi pociągnięciami. - Chce pan zobaczyć gwałt? Zobaczy pan. Chce pan zobaczyć śmierć? Zobaczy pan. Zobaczy. Pokażę panu... Po kilku minutach rysunek był gotowy. Odrzuciła go i przystąpiła do szkicowania drugiego. Potem do następnego. Rysunki spływały spod jej ołówka jak zeschnięte liście z umęczonej, chłostanej wiatrem gałęzi.

Jean Marc siedział w milczeniu obserwując, jak wokół niego rośnie stos rysunków. Twarz Juliette stężała w napięciu, a jej oczy błyszczały dziko, niczym w gorączce. Co chwila mamrotała coś pod nosem, wiedział jednak, że te słowa nie są przeznaczone dla niego. Wątpił nawet, czy zdawała sobie teraz sprawę z jego obecności. Późny ranek przeszedł w południe, a następnie we wczesny zmierzch, a Juliette wciąż nie przestawała pracować. W końcu wypuściła ołówek z ręki, w odrętwieniu przyglądając się ostatniemu szkicowi. - Skończyłaś? - Jean Marc wstał i podszedł do ławki, na której siedziała. - Mogę zobaczyć? Skinęła głową. Zaczął przeglądać rysunki. Rzeczywiście, pokazała mi, pomyślał ponuro. Pokazała potworność gwałtu i morderstwa, trwogę konających ofiar i bestialstwo oprawców. Dieu, jak udało jej się to przeżyć? Odłożył rysunki na ławkę. - Mogę zobaczyć ten ostatni? Rzuciła mu rysunek i zamknęła oczy. - Kim jest ta klęcząca kobieta? - To siostra Maria Magdalena, matka przełożona. - A ten człowiek w rewolucyjnej czapce, trzymający kosę? - Nie znam jego imienia. - Zadrżała. - Rzeźnik. To był rzeźnik. - A to ty? Otworzyła oczy. - Tak. Ja. Rzeźnik. - Powiedziałaś, że rzeźnik to ten mężczyzna z kosą. - Tak. - Skrzyżowała ręce na piersiach, próbując opanować gwałtowne dreszcze. - I ja. Poczuł, że krew zastyga mu w żyłach. - Zmusili cię do zabicia sióstr? - Tak. Zaniemówił na dobrą chwilę. - W jaki sposób? - Krew.

- Jaka krew? - Krew w kielichu. Nie wiedziałam, że można dopuścić się takiego bestialstwa. Nie wiedziałam! Nie wiedziałam! - Jakiego bestialstwa, Juliette? - Siostra Matylda. Przywlekli ją przed trybunał i zmusili, żeby przede mną uklękła. Ona tak się bała. Tak strasznie się bała. Widziałam, jaka była przerażona. Duprée powiedział, że muszę wznieść toast za chwatów z Marsylii. Ktoś przyniósł z kaplicy kielich na Przenajświętszy Sakrament. - Urwała, zwilżając zaschnięte wargi. Nie zgodziłam się. - I co wtedy? - Poderżnęli jej gardło. - Ponownie zamknęła oczy. - Napełnili kielich jej krwią. Duprée powiedział, że muszę to wypić. Znowu zaprotestowałam. Potem przyprowadzili siostrę Marię Magdalenę i powiedzieli mi, że jeśli nie wypiję, to i ją zabiją. - Otworzyła oczy i patrzyła przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. - Wypiłam krew, ale zrobiło mi się niedobrze i zwymiotowałam. Zabili matkę przełożoną i znowu napełnili kielich. Przywlekli przed trybunał następną siostrę i kazali jej uklęknąć. Krzyczała, szlochała, błagała, żebym jej pomogła. Próbowałam jej pomóc. Próbowałam wypić krew, ale cały czas wymiotowałam. Powinnam była ją wypić. Powinnam była to zrobić. Powinnam była być silniejsza. Wystarczyło tylko zrobić to, co kazali, ale ja wciąż nie mogłam. - Łzy zaczęły spływać po jej policzkach. Zabili je. Sześć sióstr. Nie mogłam tego zrobić i oni je zabili. - Jezu miłosierny! - Jean Marc objął ją i mocno przytulił. Uspokój się. To nie twoja wina. I tak by je zabili. Dobrze o tym wiesz, Juliette. Podniosła nań zalane łzami oczy. - Wiem, wiem. - Wtuliła się w jego ramiona i wyszeptała: Czasami. Jean Marc kołysał ją leciutko, tuląc jej głowę do serca. Matko Przenajświętsza, z jakim bólem szarpała się ta dziewczyna przez te wszystkie minione tygodnie. Opiekowała się Catherine, zarządzała

domem, starała się wszystkim pomóc, podczas gdy sama dźwigała poczucie winy i ciężar straszliwych doświadczeń. Długo tuliła się do niego jak małe dziecko. Zmierzch zdążył już przejść w wieczór, kiedy w końcu uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - To było bardzo okrutne z pana strony, że kazał mi pan to narysować. - Wiem. - Ale sądzę, że nie zrobił pan tego ze złych pobudek. - Przesiadła się z jego kolan na ławkę i wierzchem dłoni otarła mokre policzki. Więc wybaczam to panu. Z trudem powstrzymał zwycięski uśmiech. Widać było wyraźnie, że Juliette otrząsa się z chwili słabości. - Jestem ci bardzo wdzięczny. - Kłamie pan. - Otuliła się koronkową chustą. - Dla pana nie ma żadnego znaczenia, czy panu wybaczę, czy nie. Ale ponieważ zmusił mnie pan do wykonania tych wszystkich rysunków, myślę, że jest mi pan teraz coś winien. - Chcesz, żebym zapłacił ci za twoje rysunki? - A czy pan wynająłby któryś ze swoich statków albo udzielił pożyczki, nie mając w tym interesu? Tym razem nie próbował już ukryć uśmiechu. - Nawet by mi się nie śniło. - W takim razie musi mi pan zapłacić - oznajmiła z triumfem. Będzie pan musiał mi pozować. Namaluję pana i odkryję wszystkie pana tajemnice. Zmarszczył czoło. - Jestem teraz zbyt zajęty, żeby bawić się w takie rzeczy. - Zaczekam na odpowiedni dla pana moment. Obiecuje pan? Roześmiał się. Tylko Juliette mogła próbować obrócić chwilę słabości w zwycięstwo. - No, zgoda. - Szybko jednak zastrzegł: - Kiedy będę miał czas. - Świetnie. Położył dłoń na rysunkach.

- Skoro zgodziłem się za nie zapłacić, rozumiem, że są teraz moją własnością. Starała się nie patrzeć na rysunki. - Oczywiście. - W takim razie mogę zrobić z nimi, co tylko mi się podoba. - Tak. - Podrzyj je. Spojrzała nań, zdumiona. - Jak to? - Chcę, żebyś je podarła. - Wszystkie? - Wszystkie. - Dlaczego? Uśmiechnął się blado. - Taki mam kaprys. - Wręczył jej pierwszy rysunek. - Podrzyj go. Ostrożnie wzięła w dwa palce pierwszy rysunek i przedarła go wzdłuż. - Jeszcze raz. Przedarła papier w poprzek i rzuciła strzępy na ścieżkę. Wręczył jej następny rysunek. - I ten też. Posłusznie podarła go na małe kawałki. To samo stało się z kolejnymi rysunkami. Kiedy wszystkie zostały już podarte, długo wpatrywała się w strzępki papieru zaścielające duży fragment ścieżki i trawnika. - Wprawił mnie pan w zakłopotanie, Jeanie Marcu. - Dlatego, że pozwalam sobie mieć kaprysy? - Nie, dlatego, że był pan dla mnie bardzo dobry i zastanawiam się, czemu. Czasami wydaje mi się, że w panu mieszkają dwie różne osoby... - Nie czekając na odpowiedź, zerwała się na nogi. - Zrobiłam, co mi pan kazał, a teraz muszę iść i zobaczyć, czy Marie przygotowała już dla nas kolację. Przez pana nie zjadłam obiadu. - Obróciwszy się na pięcie, pobiegła ścieżką w stronę domu. Jean Marc dopędził ją w kilku susach.

- Czy mam ci przypomnieć, że i ja nie jadłem obiadu? Powinnaś być nieco... - Monsieur Andreas, przesyłka do pana. - Stojący przy drzwiach Robert wręczył Jeanowi Marcowi niewielki, owinięty materiałem pakunek. - Jakiś chłopak przyniósł to przed chwilą. - Dziękuję, Robercie. Powiedz Marie, że chętnie zjemy kolację. Szybko odwinął paczkę. Juliette podeszła bliżej, by poznać zawartość przesyłki. - Co tam jest? - Wachlarz. Był to tani, papierowy wachlarz podobny do tych, które Nana Sarpelier sprzedawała w kawiarni. Juliette wzięła go od Jeana Marca i rozłożyła. Na brązowo-białym tle namalowany był budynek kawiarni z kołyszącym się nad drzwiami szyldem przedstawiającym chytrze uśmiechniętego kota. - Chce, żebyśmy przyszli do kawiarni. - Oczy Juliette rozbłysły podnieceniem. - Niech pan lepiej zadzwoni na Roberta i powie mu, że nie zjemy kolacji w domu. Pójdę się przebrać i włożę perukę. - Wcale nie musimy iść tam dzisiaj. - A czemu nie mielibyśmy pójść? - Spojrzała na niego zaskoczona. Na co mamy czekać? Przyglądał się jej z pełnym smutku podziwem. Przed chwilą tak krucha i bezbronna, jaką jeszcze nigdy jej nie widział, teraz znów była gotowa stawić czoło Tytanom. - Na nic. Ale mówiłaś, że jesteś głodna. - Niech pan nie żartuje - jej głos dobiegł już ze szczytu schodów. Możemy doskonale pogodzić jedno z drugim. Ten Raymond z ka­ wiarni mówił, że podają tam doskonałe ragout.

Mówiliście o dwóch milionach liwrów. - Nana Sarpelier położyła na stole kilkanaście wachlarzy i zaczęła je rozkładać. - Zdobycie informacji kosztowało nas wiele wysiłku. Chcemy otrzymać pieniądze, zanim ją przekażemy.

- To niemożliwe. Nie mogę dać ci pieniędzy, dopóki nie sprze­ dam... - Juliette urwała - ...przedmiotu, o którym rozmawiałam z królową. To jest cel naszego przedsięwzięcia. Musisz mi zaufać, że później otrzymacie pieniądze. - Zaufać? - Królowa mi zaufała. Dlaczego nie miałabyś... Nana Sarpelier ponuro spojrzała na Juliette i powoli zaczęła zbierać wachlarze. - Powiedz, czego się dowiedzieliście - zapytał Jean Marc. Nana wstała i rzuciła wachlarze na tacę. - Podaj nazwisko - nalegała Juliette. Nana zawahała się, ale po namyśle uniosła tacę. - Celeste de Clement. Po chwili lawirowała już zręcznie między stolikami. Oniemiała Juliette odchyliła się na oparcie krzesła. Jean Marc uniósł kielich do ust. - Twoja matka. To bardzo ciekawe. - Wypił łyk wina. - I godne ubolewania. - Nie sądziłam, że... - Juliette urwała, nakrywając usta dłonią. Dlaczego miałaby to zrobić? - Wykraść Tańczącego na Wietrze? Myślę, że to mogło skusić niejednego. Nadarzyła się okazja i po prostu ją wykorzystała. - Nie, nie to miałam na myśli. - Juliette pokręciła głową. Oczywiście, że mogła go wykraść. Ale czemu została w Paryżu jako kochanka tego kupca, skoro miała Tańczącego na Wietrze? - Ponieważ wiedziała, że nie uda jej się zatrzymać Tańczącego na Wietrze, jeśli ktokolwiek dowie się, że to ona go wykradła. Zgromadzenie w tym czasie robiło wszystko, żeby go zdobyć. - W takim razie cały czas trzymała go w tym domu przy rue de Richelieu? - Prawdopodobnie. - Ja... wcale tak nie myślę. Mówiła coś o pozwoleniu na wyjazd z miasta... - Juliette zmarszczyła czoło, próbując przypomnieć sobie dokładnie słowa matki wypowiedziane w noc masakry. - Mówiła, że

aby wyjechać z miasta, musiała zawrzeć układ z Maratem. Powie­ działa: „Ten łajdak myśli, że prześlę mu to, czego żąda, ale przekona się, że nie dam się tak łatwo zastraszyć..." - Pochyliła się nad stołem. - Widzi pan? Powiedziała „prześlę". Nie „dam". Po przyjeź­ dzie na miejsce miała wysłać mu coś w zamian za dokumenty, a co mogło być na tyle cenne, by zaspokoić Marata? - Tańczący na Wietrze. - Jean Marc pochylił się ku Juliette. Oczywiście, z tego, co powiedziałaś, wynika, że nigdy nie miała zamiaru mu go wysłać. Kiedy mogła nadarzyć się sposobność wywiezienia Tańczącego na Wietrze z kraju? Juliette zamyśliła się. - Siostry mówiły mi, że moja matka wyjechała z Paryża do Andory kilka miesięcy po tym, jak królowa została zmuszona do opuszczenia Wersalu. - Juliette uśmiechnęła się z przymusem. Siostry były pełne współczucia, kiedy mi to mówiły. Myślały, że matka mnie porzuciła. - Ale wróciła do Paryża. Dlaczego? - Ona nienawidzi Andory i uważa, że Paryż i Wersal są jedynymi cywilizowanymi miastami w Europie. Pewnie sądziła, że król odzyska władzę. - To możliwe. W tym czasie ludzie bardzo współczuli królewskiej rodzinie. - Ale to się już zmieniło. - Juliette zadrżała, przypomniawszy sobie ponurą atmosferę Tempie. Starała się przeanalizować trudności, które się teraz przed nimi pojawiły. - W takim razie musiała zostawić statuetkę w Andorze i wrócić do Paryża. Gdyby królowa odzyskała władzę, matka zwróciłaby jej Tańczącego na Wietrze i jeszcze zostałaby obsypana pochwałami za lojalność. Gdyby tak się nie stało, wiedziała, że może wrócić do Andory, wyłupać klejnoty ze statuetki i dyskretnie je sprzedać. W każdym przypadku wyszłaby na tym dobrze. Nie przypuszczała tylko, że dla ratowania życia przyjdzie jej zawrzeć układ z Maratem. - Układ, którego najwyraźniej nie zamierzała dotrzymać. Juliette z frasunkiem pokręciła głową.

- Nie potrafię tego zrozumieć. Ona nie jest kobietą honoru, ale nie można odmówić jej przebiegłości. Musiała wiedzieć, że Marat jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Dlaczego miała zamiar go oszukać? - Drżącą dłonią odgarnęła z czoła złocisty pukiel. Jean Marc przyjrzał się Juliette. Pod oczami miała ciemne sińce, kontrastujące z delikatną jasną skórą i podkreślające oczy, które w szczupłej twarzy wydawały się ogromne. Mimo iż starała się tego nie okazać, wiadomość, że matka zdradziła królową, wstrząsnęła nią. A przecież wspomnienia wydarzeń w klasztorze były już wystar­ czająco ciężkim przeżyciem. Jean Marc rzucił parę monet na stolik i wstał. - Chodź. Idziemy. Spojrzała nań zaskoczona. - Ale przecież musimy jeszcze wszystko przedyskutować. Nie chcę się poddawać. A pan nie chce odzyskać Tańczącego na Wietrze? - Oczywiście, że chcę. - Pomógł jej wstać, narzucił jej pelerynę na ramiona, wziął ją pod rękę i skierował się w stronę drzwi. - Nie lubię robić sobie na coś apetytu, a potem rezygnować. - W takim razie musimy zdecydować, co robić. - Równie dobrze możemy zastanowić się nad tym jutro. - Nie, chcę... - Juliette. - Jean Marc otworzył drzwi. - Jestem zmęczony, poirytowany i widzę teraz przed sobą całą górę problemów nie do rozwiązania. Jeśli nawet ty nie potrzebujesz odpoczynku, to mnie z pewnością jest on potrzebny. Jutro wrócimy do tego tematu. Popatrzyła na niego w milczeniu, po czym, ku jego zaskoczeniu, poddała się. - No dobrze, skoro jest pan taki zmęczony. - W jej oczach zamigotały nagle wesołe iskierki. - Ciągle zapominam, że już dawno miał pan swoje trzydzieste urodziny. - Wyprzedziła go w drodze do powozu. - Może pan teraz iść spać, a ja poleżę w łóżku, zastanawiając się, co powinniśmy zrobić. - Dziękuję. - Jean Marc nawet nie starał się ukryć ironii. Gotów był iść o zakład, że Juliette jest tak wyczerpana, iż zaśnie w chwili

przyłożenia głowy do poduszki, podczas gdy on będzie musiał czuwać, by upewnić się, że wyznania, których dzisiaj wysłuchał, rzeczywiście przyniosły jej ulgę, że odzyskała wewnętrzny spokój i nie będzie już nocami wybiegać boso na ulicę. Boże, jak daleko odszedł od poprzednich zamiarów. Rola uwodziciela odpowiadała mu znacznie bardziej niż rola spowiednika i opiekuna. Będzie musiał przemyśleć wiele spraw w czasie nocnego czuwania. Jak, do diabła, wydobyć statuetkę od Celeste de Clement?

P o d a ł a m jej nazwisko. Pomyślałam, że nic nam nie przyjdzie z upierania się - wyszeptała Nana, ocierając się policzkiem o nagi tors Williama. - Źle zrobiłam? - Nie. Potrzebne są nam inne części tej układanki. - Ona może się wycofać. Ta kobieta jest jej matką. - Miłość rodzinna nie zawsze zwycięża na tym świecie. Zdumiała ją gorycz, z jaką wypowiedział to zdanie, i dopiero po dobrej chwili zapytała cicho: - Jaką wiadomość przesłał ci ostatnio Monsieur? Czuła, jak jego mięśnie tężeją pod jej policzkiem. - Staje się niecierpliwy. - Wszyscy stajemy się niecierpliwi. I to wszystko? - Nie. - A co jeszcze ci przekazał? William odwrócił się do ściany. - Śpij już, Nana.

Zdecydowałam, że musimy natychmiast jechać do Andory oznajmiła Juliette, wchodząc następnego ranka do jadalni. - Jeśli będziemy zwlekać, moja matka zacznie sprzedawać klejnoty. Jean Marc ugryzł kęs rogalika. - A zdecydowałaś już też, jak mamy to zrobić? Chyba zapom­ niałaś, że lada chwila może wybuchnąć wojna z Hiszpanią, a ponieważ

Andora leży tuż przy granicy, możemy mieć do czynienia i z Hisz­ panami, i z Francuzami. - W takim razie musimy jeszcze raz wciągnąć w to François i Dantona. - Zmarszczyła czoło. - Zapewne nie będą skorzy do pomocy. François zdecydowanie nie podobało się, że poszłam do Temple. Ale musimy pomyśleć, jak ich przekonać do naszych planów. - Naszych? - Jean Marc uniósł brwi. - Wygląda na to, że podjęłaś już wszystkie decyzje bez mojego udziału. - W końcu ktoś musi coś zdecydować. Czemu pan tak tu ciągle siedzi? Powiedziałam już, co musimy zrobić. Chodźmy do Dantona. - Usiądź wreszcie i spokojnie zjedz śniadanie. - Jean Marc przełknął kawałek rogalika. - Nie mam zamiaru nigdzie wychodzić dziś rano. - Ale musimy... - Excusez-moi, monsieur Andreas. - W drzwiach jadalni stanął Robert. - Właśnie przybyli monsieur Etchelet i monsieur Danton. Zaprowadziłem ich do Złotego Salonu, tak jak mi pan kazał. - Dziękuję, Robercie. - Jean Marc otarł usta serwetką, położył ją na stole i wstał. - Proszę, powiedz Marie, żeby zaczęła już pakować rzeczy mademoiselle. - Wszystkie? - Wszystkie. - Jean Marc obszedł stół i położył dłoń na ramieniu Juliette. - Ona już tu nie wróci. Popatrzyła na niego w osłupieniu. - Dlaczego oni tu przyszli? - Bo po nich posłałem. - Jean Marc łagodnie popchnął ją w stronę drzwi. - Chodź. Nie wypada kazać im czekać, a w dodatku jestem pewien, że ktoś tak ważny jak Danton nie jest przyzwyczajony, żeby posyłać po niego przed śniadaniem. - Ale dlaczego pan po nich posłał? - Ponieważ zeszłej nocy sam podjąłem kilka decyzji. - Otworzył drzwi Złotego Salonu. - Bonjour, monsieurs. Dziękuję wam, że zgodziliście się tu przyjechać. Obaj mężczyźni odwrócili się w jego stronę.

- Dobrze pan wiedział, że przyjedziemy - rzekł Danton. - Bardzo pobudziło naszą ciekawość, dlaczego pańskie zaproszenie jest tak naglące, a poza tym przekazał nam pan miłą wiadomość, że nareszcie będziemy mogli pożegnać obywatelkę de Clement. Już dwa razy zdobywaliśmy przepustki dla tej damy. Aż boję się mieć nadzieję, że nasza trzecia próba zakończy się powodzeniem. - Służąca pakuje w tej chwili jej walizki. - Jean Marc uśmiechnął się. - Proszę, usiądźcie, panowie. Nie ma sensu, żebyście stali, podczas gdy... - Będziesz nam wyjmował pieniądze z kieszeni? - dokończył sucho Francois. - Przecież czegoś od nas oczekujesz, Andreas. - Oczywiście, ale nie mam najmniejszego zamiaru wyciągać pieniędzy z waszych kieszeni. - Jean Marc przez chwilę milczał. Chcę do nich coś włożyć. - Do mojej kieszeni włożyłeś już niezłą sumkę - odparł Francois. Nie potrzeba mi więcej pieniędzy. - Wymieniłem cię tylko przez grzeczność. - Jean Marc zwrócił się do Dantona. - To pana chcę skusić, Danton. - Czyżby? - Jest pan rozsądnym człowiekiem, który wie, że większość rzeczy w tym życiu ma swoją cenę. - Próbuje mnie pan przekupić? - Tak - przyznał otwarcie Jean Marc. - Ale nie w taki sposób, żeby kompromitować pana autorytet moralny jako członka Konwencji. Nie jestem aż takim szaleńcem. Jednak wiem, że jest pan ogromnie zaniepokojony rosnącymi wpływami jakobinów w Konwencji. Co by pan powiedział na to, żebym kupił taką liczbę głosów od posłów niezależnych, żeby zapewnić potrzebną panu równowagę? Danton spoglądał spod zmrużonych powiek. - To byłaby kosztowna zabawa. Musi pan niemało oczekiwać w zamian. - Chcę zdobyć dokumenty pozwalające Juliette i mnie na wyjechanie z miasta do Vasaro. - Jean Marc na chwilę przerwał. - I chciałbym otrzymać jeszcze jeden dokument, mianujący mnie przedstawicielem

Republiki z rozległymi pełnomocnictwami. Nie chcę mieć kłopotów z uzyskaniem pozwolenia na wypłynięcie mojego statku z Cannes ani z oddziałami wojsk, które mogę spotkać na granicy. - Na granicy? - Wybieram się do Hiszpanii. - W jakim celu? - To sprawa prywatna i nie stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa Republiki. - A dokładnie gdzie? - Do Andory. Prawdopodobnie spędzę tam tydzień lub dwa, a potem wrócę do Cannes. - O ile uda się panu wyjechać z Hiszpanii bez kuli w brzuchu z wisielczym humorem wtrącił Danton. - Zostawię odpowiednie zlecenia mojemu wspólnikowi, Bardotowi. W razie czego on się wszystkim zajmie i moja ewentualna śmierć w żaden sposób pana nie dotknie. - I nie powie mi pan, dlaczego wybiera się do Andory? - A muszę? Pionowa zmarszczka przecięła czoło Dantona, gdy zamyślił się, nie odrywając wzroku od twarzy Jeana Marca. Po chwili odwrócił się raptownie i ruszył do drzwi. - Dam panu znać. - Kiedy? Moje sprawy są dość pilne. - Jeszcze dzisiaj. Zmierzający za Dantonem do wyjścia Francois przystanął na chwilę i zwrócił się do Jeana Marca i Juliette. - Najpierw wybieracie się do Vasaro? - Tak. - Jean Marc z filuternym uśmieszkiem zerknął na Juliette. Muszę tam zostawić bagaż. - Nie jestem żadnym bagażem - odparła z oburzeniem. - I nie będę... - Bylebyś trzymał ją z dala od Paryża - stwierdził Francois. - To ciągnie się już za długo. Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z salonu.

Juliette odwróciła się do Jeana Marca, lecz ku jego zdumieniu nie kontynuowała tyrady, do której wygłoszenia wyraźnie się wcześniej szykowała. - Świetnie pan to wymyślił. Myśli pan, że Danton da panu to wszystko? - To zależy od tego, jak bardzo potrzebuje równowagi w Kon­ wencji. - Poparł wrześniowe masakry, żeby ją sobie zapewnić. - Przyjrzała mu się z zaciekawieniem. - A co pan zrobi, jeśli nie wyrazi zgody? - Pomyślę nad innym rozwiązaniem. - Uśmiechnął się. - Chociaż wydaje ci się, że jestem już bardzo sędziwy, dojrzałość ma swoje zalety. Pozwala mi polegać na doświadczeniu i dokonywać pewnych wyborów. - Dlaczego nie powiedział mi pan, że ich tu zaprosił? - A dałaś mi taką możliwość? O ile dobrze pamiętam, byłaś zbyt zajęta mówieniem, żeby słuchać. - Och, mógł pan po prostu powiedzieć mi, żebym była cicho. Catherine zawsze tak robi. - Przyjrzała mu się z zastanowieniem. Myślę, że mądrze pan to wymyślił, Jeanie Marcu. - Jestem zaszczycony twoją pochwałą. - Tak czy owak, czas na mnie. - Odwróciła się i skierowała do wyjścia. - Skoro lada dzień mamy wyjechać do Hiszpanii, muszę dziś skończyć malować portret Roberta. - Ciepły uśmiech rozjaśnił jej twarz. - A skoro mamy zatrzymać się w Vasaro, poproszę go, żeby kupił mi prezent dla Catherine. - Musiałaś mnie źle zrozumieć. Ty zostaniesz w Vasaro z Cathe­ rine. Podróż do Hiszpanii może być niebezpieczna i nie chcę cię wtedy mieć przy sobie. - Zawarliśmy układ. Mam zdobyć dla pana Tańczącego na Wietrze. - Przypatrywała mu się z namysłem. Poranne słońce zaglądające do salonu nadało połysk jego czarnym włosom i wyraźnie oświetliło zdecydowane rysy twarzy, lecz nie potrafiła odczytać z nich niczego poza rozbawieniem i chłodną determinacją. - Pan jest... inny. Zmienił się pan od tej pierwszej nocy, kiedy

poszliśmy do Café du Chat. - Jej policzki zabarwił rumieniec. Zmienił pan swoje zamiary względem mnie. - Masz rację. Zmieniłem. Przeżyłaś tak wielki ból, że odkryłem, iż nie mogę znieść myśli o ponownym narażeniu cię na krzywdę. Uwierz mi, że to odkrycie zdumiewa mnie znacznie bardziej niż ciebie. - Skrzywił się, wpatrując się w nią uważnie. - I to jest powodem, dla którego nie możesz towarzyszyć mi w wyprawie do Hiszpanii. Masz o wiele większe szanse doznać krzywdy ode mnie niż od hiszpańskich straży granicznych. - To dlatego, że powiedziałam panu o masakrze w klasztorze? Nie zostałam skrzywdzona. Nie pozwoliłam, żeby Duprée mnie zranił. - Patrzyła na niego wyzywająco. - I nie pozwolę, żeby zrobił to pan. - Sądzę, że nie dopuścimy do powstania takiej okazji. Zostaniesz w Vasaro z Catherine. - Hmm, to się jeszcze okaże - rzuciła i wybiegła z salonu.

Georges Jacques, jak myślisz, czego on szuka? - zapytał Francois, w zamyśleniu spoglądając przez szybę powozu na przesuwające się za oknem widoki. - Mam swoje podejrzenia i sądzę, że ty także je masz. Francois przytaknął. - Wszyscy wiemy, że kilka lat temu Andreas rozpaczliwie starał się kupić Tańczącego na Wietrze. Obraz z podobizną statuetki zauważyłem u niego w salonie. Juliette poszła do Tempie spotkać się z królową. Andreas wyjeżdża do Hiszpanii. - Przeniósł wzrok na twarz Dantona. - Ponieważ Andreas nie miesza się do polityki, chyba że może przynieść mu to jakąś korzyść, wątpię, czy wybiera się tam z misją dla rojalistów. Sądzę, że jedzie odszukać Tańczącego na Wietrze. - A dziwnym zbiegiem okoliczności Duprée wyjeżdża z misją do Andory mniej więcej w tym samym czasie. - Myślisz, że Marat wie, gdzie jest Tańczący na Wietrze?

Danton wzruszył ramionami. - Wolę nie myśleć o tym, że statuetka mogłaby wpaść w łapy Marata. Zgarnął wystarczająco wiele zasług, żeby jeszcze dać się poznać jako bohater, który zwrócił Republice Tańczącego na Wietrze. - Więc? - Muszę okiełznać tych jakobinów. - Więc zamierzasz dać Andreasowi to, o co prosi? - Oczywiście, ale mam również zamiar dać mu coś, czego wcale sobie nie życzy. - Uśmiechnął się szeroko. - Twoje towarzystwo. - Moje towarzystwo? - Uważam za swój obowiązek zadbanie o Andreasa w tej niebezpiecznej wyprawie. A kto może zapewnić mu większe bez­ pieczeństwo niż ty? Jesteś świetnie przygotowany zawodowo do tego zadania, a jako Bask doskonale znasz Pireneje. - Chcesz, żebym mu towarzyszył? Danton skinął głową. - A w odpowiednim czasie przejął Tańczącego na Wietrze w imieniu Republiki i oddał go mnie. - I wtedy ty zyskasz sławę, której szuka Marat. - No właśnie. Któż zasługuje na nią bardziej ode mnie? - Nie ma takiego człowieka. - Francois ponownie zapatrzył się w okno. - Mogę wrócić dopiero za parę miesięcy. Poradzisz sobie bez moich usług? - Zdobycie Tańczącego na Wietrze warte byłoby obywania się bez nich przez lata. Zresztą i ja prawdopodobnie wkrótce wyjadę na front. To co, będziesz towarzyszył Andreasowi? Francois długo milczał, zanim w końcu zdecydował: - Tak, będę mu towarzyszył.

15

Vasaro! Kręta aleja wysadzana drzewami cytrynowymi i limonowymi, wyłożona kamieniami i rozdrobnionymi kawałkami kory dębu korkowego, prowadziła pod górę do piętrowej kamiennej rezydencji. Tuż za głównym budynkiem Catherine dostrzegła stajnię i powozownię, a kilkaset stóp za nimi rząd długich budynków z kamienia. Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, poczuła lekkie ożywienie, które r a chwilę wyrwało ją ze stanu odrętwienia, w jakim tkwiła przez całą długą drogę do Vasaro. Spojrzawszy w okno powozu, gwałtownie zaczerpnęła tchu, oczarowana niezwykłym pięknem krajobrazu. Dom otoczony był ze wszystkich stron rozległymi, spływającymi ku dolinie polami, na których rosły kwiaty wszystkich chyba barw i gatunków. Były wśród nich szarobłękitne kwiaty lawendy, złociste - jaśminu, kremowe - tuberozy i jaskrawe pomarańczowo-szkarłatne pelargonie, które chwiały się łagodnie, kołysane lekkim wiatrem. Za nimi rozciągały się dalsze pola kwiatów, ale ich nazw nawet nie znała. Philippe skinieniem głowy zwrócił jej uwagę na soczyście szkar­ łatne kwiaty, obok których właśnie przejeżdżali. - Pelargonie są już gotowe do zbioru. Ta odmiana jest bardzo rzadka. Vasaro jest jedynym miejscem we Francji, gdzie się ją uprawia. Ojciec Jeana Marca sprowadził ją z Algieru w prezencie dla twojej matki.

Zerknęła spod rzęs w jego stronę, po czym szybko odwróciła wzrok. - Proszę cię - odezwał się cichym głosem. - Spójrz na mnie. Nie może tak dłużej być, Catherine. Przyjaźnimy się od tak dawna, że nie powinnaś czuć do mnie takiej odrazy. - Ja... wcale nie czuję do ciebie odrazy. - Powoli uniosła wzrok i popatrzyła na Philippe'a. Wyprostowany, w złocistobrązowym podróżnym stroju, na swój sposób był równie piękny jak rozciągające się za oknem pola kwiatów. Bardzo piękny. Czuła, że się rumieni. - Nie pamiętam tego miejsca - powiedziała cicho. - Mówiłeś, że nie można zapomnieć miejsca tak pięknego jak Vasaro. Te pola kwiatów są... - Catherine, przez całą drogę unikałaś rozmowy ze mną. Czy nigdy nie pozwolisz mi błagać cię o przebaczenie? Wiem, że to, czego się dopuściłem, trudno jest wybaczyć. - Nie chcę już o tym mówić, proszę. - W takim razie nie będę już więcej tego wspominał, ale pozwól mi pomóc... pokazać ci Vasaro. Jest teraz twoje, ale ja też je kocham. Całe to piękno należało do niej. Znów spojrzała w okno i ponownie poczuła ożywienie przemieszane z uczuciem zbyt ulotnym, by można je nazwać. To była jej własność, jej ziemia. Jej matka była panią Vasaro, a przed nią zarządzała tu matka matki. Obie spoglądały na te wspaniałe widoki, przechadzały się tymi polami i nie szczędziły czasu na dbanie o ich pielęgnację. Teraz przyszła pora, by ona zaopiekowała się kwitnącym Vasaro. - Catherine? Popatrzyła na niego, zamyślona. - Skoro teraz jest czas zbioru, dlaczego na polach nie ma zbieraczek? - zapytała. Uśmiechnął się wyrozumiale. - Poszły z powrotem do wioski. Za tamtym wzgórzem. - Wskazał stromy pagórek wznoszący się na zachód od rezydencji. - Jest już późne popołudnie, a najlepiej jest zbierać kwiaty wczesnym rankiem, kiedy ich zapach jest najmocniejszy. Zbieraczki zazwyczaj zaczynają pracę o świcie i pracują do popołudnia.

- Aha. - Ponownie objęła wzrokiem pola. - Wszystko kwitnie. W Paryżu te kwiaty szybko by zwiędły. - Tutaj jest taki klimat, że stale są kwiaty. Oczywiście różne. Każdy gatunek ma swoją porę kwitnienia. - A tu uprawiane są wszystkie? - Prawie wszystkie. Vasaro ma najbardziej żyzne ziemie na całym wybrzeżu, a tereny obejmują wiele mil. - Rozumiem. - Catherine oparła się wygodniej i głęboko zaczerpnęła tchu. Zapach świeżo zaoranej ziemi i odurzająca woń pelargonii i lawendy otoczyły ją wonną mgiełką. - Nie wyobrażam sobie, jak to możliwe, że ten zapach może być jeszcze mocniejszy. - Przekonasz się sama o świcie. - O świcie? - Kolejny raz spojrzała w okno i poczuła to dziwne podekscytowanie, tym razem dużo silniejsze. To jej ziemia. Vasaro. Powóz zatrzymał się przed domem. - To jest Manon, Catherine. - Philippe wręczył kapelusz i rękawi­ czki pulchnej, uśmiechniętej kobiecie, która powitała ich w wyłożo­ nym kamiennymi płytami westybulu. - Mamy jeszcze trzy służące i dwie kucharki oraz stajennych, ale Manon nadzoruje wszystko, odkąd pamiętam. Manon cicho wymamrotała słowa powitania i dygnęła przed Catherine. - Zaprowadzi cię do twojej sypialni. - Philippe ujął dłoń Catherine i przycisnął do ust. - Do zobaczenia na kolacji. Catherine skinęła głową i weszła za służącą na piętro. Zupełnie nie pamiętała tego domu, jednak ogarniał ją coraz większy spokój, poczucie, że oto jest u siebie. Manon otworzyła drzwi i pierwsza weszła do sypialni. Pokój wypełniony był słońcem, nie tylko dlatego, że przez wysokie okna do środka wpadało światło, lecz i z powodu kolorystyki wnętrza. Dywan z Aubusson, który rozpościerał się na błyszczącej dębowej podłodze, miał delikatny kwiatowy deseń w kolorze kości słoniowej na zielonym tle, a nakrycie łóżka i draperie, również w odcieniu kości słoniowej,

miały cytrynowe obrzeża. Ozdobne, żółte poduszki ułożone były zarówno na ławie pod oknem, jak i na fotelu stojącym przy eleganckim biurku z drzewa różanego. - Rozpakuję walizy, gdy tylko zostaną wniesione, mademoiselle. Manon zamaszystym krokiem przeszła przez pokój i otworzyła okna na oścież. Do wnętrza wpłynął wszechobecny wokół zapach. - Monsieur Philippe zawsze wkłada do kolacji strój wieczorowy, niezależnie od tego czy ma gości, czy nie - oznajmiła Manon. - Czy mam przysłać Bettine, żeby pomogła pani w kąpieli i ułożyła włosy? - Tak, bardzo proszę. - Catherine powoli przeszła przez pokój i stanęła przy oknie. Wiał lekki wiatr, igrając z pasemkami włosów, które umknęły ze starannie upiętego węzła. Przed nią rozciągały się pola kwiatów i gaje drzew cytrynowych i limonowych, winnica u stóp odległego wzgórza i ledwie widoczne w oddali strome, postrzępione góry. - Czy zapach nie jest za mocny? - zapytała z niepokojem Manon. - Tutejsi mieszkańcy prawie go nie czują, ale goście skarżą się, że boli ich głowa. Mogę zamknąć okno. - Nie, proszę nie zamykać. - Patrząc na pola kwiatów, które wydawały się ciągnąć w nieskończoność, Catherine znowu poczuła, że wróciła do domu. - Nie jestem tu gościem. Tu jest moje miejsce. Ja... podoba mi się ten zapach.

Nie! Catherine usiadła na łóżku, sztywno wyprostowana. Otaczała ją ciemność. Była zlana potem, trzęsła się na całym ciele. Grobowiec. Ludzie bez twarzy. 1 ona - sama. Boże, gdzie podziała się Juliette? Zostawiła ją na pastwę kosz­ marów sennych i lęku, który sprawiał, że gardło robiło się jak z drewna, a serce łomotało jej w piersi tak, iż myślała, że się udusi.

Skrzyżowała ramiona, dysząc ciężko, starając się nie słyszeć odgłosów z grobowca - gardłowego śmiechu mężczyzn, rozdzieranego materiału, swoich własnych jęków. Dzwony. Nie, to nieprawda. W grobowcu nie było słychać żadnych dzwonów. Lecz były tutaj, zza otwartego okna dochodziły delikatne po­ brzękiwania dzwonków. Powoli wstała i podeszła do okna. Drogą od strony wioski nadchodzili mężczyźni, kobiety i dzieci. Perłoworóżowy świt rozpalał się nad odległym polem, nadając blasku pomarańczowo-czerwonym kwiatom. Otworzyła szerzej okno i przyklękła na ławie, z zaciekawieniem przyglądając się grupie idących, ubranych w koszule z grubego płótna i drewniane saboty. Kobiety miały włosy splecione w warkocze lub zakryte chustami. Catherine zaskoczyła obecność dzieci w tej gromadzie. Maluchy w różnym wieku sennie wlokły się za dorosłymi, najmniejsze szły uczepione matczynych spódnic lub były niesione na rękach. Zbieracze kwiatów podążali za wozem ciągniętym przez dwa kudłate konie i to właśnie one, potrząsając łbami, powodowały dzwonienie dzwonków przymocowanych do uprzęży. Woźnica za­ trzymał wóz przy rzędach pelargonii, a idący za wozem ludzie sięgnęli po swoje plecione kosze i powoli zaczęli rozchodzić się po polu. Dobiegł ją śmiech i odgłos rozmów rozchodzący się w czystym porannym powietrzu, przesyconym balsamicznym zapachem. W rozmarzeniu odwróciła się od okna i zaczęła się ubierać. Niedługo potem stała już na niewielkim wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na pola pelargonii. Ich zapach przyprawiał ją niemal o zawrót głowy. Oszołomiona przyglądała się zbieraczom zrywającym do koszyków wilgotne od rosy kwiaty. Najmłodsze dzieci leżały w koszykach lub czepiając się matczynych spódnic chwiejnie posuwały się wśród rzędów kwiatów, podczas gdy starsze zrywały kwiaty z tą samą podziwu godną zręcznością i szybkością, co rodzice.

Tylko jedno spośród tych dzieci nie zrywało kwiatów. Mały chłopiec, trzymający się nieco z dala od zbieraczy, przystanął i wpatrywał się w nią równie intensywnie, jak ona patrzyła na rozpościerające się u jej stóp pole. Chłopiec nie mógł mieć więcej niż dziewięć, dziesięć lat. Miał rozczochrane, czarne kręcone włosy i śmiałe czarne brwi, a ubrany był w niebieską płócienną koszulę i obszarpane spodnie. Odwróciła wzrok i szczelniej otuliła się chustką, przysiadając na wilgotnej od rosy trawie. Wkrótce zapomniała o całym świecie, pochłonięta obserwowaniem zbieraczy rytmicznie zrywających kwiaty i wrzucających je do koszy. Regularność ich ruchów była tak niezwykła, że wydawało się, iż poruszają się w rytm uderzeń przez nich tylko słyszanego bębna. Przyłapała się nawet na tym, że wytęża słuch, by dosłyszeć... - Jak się masz. Mam na imię Michel. A ty? Odwróciwszy głowę, dostrzegła kędzierzawego chłopca, który wcześniej obserwował ją z pola. Jego twarzyczka była zbyt chuda, by móc nazwać go ładnym dzieckiem. Miał opaloną skórę koloru piaskowca, a jego oczy były chyba najbardziej błękitnymi oczami, jakie kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. Przyglądał się jej z powagą nie licującą z jego dziecinnym wyglądem. - Catherine. - Jesteś tu nowa. - Jego twarz rozjaśniła się niespotykanie pięknym uśmiechem. - Chcesz ze mną zbierać kwiaty? Zaskoczyła ją ta dziecięco bezpośrednia propozycja. - Nie miałam zamiaru zbierać kwiatów. Przyszłam tu, żeby się trochę poprzyglądać. - Powinnaś pójść na pole. To ci pomoże. Dzisiaj jest bardzo dobry rytm. Przyjrzała się drobnej twarzyczce dziecka. Rytm? Mówił tak, jakby czytał w jej myślach. - Co przez to rozumiesz? Ukląkł obok niej i przyłożył dłoń do ziemi. - Poczuj sama. Połóż tu swoją rękę. Zdumiona położyła dłoń na ziemi.

- Czujesz? - A co mam czuć? - Ziemia wzdycha, drży, oddając swoją duszę. - Duszę? - Kwiaty. Wszystko ma duszę. Chyba o tym wiesz? - Nie, nie wiedziałam. Kto ci o tym powiedział? Ksiądz? Pokręcił głową. - Nikt. Ale ja to wiem. Czujesz? Rzeczywiście czuła poruszenie pod dłonią, lecz z pewnością to tylko sprężyste źdźbła trawy, przygięte do ziemi, chciały wrócić na swoje miejsce. - Chyba nie. Zmarszczył czoło, wyraźnie rozczarowany. - Myślałem, że może należysz do tych, którzy od razu to czują. Ale nie martw się, za jakiś czas i ty poczujesz. Był tak komicznie poważny, że bezwiednie cały czas uśmiechała się do niego. - Jesteś tego taki pewny, że... - Zmykaj, Michel. Obejrzała się i zobaczyła Philippe'a zsiadającego z kasztana. Nigdy jeszcze nie widziała go w tak prostym stroju - był w znoszo­ nych brązowych butach do kolan, ciemnych spodniach i płóciennej koszuli, rozpiętej pod szyją. Michel skinął głową na znak, że słyszy, nie spuszczał jednak wzroku z twarzy Catherine. - Powinnaś teraz ze mną iść na pole. Zbieralibyśmy razem. Philippe uśmiechnął się pobłażliwie do dziecka. - To jest pani Vasaro, Michel. Nie będzie zbierać kwiatów. Mały zwrócił się do Catherine. - Jesteś pewna? Myślałem, że może ci się to spodoba. - Jest pewna. Wracaj na pole, Michel. Chłopiec zawahał się, uśmiechnął jeszcze raz, a po chwili zbiegał już z pagórka. Gdy dotarł na pole, przywitały go uśmiechy i dob­ roduszne żarty zbieraczy. Wkrótce pracował już razem z nimi.

- Przestraszyłem się, kiedy Manon powiedziała mi, że tak wcześnie wyszłaś z domu - stwierdził Philippe. - Powinnaś była wczoraj mnie uprzedzić, że chcesz rano pójść na spacer polami. - Nie wiedziałam, że będę chciała. Rano stanęłam przy oknie i zobaczyłam zbieraczy idących drogą... - Patrzyła teraz na Michela, który zbierał kwiaty ze zdumiewającą wprost biegłością. - To syn którejś z tych kobiet? - Michel? - Philippe potrząsnął głową. - On jest niczyj. Nadzorca znalazł go niemal martwego na polu różanym, kiedy miał dzień albo niewiele więcej. Najwyraźniej jego matka była zbieraczką. Urodziła go na polu i tam zostawiła. - Jak można coś takiego zrobić? - Catherine była wstrząśnięta. Dziecko... - Nie zawsze ludzie chcą mieć dzieci. Ta kobieta zapewne nie miała męża. - Philippe zapatrzył się w przestrzeń. - Przypuszczalnie była jedną ze zbieraczek z Włoch. Była wśród nich ciężarna kobieta, która zniknęła mniej więcej w tym samym czasie, kiedy znaleziono dziecko. - I nigdy nie wróciła? Pokręcił głową. - Nigdy. - Biedny chłopiec. - Z rozrzewnieniem popatrzyła na Michela. Ale wydaje się szczęśliwy. - A czemu miałby nie być szczęśliwy? Ma wszystko, czego mu potrzeba. Wybiera sobie rodzinę, z którą będzie mieszkał w danym sezonie, a ja dopłacam wtedy tym zbieraczom na jego wyżywienie i mieszkanie. - To bardzo szlachetne z twojej strony. - Obowiązkiem zarządcy Vasaro jest dbanie o pracowników. To niewiele kosztuje, a Michel pracuje równie wydajnie jak pozostali zbieracze. - Czy nie powinien się uczyć? - Posłałem go do księdza, żeby nauczył go czytać i pisać, ale po kilku lekcjach Michel nie chciał już tam chodzić. Lepiej czuje się na polu. Jest trochę opóźniony w rozwoju.

Spojrzała na Philippe'a z niedowierzaniem. - Nie zauważyłam, żeby coś z nim było nie tak. Wzruszył ramionami. - Jest inny niż reszta dzieci. Może dlatego, że jako noworodek przeleżał wiele godzin w polu. Zorientujesz się, kiedy lepiej go poznasz. On nie myśli tak jak wszyscy. - Praca na polu to ciężkie zajęcie dla dziecka. - Wszystkie tutejsze dzieci to robią. Poza tym Michel to lubi. Zresztą pracuje nie tylko na polu. Czasami pozwalam mu pomagać przy olejkach i pomadach. Może kiedyś bardzo nam się przydać. Myślę, że ma nos. - Oczywiście, że ma. Philippe zachichotał. - Mam na myśli „nos" do zapachów. Bardzo niewielu ludzi potrafi odpowiednio dobrać kompozycję substancji zapachowych. To wymaga niezwykle wrażliwego węchu i pewnego instynktu. - Skrzy­ wił się. - Niestety, ja nie mam ani jednego, ani drugiego. Dzięki Bogu, że szlachetnie urodzeni nie muszą tego mieć. - Ale chłopiec ma ten dar? - Augustine twierdzi, że tak. To nasz mistrz produkcji perfum. - To w Vasaro produkuje się też perfumy, a nie tylko hoduje kwiaty? - Ostatnio zajęliśmy się także produkcją. Dlaczego wytwórcy perfum z Paryża mają zgarniać ogromne dochody z naszej pracy? Przyjrzała się Philippe'owi uważnie. Na jego twarzy malował się entuzjazm. Nigdy jeszcze nie widziała go tak ożywionego. - To bardzo przedsiębiorcze posunięcie z twojej strony. - Kocham Vasaro - wyznał szczerze. - Chciałbym zapewnić mu rozkwit. - Zgrabnie dosiadł konia. - W związku z tym muszę skontrolować pracę zbieraczy na południowym polu. A może najpierw zawiozę cię do domu? Powinnaś zjeść śniadanie. Pokręciła głową i ponownie zapatrzyła się na pracujących w polu. - Chcę tu jeszcze zostać i popatrzeć, jak pracują. Zawahał się.

- Jesteś pewna, że... - Urwał, widząc jej zafascynowaną twarz. Eh bien, zabiorę cię stąd, jak będę wracał. - Zawrócił konia i zjechał ze wzgórza ku drodze. Catherine nawet nie zauważyła jego braku, pochłonięta obser­ wowaniem rytmu pracy, niemal transu zbieraczy zrywających kwiaty i wrzucających je do koszyków. Niektóre z koszy wypełniły się już i mężczyźni odnosili je i przesypywali z nich kwiaty do ogromnych beczek stojących na wozie. Potem wracali na pole i znowu wpadali w trans. - Catherine. Wołał ją mały Michel, machając do niej ręką. Jego opaloną twarz rozjaśniał uśmiech, oczy błyszczały w słońcu. Uniosła rękę i od­ wzajemniła pozdrowienie. Chłopiec jednak nadal dawał jakieś znaki. Najwyraźniej chciał, żeby przyszła na pole. Zawahała się i wolno pokręciła głową. Dostrzegłszy wyraz rozczarowania na jego twarzy, poczuła nagle wyrzuty sumienia. Co to ma za znaczenie, że jest panią Vasaro? Zerwała się i zdążyła zejść już do połowy wzgórza, nim do niej dotarło, że idzie w stronę chłopca. Doszła do drogi, przekroczyła ją i zaczęła iść przez pola kwiatów, nieśmiało uśmiechając się do zbieraczy, równie zdetono­ wanych jak ona sama. W końcu dotarła do rzędu, w którym stał Michel. - Chciałeś ze mną porozmawiać? Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Popatrz, pokażę ci, jak to się robi, a potem będziesz mogła spróbować sama. - Schylił się i powrócił do zbierania kwiatów pelargonii. - Nie chcę... To nieprawda. Chciała zbierać kwiaty, chciała być częścią tego rytmu, który łączył zbieraczy z kwiatami, chciała czuć w palcach mokre od rosy płatki. Chciała być częścią Vasaro. To przecież dlatego czuła tak nieprzepartą potrzebę wyjścia z domu. Dotąd nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz dziecko natychmiast wyczuło to doskonale.

- Jutro musisz włożyć kapelusz. Nie jesteś opalona tak jak inne kobiety i możesz doznać poparzenia - rzekł Michel, nie przerywając pracy. - Poza tym włóż drewniaki. Rano jest zawsze mokro od rosy. Zapamiętasz? - Zapamiętam. Przyglądała mu się uważnie, a potem zaczęła niezgrabnie zrywać kwiaty i wrzucać je do jego koszyka. Z początku praca szła jej wolno, lecz zajęcie wydało jej się niezwykle kojące i ożywiające zarazem. Mimo iż była to bezmyślna praca, zapach ziemi i kwiatów, ciepło słońca rozgrzewającego skórę i ruch fizyczny, do którego nie nawykła, sprawił, iż wkrótce zrobiło jej się gorąco i zabrakło jej tchu. Nie zdawała sobie sprawy, jak długo pracuje u boku Michela, ale pomarańczowoczerwone pelargonie zdążyły przepełnić już kosz, który został opróżniony i ponownie napełniony. Michel pracował obok niej w pełnej porozumienia ciszy. Jego zręczne paluszki niczym dzióbki ptasząt odrywały kwiaty od łodyg. Przesunęła się o całą długość rzędu, przeszła do kolejnego i sięgnęła po pierwszy kwiat. - Nie. - Mała, lecz twarda dłoń Michela nakryła niespodzianie jej rękę. - Wystarczy. Powinnaś już iść. Spojrzała na niego zaskoczona. - Słońce stoi już wysoko i jesteś zmęczona. - Nie, nie, czuję się doskonale. - Powinnaś już skończyć pracę. - Uśmiechnął się do niej promien­ nie. - Możesz tu przyjść jutro. To wielkie pole i na pewno dzisiaj nie skończymy. - Ale ja chcę zostać. - Już otrzymałaś to, czego potrzebowałaś. Zmarszczyła czoło. - Nie rozumiem... - Potrzebowałaś kwiatów, i teraz jesteś już spokojna. Nie możesz brać zbyt wiele, bo stracisz to, co osiągnęłaś. Musi być... - Zamyślił się, szukając słowa. - Równowaga. - Równowaga?

Powrócił do przerwanej pracy - Przyjdź jutro, Catherine. Przypatrywała mu się dobrą chwilę, niepewna, co robić. Mówił dziwne rzeczy, które jednak zdumiewająco korespondowały z jej odczuciami. Odwróciła się, przeszła wzdłuż szpaleru ogołoconych łodyg i weszła na wzgórze, kierując się do domu.

Nazajutrz Catherine wróciła na pole pelargonii, wybrała się tam także następnego ranka. W końcu zbieracze przenieśli się na pole różowych bois de roses. Z każdym dniem nabierała sil i lepiej wczuwała się w rytm pracy, coraz bardziej doceniając jej urok. Piątego dnia Michel pozwolił jej zostać aż do popołudnia. Kiedy wraz z nim wracała z pola w gromadzie zbieraczy, czuła rozpierającą dumę i ogromne zadowolenie. - Co robisz po pracy, Michel? - Czasami idę na spacer. Jak się pójdzie przez pola koło tego wzgórza, to można dojść do miejsca, z którego widać morze. Schylił się po różę, która wypadła komuś z koszyka, podniósł ją do nosa i głęboko wciągnął w nozdrza jej zapach. - A nieraz idę do monsieur Augustine'a. On czasem pozwala mi pomagać, kiedy robi próby z kompozycjami. Dzisiaj idę do niego pomagać przy maceracji. - Przy czym? - To zabieranie kwiatom zapachu. - Mogę iść z tobą? - Nie. Jeszcze nie. - Dlaczego? - To by cię zasmuciło. Na razie lepiej, żebyś tylko zbierała kwiaty. - Mogę poprosić monsieur Philippe'a, żeby mi pokazał. Przystanął i spojrzał na nią zakłopotany. - To by cię zasmuciło - powtórzył. - Jeszcze nie wiesz, ile ci dały kwiaty. Zabiorę cię tam w przyszłym tygodniu. Nie możesz zaczekać?

Catherine miała ochotę się sprzeciwić, ale po chwili namysłu przytaknęła. - Dobrze, zaczekam. - Dodała jednak stanowczo: - Ale tylko do przyszłego tygodnia, nie dłużej. Uśmiechnął się szeroko, a jego oczy zalśniły wdzięcznością. - Zaczynasz walczyć. Widzisz, ile zawdzięczasz kwiatom? Odwzajemniła uśmiech. - A jutro masz zabrać mnie tam, skąd widać morze. Przytaknął i pobiegł za rozciągniętą kolumną zbieraczy. - Do jutra, Catherine. - Pomachał ręką w stronę wysokiego, chudego jak tyka chłopca. - Hej, Donato, zaczekaj! Wzruszona odprowadzała go wzrokiem, aż dołączył do starszego chłopca. Michel czasami był psotnym, beztroskim dzieckiem, kiedy indziej znów wydawał się posiadać głęboką mądrość. Trudno byłoby jej powiedzieć, którego Michela lubi bardziej. - Catherine. Odwróciła się i zobaczyła siedzącego na koniu Philippe'a. Zaczer­ wieniła się, machinalnie ocierając dłonią spocone czoło. Nagle uświadomiła sobie, że jej suknia jest zakurzona i poplamiona trawą, a warkocz zaczyna się rozplatać. - Dzień dobry, Philippe. Jutro skończymy zbierać kwiaty na tym polu. Czyż te róże... - Chyba dość już tego, Catherine - przerwał jej. - Nie chciałem się wtrącać widząc, jak jesteś zadowolona, ale musisz pamiętać, że lada dzień staniesz się tu panią. Chyba nie chcesz, żeby zbieracze zapamiętali cię jako równą sobie? - A dlaczegóż by nie? - Nerwowo wytarła brudne dłonie w spód­ nicę sukni. - Oni muszą czuć respekt przed tobą. Wierz mi, spoufalanie się z nimi może być bardzo niekorzystne dla twojej przyszłej pozycji. - Wierzę ci, ale... Ja chcę to robić, Philippe. Uśmiechnął się bezradnie. Klasyczne rysy jego twarzy nabrały nowego uroku. - W takim razie nie ma rady, rzeczywiście musisz to robić. Piękne

kobiety zawsze robią to, co chcą. - Skłonił się dwornie. - A czy zgodzi się pani wrócić do domu na obiad, mademoiselle? Przytaknęła nieśmiało, upajając się spoglądaniem na niego, na jego czarujący uśmiech i podświetlone słońcem włosy, tworzące teraz jakby złocistą aureolę. - Ale ja... nie jestem piękna. - Oczywiście, że jesteś. Mam doskonały wzrok i wyczucie piękna i zapewniam cię, że mówię szczerą prawdę. - Wyciągnął do niej ramiona. - Chodź, piękna damo, zawiozę cię do domu. Była brudna, spocona, zmęczona, a jednak widząc, jak Philippe jej się przygląda, poczuła się nagle piękna. Piękna, czysta i tak młoda jak wtedy, gdy razem jechali powozem do Wersalu. Postąpiła krok w jego stronę, potem następny, a po chwili stała już obok kasztana. Philippe pochylił się, porwał ją w ramiona i posadził przed sobą na koniu, po czym chwycił lejce. - Oprzyj się o mnie. Nie bój się, nie spadniesz. Ja cię przytrzymam. Usiadła sztywno i nie poddawała się ruchom konia, gdy zwierzę pokłusowało drogą. Philippe przytrzymywał ją bardzo delikatnie, jednak przeniknął ją dziwny lęk. Nie ma się czego bać, powtarzała w duchu. To Philippe, delikatny, subtelny, miły i rycerski. Dlaczego więc się bała? Nie była tak napięta, gdy leżała naga w łóżku obok Francois Etcheleta. Lecz Francois Etcheleta nie było już w jej życiu. Teraz jej światem stało się Vasaro. Vasaro, kwiaty, mały Michel i Philippe, który był wcieleniem męskich cnót. Powoli, z wahaniem, oparła się o szeroki tors Philippe'a i próbowała się odprężyć, a on zmusił konia do szybszego biegu.

Kto mieszka w tym ślicznym domku? - zapytała rozmarzonym głosem Catherine, wskazując mały budynek u stóp skały, na której stali. Michel obojętnie popatrzył na niewielką, krytą strzechą chałupkę w cieniu cyprysów. - Nikt. To Maisonette des Fleurs.

- Chatka kwiatów? - Jest własnością monsieur Philippe'a. On często tu przychodzi. Michel pociągnął Catherine ku krawędzi skały i wskazał ręką w przeciwnym kierunku. - Tam jest morze. Dzisiaj ledwie je widać. Muszę przyprowadzić cię tutaj jeszcze raz, kiedy będzie lepsza widoczność. Catherine szybko odwróciła się we wskazanym przez Michela kierunku, osłaniając oczy daszkiem z dłoni. Chociaż mgiełka zasnuwająca góry i miasto Cannes zgęstniała i rozmyła kontury linii brzegowej, efekt wywołany przez przyćmione światło słońca igrające na wodzie i zmieniające kobaltowy błękit Morza Śródziemnego w odcień wypolerowanej stali wręcz zapierał dech. - I tak jest piękne. Juliette byłaby szczęśliwa mogąc je namalo­ wać. - Nagle zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu myślała o Juliette z łagodną tkliwością, bez gwałtownej potrzeby natychmias­ towego zobaczenia się z przyjaciółką. - Chciałabym, żeby Juliette mogła przyjechać do Vasaro. Moglibyśmy jej pokazać tyle pięknych zakątków, Michel. - Juliette jest twoją przyjaciółką? - Michel uniósł gałąź z ziemi i rzucił ją ze skały jak oszczep. - Ja mam wielu przyjaciół. - Wiem. A ja mam tylko jedną. Uśmiechnął się. - Masz jeszcze mnie. Odwzajemniła uśmiech. - To prawda. Mam dwoje przyjaciół. - Inni zbieracze też chętnie by się z tobą zaprzyjaźnili, ale wiedzą, że nie spodobałoby się to monsieur Philippe'owi. Catherine zdawała sobie sprawę, że Michel ma rację. - To nie w tym rzecz, że on nie chce, żebym się z nimi zaprzyjaźniła. On uważa, że to niewłaściwe, że pracuję w polu. - Monsieur Philippe nie rozumie kwiatów. - On jest dobrym człowiekiem - wzięła Philippe'a w obronę. I kocha Vasaro. Michel skinął głową.

- Nie powiedziałem, że nie jest dobrym człowiekiem. Wszyscy zbieracze uważają, że jest dobry i sprawiedliwy. Chciałem tylko powiedzieć, że on lubi kwiaty, ale ich nie rozumie. - Chwycił Catherine za rękę. - Chodź, chcę pobiegać. Roześmiała się bezradnie, lecz po chwili wahania dała się pociągnąć za rękę i biegła z zawrotną szybkością w dół zbocza, w stronę domu. Po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że Michel nie trzyma jej już za rękę, lecz nie przestała biec, poddając twarz ciepłym promieniom słońca i podmuchom wiatru rozwiewającym jej włosy i upajając się zapachem bergamot. Nie biegła tak od tamtej nocy w klasztorze, kiedy... Potknęła się, gdy stanęły jej przed oczami sceny rozgrywające się tamtej nocy. Poczuła ściskanie, niemal ból żołądka, który jednak nagle zniknął. Koszmar tamtej nocy miała już za sobą. Dzisiejszego pięknego popołudnia w Vasaro nic nie mogło wydać jej się bardziej odległe. Ta potworność nigdy nie zbliży się do Vasaro ani żyjących tu ludzi. A jeśli nawet tak się stanie, poradzi sobie z tym. Tym razem się nie podda. Ta myśl przyprawiła ją o tak wielkie wzburzenie, że aż zaskoczyło to ją samą. - Catherine, zostajesz w tyle! - zawołał Michel, prowokująco zerkając na nią przez ramię. - To nieprawda. Mylisz się. Już wysuwam się na czoło. - W paru susach zrównała się z nim, czując się tak młoda i pełna sił, że dałaby pewnie radę dobiec do Paryża i z powrotem. - Ścigamy się do pelargonii!

Mówiłem, że będzie ci smutno. - Michel z niepokojem wpatrywał się w ściągniętą bólem twarz Catherine, która obserwowała, jak mężczyźni wsypują zawartość kosza z różami do gęstej mieszaniny w ogromnym kotle. - Nie ma się czym smucić. Po prostu tego nie rozumiesz.

- One umierają. - To jest maceracja - wyjaśnił łagodnym tonem Michel. Kwiaty oddają swoje dusze. Nie widzisz, że tak jest lepiej? Gdyby zwiędły na polach, natychmiast zostałyby zwrócone ziemi, a w ten sposób mogą żyć dłużej. Perfumy bardzo długo zachowują zapach. Oczywiście, nie na wieki, ale monsieur Augustine mówi, że niektóre egipskie perfumy przechowały zapach przez tysiąc lat, a ja sam widziałem perfumowaną skórę, wyprawioną czterdzieści lat temu, która wciąż ma silny zapach. Kwiaty umierają, ale ich dusze żyją. Delikatne różowe kwiaty chwilę leżały w kotle, drżąc, na białoszarej powierzchni mieszaniny, by natychmiast stracić kolor, gdy zażywna kobieta wmieszała je pod powierzchnię za pomocą długiej drewnianej kopyści. Catherine nigdy dotąd nie myślała, że zbieranie kwiatów oznacza ich zabijanie, lecz teraz nie mogła oprzeć się temu wrażeniu. Michel delikatnie pociągnął ją za rękę. - Pokażę ci. - Poprowadził ją przez całe pomieszczenie do stołu, na którym stały rzędami kamionkowe dzbanki wypełnione gęstą mieszaniną. - To jest pomada kwiatowa. Powąchaj. Catherine pochyliła się i głęboko wciągnęła zapach w nozdrza. Miała wrażenie, że róże ożyły, wydzielając ten sam zapach, co na polach. - Rozumiesz teraz? Był tak zaniepokojony jej stanem, że Catherine szybko pokiwała głową i uśmiechnęła się. - Tak. Odetchnął z ulgą. - A teraz możesz przy mnie usiąść i popatrzeć, jak pracuję. Bo ty chyba nie chcesz tego robić? Pokręciła głową, przysiadając na niskim zydlu obok okna. Mogła ostatecznie uznać, że maceracja jest potrzebna, ale nie miała najmniejszej ochoty zmieniać tych świeżych, pięknych kwiatów w zbielałe, żałosne strzępki.

Mimo że okna były szeroko otwarte, w baraku panował straszliwy żar. Cztery kotły obficie parowały nad ogniem. Obok każdego kotła, przy którym stał mężczyzna lub kobieta z drewnianą kopyścią, leżała ogromna sterta kwiatów. - Co jest w tej mieszaninie? - zapytała Michela, gdy dorzucił łopatą kolejną porcję kwiatów do kotła. - Stopiony łój wołowy i smalec wieprzowy. Monsieur Philippe kupuje jedynie tłuszcze pierwszorzędnej jakości. Pomimo początkowej odrazy, musiała przyznać, że zafascynował ją ten proces. I ta praca także miała swój własny rytm, a im więcej kwiatów wsypywano do kremowej masy, tym silniejszy był jej zapach. Kiedy mieszanina stawała się za gęsta, szybko przecedzano ją przez sito, uwalniając z kwiatów pozbawionych już zapachu i robiąc miejsce nowym. Pozostałe na sicie płatki były następnie zanurzane we wrzącej wodzie i wyżymane pod prasą śrubową, by wycisnąć ostatnie krople, po czym do tłustej zupy w kotle wrzucano kolejną porcję kwiatów. - Jak długo to trwa? - Czasami wiele dni. Do chwili, kiedy tłuszcz nie może już wchłonąć więcej zapachu. - Michel dorzucił róż do kotła. - A potem jeszcze raz się ją przecedza i wlewa do tych kamionkowych dzbanów. Są wtedy lakowane i odstawiane do piwnicy. - I to właśnie ta pomada służy monsieur Augustine'owi do wyrobu perfum? Pokręcił głową. - Nie, do tego służy olejek absolutny. - A jaka jest różnica? - Pokażę ci później. - Zajrzał do kotła, po czym zmarszczył czoło, poważnie się nad czymś zastanawiając. - To musi jeszcze raz przejść przez sito. Michel cały czas mi coś pokazuje, pomyślała z czułym roz­ bawieniem. Drogę nad morze, sposób zrywania kwiatów, rytm zbieraczy na polach. Nigdy nie opisywał tego, co mógł zademon­ strować. Nigdy nie mówił jej o czymś, co mogła poznać sama.

Lecz w przyszłości maceracja będzie z pewnością tym jedynym obowiązkiem związanym z zarządzaniem Vasaro, który z przyjem­ nością zostawi Philippe'owi.

Philippe, niepokoję się o Juliette. - Catherine podniosła kielich z winem do ust. - Nie miałeś żadnych wieści z Paryża? - Po przyjeździe posłałem wiadomość Jeanowi Marcowi, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Nie powinnaś martwić się o Juliette. Wiesz, że Jean Marc zapewni jej bezpieczeństwo. O Boże, przecież kiedyś sądziła, że Abbaye de la Reine również było bezpieczne od wszelkiego zła. Zadrżała i odstawiła kieliszek na stół. - Nie wolno było zostawiać jej w Paryżu. Powinnam była ją zmusić, żeby przyjechała tu z nami. Philippe roześmiał się. - Zmusić Juliette? - Ona wcale nie jest taka nieugięta. - Catherine zmarszczyła nos. - Trzeba tylko się uprzeć i nie ustępować. Nie wiem, czemu nie pobiegłam za nią, kiedy wyskoczyła z powozu. - Nie czułaś się wtedy zbyt dobrze. Catherine zapatrzyła się w kieliszek z winem. Trudno było jej uwierzyć, że jest tą samą zranioną, zdruzgotaną kobietą, która przed miesiącem wyjeżdżała z Paryża. Nie była już ani tą kobietą, ani nieśmiałą dziewczyną zgwałconą w klasztorze. Vasaro całkowicie ją odmieniło. - Tak, pamiętam. Ale teraz jestem już zupełnie zdrowa i musimy pomyśleć o Juliette. Napisz do Jeana Marca i poproś go, żeby natychmiast przysłał Juliette tutaj, do nas. - A jeśli ona nie zechce przyjechać? - Będę musiała pojechać do Paryża i ją tu przywieźć - oznajmiła cichym głosem Catherine. - W Paryżu grozi jej niebezpieczeństwo. Nie chcę, żeby coś jej się stało. Uśmiechnął się i uniósł kieliszek w niemym toaście.

- Jutro napiszę do Jeana Marca. Nie wyobrażam sobie pracy bez twojej obecności w Vasaro. Zdążyłem się już do niej przyzwyczaić. Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła, gdy obdarzył ją urokliwym uśmiechem. Jego niebieskie oczy lśniły radością i słodyczą. Ona również zdążyła się już do niego przyzwyczaić, a jej wcześniejsze uwielbienie dla Philippe'a stopniowo przechodziło w coś głębszego, spokojniejsze­ go, chociaż wciąż czuła zmieszanie, kiedy tylko się do niej uśmiechnął. Szybko opuściła wzrok, lecz gdy ponownie podnosiła kielich do ust, jej ręka drżała. - Chciałabym poprosić księdza, by przyjeżdżał do Vasaro raz w tygodniu i uczył niektóre dzieci zbieraczy czytać i pisać. - Nie zgodzi się na to. Twierdzi, że uczenie dzieci wieśniaków sprawia, że są potem niezadowolone ze swego losu - rzekł Philippe. - A ja się z nim zgadzam, Catherine. Jaki użytek mogliby potem zrobić ze swej wiedzy? - Wiedza zawsze się na coś w życiu przyda. Pokręcił głową. - Nie masz racji. Robisz błąd. - Może, ale jest to błąd, który chcę popełnić. - Catherine zauważyła, że Philippe zasępił się i szybko dodała: - Bardzo sobie cenię twoją opinię, Philippe. Przykro mi, jeśli cię uraziłam. Rysy Philippe'a złagodniały. - Ksiądz ci odmówi. Będziesz musiała znaleźć innego nauczyciela. - To nie musi rozpocząć się natychmiast. Znajdziemy kogoś. - Oby tylko nie przyszło ci do głowy zlecić to zadanie mnie skrzywił się Philippe. - Nie mam głowy do nauki, a już zupełnie nie nadaję się na nauczyciela. Znowu wszystko jest dobrze między nami, pomyślała z ulgą Catherine. - Nikt nie umie robić wszystkiego doskonale. Ty na przykład znakomicie zarządzasz Vasaro. - Bo kocham te ziemie. - Ich spojrzenia spotkały się. - Tak jak i ty, Catherine. Dopóki nie przyjechałaś, nie wiedziałem, jak wiele tracę nie mogąc z nikim dzielić mojej miłości do Vasaro.

Pokiwała głową. Przepełniała ją nieśmiała radość. Vasaro i Philippe. Każdego dnia dowiadywała się nowych, cudownych rzeczy na ich temat.

Essence absolue. - Michel uśmiechnął się triumfalnie do Catherine przez całą długość niewielkiego laboratorium monsieur Augustine'a. Na polecenie monsieur Augustine'a Michel przyniósł z piwnicy dzban pomady jaśminowej, ogrzał go w nakrytym naczyniu, roz­ cieńczył alkoholem i zamieszał. Następnie wyniósł naczynie z po­ wrotem do piwnicy, by ochłodzić jego zawartość, a kiedy z pomady oddzieliły się nierozpuszczalne składniki, wsączył alkohol do małej buteleczki. - Powąchaj. - Przysunął flakonik do jej nosa. Zapach był ostry, gryzący i nie przypominał słodkiego zapachu kwiatów. - To nie perfumy. - To olejek absolutny. Esencja. Tak jak Vasaro jest esencją. Przesączył alkohol przez gazę, a następnie poddał destylacji w mie­ dzianym alembiku ustawionym na wolnym ogniu. Po tej operacji pozostała jeszcze mniejsza ilość cieczy, której zapach był jeszcze mocniejszy i bardziej nieprzyjemny. - Pachnie okropnie - powiedziała Catherine, wykrzywiając się pociesznie. - Poczekaj! - Michel ostrożnie wlał pojedynczą kroplę do garnka z kwartą alkoholu i łagodnie zamieszał. - Jaśmin! - Nagle całe pomieszczenie wypełnił zapach jaśminu. Nie jednego kwiatu, ale całego pola jaśminu. - Widzisz, koło się zamyka. Zapach ziemi, kwiaty, zapach kwiatów, esencja i znowu zapach. - I Vasaro jako essence absolue. Michel skinął głową. - Teraz, kiedy wiesz, że zapach się odradza, nie smucisz się już tak z powodu maceracji, prawda? Ten przykry zabieg sprawia tylko,

że jest mocniejszy niż kiedykolwiek. - Przyjrzał się jej z niepo­ kojem. - Rozumiesz, Catherine? Uśmiechnęła się. - Rozumiem, Michel. Mocniejszy niż kiedykolwiek. - Z czułością patrzyła nań, gdy lakował maleńką fiolkę z olejkiem i ostrożnie odkładał na długi stół w laboratorium monsieur Augustine'a, obok innych podobnych fiolek czekających już na mistrza produkcji perfum.

Morze było niesamowicie, głęboko niebieskie, a góry wydawały się tak bliskie, że Catherine miała wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by złapać garść śniegu pokrywającego ich szczyty. Oparłszy się o występ na stromej ścianie skalnej, westchnęła z radością. Takie piękno było również essence absolue, wydawało się rozchodzić magicznymi kręgami, by wywrzeć niezapomniane wrażenie na każdym, kto na nie patrzył. - Michel, dlaczego przestałeś uczęszczać na lekcje do księdza? Wzruszył ramionami. - Nie lubiłem go. - Nauka jest bardzo ważna. Powinieneś był mimo wszystko chodzić do niego, dopóki monsieur Philippe był gotów płacić za lekcje. - Ksiądz mówił, że jestem dzieckiem grzechu, a moja matka była dziwką. Catherine poczuła nagły przypływ gniewu. - Ty też tak myślałeś? - Nie. Wiem, że moja mama była zbieraczką kwiatów, a ja nie noszę w sobie więcej grzechu niż ktokolwiek inny. Ale byłem wtedy bardzo nieszczęśliwy. Pod wpływem nagłego impulsu zapytała: - A chcesz, żebym ja cię uczyła? Nie jestem taka mądra jak ksiądz, ale... - Jesteś o wiele mądrzejsza, ponieważ rozumiesz kwiaty. - Michel zastanawiał się chwilę, wreszcie jego twarz rozjaśniła się w radosnym

uśmiechu. - Bardzo by mi pomogło, gdybym umiał pisać. Wtedy mógłbym zapisać, jakie składniki trzeba zmieszać, i nie musiałbym polegać na monsieur Augustinie. On jest bardzo miłym człowiekiem, ale myśli tylko o swoich kompozycjach. - Przyjdź jutro wieczorem, to zaczniemy naukę. Opalone policzki Michela zabarwił rumieniec podniecenia. - Jesteś pewna, że monsieur Philippe ci pozwoli? - A dlaczego miałby się temu sprzeciwiać? Sam mi powiedział, że twój nos któregoś dnia może przydać się w Vasaro. Odwrócił wzrok i powiedział cicho: - On nie lubi, jak spędzasz czas ze mną. - Nonsens. Potrząsnął głową. - On nie lubi... - Zamilkł na chwilę. - Myślę, że on uważa, że jestem... niemiły. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Mylisz się. - Jednak nagle przypomniała sobie skrępowanie Philippe'a tego pierwszego ranka, gdy rozmawiali o Michelu. Philippe musi cię lepiej poznać. Przyjdź do domu jutro o szóstej wieczorem. Promienny uśmiech odegnał frasunek z twarzy Michela. - Nauczysz mnie czytać książki o perfumach, które są w szafie monsieur Augustine'a? - Oczywiście, te i inne, które tylko znajdę w domu. Jestem pewna, że twoje zainteresowanie pomoże... - Urwała, gdy jej wzrok padł na małą, krytą strzechą chatkę w cieniu cyprysów. - Popatrz, koń Philippe'a! Kasztan był przywiązany do drzewa nie opodal drzwi do chatki, którą Michel nazwał Maisonette des Fleurs. - Musi być w środku. Chodźmy do niego. - Zaczęła zbiegać ze stromego wzgórza w stronę chaty. Chodź, Michel, pójdziemy powiedzieć mu „dzień dobry". - Nie! - krzyknął ostro Michel, lecz Catherine nie zwróciła na to uwagi. Michel zawsze bał się urazić Philippe'a, ale nawet jeśli Philippe był teraz zajęty, na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że wpadną na chwilę.

- Catherine, nie! Będzie zły! Zapukała, a nie słysząc zaproszenia, otworzyła drzwi. - Philippe, czemu nie powiedziałeś mi, że... Słowa zamarły jej na ustach. Był nagi. Pochylał się nad siennikiem, na którym rozsypane były kwiaty... a jego biodra unosiły się w ten sam obrzydliwie znajomy sposób. Usłyszała, jak Philippe wymamrotał przekleństwo i spojrzał na nią. Leżąca pod nim kobieta krzyknęła, unosząc biodra do góry. Lenore. Ta kobieta nazywała się Lenore. Catherine często przyglądała się jej na polu, podziwiając jej piękne brązowe włosy. Teraz Philippe trzymał ręce w tych włosach, a ona oplatała nogami jego nagie ciało. - Philippe - wyszeptała Catherine. Grobowiec! Pchnięcie biodrami. Ból. Wstyd. - Nie! - Krzyknęła i pędem wybiegła na dwór. - Catherine, wracaj! - zawołał Philippe. Ledwie zauważyła Michela, przebiegając obok niego, i popędziła pod skaliste urwisko. Łzy ciurkiem płynęły jej po policzkach. Philippe. Grobowiec. Ludzie bez twarzy. Nie, nie tutaj. Nie w Vasaro. Usłyszała, jak Michel ją woła, lecz nie zatrzymała się. Wstrząsał nią szloch. Nie wiedziała już, dokąd biegnie. Grobowiec! Czuła, że za chwilę upadnie. Pulsujący ból przeszył jej skroń. Michel krzyczał. A może to ona krzyczała? Coś ciepłego płynęło jej po udach. Krew! Ogarnęła ją ciemność.

16

Z i e l o n e oczy błyszczące gniewem. Catherine pamiętała to gniewne spojrzenie i dotyk twardych ramion. Poruszyła się; gwałtowny ból przeszył jej czaszkę. - Leż spokojnie - rzekł Francois, przyglądając się jej uważnie. - Znów jesteś na mnie zły. - Nie na ciebie - odparł ochrypłym głosem. - Nie tym razem. Staraj się leżeć spokojnie. Jean Marc pojechał do Grasse po lekarza. - Jean Marc... - Przecież Jean Marc jest w Paryżu. Jest w Paryżu i chroni Juliette. Nie wolno mu jej opuścić. - Nie, Francois, on nie może... Nie dokończyła myśli i ponownie zapadła się w ciemność.

Catherine powoli podniosła powieki i ujrzała cudownie znajome, roziskrzone brązowe oczy. - Juliette? - wyszeptała. - Tak, to ja. - Juliette uśmiechnęła się do przyjaciółki, zanurzyła ściereczkę w misie stojącej na stoliku obok łóżka i delikatnie przetarła skronie Catherine zimną wodą. - Czas już, żebyś się obudziła. Spisz od dwóch dni i zaczynamy się niepokoić. - Jesteś tutaj. - Catherine uścisnęła dłoń Juliette, lecz po chwili

zmarszczyła czoło, zaniepokojona. - Coś się zmieniło. Twoje włosy... chorowałaś? - Nie, po prostu mi przeszkadzały, więc je obcięłam. To ty jesteś chora. - Tak? Cieszę się, że tu jesteś. Tu jest tak pięknie. Będziesz mogła namalować morze... - To później. Najpierw muszę zadbać o to, żebyś wyzdrowiała. - Prawda, mówiłaś, że jestem chora. - Catherine przypomniała sobie nagle potworny ból w krzyżu i ramionach i stanęły jej przed oczami wydarzenia sprzed dwóch dni. - Miałam krwotok... Juliette zacisnęła wargi. - Potknęłaś się o kamienie i stoczyłaś po zboczu. - Urwała. Straciłaś dziecko. Catherine przeniknął zimny dreszcz. - Dziecko? - To jeszcze nie wiedziałaś? - Juliette zamilkła na chwilę. - Byłaś w ciąży. Catherine zamknęła oczy, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Grobowiec. Dziecko poczęte w grobowcu wydarło się z jej ciała, tak jak ci mężczyźni wdarli się w nie. - Powinnam była się domyślić - wyszeptała w końcu. - Nie myślałam o tym. A może po prostu nie chciałam przyjąć tego do wiadomości. - Otworzyła oczy. - A ty wiedziałaś, Juliette? To dlatego zmusiłaś mnie, żebym poślubiła Francois? Juliette przytaknęła. - Wszyscy o tym wiedzieliście. Powinniście byli mi powiedzieć. - Byłaś chora. Postąpiliśmy tak, jak naszym zdaniem było najlepiej dla ciebie. - To jest moje ciało, moje życie. Powinnam była mieć moż­ liwość dokonania wyboru. - Urwała przerażona. - Philippe też wiedział... Juliette wymamrotała pod nosem przekleństwo. - Myślałam, że zabiję Philippe'a, kiedy zobaczyliśmy cię na tym wozie.

- Wozie? - Philippe bał się wieźć ciebie tutaj na koniu, więc przyjechał do domu po wóz. Jean Marc, Francois i ja akurat tu przybyliśmy. Zielone oczy błyszczące gniewem. jest

Pamiętam Francois. Zaniósł cię na górę, a Jean Marc i Philippe pojechali po lekarza. Ale dlaczego Francois jest tutaj? To długa historia. - Juliette skrzywiła się. - Jean Marc wcale nie z tego zadowolony. Porozmawiamy o tym później.

- Dobrze. - Catherine nie chciała rozmawiać teraz o tym, z czego Jean Marc był niezadowolony. Miała wrażenie, że z każdym wypowiadanym słowem traci siły. - Gdzie jest teraz Jean Marc? - Pojechał z Francois do Cannes zobaczyć, czy jego statek przypłynął już z Marsylii. Przed wyjazdem z Paryża Jean Marc posłał wiadomość do swojego agenta, prosząc go, żeby wyprawił... - Juliette zawiesiła głos i pokręciła głową. - Znowu zapadasz w sen. Lekarz powiedział, że przez kilka dni będziesz potrzebowała dużo snu. Zostawię cię teraz i pozwolę ci odpocząć. - Zawahała się. - Philippe chce się z tobą zobaczyć, Catherine. Catherine zamarła. - Proszę... nie. Nie teraz. Juliette z satysfakcją pokiwała głową. - Rozumiem cię. Ten chutliwy idiota nie zasługuje na to, by cię widzieć. - To ty wiesz? - O, tak, Philippe łkał jak dziecko, kiedy przywiózł cię do domu. Jest pawiem i kobieciarzem, ale na szczęście szczerym. - Juliette krzepiącym gestem uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Ale jest tu chłopiec, z którym powinnaś się zobaczyć, jak tylko ci się polepszy. Cały czas siedzi skulony przed drzwiami, a Philippe złości się, że co chwila potyka się o niego. - Michel. - Nagły przypływ ciepłych uczuć odegnał przejmujący chłód. - Tak, bardzo chcę zobaczyć się z Michelem. Zamknęła oczy i ponownie zapadła w głęboki sen.

S p a ł a spokojnie aż do świtu, a gdy się obudziła, od razu zdała sobie sprawę, że nie jest w pokoju sama. Stężała z napięcia, badając wzrokiem półmrok. - Juliette? - To ja. - Na środku pokoju, na dywanie z Aubusson, po turecku siedział Michel. - Juliette pozwoliła mi tutaj wejść, kiedy powiedzia­ łem jej, że i tak nie odejdę. - Spojrzał na nią niemal z wyrzutem. Przestraszyłaś mnie. Myślałem, że umierasz. - Przepraszam. Nie miałam zamiaru umierać. - Uśmiechnęła się. - Bardzo się cieszę, że cię widzę, ale przecież powinieneś teraz spać. Przysiadł obok łóżka podparłszy brodę na rękach. - Nie powinienem był cię tam zabierać. Ale chciałem, żebyś zobaczyła morze, kiedy jest piękne. - Było piękne. - Czule pogładziła go po czarnych lokach. - To nie twoja wina, że to mi się przydarzyło. Zobaczyłam coś... - zrobiła pauzę - co mnie zasmuciło. - Monsieur Philippe'a i Lenore w łóżku. Catherine popatrzyła na niego uważnie. - Wiedziałeś, że oni będą... - zadrżała z odrazy. - To robić? - Monsieur zawsze zabiera kobiety do Maisonette des Fleurs, kiedy chce iść z nimi do łóżka. - Więc to nie zdarzyło się pierwszy raz? Zmusza zbieraczki, żeby z nim... - Nie - zaprzeczył Michel. - Kobiety chcą z nim tam chodzić. On jest dla nich miły, a one z radością pozwalają mu cieszyć się sobą. - Z radością? - Catherine przełknęła z trudem. - To wcale nie jest radosne. Michel zmarszczył czoło, zakłopotany. - Większość kobiet i mężczyzn pracujących na polu uważa, że jest. - Położył swą małą dłoń na jej ramieniu. - Jest mi bardzo smutno, że straciłaś dziecko. Na pewno bardzo byś je kochała. Czy umiałaby kochać dziecko poczęte w tak straszliwych okolicz-

nościach? Nie dowie się tego już nigdy. Ta myśl ogromnie ją zasmuciła. Każde dziecko przychodzące na świat zasługuje na miłość. - Moja mama mnie nie kochała - wyszeptał Michel. - Chciała, żebym umarł. - Nie - zaprotestowała łagodnie Catherine. - Na pewno była tylko przerażona i nie wiedziała, co ma zrobić. Michel pokręcił głową. - Ona mnie nie chciała. Nigdy tu nie wróciła. Myślę, że bała się, że monsieur Philippe będzie zły. - Dlatego, że cię zostawiła na polu? Potrząsnął głową, zasłaniając oczy czarnymi rzęsami. - Dlatego, że nie wzięła mnie z sobą. Wszystkie kobiety muszą zabierać z sobą swoje dzieci. On daje im dużo pieniędzy, a one wiedzą, że muszą zabrać dziecko. Moja mama go oszukała. Catherine mocno ścisnęła dłoń chłopca. - Nie rozumiem, Michel. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Moja mama była jedną z kobiet, które poszły z monsieur Philippe'em do Maisonette des Fleurs. - Boże - wyszeptała. Michel był dzieckiem Philippe'a!!! - Skąd wiesz? Wzruszył ramionami. - Wszyscy zbieracze wiedzą. Większość kobiet pracowała tu, zanim się urodziłem. One wiedzą, że moja mama oszukała monsieur Philippe'a. - Oszukała? Co ty mówisz? Zostawiła noworodka na polu, żeby umarł, a on nawet nie uznał... - Urwała, zorientowawszy się, że Michel przypatruje się jej zdumiony. - Jeśli ktoś tu został oszukany, to z pewnością nie był to twój ojciec. - Mój ojciec. - Powtórzył to słowo, jakby było mu zupełnie obce. - Masz na myśli monsieur Philippe'a. - On jest twoim ojcem. Michel pokręcił głową. - To monsieur Philippe.

Czyż mogła winić go za taki stosunek do ojca? Wychował się wśród ludzi, którzy uznawali, że jako ich pan Philippe ma prawo zapłodnić kobietę, którą sobie wybierze, a potem oczekiwać pochwał za odprawienie jej z dużą sumą pieniędzy. Jego dziecko pracowało na polu, a on nie poświęcał mu większej uwagi niż innym pracow­ nikom i nie poczuwał się do winy, gdy ksiądz nazywał Michela dzieckiem grzechu, a jego matkę - dziwką. Czuła, że wzbiera w niej gwałtowny gniew. Przysunęła się do Michela i ucałowała go we włosy. - Masz rację, to monsieur Philippe. On nie jest twojem ojcem. Nie potrzebujesz go. - Wiem. Mam swoje kwiaty. Poczuła piekące łzy pod powiekami. Michel miał swoje kwiaty. Ona miała Vasaro. Juliette - swoje malowanie. Zainteresowania, które koiły ból i poczucie osamotnienia... Ale czyż każde z nich nie zasługiwało na coś więcej? - I będziesz je miał, i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy. - Nie potrzebuję nic więcej. - Będziesz miał coś więcej. - Czule zmierzwiła jego włosy. - A teraz idź już się położyć i daj mi spać. Mam jutro wiele rzeczy do zrobienia. Zmarszczył brwi. - Słyszałem, jak lekarz mówił mademoiselle, że powinnaś leżeć w łóżku jeszcze przez dwa tygodnie. - Mam już dosyć tego, że wszyscy mówią mi, co jest dla mnie najlepsze. Wiem, że kierują nimi szlachetne pobudki, ale to się musi skończyć. Przyjdziesz do mnie po południu? Skinął głową. - Tak. Jak skończę pracę. - Nie, nie idź na pole. Nie musisz... - Urwała. Michel uwielbiał zbieranie kwiatów, tak zresztą jak i wszystkie etapy uwieczniania ich zapachu. Nie powinna narzucać mu własnej woli tylko dlatego, że była teraz wzburzona. Przecież i ona co dzień chodziła na pola, bo taki był jej wybór. Michel jednak nigdy nie miał wyboru. - Dobrze. W takim razie przyjdź, jak skończysz.

Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. - Przyniosę ci kwiaty. W każdym pokoju powinny być kwiaty. - Dobrze. Odprowadziła go wzrokiem. Był taki mały, zawadiacki, bezbronny, a jednak miał zdumiewającą u tak małego dziecka moc ducha. Był synem, z którego powinien być dumny każdy ojciec, a Philippe odrzucił go tak samo jak matka. Gdy zamknęły się za nim drzwi, szczelnie otuliła się kołdrą. Smutek powrócił z jeszcze większą siłą. Teraz żałowała już nie tylko zmarłego dziecka, które tak krótko żyło w jej łonie, ale i czegoś drogiego i jasnego, co towarzyszyło jej od wczesnego dzieciństwa. Czy Philippe, którego adorowała, kiedykolwiek istniał naprawdę, czy też zmienił się tak strasznie, jak zmienił się cały świat? Czuła, że po policzkach płyną jej łzy, i nie starała się ich powstrzymać. Zegnała swoje marzenia.

CO ty wyprawiasz? - Juliette w osłupieniu patrzyła na wolno zstępującą ze schodów Catherine. - Wracaj do łóżka. Lekarz powiedział... - Czuję się doskonale - przerwała jej Catherine i skrzywiła się. Nie, to nieprawda. Jestem tak słaba, że ubranie się zajęło mi co najmniej godzinę. - Powinnaś była mnie zawołać. Catherine spojrzała wymownie na przyjaciółkę. - Po co? Przecież wiem, jak to się robi. Tylko że to trochę trwało. - Jesteś zbyt słaba, żeby... - Juliette urwała i zagryzła wargi. Znowu popełniam ten sam błąd. Obiecałam sobie, że nie będę cię zadręczać swoją opiekuńczością, i właśnie złamałam tę obietnicę. Zmrużyła oko. - Ale to twoja wina. Czego mogłaś się spodziewać, skoro wyglądasz tak, jakby przejechał cię powóz? Catherine uśmiechnęła się. - Tak też się czuję. I to ciężki powóz, taki jak berlinka, w której

Cecile de Montard wyjeżdżała z klasztoru tamtego... - Urwała i głęboko zaczerpnęła tchu, po czym zmieniła temat. - Gdzie Philippe? Chciałabym się z nim zobaczyć. - Poszedł na pole. - Które? Juliette wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. - Chyba na północne. Zostało tam jeszcze mnóstwo kwiatów do zebrania. Catherine ruszyła do drzwi. - Zaraz wrócę, Juliette. - Poczekaj. Sprowadzę wóz. - Wóz? - Catherine roześmiała się. - Żeby podjechać na pole? Przecież to niewiele ponad milę stąd. Dwa dni temu pracowałam na tym polu od świtu do późnego popołudnia. - Philippe mówił nam o tym. - Juliette z pewnym smutkiem we wzroku przyjrzała się opalonej na złoty brąz twarzy i szczupłej, zręcznej sylwetce Catherine. - Wyglądasz... tak jakoś inaczej. - Jestem silniejsza. Vasaro mi służy. - Widzę. - Juliette odwróciła się gwałtownie. - No cóż, skoro nie udaje mi się przemówić ci do rozsądku, pójdę po swój szkicownik. Masz rację, tu jest mnóstwo pięknych miejsc. Catherine miała niejasne przeczucie, że w jakiś sposób uraziła Juliette. - Juliette, co... - Biegnij na pole, skoro tak chcesz. Ale nie spodziewaj się, że się tobą zajmę, jeśli upadniesz w drodze do domu. - Juliette zaczęła szybko wstępować na schody. - Będę zajęta szkicowaniem. - Wcale się tego nie spodziewam. - Catherine ze ściśniętym sercem patrzyła za odchodzącą przyjaciółką. - Wrócę niebawem. Juliette skinęła głową i patrząc przez ramię na przyjaciółkę, zapytała: - Dlaczego tu jeszcze stoisz? Wiesz, że będę się niepokoić, dopóki nie wrócisz. Była to typowa dla Juliette szorstka czułość, z którą tysiące razy

zwracała się do niej w klasztorze. Catherine zatęskniła nagle do dni wspólnego dzieciństwa. Nie, to nie było wspólne dzieciństwo. To ona była dzieckiem. Juliette zawsze postrzegała życie takim, jakie jest. - Nie martw się. Naprawdę czuję się na siłach pójść na pole. - Wiem. - Przez chwilę Catherine zdawało się, że dostrzegła w oczach Juliette łzy. - Wiem, że tak jest. - Nie czekając na odpowiedź, wbiegła po schodach na górę. Catherine dobrą chwilę stała ze wzrokiem utkwionym w punkt, gdzie zniknęła Juliette. Może powinna teraz pójść za przyjaciółką i zapytać ją, czemu jest taka dziwna? Postanowiła jednak tego nie robić. Juliette najwyraźniej była bliska płaczu i nie życzyła sobie, by ktokolwiek widział ją w chwili słabości. Porozmawia z nią później. Powoli odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła z domu w po­ szukiwaniu Philippe'a.

Spostrzegłszy Catherine, Philippe zeskoczył z konia i wybiegł jej na spotkanie, uśmiechając się promiennie. - Catherine, świetnie wyglądasz. Bałem się, że będziesz... - Słowa zamarły mu na ustach, gdy zobaczył wyraz jej twarzy. - Wiem, że byłaś zaszokowana tym, co zobaczyłaś, ale zechciej zrozumieć... Lenore jest uroczą kobietką, ale nic dla mnie nie znaczy. Mężczyzna musi mieć tego rodzaju rozrywki. - Musi? - Catherine przyjrzała mu się spod zmrużonych powiek. Rzeczywiście niepokoił się o nią, lecz najwyraźniej nie przejmował się tym, w jakiej sytuacji go przyłapała. Philippe nie był potworem, jednak nie miał też w sobie nic z młodego boga, którego czciła i wielbiła. Miał swoje wady, tak jak wszyscy, lecz jednej z nich nie potrafiła mu darować. - Nie wiem, co musisz robić z kobietami, Philippe, ale wiem na pewno, że mężczyzna powinien umieć przyjąć na siebie odpowiedzialność, kiedy w wyniku tego, co robi, przychodzi na świat dziecko. - Ależ Lenore wcale nie spodziewa się dziecka. Co ci przyszło do głowy? - Osłupiał.

- Chodzi o Michela. - O Michela? Nie sądziłem, że on o tym wie. - Philippe zamyślił się. - Pewnie któraś ze zbieraczek powiedziała mu coś o matce. - Michel jest twoim synem. Jak możesz traktować go tak, jakby nic dla ciebie nie znaczył? Tępo patrzył w przestrzeń. - Nie można zarzucić mi, że nie jestem hojny. - Byłoby to bardzo szlachetne, gdyby Michel był synem innego mężczyzny, ale on jest twoim synem. - Posłuchaj, Catherine. Dobrze wiesz, że nie pochodzę z bogatej rodziny i kiedy Jean Marc zaproponował mi tę posadę, przyjąłem to jak dar niebios. Nie mogłem pozwolić, by kręciło się tu całe mnóstwo bękartów - wyznał z brutalną szczerością. - Jean Marc nigdy by się na to nie zgodził. Wiedziałem, że skoro uczynił mnie zarządcą Vasaro, muszę postępować niezwykle rozważnie. - Więc za każdym razem, kiedy kobieta zachodziła z tobą w ciążę, dawałeś jej pieniądze i odprawiałeś ją. - Albo wydawałem za mąż za któregoś ze zbieraczy. Boże Święty, nie było ich znowu tak wiele. - Philippe wyraźnie pobladł, lecz jego twarz nie wyrażała skruchy. - Catherine, jesteś zbyt niewinna, żeby roztrząsać te problemy. Tak się załatwia takie sprawy. Nikogo nie skrzywdziłem. Te kobiety były zadowolone, gdy dostawały pieniądze, i chętnie odchodziły. - A Michel? - Wszyscy w Vasaro się nim opiekują. - Wszyscy, z wyjątkiem ciebie. - Mówiłem ci już, że hojnie wynagradzam rodzinę, z którą Michel chce... - Przestań - przerwała mu. - To nie wystarczy. Zamilkł, przypatrując się jej ze smutkiem. - Raz czy dwa próbowałem porozmawiać z Michelem, ale w jego obecności czuję się nieswojo. On jest... - Niepodobny do innych dzieci? - dokończyła, przypatrując mu się z niedowierzaniem. - Nic dziwnego.

- Nie potrafię go zrozumieć. Nagle zabrzmiały jej w uszach słowa Michela. Monsieur Philippe lubi kwiaty, ale ich nie rozumie. - To wielka szkoda, bo sądzę, że on rozumie ciebie bardzo dobrze. - Co zamierzasz zrobić? - Próbował się uśmiechnąć. - Pewnie powiesz o tym Jeanowi Marcowi? Wiesz, że on odeśle mnie z Vasaro. - Nie. Nie mam zamiaru mówić mu o tym. Na twarzy Philippe'a odmalowała się ogromna ulga. - To bardzo szlachetnie z twojej strony. - Nie powiem o tym nikomu. Kochasz Vasaro i dobrze wywiązu­ jesz się z obowiązków zarządcy. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Ale na razie nie mogę znieść twojego widoku. Chcę, żebyś wyjechał stąd na jakiś czas. - Dokąd? - Dokądkolwiek. Jedź na pół roku do swojej matki i sióstr. Wyjedź jeszcze dzisiaj. - Ale będę ci potrzebny w Vasaro. Nie masz przecież pojęcia nawet o jednej dziesiątej tego, co trzeba wiedzieć, by zarządzać majątkiem. - Więc dowiem się od monsieur Augustine'a, zbieraczy i Miche­ la. - Zrobiła pauzę. - A kiedy wrócisz, Michel będzie mieszkał w rezydencji i pobierał edukację, którą ty winieneś był mu zapewnić. - Ale przecież syn prostej zbieraczki nie będzie dobrze się czuł w... - Widząc, jak tężeją rysy jej twarzy, stwierdził pospiesznie: Nie mogę go uznać za syna. Jean Marc rozgniewa się i zwolni mnie. - Jean Marc nie jest panem Vasaro. To ja zdecyduję, czy masz odejść, czy zostać - oznajmiła Catherine. - I wcale nie chcę, żebyś uznał ojcostwo. Na to jest już za późno. - Tak - skwapliwie przytaknął Philippe. - Cieszę się, że zro­ zumiałaś, że nikogo nie zamierzałem skrzywdzić. Jeśli sobie życzysz, postaram się poznać go lepiej. - Och, nie - zaprzeczyła z wyraźnym odcieniem ironii w głosie. Nie musisz, skoro w jego obecności czujesz się nieswojo. Odwróciła się i powoli zeszła ze zbocza.

A więc chodzi o Tańczącego na Wietrze - powiedziała cicho Catherine, podchodząc do okna sypialni, przy którym siedziała Juliette i szkicowała coś zawzięcie. - Ale czy podróż do Hiszpanii nie jest teraz zbyt niebezpieczna? - Nie sądzę. - Ołówek Juliette szybkimi posunięciami przesuwał się po trzymanym na kolanach szkicowniku. Wzrok miała utkwiony w pracujących na polu zbieraczach. - Poza wszystkim, znam hiszpański, a na razie nie jesteśmy jeszcze w stanie wojny z Hiszpana­ mi. Kiedy dopłyniemy do La Escala, Jean Marc kupi konie i podnó­ żem Pirenejów przejedziemy do Andory. Gdyby strażnicy zaintereso­ wali się nami, zawsze możemy powiedzieć, że uciekam z Francji, aby zamieszkać u dziadka. Teraz jest tylu uchodźców, że nikt się nie powinien temu dziwić. Na pewno wszystko się uda. - Skrzywiła się. No i mamy François, który będzie chronił Jeana Marca. Catherine sprawiała wrażenie zaskoczonej. - François ma chronić Jeana Marca? - Danton mówi, że taki jest cel misji François. - Na wargach Juliette zaigrał złośliwy uśmieszek. - Wydaje mi się to bardzo zabawne. To tak, jakby pantera strzegła tygrysa, n'est-ce pas? - A co sądzi na ten temat Jean Marc? - Uważa, że Danton wysłał François, żeby ten zorientował się, po co jedziemy do Hiszpanii. I najprawdopodobniej ma rację. - Czegoś tu nie rozumiem. Powiedziałaś przed chwilą, że ty też z nim jedziesz. - Bo jadę. - Juliette kończyła właśnie rysować tłuściutkie dziecko wesoło przebierające nóżkami w plecionym koszyku stojącym tuż obok jednej ze zbieraczek. - Ale Jean Marc się temu sprzeciwia i próbuje mi wmówić, że ma być tak, jak on chce. - On próbuje wmówić to wszystkim - potwierdziła Catherine. Chciałabym, żebyś tu została. Smutno mi się robi na myśl, że znowu się rozstaniemy. - Powiedziałam ci już, dlaczego muszę jechać. Jak mogłabym spodziewać się, że Jean Marc zapłaci mi za Tańczącego na Wietrze, jeśli sam go odnajdzie?

- Przecież powiedział, że i tak da ci pieniądze. - Zawarliśmy umowę. - Juliette zacisnęła zęby. - A umowy trzeba dotrzymać. Catherine usiadła na ławie obok Juliette i oparła się o wykusz okienny. Bacznie studiowała twarz przyjaciółki. - Myślę, że ty też się zmieniłaś. Juliette pokręciła głową. - Ja jestem zawsze taka sama. - Nie, jakoś tak... złagodniałaś. - Po prostu patrzysz na mnie innymi oczami. Nigdy nie byłam taka odważna i silna, jak ci się wydawało. - Juliette nie odrywała wzroku od obrazu. - Francois powiedział mi, że to ja ciebie potrzebuję. I miał rację, bo okazało się, że teraz w ogóle nie jestem ci potrzebna. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Przerosłaś mnie. Jak to się stało? - To wpływ Vasaro. - I dziecka Philippe'a. Oczy Catherine rozszerzyły się ze zdumienia. - Skąd wiesz o Michelu? Juliette wzruszyła ramionami. - Ma takie same oczy i identyczny wykrój warg. Mogła się domyślić, że Juliette zauważy to, czego ona nie dostrzegła. Miała przecież oczy artystki. - Michel zamieszka w tym domu, jak tylko uda mi się go do tego przekonać. Juliette znieruchomiała. - Chcesz wyjść za tego pawia? - Nie. Na twarzy Juliette odmalowała się wyraźna ulga. - Całe szczęście. Zauważyłam, że niektóre kobiety tracą rozsądek, gdy chodzi o mężczyzn. - Przystąpiła do szkicowania majaczących w oddali gór. - Jesteś w lepszej komitywie z Michelem niż jego ojciec. Chciałabym namalować Michela. Ma o wiele silniejszy charakter niż ten paw. - Zostaniesz w Vasaro, kiedy wrócisz z Hiszpanii?

Juliette pokręciła głową. - Mam coś do załatwienia w Paryżu. - To ma związek z królową? - Tak. Mówiłam ci już, że Jean Marc i ja zawarliśmy pewien układ. - To niebezpieczne. Duprée może... - Wcale nie takie niebezpieczne. - Juliette przymknęła oczy. Duprée wyjechał z Paryża, zresztą nawet gdyby mnie zobaczył, to by mnie nie poznał. Mam wspaniałą perukę, w której jestem zupełnie niepodobna do siebie. Catherine z powątpiewaniem pokręciła głową. - Przestań mnie zadręczać swoim niepokojem. Ja pozwoliłam ci na samodzielność. - Oczy Juliette błyszczały podejrzanie. - Nie zniosę twojego roztkliwiania się nade mną. - A przynajmniej wstąpisz do Vasaro w drodze powrotnej do Paryża? - Oczywiście. Powiedziałam ci już, że chcę namalować Michela. Catherine uśmiechnęła się i ze smutkiem pokiwała głową. Juliette nie zmieniła się jednak aż tak bardzo. Wciąż bała się okazać słabość czy przyznać się do uczuć. - W takim razie zgromadzę argumenty i wrócimy do tej rozmowy, kiedy przyjedziesz z Hiszpanii. - Wstała. - Zostawiam cię z twoim rysowaniem i idę zadysponować kolację. - Zaczekaj. - Juliette zerwała się i odrzuciła szkicownik na ławę. - Mam dla ciebie prezent. - Przemierzyła pokój, podeszła do biurka z drzewa różanego i otworzyła środkową szufladę. - Ale musisz mi przyrzec, że zrobisz z niego użytek. - Prezent. - Catherine przypomniała sobie chwilę, kiedy Juliette podarowała jej medalion z miniaturą. Wydawało się jej, że od tamtego czasu minęły już całe wieki. Juliette wyjęła z szuflady opasły tom w karmazynowej safianowej oprawie. - To dziennik i musisz codziennie coś w nim zapisywać. Na każdej stronie umieściłam już datę. - Urwała. - Poczynając od drugiego września tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Catherine natychmiast sposępniała.

- Dzień masakry w klasztorze. - Nikt oprócz ciebie nie będzie tego czytał. - Juliette wręczyła księgę przyjaciółce. - To ci pomoże, Catherine. - Nie... - Mnie bardzo pomogło. Jean Marc zmusił mnie do narysowania, co się tam zdarzyło, i... Nienawidziłam go, kiedy rysowałam te kanalie. - Spojrzała w oczy Catherine. - Ale to pozwoliło mi uwolnić się od koszmaru wspomnień. A nie chcę, żebyś wciąż była więźniem, kiedy ja jestem już wolna. Catherine uśmiechnęła się niepewnie. - Nie umiem rysować. - Ale potrafisz malować obrazy słowami. Jesteś o wiele bardziej oczytana ode mnie. Obiecaj mi, że to zrobisz. - Nie mogę tego zrobić. Juliette pokiwała głową ze zrozumieniem. - Więc zostaw pierwsze strony nie zapisane. Kiedyś do nich wrócisz. Obiecasz mi, że to kiedyś zrobisz? - Kiedyś... - Niedługo? Catherine serdecznie uścisnęła Juliette i ochrypłym głosem zapew­ niła ją: - Niedługo. - Wypuściła przyjaciółkę z objęć i odwróciła się. A teraz pozwól mi już odejść, zanim zacznę płakać, a ty wytkniesz mi mazgajstwo. - Zatrzymała się jednak w drzwiach, by zapytać: - Czy Jean Marc i Francois wrócą dzisiaj? Juliette wzruszyła ramionami. - Jean Marc nic mi nie mówił na ten temat. Myślę, że gdyby mógł, odpłynąłby od razu, nie wracając tutaj. Ale będzie chciał przed wyjazdem upewnić się, że jesteś całkiem zdrowa. - W takim razie być może zasiądziemy do kolacji tylko we trójkę. - We trójkę? Wydawało mi się, że mówiłaś, że Philippe też zje z nami. - Odesłałam go stąd na jakiś czas. Dawno już nie odwiedzał rodziny, a w tej chwili nie jest potrzebny w Vasaro.

- Nie jest również potrzebny pani Vasaro - dodała cicho Juliette. - Tak, jej też nie jest potrzebny. - Catherine poczuła się nagle dziwnie lekka, jakby spadł jej z serca wielki ciężar. Zacisnąwszy dłonie na dzienniku, dodała: - Wcale.

J e a n Marc powrócił do Vasaro dopiero po północy i bez Francois. Juliette wyskoczyła z łóżka, usłyszawszy cichy stukot końskich kopyt o kamienie podjazdu, i gdy Jean Marc zaczął wstępować na schody wejściowe, zdążyła już zbiec na dół i otworzyć przed nim drzwi. - Mamy statek? - Ja mam statek - odparł Jean Marc. - „Bonne Chance" czeka już w porcie. Francois został w Cannes, żeby porozmawiać z kimś z kapitanatu portu i przygotować wszystko tak, żebyśmy mogli wypłynąć jutro w nocy. - To dobrze, że stara się być użyteczny - powiedziała machinalnie Juliette, uważnie wpatrując się w twarz Jeana Marca. Po obu stronach jego ust rysowały się głębokie bruzdy zmęczenia, było też oczywiste, że nie jest w dobrym humorze. - Jadł pan już kolację? - Przed wyjazdem z Cannes. - Przyglądał jej się krytycznie. Czy nigdy nie ubierasz się na noc w coś innego niż ta nieszczęsna koszula? Juliette popatrzyła na swoją długą, białą koszulę nocną. - Czemu się panu nie podoba? To bardzo mile ze strony Marie, że mi ją dała. Jest ciepła i wygodna. Noce nie są tu takie chłodne jak w Paryżu, ale jednak... - Nieważne. - Jean Marc zamknął drzwi i przeszedł przez westybul w kierunku schodów. - Dobranoc, Juliette. - Wie pan. że jadę z panem do Hiszpanii. Przystanął, lecz nie odwrócił się. - Nie. - Znam hiszpański. Chodzi o moją matkę. Pan mnie potrzebuje. - Nie mam zamiaru się z tobą spierać. Jestem zmęczony. Cały

dzień użerałem się z chciwymi urzędasami, których powinienem był raczej utopić, niż przekupić, i wciąż nie wiem, jak pozbyć się towarzystwa Francois, zanim wypłynę. - Przecież pan mnie potrzebuje. Odwrócił się i popatrzył na nią. Zesztywniała, widząc wyraz jego twarzy. - W czasie podróży byłabyś mi potrzebna jedynie do zaspokajania cielesnych potrzeb. Uprzedzam, że jeśli zdecydujesz się towarzyszyć mi, przypadnie ci taka rola. Rozumiesz? Przez dobrą chwilę nie mogła złapać tchu i odezwała się dopiero po dłuższym milczeniu. - Grozi mi pan? - Nie, jedynie ostrzegam. To ostatnie ostrzeżenie. - Uśmiechnął się krzywo. - Bóg jedyny wie, dlaczego to robię. Nie miałem kobiety, odkąd wyjechałem z Marsylii, i w tej chwili jestem równie napalony jak ten twój lubieżny książę de Gramont. - On nie był mój, tylko mojej matki. - Z którego to powodu jestem niezmiernie zadowolony. Ale nawet gdybyś odwiedziła łóżka wszystkich szlachetnie urodzonych w Wersalu, i tak zaprosiłbym cię do mojego. - Byłoby to bardzo nieroztropne z pana strony. Wielu z nich cierpiało na syfilis. - W moim obecnym nastroju nie stanowiłoby to dla mnie przeszkody. - To byłoby naprawdę nierozsądne. Chwila przyjemności, a po­ tem... - Urwała i głęboko zaczerpnęła tchu. Nie kontrolowała swoich słów, czując jedynie, że gorący rumieniec oblewa jej policzki. Jean Marc nie odrywał wzroku od jej twarzy. - Nie rób tego, Juliette. Jestem w trudnej sytuacji, gdyż mam dla ciebie wiele szacunku, co jest dla mnie zupełnie nowym doświad­ czeniem. Pierwszy raz w życiu staram się zapomnieć o tym, co chcę mieć, i dać ci wolną rękę. To ogromne poświęcenie z mojej strony. Przez chwilę milczał. - Miałaś rację. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety i nie mam zamiaru pokochać. To wszystko jest dla mnie jedynie grą, z której, skoro już ją rozpoczynam, muszę wyjść

zwycięsko. Nigdy nie przerywam gry, dopóki tak się nie stanie. Skorzystaj z mojej rady i uciekaj. Jeśli nie chcesz, żeby nasza znajomość weszła w zgoła niekorzystną dla ciebie zażyłość, zostań w Vasaro. Zaczął wstępować na schody. - A jeśli zdecydujesz się jechać, radzę ci zabrać ze sobą tę odrażającą koszulę nocną, która tak mi wpadła w oko. Pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie wyrzucenie jej za burtę.

Kim on jest? - zapytał Michel. Catherine dorzuciła jeszcze dwie róże do koszyka, zanim spojrzała we wskazanym przez Michela kierunku. Na szczycie wzgórza stał Francois Etchelet, w napięciu przyglądając się Catherine. - To Francois Etchelet, nasz gość z Paryża. - To wiem. Spędził w domu cały dzień wtedy, kiedy dostałaś krwotoku, ale kim on jest dla ciebie? - Już ci mówiłam. - Był bardzo zły na monsieur Philippe'a - oznajmił Michel. Myślę, że chciał go zabić za to, co się stało. - Mylisz się, ja go nic nie obchodzę. - Przecież on jest moim mężem, dotarło do niej w tej chwili. Ta myśl podziałała na nią szokująco. Tak było, jeśli nawet nie przed Bogiem, to w świetle obowiązującego prawa. Wspomnienie przybladło i stało się równie nierealne jak wszystko, co zdarzyło się, zanim pierwszego dnia wyjrzała przez okno powozu i zobaczyła kwiaty. Teraz jedynym realnym światem było Vasaro. - On na ciebie czeka. Chce, żebyś do niego podeszła - stwierdził Michel. - Myślę, że będzie tam stał, dopóki tego nie zrobisz. Catherine uśmiechnęła się. - Dobrze, nie pozwolimy mu zapuścić korzeni. Byłoby z nim dużo kłopotu, gdybyśmy chcieli go hodować. - Ruszyła ścieżką między rzędami kwiatów. - Zaraz wrócę, Michel. Nie odpowiedział, a kiedy odwróciła się, zobaczyła, że chłopiec wciąż w zamyśleniu przypatruje się Francois.

- Juliette powiedziała mi, że cię tu znajdę. Nie przypuszczałem, że tak doskonale wyglądasz - rzekł Francois, gdy się zbliżyła. Powoli przewędrował wzrokiem od grubego warkocza do drewniaków na nogach. - Myślałem, że jeszcze... - Leżę chora i słaba w łóżku? - dokończyła Catherine. - Nie, czuję się znów bardzo dobrze. Francois skinął głową. - Widzę, że tak. - Nagle wpatrzył się w jej twarz z bolesną uwagą. - Wciąż masz koszmary senne? Zesztywniała. - Zapomniałam już, że o tym wiesz. Żałuję, że byłam wtedy dla wszystkich taka uciążliwa. - Urwała. - Cieszę się, że przynajmniej otrzymałeś godziwą zapłatę za starania związane z moją osobą. - Bardzo godziwą - potwierdził obojętnie. - Ale nie doczekałem się odpowiedzi. Wciąż masz te sny? - Czasami, ale to chyba zrozumiałe. Od tygodnia nic mi się nie śniło. - Zaczynała czuć się nieswojo pod jego spojrzeniem i szybko zmieniła temat: - Juliette powiedziała mi, że jutro wyruszasz do Hiszpanii. Przytaknął. - Wypływamy o północy. - Pewnie będziecie chcieli wyjechać z Vasaro wczesnym popołu­ dniem. Zarządzę kolację na piątą. Niespodziewanie uśmiechnął się szeroko. - Jeszcze przed chwilą niestrudzona pracownica w polu, a zaraz potem łaskawa pani majątku. Zastanawiam się, jakie jeszcze cechy twojego charakteru odkryję. - Sama się nad tym zastanawiam. - Zaczęła zstępować ścieżką w stronę pól. Po chwili coś sobie przypomniała. - Myślę, że będzie ci smakować wino z Vasaro. Ma subtelny, delikatny bukiet i za­ skakująco, choć cudownie, szczypie w język. - Interesująca rekomendacja. - Głos Francois był dziwnie schryp­ nięty, tak że Catherine przyjrzała mu się podejrzliwie, lecz jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. - Z przyjemnością spróbuję tego wina - stwierdził.

Przeniknął ją nagły dreszcz, jak od gorącego podmuchu wiatru. Poczuła ściskanie w żołądku, a jej piersi zrobiły się... inne. Ze strachu? Oderwawszy wzrok od Francois, rzuciła się biegiem w stronę pola. Przystanęła dopiero przy Michelu i natychmiast gorączkowo zaczęła zrywać kwiaty i rzucać je do kosza. - Wypadłaś z rytmu - zauważył Michel i spojrzał w kierunku wzgórza. - On wciąż ci się przygląda. Catherine zaczęła pracować wolniej i uważniej. - Dlaczego tak się nim interesujesz? - Poszedł. - Michel powrócił do zrywania kwiatów. - Dlaczego? - domagała się odpowiedzi. - Myślę, że on rozumie kwiaty. Roześmiała się i pokręciła głową. - Obawiam się, że ma na to zdecydowanie za mało łagodności. - To wcale nie wymaga łagodności, chodzi o... - Szukał od­ powiedniego słowa. - Rozumienie. Czucie. - I on je ma? - Tak mi się wydaje. - Michel zmarszczył czoło. - Wiedziałem, że ty je zrozumiesz. I on też chyba je rozumie, chociaż nie jest podobny do ciebie. Nie, nie jesteśmy w ogóle do siebie podobni, pomyślała Catherine. W dodatku Francois budził w niej dziwny niepokój. Dobrze, że wieczorem wyjeżdża z Vasaro. Z wielkim wysiłkiem odzyskała wewnętrzną równowagę i bała się wszystkiego, co mogłoby ją zburzyć.

Niepokój Catherine przybrał na sile, kiedy weszła wieczorem do salonu i napotkała spojrzenie Francois. Ujrzawszy ją, natychmiast wstał i skłonił się, po czym przyglądał się tak samo intensywnie jak po południu. Nagle uświadomiła sobie, że ma nagie ramiona, a piersi nabrzmie­ wają jej pod obrzeżem atłasowej sukni w kolorze kości słoniowej. - Proszę, usiądź. - Szybko opadła na fotel i spojrzała na Jeana

Marca. Był już ubrany do podróży w ciemny strój i wysokie buty. Z zaskoczeniem zauważyła, że Francois jest ubrany podobnie. Kolacja będzie podana za piętnaście minut. Odpowiada ci to? - Oczywiście. Napijesz się wina, Catherine? - Jean Marc stał przy serwantce, rozlewając wino do kieliszków. - Wyglądasz wspaniale. - Wspaniale - powtórzył cicho Francois i obdarzył Catherine ciepłym uśmiechem. Nie śmiała patrzeć mu w oczy. - Wina? Tak, chętnie. Gdzie jest Juliette? - Nie zeszła jeszcze na kolację. - Jean Marc wręczył Catherine kieliszek, po czym przeszedł przez pokój i podał drugi kieliszek Francois. - W ogóle nie widziałem jej dzisiaj. - Widziałam ją rano, zanim poszłam na pole. Pewnie szkicuje i straciła poczucie czasu. - Catherine wypiła łyk wina. - Jeśli nie zjawi się tu za parę minut, pójdę jej poszukać. - Nie ma potrzeby. - Jean Marc usiadł na krześle i wyciągnął przed siebie długie nogi. - Juliette rzadko bywa punktualna. Spokojnie pij wino. Catherine spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Zauważyłeś to? - Poczyniłem wiele interesujących obserwacji dotyczących Juliet­ te. - Jean Marc leniwie przeniósł wzrok na Francois. - Czemu nie pijesz wina? Catherine uśmiechnęła się. - To jest to wino, o którym ci mówiłam. Pamiętasz? - Tak. - Francois szybko uniósł kieliszek do ust i pociągnął tęgi łyk. - Smakuje ci? - zapytała Catherine. - To dobry rocznik. Francois skinął głową, posyłając jej wymowne spojrzenie. - Wydaje mi się, co prawda, że cierpkość jest wyraźniejsza niż słodycz, ale czasami tego właśnie człowiek potrzebuje. - Naprawdę? - Poczuła, że robi się jej gorąco, coraz goręcej, i szybko odwróciła wzrok. - Philippe powiedział, że tegoroczne winogrona będą wspaniałe. Mam nadzieję, że się nie myli. Winnice są...

Przerwał jej brzęk tłuczonego szkła. Przerażona zobaczyła, że François bezwładnie zwisa z krzesła. Jego kieliszek roztrzaskał się o podłogę - czerwone wino płynęło po dębowych klepkach. Zerwała się z fotela i w dwóch susach znalazła się przy nim. - Jeanie Marcu, on zemdlał. - Nie zemdlał. - Jean Marc wstał i szybko przeszedł przez pokój. Odchylił głowę François i uważnie przyjrzał się jego twarzy. Wyprostował się i z satysfakcją stwierdził: - Po prostu twardo śpi. Nie wypił wszystkiego, ale i tak powinien ocknąć się dopiero wtedy, kiedy statek będzie już na morzu. - Wsypałeś mu coś do wina? - Pomyślałem, że lepsze to niż uderzenie w głowę - odparł Jean Marc, wzruszając ramionami. - Mam dla niego wiele szacunku i nie chciałem go skrzywdzić. - Rozpiął kilka guzików koszuli śpiącego i rozchylił sztywny kołnierz. - Teraz powinno mu być wygodnie. Zanim się ocknie, „Bonne Chance" będzie już daleko od brzegu. - To nie jest w porządku, Jeanie Marcu - stwierdziła lodowatym tonem Catherine. - On jest gościem w moim domu. - Moja droga Catherine, wolałabyś, żebym pojechał z nim do Cannes i tam zostawił go nieprzytomnego na ulicy na pastwę złodziei? - Nie, ale to nie w porządku... - Danton wysłał go za mną, żeby mnie szpiegował. Nie mam zamiaru trudzić się, szukając statuetki tylko po to, by on mi ją odebrał i oddał Dantonowi. Au revoir, Catherine. Powiedz Juliette, że... - Urwał. - Pewnie nie będziesz miała szansy powiedzenia jej czegokolwiek, kiedy zorientuje się, że wyjechałem bez niej. Ona potrafi dużo mówić, kiedy jest z czegoś niezadowolona. Wyszedł z salonu, a po chwili Catherine usłyszała, jak zamknęły się za nim frontowe drzwi.

17

„ B o n n e Chance" wypłynęła z Cannes późnym wieczorem. - Nie było powodu do takiego pośpiechu. Musieliśmy zostawić ponad połowę ładunku w magazynach - odezwał się Simon de Laux, kapitan „Bonne Chance", patrząc ponuro w kierunku oddalającego się brzegu. - Zechciej rozważyć, czy ten rejs w ogóle się opłaci. - Z pewnością - rozwiał jego wątpliwości Jean Marc, uśmiechając się tajemniczo. - To będzie najbardziej opłacalna podróż w naszej długiej znajomości. - Nie potrafię się domyślić, dlaczego. - Wysadź mnie tak szybko, jak to możliwe, w La Escala, a będę bardzo zadowolony. Simon wzruszył ramionami, odrywając się od sztormrelingu. - Jeśli tego sobie życzysz... - odparł i zaczął wspinać się na mostek. - Aha. Skierowałem tę kobietę do twojej kabiny. Jean Marc osłupiał. - Kobietę? - Mademoiselle de Clement. Weszła na pokład wczesnym popołu­ dniem. - Skrzywił się. - Siedziała potem na pokładzie wiele godzin, rysując marynarzy załadowujących towar. Jeśli już musisz zabierać ze sobą kobietę, wolałbym, żebyś wybierał taką, która nie każe moim marynarzom przerywać pracy i pozować do rysunków. Myślę, że może nawet udałoby mi się załadować cały towar, gdyby nie... -

Urwał, widząc wyraz twarzy Jeana Marca. - Nie spodziewałeś się jej tutaj? Juliette. Jean Marc zacisnął dłonie na relingu, czując, jak nagły ból przeszywa mu lędźwie. Pożądanie, które go ogarnęło, było tak silne, że przez dobrą chwilę nie mógł wymówić słowa. - Spodziewałem się. - Gdzieś w głębi świadomości czuł, wiedział, że Juliette się nie podda. Fakt, że znalazła się na pokładzie, przepełniał go piorunującą mieszaniną uczuć, nad którymi bał się zastanawiać. O ile mógł zaakceptować pożądanie i podniecenie z powodu rzuconego mu wyzwania, to z pewnością nie powinien był się poddawać tej nieokiełznanej radości, która przed chwilą zalała go gorącą falą. - Tak, spodziewałem się jej. - Byłem trochę zaskoczony. - Simon uniósł szpakowate, krzaczaste brwi. - Ona nie jest w twoim typie, Jeanie Marcu. - Nie. - Jean Marc ruszył w stronę kabiny. - Ona jest zupełnie inna pod każdym względem.

Juliette rysowała, wygodnie usadowiona na koi. Poczucie od­ prężenia zniknęło jednak natychmiast, gdy do kabiny wszedł Jean Marc, jak zwykle z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, pod którym jednak tym razem dostrzegła szczere rozbawienie. Szybko opuściła wzrok na rysunek przedstawiający marynarza wnoszącego na pokład beczkę z winem. - Dobry wieczór, Jeanie Marcu. Myślałam, że przybędzie pan później. Udało się panu pozbyć Francois? - Tak, bez trudu. Wsypałem mu trochę laudanum do wina. Zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. - Ale widzę, że znacznie trudniej jest pozbyć się ciebie. - Jest pan zaskoczony, widząc mnie tutaj? - Nie. - Podoba mi się ten pański kapitan de Laux. Jest trochę opryskliwy, ale wie, czego chce, i nie boi się mówić, co myśli. Zagroził mi, że jeśli nie przestanę mu przeszkadzać, zaniesie mnie do kajuty i tam zamknie. Bardzo pomysłowe, prawda?

- Zrobiłaś błąd. To, że próbowałem zostawić cię w spokoju, kosztowało mnie więcej, niż myślisz, i nie mam zamiaru jeszcze raz przechodzić tego samego. Mówiłem serio, Juliette. Ośmieliła się unieść wzrok, lecz zaraz tego pożałowała. Trudno było zachować obojętność widząc, w jaki sposób się jej przygląda. To nie był ten Jean Marc, który tulił ją i pocieszał w ogrodzie przy Place Royale. Miała przed sobą bezwzględnego, zuchwale zmys­ łowego mężczyznę. - Wiem, że mówił pan serio. A jak pan myśli, dlaczego od razu powiedziałam kapitanowi, żeby skierował mnie do pańskiej kajuty? Chciałam od razu jasno postawić sprawę. - Zawiesiła głos, a po chwili powiedziała cicho: - Musiałam jechać w tę podróż, Jeanie Marcu. - Nawet za cenę cnoty? Przypuszczam, że jesteś dziewicą, skoro księciu de Gramont nie udało się ciebie uwieść. Wzruszyła ramionami z udawaną obojętnością. - To nie taka znów wysoka cena. Długo się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że żadna z kobiet, które podziwiam, nie jest dziewicą. Madame Vigee le Brun i madame de Stael są mądre i inteligentne, a obie mają kochanków. Będę prowadziła salon i będę malować wielu sławnych ludzi. - Odłożyła rysunek na materac. Możemy już zaczynać? Jestem trochę niespokojna i chcę już mieć to za sobą. - Och, nie. - Jean Marc wyprostował się. - Nie mam zamiaru się śpieszyć. To nie tak, Juliette. Spełnienie przychodzi na końcu gry. Spędzimy na morzu tyle dni, że starczy mi czasu, żeby dostać od ciebie to, co chcę otrzymać. Obserwowała go uważnie, starając się zorientować, co kryje się pod pozornym cynizmem. - Więc nie chce pan od razu ze mną współżyć? - Moja droga Juliette, pragnę tego aż do bólu. - Jean Marc ruszył w stronę koi. - W tej grze mężczyzna jest dużo mniej odporny niż kobieta, ale przez lata nauczyłem się panować nad swoim ciałem. Mogę poczekać.

Juliette zatrzepotała rzęsami. - Poczekać - na co? Uśmiechnął się. - Aż powiesz: s'il vous plaît, Jeanie Marcu. Poczuła się tak, jakby dostała w twarz. - Pan chce mnie upokorzyć! - Chcę tylko zwyciężyć w grze. - To to samo. - Potrząsnęła głową. - Nie pozwolę, żeby pan mi to zrobił. - Pozwolisz. Chcesz tego tak samo jak ja. To zaczęło się między nami już wtedy w gospodzie. - Nie, ja nigdy nie myślałam o... Chciałam tylko pana namalować. - Chciałaś stłuc zwierciadło - powiedział cicho Jean Marc. - Nigdy nie przyszło ci do głowy, co się zdarzy, jeśli się znowu spotkamy? To było igranie z ogniem, Juliette. Zacisnęła dłonie w pięści. Czy to możliwe, żeby miał rację? To prawda, że odkąd go spotkała, stale był obecny w jej myślach, a kiedy po latach los ponownie ich złączył, zawsze, ilekroć przebywali w tym samym pomieszczeniu, odczuwała dziwne podniecenie i na­ pięcie. Nie mogła pogodzić się z myślą, że Jean Marc stał się dla niej tak ważny. To było zbyt niebezpieczne. - Chciałam tylko pana namalować - powtórzyła. Otworzył butelkę wina stojącą na kredensiku, przyniósł wraz z kieliszkiem do stolika i usiadł. - To nie ma teraz żadnego znaczenia. Rozbierz się. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. - Przecież mówił pan... - Tak, ale są jeszcze inne sposoby dogodzenia mężczyźnie, zanim dojdzie do spełnienia. Kiedy się rozbierzesz, powiem ci, czego oczekuję od ciebie w trakcie naszej podróży. - Napełnił kieliszek winem i odchylił się na krześle. - Jako moja kochanka będziesz musiała posłusznie spełniać wszystkie moje zachcianki dotyczące cielesnych uciech. Przyznasz chyba, że to logiczne.

- Tak - powiedziała niepewnie. - Dobrze. Najpierw chcę zobaczyć, że jesteś rozebrana. - Uniósł kieliszek, a jego śniadą twarz rozjaśnił wesoły uśmiech. - Spełnij to moje życzenie, s'il vous plaît. Widzisz, nie boję się używać tych słów. Uprzejme prośby są naturalne między parą kochanków. - Nie jesteśmy kochankami. - Juliette zaczęła wolno rozpinać suknię. - To tylko jeszcze jeden układ. - Tak, i to taki, w którym ja ustalam warunki. Mam ci powiedzieć, jakie to warunki? Ciemnoczerwona suknia Juliette spłynęła do jej stóp. - Dlaczego pan mnie o to pyta? I tak pan mi powie. - Masz przepiękną skórę. - Z upodobaniem wodził wzrokiem po jej nagich ramionach. - Nawet nie wiesz, ile razy miałem ochotę jej dotknąć, gładzić ją. Marzyłem o tym, żeby dotknąć dłonią twoich policzków czy musnąć palcami szyję. Juliette czuła, jak jej wszystkie mięśnie sztywnieją pod jego spojrzeniem i szybko opuściła wzrok. - Przecież już mnie pan dotykał. - Tak, ale to mi nie wystarczyło. Chcę móc cię dotykać do woli. Chcę, żebyś mi na to pozwalała, kiedy będziemy w tej kajucie. - Będę spędzać wiele czasu rysując na pokładzie. - Nie będę się temu sprzeciwiał, o ile pójdziesz do kajuty, ilekroć cię o to poproszę. - Czy pan to mówi, żeby mnie rozzłościć? - Juliette przysiadła na koi i zaczęła zsuwać pończochy. - Wcale nie jestem ładna i nie mam pojęcia, jak zadowolić mężczyznę. Na pewno szybko pan się mną znudzi i pozwoli mi robić, na co będę miała ochotę. Roześmiał się i pokręcił głową. - Nie, Juliette, nieprędko się tobą znudzę. Odkąd ujrzałem cię po raz pierwszy, ciągle stałaś mi przed oczami. - Zacisnął palce na nóżce kieliszka. - Widzę, że masz na sobie jeszcze parę części garderoby i zaczynam się niecierpliwić. Mam ci pomóc? - Nie. - Drżącymi rękami zdejmowała ostatnie części bielizny i w końcu stanęła zupełnie naga. - Nie potrzebuję pomocy.

- A ja tak - rzekł ochrypłym głosem. - Podejdź bliżej. Spojrzała na jego twarz i przez chwilę nie mogła zrobić kroku. Wyglądał... nie wiedziała, jak określić to, w jaki sposób jej się przyglądał, lecz jego wzrok miał na nią magnetyczny wpływ. Od czubków palców rąk i stóp po jej ciele rozchodziło się dziwne mrowienie, które zdawało się atakować każdy nerw i mięsień. Powoli przeszła przez kajutę i przystanęła przy krześle. - Bliżej. - Jestem już prawie na panu. - Co za miłe skojarzenie. - Przewędrował wzrokiem od jej piersi do foremnych loczków okrywających jej płeć. - Ciemne, jak i twoja czuprynka. Zastanawiałem się... Czuła ciepło rozchodzące się po całym ciele i koncentrujące się tam, gdzie spoczywał jego wzrok. Jego policzki zabarwił rumieniec, a nozdrza rozdymały się w rytm przyśpieszonego oddechu. - Nie wiesz nawet, jaka jesteś piękna. Masz wspaniałe piersi, a kiedy patrzę na twoje ręce i nogi, mam przed oczami nimfę z malowidła... - Nie musi pan kłamać. Wiem, że nie jestem... - Gwałtownie zaczerpnęła tchu, gdy jego twarda ciepła dłoń spoczęła nagle na kępce włosów, której tak badawczo się przyglądał. Czuła, jak kurczą się jej mięśnie brzucha, gdy powoli, pieszczotliwym gestem zaczął tarmosić krótkie kędziorki. - Podoba ci się to? - Uniósł wzrok, by popatrzeć na piersi. Hmm, widzę, że bardzo ci się podoba. Wspaniale reagujesz, Juliette. Zbliżył do niej twarz i delikatnie musnął językiem sterczącą brodawkę lewej piersi. - Czasami budzę się w nocy i przypominam sobie, jak wspaniale wyglądałaś leżąc na schodach. Widzę wtedy te piękne rubinowe guziczki i czuję, jak smakujesz... - Chwycił wargami twardy koniuszek sutka. Zaczęła drżeć na całym ciele, gorące mrowienie stało się już niemal nie do zniesienia, a jednak wcale nie miała ochoty się wycofać. Czuła, jak ssie jej pierś, i przez chwilę miała wrażenie, że ją wchłania, stając się częścią jej samej.

Zamknął oczy, twarz zaróżowiła mu się z podniecenia. - Jesteś słodka, Juliette. - Uwolnił jej pierś i otworzył oczy. Przyglądał się jej z tak widoczną przyjemnością, że poczuła, jak ogarnia ją kolejna fala gorąca. - Kto by przypuszczał, że jesteś taka słodka? Objął rękami jej wąską talię, przyciągnął do siebie i zaczął ocierać się policzkiem o jej piersi. Jego ciemne włosy delikatnie je drażniły, a lekki zarost policzka wzbudzał w niej ogień. Przewędrował rękami w dół, chwycił ją za pośladki i zaczął je niecierpliwie ugniatać. - A to ci się podoba? Przełknęła z trudem. - Dobrze pan wie... Dobrze wiesz, że tak. Gdyby tak nie było, nie stałabym tu w tej chwili. - Mógłbym dać ci jeszcze większą przyjemność. Tak, pomyślała. Gdybym go poprosiła, żeby mnie zadowolił, gdybym w ten sposób przyznała mu przewagę. Była to jednak cena, której nie chciała ponieść. - Nie. - Potrząsnęła głową. - O nic cię nie poproszę. - Wcale się tego nie spodziewałem. - Z żalem po raz ostami ucałował jej pierś. - Miałem tylko wielką nadzieję, że ta mała wycieczka cudownymi ścieżkami twego ciała wystarczy, by cię przekonać. - Odepchnął ją lekko. - Idź spać. - Wstał. - Ja idę się przejść po pokładzie. Śpij dobrze. Wiedział, że nie będzie mogła zasnąć. Rozbudził jej zmysły jedynie po to, by poznała uczucie niespełnienia. - Dobrze. Pójdę spać. - Odwróciła się i próbowała nonszalancko pokonać dystans dzielący ją od koi. Okazało się to jednak trudnym zadaniem, gdyż cały czas czuła na sobie jego wzrok. - Ale najpierw jeszcze trochę porysuję. - Możesz spróbować. - Kiedy się odwróciła, zauważyła na jego twarzy wyraz podziwu zmieszany z rozbawieniem. - Będzie to środek nasenny równie skuteczny jak mój spacer po pokładzie. Ruszył w stronę drzwi. - Który zapewne w ogóle mi nie pomoże. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie.

Kiedy parę godzin później Jean Marc wrócił do kabiny, Juliette wciąż jeszcze nie spała. Szybko zacisnęła powieki i starała się

oddychać rytmicznie. Słyszała, że zaczął się rozbierać. - O, nie, ma petite, skoro ja nie mogę spać, to ty też nie będziesz. Otwórz oczy. Chcę, żebyś zobaczyła, jak bardzo cię pragnę. Uniosła powieki. Jean Marc stał przed nią nagi, w całej swojej zuchwałej męskiej krasie. Skóra na całym jego ciele miała ten sam oliwkowy odcień co na twarzy, a szczupła, elegancka sylwetka charakteryzowała się wspaniałą muskulaturą. Patrzył na nią, wysoki, z pięknie umięśnionymi ramionami, silnymi udami i kształtnymi łydkami. Jego tors pokrywało bujne skręcone owłosienie, takie same sprężyste włosy otaczały jego nabrzmiały członek. Przyglądała mu się zafascynowana. - Książę nie był tak pięknie... - Nie mam najmniejszej ochoty dowiadywać się, jakie były wymiary księcia. - Jean Marc wsunął się pod nakrycie i delikatnie otoczył Juliette ramionami. Zesztywniała, lecz po chwili odprężyła się, czując, jak ociera się o nią ciepłe męskie ciało. Palcami wolno przeczesywał jej włosy, ustami delikatnie muskał skroń. - Obojgu nam byłoby łatwiej, gdybyś mi teraz uległa. - Otarł się o nią tęsknie; poczuła jego twardą męskość. - Czujesz, jak bardzo cię pragnę? Delikatnie gładził jej włosy. - I ty też tego chcesz, prawda? - Zaczął obsypywać delikatnymi pocałunkami jej twarz i szyję. Robił to jak człowiek kochający, łagodnie, z najwyższą ostrożnością, jakby była mu niezwykle droga. Bezwolnie przytuliła się do niego, poddając twarz pocałunkom. Spojrzał na nią z zastanowieniem. - Lubisz być całowana? - Tak. Nie pamiętam już, kiedy ktoś mnie pocałował. To bardzo... miłe. Znieruchomiał. - Czy chcesz mi przypomnieć, że w Wersalu byłaś samotnym, zaniedbanym dzieckiem?

- Nie, nie - zapewniła go pośpiesznie. - Nie byłam samotna. Miałam swoje farby. Wymamrotał pod nosem przekleństwo, po czym opadł na koję, śmiejąc się bezradnie. - Zaczynam myśleć, że w końcu wygrasz tę grę, Juliette. Do diabła, masz niezawodny instynkt. - Odsunął się od niej i odwrócił do ściany. - Idź spać, zanim cię uduszę.

K i e d y obudziła się rano, w kabinie nie było już Jeana Marca. Zdążyła się ubrać, kiedy przyszedł i rzucił na koję lekką suknię poranną z białej koronki. - Masz to nosić, kiedy będziesz w kajucie. Juliette badawczo przyjrzała się sukni. - Jest piękna. Moja matka nosiła taką, kiedy byłam jeszcze bardzo mała. - Uniosła suknię do światła. - To bardzo misterny wyrób. Gdzie to zdobyłeś? - Wygrzebałem z jednej ze skrzyń w ładowni. Prawdopodobnie miała przydać wdzięku kochance jakiegoś hiszpańskiego granda, ale jestem pewien, że znacznie lepiej będzie prezentować się na tobie. Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby ją nosić? - Nie. Oczywiście wiem, że chcesz mnie osłabić, wymuszając na mnie zgodę na noszenie tej sukni. - Odrzuciła suknię na bok. - Ale myślę, że to obosieczna broń. Wydajesz się bardzo czuły na kobiece wdzięki, nawet moje. - Szczególnie na twoje. - Naprawdę? - Spojrzała na niego zaskoczona. - Dlaczego? - Ot, przewrotność losu. - No dobrze, ale przecież nie mogę cały dzień siedzieć w kajucie i bawić się w twoją głupią grę. - Unikając jego wzroku, wstała. - I ty też nie możesz. Musimy iść na pokład. - Naprawdę musimy? - Tak. - Sięgnęła po szkicownik i ołówki. - Chodźmy, chcę

złapać jeszcze poranne światło. Myślę, że musisz stanąć przy tym wielkim kole na mostku. Skoro jesteśmy już tak daleko od brzegu, chyba nie rozbijesz nas o skały? - Nie rozbiłbym statku, nawet gdybyśmy byli w porcie. Często stawałem przy kole sterowym przez te wszystkie lata. - Zrobił pauzę. - Chcesz mnie namalować? Unikała jego wzroku. - Obiecałeś, że w wolnej chwili będziesz mi pozował. Teraz chyba nie jesteś specjalnie zajęty? Uniósł brwi. - Zamierzam być bardzo zajęty w tej podróży. - Ale w takim razie nie dotrzymasz obietnicy, a nie myśl, że to ci się uda. - Ruszyła do drzwi. - Uważam cię za człowieka, który dotrzymuje obietnic, nawet jeśli są niewygodne. - Niewygodne? Ja cierpię, moja droga. Spłonęła rumieńcem. - To twoja wina. Ja nie miałam zastrzeżeń do naszej pierwotnej umowy. Gdybyś zadowolił się współżyciem ze mną, zamiast próbo­ wać mnie upokorzyć, czułbyś się teraz znacznie lepiej. Do zobaczenia na mostku. Gdy zamknęły się za nią drzwi, w zamyśleniu zapatrzył się na delikatną jak pajęczyna koronkę sukni leżącej na koi. Raz jeszcze Juliette próbowała obrócić przegraną w zwycięstwo i ta jej dzielność wzruszyła go i zezłościła zarazem. Odwrócił się, wyszedł z kabiny i wolno podążył za Juliette.

Nie mogę sobie z nią poradzić, pomyślała zawiedziona Juliette. Udało się jej oddać siłę dzikich podmuchów wiatru mierzwiących ciemne włosy Jeana Marca i szarpiących białą koszulę na szczupłym ciele, subtelność smukłych palców zaciśniętych na wyślizganym dębowym kole sterowym, lecz jego twarz... była nieprzenikniona jak zawsze, wciąż przypominała intrygujące ją zwierciadło. Musiała uzyskać coś więcej.

- Widzę, że naprawdę umiesz sterować tym wielkim statkiem. Naszkicowała kruczoczarny kosmyk włosów opadających na czoło Jeana Marca. - Myślałam, że jesteś tylko bankierem. - Tylko? Bankier musi umieć znacznie lepiej omijać niebezpieczne mielizny niż kapitan statku. Prawdę mówiąc, wychowałem się na statkach. Mojego ojca nie pociągało morze, ale ja byłem nim oczarowany. Kiedy skończyłem siedem lat, pozwolono mi odbywać krótkie podróże wzdłuż wybrzeża od Marsylii do Nicei i do Tulonu. - Jean Marc zapatrzył się na morze. - Zawsze było mi mało. Starałem się przekonać ojca, żeby pozwolił mi wybrać się w długi rejs, ale odmówił. - Dlaczego? - Z prostego powodu. Ojciec chce chronić swego syna. On mnie kochał. - A ty go kochałeś? Rysy twarzy Jeana Marca natychmiast złagodniały. - Tak. Bardzo go kochałem. Zatrzymała ołówek w połowie rysowanej linii. Nigdy jeszcze nie widziała go tak bezbronnym. Szybko powiodła ołówkiem po stronicy, rozpaczliwie starając się uchwycić ten niezwykły u niego wyraz twarzy. - Myślę, że gdyby cię kochał, pozwoliłby ci na to, czego bardzo pragnąłeś. - Ojciec był subtelnym, spokojnym człowiekiem i wiedział, co oznacza życie na morzu. Nie rozumiał, dlaczego upodobałem sobie coś tak barbarzyńskiego jak żeglowanie. Kiedy miałem trzynaście lat, wypłynąłem w rejs jako chłopiec okrętowy na „Albatrosie". - Przecież powiedziałeś, że ojciec nie pozwalał ci na to. - On i wtedy nie pozwolił. Ale jego kochanka, Charlotte d'Abois, załatwiła to z Paulem Basteau, kapitanem „Albatrosa". I któregoś dnia po prostu wszedłem na pokład i wypłynąłem z portu. - Pewnie ojciec miał do niej o to pretensje? Długo nie odpowiadał, aż zaczęła już myśleć, że z powrotem zamknął się przed nią.

- Charlotte rządziła nim. Miała silny charakter i potrafiła to wykorzystać. - Popatrzył jej w oczy wyzywająco. - Tak jak ty, Juliette. Wyraz bezbronności zniknął już z jego twarzy, lecz wciąż był skory do szczerej rozmowy. Szybko poruszała ołówkiem po papierze. - Ale to ona dała ci to, czego pragnąłeś, a ojciec ci odmówił. - Dała mi osiemnaście miesięcy na statku z niewolnikami. - Jego twarz stężała. - Zaczynałem się jej przeciwstawiać i chciała się mnie pozbyć. Basteau był jedynym kapitanem, którego udało się jej przekonać, żeby mnie zabrał. - Na statku z niewolnikami? To twoja kompania zajmuje się handlem żywym towarem? - Wszyscy armatorzy to robili. Handel niewolnikami przynosił duże zyski, a ja się nad tym wcale wcześniej nie zastanawiałem. Od dzieciństwa słuchałem opowieści o statkach przewożących niewol­ n i k ó w i nawet mój ojciec uważał to za naturalne. - Jego oczy błysnęły chłodno. - Ale przez te miesiące na „Albatrosie" miałem czas wszystko przemyśleć od nowa. W Afryce przyjęliśmy na pokład pięciuset sześćdziesięciu dwóch niewolników, a na Jamajce wysadzi­ liśmy trzystu trzech. Handlarze przykuli ich do siebie tak, że czasami jeden leżał na drugim. - Nie widzącym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń. - Próbowałem uprosić Basteau, żeby ich puścił wolno, ale mnie nie słuchał. Znał swój fach. Ja byłem tylko chłopcem, a Charlotte przekonała go, że niewolnicy to złoto. Śmierć dwustu pięćdziesięciu dziewięciu niewolników nie była uznana za coś niezwykłego w tak długim rejsie. Juliette patrzyła na niego przerażona. Przeniósł wzrok na jej twarz. - Czemu mi się tak przyglądasz? - zapytał z goryczą w gło­ sie. - Przecież ja o tym wcześniej nie wiedziałem. Starałem się im pomóc, zdobyć dla nich lepsze jedzenie. Pielęgnowałem chorych. Próbowałem nawet ich myć. Ten fetor... Ale to nic nie dało. Umierali jeden po drugim... - Głęboko zaczerpnął tchu. - Zostałem na Jamajce. Dopiero za siedem miesięcy udało mi się dostać na statek płynący do Marsylii.

Cierpliwie czekała na dalszy ciąg opowieści, ale Jean Marc milczał. Przyjrzała się krytycznie naszkicowanemu rysunkowi Portret przedstawiał człowieka, którego nie znała. W jego twarzy nie było cynizmu, udawania, był na niej wypisany jedynie ból, rozczarowanie i ogromne znużenie. Jean Marc był twardym mężczyzną, lecz ten młody chłopak wcale nie był twardy. Szukał wolności i przygody, a poznał potworności tego świata. - Co zrobiłeś po powrocie do Marsylii? Ocknąwszy się z zamyślenia, spojrzał jej w oczy, a potem przeniósł wzrok na rysunek. - Zawsze groziłaś mi, że mnie przejrzysz. Czy to właśnie chciałaś osiągnąć, przeprowadzając to śledztwo? Jej dłoń drżała i musiała się opanować, by pogłębić cienie na płaszczyznach rysowanych policzków. - Po prostu byłam ciekawa i chciałam się dowiedzieć. - Przeniós­ łszy wzrok na jego twarz, potrząsnęła niecierpliwie głową. - Nie, nie byłam teraz szczera. Czasami udaje mi się uchwycić twarz lepiej, jeśli zdołam namówić pozującą osobę na zwierzenia. Ale nie musiałeś mi odpowiadać. Dlaczego więc... - Bóg jeden wie - odparł zrezygnowanym głosem. - Proszę, pokaż mi ten rysunek. Zawahała się, nim podała mu kartkę. Długo przyglądał się rysunkowi, po czym uśmiechnął się i stwier­ dził: - Bardzo udany. Zraniła go. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że ten mężczyzna potrzebuje swego twardego, błyszczącego jak zwierciadło pancerza. - Mogę go podrzeć - zaproponowała impulsywnie. - Dlaczego miałabyś to robić? Przecież tego właśnie chciałaś. Ludzie powinni robić to, czego chcą. I brać, co chcą wziąć. - Oddał jej rysunek i skinął na sternika, by przejął koło. - Czas już, żebyś wróciła do kajuty. - Zaraz tam pójdę. - Idź natychmiast, Juliette. - W jego pozornie łagodnym głosie

dźwięczał ton nie znoszący sprzeciwu. - Pragnę ujrzeć twoją piękną skórę okrytą tylko przezroczystą koronką. Ponieważ jest to jedyne ciało, którym się teraz interesuję, życzę sobie, by moja zachcianka została spełniona. - Odwrócił się. - Wychylę szklaneczkę z Simonem i zaraz do ciebie przyjdę.

Juliette w oszołomieniu wpatrywała się w cieniutką koronkową suknię rozłożoną na koi. Jean Marc najwyraźniej był zły i chciał ją sobie podporządkować. Zły... czy zraniony? I dlaczego nie czuła doń urazy? Całe swoje życie walczyła z koniecznością podporządkowania się, rozgrywając mniejsze i większe pojedynki, by pokazać wszystkim, że nie można jej pokonać. Jednakże gdyby teraz zdecydowała się walczyć z Jeanem Markiem, nie robiłaby tego po to, by zwyciężyć, lecz dlatego, że w przypadku przegranej ucierpiałaby na tym jej duma. Nienawidziła kłamstw i małostkowości ludzi, którzy ją otaczali, a czy teraz sama nie zachowywała się głupio i małostkowo? Sama już nie wiedziała. Odkąd odkryła, że nieświadomie robi krzywdę Catherine, nie była już przekonana o słuszności swego postępowania w różnych sytuacjach. W dodatku teraz instynkt podpowiadał jej, że coś zaczyna być w tej grze nie tak. Zamyślona usiadła na koi. Musi przestać działać pod wpływem emocji i zastanowić się nad swoją znajomością z Jeanem Markiem. Zdążyła już włożyć koronkową suknię, kiedy wszedł do kajuty. Siedziała na podwiniętych nogach, a z jej ramion spływała kaskada koronek. Poczuła nagły skurcz żołądka, gdy na nią spojrzał. Naprawdę jej pożądał. - Wyglądasz wspaniale - rzekł, idąc ku niej. - Zastanawiam się, czy... - S'il vous plaît - powiedziała niespodziewanie. - No i stało się. Jesteś zadowolony? Przystanął, przyglądając się jej ostrożnie. - Mam to powiedzieć jeszcze raz? S'il vous plaît, Jeanie Marcu. Śmiało spojrzała mu w oczy. - Czy chcesz, żebym wypowiedziała jeszcze jakieś inne słowa? Powiedz, to je powtórzę.

- Pomyślę nad tym. - Podszedł do koi i usiadł na brzegu. Drżącymi rękami rozpiął koronkową suknię. - Masz piękne piersi. - Objął je i długo ważył w dłoniach. Czuła, jak nabrzmiewają pod jego dotykiem. - Dlaczego? - zapytał nagle. - A co to za różnica? Wypowiedziałam słowa, o które ci chodziło... - Zaczął leciutko przyszczypywać jej sutki, co natychmiast zmąciło jej myśli. Czuła tylko wielki żar i dręczący ból. - To przyszło zbyt nagle. - Pochylił głowę i objął wargami lewą pierś. Z trudem zaczerpnęła tchu, chwytając go za ramiona i odchylając głowę. Boże, jego wargi... Uniósł głowę. - Dlaczego? Nie czekając na odpowiedź, zaczął całować drugą pierś. Widziała, jak krew pulsuje dziko w jego skroniach, i słyszała jego coraz cięższy oddech. Ponownie uniósł głowę i spojrzał na nią nie widzącymi oczami. - To nieważne - rzucił ochryple. - Porozmawiamy później. Pchnął ją na koję i wstał. Rozbierał się gorączkowo, patrząc najpierw na jej nabrzmiałe piersi, a potem przenosząc wzrok na kępkę włosów okrywającą jej płeć. - Rozchyl uda, chérie. Chcę zobaczyć, jaka tam jesteś śliczna. Jak w półśnie spełniła jego prośbę. Ale to on był piękny. Śniady, wspaniale zbudowany, z bujnym owłosieniem torsu, o pięknie wyrzeźbionych krzywiznach ud i płaskich, jędrnych pośladkach. - Tak - wyszeptał, wpatrując się w jej płeć. - O, tak. Chcesz mnie? Skinęła głową, nie mogąc wydobyć głosu przez zaciśnięte gardło. Niczego tak nie pragnęła jak tego, by przyszedł do niej, by ugasił ten palący ból. Przypatrywała mu się z zafascynowaniem. Stał nad nią nagi, jego oczy pałały dziko w nabiegłej krwią twarzy, usta wyrażały nienasy­ coną zmysłowość. Oddychając chrapliwie, trwał w napięciu, cały czas wpatrując się w nią. Zaczęła zwierać uda, lecz ją powstrzymał.

- Nie. Uklęknął na łóżku, znalazł się pomiędzy jej nogami i zaczął pieścić palcami pokryty sprężystym owłosieniem wzgórek. Wygięła ciało w łuk, a z jej gardła wydarł się ochrypły krzyk. - Jeszcze chwilka - powiedział łagodnie. - Nie bądź taka niecierpliwa. Nie chcę cię skrzywdzić. Niespodziewanie wsunął w nią palec. Wzięła gwałtowny płytki oddech i zatopiła wzrok w jego oczach. - Czujesz, jak do mnie przywierasz? Dieu... - Wsunął w nią drugi palec. Przygryzła wargi, by nie krzyczeć. - Boli cię? Potrząsnęła głową, wpatrując się w niego płonącymi oczami. Pochylił się nad nią; poczuła zapach ciepłego ciała i cytryny. - Otwórz usta. Masz taki słodki język... Całował ją namiętnie, a jego język poruszał się w tym samym dzikim rytmie co palce. - Ja... nie mogę już dłużej czekać - rzekł przez zaciśnięte zęby. Czuła jego twardą męskość niecierpliwie naciskającą jej płeć. Zamknął oczy. Miał taki wyraz twarzy, jakby odczuwał wielki głód. - Jesteś taka wąska. Nie mogę. Opadł na nią całym ciężarem. Ból, ostry i nagły jak błyskawica. - Dobrze się czujesz? - zapytał niskim, ochrypłym głosem. - Tak, to jest... - Urwała, gdyż zaczął się w niej poruszać. Pogrążał się w niej to krótkimi, to dłuższymi pchnięciami, nie pozwalając jej przyzwyczaić się do żadnego rytmu. Gwałtownie miotała głową po poduszce, czując przypływ szalonego podniecenia. - Jeanie Marcu, nie... - Ćśś. Jeszcze chwilka, ma petite - wyszeptał. Objął dłońmi jej pośladki i unosił je przy każdym pchnięciu. Jego ruchy przybrały na sile. Pogrążał się w niej coraz szybciej i głębiej. Wbiła paznokcie w jego ramiona, po policzkach płynęły jej łzy. - Jean Marc, już nie mogę... - wyszeptała, niemal nieprzytomna z podniecenia, gwałtownie unosząc biodra.

Krzyknął i mocno przycisnął ją do siebie. Trzęsła się cała, czując słabość, oszołomienie i dziwną ociężałość. - Juliette. - Jean Marc nakrył jej usta swoimi wargami, leciutko kołysząc ją w ramionach. Zniknęła cała gwałtowność i łapczywość. Byłem bardziej niecierpliwy, niż zamierzałem. Nie boli cię? Czuła, co prawda, lekki ból, lecz pokręciła głową. Położył się obok niej, podkładając ramię pod jej głowę. Wciąż miał nieregularny, urywany oddech. Jest silny, niezwykle męski, a jednak wygląda dziwnie chłopięco pomyślała. Odczuła nagłą potrzebę przytulenia go, przygładzenia zmierzwionych włosów i pogłaskania z czułością. - Dlaczego? - Uniósł powieki i przyglądał się jej z taką samą ostrożnością jak wtedy, gdy wszedł do kajuty. Posmutniała nagle. Znów się opancerzył. - Dlatego, że nagle zrozumiałam, że zachowywałam się bardzo głupio. Słowa nie mają większego znaczenia, ale sprawiłeś, że nagle zaczęły mieć. Sprawiłeś, że zaczęłam się wciągać w tę głupią grę z tobą, mimo że tego nie chciałam. - Opanowana już, patrzyła mu w oczy. - Więc zdecydowałam się położyć temu kres. Nie będziesz mógł ze mną walczyć, jeśli ja nie będę walczyć z tobą. Wpatrywał się w nią dobrą chwilę, zanim ponownie zamknął oczy. - Matko Boska, znowu to zrobiłaś. Uniosła się na łokciu i spojrzała na niego. - Co zrobiłam? - Mówiłem już, że masz doskonałe wyczucie tej gry. Zmarszczyła czoło. - Ale przecież powiedziałam ci, że... - Wiem, co mi powiedziałaś. Chcesz, żebym walczył z cieniem. - W ogóle nie chcę walczyć. Bardzo mi się podobało to, co przed chwilą zaszło między nami. Byłoby głupie z mojej strony udawać coś tylko dlatego, że takie są reguły gry - wyjaśniła łagodnie. - A teraz, czy mogę cię dotknąć? Otworzył oczy i spojrzał na nią zaskoczony. - Co?

- Twoje ciało bardzo mi się podoba. Jesteś piękny. - Przysunęła się bliżej, ze wzrokiem utkwionym w mięśnie jego brzucha. - Często marzyłam o tym, by namalować nagiego mężczyznę. Mężczyźni są o wiele ładniejsi od kobiet. Mają bardziej wyraziste linie. - Wędrowa­ ła dłonią po bujnym, sprężystym owłosieniu torsu, z przyjemnością czując delikatne ukłucia. - Ale kobieta nie ma szans na studiowanie muskulatury. Michał Anioł i Leonardo da Vinci studiowali zwłoki, żeby dowiedzieć się, jak zbudowany jest człowiek... - Przyłożyła dłoń do jego brzucha, czując, jak pod jej dotykiem napinają mu się mięśnie. - O, to bardzo interesujące. Możesz to zrobić jeszcze raz? Roześmiał się cicho, wpatrzony w jej twarz. Zwierciadło znowu zniknęło i jego twarz promieniowała humorem i figlarnością. - Zapewniam cię, że i ty jesteś dla mnie bardzo interesująca. I z twoją pomocą mogę reagować wedle twojego życzenia. Gdybyś zechciała przesunąć dłoń nieco niżej... Widząc, jak bardzo znowu jest podniecony, poczuła znajome gorące mrowienie. Jak to możliwe, że to przyszło znowu, i to tak szybko? Otoczyła palcami jego członek i poczuła, jak drży pod wpływem tego dotyku. - To wspaniała odpowiedź. - Ścisnęła go delikatnie i usłyszała, jak Jean Marc gwałtownie zaczerpnął tchu. - Pozwolisz mi namalować się bez ubrania? - Nie sądzę. Nie byłbym zachwycony widząc moje męskie atrybuty w galerii. - Delikatnie pociągnął ją na koję i po chwili znalazł się nad nią. - Ale z przyjemnością mogę ci coś zademonstrować.

N i c nie mówisz. O czym myślisz? - Jean Marc wolno rozpros­ towywał jeden ze sprężystych kędziorów okalających czoło Juliette, po czym uwolnił go. Pasemko włosów natychmiast zwinęło się w lok. Jest niesforny i wierny sobie jak sama Juliette, pomyślał z rozbawieniem. - Jeżeli leżysz tutaj, rozmyślając nad tym, jak skłonić mnie do pozowania ci nago, to szkoda twego czasu. Nie zamierzam się na to zgodzić, Juliette.

Potrząsnęła głową i jej loki delikatnie połaskotały go po nagim ramieniu. - Nie myślałam o malowaniu. - Ponownie zamilkła na dobrą chwilę, po czym zapytała: - Czy masz dzieci? Zesztywniał. - Nie. - Skąd ta pewność? - Uniosła się na łokciu i spojrzała mu w oczy. - Wyobrażam sobie, że pewnie miałeś dużo kochanek. - Jestem tego pewny. - Ale jak możesz być pewny? - Pilnowałem się. Dziecko daje kobiecie pewną władzę nad mężczyzną. Ze smutkiem pokiwała głową. - A ty nigdy byś na to nie pozwolił. To przeszkadzałoby ci w twojej głupiej grze. Ale dlaczego jesteś pewny? Zaczerpnął tchu. - Używałem osłony z owczego pęcherza. - Co to takiego? Brzmi bardzo... nieapetycznie. - To nie jest... Dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania? - Bo przyszło mi do głowy, że mogłam zajść z tobą w ciążę. Ta przyjemność zawsze wiąże się z możliwością poczęcia dziecka, n'est-ce pas? Ogarnęło go gwałtowne poczucie posiadania. Delikatnie pogładził brzuch Juliette. - No cóż, jest taka możliwość. - Dlaczego nie używałeś tego... tego... urządzenia przy mnie? - Nie byłem przygotowany. Ostrzegałem, żebyś nie wybierała się w tę podróż. - Ale powiedziałeś, że wcale nie byłeś zaskoczony, widząc mnie tutaj. Więc dlaczego nie zabezpieczyłeś mnie... i siebie? Miała rację. Dlaczego tego nie zrobił? Nieostrożność nie leżała przecież w jego naturze, a jednak myśl o zabezpieczeniu nie przyszła mu do głowy. Jeszcze raz delikatnie pogładził ją po brzuchu. - Może zdecydowałem, że już czas, żebym miał dziecko. - Po

chwili dodał sucho: - Jak uwielbiasz mi przypominać, skończyłem już trzydzieści lat i nie jestem młodzieniaszkiem. Spojrzała na niego zdumiona. - Chcesz mieć dziecko ze mną? - Tego nie powiedziałem, ale to nie jest wykluczone. Jakoś do tej pory o tym nie myślałem. Masz parę cech, które podziwiam. Pokręciła głową. - Wcale nie chciałabym mieć dziecka. - W zamyśleniu zmarsz­ czyła czoło. - To dziwne, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Chyba tak bardzo chciałam, żebyś to ze mną zrobił, że zapomniałam o niebezpieczeństwie. - No cóż, ten akt potrafi wyłączyć rozsądek. - Położył policzek na jej brzuchu i z lubością zaczął się ocierać o jej jedwabistą skórę. - Uniósł głowę. - Ale, tak jak i ja, wcale nie dbałaś, żeby go zachować. - Urodzenie nieślubnego dziecka nie zniszczy mnie tak, jak mogłoby zniszczyć Catherine, ale to nie jest w porządku. Kobieta może mieć kochanków, o ile robi to dyskretnie. A nieślubne dziecko musi ukrywać przed ludźmi - zauważyła z goryczą, patrząc mu w oczy. - Ale ja kochałabym moje dziecko. Nie mogłabym go ukryć w jakiejś wiosce, wśród obcych, tak jakbym się go wstydziła. - Myślisz, że mógłbym opuścić moje dziecko lub jego matkę? zapytał z wyrzutem Jean Marc. - Zabezpieczyłbym... sacrebleu, po co my o tym wszystkim rozmawiamy? Jest przecież mało praw­ dopodobne, żebyś tak od razu zaszła w ciążę. Wsunęła palce w jego włosy. - Już za późno, żeby o tym myśleć, ale kiedy dopłyniemy do Hiszpanii i zejdziemy z „Bonne Chance", nie wolno nam tego robić, Jeanie Marcu. Jest nam wspaniale, ale nie wolno nam nie liczyć się z możliwością spłodzenia dziecka. - Nonsens. Nie przyszło ci do głowy, że mogę zabezpieczyć się przed tym, tak jak robiłem do tej pory? - Ale ja... nie mogę ci pod tym względem zaufać - powiedziała z wahaniem. - Przecież powiedziałeś, że może zechcesz mieć ze mną

dziecko. Muszę się bronić, żebyś mnie nie skrzywdził. Nie będziemy tego więcej robić, Jeanie Marcu. - Coo? - Nawet jego samego zaskoczyła gwałtowność reakcji na jej słowa. Powinien był się domyślać, że Juliette może tak zareagować. Przez całe dotychczasowe życie musiała polegać tylko na sobie. Poczuł się teraz tak, jakby dziecko, o którym rozmawiali, zostało już poczęte i jakby odchodziła z nim od niego. Przesunął rękę w dół jej brzucha i chwycił za kępkę włosów. Zaczerpnęła tchu i poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Błyskawicznie znalazł się nad nią i wszedł w nią jednym pchnięciem. - W takim razie muszę teraz jak najszybciej wykorzystać czas spędzany razem z tobą, ma petite.

Duprée oparł się o kamienny mur domu znajdującego się przy drodze prowadzącej do casa markizy de Clement i zadowolony uśmiechnął się do siebie. Dom markizy, choć niebrzydki, nie grzeszył okazałością wystroju, a zważywszy, że z pewnością nie należała do kobiet, które mając na to fundusze odmawiałyby sobie zaspokojenia zachcianek, musiało to oznaczać, że nie sprzedała jeszcze Tańczącego na Wietrze. Niewielki kamienny dom stał na wysokim wzgórzu przy jednej z krętych uliczek Andory. Szkarłatne bugenwille pięły się po pobielonych ścianach domu, a wysokie kamienne mury otaczające budynek i dziedziniec oplatał bluszcz. W pobliżu nie było innych domostw, tak więc miejsce wydawało się idealne do wypełnienia dyskretnej misji. Markiza miała tylko jedną służącą i kucharkę, które z pewnością łatwo będzie unieszkodliwić, gdy zajdzie potrzeba. Oczywiście, wciąż pozostawało wiele problemów, które należało rozwiązać. Przez kilka dni pobytu w Andorze zdążył już zebrać wyczerpujące informacje na temat markizy. Mimo iż uchodziła za osobę zachowującą się z rezerwą, a nawet pogardliwie traktującą swoich sąsiadów, chętnie rozkładała swe zgrabne nogi przed pułkow-

nikiem Miguelem de Gandorią, który spędzał z nią niemal każdą noc. Oficer armii hiszpańskiej może być zagrożeniem dla realizacji moich planów, pomyślał Duprée. I tak miał już sporo trudności z miejscową policją, której nie podobało się ani jego obywatelstwo, ani stanowisko zajmowane w rządzie francuskim. Będzie musiał bardzo uważać, żeby po wypełnieniu misji nie wylądować w hiszpańskim więzieniu. Na szczęście miał jednak mnóstwo czasu na obmyślenie fortelu, jak wyprawić pułkownika z Andory na kilka dni, w czasie których mógłby wyrwać Tańczącego na Wietrze z rąk Celeste de Clement. Uśmiechnął się na myśl o czekających go przyjemnościach. Perfidia tej dziwki potwornie rozzłościła Marata, a jego rozkazy były jednoznaczne i niezwykle odpowiadały Dupréemu. Tak, musi zostawić sobie co najmniej trzy dni dla czarującej markizy, by nauczyć ją, że nie można bezkarnie igrać z jego pracodawcą. Oderwał się od muru, niechętnie strzepnął kurz z szarego brokato­ wego kaftana i skierował się krętą drogą ku gospodzie, w której się zatrzymał. Andora okazała się żałośnie niecywilizowanym i męczą­ cym miasteczkiem, w którym wino było okropne, a nazbyt stromo wznoszące się zakurzone ulice brukowane kocimi łbami niemal uniemożliwiały poruszanie się po nich w eleganckich butach na wysokich obcasach i ze srebrnymi klamrami. Jeśli będzie musiał znosić te warunki dłużej, niż planował, dopilnuje, by markiza za to odcierpiała.

18

F r a n c o i s powoli otworzył oczy i wlepił wzrok w siedzącą po przeciwnej stronie salonu Catherine. Zesztywniała i wyprostowała się na krześle. - Jak się czujesz? Ostrożnie uniósł się na łokciu z obitej brokatem sofy i przyłożył rękę do czoła. - Tak, jakby ktoś uderzył mnie pałką - odparł bełkotliwie. Merde, pęka mi głowa. - Na pewno do jutra wydobrzejesz - zapewniła go Catherine wstając. - Kazałam przygotować dla ciebie sypialnię. Pozwól, że pomogę ci wejść na schody. - Myślę, że wystarczająco mi już pomogłaś. - Francois powoli postawił stopy na podłodze, walcząc o przyjęcie pozycji siedzącej. To przez to twoje wino. Nie podejrzewałem, że coś w nim może być. - Spojrzał jej w oczy. - I nie podejrzewałem ciebie. To bardzo sprytnie ze strony Jeana Marca, że cię do tego wykorzystał. - Wcale mnie nie wykorzystał. Nic o tym nie wiedziałam. - Zacisnęła wargi. - Byłeś gościem w moim domu i nie miał prawa tego robić. Przyglądał się jej uważnie. - Matko Boska, zaczynam wierzyć, że rzeczywiście nic nie wiedziałaś. - Oczywiście, że nie. - Po chwili jednak dodała: - Ale to

wcale nie znaczy, że Jean Marc zupełnie nie miał racji, starając się ciebie pozbyć, skoro go szpiegowałeś. Nie mogę go do końca obwiniać. - Ja też nie. - Nie rozumiem. - Ja też go nie winię za to, że chciał się mnie pozbyć. Na jego miejscu próbowałbym zrobić to samo. Prawdę mówiąc, przez całą drogę z Paryża zastanawiałem się, jaki moment wybierze. - Skrzywił się i ponownie potarł skronie. - Żałuję tylko, że nie wybrał sposobu, po którym tak nie boli głowa. - Powiedział mi, że wybierał pomiędzy uderzeniem w głowę a środkiem nasennym w winie - oznajmiła z rozbrajającą szczero­ ścią. - Nie jesteś na niego wściekły? - A dlaczego miałbym być? Jak już powiedziałem, na jego miejscu zrobiłbym to samo. - Spojrzał na zegar stojący na gzymsie kominka. - Już po trzeciej. To znaczy, że Andreas dawno wypłynął w morze. Przytaknęła. - Wyjechał zaraz po tym, jak zapadłeś w sen. - A Juliette? - Znalazłam w jej sypialni kartkę z wiadomością, że jedzie z nim. Ale z pewnością nie wiedziała o tym, że on miał zamiar cię unieszkodliwić. - Chyba nie. - Uśmiechnął się z wysiłkiem. - Jednak wątpię, czy byłaby tak zbulwersowana jak ty, że to zrobił. - I ja myślę, że nie. - Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Ale na pewno skłaniałaby się raczej ku ogłuszeniu cię ciosem w głowę. Ona nie jest taka delikatna. - Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Co zamierzasz teraz zrobić? Wzruszył ramionami. - A co mogę zrobić? Jean Marc wygrał. Zanim dotrę do Hiszpanii, zdąży już odnaleźć Tańczącego na Wietrze i dobrze go ukryć. A gdybym próbował zagrać z nim w otwarte karty, powiedziałby, że jestem szalony i że odwiedził Hiszpanię w interesach. Zresztą nie

mam żadnego dowodu, że pojechał tam odnaleźć Tańczącego na Wietrze. Chociaż widzę, że wcale temu nie przeczysz. - Ani nie potwierdzam. - Nie próbuję cię zmuszać, byś go zdradziła. Szanuję lojalność. Chwiejnie stanął na nogach. - Chyba poproszę cię, żebyś zaprowadziła mnie do tej sypialni, o której mówiłaś. Jestem wciąż tak oszołomiony, że mam ochotę jedynie spać. - Pozwól, że ci pomogę. - Sięgnęła po srebrny kandelabr i przełożywszy ramię Francois przez swoje barki, otoczyła go ręką w pasie. - Wesprzyj się na mnie. Jestem bardzo silna. Spojrzał na nią z rozbawieniem. - Właśnie widzę. Podprowadziła go do drzwi salonu. - Skoro nie chcesz jechać za nimi, co zamierzasz robić? - Wrócić do Paryża. - Wcale się o mnie nie opierasz. To bardzo nierozsądne. Masz przed sobą jeszcze wiele stopni i wątpię, żebyś mógł wejść na nie bez mojej pomocy. - Wybacz. - Trochę się na niej oparł. Przeszli przez westybul i zaczęli wstępować na schody. - Nie jestem przyzwyczajony być zależnym od kogoś. - Właśnie widzę. Jesteś bardzo ostrożny, prawda? - Tak. - Z wysiłkiem wspiął się na dwa stopnie. - Pachniesz bzem. - To zapach nowych perfum komponowanych przez monsieur Augustine'a. Michel twierdzi, że trzeba dodać jeszcze trochę zapachu cynamonu. - Naprawdę? Nie zauważyłem tego. Dotarli w końcu na piętro i Catherine poprowadziła go przez korytarz. - Czy Danton będzie na ciebie zły? - Z pewnością nie będzie zachwycony, ale jakoś to przeżyje, byleby tylko Andreas, a nie Marat, zdobył Tańczącego na Wietrze. Przynajmniej równowaga sił nie ulegnie zachwianiu. Przystanęli przy jednych z drzwi i Catherine pokręciła porcelanową gałką.

- Musisz się teraz dobrze wyspać, a jeśli ci się nie polepszy, każę posłać po lekarza z Grasse. - Nie jestem chory. Boli mnie głowa, to wszystko. - W Vasaro wyrządzono ci krzywdę. Nie pozwolę, żebyś wyjechał stąd chory. - Otworzyła drzwi i odsunęła się. - Będziesz potrzebował światła? - Nie. Połóż się spać. Jesteś zmęczona. - Nie mogę teraz kłaść się spać. Niedługo zacznie świtać i zbiera­ cze wyjdą na pola. Zmarszczył czoło. - Jesteś zmęczona. Powinnaś odpocząć. - Nie będę dzisiaj pracować na polu. Będę tylko nadzorować pracę zbieraczy. - Westchnęła. - Jest tyle rzeczy, których powinnam się nauczyć. - Czyż to nie należy do obowiązków Philippe'a? Niech on to zrobi. - Odesłałam go, żeby odwiedził rodzinę. - Taak? - Przyjrzał się jej spod zmrużonych powiek. - Za­ stanawiam się, dlaczego to zrobiłaś. - Bo tak uznałam za stosowne. - Odwróciła się, lecz na progu zawahała się. Popatrzyła na niego. - Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pomocy? Kąciki jego warg nieznacznie uniosły się w uśmiechu. - Jestem pewien. Spełniłaś już swój obowiązek pani Vasaro. Zacisnęła dłoń na kandelabrze. Zielone oczy Francois błyszczały w migocącym świetle świec i ponownie poczuła to dziwne napięcie, jakiego już wcześniej doświadczała w jego obecności. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, zawołaj. Zostawię drzwi uchylone. - Będę o tym pamiętał. - Przestąpił próg sypialni. - I jeśli coś w moim obecnym stanie powstrzyma mnie od zaśnięcia, to jedynie świadomość, że wolno mi skorzystać z tej propozycji. Uniosła brwi zaskoczona. - Przecież właśnie powinieneś zasnąć. - Mniejsza o to. Mój język jest dzisiaj równie niezgrabny, jak i myśli. Porozmawiamy, kiedy się obudzę. Bonne nuit.

- Borine nuit. - Zamyślona, skierowała się do swojej sypialni. Tajemnicza osobowość Francois Etcheleta zaczynała ją intrygować. Była jednak teraz zbyt zmęczona, by starać się rozwikłać tę zagadkę. Gdy znalazła się w swoim pokoju, postawiła kandelabr na stoliku obok drzwi i podeszła do otwartego okna. Mrok za oknem pomału zaczynał się rozpraszać i rzeczywiście nie było już sensu kłaść się. Niedługo zmieni swoją jedwabną suknię na znoszoną wełnianą i pójdzie na pola. Usiadła przy oknie i oparła się o ścianę. Podróże. Gdzieś tam, w ciemności, Juliette i Jean Marc płynęli do Hiszpanii. Philippe prawdopodobnie zatrzymał się w jakiejś gospodzie po drodze do Marsylii. Jutro Francois pojedzie do Paryża. Nie zazdrościła im tych podróży. Chciała zostać w Vasaro, gdzie odnalazła swoje miejsce, uprawiać ziemię i obserwować, tak jak ją tego nauczył Michel, niezmienny rytm przemijania i ponownego budzenia się do życia. Spojrzała na biurko, gdzie leżał dziennik otrzymany w prezencie od Juliette. Wiedziała, że przyjaciółka chciała jej pomóc uwolnić się od straszliwych wspomnień, lecz ta metoda wydawała się nie do przyjęcia. Vasaro ukoiło rany, lecz blizny były wciąż zbyt bolesne. Ponieważ jednak obiecała Juliette, że będzie prowadzić dziennik, musi dotrzymać danego słowa. Pod wpływem nagłego impulsu zerwała się i podeszła do biurka. Do wyjścia na pole pozostały jeszcze prawie dwie godziny. Usiadła przy biurku i otworzyła księgę. Opuści na razie te pierwsze strony i rozpocznie prowadzenie dziennika od dnia, w którym przybyła do Vasaro, bo wtedy zaczęło się dla niej nowe życie. Znieruchomiała nagle, nie widzącym wzrokiem patrząc na dziennik, gdy przypomniała sobie, jak Philippe uśmiechał się do niej wówczas. Myślała wtedy, że jest piękny jak kwiaty w Vasaro. Lecz okazało się, że to nieprawda. Było to jedynie powierzchowne piękno, a pod nim nie kryło się nic. Jeśli przez tyle lat nie poznała się na Philippie, jak może ufać teraz własnym sądom? Zachowanie Francois tego wieczoru wprawiło ją w zakłopotanie. Powinien przecież być wściekły. Czemu tak łatwo pogodził się

z porażką i zdecydował wracać do Paryża? Był przecież silnym, bezkompromisowym mężczyzną i zupełnie nie pasowała do niego tak łatwa kapitulacja. Pokręciła głową i umoczyła pióro w kałamarzu. Dlaczego tak interesowały ją pobudki, jakimi kierował się Etchelet? Powinna cieszyć się, że nie śledzi już Jeana Marca, że wyjeżdża z Vasaro, udając się do Paryża. Nie miała czasu zastanawiać się, czemu nie reagował tak, jak jej zdaniem powinien, ani też niepokoić się własnymi reakcjami na jego obecność. Dużo łatwiej jest zrozumieć kwiaty niż ludzi.

Francois dosiadł konia i pogalopował ku rozległym polom złocistego janowca, gdzie dostrzegł znajomą sylwetkę Catherine stojącą przy wozie. Chryste, było już niemal południe, a ona nie spała od poprzedniego ranka. Gdy podjechał bliżej, odwróciła się, by na niego spojrzeć; dostrzegł wtedy bruzdy zmęczenia rysujące się wokół jej ust i sine kręgi pod oczami. Na szaroniebieskiej wełnianej sukni widniały plamy potu. Nie mógł wprost uwierzyć, że ta kobieta i ubrana w jedwabie pani Vasaro to ta sama osoba. Jednakże w obydwu wcieleniach emanowała siłą, dostojeństwem i pięknem, które przy­ prawiały go o zwierzęce pożądanie. To pożądanie i współczucie kazały mu zatrzymać konia i rzucić ochryple: - Idź do domu i odpocznij. - Słucham? - Powiedziałem, że masz odpocząć. Jesteś wyczerpana, a nie chcesz się do tego przyznać. - Spojrzał na pracujących zbieraczy. Zostanę tu i zrobię wszystko, co potrzeba. Zresztą, co tu jest do roboty? Pracują bardzo sprawnie. - To dobrzy pracownicy, którzy znają swoje obowiązki. Philippe mówił, że potrzebują tylko jego obecności, świadomości, że ktoś ich nadzoruje... - Urwała i pokręciła głową. - Nie mogę pozwolić, żebyś mi pomagał. To mój obowiązek. Moja praca.

Uśmiechnął się. - Nie próbuję cię odciągnąć od pracy. Chciałbym jedynie okazać się przydatny podczas mojego pobytu w Vasaro. Obawiam się, że będę ci ciężarem jeszcze przez jakiś czas. Nie czuję się zbyt dobrze. Spojrzała na niego wystraszona. - Jesteś chory? Pokręcił głową. - Nie, ale nie wydobrzałem jeszcze na tyle, by wybrać się w długą drogę do Paryża. Za parę dni powinienem odzyskać siły. - Jesteś tu mile widziany. - W takim razie pozwól mi pełnić rolę nadzorcy i idź trochę odpocząć. Powiedz woźnicy, że przyjęłaś mnie do pracy na parę dni. - Uśmiechnął się przymilnie. - Zapewniam cię, że to uchroni mnie od wszechogarniającej nudy. Nie potrafię funkcjonować z dala od paryskiego zgiełku. - Nie potrafisz? - Nie, a jeśli trochę cię odciążę, będziesz mogła spokojnie przedyskutować sprawy związane z zarządzaniem Vasaro z mon­ sieur Augustine'em i wszystko zaplanować. Nie chciałabyś prze­ cież, żeby Vasaro ucierpiało na tym, że dopiero poznajesz swoje obowiązki. - To prawda. - Zawahała się. - Jesteś pewien, że naprawdę tego chcesz? Skinął głową. - Jeśli zrobisz mi tę grzeczność. Skierowała się w stronę wozu, lecz po chwili przystanęła. - Ale nie powiesz nikomu, że wzięliśmy ślub? - Po co miałbym mówić? Ta więź już nie istnieje. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i pośpieszyła ku wozowi. Co ja, do diabła, wyprawiam? - zastanawiał się Francois. Nie miał wcale zamiaru dłużej zostać w Vasaro. Kiedy dosiadał konia, chciał tylko się pożegnać i natychmiast wyruszyć w drogę do Paryża. Nie miał czasu na przechadzanie się po tym rajskim ogrodzie. - Monsieur Etchelet?

Odwróciwszy się w stronę, skąd dobiegał głos, Francois ujrzał małego, nędznie odzianego chłopca, który wydał mu się znajomy. - Tak. Niebieskie oczy chłopca przyglądały mu się z powagą, a twarz miała niezwykle napięty wyraz. Jednak po chwili chłopiec uśmiechnął się promiennie. - Mam na imię Michel. Chcesz zbierać ze mną kwiaty?

Andora To sprawdzona informacja? - zapytał Dupree. Pedro Famiro skinął głową. - Za dwa dni pułkownik wyjedzie do San Isadoro zbadać for­ tyfikacje. Zajmie mu to co najmniej dwa tygodnie. Dwa tygodnie. To było więcej, niż Dupree mógł się spodziewać. Żołnierz zapytał: - Odpowiada to panu? Dupree przytaknął i wręczył mu sztabkę złota. - Dobrze się spisałeś. Daj mi znać, kiedy pułkownik wyjedzie z Andory, a otrzymasz jeszcze jedną. Famiro uśmiechnął się z chytrze. - Nie chce pan być przyłapany z kobietą Gandorii? Wcale się panu nie dziwię. On słynie z zazdrości o swoją własność, a mogę ręczyć, że niezwykle zręcznie posługuje się szablą. - Ostrożność nie zawadzi. - Dupree wypił łyk wina. - Przyjem­ ność, którą może dać kobieta, jest warta wiele, ale na pewno nie śmierci od szabli. Famiro wstał. - Święte słowa. Może mi pan zaufać. Dopilnuję, żeby włos nie spadł panu z głowy i żeby mógł pan pobaraszkować z markizą. Dupree uśmiechnął się z przymusem. - Ufam ci, drogi przyjacielu. Chwilę później odprowadzał już wzrokiem wychodzącego z ka-

wiarni Famira. On będzie musiał umrzeć, ale to później, pomyślał leniwie. Zajmie się tą błahą sprawą tuż przed wyjazdem z Andory. Nie może sobie pozwolić, by jakiekolwiek podejrzenia przeszkodziły mu w wypełnieniu misji. Przeniósł wzrok na dom na wzgórzu. Przez ostatnie tygodnie codziennie przyglądał się z tego okna wdzięcznemu domowi markizy. Cieszyła go myśl, że ona tam sobie spokojnie żyje i nawet nie przypuszcza, jak mizernym schronieniem są dla niej ściany tego domostwa. Jeszcze dwa dni. Spędził już trzy tygodnie w tym przeklętym mieście i nareszcie będzie mógł powetować sobie stracony czas. Z zabiciem kucharki zaczekam do wyjazdu Gandorii, zdecydował. Rabunek i morderstwo na którejś z uliczek położonych z dala od domu nie powinny wzbudzić niczyich podejrzeń. Niemal z czułością jeszcze raz objął wzrokiem dom, czując miłe sztywnienie mięśni. Jeszcze dwa dni.

Vasaro S p a d ł deszcz, zraszając trawę na wzgórzach, co przywróciło jej odcień żywej zieleni i ożywiło kwiaty na polach. Zbieracze wracali drogą do wioski, żeby przeczekać opady. Catherine spojrzała na Francois i roześmiała się cicho. Wolno, spacerowym krokiem zmierzali w stronę domu. - To niemądre, że cieszę się, iż nie możemy dłużej zbierać kwiatów, ale kocham deszcz w Vasaro... - Właśnie widzę. Deszcz zaperlił kroplami jej skórę, tak samo jak kwiaty, a jej oczy błyszczały świetliście. - Jesteś Baskiem, prawda? Macie tam takie deszcze w górach? - Deszcze nie są tam takie łagodne. Zazwyczaj są gwałtowne, ulewne i sprawiają, że z gór spływają rwące potoki.

- Lubisz tamte strony? - Jest tam piękno i dzikość. Tak, lubię góry. - Ale Vasaro bardziej ci się podoba? - zapytała natychmiast. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu. W ciągu minionego tygodnia zdążył zauważyć, że Catherine jest zazdrosna o swoje Vasaro. Wszyscy dookoła powinni lubić je tak jak ona. - Tak, Vasaro podoba mi się bardziej - powiedział poważnym tonem. Przytaknęła z zadowoleniem. - Każdy wolałby Vasaro od tych surowych gór. - Milczała przez chwilę. - Czemu nigdy nie mówisz o sobie? - Nie chcę cię zanudzać. Nie jestem nikim interesującym. Nie patrząc na niego, wyznała: - Dla mnie... jesteś interesujący. Serce gwałtownie podskoczyło mu w piersi. Nie, to nic nie znaczy, przekonywał samego siebie. - Jesteś bardzo uprzejma. Uśmiechnęła się do niego figlarnie. - Nie jestem uprzejma, tylko ciekawa. - A co chcesz o mnie wiedzieć? - Skoro lubisz góry, to dlaczego zdecydowałeś się je opuścić i wyjechałeś do Paryża? - Rewolucja. Uśmiech zgasł na jej wargach. - Zapomniałam już o rewolucji. - Ja też. Vasaro jest jak wody Lete. - Bardzo mi pomogłeś w ciągu tego tygodnia - stwierdziła cicho. - Ale pewnie musi ci być już bardzo śpieszno do Paryża teraz, kiedy odzyskałeś siły. Powinno mu być śpieszno. Zdawał sobie sprawę, że jest tu już zbyt długo. Łączące ich więzi z każdym dniem stawały się mocniejsze i wkrótce trudno będzie je zerwać. Catherine popatrzyła na niego pytająco roziskrzonymi oczami. Odwrócił wzrok.

- Nic się nie stanie, jak wyjadę dopiero w przyszłym tygodniu rzekł ochrypłym głosem. - O ile pozwolisz mi zostać. Jej twarz rozjaśniła się w promiennym uśmiechu. - O, tak, pozwolę ci zostać.

Andora

Markiza krzyczała. - Przestań! - warknął Dupree, przykładając lufę pistoletu do jej szyi. - Uszy mi pękają od tego krzyku. Na krzyki przyjdzie czas później. Wstawaj, mamy coś do wykonania. Odstawiwszy kandelabr na nocny stolik obok łóżka, przyjrzał się jej szacującym wzrokiem. Nawet wyrwana ze snu, Celeste de Clement była zdumiewająco piękna ze swoimi fiołkowymi oczami, w których czaił się strach, i pełnymi piersiami kusząco wychylającymi się ze stanika koszuli z liońskiego jedwabiu. - Kim jesteś? - Głos markizy drżał z trwogi i oburzenia. - Jak śmiesz włamywać się do mojego domu w środku nocy i grozić mi pistoletem?! Nie wiesz, kim jestem? - Wiem. - Dupree zmarszczył czoło. - Tracę przez ciebie czas, obywatelko. Wyskakuj z łóżka. - Marguerite! - pisnęła markiza. - To ten babsztyl, ta czarna wrona? - Dupree pokiwał głową. Obawiam się, że nie przyjdzie. Nie lubię publiczności, kiedy pracuję. To odziera sytuację z niezbędnej intymności. - Podszedł bliżej łóżka. - A teraz wstawaj albo będę strzelać. Nie zabiję cię, ale bądź pewna, że rany będą bardzo bolesne. Celeste de Clement zawahała się, po czym powoli opuściła bose stopy na ziemię. - Czego chcesz? - Tańczącego na Wietrze. Nie dotrzymałaś warunków umowy i obywatel Marat jest na ciebie bardzo zagniewany. - Nie zabierzesz mi go.

- Ależ zabiorę. Gdzie on jest? - Wcale ci nie powiem. Nadzieją cię na rożen jak kurczaka. Uśmiechnęła się chełpliwie. - To jest Andora i strzegą mnie tu wysoko postawione osoby. - Pułkownik nie piastuje znowu aż tak wysokiej funkcji i nie pomoże ci, bo jest w San Isadoro. Uśmiech zamarł jej na wargach. - Jesteś dobrze poinformowany. - Wzruszyła ramionami. - On niedługo wróci. - Ale nie na czas. - Duprée cofnął się i wskazał, by szła przodem. - Przejdziemy teraz do jadalni. Widziałem tam mebel, który może okazać się przydatny. Spojrzała na niego, po czym posłusznie wyszła z sypialni. Szedł tuż za nią, ze wzrokiem utkwionym w jej dumnie uniesioną głowę. Markiza ma odwagę, pomyślał z zadowoleniem. Odważne kobiety były dlań zawsze interesującym wyzwaniem. - Nie powiem ci, gdzie on jest - powtórzyła. - Możesz sobie wrócić do tej kanalii i powiedzieć, że niczego nie udało ci się wskórać. - Ależ uda mi się, uda - rzekł Duprée, idąc za nią przez korytarz. - Powiesz mi wszystko. Będziesz mnie jeszcze błagała, żebym ci pozwolił powiedzieć. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Żartujesz. Potrząsnął głową.

- O, nie. - Uśmiechnął się. - Ja nigdy nie żartuję.

Kobieta znowu szlochała. Szlochając, błagała go, żeby pozwolił jej powiedzieć, gdzie ukryła Tańczącego na Wietrze. Błagała, by uwolnił ją z ciemności. Duprée uśmiechnął się z satysfakcją, podnosząc kieliszek z winem do ust, i rozsiadł się na krześle, które przyniósł z jadalni na werandę. Tutaj mógł się cieszyć widokiem miasta w dole u stóp wzgórza

i chłonąć świeże górskie powietrze, słysząc jednocześnie dochodzące z jadalni odgłosy. - Proszę, nie mogę już... - mówiła urywanym głosem pośród łkań. - Merde, nie wytrzymam... Niedługo pozwoli jej podzielić się z nim tak potrzebną mu informacją. Zadanie zaczynało go już nudzić. Załamała się ponad dwa dni temu i nie dała mu satysfakcji, nie wykazała się wy­ trzymałością, jakiej się spodziewał. Okazała się równie łatwa do złamania jak cała reszta, a to zwycięstwo, tak jak i wszystkie inne, zawdzięczał matce. Ona wtajemniczyła go w sekrety poskramiania ducha. Smagnięcia bicza były bolesne, palące, rozległe rany jątrzyły się, a ciemność... Ach, ciemność była królową dyscypliny.

W latarniach po obu stronach żelaznej bramy nie paliły się świece. W łukowato sklepionych oknach domu nie migotały żadne światła. Zatrzymawszy konie przed żelazną bramą niewielkiego, lecz eleganckiego domu, Juliette zawahała się nagle, jakby pod wpływem trwożnego przeczucia. Zamknąwszy oczy, odetchnęła głęboko. Wkrót­ ce będzie po wszystkim. Zobaczy matkę i odbierze skradziony skarb. Matka będzie na nią wściekła i wypowie wiele raniących słów. Dieu, dlaczego po tylu latach wciąż było to dla niej tak bolesne? Jean Marc przyjrzał się jej z niepokojem, zsiadając z konia. - Możemy pójść do gospody i zaczekać do jutra... - Nie chcę czekać - przerwała mu. - Chcę mieć to już za sobą. - Dom jest chyba pusty. - Jean Marc pomógł Juliette zsiąść z klaczy i przywiązał oba konie do pnia dębu korkowego. Poruszył żelaznymi sztachetami bramy, a ta ustąpiła z lekkim skrzypnięciem. To dziwne, brama nie była zamknięta. Juliette podążyła za nim na dziedziniec. Dom rzeczywiście wygląda jak opuszczony, pomyślała. Jednak mimo że było zbyt ciemno, by

dostrzec szczegóły, dziedziniec nie sprawiał wrażenia zaniedbanego, a zielono-biała mozaikowa fontanna wciąż tryskała łagodnym stru­ mieniem wody do głębokiego basenu. Podeszła do fontanny, wpatrując się w ciemne okna domu. Zanurzywszy rękę w basenie, machinalnie nabrała garść wody i pozwoliła, by przesączyła się przez palce. - A jeśli wyjechała? - Pojedziemy za nią. - Zapalił trzymaną w ręku latarnię. - Ale najpierw musimy się dowiedzieć, dokąd się udała. Rozejrzyjmy się, może są tu jacyś służący. Chryste, co się dzieje? Juliette ze zgrozą wpatrywała się w wodę wypełniającą basen fontanny. - Marguerite! - Chciała krzyknąć, lecz z gardła wydarł jej się jedynie ochrypły skrzek. - Prawie jej dotknęłam. Marguerite!... Jean Marc podszedł bliżej i światło latarni padło na powierzchnię wody. W basenie fontanny siedziała sztywno wyprostowana Marguerite Duclos. Jej ciemne włosy unosiły się na powierzchni wody, niczym sploty wodorostów. Siedziała zaledwie kilka cali od miejsca, gdzie Juliette zanurzyła rękę, z otwartymi oczami utkwionymi w przestrzeń. Czarna suknia, wydęta przez wodę, unosiła się dookoła sztywnego ciała. - Prawie jej dotknęłam - powtórzyła głucho Juliette. Jean Marc odciągnął ją od fontanny. - Lepiej wyjdź na ulicę i zaczekaj tam na mnie. - Dlaczego? - Spojrzawszy na jego twarz, sama odpowiedziała sobie na pytanie. - Myślisz, że została zamordowana? - Nie co dzień znajduje się w fontannie martwe kobiety. - Skiero­ wał się w stronę drzwi wejściowych. - Idę z tobą. - Juliette ponownie spojrzała na unoszące się na wodzie włosy i poczuła, jak przenika ją dreszcz. - Nie. - Uniósł rękę i światło latarni omiotło większe połacie dziedzińca. - Gdzie prowadzą te ścieżki z obu stron domu? - Na werandę, z której widać góry i miasto. Mój dziadek lubił jadać tam kolację.

Jean Marc przekręcił gałkę i drzwi frontowe ustąpiły. - Skoro nie chcesz zaczekać na ulicy, zostań tutaj. Kto wie, co tam odkryję. Matka. Boi się, że znajdzie zamordowaną matkę, pomyślała Juliette. Jean Marc wśliznął się do domu i cicho zamknął drzwi. Juliette stała, nie mogąc oderwać wzroku od fontanny. Nie mogła zrozumieć, czemu ma poczucie utraty. Szczerze nie cierpiała Mar­ guerite, a jednak ta kobieta stanowiła tak nieodłączną część jej dzieciństwa, że Juliette czuła się, jakby zabrano jej cząstkę przeszłości. - Wielkie nieba, nie mogę uwierzyć swemu szczęściu. Juliette odwróciła się ku zachodniej stronie dziedzińca. Duprée. Nie wierzyła własnym oczom. Odziany równie wytwornie jak wtedy w klasztorze, stał na ścieżce i najwyraźniej nadszedł z tyłu domu. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej pistolet, uniesiony na wysokość jej serca. Podszedł bliżej i uśmiechnął się. - Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż? A już myślałem, że tutejsze przyjemności się skończyły. Czy możesz mi powiedzieć, jak to się stało, że się tu spotykamy? Juliette nie odezwała się. - O, nie, nie mam zamiaru drugi raz znosić nieposłuszeństwa z twojej strony, obywatelko Justice. - Markiza jest moją matką. - I myślisz, że kochająca mamusia podzieli się z tobą swoim skarbem? - Pokręcił głową. - Obawiam się, że zmieniła zdanie, gdyż to mnie dała Tańczącego na Wietrze. - Skinął głową w stronę majaczącego w ciemności dębowego kufra. Wprost błagała mnie, żebym go zabrał. - Kłamiesz. - Ależ nie. Klęczała na podłodze u moich stóp, całowała moje ręce i błagała, żebym ją od niego uwolnił. Proponowała mi swoje ciało i mówiła, że zrobi wszystko, czego sobie zażyczę. Oczywiście, nie mogłem jej odmówić. - Uśmiechnął się na wspomnienie tych chwil. - Pozwoliłem, by zaspokoiła mnie wiele razy.

- Zabiłeś Marguerite. - Cztery dni temu. Nie była mi na nic potrzebna. - Przechylił głowę. - Powiedz mi, jesteś sama? - Tak. - Innej kobiecie nie uwierzyłbym, że wybrała się sama w taką podróż, ale w tobie jest śmiałość, jakiej nie spotkałem jeszcze u żadnej innej. Twoja matka zresztą też wykazała się niecodzienną odwagą. Chciałabyś ją zobaczyć? Jest w jadalni obok werandy. - A mam wybór? - Nie. - Machnął pistoletem. - Do domu. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła się, podeszła do okutych brązem drzwi i otworzyła je. Jeśli uda się jej sprowoko­ wać, żeby Duprée coś do niej mówił, Jean Marc powinien to usłyszeć. - Dlaczego wsadziłeś Marguerite do fontanny? Duprée wszedł za nią do obszernego westybulu. - Z powodu zapachu. Wiedziałem, że zabawię tu kilka dni. Nie było sensu psuć powietrza i narażać się na nieprzyjemne doznania. A wiesz, że wiele o tobie myślałem, odkąd się rozstaliśmy. Naprawdę cenię sobie naszą znajomość. - Słyszałam, że nawet wyznaczyłeś za nią cenę. Duprée zachichotał i dźgnął ją lufą pistoletu, by skierowała się do jadalni po lewej stronie westybulu. - Jesteś bardzo bystra. Tak, nie mogłem znieść myśli, że się rozstaliśmy, i chciałem, byś do mnie wróciła. Powiedz mi, jak nazywa się ta dzierlatka, która uciekła z tobą? Juliette milczała. - Lojalność. To piękna cecha. Ale i tak znajdę tę małą. Zostawiła świecidełko, a w nim była jej doskonała podobizna. Juliette zesztywniała. - Medalion? - Dopiero niedawno odkryłem w nim miniaturę, ale po powrocie zrobię z niej użytek. Weszli do jadalni i Juliette przystanęła obok drzwi. Ledwie pamiętała ten pokój. Spędziła w tym domu tylko parę miesięcy

i zawsze podawano jej posiłki na górze, w pokoju dziecinnym. Długi błyszczący stół z mahoniu zdobiły zawiłe rzeźbienia o motywach kwiatowych, a dwadzieścia krzeseł obitych było karmazynowym brokatem. Piękny mahoniowy kredens zajmował jedną ze ścian pokoju, a skrzynia, ozdobiona tymi samymi motywami co stół, stała między dwojgiem wysokich drzwi prowadzących na werandę. - Czyż to nie wspaniały pokój? - Dupree popychał ją w kierunku drzwi po drugiej stronie jadalni. - Spędziłem w nim wiele radosnych godzin. - Postawił latarnię na stole i otworzył drzwi. - Chodź. Stąd roztacza się wspaniały widok. - Zmusił ją do wejścia na werandę i stanięcia przy niskiej kamiennej balustradzie; wzrok Juliette powędrował stromym, kamienistym zboczem ku migocącym około dwustu stóp niżej światłom Andory. - Gdzie jest moja matka? Uśmiechnął się. - Nie słyszysz jej? Bo ja słyszę. Posłuchaj. Wytężyła słuch, lecz dobiegł ją jedynie szelest wiatru w pora­ stających zbocze góry sosnach. Myliła się. Szelest nie dobiegał od strony wzgórza, lecz z jadalni. Powoli odwróciła głowę i spojrzała w stronę drzwi. - Tak - rzekł miękko Dupree. - Ona czeka na ciebie. - Zacisnął dłoń na jej ramieniu i wciągnął ją do jadalni. Sam przystanął w drzwiach. - A teraz zdaj się na swój słuch. Znów dobiegł ją szelest, tym razem z bliższej odległości, wyraź­ niejszy. Dobiegał z bogato rzeźbionej skrzyni stojącej po lewej stronie drzwi. Mahoniowa skrzynia, połyskująca blado w niespokojnym świetle świecy, miała pięć stóp długości i cztery wysokości. Szelest powtórzył się, jakby wiatr poruszył jesiennymi liśćmi. - Otwórz skrzynię. - Dupree z zaciekawieniem obserwował jej twarz. - Ona czeka. Juliette przełknęła z trudem i na uginających się nogach podeszła do skrzyni.

Znów usłyszała szelest. Duprée machnął pistoletem. Powoli pochyliła się i uniosła wieko. Krzyknęła przeraźliwie, odskakując w tył. Wieko opadło z hukiem. - Co za... - zduszony okrzyk Dupréego wyrwał ją z wywołanego zgrozą odrętwienia. Odwróciwszy się błyskawicznie, zobaczyła, jak Jean Marc otoczył ramieniem szyję Dupréego i wlecze go przez otwarte drzwi na werandę. Oczy Dupréego wyszły na wierzch, gdy rozpaczliwie walczył o złapanie tchu. Próbował unieść pistolet, lecz Jean Marc zacieśnił uścisk wokół jego szyi, wytrącił mu broń z ręki i pociągnął go w stronę kamiennej balustrady. Duprée z wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał na Jeana Marca. - Widziałem cię w Konwencji. Nazywasz się Andreas. Zapamiętam cię. Nie zapomnę... - Będziesz mnie pamiętać w piekle. - Jean Marc przyłożył pistolet do boku Dupréego i pociągnął za spust. Duprée zawył przeciągle. Juliette zadrżała. Nigdy dotąd nie słyszała takiego krzyku, przej­ mującego, ostrego, pełnego zwierzęcej wściekłości, szału i zawodu. Jean Marc uniósł wątłe ciało Dupréego i przerzucił je przez balustradę. Juliette wolno podeszła do balustrady i wychyliła się. Duprée leżał nieruchomo na skalistym zboczu jakieś trzydzieści stóp niżej. - Nie żyje? - zapytała z wahaniem. - Jeśli nawet jeszcze żyje, to niedługo umrze. Krwawi jak zarzynana świnia, a sam upadek ze zbocza wystarczyłby człowiekowi do śmierci. - To nie człowiek, to potwór. - Zamknęła oczy. - Widziałam to już w klasztorze... - W klasztorze? - To był Duprée. Jean Marc pokiwał głową. - Musiał go tu przysłać Marat.

Przytaknęła i otworzyła oczy. - Moja matka jest w tej skrzyni. - Tego się obawiałem. Byłem na werandzie, kiedy usłyszałem, że wchodzicie do jadalni, więc schowałem się na ścieżce obok domu i stałem tam, kiedy cię tu wciągnął. - Nagle otoczył ją ramio­ nami i mocno przytulił. - Bałem się zaatakować go, kiedy trzymał pistolet przy twoim boku. Musiałem zaczekać, aż coś odwróci jego uwagę. Bezwładnie opuszczone ręce Juliette nagle z całej siły objęły Jeana Marca. - On chciał, żebym ją zobaczyła. Jean Marc delikatnie pogładził Juliette po plecach. - Ćśś... - Zawsze była taka piękna. Ale teraz nie jest. - Juliette zadrżała. Leży w tej skrzyni. Jest naga, i chodzą po niej węże i karaluchy. Jest ich pełno, w jej włosach, w jej ustach... - Jezu! - Jean Marc uścisnął ją mocno, po czym delikatnie odepchnął. - Dasz sobie radę, jeśli przez chwilę zostaniesz sama? - A dokąd idziesz? - Do twojej matki. - Odwrócił się i wszedł do jadalni. Juliette zacisnęła dłonie na chropowatej kamiennej balustradzie słysząc, jak Jean Marc unosi wieko skrzyni. Dobiegło ją wypowie­ dziane przez niego przekleństwo, a potem odgłosy krzątaniny. Dziesięć minut później wrócił na werandę. - Chodź. Patrzyła na niego przez chwilę w odrętwieniu, a potem pozwoliła poprowadzić się na górę. - Dokąd idziemy? Otworzył drzwi u szczytu schodów. - Chcę, - Nie! nie... - Spójrz ramiona. -

żebyś zobaczyła swoją matkę. Starała się wyrwać. - Nie chcę znowu na nią patrzeć. Ja na nią! - Popchnął ją do pokoju i chwycił z tyłu za Do diabła, nie chcę, żebyś przez całe życie wspomi-

nała ją taką, jaką widziałaś w skrzyni. Masz już dość upiornych wspomnień. Matka leżała na łóżku, spowita w białe prześcieradło. Jej oczy i usta były zamknięte, a twarz, chociaż wymizerowana, była już spokojna. Musiała pragnąć śmierci przez te ostatnie dni, pomyślała ponuro Juliette. - Jak umarła? Te węże? - Węże nie były jadowite - odparł Jean Marc. - Zasztyletował ją. - O Boże! Pogrzeb. Muszę iść do księdza i załatwić... - Nie. - Jean Marc pokręcił głową. - Nie możemy pozwolić, żeby nas tu znaleziono. Już sam fakt, że jesteśmy Francuzami, mógłby być wystarczającym pretekstem, by wtrącić nas do więzienia. Zatrzymamy się przy kościele i zostawimy księdzu pieniądze i kartkę z dyspozycja­ mi. Juliette po raz ostatni spojrzała na matkę i odwróciła się. - Jak chcesz. Możemy już iść? Jean Marc zawahał się. - Jeszcze chwilka. Pozwól mi rozejrzeć się za statuetką. - Jest w kufrze na dziedzińcu - oznajmiła Juliette. - Kiedy się zjawiliśmy, on już odjeżdżał. Myślę, że właśnie skończył... - Głos ją zawiódł. - Naprawdę chcę już iść. Proszę cię, chodźmy stąd. Jean Marc ujął ją pod łokieć i wyprowadził z domu. - Idź do koni - powiedział łagodnie. - Ja tylko pójdę się upewnić, że statuetka jest w kufrze, i zaraz do ciebie dołączę. Skinęła głową i przeszła przez dziedziniec, starannie omijając wzrokiem fontannę. Po paru minutach nadszedł Jean Marc i przywią­ zał kufer z Tańczącym na Wietrze do grzbietu ogiera. Troskliwie pomógł jej dosiąść klaczy. - Dupree nie żyje. Juliette wzruszyła ramionami. - Czy taki potwór w ogóle może umrzeć? - Nie myśl już o nim. - Jean Marc smagnął bok klaczy swoimi lejcami i spiął ostrogami ogiera. - Postaraj się w ogóle o niczym nie myśleć.

Przez pół nocy jechali w stronę wybrzeża. - Zaczekamy tu do świtu. - Jean Marc zsadził ją z konia. Merde, przemarzłaś. Czemu mi nic nie powiedziałaś? - Otulił ją szczelniej peleryną, a potem owinął kocem. - Usiądź tu, a ja pójdę poszukać drewna na ognisko. - Wcale nie jest mi zimno. - Juliette otuliła się kocem, wciąż ledwie zdając sobie sprawę z lodowatych podmuchów wiatru. Było to niczym w porównaniu z mrozem, który ściskał jej serce. Roztaczający się wokół teren był kamienisty, pozbawiony roślin, noc zimna i bezgwiezdna. Wiatr wył w przełęczach poszarpanych granatowoczarnych gór. Podobnie zawył Dupree, kiedy Jean Marc strzelił do niego. - Chodź do mnie. Uniosła wzrok na stojącego przed nią Jeana Marca. Rozpiął pelerynę, której poły natychmiast wydął wiatr, tworząc trzepoczące, jastrzębie skrzydła. Czarny Aksamit. Wygląda teraz jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, dotarło do niej jak przez mgłę. Po chwili klęczał obok niej, chwytając ją w ramiona i otaczając tymi skrzydłami. Poczuła się, jakby odrobina lodu skuwającego mrozem jej serce oderwała się, a potem roztopiła. - Miałeś rozpalić ognisko... - Rozpalę, jak zaśniesz. Myślę, że powinnaś zasnąć. Wtuliła twarz w jego ramię. - Ona mnie nie kochała. Zawsze jej przeszkadzałam. Kiedy byłam bardzo mała, każdego wieczoru, kładąc się spać, mówiłam sobie: „Jutro mnie pokocha. Jutro..." - Pokręciła głową. - Urodziła mnie tylko dlatego, że miała nadzieję dać mojemu ojcu syna. Jean Marc mocniej przytulił ją do siebie. - Nie sądziłam, że ona wciąż, jeszcze nie jest mi obojętna. Umilkła, zamyślając się na chwilę. - Ale jednak musiała dla mnie coś znaczyć, bo inaczej nie czułabym się taka... pusta. Pamiętam ją na dworze. Była taka piękna, że każdy chciał jej dotknąć. Królowa

całowała jej dłoń i nazywała ją „słodką Celeste". A ja patrzyłam na nią i zastanawiałam się... - Nad czym? - Dlaczego oni wszyscy nie widzą, że w niej nic nie ma w środku. - Zmarszczyła czoło. - Ale może było coś dla nich. Może po prostu tylko mnie nie potrafiła obdarzyć ciepłym uczuciem. Nigdy nie byłam słodkim dzieckiem. - Byłaś jej dzieckiem. - Jean Marc leciutko kołysał ją w ramio­ nach. - To powinno wystarczyć. - Zawsze byłam taka pewna siebie. Myślałam, że nie potrzebuję nikogo ani niczego oprócz mojego malowania. Myślałam, że mogę odgrodzić się od wszystkich i zamknąć się w swoim własnym świecie. Teraz nie jestem już niczego pewna. - Jutro znowu będziesz sobą. - Tak myślisz? Czuję się dziwnie samotna. Nie mam teraz nikogo oprócz Catherine, a ona coraz bardziej się ode mnie oddala. - Nonsens. Ona wciąż cię kocha. - Ona znalazła coś... Juliette zamknęła oczy. Jean Marc delikatnie ujął jej głowę i przycisnął mocniej do siebie. - Nie powinienem był cię tu zabierać. Duprée mógł cię zabić. - Nie miałeś szansy mnie powstrzymać. Ona była moją matką i nie mogłam pozwolić, żeby ukradła coś królowej. Królowa była jedyną osobą w Wersalu, od której zaznałam trochę serca. Była wszystkim, co miałam przez te lata... oprócz moich farb. Ja... myślę, że ją kocham, Jeanie Marcu. - Zaśmiała się cicho, niepewnie. - Nigdy dotąd nie przyznałam się nikomu, że kogoś kocham. Za bardzo się bałam. - Bałaś się? - Miłość boli... - Chciała, żeby wiatr przestał tak przeraźliwie wyć. Wydawało jej się, że przewiewa ją na wskroś i pozostawia pustkę. - Nie chcę jej kochać. Czy to nie dziwne, że można kochać kogoś, kto nas nie kocha? Świat nie powinien być tak urządzony. A przecież to wszystko moja wina. Nawet jako mała dziewczynka wiedziałam, że nie powinnam kochać motyla.

- Czasami nie możemy nic poradzić na to, że kochamy niewłaś­ ciwe osoby. Z trudem docierały do niej jego słowa. - Pamiętam, jak mówiłeś, że motyl nie powinien rządzić państwem. I nie rządzi... - Łzy zaczęły płynąć jej po policzkach i wsiąkać w jego koszulę. - Nie wiem, czemu płaczę. Chyba w myślach plącze mi się matka z królową. To głupie, że płaczę. Przecież nie ma powodu. Nie powinnam była nigdy się spodziewać, że królowa mnie pokocha, a moja matka nigdy nawet mnie nie lubiła. Widzisz, jaka jestem głupia? Nie odpowiadając tulił ją i delikatnie gładził po włosach, aż w końcu usnęła w jego ramionach.

D u p r é e usłyszał charakterystyczny drobny szelest między skałami i natychmiast otrzeźwił go paniczny strach. Karaluchy. Dopadną go karaluchy. Przekręcił się na bok i zawył z bólu. Z jego ramienia sterczała kość, bielejąca w świetle księżyca. Krew lała się strumieniem z rany w boku. Umierał. Znowu dobiegł go ten obrzydliwy szelest. Nie, nie może umrzeć. Jeśli będzie leżał nieruchomo, oblezą go. Wejdą do ust, we włosy. Zwinął połę koszuli i zatknął w ranę. Jakby ktoś dźgnął go w bok rozżarzonym żelazem. Otworzył usta i zawył. Potworny ból przeszył tym razem twarz, musiał mieć zmiażdżoną szczękę. Zaczął wolno pełznąć w stronę miękkiej ziemi pod drzewami, z dala od łażącego pod skałami robactwa. Miał złamaną lewą nogę, wleczenie jej po skałach przyprawiało go niemal o utratę przytomności. Nie może się zatrzymać.

Dotarł do drzew i tam legł, jęcząc z gniewu i bólu. Dlaczego matka mu to zrobiła, skoro chciał ją jedynie zadowolić? Nie, tym razem to nie była matka. To inni. Znowu usłyszał drobne kroczki. Czy naprawdę tam są, czy to tylko jego wyobraźnia? Nieważne. Nie może zdać się na los szczęścia. Musi dotrzeć do światła. Nie polezą za nim do światła. Nie może umrzeć tu, w ciemności. Dobrze znał nocne stworzenia. Jeśli będzie leżał nieruchomo, znajdą go i pożrą.

19

Myślałam, że wracamy do Cannes, Jeanie Marcu - Juliette zacisnęła dłonie na relingu, dostrzegłszy wysokie, okrągłe wieże wspaniałego zamku usytuowanego niczym klejnot w diademie na wyspie rozpościerającej się przed dziobem „Bonne Chance". - Po­ wiedziałam Catherine, że wstąpimy do Vasaro w drodze powrotnej do Paryża. Dlaczego płyniemy na ile du Lion? Jean Marc odwrócił się, by obserwować, jak marynarze opuszczają barkas na wzburzone morze. - Jest tu parę rzeczy, które chcę zabrać. Meble, rodzinne pamięt­ niki, obrazy mojego ojca. - Dlaczego? - Nie chcę, by wpadły w ręce grabieżców, kiedy przyjdzie im do głowy zabrać mi zamek. Przeniosła wzrok na jego twarz. - Myślisz, że to nastąpi? Przytaknął. - Dojdzie do tego. Kraj ogarnęło szaleństwo i z każdym dniem robi się gorzej. - To dlaczego nie wyjedziesz? - To mój kraj rodzinny. I mam nadzieję... - Pokręcił głową. - Ale nie mogę zamykać oczu na to, co się dzieje, tylko dlatego że zamierzam zostać w kraju. Rodzina musi przetrwać, nawet jeśli wszystko inne legnie w gruzach.

Uważnie śledziła wyraz jego twarzy. - Rodzina. To dlatego chciałeś mieć ze mną dziecko. Chcesz zachować ciągłość rodu. - Pewnie tak. - To by ci nic nie dało. Dziecko nie nosiłoby nazwiska Andreas. Ich spojrzenia spotkały się. - To prawda. Trzeba by było wprowadzić pewne zastrzeżenia prawne. - A poza tym oboje wiemy, że nie spodziewam się dziecka. Uśmiechnął się blado. - Tak, wiemy. Ale nikt nie może być pewny, co przyniesie jutro. - Spojrzał w stronę wyspy. - Chcesz zejść ze mną na ląd? Zamek jest nie zamieszkany od śmierci ojca i nie ma w nim służących. Zaskoczyła ją ta nagła zmiana tematu. - Jak długo będziemy tu cumować? - Kilka, może kilkanaście godzin. Chcę nadzorować załadunek, żeby upewnić się, że nie zostanie tu nic, co ma dla mnie znaczenie. - Tak - zadecydowała. - Chcę zejść na ląd.

Ogród różany, przez który przechodzili w drodze do zamku i po którego alejkach biegał przed laty Jean Marc, stanowił teraz plątaninę ciernistych krzewów. - Dlaczego zamknąłeś wszystko po śmierci ojca? - Rzadko tu bywam. O wiele wygodniej było mi kupić dom w Marsylii i stamtąd prowadzić interesy. - Ale tu jest tak pięknie. - Z upodobaniem wodziła wzrokiem po niezliczonych ścieżkach i wdzięcznych fontannach ogrodu, który rozciągał się aż po niebieskozielone wody Golfe du Lion. - Ten ogród musiał być kiedyś bajkowy. Skinął głową. - Był jednym z piękniejszych w całej Francji. Ogród jest zresztą jeszcze starszy niż zamek. Zaprojektowała go Sanchia Andreas tuż po zakupieniu wyspy, w tysiąc pięćset jedenastym roku. Zamek

został wybudowany później. - Wspiął się po kamiennych schodkach, włożył do zamka duży mosiężny klucz i krzyknął do kapitana de Laux: - Najpierw Sala Nefrytowa, Simon. Po prawej stronie. Każ ludziom pakować wszystko bardzo ostrożnie. - Meble też chcesz załadować na statek? - zapytał Simon. - Wszystko. Nie zostawię tu niczego, co można przewieźć. - Rozumiem już, dlaczego nie pozwoliłeś mi zabrać ładunku powrotnego z La Escala. Meble zajmą całą ładownię. - Simon odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy wolno idącym przez ogród marynarzom. Juliette weszła do zamku, z zaciekawieniem rozglądając się po ogromnej sieni. Pomieszczenie objął we władanie kurz i pajęczyny. Delikatne oprzędy otaczały świece w żyrandolu i spowijały mgiełką wiszące na ścianie weneckie lustro. Kurz przyćmił wspaniałość witraży rzucają­ cych tęczowe pryzmaty barw na klepki podłogi z drzewa tekowego. Jean Marc otworzył rzeźbione dębowe drzwi. - Tu był gabinet mojego ojca. Jest tu kilka pamiętników, które sam chcę zapakować. Juliette weszła za nim do pomieszczenia i zamknęła drzwi. Tu także było mnóstwo kurzu i pajęczyn, chociaż wszystkie wyściełane meble przykryto płóciennymi pokrowcami. Jean Marc zapatrzył się na obraz nad kominkiem. Kobieta na portrecie ubrana była w niebieską atłasową suknię z suto marszczonymi spódnicami. Jej klasycznych rysów nie mąciła żadna skaza, a figura, choć drobna, była niezwykle ponętna. Długie ciemne rzęsy osłaniały intensywnie niebieskie oczy, złociste włosy ułożone były we fryzurę modną w czasach, kiedy matka Juliette po raz pierwszy zabrała ją do Wersalu. - To niemożliwe, żeby była aż tak piękna - stwierdziła stanowczo Juliette. - Artysta pochlebił jej. Moja nauczycielka, madame Vigee le Brun, też schlebiała portretowanym przez siebie osobom. To ona malowała ten obraz? - Nie.

- A kogo przedstawia ten portret? - Charlotte - odpowiedział Jean Marc, nie odrywając wzroku od obrazu. - Portret namalował jeden z jej kochanków, Pierre Kevoir. - Nic dziwnego, że chciał się przypochlebić. - To nieprawda. Charlotte była w rzeczywistości dużo piękniejsza niż na portrecie. - Naprawdę? - Podeszła bliżej i stanęła przed malowidłem. - W takim razie była jeszcze piękniejsza niż moja matka. A twój ojciec nie wiedział, że artysta był jej kochankiem? - Wiedział. Wiedział o nich wszystkich. Ona wcale nie starała się ukrywać swoich romansów. - Jean Marc oderwał wzrok od portretu i podszedł do biurka. - Pamiętniki są w tej szufladzie... - Dlaczego zawiesił tu ten obraz? - Kochał ją. Mówił, że jest najpiękniejszą rzeczą, którą posiada, i chciał zawsze mieć przed oczami jej podobiznę. Moja matka umarła, kiedy miałem pięć lat, a dwa lata później ojciec spotkał Charlotte d'Abois. Błagał ją, żeby go poślubiła, ale ona nie była podobna do innych kobiet. Nie odpowiadały jej więzy małżeńskie, wolała cieszyć się swobodą życia kurtyzany. - Zacisnął wargi. - Jednakże cieszyła ją także siła, którą dawały pieniądze, i zgodziła się zostać jego kochanką - kontynuował Jean Marc, przerywając na chwilę, żeby wyciągnąć kolejno cztery opasłe tomy z górnej szuflady biurka. - Pogodził się z tym, że sypiała z Kevoirem. - To dziwne - stwierdziła Juliette. - Musiał być zupełnie inny niż ty. Myślę, że bardzo żywo by cię obchodziło, gdyby twoja ukochana kobieta przyprawiała ci rogi. - Jesteś niezwykle spostrzegawcza - zauważył beznamiętnie, podchodząc do biblioteczki i sięgając po dwie księgi, żeby je przenieść na biurko. - Ale ponieważ nic takiego nie może się zdarzyć, nie musimy tego rozważać. Nie mam zamiaru ani dzielić się tobą, ani wpaść w pułapkę i zakochać się w tobie. Juliette poczuła nagłe ukłucie bólu, lecz skwapliwie przytaknęła. - Oczywiście, tak tylko powiedziałam. - Powróciła do studiowania obrazu. - Jej twarz jest taka... bezosobowa. Czy ona była kobietą zimną?

- Na pewno nie w łóżku. Przyprawiała ojcu rogi z połową mężczyzn z Marsylii. - A poza łóżkiem? - Tak. - Jean Marc podszedł do postumentu przy oknie, zaniósł kryształowego łabędzia na biurko i postawił obok pamiętników. Bardzo zimną. - Co się działo, kiedy wróciłeś z Jamajki? - Dlaczego zadajesz te wszystkie pytania? - Uśmiechnął się krzywo. - Nie masz przecież w ręku szkicownika ani ołówka. - Po prostu jestem ciekawa. Gwałtownie zatrzasnął szufladę biurka. - Kiedy wróciłem, dowiedziałem się, że dwa miesiące wcześniej Charlotte uciekła do Grecji ze swoim ówczesnym kochankiem, Jacquesem Letonem. Od jakiegoś już czasu kradła fundusze kompanii i dawała je Letonowi. Wiedzieli o tym wszyscy, z wyjątkiem mojego ojca. To dlatego wysłała mnie z Basteau statkiem przewożącym niewolników - mówił z coraz większym poirytowaniem w głosie. Wystrychnęła mojego ojca na dudka. Pojechałem za nimi. Juliette nie odrywała wzroku od jego twarzy. - Do Grecji? - Tak. Wyzwałem Letona na pojedynek i zabiłem go. Ale Charlotte wtedy jeszcze nie zdążyła się nim znudzić i postanowiła mnie ukarać. - W jaki sposób? - Wróciła do ojca błagać go o przebaczenie. Wzrok Juliette był pełen niedowierzania. - I przyjął ją z powrotem? - Nie powiedział jej nawet złego słowa. - Uśmiechnął się z goryczą. - Mówiłem ci już, że ona miała władzę nad moim ojcem. Cztery miesiące po powrocie wyszła za niego. Próbowała go nakłonić, żeby mnie wydziedziczył, ale zgodził się jedynie odesłać mnie z domu. Powiedział mi, że nie potrafię zrozumieć Charlotte i będzie lepiej dla wszystkich, jeśli pojadę do Włoch na uniwersytet w Padwie. Dwa lata później umarła i wróciłem do domu. - Spojrzał na

Juliette. - Jesteś zadowolona? W końcu udało ci się poznać wszystkie moje sekrety. Cieszy cię to? - Nie. - Miała ochotę przytulić go i ukoić, lecz raz jeszcze wycofał się do swej skorupy. - Czy... lubiłeś ją? - Jako dziecko byłem nią zauroczony tak jak mój ojciec. Ale szybko się na niej poznałem. Zdążył zaznać w życiu bólu zdrady i upokorzenia i miał świado­ mość, że był bezbronny wobec władzy Charlotte d'Abois. Nawet teraz, po tylu latach, widziała kipiące w nim emocje. - Nie potrafię zrozumieć, jak mógł ją przyjąć z powrotem. - A ja potrafię. Mój ojciec był marzycielem. Widział ją tylko taką, jaką chciał widzieć. - Jean Marc głęboko zaczerpnął tchu. Ojciec zawsze mi mówił, że go nie zrozumiem, bo zbyt mocno stoję na ziemi. Boże, chroń mnie przed wszystkimi marzycielami tego świata. - On cię nie rozumiał - powiedziała cicho Juliette. - Myślę, że i ty masz marzenia, ale nie pozwalasz, by tobą rządziły. - Nonsens. Nie jestem marzycielem. Masz rację, ojciec i ja byliśmy do siebie zupełnie niepodobni. - Przeszedł przez salon i zatrzymał się przy drzwiach. - Wierzę tylko w to, co mogę zobaczyć i czego mogę dotknąć. - Zamknął drzwi na klucz. - W tej chwili bardzo chcę patrzeć na ciebie i dotykać cię, Juliette. Czy mogłabyś zdjąć suknię? Spojrzała na niego, zdumiona. - Teraz? Uśmiechnął się szelmowsko. - A czemuż by nie? Mam kaprys posiąść cię w pomieszczeniu, w którym podłoga nie ucieka spod nóg przy każdej fali. - Zdjął pelerynę i rzucił ją na biurko, przykrywając kryształowego łabędzia. Pozwól mi na ten kaprys. Uświadomiła sobie, że Jean Marc niezmiernie rzadko działa pod wpływem impulsu. Zapewne istniał jakiś powód, dla którego chciał to zrobić w tym pokoju. Musiało to mieć coś wspólnego z trapiącymi go bolesnymi wspomnieniami.

Zmierzał ku niej. - Nie masz nic przeciwko temu? Wolno pokręciła głową, patrząc mu w oczy. - Nie - wyszeptała. - Nie mam nic przeciwko temu, Jeanie Marcu. Wyczuwała w nim ogromne napięcie, które i jej zaczynało się udzielać. Powoli, bez pośpiechu rozebrała się i stanęła przed nim naga. - Tego właśnie chcesz? - zapytała cicho. - Tak. - Z upodobaniem objął wzrokiem jej ciało. Niezależnie od pobudek, które nim kierowały, wiedziała, że jej pragnie - przez materiał spodni widziała jego nabrzmiały członek. Nozdrza Jeana Marca rozdymały się przy każdym oddechu, policzki zabarwił rumieniec. Czuła, że jej pragnie, i ta świadomość wpływała na nią niesłychanie podniecająco. - Tak, tego właśnie chcę. - Nie dotykał jej, lecz czuła na sobie jego wzrok. - I jeszcze czegoś więcej. Połóż się na tym kobiercu przed kominkiem. Mam ochotę zobaczyć cię na tle tych pięknych barw. Powoli przeszła przez gabinet, by przystanąć przed kominkiem i spojrzeć na portret Charlotte d'Abois. - Czy to dlatego nie cierpiałeś tak mojej peruki? Mówiłeś, że nie znosisz blondynek. - Nie chcę już rozmawiać o Charlotte. - Stanął tuż za nią, obejmując dłońmi jej piersi. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, czując nacisk jego męskości na nagich pośladkach. Spojrzała na jego oliwkowe ręce kontrastujące z jej jasną skórą. Powoli przewędrował dłońmi niżej i oparł je na jej biodrach. - W ogóle nie chcę o niczym rozmawiać. Skoro nie chcesz spełnić mojej prośby i położyć się, może pochylisz się i oprzesz rękami o gzyms kominka? Cofnął ręce, by rozpiąć spodnie, i ponownie zbliżył się do niej. - Tak, właśnie tak. Teraz rozchyl nogi... Wszedł w nią jednym szybkim pchnięciem. Krzyknęła, kurczowo trzymając dłońmi chłodny marmur.

Znieruchomiał. - Zabolało? - Nie. - Zamknęła oczy, starając się oddychać spokojnie. - Po prostu jest tak jakoś... inaczej. - Czuła w sobie jego ciepłą twardość, pod dłońmi chłód marmuru, dotyk materiału jego ubrania na nagiej skórze. Było to dziwne i niezmiernie podniecające doznanie. Zaczął się poruszać, penetrując ją powoli, głęboko, pozwalając czuć całego siebie. - Nie krzycz - wydyszał ochryple. - Usłyszą cię w salonie. Czuła jego gorący oddech. Jego palce odnalazły twardy wrażliwy wzgórek pod kępką włosów i zaczęły go lekko uciskać. - Nie chcesz chyba, żeby usłyszeli, co tu robimy? Zagryzła dolną wargę, by powstrzymać się od krzyku. Czuła, jak jego ciało to odchyla się, to dotyka jej nagich pleców; szorstkie płótno jego koszuli drażniło jej skórę. Zagłębiał się w niej coraz szybciej i gwałtowniej. - Nie chcesz, żeby wiedzieli, jak ci się to podoba... - Delikatnie ugryzł płatek jej ucha. - To cudowne, jak ruszasz biodrami i przyj­ mujesz mnie, przyjmujesz... Jej urywany oddech przeszedł niemal w szloch, gdy poczuła, że dociera głęboko, tak głęboko... - Lubisz to, lubisz... prawda? Nie odezwała się. Nie mogła wydobyć ani słowa ze ściśniętego gardła. - Lubisz? - Tak - przyznała niemal niedosłyszalnie. - W takim razie dam ci więcej przyjemności. - Pchnął ją lekko, by uklękła na kobiercu. Objął dłońmi jej piersi, ugniatając je niecierpliwie, i pogrążał się w niej w coraz szybszym tempie. - Dam ci, kiedy mi powiesz... - wynurzył się z niej i pogrążył znowu kiedy powiesz mi, jak bardzo tego chcesz. Z trudem panował już nad sobą. - Powiedz mi, do diabła, powiedz!

- Jak... mam... powiedzieć? - dyszała ciężko, walcząc o złapanie tchu - kiedy dajesz mi tyle rozkoszy, że nie mogę oddychać. - Powinienem wiedzieć, że tak na mnie podziałasz. Gwałtownym szarpnięciem rzucił ją na kobierzec, tak że znalazła się na plecach. Zobaczyła nad sobą jego twarz, na której malowała się udręka. Wszedł w nią z niecierpliwą siłą. Dygocząc z rozkoszy, krzyknęła, wbijając palce w dywan, nie zwracając uwagi na to, czy ludzie Simona słyszą ją czy nie. Oszalały z podniecenia, przycisnął ją mocno do siebie i wtulił twarz w jej ramię, a po chwili targnął nim spazm rozkoszy.

Dlaczego? - spytał cicho Jean Marc, poprawiając ubranie i pomagając jej zapiąć suknię. - Dlaczego się zgodziłaś? - Nie wiem - odparła, nie patrząc na niego. - Wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem. - Pozwolić, bym potraktował cię jak kobietę lekkich obyczajów spotkaną w dokach Marsylii? - wybuchnął. - To one są tak traktowane? W takim razie nie mają złego życia. Mnie się to całkiem podobało. Jean Marc ujął ją palcami pod brodę i odwrócił tak, że mógł zajrzeć jej w oczy. - Powiedz mi, dlaczego to zrobiłaś? - Bo byłeś dla mnie dobry w Hiszpanii - wyznała. - A za dobroć trzeba odpłacać dobrocią. Z początku nie wiedziałam, dlaczego chcesz to zrobić, ale wiedziałam, że tego potrzebujesz. W jego głosie znowu pojawiła się czujność. - A teraz już wiesz? - Przestawałeś widzieć we mnie kobietę, z którą walczysz, i zaczą­ łeś dostrzegać mnie samą. - Spojrzała na portret Charlotte. - Chciałeś znowu widzieć we mnie przeciwnika i pomyślałeś, że może uda ci się to w tym pokoju. - Przeniosła wzrok na Jeana Marca. - Ale myliłeś się. Przekonałeś się, że nie potrafisz mnie już dłużej tak traktować.

- Tak. - Opuścił ręce. - Tak, myliłem się. To nie podziałało. Podniosła się z kobierca. - Nie lubisz, jak udaje mi się ciebie rozszyfrować. - Drżącymi dłońmi przygładziła zmierzwione kędziory. - Ja też tego nie lubię. To mnie niepokoi. Ty mnie niepokoisz. Łapię się na tym, że myślę o tobie, zamiast o swojej pracy. Nie pozwolę, żebyś tak na mnie działał, Jeanie Marcu. - Nie? - Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. - A co zamierzasz zrobić, żeby temu zapobiec? - Jak tylko przyjedziemy do Paryża, nie będziemy już utrzymy­ wać... tak zażyłej znajomości. Każde z nas pójdzie swoją drogą. Spojrzała mu w oczy. - I nie będę ci już służyć ciałem. Nie będzie żadnego dziecka, bo nie wpuszczę cię do mojej sypialni. - Chcesz mieszkać w moim domu, nie dzieląc ze mną łoża? - Taka była nasza umowa. Mieszkanie i opieka, jak długo będę tego potrzebowała, i dwa miliony liwrów za Tańczącego na Wietrze. Masz już Tańczącego na Wietrze. Jak tylko znajdziemy się w Paryżu, pójdę do Cafe du Chat i dam im pieniądze. Jestem pewna, że uda im się zdobyć dla ciebie dowód zrzeczenia się własności od Marii Antoniny. Wtedy zajmiesz się swoją pracą, a ja swoją. - Malowaniem? - Tak. - I będziemy sobie razem mieszkać, nie myśląc o cielesnych rozkoszach? - Pokręcił głową, a jego twarz rozjaśnił przekorny uśmiech, który tak dobrze znała. - To nie ma najmniejszych szans powodzenia, Juliette. Masz zbyt duży temperament i za bardzo siebie pragniemy. Poddasz się, nim minie tydzień. - Nie poddam się. A ty nie będziesz mnie prowokował, bo to by oznaczało naruszenie naszej umowy. - Będziemy musieli sprawdzić jej moc. - Jean Marc wstał i skierował się w stronę biurka. - Nie. Raz już dałem ci możliwość wyboru. Nie zrobię tego więcej. - Niemal obojętnym tonem dorzucił: - Myślę, że z czasem się pobierzemy. Wpatrywała się weń w osłupieniu.

- Pobierzemy? - Jak sama zauważyłaś, dziecko musi nosić nazwisko Andreas. Uśmiechnął się. - A ja bardzo chcę mieć z tobą dziecko, Juliette. Właśnie się zdecydowałem. - Ale powiedziałam ci już, że nie mam zamiaru... - Ruszyła do drzwi. - Chyba oszalałeś. - Nie dajesz mi wyboru. To jedyny sposób, żebym zwyciężył w tej grze. Otworzyła drzwi. - Juliette. Odwróciła się i spojrzała na Jeana Marca. Na jego twarzy nie było już uśmiechu. - Ja... nie chciałem cię urazić. - Nie pozwoliłabym na to. Jak będziesz gotowy do powrotu na statek, znajdziesz mnie w ogrodzie. Kiedy wypływamy do Cannes? - Nie wypływamy do Cannes. - Nie wracamy do Vasaro? - Pojedziemy do Paryża z Marsylii. Gdybyśmy wrócili do Cannes, moglibyśmy się narazić na kłopoty. Być może Francois przekonał deputowanych, że trzeba zająć „Bonne Chance" wraz z ładunkiem. Skrzywił się. - Nie chcę ryzykować. Straciłem już osiem statków na rzecz Republiki. - A czy statek nie może zostać skonfiskowany w Marsylii? - Nie wpłynie do portu. Dopłyniemy do brzegu na barkasie, na który załadujemy nasze bagaże i statuetkę. - Zabierasz Tańczącego na Wietrze do Paryża? - Chcę go mieć przy sobie. Wszyscy będą pewni, że trzymam statuetkę gdzieś daleko, w ukryciu. - A dokąd w takim razie popłynie „Bonne Chance"? - Do portu Charleston w Ameryce, gdzie dołączy do reszty mojej floty. Przyglądała mu się w zamyśleniu. - Musiałeś to zaplanować jeszcze przed wyjazdem z Paryża.

- Trzeba wszystko planować. - Uśmiechnął się. - A skoro już - mówimy o planach, to jakie imię wybierzemy dla naszego syna? Spojrzała na niego oszołomiona i po raz pierwszy zbita z tropu. Jean Marc był sprytny, bezlitosny w postępowaniu i najwyraźniej zaplanował rozwój wydarzeń tak, że będzie musiała zboczyć z wy­ branej przez siebie drogi, o ile nie wykaże się podobną przebiegłością i zdecydowaniem. - Impossible. - To dziwne imię, ale jeśli będziesz nalegać, nie będę się sprzeciwiał... Przerwało mu trzaśnięcie drzwiami.

Z e b r a n o już janowiec, a na polach Vasaro rozkwitły teraz hiacynty, kasje i narcyzy. Poza polami zaczęły również kwitnąć fiołki. Ciemnopurpurowe kwiaty najlepiej czuły się w cieniu, więc ich rabaty znajdowały się pod drzewkami pomarańczowymi i w gajach oliwnych. Należało zbierać je przed świtem, kiedy zapach jest najmocniejszy. W drugim dniu zbioru fiołków Francois stał przy wozie, obserwując zbieraczy poruszających się po gaju z latarniami w rękach. Płomyki świec kilkudziesięciu latarni oświetlały mrok, a nad zielonymi liśćmi drzew unosił się czarny dym. - Prawda, że to piękne widowisko? Odwróciwszy się, ujrzał siedzącą na kasztanowej klaczy Catherine. - Po co zerwałaś się z łóżka tak wcześnie? Nie ma sensu, żebyśmy oboje wstawali przed świtem. - Byłam zbyt podniecona, by spać. Wczoraj poznawałam w szopie metodę enfleurage i nie mogłam przyglądać się zrywaniu fiołków. Catherine wypatrzyła w gaju oliwnym Michela, który machał do niej ręką. Odwzajemniła pozdrowienie i ponownie zwróciła się do Francois: - Czyż tu nie jest pięknie? Te latarnie rozświetlające ciemność i kwiaty.

Uśmiechnął się do niej ciepło. - Masz rację, bardzo pięknie. Co to za metoda enfleurage? - To Michel ci nie pokazał? Spędzacie z sobą tyle czasu, że myślałam, że cię tam zabrał. - Jej oczy rozbłysły ożywieniem. Ale dobrze, że tego nie zrobił. W takim razie ja ci pokażę. Chodź.. Zmusiła konia do galopu w kierunku kamiennych baraków. Chłodny wiatr wdarł się w jej włosy i poczuła, jak przepełnia ją ogromna radość. Słyszała za sobą odgłos końskich kopyt i niski śmiech Francois. Dojechawszy do kamiennego budynku za barakiem, w którym przeprowadzano macerację, zeskoczyła z konia i zwróciła się do Francois: - Zapal latarnię - rzuciła, uwiązując konia do słupka przed drzwiami. Francois zsiadł z konia i zapalił latarnię przytroczoną do siodła. Jego kwadratową twarz rozjaśniał szeroki uśmiech, a oczy błyszczały wesołością. - Co dalej? Otworzyła ciężkie drzwi prowadzące do długiego baraku i pierwsza weszła do ciemnego wnętrza. Okiennice były zamknięte, w pomiesz­ czeniu panował zaduch. Natychmiast owionął ich ciężki zapach fiołków. W baraku nie było nikogo; było jeszcze za wcześnie, żeby ktokolwiek zaczął pracę przy stołach, na których leżały szklane tafle oprawione w drewniane ramy. - Ten proces odpowiada mi o wiele bardziej niż maceracja. Jest jakiś taki... subtelniejszy. - Catherine podeszła do pierwszego z długich stołów. - Na te szklane tafle nakłada się masę tłuszczową, a potem zasypuje ją płatkami kwiatów. Potem zostawia się tafle w chłodnym, ciemnym miejscu na dwa do trzech dni, żeby kwiaty oddały swoje dusze, a następnie... - Dusze? - zapytał rozbawiony Francois. - Michel tak nazywa zapach. - Pogładziła drewnianą ramę. - Następnie zmienia się zużyte płatki na świeże. Trzeba je zmienić piętnaście do dwudziestu razy, zanim pomada jest gotowa. Wydajność tej metody jest, co prawda, niewielka, ale uzyskuje się dużą czystość

zapachu. O wiele większą niż przy zabieraniu dusz kwiatom w procesie maceracji czy destylacji. - Znowu mówisz o duszach - uśmiechnął się Francois. - Coś mi się wydaje, że nie tylko Michel myśli o zapachu jak o duszy. Odwzajemniła uśmiech. - To wcale nie jest przesadne porównanie. Kto wie, czy ziemia i rośliny nie mają duszy? - Sięgnęła po latarnię i ruszyła do drzwi. Nie wierzysz, że istnieje dusza, Francois? - Wierzę. - Francois uchylił przed nią drzwi. - Wierzę, że rewolucja ma duszę. Zesztywniała. - Nie mogę się z tobą zgodzić. Miałam okazję przyjrzeć się twoim wspaniałym rewolucjonistom w klasztorze. - Ci ludzie nie byli duszą rewolucji. To były ciernie i chwasty, które zagłuszą ogród, jeśli się ich nie wyrwie. - Francois wytrzymał jej spojrzenie. - Duszą jest Deklaracja Praw Człowieka. Ale musimy dopilnować, żeby nie utonęła w morzu krwi. - Ty musisz dopilnować - ucięła Catherine, zamykając drzwi. Nie chcę mieć nic wspólnego z twoją wspaniałą rewolucją. Zostaję w Vasaro. - To dobrze. - Pomógł jej wsiąść na konia, po czym dosiadł swego wierzchowca. - Chcę, żebyś była jak najdalej od Paryża. Teraz tutaj jest twoje miejsce. Przechyliwszy głowę, przyjrzała mu się z zaciekawieniem. - Kiedyś potępiałeś mnie za to, że kurczowo trzymam się swojego małego ogrodu w Paryżu. Vasaro jest ogromnym ogrodem. - To było dawno temu. - Francois patrzył na nią łagodnym wzrokiem. - Nie ma nic złego w tym, że nie chce się ryzykować wejścia pomiędzy ciernie. Mój Boże, nawet ja mam pokusy, żeby odnaleźć swój własny ogród. - Więc zostań tutaj - zaproponowała pod wpływem nagłego impulsu. - Przecież ci się tu podoba. Michel mówi, że rozumiesz kwiaty. Wcale nie musisz wyjeżdżać i... - Muszę wracać. Już i tak jestem tu za długo. - Uśmiechnął się do

niej smutno. - Zamierzałem zostać tylko kilka dni, a minęło kilka tygodni. Twoje Vasaro usypia rozsądek. Catherine poczuła nagle ukłucie bólu. Wyjeżdża. Nie będzie już dłużej towarzyszył jej w pracy na polu, nie będą już razem śmiali się, omawiając przy kolacji plany na następny dzień, nie będzie już spacerów z Francois i Michelem przy boku. - Kiedy zamierzasz wyjechać? - Jutro rano. - Tak szybko? - Catherine próbowała się uśmiechnąć. - Pewnie ma to związek z tą wiadomością, którą wczoraj otrzymałeś. Danton już nie daje sobie rady bez ciebie? Mówiłeś przecież, że on zapewne wyjechał z miasta. - Wrócił do Paryża, ale to nie była wiadomość od Dantona. - Nie patrzył jej w oczy. - Nie jestem ci tu już dłużej potrzebny. Doskonale radzisz sobie z pielęgnowaniem twojego baśniowego ogrodu. - Fran­ cois skierował konia w stronę oliwnego gaju. - Za to jestem potrzebny w Paryżu. - Tak, nie jesteś mi już potrzebny. - Catherine jechała za nim, jej koń wybierał drogę między kępami traw na wzgórzu. Nie był jej potrzebny, lecz nagle poczuła, że bardzo by chciała, żeby tu został. Przez te ostatnie tygodnie stał się nieodłączną częścią Vasaro, tak jak Michel czy kwiaty, i czuła się o niego równie gwałtownie zazdrosna jak o nie. Dlaczego nie może tutaj zostać, skoro jest tu bezpieczny? Paryż jest miastem szaleńców, ludzi takich jak marsylczycy. Wjechali na szczyt wzgórza i Francois zatrzymał konia, by mogła się z nim zrównać. Nad oliwnym gajem wstawał świt, oświetlając nieśmiało korony drzew, a pozostawiając w półmroku niższe gałęzie i powoli przesu­ wające się szeregi zbieraczy zrywających wonne fiołki. - Po wschodzie słońca pójdę nadzorować zbieranie hiacyntów zaproponował cicho Francois. - Pójdziesz ze mną, czy musisz rano iść do monsieur Augustine'a? - Pole hiacyntowe jest ogromne. - Nie patrzyła na niego, spoglądając w stronę gaju u stóp wzgórza. - Będę ci towarzyszyć.

Siedzieli w ciszy przyglądając się, jak złote słoneczne pasma powoli rozwijają się nad polami Vasaro.

T e g o wieczoru wyjątkowo starannie dobierała strój, w którym miała zejść na kolację. Ubrała się w cytrynową suknię z dekoltem obszytym perłami. Wcale nie ubieram się dla Francois, wmawiała sobie. Po prostu każdy chce zostać zapamiętany jak najkorzystniej. Kiedy weszła do salonu, zauważyła, że i Francois poświęcił wiele uwagi swojemu wyglądowi. Miał na sobie białą brokatową kamizelkę i długi granatowy kaftan, a batystowy halsztuk na szyi związany był niezwykle wymyślnie. Stał przy kredensiku, nalewając wino do kryształowych kieliszków. Ich spojrzenia spotkały się. - Pożegnałeś się Michelem? - Tak. - Podał jej kieliszek wina. - Nie wydawał się specjalnie zaskoczony. Zapatrzyła się w kieliszek. - Michel wiedział, że kiedyś będziesz musiał wyjechać, ale na pewno było mu smutno. On cię lubi. - Ja też go lubię. Zapadło milczenie i nie wiedziała, jak przerwać tę pełną napięcia ciszę. Francois był dzisiaj jakiś inny. Zniknął gdzieś swobodny koleżeński sposób odnoszenia się do siebie i odżyły bolesne wspom­ nienia. Milczenie przedłużało się. - Gdzie Michel? - zapytał w końcu. - Dzisiaj w wiosce jest wesele. Postanowił tam zostać. - Ze smutkiem pokręciła głową. - Nie mogę go nakłonić do przychodzenia tu częściej niż parę razy w tygodniu. Czasami wydaje mi się, że nie powinnam go tak usilnie do tego namawiać. - Daj mu wybór, a zobaczysz, że w końcu zacznie przychodzić częściej. - Tak myślisz? Spojrzał jej w oczy.

- Tylko głupiec mógłby nie przyjść do ciebie, wiedząc, że go oczekujesz. Jej policzki zabarwił rumieniec i poczuła dziwny ucisk w piersiach. Drżącą ręką odstawiła kieliszek na stolik. - Zasiądziemy do kolacji? - Nie. - Dlaczego? Uśmiechnął się blado. - Myślałem, że jakoś to zniosę, ale... nie mogę. Ostatnio od­ grywałem wiele ról, lecz nie potrafię odegrać roli wdzięcznego gościa. Pozwól, że już teraz cię pożegnam. - Uniósł jej rękę i ucałował. - Będzie mi ciebie brakowało, Catherine, pani Vasaro. Wpatrywała się w niego, niezdolna wymówić słowa. Ujął ją za rękę i przycisnął gorące usta do wewnętrznej strony dłoni. Bliskość. Ciepło. Czułość. Oddychała z trudem. Stojąc tak blisko niego, czuła się odurzona jak w pomieszczeniu, w którym wytwarzano olejki. Spojrzał jej w twarz, powoli uniósł jej rękę i przycisnął do swego policzka. - 1 bardzo cię pragnę. - Widząc, jak rysy jej twarzy tężeją, potrząsnął głową. - Wiem, że nie mogę cię mieć. Wiedziałem to już od tamtej nocy w klasztorze. Ale gdybym tu został, któregoś dnia zapomniałbym o tym i próbował cię posiąść. Ponownie ucałował jej dłoń. - I zrobiłbym to z miłości, Catherine. Nie dając jej szans na odpowiedź, odwrócił się i wyszedł z salonu. Patrzyła na drzwi w oszołomieniu. Z miłości? Zdała sobie sprawę, że przez te wszystkie tygodnie zdecydowanie odpychała od siebie myśl o miłości i pożądaniu w odniesieniu do Francois. Przez lata brała za miłość to ślepe zadurzenie w Philippic Czyżby to, co czuła do Francois, było również miłością? A pożądanie? Przy Philippie nigdy nie doświadczała tak silnych, gwałtownych emocji. Nie uciekała przed dotykiem Francois. Prawdę mówiąc, pragnęła tej bliskości. Grobowiec.

Lecz Francois był inny niż tamci mężczyźni. Zapewne też, gdy kobieta dobrowolnie oddaje się mężczyźnie, w niczym nie przypomina to ohydnego aktu, który ją tak zbezcześcił. Wolnym krokiem wyszła z salonu i zaczęła wstępować na schody. Nie miała ochoty na jedzenie. Czuła oszołomienie i smutek, a jednak w ciemności tliła się iskierka nadziei. Musi wszystko przemyśleć, zanim nastanie świt. Zanim Francois wyjedzie z Vasaro.

Nad Vasaro wisiała poranna mgła, spowijając wilgotnym białym welonem kwitnące pola. - Francois! Odwrócił się i ujrzał spieszącą do niego przez dziedziniec Catherine. Ubrana była w tę samą cytrynową jedwabną suknię, którą miała na sobie poprzedniego wieczoru w salonie, a kosmyki kasztanowych włosów wymykały się ze starannie splecionego warkocza. Zatrzymała się przed nim zdyszana. - Nie odjeżdżaj. Znieruchomiał, ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy. Podeszła jeszcze bliżej. - Proszę. Nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Chcę, żebyś tu został z Michelem i ze mną. Całą noc myślałam o tym, co mi powiedziałeś. Zwilżyła wargi językiem. - Nie wiem, czy cię kocham, ale kiedy jestem przy tobie, czuję... coś dziwnego. Chciałabym, żebyś ze mną został i zobaczylibyśmy... Czy to byłoby dla ciebie takie straszne, żebyś trochę zaczekał i dał mi się oswoić z myślą o... - Nie, to w ogóle nie byłoby straszne - powiedział łagodnie. Byłoby cudowne. Ale nic by z tego nie wynikło, Catherine. - Czy możesz... mnie przytulić? - Catherine... - Chyba nie proszę cię o zbyt wiele. - Podeszła tak blisko, że poczuła ciepło bijące od jego ciała. - Myślę, że nie będę się bała.

Czuję, że z tobą będzie inaczej. Ale nie mogę być tego pewna, dopóki mnie nie przytulisz. Delikatnie objął ją ramionami. Przytuliła się do niego. Czuła ciepło i silę emanującą z jego ciała, a jednak ta siła nie przerażała jej, lecz dawała poczucie bezpieczeństwa. - To bardzo miłe, prawda? - Głos jej drżał; przywarła doń mocniej. - Takie... słodkie. - Tak. - Jego głos tłumiły jej włosy. - Tak, kochanie. To bardzo miłe. Otoczyła go ramionami i mocno przytuliła. - Och, już wiem, że cię kocham, Francois - wyszeptała. - Nie wracaj do Paryża. Nie masz tam czego szukać. Zostań ze mną i przez jakiś czas bądź cierpliwy. Postaram się, żeby to nie trwało długo. - Nie. Zesztywniała i popatrzyła na niego zdumiona. Stał z twarzą pobladłą pod opalenizną, oczy błyszczały mu podejrzanie. - Dlaczego? - Nie mogę - rzekł ochrypłym głosem. Delikatnie ujął w dłonie jej twarz i powoli zbliżał usta do jej warg, aż poczuła na nich jego ciepły oddech. - Catherine. Moja Catherine... Z ogromną czułością dotknął jej ust wargami, przywarł do nich na chwilę, po czym odsunął się. Oniemiała. Potem z nagłą gwałtownością porwał ją w ramiona, przytulił twardy, chłodny policzek do jej twarzy i coś ciepłego zwilżyło jej skórę. Uniósł głowę i zaczerpnął tchu. Szybko dosiadł konia. - Zegnaj, Catherine. Zostawia mnie, pomyślała z rozpaczą. Przeszył ją ostry ból. Boże, dlaczego ją zostawia, skoro ją kocha? Zesztywniała, zrozumiawszy nagle, że wszystko jednak da się połączyć w sensowną całość. - To... z powodu tego, co ci mężczyźni zrobili ze mną w klasz­ torze? Przecież mówiłeś, że to nie ma znaczenia. Zmieniłeś zdanie?

Spojrzał jej w oczy. - Bo jeśli tak, to nie chcę, żebyś został. Oni potraktowali mnie, jakbym była rzeczą. Ale ja mam swoją godność. Wierz mi, mam swoją godność. - Zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Muszę to wiedzieć. Czy to z tego powodu wyjeżdżasz? Z powodu tego, co się stało w klasztorze? - Tak. Z przerażeniem wpatrzyła się w jego twarz. - Chryste. Nie dlatego, co zrobiły z tobą te kanalie. Jesteś tą samą kobietą, którą spotkałem wtedy w klasztorze. - Więc dlaczego... - Nie chodzi o to, co oni zrobili, tylko o to, czego ja nie zrobiłem. Mogłem ich powstrzymać od zgwałcenia ciebie. Miałem wybór i pozwoliłem im na to. Wpatrywała się weń zaszokowana. - Chcesz wiedzieć, kim był ten drugi mężczyzna, który cię zgwałcił? To był Duprée. - Francois mówił szybko, twardo. - Gdy tylko zjawiłem się w opactwie, Duprée rozpoznał mnie jako człowieka Dantona i zaprosił do swojej zabawy. Zabrał mnie na południowy dziedziniec. Te wieprze gwałciły tam kobietę. Widziałem, jak uciekasz przez dziedzi­ niec do bramy. W świetle księżyca wyglądałaś jak dziecko. Dziecko... Zamknął oczy. - Duprée i Malpan pobiegli za tobą. Duprée śmiał się... Catherine czuła, jak przenika ją lodowaty dreszcz. - Zachęcali mnie, żebym im towarzyszył. Podszedłem do bramy i widziałem, jak gonią za tobą na wzgórze i na cmentarz. - Otworzył oczy. - Mogłem pójść za nimi i ich pozabijać. Boże, jak bardzo pragnąłem to zrobić. - Ale nie zrobiłeś - wyszeptała w odrętwieniu. - Pozwoliłeś, żeby... mnie skrzywdzili. - Dokonałem wyboru. Gdybym zabił Dupréego, uznano by mnie za obrońcę arystokratów. Nie mogłem tego zrobić, Catherine, ale to jest niewybaczalne. - Tak. - Skrzyżowała ręce na piersiach, by powstrzymać ich drżenie. - Niewybaczalne.

Wzdrygnął się i chwycił wodze. - Adieu, Catherine. Jeśli będziesz mnie kiedyś potrzebowała, daj mi znać, a... - Nie będę cię potrzebowała. - Nie spodziewam się, że zechcesz... - Zmusił konia do kłusa, lecz po chwili go zatrzymał, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na nią. Na jego twarzy malowała się udręka. - Kocham cię, Catherine. Nie odezwała się. Nie spodziewał się zresztą żadnej odpowiedzi. Odwrócił się i odjechał. Przejechawszy kilkanaście jardów, zniknął we mgle, tak jakby nigdy nie było go w Vasaro. Catherine wolno, szurając nogami jak stara kobieta, powlokła się w stronę domu. Było jej zimno. Zmieni jedwabną suknię na starą, wełnianą, a potem pójdzie na pole. Spotka tam Michela, który uśmiechnie się do niej i ujmie jej część bólu. Nie będzie dziś nadzorować zbioru. Sama popracuje na polu i to przyniesie jej ulgę. Vasaro pomoże jej tak jak i przedtem.

20

Przyszedłszy do Cafe du Chat, Juliette zajęła miejsce przy tym samym stoliku, przy którym poprzednio siedzieli, i położyła na podłodze czarną płócienną torbę, po czym rozejrzała się po kawiarni. - Przyszłaś bez obstawy. - Niespodziewanie obok niej pojawiła się Nana Sarpelier; szybko postawiła tacę na stole i rozwinęła wachlarz. - Samotna kobieta rzuca się w oczy. - Przysiadła na krześle obok Juliette. - I przez to ja także rzucam się w oczy. - Chciałam porozmawiać z tobą nie w obecności Jeana Marca. Juliette skinieniem głowy wskazała leżącą u jej stóp torbę. - Dwa miliony liwrów. Oczy Nany rozszerzyły się. - Matko Przenajświętsza. I sama taszczyłaś to przez Paryż? - Nie, wynajęłam powóz. Nana dobrą chwilę przyglądała się Juliette z niedowierzaniem, po czym odchyliła głowę i roześmiała się. - Chyba powinnam dziękować niebiosom, że nie zdecydowałaś się iść tu całą drogę z Place Royale. Juliette uśmiechnęła się. - Myślę, że i to byłoby bezpieczne, dopóki nikt nie wiedział, co niosę. Jean Marc chciał przywieźć mnie tu dziś wieczorem, ale... - Nie chciałaś, żeby tu przyszedł - dokończyła za nią Nana. Dlaczego?

- Nie chcę go zbytnio obarczać moimi sprawami. - Juliette splotła palce na stole. - W zamian za dwa miliony liwrów pragnę otrzymać od królowej pismo, przyznające Jeanowi Marcowi prawo własności do Tańczącego na Wietrze. - Tańczący na Wietrze. - Nana ściągnęła wargi w bezgłośnym gwizdnięciu. - Więc to jest ten „przedmiot". - Chcę otrzymać akt darowizny natychmiast. Czy to możliwe? - Teraz trudniej jest się do niej dostać. - Nana zawahała się, po czym skinęła głową. - Postaramy się załatwić to do jutra. Za dwa miliony liwrów gotowi jesteśmy podjąć się dodatkowego trudu. - Spojrzała na Juliette spod zmrużonych powiek. - Do tej pory byłaś bardzo tajemnicza. Czemu nagle mówisz o wszystkim tak otwarcie? - Postanowiłam wam zaufać, skoro przyświeca nam ten sam cel. Nana zerknęła na torbę. - Dwa miliony liwrów powinny nam pomóc. Czy wiesz, że dwa miesiące temu posłano na gilotynę króla? - Tak, to była pierwsza rzecz, którą usłyszeliśmy po powrocie do Paryża. Nie mogliście nic zrobić, żeby go uratować? - Próbowaliśmy, ale był zbyt dobrze strzeżony. Umierał z wielką godnością. - Pokręciła głową ze znużeniem. - Czasami to wszystko wydaje mi się beznadziejne. - Zacisnęła wargi. - Ale musimy uwolnić królową i delfina. - A co z małą Marią Teresą i siostrą króla? - Zgodnie z prawem salickim księżniczka nie może dziedziczyć tronu, więc jest bezpieczna. Jeśli uda się nakłonić madame Elizabeth, żeby nie obnosiła się tak ze swoją królewskością, też nie powinno jej nic grozić. - Ale królowa nie jest bezpieczna - wyszeptała Juliette. - Jest znienawidzona. Nana przytaknęła z powagą. - A mały Ludwik Karol jest teraz królem Francji i ogniwem łączącym wszystkich rojalistów w Europie. Ale dla zbyt wielu osób zaczyna być niewygodny.

Juliette oczami wyobraźni ujrzała uroczego, pogodnego chłopca z Wersalu. - Macie już jakiś plan? - Jeszcze nie. - Nana przyjrzała się rozłożonym na stole wach­ larzom. - Czekaliśmy. - Na co? - To nieważne. Przyszła pora działania. Możemy już zacząć obmyślać plan. - Teraz ty nie jesteś ze mną szczera. Czy dwa miliony liwrów to niewystarczający dowód mojej lojalności? Nana zastanowiła się. - Może... Juliette tak mocno zacisnęła dłonie, aż zbielały jej kostki. - Muszę jej pomóc. Myślałam, że wystarczy zdobyć pieniądze, ale widzę, że nie. Nie chcę potem żałować, że nie zrobiłam czegoś, co mogłam zrobić. - Porozmawiam o tym. Juliette skrzywiła się. - Mogłabyś przynajmniej pozwolić mi malować te wachlarze. Nie masz do tego zdolności. Nana uśmiechnęła się szeroko. - Ani chęci. Będę szczęśliwa, kiedy pozbędę się tego zadania. Chyba jakoś dojdziemy do porozumienia. Jutro przyślę materiały na Place Royale. - Kupię je sama. Te farby są równie okropne jak te kiczowate wachlarze. Nana zachichotała. - Może się okazać, że robienie wachlarzy wcale nie jest takie łatwe, jak myślisz. Przyjdź do mnie, jeśli będziesz miała kłopot. I nie maluj ich zbyt starannie, bo będę musiała sprzedawać je po wyższej cenie. - Nic się nie stanie, jeśli sprzedasz kilka wachlarzy bogatszym klientom. - Juliette przyłapała się na tym, że prawie cały czas uśmiecha się do Nany. Jej bezpośredniość była bardzo ujmująca. - Ale obiecuję, że nie będą zbyt piękne. Skontaktujesz się ze mną?

Nana skinęła głową. - Jeśli będziesz nam mogła pomóc w inny sposób, damy ci znać. Juliette zawahała się. - Jean Marc nie może się o tym dowiedzieć, rozumiesz? On nie może być w to w żaden sposób zamieszany. Jeśli będzie groziło zdemaskowanie mnie, musicie znaleźć mi jakieś inne mieszkanie. On musi być bezpieczny. - Jean Marc nie sprawia wrażenia człowieka, którego łatwo oszukać. Juliette nerwowo zacisnęła dłonie na zapięciu peleryny. - On musi być bezpieczny - powtórzyła.

Podoba mi się. Jest odważna - oznajmiła Nana. - I myślę, że nie rzuca słów na wiatr. Może się nam przydać. - Tak. - William w zamyśleniu patrzył przez szybę na krętą ulicę w dole. - Mogłaby malować wachlarze i być naszym kurierem. - Nana powiedziała już wszystko, co należało powiedzieć, i czekała na decyzję. - Wykorzystamy ją. - William odwrócił się i zdmuchnął stojącą na stole świecę. - Musimy skorzystać z usług wszystkich, których mamy. Chcę wydostać królową i jej syna jeszcze przed nastaniem jesieni. - Wiem, Williamie, że jesteś przygnębiony - odezwała się cicho Nana. - Ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby uwolnić króla. - To nie twoja wina. Nie otrzymałaś wystarczającego wsparcia. William podszedł do łóżka. - To mnie dziwi. - Monsieur dysponuje jedynie ograniczonymi funduszami. - Tak? - William położył się obok Nany i otoczył ją ramionami. To się już nie powtórzy. Tym razem musimy mieć pewność. - Będziemy mieli. - Dłoń Nany, wędrująca w dół wzdłuż jego ciała, znieruchomiała nagle. - Nie chcesz mnie?

Objął ją mocniej. - Może później. - Nie szkodzi. - Wtuliła się w niego. - Tak też jest bardzo miło. W ciągu dnia zapominam, jak samotna jestem nocą. Nie lubię nocy. Pocałował ją we włosy. - W takim razie zaśnij, a wkrótce noc się skończy. Niebawem usłyszał jej równy oddech.

Z a n i o s ł a ś wczoraj pieniądze do kawiarni? - Jean Marc celowo robił pauzę po każdym słowie. - Przecież obiecałem, że będę ci towarzyszył. - Chciałam od razu dać im te liwry, a ty poszedłeś do monsieur Bardota. - Juliette odgryzła kęs rogalika. - Więc postanowiłam iść sama. - Z dwoma milionami liwrów! Jakbyś nie wiedziała, że w Paryżu aż roi się od złodziei, którzy gotowi są poderżnąć gardło dla dziesięciu liwrów. - Wszystko poszło doskonale. - Juliette wypiła łyk gorącej czekolady. - Muszę dzisiaj kupić farby i płótno, ale codzienne wynajmowanie powozu staje się uciążliwe. Skoro nie musimy się już niepokoić, że Duprée mnie rozpozna, może kupiłbyś powóz i najął stangreta? - Zmieniasz temat. Chcesz odwrócić moją uwagę? - zapytał Jan Marc. - Tak - odpowiedziała bezceremonialnie. - Powiedziałam też Robertowi, żeby znalazł nowych służących. Kąciki warg Jeana Marca uniosły się w kpiącym uśmiechu. - Co ja słyszę? Nie masz już zamiaru szorować podłóg? - Będę na to zbyt zajęta. - Odsunęła krzesło i wstała. - A teraz idę na górę po list, który dziś w nocy napisałam do Catherine. Chciałabym, żebyś jeszcze dzisiaj wysłał go przez posłańca. - W dniu, w którym przyjechaliśmy tutaj, posłałem do Vasaro wiadomość, że dotarliśmy szczęśliwie - oznajmił Jean Marc.

- Nie powiedziałeś mi o tym. - Bo w ogóle nie rozmawialiśmy przez ostatnie dni. Tak dłużej być nie może, Juliette. - Nie musi. - Starała się mówić obojętnym głosem. - Wcale nie musi. - Późne poranne promienie słońca zaglądające przez okna jadalni ozłociły kruczoczarne włosy Jeana Marca i uwypukliły piękny wykrój jego warg. Miała wielką ochotę wpatrywać się w niego bez końca. To pragnienie towarzyszyło jej zresztą przez wszystkie ostatnie dni, tak jakby chciała sobie w ten sposób zrekompensować brak kontaktów cielesnych, których się wyrzekła. Z trudem oderwała od niego wzrok i ruszyła do drzwi. - Pójdę po ten list. Mimo że nie jest już tak pilny, i tak chciałabym, żeby został wysłany jeszcze dzisiaj. Gdy przechodziła obok jego krzesła, chwycił ją za nadgarstek. - Kupię dzisiaj powóz dla ciebie. - Uniósł jej dłoń do ust i zaczął pieścić językiem delikatną skórę, pod którą rysowała się sieć niebieskich żyłek. Juliette gwałtownie zaczerpnęła tchu. Mrowienie odczuwane w dłoni rozchodziło się wzdłuż ramienia po całym ciele. - Puść mnie, Jeanie Marcu. - Dlaczego? Przecież to ci się podoba. - Pieścił jej nadgarstek delikatnymi kąśnięciami. - I mnie się to podoba. Wiesz, dlaczego nawet cię nie dotknąłem, odkąd wypłynęliśmy z île du Lion? - Bo powiedziałam ci, że... - Bo postanowiłem udowodnić ci, jaki głód ogarnie nas oboje, kiedy się siebie wyrzekniemy - wyjaśnił ochrypłym głosem Jean Marc. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że będzie aż tak wielki. Powiedziałaś, że spodobał ci się sposób, w jaki sprawiłem ci przyjemność na wyspie. Chodź na górę, a pokażę ci dużo ciekaw­ szy... Nie stał

Nie! - Wyszarpnęła rękę z jego dłoni i odskoczyła gwałtownie. będę... Monsieur Andreas, przyszedł monsieur Etchelet. - W drzwiach Robert, starannie unikając spoglądania na oblaną rumieńcem

twarz Juliette. - Zaprowadziłem go do Złotego Salonu. - Robert spuścił wzrok i pośpiesznie opuścił jadalnię. - Francois. - Juliette spojrzała na twarz Jean Marca. - Co on tu robi? Skąd wie, że wróciliśmy do Paryża? - Pewnie Danton mu powiedział. Kiedy wczoraj byłem u Bardota, spotkałem kilku członków Konwencji. - Jean Marc wstał. - I myślę, że przyszedł tutaj wyrazić niezadowolenie ze sposobu, w jaki się z nim rozstałem. Zmarszczyła czoło. - To niebezpieczny człowiek. Pójdę z tobą. - Jako ochrona? - Uniósł brwi. - Jestem wzruszony, że gotowa jesteś oddać za mnie życie, choć wolałbym ciało. - Nie żartuj. - Wcale nie żartuję. - Jean Marc skierował się w stronę drzwi. Chodź ze mną, jeśli chcesz. Ale nie sądzę, żeby Francois zachowywał się niebezpiecznie. Kiedy weszli do salonu, Francois skinął im głową, a na jego wargach błąkał się chłodny uśmiech. - Witam w Paryżu. Ufam, że wasza misja zakończyła się powo­ dzeniem. Jean Marc przytaknął. - Całkowitym. Przykro mi, że byłeś zbyt chory, żeby nam towarzyszyć. Mam nadzieję, że niedyspozycja nie trwała zbyt długo? - Miałem straszliwy ból głowy i jeszcze gorszy nastrój. Ale to z czasem minęło. - Na to liczyłem. - Czy przedmiot, którego szukałeś, jest bezpieczny? Jean Marc spojrzał na Francois z miną niewiniątka. - Jaki przedmiot? Francois uśmiechnął się blado. - Mogę się mylić, ale Georges Jacques i ja przypuszczaliśmy, że pojechałeś tam, żeby szukać tego samego przedmiotu, którego odnalezienie w Hiszpanii Marat zlecił Dupréemu. Twarz Jeana Marca stężała.

- Żałuję, że mi nie powiedziałeś, że Duprée został wysłany do Hiszpanii. - Powiedziałbym ci, gdybym nie „zachorował". Natknęliście się na Dupréego? - Tak. Francois pospiesznie przeniósł wzrok na Juliette. - Rozpoznał cię? Skinęła głową. - Ale Jean Marc go zabił. - To dobrze. - Uśmiechnął się z satysfakcją, lecz po chwili, już opanowany, spojrzał na Jeana Marca. - Georges Jacques był, łagodnie mówiąc, niezadowolony, że nie udało mi się wywiązać z zadania, ale byłby o wiele bardziej wściekły, gdyby przedmiot wpadł w ręce Marata. - Nie wpadnie w ręce Marata. - Jean Marc spojrzał w oczy Etcheleta. - Możesz zapewnić o tym Dantona. Francois ruszył w stronę drzwi. - W takim razie zostawiam was. Muszę dziś po południu odwiedzić Dantona. Przez cały tydzień nie pokazał się w Kon­ wencji. - Źle się czuje? - Bardzo źle - odparł zmartwiony Francois. - W zeszłym miesiącu zmarła mu żona i od tego czasu... - szukał odpowiednich słów - nie zachowuje się rozsądnie. Juliette stanęła nagle przed oczami urodziwa kobieta, która wprowadziła ją do gabinetu Dantona. - To straszne. Ona była taka młoda, Jeanie Marcu. Francois przytaknął. - Bardzo młoda. Jej śmierć spadła na wszystkich jak grom i nastąpiła w czasie pobytu Georgesa Jacquesa w Belgii. Kamil Desmoulins mówił, że po powrocie Danton niemal odchodził od zmysłów. Kazał wydobyć z ziemi trumnę, żeby ucałować żonę na pożegnanie. - Francois ze smutkiem pokręcił głową. - Powinienem być wtedy przy nim.

- To nie było cię w Paryżu? - Jean Marc przyglądał mu się badawczo. - A gdzie byłeś? Francois zawahał się. - W Vasaro. - Nie wyjechałeś od razu do Paryża? - Nie. - A kiedy wróciłeś? - zapytała Juliette. - Tydzień przed waszym przyjazdem. - Wolno mi zapytać, dlaczego tak późno? - indagował Jean Marc. Francois zmierzył go niechętnym wzrokiem. - Nie. Życzę wam miłego dnia. - Obróciwszy się na pięcie, wyszedł z salonu. - Zaczekaj! - Juliette dogoniła Francois, gdy był już przy drzwiach wyjściowych. - Więc widziałeś się z Catherine zaledwie kilka tygodni temu. Dobrze się czuje? - Bardzo dobrze. - Dlaczego na mnie nie patrzysz? Nie jest chora? - Powiedziałem ci już, że czuje się dobrze. - Francois sięgnął do kieszeni spodni i wyjął złożoną kartkę papieru. - Dobrze, że wyszłaś za mną. To dla ciebie. - Od Catherine? - Nie. - Francois otworzył drzwi. - Nie od Catherine. Juliette zmarszczyła czoło, w zamyśleniu patrząc, jak zamykają się za nim drzwi. Zachowywał się bardzo dziwnie, gdy wspomniała Catherine, i wcale nie była pewna, czy można mu wierzyć, że w Vasaro wszystko jest w porządku. Machinalnie rozwinęła papier, który wręczył jej Francois. Znieruchomiała z wrażenia. Dobrze znała ten charakter pisma. Na kartce było zaledwie jedno zdanie. Niniejszym darowuję na wieczność statuetkę Tańczącego na Wietrze, stanowiącą dotąd własność królewskiego rodu Burbonów, Jeanowi Marcowi Andreasowi. Maria Antonina

Francois nigdy jeszcze nie widział Georgesa Jacquesa tak umęczonego, strapionego, z oczami błyszczącymi gorączką. Nie mógł chyba wybrać gorszego momentu na zwrócenie się do Dantona ze swoją sprawą, i pozostawało mu jedynie żywić nadzieję, że nawet w stanie głębokiej rozpaczy Georges Jacques nie stracił przenikliwo­ ści, która pozwoliła mu zajść tak wysoko. Tak czy owak, Francois nie miał wyboru. - Chciałbym cię prosić, żebyś przydzielił mnie do Tempie. Danton powoli uniósł głowę. - Do Tempie? Dlaczego? Francois wahał się chwilę, po czym zdecydował się zaryzykować. - Ponieważ chcę zorganizować ucieczkę Marii Antoniny i Lud­ wika XVII. Danton zesztywniał i ciężko opadł na oparcie fotela. - Oszalałeś? - Nie - powiedział cicho Francois. - Chcę być przydzielony do Tempie, Georges Jacques. Mogłem cię okłamywać i podawać inne powody, ale robi się mało czasu i mam już dosyć kłamstw. Oczy Dantona błysnęły złowrogo. - W takim razie jesteś głupcem. Kłamstwo mogło uratować ci życie. Kto cię przekupił, Francois? - Nikt. - Przecież cię znam. Nienawidzisz arystokratów. Nienawidzisz... Francois pokręcił głową. - Przez ostatnie dwa lata zajmowałem się wykupywaniem szlachet­ nie urodzonych z więzień i wywożeniem ich z Francji. Danton zacisnął palce na trzymanym w dłoni piórze. - Oszukiwałeś mnie. Wykorzystywałeś mnie, skurwysynu. - Tak jak i ty mnie. Czy kiedykolwiek odmówiłem wykonania jakiegoś polecenia? Danton nie odpowiedział, badając wzrokiem twarz Francois. - Dlaczego to robiłeś? Jesteś arystokratą? Francois pokręcił głową. - Moja matka jest Baskijką, a ojciec Anglikiem, lekarzem.

Naprawdę nazywam się William Darrell. Mieszkaliśmy w górach niedaleko Bajonny, ale kiedy wybuchła rewolucja i zdecydowałem się włączyć, udało mi się przekonać rodziców, że Anglia będzie teraz dla nich bezpieczniejszym krajem. Zamieszkali w Yorkshire. - Czujesz się Anglikiem? Francois potrząsnął głową. - Ty wiesz lepiej. - Więc dlaczego? - Z powodu Praw Człowieka - wyznał Francois. - One muszą zwyciężyć, ale przelew krwi i korupcja stanowi dla nich zagrożenie. Amerykanie nie zaczęli ścinać głów po wygraniu wojny o niepodleg­ łość. Gdyby tak robili, Brytyjczycy wróciliby i zmiażdżyli ich. To właśnie stanie się z Francją, jeśli to szaleństwo się nie skończy. Popatrzył w oczy Dantona. - Obaj dobrze o tym wiemy. - To zdrada stanu. - Przemawia przeze mnie rozsądek. Sam mówiłeś, że zgilotynowanie króla było szaleństwem. - Szaleństwo już zostało popełnione. Stało się. Jesteśmy w stanie wojny z Hiszpanią i Anglią. - I będziemy w stanie wojny, dopóki rodzina królewska pozostanie w Tempie. Sprawa ich uwolnienia stała się już świętą krucjatą. Pozwól mi ich uwolnić, Georges Jacques. Poza krajem będą stanowić mniejsze zagrożenie, niż przebywając w Tempie. Dopilnuję, żeby moich poczynań nikt nie łączył z twoją osobą. Danton milczał dobrą chwilę. - Przychodząc do mnie, wiele ryzykowałeś. Zdradziłeś mnie. Najpierw Gabrielle, a teraz ty. Zdrada... Francois zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami Dantona. - Przecież twoja żona cię nie zdradziła. - Umarła. Opuściła mnie. - Danton odchrząknął i wyprostował się w fotelu. - Przemyślę to. Możesz odejść. Francois wstał i bez słowa przyglądał się Dantonowi. Ryzyko było duże. W obecnym stanie ducha Georges Jacques mógł zdecydować się na każde rozwiązanie.

- Będę czekał na odpowiedź u siebie w mieszkaniu. Danton uśmiechnął się zimno. - I jesteś śmiertelnie przerażony, że przyniesie ją oficer Gwardii Narodowej. - No cóż, istnieje taka możliwość. - François skłonił się. - Au revoir, Georges Jacques. - Nie. - Georges Jacques zmierzył go lodowatym spojrzeniem. Niezależnie od tego, jaka będzie moja decyzja, nie chcę cię więcej widzieć. François poczuł nagle ukłucie żalu. Przez minione dwa lata byli towarzyszami, a może nawet przyjaciółmi. Danton wydawał się jedynym zdrowym głosem w bełkotliwym chórze szaleńców. Wydawało mu się, że jego życie będzie uboższe i mniej barwne bez Georgesa Jacquesa. - Szanuję twoją decyzję. Odwrócił się i wyszedł z gabinetu.

Następnego dnia posłaniec doręczył François kopertę. Złamawszy pieczęć, znalazł w środku dokument nominujący François Etcheleta agentem Konwencji, z rozkazem natychmiastowego zamieszkania w Temple.

Z n o w u przyszłaś sama - zganiła ją Nana. - Mówiłam ci... - Ale jestem skromnie ubrana - przerwała jej Juliette. - Mam taką samą płócienną suknię jak i ty, a że jestem dużo brzydsza od ciebie, nie powinnam zwracać niczyjej uwagi. Musisz wszystkim powiedzieć, że jestem twoją nową czeladniczką. - Zrobiła pocieszną minę. W dodatku to będzie prawda, ponieważ nie umiem robić wachlarzy. Byłam zbyt pewna siebie. To chyba moja największa wada. Musisz mnie nauczyć, jak się je robi. - Urwała, ściszając głos. - A poza tym, chciałabym ci zadać parę pytań. Nana wstała. - Chodź ze mną. Materiały są rozłożone na stole na zapleczu.

W niewielkim pomieszczeniu, do którego Nana zaprowadziła Juliette, stały tylko cztery beczki z winem i stół, na którym rozłożone były różnokolorowe kawałki papieru, wstążki i deszczułki. - Usiądź. - Nana zajęła miejsce naprzeciwko Juliette i sięgnęła po nożyczki. - O co chcesz zapytać? - O Francois. On jest jednym z was? - Naprawdę nazywa się William Darrell. - Nana zaczęła kroić twardy papier. - Myślę, że ta odpowiedź powinna ci wystarczyć. - Od jak dawna działa? - Od początku rewolucji. - I przyjechał do klasztoru, żeby nam pomóc? Nana pokręciła głową. - Posłał go tam Danton. On nie wiedział, co tam się wydarzy. Wzruszyła ramionami. - Ale nawet jak już zobaczył, co tam się dzieje, nie mógł pośpieszyć z pomocą, boby się zdemaskował. Byłby już dla nas zupełnie nieprzydatny. Miał do wyboru uratować wtedy kilka osób albo tysiące - później. - Nie wiem, czy potrafiłabym dokonywać takich wyborów. - On dokonywał ich stale przez ostatnie dwa lata - rzekła Nana. Kto umrze, a kogo możemy uratować. - Widzę, że go podziwiasz. - Jest bardzo odważny. - Nana przybrała obojętny wyraz twarz. Pokażę ci, jak się robi wachlarze. Co sprawiło ci trudność? Wyraźnie nie miała już ochoty rozmawiać o Francois. Juliette wzruszyła ramionami. - Wszystko. Ale najtrudniej było mi skleić dwa papierowe półkola nie niszcząc malowidła. - Używałaś nieodpowiedniego kleju. Ja używam tylko kleju sporządzanego specjalnie dla mnie z wygotowanych strzępków skóry zwierzęcej i kości. Juliette skrzywiła się. - To odrażające. - Taki też ma zapach, ale doskonale utwardza, a jednocześnie daje pożądaną giętkość. Musisz go cienko rozsmarowywać, bo

inaczej zniszczy pokrycie albo zaplami pióra wachlarza. - Nana wręczyła Juliette buteleczkę z klejem i dwie drewniane obręcze. Rozciągasz papier na tych obręczach i zostawiasz do wyschnięcia na dwa dni. Dopiero potem możesz malować obrazek. - A co z deszczułkami? - To już po złożeniu wachlarza. - Nana ruchem ręki wskazała formę z drzewa orzechowego, w której wyżłobiono dwadzieścia rowków wychodzących z tego samego punktu. - Musisz zdobyć podobną formę i posługiwać się nią zręcznie i z najwyższą ostrożnoś­ cią. Kiedy założysz pokrycie, nie masz już szans na poprawkę. Potem musisz starannie umieścić deszczułki pomiędzy arkuszami papieru. Jeśli robisz wachlarz tylko z jednego arkusza, deszczułki umieszcza się z tyłu, a potem trzeba coś na nich namalować, żeby nie były widoczne. Muszą schnąć cały dzień, a nawet dłużej, jeżeli na pokrycie użyjesz jedwabiu lub koźlęcej skórki. Na koniec łączysz wszystkie pióra wachlarza nitem, umocowujesz wstążki i inne dekoracje. Juliette zaśmiała się i ze smutkiem pokiwała głową. - Boże, i to wszystko, żeby ochłodzić się w upalny dzień! - W czasach faraonów wachlarz był symbolem władzy. - Oczy Nany rozbłysły. - Ale myślę, że madame Pompadour i madame du Barry zdobyły za ich pomocą większe wpływy. - Gdzie się tego wszystkiego nauczyłaś? - zapytała z zaciekawie­ niem Juliette. - Matka mojego męża prowadziła sklep z wachlarzami w Lyonie. Mój ojciec dostarczał wachlarze klientom madame Sarpelier, ale ta praca niezbyt mu się podobała. Kiedy miałam trzynaście lat, wydał mnie za mąż za Jacquesa Sarpeliera. - Nana skrzywiła się. - Biedny Jacques miał zajęczą wargę i był brzydki jak noc, ale wszyscy wierzyli, że robią dobry interes. Madame Sarpelier sądziła, że okażę się nieocenioną pomocą w sklepie, Jacques myślał, że będę ciężko harującą służącą w jego domu i będę potulnie znosić go w łóżku, mój ojciec myślał o zabezpieczeniu swojej pozycji pracownika. - A ty?

Uśmiechnęła się szeroko. - Całkiem mi się spodobało dzielenie łoża z Jacquesem, chociaż zaskoczyłam go tym, że wcale nie byłam taka uległa i potulna. Z zachwytem odkryłam, że le bon Dieu hojnie wyposażył biednego Jacquesa, jakby chcąc mu zrekompensować jego szkaradną twarz. Ale plany snute przez jego rodzinę zupełnie mi nie odpowiadały. Kiedy Jacques umarł, powiedziałam im wszystkim adieu i przyjecha­ łam do Paryża odnaleźć swoje miejsce w życiu. - To było odważne posunięcie jak na samotną kobietę. Żałowałaś kiedyś tej decyzji? - Nie, jestem osobą, która ceni sobie wolność. Gdybym została w Lyonie, byłabym niewolnicą mojej teściowej przez całą resztę życia. Tutaj, w Paryżu, nie jestem niczyją niewolnicą. - Jak to się stało, że znalazłaś się w grupie rojalistów? Nana zachichotała. - Zadajesz mnóstwo pytań. Zapewniam cię, że nie dlatego, iż darzę arystokratów szczególną sympatią. Nie mogłam znieść widoku niektórych damulek, które przychodziły do sklepu i spoglądały na mnie tak, jakbym była powietrzem. - Wzruszyła ramionami. - Kiedy zaczęłam pracować w tej kawiarni, miałam niewiele pieniędzy, a nasz znajomy, Raymond Jordaneau, nie był zbyt hojny. Ale wkrótce zorientowałam się, że jest zaangażowany w jakąś inną działalność, która przynosiła niezły dochód. Otrzymywał regularne wypłaty od brata króla, hrabiego Prowansji, za wydostawanie arystokratów z więzień. - To hrabia Prowansji ci płaci? - zapytała Juliette, zaskoczona w najwyższym stopniu. Nigdy nie darzyła sympatią Luisa Stanislasa Xaviera, chytrego człowieka o wygórowanych ambicjach, którego dwór i cała Francja znała pod przydomkiem Monsieur. - Najpierw mi płacił, ale potem... - Nana potrząsnęła głową. - Nie potrafiłam już od niego brać pieniędzy. Były tak potrzebne gdzie indziej. - Cień przemknął przez jej twarz. - Przekonałam się, że arystokraci są takimi samymi ludźmi jak wszyscy. Kochają swoje dzieci, lękają się śmierci... - Zerwała się. - Idź już. Muszę wracać do

kawiarni. Poślę ci wiadomość, jeśli będę sobie życzyła umieszczenia na wachlarzu jakiegoś konkretnego przesłania. - Nie. - Juliette wstała. - Będę tu przychodziła dwa razy w tygo­ dniu, chyba że po mnie poślesz. Ale będę przychodzić po południu, nie wieczorem. Jeana Marca często całymi dniami nie ma w domu. Nana skinęła głową na znak, że się zgadza. - Popołudnia są dla ciebie bezpieczniejsze. - Och, będę bezpieczna o każdej porze. - Juliette skrzywiła się. - Jean Marc najął prawdziwego olbrzyma na stangreta mojego powozu i lokaja, który wygląda dziko i okrutnie. Samym zmarsz­ czeniem brwi Leon odstraszyłby z tuzin rzezimieszków. - Niech czeka na ciebie za rogiem - zastrzegła Nana, idąc wraz z Juliette w stronę drzwi. - Nie musisz wyrzekać się jedwabnych sukien, skoro przyjeżdżasz okazałym powozem. - Już o tym myślałam. - Juliette ze smutkiem popatrzyła na swoją niebieską płócienną suknię okrytą białą chustą z muślinu. - Jeszcze jedna rzecz do ukrycia.

Okazało się, że Jean Marc wcale nie zauważył jej kontaktów z Cafe du Chat. W następny wtorek wyjechał do Hawru, gdzie miejscowe władze zdecydowały się obłożyć ogromnymi podatkami towary w magazynach. Powrócił do Paryża dopiero po południu 23 lipca. Juliette siedziała właśnie w ogrodzie, malując Leona jako Samsona, kiedy nagle stanął za nią Jean Marc. - Jesteś wolny, Leon. Poczuła, jak ogarnia ją wielka radość. Wrócił. Zakłopotany olbrzym wymamrotał coś do Jean Marca, chwycił koszulę i niemal popędził w stronę domu. Nie odrywała wzroku od płótna obrazu, dodając nieco brązu do cielistej barwy mięśni klatki piersiowej. - Nigdy nie namaluję obrazu, jeśli będziesz cały czas odsyłał moich modeli.

- Jakoś nie podoba mi się pomysł malowania tego behemota bez ubrania. - Przesadzasz. Leon nie miał na sobie jedynie koszuli. Chciałam go namówić, żeby pozował bez niczego, ale był zbyt nieśmiały. Mówiłam mu, że użyczenie jego pięknego ciała postaci Samsona to nic wstydliwego, że to wręcz religijna powinność. - Prosiłaś go... odwróć się, spójrz na mnie, do cholery! Oderwała wzrok od obrazu i spojrzała mu w oczy. Na twarzy Jean Marca znać było ogromne zmęczenie. Głębokie bruzdy wyżłobione były po obu stronach ust, a pod oczami widniały sine koła. Z trudem oparła się pokusie objęcia go, pocieszenia. - Powinieneś od razu się położyć, zamiast mnie tu niepokoić. Wyglądasz okropnie. - Nie tak jak twój piękny Samson? - zapytał zjadliwie. - Nie. - Odłożyła pędzel. - Nie mógłbyś być Samsonem. Mógłbyś być renesansowym księciem albo egipskim faraonem, ale... - Po­ kręciła głową. - Nie, nie potrafiłabym namalować cię inaczej, tylko jako ciebie. Ale dlaczego wciąż stoisz? Kładź się do łóżka. Nie odrywał od niej spojrzenia. - Chciałem cię zobaczyć. Długo patrzyli sobie w oczy, aż zmusiła się do opuszczenia wzroku. - No dobrze, już mnie widziałeś. Powiodło ci się w interesach? - Nie. Nie obniżą podatku. - Przykro mi. - Wiesz... myślałem o tobie. A ty? Juliette milczała. Nie mogła się przyznać, ile czasu w nocy spędzała bezsennie, myśląc o nim. - Czuję, że tak. - Uśmiechnął się przebiegle i długo wpatrywał się w nią bez słowa. - Chcę ci donieść o twoim zwycięstwie. - Zwycięstwie? - Przyłapałem się na tym, że myślę nie tylko o tym, jak bardzo lubię czerpać przyjemność z twojego ciała, ale również o tym, że cieszy mnie twoje towarzystwo. - Delikatnie pogładził ją po

policzku. - Czasami wydawało mi się wręcz, że wystarcza mi samo przebywanie blisko ciebie. Nie wydaje ci się to osobliwe? Powinna cofnąć się, uciec przed przyjemnością, jaką dawał jego dotyk. Lecz zamiast tego stała, chcąc, by ta chwila trwała bez końca. - Tylko czasami? - Musisz zadowolić się tym małym zwycięstwem. Nie dam ci odnieść większego. - Wcale tego nie uważam za zwycięstwo. - Odwróciła się do obrazu i sięgnęła po pędzel. - Powiedziałam ci już, że nie mam zamiaru z tobą walczyć. A teraz idź się położyć, zanim upadniesz tu, gdzie stoisz. - Robert powiedział mi, że spędzałaś dużo czasu w swoim pokoju. Źle się czułaś? Znieruchomiała. - Czułam się bardzo dobrze. Czy nie wolno mi przebywać tam, gdzie mam ochotę? - Bon Dieu, tylko pytałem. Nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogę się o ciebie niepokoić? Ogarnęła ją fala gorąca; bała się na niego spojrzeć. - Nie, nie przyszło mi to do głowy. Ale... dziękuję ci. Czuła jego wzrok na plecach i miała ogromną ochotę znów się odwrócić. - Juliette - rzekł ochrypłym głosem. - Tęskniłem do ciebie. Nie mogła mu odpowiedzieć. Gdyby powiedziała choć słowo, zdradziłoby ją drżenie głosu. Czekała w milczeniu; wreszcie usłyszała jego oddalające się, ciężkie kroki na ścieżce. Głęboko zaczerpnęła tchu i odwróciła się. Nie mogła pozwolić, by tak odszedł. - Jeanie Marcu! Odwrócił się. - Tak? Gorączkowo zastanawiała się, co ma powiedzieć, by nie zdradzić prawdziwego stanu swoich uczuć.

- Któregoś dnia przyglądałam się obrazowi Tańczącego na Wietrze i pomyślałam, że nie jest dość dobry, by wisieć w salonie. Chciałabym namalować ci inny obraz. Gdzie ukryłeś statuetkę po powrocie do Paryża? Zaskoczyło go to pytanie. - Kufer jest w piwnicy, ale nie chcę go ruszać. Wynoszenie statuetki do ogrodu, żebyś mogła ją namalować, nie jest bezpiecz­ ne. - Uśmiechnął się blado. - Poza tym, bardzo lubię ten obraz w salonie. Związanych jest z nim wiele wspomnień. Nie chcę innego. Ten obraz również jej przywodził na myśl wiele wspomnień... Wersal, gospoda, klasztor, Jean Marc. - Więc niech tak będzie. Czekał cierpliwie, ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy. - To wszystko? Był zmęczony, przegrany i potrzebował otuchy. Nie powinna odtrącać go, by chronić siebie samą. Musi mu coś dać. Odwróciła się w stronę domu i powiedziała drżącym głosem: - Cieszę się, że wróciłeś. Ja... też za tobą tęskniłam.

3 lipca Francois posłał z Tempie wiadomość do Nany, że rozkazem Komuny mały król został oddzielony od matki, w związku z czym muszą być ratowani każde z osobna. Dwa dni później Juliette otrzymała od niego wiadomość, że królowa prosi, aby Juliette jak najszybciej odwiedziła ją w Tempie. Jej Wysokość zrozumie, jeśli Juliette uzna to spotkanie za zbyt niebezpieczne...

Bardziej niż wymizerowana twarz królowej Juliette zaskoczyła siła i dojrzałość emanująca z jej postaci. Maria Antonina weszła w cień rzucany przez wieżę i ciężko oparła się o kamienny mur.

- Dobrze, że przyszłaś, Juliette. Nie zajmę ci dużo czasu. - W jej łagodnym głosie słychać było udrękę. - Wiesz, że odebrali mi synka? - Tak. - Juliette podeszła krok bliżej. - Myślę, że to tylko czasowa rozłąka i że pozwolą mu wrócić do Waszej Wysokości. - Nie. - Królowa drżącymi dłońmi szczelniej otuliła się peleryną. Oddali go pod opiekę tego szewca, Simona, żeby zrobił z niego dobrego republikanina. Chcą, żeby zapomniał o mnie, zapomniał, że jest prawowitym królem Francji. - Wasza Wysokość obawia się, że Simon będzie go źle traktował? - Mam nadzieję, że nie. - Maria Antonina odgarnęła z czoła kosmyk siwych włosów. - Błagam Boga, aby tak się nie stało. Swego czasu Simon oddał nam wiele przysług. Myślę, że on jest tylko nierozsądny, ale nie okrutny. - Nasi ludzie obserwują ich tutaj, w Tempie. Zauważą, jeśli Ludwik Karol będzie źle traktowany - zapewniła ją Juliette. - Nie pozwolą, by Simon wyrządził dziecku krzywdę. - Tak mi go brak - wyszeptała królowa. - Ma dopiero osiem lat. Ma taki dobry charakter, ciągle się uśmiecha, cały czas starał się mi pomóc, pokrzepić. - Niedługo Wasza Wysokość znów będzie się cieszyć bliskością synka. - Chyba w niebie. - Nie - zaprotestowała Juliette. - Plan uwolnienia Waszej Wysoko­ ści ma wielkie szanse powodzenia... - Mniejsza o mnie - przerwała jej królowa. - Ratujcie Ludwika Karola. Juliette potrząsnęła głową. - Ludwikowi Karolowi na razie nic nie grozi. Posłowie Konwencji mogą go użyć jako zakładnika. Musimy wydostać stąd Waszą Wysokość. - Zanim mnie zabiją, tak jak mojego męża? - Maria Antonina skrzywiła się. - Doszły mnie słuchy, że imają się najplugawszych metod, by zbrukać moje imię. Podobno jedno z oskarżeń dotyczy

twojej zacnej matki. Dzięki Bogu, że chociaż ona zdołała umknąć tym kanaliom. Juliette szybko opuściła wzrok. Królowa pokręciła głową. - Wiesz przecież, Juliette, że w moim przywiązaniu do Celeste nie było nic niezdrowego. Jestem bardzo uczuciowa, ale miałam tylko jedną wielką miłość w życiu. Axel... - Zdjęła z palca sygnet i przyjrzała mu się z czułością. - To herb Fersenów. Wiesz, jakie motto jest na nim wyryte? Tutto a te mi guida. Czyż to nie piękne? Wszystko prowadzi mnie do ciebie. - Tak - potwierdziła ochrypłym głosem Juliette. - Bardzo piękne. - Mój drogi Ludwik rozumiał. Łączyło nas przywiązanie i obo­ wiązek, ale potrzebowałem czegoś więcej. - Uniosła podbródek. Więc sięgnęłam po to. Pokochałam Axela od pierwszego wejrzenia. Żałuję tylko, że straciłam tak wiele czasu, który mogliśmy spędzić razem, ponieważ nie starczyło mi odwagi. Lepiej jest zaryzykować wszystko, niż żyć z poczuciem żalu. Kiedy zbliża się koniec, jedynie wspomnienia mogą przynieść ukojenie. - Nie trzeba myśleć o końcu. Staramy się... - Wiem. Wiem. I błagam Boga, żeby to się udało, ale nie boję się śmierci. Słyszałam, że Ludwik umarł z godnością prawdziwego monarchy i ja również muszę umrzeć jak królowa. - Spojrzała na Juliette i rzuciła gniewnie: - Ale mój mały Ludwik Karol musi przeżyć! Musisz mi przyrzec, że przeżyje. Juliette przełknęła z trudem. - Przyrzekam. Maria Antonina uśmiechnęła się i przez chwilę jej twarz rozjaśniła się tym urokiem, który wiele lat temu tak oczarował Juliette w Galerii Zwierciadlanej. Delikatnie poklepała Juliette po policzku. - Ufam ci. Idź z Bogiem, ma petite.

21

Tutto a te mi gnida. Słowa te rozbrzmiewały echem w pamięci Juliette w czasie jazdy z Tempie do domu. Wszystko prowadzi mnie do ciebie. Mimo iż był późny wieczór, nie zastała w domu Jeana Marca. Odkąd powrócił z Hawru do Paryża, wydawał się jej unikać, tak zresztą jak i ona jego. Robert postarał się nie okazać zaskoczenia, widząc zgrzebną suknię i umazaną sadzą twarz Juliette. - Każę przynieść panience ciepłą wodę. Będzie panienka jeszcze czegoś potrzebowała? Potrzebowałam czegoś więcej i sięgnęłam po to. - Tak, proszę przysłać służącą, żeby pomogła mi się wykąpać i ułożyła mi fryzurę. - Pospiesznie wbiegła na piętro.

Dochodziła północ, kiedy usłyszała na schodach kroki Jeana Marca. W chwilę później usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi gabinetu. Szybko wyszła na korytarz. Jean Marc zdążył już zdjąć czarny brokatowy kaftan i rozpinał białą płócienną koszulę, kiedy bez pukania otworzyła drzwi do jego sypialni.

Obejrzał się przez ramię i osłupiał, widząc Juliette w białej koronkowej sukni. - Wciąż udaje ci się mnie czymś zaskoczyć. - Dobry wieczór, Jeanie Marcu. - Nerwowo splotła dłonie. Czekałam na ciebie. Tak długo nie wracałeś. - Nie wiedziałem, że mam powód, by wcześniej wrócić do domu. - Chwilę milczał. - Czy mam rozumieć, że się myliłem? Przytaknęła i zamknęła drzwi. - Nie jest mi łatwo... Nie potrafię... Nie wiem, co mam powiedzieć, żeby... - Nie musisz nic mówić. Stanęła tuż przed nim. - Długo nad tym wszystkim myślałam i zdecydowałam się... Urwała. - To trudniejsze, niż mi się wydawało. - Mam ci pomóc? Zadecydowałaś, że nie ma sensu sprzeciwiać się temu, czego oboje chcemy. - Nie. - Spojrzała mu w oczy. Ciemne, piękne, o uważnym spojrzeniu. - Postanowiłam ci powiedzieć, że cię kocham. Oniemiał. Pośpiesznie zaczęła wyrzucać z siebie słowa. - Wcale nie oczekuję, żebyś powiedział teraz, że i ty mnie kochasz. Chociaż mam wrażenie, że zależy ci na mnie bardziej, niż chcesz się sam przed sobą do tego przyznać. Może nigdy mnie nie pokochasz. Nie jestem pewna, czy jesteś zdolny kochać jakąkolwiek kobietę. - W takim razie dlaczego dajesz mi do ręki taką broń? - Broń? - Uśmiechnęła się smutno. - Widzisz, wciąż chcesz ze mną walczyć. Możesz nigdy... - Urwała i dopiero po chwili opanowała się na tyle, by móc mówić dalej. - Dam ci każdą broń, jakiej sobie zażyczysz, Jeanie Marcu. - Delikatnie przesunęła palcami po jego policzku. - Kocham cię. Nie tylko całym ciałem, ale i całym sercem i duszą. Będę dzieliła z tobą łoże i zostanę przy tobie, jak długo będziesz sobie tego życzył. Mam nadzieję, że to potrwa długo, ponieważ najprawdopodobniej będę cię kochała całe życie. Czy jesteś już wystarczająco uzbrojony?

- Tak - powiedział ochrypłym głosem. - Czy wolno mi zapytać, co skłoniło cię do tej kapitulacji? - Tutto a te mi guida. - Wszystko prowadzi mnie do ciebie? - To słowa, które królowa ma wyryte na sygnecie. Powiedziała mi, że od pierwszego wejrzenia wiedziała, że nie ma wyboru, i że miłość trzeba chwytać, zanim ucieknie. - Kąciki jej warg drżały, gdy próbowała się uśmiechnąć. - I nagle zdałam sobie sprawę, że i ja nie mogę uciec. Od dnia, w którym cię zobaczyłam, wszystko prowadziło mnie do ciebie: Catherine, moje malowanie, Tańczący na Wietrze, klasztor, a także rewolucja. Nawet gdybym jutro wyjechała, i tak coś przywiodłoby mnie z powrotem, bo tutaj prowadzą mnie wszystkie drogi. Nie rozumiesz? Dookoła szaleje śmierć i zniszczenie. Nie chcę, żeby zaprzepaszczone zostało to, co mogę przeżyć z tobą. - Oparła głowę o jego tors, otoczyła go ramionami i wyszeptała: - Wszystko prowadzi mnie do ciebie, Jeanie Marcu. - Jestem... oszołomiony. - Długo stał bez ruchu, w końcu powoli, czule otoczył ją ramionami. - Ale jeśli spodziewasz się, że nie skorzystam z twojej propozycji, to jesteś w błędzie. Byłbym głupcem odmawiając sobie tego, czego pragnę. A ja nie jestem głupcem. - Wiem. - Jestem człowiekiem praktycznym. - Delikatnie ucałował ją w skroń. - Jeśli ktoś daje mi zwycięstwo, korzystam z przewagi. - Tak. Chwycił ją na ręce i zaniósł na łóżko. - A co będzie, jeśli pojawi się dziecko? Zesztywniała, lecz po chwili rozluźniła się. - Nie będę niczego od ciebie oczekiwać. Jeśli to się zdarzy, zapewnię mu byt. Przyjrzał się jej uważnie. - Oddajesz wszystko? - Nie oddaję - wyszeptała. - Daję. Położył się obok niej na jedwabnej narzucie i wsparty na łokciu,

wpatrywał się w jej twarz. W jego wzroku dostrzegła oszołomienie, pożądanie i, co dziwne, żal. - Przecież to to samo, nie uważasz? - Nie. - Wsunęła ręce w jego włosy. - To nie to samo. Przekonasz się.

B y ł e ś dla mnie bardzo dobry - wyszeptała sennie Juliette. - Nie spodziewałam się tego. - Czy naprawdę tak trudno ci uwierzyć, że można odpłacić szczodrością za szczodrość? - Przytulał ją mocno, delikatnie gładząc jej loki. - Byłem wzruszony. To pewnie tylko chwilowa słabość, ale dopóki sobie z nią nie poradzę, nie mogę pozwolić, żebyś była wobec mnie aż tak bezbronna. Widzisz... zasypiasz? - Tak. - Wtuliła się mocniej w jego ramiona. - Wolałabym jeszcze nie zasypiać, ale jestem bardzo zmęczona. - Ziewnęła. - To był bardzo męczący dzień, a ty wróciłeś bardzo późno. - Obiecuję ci, że jutro wrócę wcześniej. Pewnie w ogóle nie wyjdziemy z łóżka. - Byłoby cudownie. - Rozpaczliwie walczyła ze snem. - Nie zdarzyło się to nam, odkąd zeszliśmy z „Bonne Chance". - Usnęła. Jean Marc uścisnął ją mocno, wtulając policzek w jej włosy. Wydawała się taka mała i krucha w jego ramionach, a jednak w jej poddaniu się nie było słabości. Była teraz dużo silniejsza niż wtedy, gdy tak buntowniczo stawiła czoło światu, i nie mógł się oprzeć dziwnemu wrażeniu, że w chwili swego triumfu został pokonany. Delikatnie pocałował ją we włosy i zamknął oczy, czując piekącą wilgoć pod powiekami. Tutto a te mi guida. Była w tych słowach prawda. Nic dziwnego, że można je było odnieść do ich własnej sytuacji, skoro królowa... Królowa. Jean Marc otworzył oczy, tknięty niepokojem. Aż do tej chwili przypuszczał, że Juliette zacytowała słowa królowej wypowiedziane

w czasie, kiedy obie mieszkały w Wersalu, lecz przecież Juliette nie należała do osób, które lubią rozpamiętywać przeszłość, żyła dniem dzisiejszym. Dlaczego te słowa dopiero teraz miałyby wywołać taką reakcję? Wszystko wskazywało na to, że zostały wypowiedziane bardzo niedawno. Jeśli Juliette ponownie odwiedziła Marię Antoninę w Tempie... Ostrożnie wysunął rękę spod głowy Juliette i nakrył ją jedwabną kołdrą. Wstał z łóżka, narzucił na siebie brokatowy szlafrok i bez­ szelestnie podszedł do drzwi, sięgając po drodze po stojący na stoliku kandelabr. W chwilę później otwierał już drzwi pokoju Juliette. Co spodziewał się tam znaleźć? Nawet jeśli, jak podejrzewał, była w Tempie, z pewnością zdążyła już oddać do prania swoją wybrudzoną sadzą suknię. Zapewne myli się i niczego nie znajdzie. Blat biurka nakryty był białym płóciennym obrusem, a na nim leżał wachlarz, fiolka i dziwne drewniane urządzenie. Na podłodze obok biurka stał pleciony kosz pełen papierowych wa­ chlarzy. Jean Marc powoli podszedł do biurka i postawił na nim kandelabr. Leżący na biurku wachlarz pokryty białym jedwabiem był naprawdę piękny. Delikatny materiał zdobiła na obrzeżach biała koronka, rzeźbione pióra wachlarza z kości słoniowej wypolerowane były do połysku, a obrazek namalowany na jedwabiu przedstawiał wdzięcz­ nego Pegaza z owalnymi szmaragdowymi oczami. Jean Marc wpatrywał się w wachlarz, czując zimne ciarki wędrujące wzdłuż kręgosłupa. - Co tu robisz? - W drzwiach stała Juliette w koronkowej sukni, ze zmierzwionymi włosami. - Nie powiedziałam ci, że możesz tu wchodzić, Jeanie Marcu. Nie miałeś prawa... - Co to jest? - Jean Marc uniósł pokryty jedwabiem wachlarz. Na litość boską, co ty wyprawiasz? - Wiesz przecież, co to jest. To Tańczący na Wietrze. Zrobiłam ten wachlarz dla własnej przyjemności. Nie mam zamiaru pokazywać

się z nim publicznie. - Szybkim krokiem podeszła do biurka. - Nie powinieneś go dotykać. Nie jestem pewna, czy zdążył już wyschnąć. Wyjęła mu go z rąk i ostrożnie odłożyła na blat. - Jest bardzo udany, prawda? - Jest wspaniały. - Wskazał kosz z papierowymi wachlarzami. Przypuszczam, że te wachlarze też zrobiłaś jedynie dla własnej przyjemności? Nie patrząc na niego, powtórzyła: - Nie miałeś prawa tu wchodzić. Złapał ją i mocno wbił palce w jej ramiona. - Cafe du Chat. Królowa. To już trwa wiele miesięcy, nieprawdaż? Spojrzała mu w oczy. - Tak, ale jestem bardzo ostrożna. Moja działalność w niczym ci nie zagraża. Jeśli nawet zostanę złapana, nigdy... - Myślisz, że nie wiem? - rzucił szorstko. - Chryste, myślisz, że nie zdążyłem cię poznać do tej pory? - To nie potrwa już długo. Królowa wkrótce będzie wolna. Ale teraz nie możesz mi przeszkadzać. - Widziałaś się z nią dzisiaj? Przytaknęła. - Prosiła, żebym przyrzekła, że znajdę sposób uwolnienia jej synka. Och, Jeanie Marcu, ona jest taka załamana. Muszę jej pomóc. - Na litość boską, wszyscy w Paryżu wiedzą, że Konwencja Narodowa gromadzi oskarżenia i wkrótce postawi ją przed sądem. - Francois mówi, że plan ucieczki jest prawie gotowy. Udało mu się już przekupić strażników w Tempie i teraz czekamy tylko na odpowiedni moment. - Francois! - On nie jest człowiekiem Dantona. Jest przywódcą grupy, która stara się uratować członków rodziny królewskiej. Naprawdę nazywa się William Darrell. - Same niespodzianki - stwierdził ponuro Jean Marc. - Ciekawe, czego się jeszcze dowiem. - To już wszystko.

- A kiedy ta ucieczka ma mieć miejsce? - Za trzy tygodnie, dwudziestego trzeciego czerwca. Ale to ciebie w żaden sposób nie dotyczy. Uznajmy, że nigdy nie widziałeś tych wachlarzy. Zajmij się swoimi interesami. - Uznajmy... - W jego śmiechu nie było wesołości. - Myślisz, że mogę pozostać obojętny wobec faktu, że jesteś zamieszana w spisek, który może zaprowadzić cię na gilotynę? Jutro wyjedziesz z Paryża. - Nie, Jeanie Marcu - oznajmiła cicho. - Nie wyjadę, dopóki ona nie będzie bezpieczna. Ale jeśli chcesz, Nana znajdzie mi jakieś inne mieszkanie. Liczyłam się z taką możliwością, kiedy... - Nie! Dlaczego to robisz? Uśmiechnęła się niepewnie. - Dlatego, że się zmieniłam. Zmieniłam się pod wpływem tego, co zdarzyło się w Andorze, a także i pod twoim wpływem, Jeanie Marcu. Jako dziecko bałam się kogokolwiek kochać, bo byłam pewna, że moja miłość nie zostanie odwzajemniona. Ale teraz wiem już, że najważ­ niejsze to kochać samemu, a nie - być kochanym. A kiedy darzy się kogoś uczuciem, trzeba mu pomóc. - Jej oczy rozbłysły łzami. Możesz być pewny, że wolałabym być taka jak dawniej. To było dużo wygodniejsze. Masz szczęście, że potrafisz się nie angażować. - Tak myślisz? - rzekł zmęczonym głosem. Wcale nie potrafił zachować obojętności, czuł się samotny i bardzo się o nią niepokoił. I nie uda mi się przekonać ciebie, żebyś zaniechała tego szaleństwa? Potrząsnęła głową. - Jestem zupełnie bezpieczna, Jeanie Marcu. Zajmuję się tylko malowaniem wachlarzy i czasami przenoszę wiadomości. - Tylko? - Zacisnął wargi. - No, dobrze. Jak będziesz gdzieś szła z misją od Etcheleta, powiedz mi, a będę ci towarzyszył. - Nie! - W jej głosie zabrzmiało przerażenie. - Nie mogę cię w to wciągać. - W takim razie, skoro nie chcesz narażać mnie na niebezpieczeń­ stwo, obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać, dobrze? - Zdjął ręce z jej ramion. - Nie martw się, nie mam zamiaru stać się kon­ spiratorem. Chcę tylko ochronić cię przed utratą głowy. Bardzo mi

się podoba, tak zresztą jak i inne cudowne części twojego ciała. Skierował się w stronę drzwi. - A poza tym, moja miła Juliette, wiedz, że zaangażowałem się już tego ranka, kiedy zobaczyłem, jak biegłaś przez las.

P r ó b a uwolnienia królowej nie powiodła się. Juliette nie mogła w to uwierzyć. - Przecież byliśmy tacy pewni - zareagowała oszołomiona, kiedy Nana powiedziała jej o tym wieczorem w Café du Chat. Wszystko było doskonale zaplanowane. Co się stało? - W ostatniej chwili zmieniono warty - oznajmiła grobowym głosem Nana. - Wszyscy przekupieni strażnicy jakimś dziwnym sposobem nie mieli dzisiaj warty w Temple. Juliette z niedowierzaniem pokręciła głową. - Wydaje się to niemożliwe. Co teraz zrobimy? - Będziemy próbować dalej. Opracujemy nowy plan. - Nana potrząsnęła głową. - Chociaż mamy strasznie mało czasu. William mówi, że planuje się przeniesienie jej z Temple do Conciergerie. Jeśli do tego dojdzie, nie mamy wielkich szans na sukces. Nagły dreszcz przeniknął Juliette. Conciergerie, potworne więzienie usytuowane o rzut kamieniem od wspaniałej katedry Notre Dame, było ostatnim etapem w drodze na gilotynę. - Nie macie nikogo w Conciergerie? - Płacimy tam dwóm strażnikom, ale potrzebujemy ich dużo więcej. Będziemy próbować.

Dwudziestego dziewiątego lipca podjęta została kolejna próba uwolnienia królowej z Temple, lecz podobnie jak pierwsza zakończyła się fiaskiem. Następną akcję planowano na dziesiątego sierpnia. Trzeciego sierpnia królowa została zerwana z łóżka o drugiej w nocy przewie­ ziona do Conciergerie.

Podjęto jeszcze jedną próbę, kiedy królowa oczekiwała na proces w Conciergerie. Tym razem nawiązano współpracę z grupą rojalistów dowodzoną przez barona de Batz. I ta próba nie powiodła się. 14 października 1793 roku królowa została postawiona w stan oskarżenia. Chociaż miała dopiero trzydzieści siedem lat, wskutek drastycznej zmiany życia wcześnie weszła w fazę przekwitania i cierpiała potworne bóle miesiączkowe. Pomimo bólu, niezwykle dzielnie broniła się przeciw najboleśniejszym zarzutom, jakie można postawić kobiecie, poczynając od oskarżeń o to, że jest lesbijką, a kończąc na oskarżeniach o kazirodztwo. Jej wysiłki z góry były skazane na niepowodzenie i Maria Antonina dostała wyrok śmierci przez zgilotynowanie. Termin egzekucji wyznaczono na 10 października.

Na litość boską, nie idź tam. - Jean Marc z rozpaczliwą bezradnością przyglądał się zstępującej ze schodów Juliette. Miała na sobie luźną ciemnoniebieską suknię, a jej oczy w mizernej twarzy wydawały się ogromne. W ciągu trzech ostatnich miesięcy obser­ wował, jak znika jej żywiołowość i rozpierająca dotąd energia, a smukła figurka staje się coraz szczuplejsza. Tego dnia była woskowo blada i krucha jak lilia z Vasaro. - Nie możesz jej pomóc, a nie ma sensu, żebyś dalej narażała się na takie przeżycia. - To już koniec. - Juliette przystanęła, sztywno wyprostowana, przed wiszącym w westybulu lustrem i zawiązała pod brodą wstążki kapelusza. - Ona musi mnie zobaczyć. Musi wiedzieć, że nie zapomniałam o swojej obietnicy. Jest teraz taka samotna... - Popa­ trzyła w lustro i napotkała wzrok Jeana Marca. - Byłoby mi łatwiej, gdybyś poszedł ze mną. Ale nie chcę ci tego narzucać i zrozumiem, jeśli nie zechcesz... - Oczywiście, że pójdę z tobą - zapewnił szorstko. - Dlaczego miałbym nie iść? Ktoś musi cię złapać, kiedy będziesz mdlała. Egzekucja przez zgilotynowanie nie jest przyjemnym widokiem.

- Wiem - wyjąkała cicho. - Jest odrażająca. Ona zawsze nienawi­ dziła szpetoty. Chciała, żeby wszystko było piękne i... - Szybko zagryzła dolną wargę. - Muszę stać bardzo blisko szafotu. Ona musi mnie zobaczyć. Obiecuję, że nie zemdleję. Jean Marc podszedł do Juliette i delikatnie otoczył dłońmi jej szyję. - Zobaczy cię. Ustawimy się tak, żeby na pewno cię dostrzegła zapewnił ochrypłym głosem. - Chodź. Trzymał ją za rękę przez cały czas jazdy powozem na Place de la Révolution. Gdy już znaleźli się na placu, utorował jej drogę wśród falującego, podekscytowanego tłumu, tak że w końcu stanęli tuż przy gilotynie. Ponownie chwycił Juliette za rękę, gdy tłum zaryczał głucho na widok Marii Antoniny na wózku katowskim, który zatrzymał się przy szafocie. Maria Antonina miała na sobie białą lekką suknię, biały czepek, czarne pończochy i czerwone atłasowe pantofelki na wysokim obcasie, których wykwintność pozostawała w rażącym kontraście do niedbale przyciętych włosów, zapadniętych policzków i przera­ żonych oczu. Juliette przełknęła z trudem. Nie wolno jej zemdleć. Królowa musi ją zobaczyć. Trzeba zwalczyć zawroty głowy, stłumić rozpacz. Obiecała Jeanowi Marcowi, że nie zemdleje. Królowa wspięła się na stopnie i weszła na szafot, gdzie potknęła się i nadepnęła na nogę kata, Sansona. - Och, przepraszam pana - wyjąkała. - To niechcący. Juliette ledwie widziała Marię Antoninę przez zasłonę łez. Tłum dookoła wrzeszczał, obrzucał królową wyzwiskami, a ona rozpacz­ liwie wodziła wzrokiem po twarzach zebranych, jakby szukając pomocy, która nie mogła już nadejść. Musi ją zobaczyć. Juliette zaczęła nerwowo rozwiązywać wstążki pod brodą i zrywa­ jąc z głowy kapelusz, ruszyła w stronę szafotu. W końcu przerażony wzrok Marii Antoniny spoczął na Juliette.

Cień bladego uśmiechu rozproszył na chwilę stężałą ze zgrozy twarz królowej. Kat pchnął ją w kierunku gilotyny. W chwilę później Sanson triumfalnie uniósł głowę królowej przy wiwatach na cześć Republiki i wolności. Lecz Juliette już tego nie widziała. Jean Marc torował jej drogę przez stojący na placu tłum, ku bocznej uliczce, gdzie czekał na nich powóz. - Zgubiłam kapelusz - powiedziała drewnianym głosem Juliette. Musiałam go upuścić na ziemię przy szafocie. - Pewnie tak. - Wydostawszy się z tłumu, Jean Marc otoczył Juliette w pasie i pociągnął ku powozowi. - Widziała mnie. Zauważyłeś wyraz jej twarzy? Przez chwilę patrzyła na mnie. - Tak, zauważyła, że jesteś. - Jean Marc otworzył drzwi i pomógł jej wsiąść do powozu. - Do domu! - zawołał do stangreta, jeszcze zanim wsiadł za nią. Chwycił Juliette w ramiona i kołysał ją z bolesnym współczuciem, gdy powóz oddalał się po kocich łbach od Place de la Révolution. - Nie zemdlałam. Obiecałam ci, że... Opadła na niego zemdlona.

Ocknęła się w łóżku Jeana Marca. Miała na sobie jedynie białą atłasową koszulę nocną. Leżał obok niej nagi, podłożył ramię pod jej głowę. Aksamitne kotary były zasunięte, wysokie białe świece płonęły w srebrnym kandelabrze. - Tak mi przykro - wyszeptała. - Nie dotrzymałam słowa. Nie chciałam sprawić ci tyle kłopotu. - Nic nie mów. - Czuły pocałunek złożony na jej skroni zaprzeczył szorstkości jego głosu. - Czy to się kiedyś skończy? Tyle krwi... - Zamilkła na dobrą chwilę. - Oni z radością patrzyli, jak umiera. Słyszałeś, jak wiwatowali?

Jean Marc nie odezwał się. - Dlaczego ludzie byli tacy szczęśliwi? Czy oni nic nie rozumieją? Ona nie była taka mądra jak madame de Staèl, była przeciętną kobietą. Robiła błędy, ale nigdy nie była okrutna... Jean Marc sięgnął po szklaneczkę stojącą na stoliku przy biurku. - Sok owocowy. Cały dzień nic nie jadłaś. Napij się. Posłusznie wypiła napój i odstawiła naczynie na stolik. Jean Marc przyciągnął ją do siebie, wtulając jej policzek w zagłębienie swojego barku. - Jestem strasznie zmęczona. - Wiem. - Przeczesywał jej włosy palcami. - Odpoczywaj. - Chciałabym pojechać do Vasaro i zobaczyć się z Catherine. Mogę to zrobić? - Tak, rano przygotuję twój wyjazd. - Catherine... Francois ją kocha. - Naprawdę? - Tak. Za każdym razem, kiedy coś o niej mówiłam, widziałam, że... że coś jest nie tak. Musiałam to z niego wyciągnąć. - Jestem zdumiony, że ci się to udało. - Po prostu stale go o to pytałam. - W takim razie nie dziwię się. - Ale co będzie z delfinem? Muszę pomóc Ludwikowi Karolowi. Obiecałam jej... - Masz na to czas. Najpierw pojedź do Vasaro i odpocznij. - Jestem taka śpiąca... To dziwne. Przecież dopiero się obudzi­ łam. - Zmusiła się do uniesienia powiek. - Sok owocowy. Czegoś do niego dosypałeś? - Tak. - Tak samo jak w Vasaro? - Wsypałem tylko tyle, żebyś smacznie spała. - I nie miała żadnych snów? Pocałował ją w czoło. - Żadnych snów.

G o d z i n ę później Jean Marc wszedł do salonu. - Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać. Bardzo ci dziękuję, że przyszedłeś. François nie uniósł się nawet z krzesła ani nie oderwał wzroku od kieliszka z winem. - Wcale za tobą nie tęskniłem. Robert troszczył się o mnie donosząc mi zapasy z twojej wspaniałej piwnicy. - Juliette uparła się, że pójdzie na Place de la Révolution. Byłeś tam? François wypił łyk wina. - Moim zadaniem jest pomagać im w ucieczce z więzień, a nie patrzeć, jak umierają, kiedy mi się nie powiedzie. Postanowiłem się upić. Niestety, mam bardzo mocną głowę. Ale wydaje mi się, że w końcu tutaj mi się to uda. - Dlaczego wam się nie powiodło? Mieliście pieniądze, czas... - Był też Monsieur, który działał przeciwko mnie. - Jaki Monsieur! - Poczciwy hrabia Prowansji, brat króla. To on dwa lata temu zorganizował naszą grupę. Wszystko układało się doskonale, dopóki uwalnialiśmy szlachetnie urodzonych. Kim byłby król bez dworu? François uniósł kieliszek do warg. - Dopiero kiedy trzeba było jak najszybciej uwolnić rodzinę królewską, nagle okazało się, że nie ma funduszy. Wygląda na to, że poczciwy Monsieur sam chce zostać królem Francji... Musiał mieć szpiegów zarówno w naszej grupie, jak i w Konwencji. Za każdym razem, kiedy wszystko było gotowe, uniemożliwiał nam realizację planu. Nie, nie, wcale nie robił tego jawnie. Nie zdemaskował ani mnie, ani nikogo z naszej grupy. - I nie wiecie, kto z waszej grupy był jego konfidentem? - Mam pewne podejrzenia. Opracowałem plan, który pozwoli się upewnić. - Hrabia chce, żeby chłopiec też zginął? - Oczywiście, on jest mu przeszkodą. Ludwik Karol jest teraz królem Francji. Ale na pewno wydostanę go z Temple. Wydostanę go. Tylko muszę zrobić to sam.

Jean Marc uśmiechnął się. - Myślisz, że Juliette pozwoli ci działać bez swojej pomocy? To zresztą stawia mnie w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Muszę albo postarać się ją powstrzymać, albo doprowadzić do tego, by wasz wspólny cel został osiągnięty jak najszybciej. Francois powoli uniósł głowę. - A co wybierzesz? - Nie będę biernie przypatrywać się, jak będzie się męczyć i cierpieć tak jak teraz. Wysyłam ją jutro do Vasaro. Czy uda nam się zorganizować ucieczkę chłopca, zanim ona wróci? - Nie możemy działać pochopnie. W Konwencji podejrzewają, że rojaliści, przynagleni śmiercią królowej, zorganizują ucieczkę Lud­ wika Karola. Zwiększono liczbę strażników w Tempie. - Jak długo mamy czekać? - Pewnie z miesiąc albo dwa... - Francois wstał i zachwiał się. Czuję... Chyba udało mi się w końcu upić. Jean Marc podszedł do gościa i otoczył ramieniem jego bark. - Merde, dzisiaj wieczorem służę wszystkim jako podpórka. Westchnął z rezygnacją. - Lepiej spędź noc u mnie. Zaprowadzę cię do sypialni na górę. - Jesteś bardzo uprzejmy - rzekł z ugrzecznieniem Francois, mimo że uginały się pod nim kolana. - Aż za bardzo... - Zgadzam się z tobą - powiedział sucho Jean Marc. - Wydaje mi się, że lepiej mi się wiodło, kiedy nie byłem taki uprzejmy. - Ona zobaczy się z Catherine... Catherine...

K i e d y Juliette przyjechała do Vasaro, pelargonie były już w pełnym rozkwicie, przydając polom blasku i spowijając całą okolicę odurzającym zapachem. Catherine czekała na nią na schodach wejściowych i gdy tylko Juliette wychyliła się z powozu, wybiegła na powitanie. Zatrzymawszy się przed przyjaciółką, uważnie wpatrzyła się jej w twarz. W dniu, w którym Juliette wyjechała z Paryża, Jean Marc wysłał rozstawnymi

końmi list; uprzedzał w nim Catherine o nie najlepszej kondycji przyjaciółki. Rzeczywiście, Juliette sprawiała wrażenie wyczerpanej, pozbawionej zwykłej energii i żywotności. Lecz zaszła w niej jeszcze inna, dużo istotniejsza zmiana. Kiedy wyjeżdżała z Vasaro, była niecierpliwą impulsywną dziewczynką, z którą Catherine dorastała w klasztorze. Teraz dostrzegła ledwie ślad tego dziecka w kobiecie, którą miała przed sobą. Catherine poczuła nawet przez chwilę ukłucie żalu. Obie zmieniły się i wciąż zmieniały, jednak nie razem, na co kiedyś liczyły. - To okropne, co ośmielili się zrobić z Jej Wysokością. - Dookoła dzieją się same straszne rzeczy. - Juliette objęła Catherine w pasie. - Ale tutaj zdają się nie docierać. Muszę ponownie przypomnieć sobie, że są jeszcze na świecie takie miejsca jak to. Catherine uśmiechnęła się i zdjęła kapelusz z głowy Juliette, z czułością mierzwiąc ciemne loki przyjaciółki. - Musisz się przebrać i od razu pójść ze mną na pole. Przez następne dwa dni nie będziesz robiła nic innego, tylko pracowała z Michelem i ze mną. Juliette spojrzała pytająco na przyjaciółkę. - Muszę zapracować na wikt i opierunek? Catherine przytaknęła. - Oczywiście, w Vasaro wszyscy pracują. - Uśmiechnęła się łagodnie. - Będziesz zrywać kwiaty, Juliette.

22

Nie dość, że kompletnie zawiodłeś, to jeszcze wyglądasz jak potwór - powiedziała lodowatym tonem Anne Dupree. - Jak w takim stanie będziesz mógł pokazać się w Konwencji? - Nic na to nie poradzę - wyjęczał Dupree. - Musiałem ukrywać się przed policją i byłem bliski śmierci. Zanim zrobiło się na tyle bezpiecznie, że mogłem pokazać się u lekarza, moje kości zdążyły już źle się zrosnąć. - Lepiej byłoby, żebyś umarł, niż przyjeżdżał do mnie w takim stanie. Jaki teraz mogę mieć z ciebie pożytek? Może spodziewasz się, że będę się tobą opiekować, kiedy to twoim zadaniem jest opiekować się mną? - Nie - pośpieszył z zapewnieniem. - Wszystko będzie tak, jak sobie życzysz. Wciąż mam szansę zdobyć Tańczącego na Wietrze. Wiem, kto go ma. - Jean Marc Andreas - wycedziła Anne Dupree. - A jak masz zamiar mu go odebrać? Kiedy byłeś za granicą, Marat został zamordowany i nie masz żadnego opiekuna, żadnej władzy. Masz zamiar błagać o posadę Dantona lub Robespierre'a? - Byłem u Dantona, ale mi odmówił - wyznał Dupree. - Powie­ dział, że nie ma posady dla morderców. - Ale zanim wyjechałeś do Hiszpanii, był zainteresowany twoimi usługami. Powiedziałam ci już, że nikt nie zniesie twojego widoku.

- Wciąż jest nadzieja. Kiedy udało mi się wydostać z Hiszpanii, pojechałem najpierw do Marsylii zasięgnąć języka. - Duprée starał się mówić jak najbardziej przekonywająco. - Andreas ma kuzynkę, Catherine Vasaro, która jest jego ulubienicą. Może to nawet ta dziewczyna z miniatury. Musi też istnieć jakiś związek między Juliette de Clement i Andreasem. - Powiedziałeś mi, że dziewczyna z medalionu była księżniczką. Zapomniał, że pozwolił sobie na to małe oszustwo. - Myślałem, że była księżniczką, ale... - Okłamałeś mnie. - Nie - niemal krzyknął, zrozpaczony. - Myślałem, że była księżniczką. Powiedziałem tylko... - Mniejsza o to. - Matka spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. - Jak zamierzasz wykorzystać tę dziewczynę z Vasaro? - Poślę jej wiadomość, że Jean Marc Andreas jest moim jeńcem i że musi przyjechać z okupem, jeśli chce, bym go uwolnił. - A co będzie, jeśli zignoruje twoją prośbę? - Nie zrobi tego. - Duprée rozpaczliwie starał się przekonać matkę. - Przyjedzie. Prosto w moje ręce. - I użyjesz jej, żeby zmusić Andreasa do oddania ci Tańczącego na Wietrze? Szybko przytaknął. - Nie podoba mi się ten plan. - Zmarszczyła czoło. - Jest oparty na sentymencie. Miał te same obawy, ale musiał przekonać ją, że istnieją szanse powodzenia. - To tylko głupia dziewczyna. Kobiety często kierują się sen­ tymentem... - Urwał, gdy zwróciła na niego szare, zimne oczy. - Nie mam oczywiście na myśli ciebie, matko. Ale wiele kobiet nawet nie zdaje sobie sprawy, jak nierozsądne jest kierowanie się w życiu sentymentem. - A co z Andreasem? Z tego, co mi mówiłeś, wynika, że absolutnie nie jest sentymentalny. - Mówiłem ci już, że ona jest jego ulubienicą.

- Nie masz ani odrobiny sprytu. - Anne Duprée wstała; jej taftowa suknia w kolorze lawendy zaszeleściła cicho. - Myślałam, że więcej skorzystałeś z moich lekcji. Zapomnij o tym planie, jedź do Paryża i każ śledzić Andreasa. Wszyscy mężczyźni mają swoje tajemnice... Może uda ci się dowiedzieć czegoś, co nam się przyda. To lepsze niż liczenie na czyjeś sentymenty. Wyjedź natychmiast. - Myślałem, że zostanę tu parę dni i trochę odpocznę - wyjąkał Duprée. - Nie czuję się zbyt dobrze. Wciąż mam w ciele kulę, a wieczorami dostaję gorączki. - To była prawda, ale wcale nie dlatego chciał zostać. Po prostu bardzo mu jej brakowało. - Chcesz odpocząć? Proszę bardzo. - Uśmiechnęła się. - Ale nie myśl sobie, że będziesz spać w którymś z moich czystych łóżek. Byłeś bardzo nieposłuszny. Zawiodłeś mnie, Raoul. Nie przywiozłeś mi Tańczącego na Wietrze i okłamałeś mnie z tą księżniczką. Znasz miejsce dla niegrzecznych chłopców. - Nie! - Duprée poderwał się. - Natychmiast wyjeżdżam do Paryża. Masz rację, powinienem śledzić Andreasa. - Nie musisz się obawiać, że ktoś cię rozpozna. - Anne Duprée lekko wydęła wargi. - Ale bądź ostrożny. To twoja ostatnia szansa, Raoul. Następnym razem nie będę już taka pobłażliwa. Wziął kapelusz ze stołu. - Nie zawiodę cię. - Szedł pokracznie w stronę drzwi, ciągnąc za sobą lewą nogę. - Zdobędę statuetkę. Będziesz miała Tańczącego na Wietrze. Anne Duprée podeszła do lustra i z lubością dotknęła pieprzyka w kształcie serca w kąciku ust. - Grzeczny chłopiec - rzuciła zdawkowo. - Aha, i weź ze sobą ten medalion. Jest w szkatułce w moim pokoju. Może ci się przydać, jeśli zdecydujesz się w jakikolwiek sposób wciągnąć w to tę dziewczynę z Vasaro. - Nie masz nic przeciwko temu? - Medalion nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. - Spojrzała na niego wyzywająco. - Nie jest godzien tego, żebym go nosiła. Nie ma zamiaru mi wybaczyć, pomyślał z rozpaczą. Być może nie

wybaczy mi już nigdy, jeśli nie przywiozę jej Tańczącego na Wietrze. Ta statuetka mogła zapewnić matce wszystko, o czym marzyła. Dzięki niej matka stałaby się królową potężniejszą niż ta dziwka, której w zeszłym tygodniu ścięto głowę. - Tak, nie jest godzien - wymamrotał, otwierając drzwi. - Wy­ bacz mi, matko, proszę... Przywiozę ci Tańczącego na Wietrze. Przywiozę ci... Utykając, wyszedł z pokoju, lecz zatrzymał się tuż za drzwiami, starając się powstrzymać gwałtowny atak nudności. A szczęście było tak blisko. Tak blisko. Co będzie, jeśli matka go odtrąci? Bez niej był niczym. Zmroziła go myśl, która nagle przyszła mu do głowy: Jeśli ofiaruje matce Tańczącego na Wietrze, być może nie będzie jej już potrzebny. Nie może do tego dopuścić. Poczucie straszliwego niedosytu szarpało mu duszę. Znowu dostał odprawę. Musi gdzie indziej znaleźć ukojenie. Camille. Pójdzie do Camille i ona go zaspokoi.

1 rudno mi oddać wyraz jego oczu. - Juliette nałożyła na pędzel nieco bieli. - Ma takie wyraziste oczy. Tyle w nich ciekawości... Catherine spojrzała przez ramię Juliette na portret Michela stojącego w polu kwiatów. - Myślę, że udało ci się to oddać. - Usiadła na trawie, objęła kolana ramionami i zamyśliła się, obserwując zbieraczy pracujących u stóp wzgórza. - Widzę, że dzisiaj znacznie posunęłaś się w pracy. - To prawdziwy cud. Nie mogę namówić tego wiercipięty, żeby pozował mi jednorazowo dłużej niż pięć minut. - Przechyliła głowę i przyjrzała się swemu dziełu. - To jedna z moich najlepszych prac. Jest warta pokazania w galerii. - Skrzywiła się. - Ale i tak nigdy nie dostąpię tego zaszczytu. - Dlaczego nie? - Nawet w tej wspaniałej nowej republice dzieła artystek uznawane są za niegodne wystawiania.

Catherine pokręciła głową. - Przecież ten obraz jest wspaniały. - To nie ma znaczenia. Mogłabym mieć talent Fragonarda czy Jacquesa-Luisa Davida, a i tak nie pozwolono by mi wieszać prac obok żałosnej amatorszczyzny pacykarzy płci męskiej. To nieuczciwe, lecz takie jest życie. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja wiem, że to bardzo dobre dzieło. - Już skończyłaś? - Jeszcze tylko parę dotknięć i podpis. - Juliette otarła rękawem spocone czoło. - Zauważyłam, że Michel spędza sporo czasu z Philippe'em. Catherine zerwała źdźbło trawy i przygryzła je. - Odkąd wrócił z Marsylii, bardzo stara się zaprzyjaźnić z Michelem. - Przebaczyłaś mu? - Przebaczyłam to, że jest Philippe'em? - Wzruszyła ramionami. To nie ja mam mu wybaczyć, tylko Michel. A Michel nie uważa, żeby było coś do wybaczania. - Jednak nie potrafisz traktować go już tak jak dawniej? - Nie, ale oboje kochamy Vasaro. - Nie podoba mi się to - stwierdziła matowym głosem Juliette. Jeśli tak dalej pójdzie, w końcu wyjdziesz za tego pawia. Catherine wbiła wzrok w ziemię: - Myślę, że... istnieje taka możliwość. - Po chwili dodała: - Jeszcze nie teraz. Ale muszę urodzić córkę, która będzie dziedziczką Vasaro. Juliette pokręciła głową. - Zasługujesz na więcej. - Philippe jest miłym towarzyszem, ciężko pracuje... - I z pewnością udowodnił, że może spłodzić dowolną liczbę dzieci. Catherine stłumiła uśmiech. - Tylko ty możesz powiedzieć coś równie kąśliwego. - Posmut­ niała. - Chciałabym mieć kogoś oprócz Michela. Ja... jestem samotna, Juliette.

Juliette milczała dobrą chwilę, spoglądając znad sztalug na przyjaciółkę. - W takim razie poślij po Francois. Catherine zesztywniała. - Po Francois? - Dlaczego nie chcesz rozmawiać o Francois, Catherine? Mówiłam ci już, dlaczego podjął w klasztorze taką, a nie inną decyzję, i wydawało mi się, że to zrozumiałaś. - Nie chcę rozmawiać o Francois. Wiem, że go podziwiasz, ale... - Nie chcesz mu przebaczyć, kiedy najwyraźniej przebaczyłaś Philippe'owi. Nawet po tym, jak ci powiedziałam, dlaczego Fran­ cois musiał zrezygnować z udzielenia ci pomocy w klasztorze, nie chcesz o nim mówić. - Juliette spojrzała na obraz. - Zastanawia­ łam się nad tym i chyba już wiem, dlaczego nie chcesz mu przebaczyć. - Juliette, nie życzę sobie... - Bo go kochasz. Nie kochasz Philippe'a, więc łatwo jest ci wybaczyć mu jego wady. - Pokręciła głową. - Matko Boska, Francois wtedy jeszcze nawet ciebie nie znał. Jak więc można myśleć o tym jako o zdradzie? Catherine wstała i energicznie strzepnęła źdźbła trawy z sukni. - W ogóle nie masz pojęcia o tym, co czuję. - Nikt nie zna cię lepiej niż ja. Nie rozumiem, dlaczego... Juliette zmarszczyła czoło, w zamyśleniu patrząc na Catherine. A może tu wcale nie chodzi o przebaczenie... Czy on nie chciał zostać z tobą w Vasaro? Nie mogłaś zatrzymać go w swoim raju? - Chciał zostać! Tak mi powiedział. Ja... - Catherine urwała i spojrzała na Juliette. - I powiedział, że nie ma nic złego w tym, że ja chcę zostać w Vasaro. - Ale czułaś, że nie ma racji, nieprawdaż? - Juliette odłożyła pędzel i smutno pokiwała głową. - Boże, byliśmy wszyscy tacy szczęśliwi, że w Vasaro odnalazłaś spokój i zadowolenie, że baliśmy się czymkolwiek to zmącić. - Kocham Vasaro.

- A któż by nie kochał? On jednak wyjechał. I dobrze wiesz, że wyjeżdżałby znowu. - Tak! - wybuchnęła Catherine. - On by tu nie został. Wracałby do tego strasznego miasta, a ja musiałabym... - Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy zdała sobie sprawę ze swoich słów. - Matko Boska... - I dobrze wiesz, że przyznanie się do tego, że kochasz Francois, oznaczałoby dla ciebie konieczność opuszczenia Vasaro. Powiedz mi, czy napisałaś już coś w dzienniku, który ci dałam? - Prowadzę go codziennie. - Ale nie zapisałaś jeszcze pierwszych stron. Catherine spojrzała na przyjaciółkę oczami pełnymi łez. - Boże, jesteś okrutna. Czemu to robisz? - Bo cię kocham - odpowiedziała zmęczonym głosem Juliette. I ponieważ Francois cię kocha. Któregoś dnia załamał się i wyznał mi to w Paryżu. On cię kocha. Nawet nie wiesz, jak jesteś szczęśliwa. Ja mogę przeżyć całe swoje życie nie zaznawszy miłości, a ty ją masz, ale po nią nie sięgasz. Catherine zaniemówiła na dobrą chwilę. - Jean Marc? - Oczywiście, że mam na myśli Jeana Marca. Czemu to cię tak dziwi? Zawsze o nim myślałam. - Juliette wstała. - Catherine, przyznaj się do tego przed sobą. Boisz się jechać do Francois, bo to by oznaczało opuszczenie twojego ogrodu. Nauczyłaś się tutaj żyć bez lęków, ale boisz się świata, w którym on żyje. - Podeszła bliżej i chwyciła Catherine za ramiona. - I, na Boga, powinnaś się bać. Francois przebywa w Tempie w stałym zagrożeniu. Jeśli nawet sam się w jakiś sposób nie zdradzi, to Danton w każdej chwili może zadecydować, że przekaże go Komitetowi Bezpieczeństwa Powszech­ nego. Francois mówi, że nawet w naszej grupie są szpiedzy. Cały czas obraca się w cieniu gilotyny. - Przestań! - Po policzkach Catherine płynęły łzy. - Dlaczego pozwalacie mu to robić? - Ponieważ nie żyjemy w bajecznym ogrodzie. Wszyscy ponosimy ryzyko.

Catherine wyrwała się z uścisku Juliette i wpatrywała się w nią bez słowa. Jej usta poruszały się, wypowiadając coś bezgłośnie. Raptem odwróciła się i pomknęła w stronę domu. Matko Przenajświętsza, czy to może być prawda? Jej głowę rozsadzały gorączkowe pytania. Czy naprawdę boi się opuścić Vasaro nawet dla Francois? Myślała już, że stała się silna i niezależna. Czyżby się myliła? Otworzywszy z impetem drzwi wejściowe, wbiegła po schodach do sypialni, zamknęła drzwi na klucz i oparła się o nie plecami, ciężko dysząc. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Była tu bezpieczna. Nie zagrażały jej słowa Juliette ani sama Juliette... Dieu, przecież kochała Juliette, a teraz miała ochotę odgrodzić się od niej, ponieważ przyjaciółka stała się zagrożeniem spokoju, jaki odnalazła w Vasaro. Rzuciła się na łóżko i utkwiła nie widzący wzrok w oknie. Leżała tak, aż popołudnie przeszło w wieczór, a wieczór - w ciemną noc. Słyszała, jak poruszyła się gałka w drzwiach, potem Philippe zapukał i zawołał coś łagodnym tonem. Odszedł, nie doczekawszy się odpowiedzi. Na niebie pojawił się księżyc i cały pokój skąpany był w srebrnym świetle. Catherine w końcu podniosła się z łóżka i wolno podeszła do biurka. Drżącymi dłońmi zapaliła świece w kandelabrze, usiadła i wyciągnęła dziennik z szuflady. Długo wpatrywała się w gładką skórzaną oprawę. Powoli otworzyła dziennik na pierwszej stronie. Poraziła ją data. 2 września 1792. Dobry Boże, nie potrafię... Westchnęła głęboko i sięgnęła po pióro; szybko zanurzyła je w onyksowym kałamarzu i zaczęła pisać. Dzwoniły dzwony.

Catherine. - Juliette ponownie zapukała do drzwi. - Jeśli mi nie odpowiesz, będę tu stała, dopóki tego nie zrobisz. Jest już prawie

północ i...

- Wejdź! - zawołała Catherine. - Otworzyłam drzwi. Juliette weszła do pokoju boso, w białej bawełnianej koszuli nocnej. - Było mi bardzo głupio. Próbowałam tu wejść wcześniej, ale drzwi były zamknięte, więc... - Jej wzrok padł na leżącą na biurku księgę, a potem na zmęczoną twarz Catherine. - Zrobiłaś to? Catherine przytaknęła. - Chociaż pisząc nie myślałam o tobie z sympatią. - Wiem. Czułam to samo w stosunku do Jeana Marca. Jest ci lżej? - O wiele. Jeszcze nie mam tego za sobą, ale to mi naprawdę pomogło. Jestem strasznym tchórzem, nie sądzisz? - Nie. - Juliette przyklękła przy krześle, na którym siedziała Catherine, i przytuliła się do przyjaciółki. - Wszyscy chcemy mieć swój ogród, gdzie moglibyśmy się schronić, kiedy ból staje się nie do zniesienia. Spójrz na mnie, uciekłam do ciebie i do Vasaro. - Ale niedługo wyjedziesz? - Za kilka dni. Muszę wracać do Paryża. Nie muszę już tu siedzieć. Twoje Vasaro mnie uleczyło. - Vasaro... - Catherine pokręciła głową. - Nie, to my leczymy się sami. W Vasaro nie ma żadnej magicznej siły. - Tak sądzisz? - Juliette uśmiechnęła się. - Nie rezygnuj tak łatwo z pięknych złudzeń. - Przecież dawniej z tego kpiłaś. - Chyba przybyło mi rozsądku. - Juliette kucnęła. - A tobie trochę szaleństwa. - Uśmiechnęła się szeroko, jej oczy zamigotały w świetle świec. - Teraz możemy pomyśleć, jak pogodzić w sobie rozsądek z szaleństwem. Catherine poczuła, że robi jej się lżej na duszy. - Zostań dzisiaj na noc w moim pokoju - powiedziała pod wpływem nagłego impulsu. - Pamiętasz, jak czasami przemykałam nocą do twojej celi w klasztorze i tam rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się prawie do jutrzni? Juliette przytaknęła, a jej twarz rozbłysła ożywieniem. Gwałtownie wstała i podbiegła do łóżka.

- Włóż koszulę nocną. - Odrzuciła przykrycie i wśliznęła się między prześcieradła. Catherine roześmiała się i podeszła do komody, by wyjąć koszulę. Nagle poczuła się młoda i beztroska, przepełniona radością życia. Juliette zaczęła paplać coś na temat portretu Michela, potem wyraziła niezbyt pochlebną ocenę charakteru Philippe'a, a w końcu opowiedziała przyjaciółce, jak się robi wachlarze. Catherine położyła się obok Juliette, a po chwili wychyliła się z łóżka, by zdmuchnąć świece. Juliette zamilkła. - Juliette! - To nie to samo. Nie uda nam się tego przywrócić. - Co masz na myśli? - Dawne czasy... Myślałam, że uda nam się do nich wrócić choć na chwilę... Ale nie jesteśmy już tymi samymi osobami. Nie potrafimy paplać i chichotać do świtu. Wiek dziewczęcy mamy już za sobą. - To prawda - westchnęła Catherine, po czym ujęła dłoń Juliette. - Ale myślę, że nasza przyjaźń jest teraz głębsza. Dziś po południu powiedziałaś mi, że mnie kochasz. Dawniej nie mogłabyś tego powiedzieć. Juliette splotła palce z palcami Catherine. - Bardzo cię kocham. Gdyby nie to, pozwoliłabym ci zostać w twoim ogrodzie, widząc, że nie muszę martwić się o ciebie. Spróbowała się roześmiać. - Wiesz, jaką jestem egoistką. W przy­ szłym tygodniu powiedziałabym ci, że zapomniałam o wszystkim i... Nie, to nieprawda. Chcę, żebyś żyła pełnią życia. Nie potrafiłabym cię oszukiwać. Zapadło milczenie. - I ja chcę, żeby twoje życie było pełne wrażeń i piękna, Juliette. - Catherine milczała przez chwilę, po czym nieśmiało zapytała: - Ale dlaczego Jean Marc? Wiesz przecież, że on jest... - Wiem. Ale to niczego nie zmienia.

Leżały w ciemności, trzymając się za ręce i w milczeniu wpatrując się w otoczone srebrną poświatą zarysy mebli w pokoju. - Kiedy będziesz wracać do Paryża, pojadę z tobą - usłyszała Juliette, nim zasnęła.

Philippe pomógł Juliette wsiąść do powozu, po czym zawahał się, spoglądając na Catherine. - Ten pomysł wcale mi się nie podoba. Twoje miejsce jest tutaj. - Moje miejsce jest tam, gdzie chcę być - uśmiechnęła się Catherine, wyciągając rękę na pożegnanie. - Opiekuj się moim Vasaro, Philippe. I zajmij się Michelem. Dopilnuj, żeby co wieczór odrabiał lekcje. - Wszystkiego dopilnuję. - Podnosząc jej dłoń do ust, dodał poważnym tonem: - Wiesz, że się staram, Catherine. - Wiem. - Pozwoliła, by pomógł jej wsiąść do powozu, i zajęła miejsce obok Juliette. Philippe cofnął się i dał znak Leonowi. Powóz ruszył ostro, z turkotem kół przetoczył się przez podjazd i pojechał szpalerem drzew cytrynowych i limonowych, w kierunku drogi. Philippe odprowadzał ich wzrokiem, a gdy skręcili w kierunku Cannes, uniósł rękę w pożegnalnym geście. Promień porannego słońca rozświetlił jego złociste włosy. - O czym teraz myślisz? - zapytała z zaciekawieniem Juliette, wpatrując się w twarz Catherine. - O tym, jaki jest piękny - odparła obojętnym tonem. - Gdyby nie te wydarzenia w klasztorze, pewnie poślubiłabym go i byłabym szczęśliwa. I nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że potrzebuję czegoś więcej niż to, co mnie w nim fascynowało, ponieważ sama byłam wtedy równie płytka jak on. - Byłaś bardziej wartościowa, niż ci się wydaje. - Byłam nadętym zarozumialcem. - Nie takim znów strasznym. - Oczy Juliette rozbłysły figlarnie. Jakoś cię znosiłam.

- Musiałyśmy znosić się nawzajem. - Catherine zachichotała. Dobry Boże, czemu w ogóle biegałam za tobą do tego grobowca... - Chichot zamarł jej w gardle, lecz po chwili uśmiechnęła się z wysiłkiem, wypierając potworne wspomnienia i zostawiając jedynie te, które dawały siłę i ukojenie. - Czasami byłaś dla mnie okropna. Widząc cień, jaki przemknął przez twarz przyjaciółki, Juliette ujęła ją za rękę. - Ale to pomogło ci ćwiczyć charakter. Poza tym teraz Francois wyda ci się święty w porównaniu ze mną. Francois. Catherine opadła na oparcie siedzenia, czując, jak przepełnia ją podekscytowanie i obawa. Skąd ma wiedzieć, czy Francois jest nią jeszcze zainteresowany? Juliette sądzi, że jest, ale przecież może się mylić. Sześć miesięcy to dużo czasu. Praw­ dopodobnie pojawiła się już w jego życiu inna kobieta. Cóż, jeśli jest za późno, będzie musiała się z tym pogodzić. Nie może dłużej ukrywać się w swoim rajskim ogrodzie.

Mademoiselle Catherine, widać, że pobyt na świeżym powietrzu bardzo pani służy. - Robert uśmiechnął się ciepło, otwierając drzwi, po czym przeniósł wzrok na ulicę, gdzie Juliette doglądała wyładunku farb i płócien. Niespodziewanie odwróciła się i wbiegła po schodkach. - Bonjour, mademoiselle. - Robert obdarzył ją promiennym uśmiechem. - Monsieur Andreas będzie szczęśliwy, że pani wróciła. Bez pani dom wydawał się smutny i pusty. Wykrzywiła twarz w pociesznym grymasie. - Myślę, że było w nim znacznie spokojniej... - zażartowała, rozwiązując wstążki przy kapeluszu. - Ale dlaczego to ty otworzyłeś drzwi? Gdzie się podziali służący? - Jesteśmy tu tylko z Marie. Monsieur Andreas zwolnił pozostałych służących parę dni po tym, jak pani wyjechała z Paryża. - To dziwne. - Juliette zmarszczyła czoło. - Muszę zapytać, dlaczego to zrobił. Gdzie on jest?

- Jeszcze śpi. - Matko Boska, już prawie południe. On zawsze wstaje bardzo wcześnie. - Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. - Może za­ chorował? - Rzuciła się pędem w stronę schodów. - Muszę do niego iść, Catherine. Dopilnuj, żeby przy wyładunku nie uszkodzono portretu Michela. Chwilę później wpadła jak burza do zaciemnionej sypialni Jeana Marca. - Co się stało? Jesteś chory? Czułam, że nie powinnam była stąd wyjeżdżać. - Widząc, że poruszył się na łóżku, podbiegła do okna i odsunęła ciężkie zasłony. - No i proszę. W domu nie ma służących, ty jesteś chory, a... - Juliette - wymamrotał sennie Jean Marc, siadając na łóżku. Co ty tu robisz? - Był już najwyższy czas, żebym wróciła. - Podbiegła do łóżka i otoczyła go ramionami. Zanim zdołał się poruszyć, zaczęła obsypywać go pocałunkami. - Och, Jeanie Marcu, tak za tobą tęskniłam. Proszę, nie choruj. Biegnąc po schodach cały czas myślałam: „Co będzie, jeśli jest chory? Jeśli umrze?" Nie przeżyła­ bym, gdyby... - Uspokój się. - Objął ją i mocno przytulił. - Wcale nie jestem chory. - To dlaczego jeszcze leżysz w łóżku? - Tylko dlatego, że położyłem się dopiero o świcie. Wtuliła policzek w gęste, ciemne owłosienie jego torsu. Czuła mocny, równy rytm jego serca. Życie. - Ładnie to tak mnie straszyć? - Czy mogę zwrócić ci uwagę, że wcale nie wiedziałem o twoim powrocie? Czemu nie posłałaś mi wiadomości i... Mniejsza o to. Odchylił jej głowę i pocałował w usta. Mocniej otoczyła go ramionami, czując, jak ogarnia ją wielka, niewysłowiona radość. Był zdrowy, silny, a co najważniejsze, znowu byli razem. Jean Marc uniósł głowę. Oddychał coraz szybciej.

- Któreś z nas ma na sobie za dużo ubrań i wydaje mi się, że to jesteś ty. Rozbierz się, Juliette. Dieu, stęskniłem się za tobą. - Naprawdę? Chciałam, żeby tak było. - Spojrzała na niego z rozrzewnieniem. - Naprawdę, Jeanie Marcu? - Naprawdę. - Odrzucił jej kapelusz, który miękko opadł na podłogę. - A ponieważ chcę ci to od razu zademonstrować, czy mogłabyś zdjąć... - Nie mogę. - Z żalem odepchnęła go od siebie i wstała. - Skoro nie jesteś chory, musisz ubrać się i zejść na dół. I przywitać się z Catherine. - Catherine? - Jean Marc zmarszczył czoło. - Po co przyjechała do Paryża? Nie powinna była opuszczać Vasaro. Obie nie powinnyście były tu wracać. - Dobrze wiedziałeś, że wrócę - powiedziała cichutko. - Nie mogłam zostawić cię samego, no i muszę tu coś załatwić. Jean Marc odrzucił kołdrę i wstał, sięgając po brokatowy szlafrok przerzucony przez oparcie krzesła. - Merde, czyżbyś nie słyszała, co się tu dzieje? Jakobini całkiem oszaleli. Stracono już wszystkich żyrondystów i arystokratów, którzy wpadli w ich łapy, i wszystkich, których uznali za przeciwników rewolucji. Od śmierci królowej gilotyna pracuje dniem i nocą. Do diabła, nie jesteś tu bezpieczna. - Gilotyna. - Zadrżała na wspomnienie tego dnia na Place de la Revolution. Królowa w swoich ślicznych czerwonych pantofel­ kach... - Znowu śmierć... Jean Marc spojrzał jej prosto w oczy, zapinając szlafrok. - Wracaj do Vasaro. Kiedy codziennie ginie tyle osób, śmierć powszednieje. Nie będę miał nawet szansy cię uratować, jeśli trafisz przed trybunał. Teraz bardzo uproszczono postępowanie Trybunału Rewolucyjnego. Spróbowała przywołać uśmiech na twarz. - A żałowałbyś, gdybym trafiła na gilotynę? Mam nadzieję, że trochę tak. Smutno byłoby nie mieć nikogo, kto by mnie opłakiwał. - Tak, żałowałbym - odparł powoli. - Byłbym tak zrozpaczony, że musiałbym znaleźć sposób zniszczenia tej przeklętej gilotyny i państwa, które cię na nią posłało.

Zaparło jej dech z wrażenia. - Co za... nieumiarkowanie. Chyba naprawdę byś mnie opłakiwał. - Boże, nie powiedziałem... - Urwał i odwrócił głowę, tak że nie mogła widzieć jego twarzy. - Jednakże Francois byłby bardzo nieszczęśliwy, gdybym rozprawił się też z jego cenną Deklaracją Praw, co musiałoby niechybnie nastąpić. Więc postarajmy się za wszelką cenę tego uniknąć. Wracaj do Vasaro. Pokręciła głową. - Nawet jeślibym tam pojechała, Catherine i tak zostanie w Paryżu. Ma zamiar zamieszkać z Francois w Tempie. - O, nie! - Jean Marc gwałtownie odwrócił się i spojrzał jej w oczy. - Skąd ten niedorzeczny pomysł? - Ona go kocha - odparła Juliette. - Jej miejsce jest teraz przy nim. - Ale nie w Tempie. Skoro już nie chce wracać do Vasaro, przekonaj ją, żeby została tutaj, a będę się starał was chronić... - Ona nie jest już dzieckiem, Jeanie Marcu. Nie możesz jej już chronić. Obie musimy zrobić to, co do nas należy. - Rzeczywiście nie mogę - przyznał gniewnie Jean Marc. - Powi­ nienem rozkazać Leonowi, by was obie związał, zakneblował i wywiózł do Vasaro. - Natychmiast byśmy wróciły. - Uśmiechnęła się. - Wiem, że martwisz się o Catherine, ale ona już nie jest pod twoją opieką. Jest żoną Francois. - Odwróciła się i ruszyła do drzwi. - Zostawiam cię, żebyś się ubrał. Mam poprosić Leona, żeby przyniósł ci ciepłej wody? - Zmarszczyła czoło. - Nie, to nie należy do jego obowiązków, i byłby zakłopotany. Naprawdę, Jeanie Marcu, to bardzo nierozsądne, że w domu są tylko Robert i Marie. Dlaczego zwolniłeś pozostałych służących? - Pomyślałem, że tak będzie lepiej. Miałem tu ostatnio różnych gości i chciałem uniknąć plotek. - Jakich gości? - Wpatrywała się weń z zaciekawieniem i nagle przeszył ją gwałtowny ból. - Kobiety? Mogłam się tego spodziewać. Zawsze miałeś kochanki, a skoro nie było mnie... - Siedem tygodni i trzy dni - dokończył miękko Jean Marc. - Nie

wiem, ile to godzin, ale pewnie zdołałbym szybko to obliczyć, gdybyś nie wpadła do mojego pokoju i nie wyrwała mnie z głę­ bokiego snu. - Naprawdę? - Poczuła, że znów traci oddech, lecz jednocześnie zaświtała w niej iskierka nadziei. - Bankierzy muszą być dobrzy z matematyki, prawda? - Jeśli chcą osiągnąć sukces. - Pokręcił głową. - Nie było tu żadnych kobiet, Juliette. Zupełnie nie miałem ochoty, by któraś zastąpiła cię w moim łóżku. Jeszcze jedno twoje zwy­ cięstwo. - Gdzie w takim razie spędziłeś tę noc? - Na jednym z tych męczących konspiracyjnych zebrań, potrzeb­ nych dla zorganizowania spisku. Powiedz mi, czy te zebrania zawsze muszą odbywać się w środku nocy? - Spisku? Uśmiechnął się blado. - Miałem nadzieję, że uda nam się szczęśliwie wydostać tego twojego Ludwika Karola z Tempie jeszcze przed twoim przyjazdem, ale jak zwykle udało ci się mnie zaskoczyć. - Ludwik Karol. - Spojrzała nań zdumiona. - Pomagasz nam? - Moja droga Juliette, ja nie pomagam. Skoro już się w coś angażuję, muszę kontrolować przebieg wypadków. - Ale... dlaczego? - Ponieważ mam zwyczaj troszczyć się o własne interesy. - Chciałam zapytać, dlaczego to robisz? - Oczekujesz, że ci odpowiem, że robię to ze względu na pamięć królowej czy dla dobra kraju? - Potrząsnął głową. - Nie jestem idealistą. - Pomaganie Ludwikowi Karolowi w ucieczce może cię zniszczyć. - Nic się nie stanie, jeśli wszystko zostanie sensownie za­ planowane. - Ale dlaczego chcesz podjąć takie ryzyko? - Ot, taki kaprys. Pokręciła głową.

- Powiedz mi prawdę, Jeanie Marcu. Nie odzywał się dobrą chwilę. - Ponieważ nie podoba mi się pomysł traktowania dziecka jako pionka w grze prowadzonej przez różne państwa tylko z powodu jego urodzenia. - Wpatrywał się w nią uważnie. - I ponieważ nie chcę już nigdy widzieć cię taką załamaną i nieszczęśliwą jak w dniu, w którym stracono Marię Antoninę. Nieśmiałe przypuszczenie ustąpiło miejsca radości. - Wcale nie byłam załamana. Skrzywił się. - No, może nie załamana, ale z pewnością przybita. A teraz idź i poproś o ciepłą wodę. Kiedy zmyję z oczu resztki snu, łatwiej mi przyjdzie stawić czoło tobie i Catherine.

K i e d y jakiś czas później Jean Marc zstępował ze schodów, Juliette zamykała właśnie drzwi wejściowe. - Już za późno - oznajmiła słodkim głosikiem. - Catherine odjechała. Wyprawiłam ją moim powozem do Tempie. Jeśli chcesz się z nią spierać, musisz tam jechać, ale chyba byłoby to nierozsądne. Jean Marc nie wydawał się specjalnie zaskoczony tą nowiną. - Zręczne posunięcie - ocenił chłodno. - W takim razie pozostaje mi spierać się z tobą. Proponuję, żebyś zjadła ze mną śniadanie. - Już jadłam. - Weszła jednak za nim do jadalni. - Minęło południe. Powinieneś raczej zjeść obiad. - Nie będziemy się spierać na ten temat. Wolałbym raczej zastanowić się, na co może się teraz przydać twoja obecność w Paryżu. - Mogę malować wachlarze. Przydam się też jako posłaniec. - Zorganizowaliśmy inną siatkę. Nie znasz tych ludzi, ani oni nie znają ciebie. - To dobre posunięcie. Francois miał podejrzenia, że hrabia Prowansji ma swego agenta w grupie rojalistów w Cafe du Chat. Zmarszczyła czoło. - Ale nie możecie dopuścić do tego, by hrabia

zorientował się, że wiecie o obecności tego szpiega, bo podejmie inne kroki, by zablokować wasze działania. - Francois nie zerwał kontaktów z grupą i często bywa w Cafe du Chat. - Jean Marc usiadł przy stole i rozłożył serwetkę na kolanach. Może wyda ci się to nieprawdopodobne, ale i bez ciebie wpadlibyśmy na ten pomysł. - Nikt o tym nie wie? - Tylko Nana Sarpelier. - Jean Marc posmarował rogalik ma­ słem. - Wydaje mi się, że ona cieszy się twoim zaufaniem. - O, tak. - Juliette uniosła brwi w zamyśleniu. - Kiedy zamierzacie uwolnić Ludwika Karola? - Jak najszybciej. Ale musimy znaleźć odpowiednich ludzi w Tempie. Francois stara się urobić małżeństwo opiekujące się chłopcem. - Simonów. Królowa mówiła, że jej zdaniem on jest głupi, ale nie okrutny. Myślisz, że mogliby nam pomóc? Wzruszył ramionami. - Łapówka nie będzie tu czynnikiem decydującym. Francois twierdzi, że oni są fanatycznymi zwolennikami republiki, ale wydają się szczerze lubić chłopca. - Jean Marc ugryzł rogalik i przeżuwał go długo, zanim dodał: - Widzę jeszcze sporo problemów. Po pierwsze - jak wydobyć chłopca z więzienia. Po drugie - z Paryża. Jak przewieźć go przez rogatki? Poza tym dokąd go wywieźć? Na początek może jechać do Vasaro, ale nie będzie tam bezpieczny zbyt długo. Jeśli odwieziemy chłopca do jego krewnych w Austrii, zapewne, zanim upłynie rok, przydarzy mu się śmiertelny wypadek. Jeśli pojedzie do innego państwa, użyją go jako pionka w grze. - Nie! - Juliette usiadła naprzeciwko. - Zarówno król, jak i królowa mówili Ludwikowi Karolowi przed śmiercią, że nie wolno mu walczyć o tron. - Jak już powiedziałem, jest sporo problemów. - Jean Marc skończył jeść rogalik i sięgnął po filiżankę czekolady. - Nie udało nam się jeszcze obmyślić planu, który rozwiązałby choć jeden z nich,

ale opracowuję pewien wariant wydostania chłopca z Paryża. Jest bardzo śmiały, więc może ci przypaść do gustu. To dlatego zarwałem noc. - I co? - zapytała zaintrygowana. - Co wymyśliłeś? - Myślę, że poczekam z wyjawieniem tego planu aż monsieur Radon skończy przygotowania. - Wypił ostatni łyk czekolady, odstawił filiżankę i otarł usta serwetką. - Jak widzisz, pilnie pracujemy na rzecz małego króla. Nie zechciałabyś pojechać do Vasaro i pozwolić nam doprowadzić wszystkiego do końca? Potrząsnęła głową. - Nie liczyłem na to, że się zgodzisz. - Jean Marc wstał. W takim razie musimy jak najlepiej wykorzystać obecną sytuację. Chodź. - Dokąd? - Siedem tygodni, trzy dni i sześć godzin - powiedział łagodnie. Dotarło to do mnie w kąpieli. To bardzo długa rozłąka, Juliette. Zbyt długa. Jej serce zaczęło bić mocniej, gdy spojrzała na jego lśniące czarne włosy i uśmiechnięte usta. - To prawda. - Popatrz, nic nie wskórałem, spierając się z tobą. Udało ci się wyprawić z domu Catherine, żebym nie zdążył przemówić jej do rozsądku. Nie widzę innego sposobu narzucenia ci mojej woli niż tylko ten, na który ochoczo przystajesz. - Wyciągnął do niej rękę. Chodź do łóżka, ma petite. Serce biło jej w piersi tak mocno, że czuła ten rytm w całym ciele. Przyznał, że się za nią stęsknił, a w jego oczach dostrzegła co najmniej serdeczność. Uśmiechając się potulnie, wsunęła rękę w jego dłoń i powiedziała: - Niech będzie, jak sobie życzysz, Jeanie Marcu. - Jak sobie życzę? Czy kiedykolwiek zrobiłaś to, czego sobie życzyłem? Ich śmiech odbił się echem od wysoko sklepionego łukowatego sufitu. Wbiegli na schody i popędzili korytarzem ku jego sypialni. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Jean Marc przestał się śmiać.

Z początku Juliette nie zauważyła, że spoważniał. Podeszła do łóżka i zaczęła szybko, gorączkowo rozpinać suknię. - Nie. Gdy spojrzała na niego przez ramię, zobaczyła, że zdejmuje perłowoszary jedwabny kaftan. - Nie rozbieraj się, Juliette - poprosił łagodnie, przyglądając się jej pociemniałymi oczami. - Jeszcze nie. Patrzyła na niego niepewnie. - Widzę, że się rozbierasz. - O, tak. - Podszedł do obitego niebiesko-beżowym gobelinem fotela i starannie rozłożył na nim swój kaftan, po czym zaczął rozpinać białą płócienną koszulę. - Ale nie chcę na razie, żebyś ty to robiła. Proszę, usiądź. Przeszła przez pokój i usiadła na wskazanym przez niego fotelu, przyglądając się Jeanowi Marcowi w oszołomieniu. - Zachowujesz się bardzo dziwnie. - Naprawdę? - Zdjął koszulę i odrzucił ją. - Musisz się z tym pogodzić. To wszystko ma swój cel. Nie była w stanie zastanawiać się, jaki to cel. Myślała tylko o tym, żeby go jak najszybciej dotknąć. Chciała wsunąć rękę w ciemne sprężyste owłosienie jego torsu, pogładzić gładkie, umięśnione ramiona. - Minęło siedem tygodni, Jeanie Marcu. Przytaknął. - To szmat czasu. Miałem go aż nadto na myślenie. - Usiadł na łóżku, ściągnął lewy but, po czym zaczął zdejmować prawy. - O tobie, Juliette. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Boże, był piękny. Promienie słońca wpadające do pokoju otoczyły go złocistym blaskiem, uwydatniając wyraziste rysy jego twarzy, muskulaturę klatki piersio­ wej i ramion. - Nie masz zamiaru zapytać, co wymyśliłem? - Zzuł buty i wstał, by zdjąć spodnie. - Możemy porozmawiać o tym później?

Stał przed nią nagi. Poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Powietrze w pokoju wydało się jej nagle gęste, wibrujące. Wstała, zamierzając podejść do Jeana Marca. - Nie. - Szybko znalazł się przy niej i lekko pchnął z powrotem na fotel, po czym przyklęknął i chwycił ją mocno za ręce. - Powiedz, co mam zrobić. - Co? - Wiedział przecież, czego od niego oczekuje, a z pewnością nie wyobrażała sobie, że będzie przed nią klęczał jak piękny nagi bóg, który zstąpił z Olimpu, by uwieść ziemiankę. Wpatrywał się w nią w napięciu. - Chcę ci coś ofiarować. Zawsze byłem tym, który bierze. Teraz czas na spełnienie twoich pragnień. - Mocno ścisnął jej dłonie. Wykorzystaj mnie, Juliette. Zaszokowana, wpatrywała się w niego bez słowa. Uniósł jej rękę i położył sobie na sercu. Sprężyste włosy drażniły jej skórę, czuła mocny rytm serca pod dłonią. - Pragnę cię - wyszeptał. - Chyba nigdy cię tak nie pragnąłem. Chcę, żebyś to wiedziała. - W takim razie weź mnie - szepnęła. Pokręcił głową; na jego wargach błąkał się lekki uśmiech. - Powiedz, czego chcesz. Chcesz, żebym cię rozebrał? Żarliwie przytaknęła. - To byłby wspaniały początek. Wstał i pociągnął ją tak, że uniosła się z krzesła. Szybko uporał się z zapięciem sukni przy szyi. Gdy musnął palcami jej skórę, nerwowo zaczerpnęła tchu. Emocje malujące się na jego twarzy przyprawiły ją o żywe bicie serca. Jego twarz o oliwkowej skórze była poważna, oczy mu pałały. - Pamiętasz pierwszy raz w kajucie na „Bonne Chance"? - Tak... Pochylił głowę i z największą delikatnością dotknął ustami miejsca, w którym bark łączy się z ramieniem. - S'il vous plaît, Juliette. Zadrżała, gdy zaczął rozsupływać wiązania halki. Czuła, że chce

jej coś powiedzieć, ale ogarniało ją coraz większe pożądanie i nie była zdolna jasno myśleć. Spódnice halki spłynęły na podłogę i jego ręce zaczęły pieścić jej piersi przez cienkie płótno staniczka. Zamknęła oczy, czując gorące dreszcze rozchodzące się po całym ciele. - Myślałem o tym, jak wyglądałaś, leżąc na koi, jak odważna byłaś na Place de la Révolution. 1 przypomniałem sobie dziecko, które poznałem w gospodzie. Myślałem o tym, jak mówiłaś mi, co odczuwasz, kiedy malujesz. Skąpana w świetle księżyca i słońca... Kiedy reszta bielizny znalazła się na podłodze, wyszeptał: - Chłonąc tęczę... - Naprawdę tak mówiłam? - Boże, to było przecież ponad pięć lat temu. - To było bardzo dawno temu. Dziwię się, że pamiętasz. - Pamiętam chyba każde twoje słowo. - Przesunął rękę niżej i zaczął lekko tarmosić włosy okrywające jej płeć. - Pomyślałem, że jestem zazdrosny o twoje malowanie. To ja chcę pokazać ci tęczę. - Nie wiem, co masz na myśli. Chwycił ją na ręce i zaniósł na łóżko. - Przyjemność. Przyjemność tak wielką, że aż przyprawiającą o ból. Taką, jaką czujesz w czasie malowania. - Położył ją na ciemnej narzucie i wszedł w nią powoli, ostrożnie, dopóki nie wypełnił jej całej sobą. Wbiła paznokcie w aksamitny materiał. Twoją przyjemność, Juliette. W ciągu następnych rozkosznych godzin zrozumiała, iż rzeczywiś­ cie miał na myśli tylko jej przyjemność. Korzystał ze znajomości ciała i reakcji, by pobudzić i zatrzymać przyjemność na takim poziomie doznań, którego nigdy dotąd nie doświadczyli w ciągu poprzednich wspólnie spędzonych miesięcy. Sam nie pozwolił sobie jednak na osiągnięcie szczytu rozkoszy. Zmierzchało. - Jeanie Marcu... - Z trudem wypowiadała słowa, odurzona siłą doznań, które jej ofiarował. - Dlaczego?... Spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło. - Powiedziałem ci kiedyś, że przez lata nauczyłem się panować

nad swoim ciałem. - Pochylił się i złożył na jej wargach długi pocałunek. - Nie widzę powodu, by z tego nie skorzystać, żeby cię zadowolić. Nagle zrozumiała. Prawdopodobnie nigdy by jej się do tego nie przyznał, ale to narzucone sobie ograniczenie było formą przeprosin za poprzednie próby zdominowania i podporządkowania jej sobie. Piekące łzy nabiegły jej do oczu. Jeanowi Marcowi naprawdę musiało na niej zależeć, skoro porzucił swoje przeklęte pole bitwy i ofiarował jej tak wiele. - Jesteś zadowolona? - wyszeptał. Przytaknęła. - Tęcze... - W takim razie - powiedział ledwie dosłyszalnie - s'il vous plaît, czy ja też mogę mieć przyjemność? Mocno wbiła palce w jego ramiona. - Proszę, Jeanie Marcu. Poruszał się w niej szybko, twarz miał napiętą, jakby udręczoną bólem. Prawdopodobnie rzeczywiście odczuwał ból. Godziny narzu­ conego sobie ograniczenia musiały być dla niego bardzo trudne. W chwilę później zesztywniał, odchylając głowę, ścięgna jego szyi napięły się, a spazm spełnienia wstrząsnął ciałem. Opadł na nią, słyszała jego szybki, urywany oddech. - Boże, nie przypuszczałem, że będę mógł to zrobić. Delikatnie odgarnęła mu z czoła czarny kosmyk. - Jeanie Marcu, jesteś chyba tak beznadziejnie szlachetny jak ten szalony Don Kiszot z powieści Cervantesa. Nie musiałeś... - Szlachetny? Nonsens. Przyjemność nie ma nic wspólnego ze szlachetnością duszy. - Położył się obok Juliette, objął ją ramionami i mocno przytulił. Wciąż trząsł się cały, jakby przeszedł ciężką próbę. - Myślisz, że nie? - Otoczyła go ramionami i przytuliła zachłannie, lecz z ogromną czułością, tak jakby chciała go utulić, ukoić. W pokoju słychać było tylko ich przyśpieszone oddechy. - Jesteś pewna, że to cię zadowoliło? - zapytał, oddychając już spokojnie. - Chciałem ci dać inne piękno, które mogłabyś zapamiętać.

Przytaknęła, mocniej przytulając się do jego długiego, silnego ciała. Jak mogłoby mnie nie zadowolić? - pomyślała, mrugając powiekami, by powstrzymać łzy. Nie było mu łatwo poddać się. Otwierając się przed nią, obdarzył ją zaufaniem i tym samym stał się bezbronny. - Och, dziękuję ci, Jeanie Marcu. - Pocałowała go czule w za­ głębienie szyi. - To było coś bardzo, bardzo pięknego.

D z i w k a wróciła. Wychodząc z ukrycia zza domu po drugiej stronie placu, Duprée poczuł, jak ogarnia go ogromna radość. Jego matka jak zwykle miała rację. Wszyscy tu przychodzili. Ta dziwka de Clement wróciła do swojego kochanka, Andreasa. Pojawiła się nawet dziewczyna z Vasa­ ro. Gdyby chciał, mógłby pójść do Robespierre'a i zadenuncjować obie. I Andreasa, za to, że udziela im schronienia. Poczucie władzy było słodkie, odurzające i przez moment roz­ koszował się nim, lecz po chwili wahania postanowił nie cieszyć się przedwcześnie. W ciągu tygodni obserwowania domu Andreasa zrozumiał, że zyska dużo więcej, jeżeli przez jakiś czas powstrzyma się od działania. Wysiąkał złamany nos w obrębioną koronką chusteczkę i pokuś­ tykał ulicą do czekającego nań powozu. Czuł potworny ból w biodrze, tak jak zawsze, kiedy przebywał zbyt długo w pozycji stojącej. Na szczęście nie będzie już długo musiał tak spędzać dni. Dowiedział się wszystkiego, co trzeba, by zdobyć Tańczącego na Wietrze i władzę niezbędną do naprawienia swej reputacji w oczach matki. List, który tego ranka włożył do kieszeni kaftana, wydawał się emitować obiecujące ciepło, szepcząc o bezpieczeństwie, bogactwach i zemście. Otworzył drzwi powozu i ostrożnie, czując ostry ból, wszedł na stopień i opadł na wyściełane siedzenie. - Café du Chat - zawołał do mężczyzny na koźle. Nie musiał podawać adresu. Ten człowiek wiele już razy wiózł go do tej kawiarni.

Nana Sarpelier siedziała przy długim stole na zapleczu Cafe du Chat, przyklejając pióra wachlarza do pokrycia przedstawiającego scenę stracenia Charlotte Corday, zabójczyni Marata. Gdy Dupree wszedł do pomieszczenia, uniosła wzrok. W pierw­ szym odruchu wzdrygnęła się, lecz szybko się opanowała. - Pardon, monsieur. To pokój dla pracowników. Nie obsługujemy tu klientów. - Ja mogę tu wejść. - Dupree, utykając, podszedł do stołu i opadł na krzesło stojące naprzeciwko Nany. - Mogę robić, co tylko mi się spodoba. Twój przyjaciel, Raymond Jordaneau, przysłał mnie tutaj do ciebie. Nazywasz się Nana Sarpelier? - Tak. - Spojrzała na niego niepewnie. - A kim pan jest? - Twoim nowym szefem. - Uśmiechnął się, lecz tylko lewa strona twarzy zmarszczyła się w lekkim grymasie. - Nazywam się Raoul Dupree. Widzę, że o mnie słyszałaś. - A kto by nie słyszał, monsieur? Wsławił się pan w czasie masakr... - Nie trudź się udawaniem - przerwał jej Dupree. - Dobrze wiem, że jesteś agentką hrabiego Prowansji. - Uśmiechnął się, widząc, jak Nana nieruchomieje. - To cię przeraziło? To dobrze, lubię, jak kobiety się boją. - Ma pan zamiar postawić mnie przed Trybunałem? - Gdybym miał taki zamiar, nie byłoby mnie tutaj. Nana opanowała się z trudem. - To dobrze. Ponieważ pańskie oskarżenie byłoby fałszywe. Pokręcił głową. - Obserwuję tę kawiarnię od wielu tygodni. Od razu zorientowałem się, że wszyscy tutaj jesteście rojalistami. Nana milczała, wpatrując się w niego szklanym wzrokiem. - Widzisz, pewnej nocy widziałem, jak Francois Etchelet wyszedł z domu Andreasa i przyszedłem za nim aż tutaj. - Potarł skroń wskazującym palcem. - I zadałem sobie pytanie, co może łączyć przedstawiciela władz z Tempie z niejakim Andreasem. Wiesz, że on ma Tańczącego na Wietrze?

- Naprawdę? - Nana przykleiła kolejną deszczułkę do wachlarza. - Myślę, że wiesz. Potem zadałem sobie kolejne pytanie. Kto mógł powiedzieć Andreasowi, że to Celeste de Clement miała Tańczącego na Wietrze? - Uśmiechnął się. - Oczywiście królowa. Mój poprzedni pracodawca, Marat, zawsze podejrzewał, że hrabia Prowansji utrzymuje w Paryżu grupę rojalistów, których zadaniem jest uwolnienie szlachetnie urodzonych i członków rodziny królew­ skiej. Przekonanie się o prawdziwości tych podejrzeń było moim pierwszym zadaniem po powrocie z Hiszpanii. - Odchylił się na krześle. - Widzisz, jak te kawałki do siebie pasują? - Bardzo sprytne. - Tak więc obserwowałem lokal przez wiele dni i widziałem, jak członkowie waszej grupki wchodzą tu i wychodzą. Mam ich nazwiska i adresy. Mógłbym was wszystkich posłać na gilotynę. Nana spojrzała nań lodowatym wzrokiem. - W takim razie zrobił pan bardzo niemądrze, przychodząc tutaj. Bylibyśmy głupi, zostawiając pana przy życiu. Roześmiał się. - Jak myślisz, dlaczego Jordaneau pozwolił mi przyjść tu i zoba­ czyć się z tobą? - Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kopertę. Ponieważ pokazałem mu ten list od hrabiego Prowansji. Oczywiście jest bardzo oględnie sformułowany, ale daje mi prawo kontroli nad poczynaniami twoimi i twojego przyjaciela, Raymonda Jordaneau. Przeniknął ją dreszcz. - Doprawdy? Przytaknął z satysfakcją. - Kiedy zorientowałem się, kim jest wasz pracodawca, natychmiast napisałem do niego i zaoferowałem swoje usługi. Po śmierci Marata nie miałem już bezpiecznej posady w rządzie. - Więc teraz służy pan Burbonom. - A dlaczego by nie? W królewskości jest pewna wielkość. Moja matka będzie szczęśliwa, jeśli zostanie z honorami przyjęta na dworze w Wiedniu. - Otarł chustką nos. - Hrabia odpisał, że słyszał o moich dokonaniach i będzie szczęśliwy, mogąc skorzystać z moich

usług w pewnej delikatnej sprawie. Więc powierzył mi zwierzchni­ ctwo nad waszą dwójką. - Dlaczego nie nad całą grupą? - Na pewno domyślasz się odpowiedzi. - Uśmiechnął się. - Bo tylko ty i Raymond Jordaneau jesteście jego zaufanymi ludźmi. Wykonujesz rozkazy hrabiego, a nie Etcheleta. - Postukał palcem w kartkę papieru. - Hrabia wyraźnie dał mi do zrozumienia, komu mogę ufać w tej sprawie. - I mamy pana słuchać? - Bez wątpienia, inaczej będzie zmuszony zrezygnować z waszych usług. Jest bardzo zaniepokojony możliwością uwolnienia małego króla i zabrania go do Anglii, a nie oddania w jego ręce. Podejrzewa, że Etchelet działa w tym kierunku, nie informując go o tym. Nana milczała dobrą chwilę. - To prawda. Etchelet ostatnio sam mi o tym powiedział. W na­ stępnym raporcie miałam zamiar poinformować o tym Monsieur. - Nie musisz już tego robić. Odtąd będziesz zdawać sprawozdania mnie - rzekł Dupree. - To o wiele wygodniejsze. Oczywiście nie możemy pozwolić, by powiódł się plan Etcheleta. Hrabia wyraźnie mi to zaznaczył. - Co mamy zrobić? - Zabić chłopca. Nana skinęła głową. Spodziewała się takiej właśnie odpowiedzi. - To rozsądne wyjście. Jeśli nawet Etcheletowi nie uda się uwolnić chłopca, może to zrobić któraś z innych grup. Niewiele brakowało, a baron de Batz wydostałby królową parę dni przed egzekucją. Jak pan chce zabić chłopca? - Nie podjąłem jeszcze decyzji. Powiadomię cię w swoim czasie. Hrabia życzy sobie, by ta śmierć obciążyła Robespierre'a i spowodo­ wała rozłam w Konwencji. - Wzruszył ramionami. - To będzie wymagało pewnych manipulacji. - Ma pan dostęp do chłopca? - Oczywiście. Zapominasz, kim jestem. Mimo że nie piastuję dawnego stanowiska, wszyscy strażnicy znają Raoula Dupreego. -

Wstał. - Dowiedz się od Etcheleta wszystkiego, co tylko możliwe, na temat ich planów. Musimy uderzyć przed nimi. Przytaknęła. - Jak mam się z panem kontaktować? Dał jej adres swojego mieszkania. - Przyjdź do mnie wieczorem. Spojrzała nań zaskoczona. - Mogę mieć wiadomości dla pana dopiero za kilka dni. - Tak czy owak, przyjdź do mnie. Potrzebuję pewnych usług. - Co... - Urwała, zrozumiawszy, co ma na myśli. Na jej twarzy pojawił się wyraz odrazy, którego nie mogła opanować. - Wydaję ci się mało przystojny? - Zaśmiał się chrapliwie. - Inni też tak uważają. To Andreas zrobił ze mnie potwora. Andreas i jego dziwka. Będziemy musieli w jakiś sposób uwzględnić ich w naszych planach. - Odwrócił się. - Jeśli nie chcesz, żebym wysłał do hrabiego raport, że jesteś nieposłuszna, przyjdź do mnie dziś wieczorem. Powłócząc nogą wyszedł z pomieszczenia.

23

P o k ó j Francois w Tempie wygląda raczej na celę niż na mieszkanie urzędnika miejskiego, pomyślała z niepokojem Catherine, gdy oficer odsunął się, przepuszczając ją w drzwiach. Kamienne ściany wionęły wilgotnym chłodem; stał tu jedynie prymitywnie sklecony stół, trzy krzesła i wąskie łóżko nakryte wytartą płócienną narzutą. - Muszę tu z tobą poczekać, obywatelko, aż przyjdzie obywatel Etchelet - powiedział tonem usprawiedliwienia kapitan Ardlaine, podając jej krzesło. - Nie można odwiedzać Tempie, nie mając odpowiednich dokumentów. - Mówiłam ci już, obywatelu, że mąż nic nie wiedział o moim przyjeździe. Gdybym go wcześniej powiadomiła, na pewno by zadbał o to, żebym została wpuszczona. - Zmarszczyła czoło. - Czy tutaj zawsze jest tak zimno? - Szczelniej otuliła się karmazynową peleryną. Grudniowy mróz zdawał się przenikać przez grube kamienne mury. - Dlaczego w piecu nie pali się ogień? - Zaraz napalę. - Ruszył w stronę kaflowego pieca. - Nadmiar obowiązków sprawia, że obywatel rzadko bywa w mieszkaniu i palenie w piecu nie ma sensu... - Catherine! - W drzwiach stał Francois. Sprawia wrażenie surowszego, zeszczuplał i wydaje się bardziej zmęczony niż w Vasaro, ale wciąż prezentuje się doskonale, pomyślała, wstając.

- Ten obywatel mówi, że nie mam prawa tu być, Francois. Proszę, powiedz mu, że jestem twoją żoną. - Moją... żoną - powtórzył wolno Francois, zwracając się do żołnierza. - Tak, Paul, to moja żona, Catherine. Na litość boską, co ty tu robisz? Podeszła do niego. - Dlaczego miałabym zażywać błogiego spokoju w Vasaro, kiedy ty zdecydowałeś się służyć Republice, mieszkając w tej nędznej izbie? Doszłam do wniosku, że powinnam dzielić z tobą ten los. - Odwróciła się i uśmiechnęła do kapitana. - Dziękuję za uprzejmość, kapitanie. Czy mógłbyś zarządzić, żeby przyniesiono z dziedzińca moje bagaże? Kapitan skinął głową. - Szczęściarz z ciebie, obywatelu. Ale nie zapomnij załatwić dla niej odpowiednich papierów. - Będę pamiętał. - Francois nie odrywał wzroku od Catherine. O ile żona tutaj zostanie. Jej duch jest mocniejszy niż ciało. Nie jestem pewien, czy pobyt w takich warunkach będzie jej służył. Catherine uśmiechnęła się. - Wiem, co jest dla mnie najlepsze. Wszyscy wiedzą, że miejsce żony jest u boku męża. Gdy tylko za kapitanem zamknęły się ciężkie dębowe drzwi, Francois zapytał: - O co chodzi, Catherine? Czemu tutaj przyjechałaś? Głęboko zaczerpnęła tchu. - To nie była dla mnie łatwa decyzja. - Masz wiadomość od Jeana Marca? - Nie, przyjechałam dzisiaj rano i nie widziałam się ż nim. Uśmiechnęła się z żalem. - Juliette wiedziała, że nie spodoba mu się mój przyjazd do ciebie, więc wyprawiła mnie z domu, zanim... - Dlaczego przyjechałaś? - Ponieważ jesteś moim mężem - odparła z prostotą. Pokręcił głową. - Nonsens. Przecież nigdy nie uważałaś, że naprawdę wzięliśmy ślub.

- To prawda, że chciałabym, żebyśmy wzięli ślub kościelny. Zgodzisz się na to, Francois? Znieruchomiał. - Co ty mówisz? - Że... cię kocham. - Wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie gwałtownie: - I wiem, że możesz już mnie nie kochać, ale musiałam ci to powiedzieć. Musiałam spróbować... - Matko Przenajświętsza. - Chwycił ją za ramiona i wtulił twarz w jej włosy. - Oczywiście, że cię kocham - wyznał ochrypłym głosem. - Zawsze cię kochałem. Ale to, co zdarzyło się w klasztorze... Przepełniła ją ogromna ulga. Przytuliła go mocno. - Cały czas zachowujesz się tak, jakbyś sam mnie zgwałcił. Powinieneś był mi wyjaśnić, dlaczego nie mogłeś mi pomóc, a tymczasem dopiero Juliette powiedziała mi o Williamie Darrellu. Myślałeś, że jestem taka samolubna, że własną krzywdę przedłożę nad życie wielu ludzi, których udało ci się uratować? - Przebaczyłaś mi? Cofnęła się o krok i ze skruchą popatrzyła mu w oczy. - Problemem jest to, czy ty mi przebaczysz. Bałam się dzielić z tobą życie, mimo że cię kochałam. Nie wiem nawet, jak wciąż możesz mnie kochać. - Naprawdę? - Złożył delikatny pocałunek na jej skroni. - Zapew­ ne dlatego, że jest w tobie siła i subtelność... i prawda. - Prawda - nie. W przeszłości bardzo się okłamywałam. - Uśmie­ chnęła się niepewnie. - Ale od tej pory postaram się być szczera. Ujął jej twarz w dłonie i wpatrywał się w nią z napiętą uwagą. - Catherine... - Pocałował ją delikatnie, słodko, z niezwykłą czułością. Uniosła głowę, wyraz jej twarzy był piękny jak świt wstający nad polami Vasaro. - Kochanie. Radość, która ją przepełniła, wydawała się niemal nie do zniesienia. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, wpatrywał się w nią z tym samym wyrazem napięcia na twarzy i poczuła, że musi zrobić coś, co przerwie tę chwilę, gdyż inaczej zaraz się rozpłacze. Cofnęła się i cicho roześmiała.

- W takim razie załatwione. - Rozejrzała się po izbie. - Muszę jakoś urządzić to miejsce. Nie wiem, jak możesz żyć w tak prymitywnych warunkach. Skoro mamy tu zostać na dłużej, musimy mieć koce, dywany i zasłony na okno. I wygodny fotel obok pieca, żeby... - My? - Pokręcił głową. - Nie możesz tu zostać. - Oczywiście, że mogę. - Jej głos wyrażał niezłomne postanowie­ nie. - Zamierzam zostać tak długo, jak ty, Francois. Przyjmij do wiadomości, że nie wrócę do Vasaro, dopóki nie będziesz mógł pojechać tam ze mną. - Catherine, nie mogę z tobą wrócić. Mam tutaj zbyt wiele do zrobienia. - Wiem, Juliette mówiła mi o tym. - Delikatnie dotknęła jego warg palcami. On należy do mnie, pomyślała ze zdumieniem. Mogła dotykać go, kiedy tylko miała na to ochotę. - Pomogę ci. W Vasaro bardzo dobrze pracowało nam się razem. Jestem pewna, że tak samo będzie w Paryżu. - Nie. - Zacisnął szczęki. - Nie możesz zostać w Tempie. Na litość boską, przecież to jest więzienie, Catherine. - To jeszcze jeden powód, dla którego musimy urządzić nasze mieszkanie jak najmilej. - Catherine pocałowała go w policzek i ruszyła w stronę drzwi. - Wnoszą moje rzeczy. Możesz zadbać o to, żeby ten miły kapitan znalazł dla mnie jakąś komodę w tym wielkim gmachu? Muszę pójść do Jean Marca i poprosić go o zasłony i koce. - Nigdzie się nie ruszaj. - I cały czas musimy palić w piecu. W tych ścianach jest okropna wilgoć. - Catherine, nie mam zamiaru starać się o przepustkę dla ciebie. Dopilnuję, żeby strażnicy nie wpuścili cię więcej do środka. - Nie zrobisz tego. - Stojąc w drzwiach, posłała mu czuły uśmiech. - Bo jeśli to zrobisz, usiądę przy bramie i będę płakać, dopóki nie pozwolą mi przyjść do ciebie. A to zwróciłoby uwagę, nie sądzisz? - Tak, ale...

- A zapewne teraz uwaga nie powinna się koncentrować na tobie. Poza tym, czyż nie poślubiłeś mnie, żeby mnie chronić? Chciałbyś, żeby wieść o biednej, porzuconej żonie Francois dotarła do uszu członków Komuny? Uśmiech powoli rozjaśnił jego twarz. - Czuję, że naprawdę byłabyś skłonna to zrobić. Uśmiechnęła się promiennie. - Oczywiście. Myślę, że jasno przedstawiłam ci swoje stanowisko. Jeśli chcesz, żebym stąd wyjechała, musisz szybko skończyć to, co masz do zrobienia, żebyśmy mogli wyjechać razem. Pokręcił głową z rezygnacją i skłonił się dwornie. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by panią zadowolić, madame. - A ja zrobię wszystko, by zadowolić ciebie - odparła miękko, patrząc mu w oczy, po czym odwróciła się i otworzyła drzwi. Pamiętaj o komodzie.

Na zimnej, kamiennej posadzce leżał wspaniały kobierzec z or­ namentami w odcieniach beżu i kości słoniowej, a w oknie zawisły aksamitne różowe zasłony. Płócienne nakrycie łóżka zastąpiła szkarłatna aksamitna narzuta, a solidny fotel obity kremowym materiałem stanął razem z podnóżkiem obok kaflowego pieca. - Nie jest tak źle. - Catherine przechyliła głowę i krytycznym wzrokiem rozejrzała się po pomieszczeniu. - Co prawda moje żółte zasłony w Vasaro bardziej mi się podobały, ale te są grubsze i lepiej zatrzymują chłód. - Czy zostawiłaś Jeanowi Marcowi jakieś meble? - zapytał Francois, rozsiadając się w fotelu. - O ile dobrze pamiętam, bardzo lubił ten fotel. Często w nim siadywał, kiedy rozmawialiśmy w Złotym Salonie. - Bo jest wystarczająco obszerny dla rosłego mężczyzny. Tobie jest bardziej potrzebny niż jemu. - Catherine uśmiechnęła się. - Nie martw się, wcale nie miał nic przeciwko temu, żebym zabrała mu ten fotel. On ma ich bardzo dużo i jeden może nam dać. - Zadrżała. -

Wciąż jest tu zimno. Chyba nigdy nie uda nam się pozbyć tego chłodu. Czy cela chłopca jest też taka zimna? Francois przytaknął. - Ale nie jest mu tak źle. Simonowie traktują go bardzo dobrze jak na ich normy. Ostatnio pozwalają mu prowadzić całkiem normalne życie. - Skrzywił się. - Chociaż, o zgrozo, z początku robili wszystko, by zmienić go tak, jak tego chcieli republikanie. - Co masz na myśli? - Simonowi nakazano, żeby chłopiec stał się jak najbardziej gruboskórny i żeby został wychowany na prostego człowieka wyjaśnił sucho Francois. Uniosła brwi, nie rozumiejąc. - Co robili? - Przyprowadzali mu dziwki, uczyli go pić wino jak wodę. W okresie poprzedzającym zgilotynowanie jego matki chodził cały czas odurzony. Catherine spojrzała na niego z przerażeniem. - Przecież to mały chłopiec. Jak mogli mu to robić? - Simon tak wyobraża sobie szczęście przeciętnego człowieka odparł Francois. - Wino, dziwki i dużo czasu, by się tym cieszyć. Uważał, że dostarcza chłopcu odpowiednich rozrywek. Catherine pokręciła głową. - Jaki jest teraz Ludwik Karol? - Jest bardzo dorosły jak na swoje lata. Kiedy patrzę na niego i przypominam sobie Michela... - Ich spojrzenia spotkały się. Odebrano mu dzieciństwo. Chciałbym móc mu je przywrócić, Catherine, ale wątpię, czy ktokolwiek zdoła to zrobić. Mówił znużonym, zniechęconym tonem. Oczy Catherine wypełniły się łzami. Od dawna Francois podejmował trudne wyzwania i prze­ grywał równie często jak wygrywał. Oby Bóg sprawił, żeby tym razem nie przegrał. - Kiedy będę mogła go zobaczyć? - Jutro. Dwa razy w tygodniu jadam kolację z Simonami, a potem gram w karty z Simonem i kilkoma oficerami. Jesteś pewna, że

chcesz tam iść? To prości ludzie, którzy nie stronią od sprośnych żartów. - Zbieracze z Vasaro też nie mają jaśniepańskich manier. - Uśmie­ chnęła się. - A bardzo ich polubiłam. - Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Chociaż wątpię, czy polubię tych ludzi. Żeby przyprowadzać nierządnice ośmioletniemu chłopcu... Wyciągnął rękę; Catherine podeszła do niego. Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Zawsze możesz wrócić do swojego ogrodu. - Nie, nie mogę - wyszeptała. - Bez ciebie nie wrócę. Już nigdy, Francois. Posadził ją sobie na kolanach i zaczął kołysać w ramionach. Obejmował ją delikatnie, czule, przez dłuższy czas siedzieli tak, nic nie mówiąc, przytuleni. Z początku odczuwała jedynie przyjemność płynącą z bycia tak blisko niego, z faktu, że dotykał jej tak, jakby była jego skarbem. Jednak po jakimś czasie poczuła, jak stwardniały jego mięśnie. Serce podskoczyło jej w piersi i zaczęło bić coraz mocniej, gdy zaczął obsypywać delikatnymi pocałunkami jej szyję. - Nawet nie wiesz, jak bardzo cię pragnę - wyszeptał. Zesztywniała, ale zaraz spróbowała się opanować. Wiedziała, że ten moment musi w końcu nadejść, i sądziła, że jest nań przygotowa­ na. Roześmiała się drżącym głosem. - Tej nocy po naszym ślubie powiedziałeś, że nie lubisz chudych kobiet. - Kłamałem. - Kiedy później o tym myślałam, tak właśnie podejrzewałam. - Pragnąłem cię aż do bólu. Zapadło milczenie. - To wcale nie musi stać się dzisiaj. Możemy poczekać - rzekł w końcu. Jego głos stłumiły jej włosy. Bała się. Mogła poprosić go, żeby zaczekał i z pewnością zastosowałby się do jej prośby. Nie musiałaby pokonywać lęku dzisiejszej nocy. Lecz znowu byłaby to ucieczka.

- Nie - powiedziała drżącym głosem. - Chcę tego teraz. Chociaż nie będę umiała cię zadowolić. - Na pewno mnie zadowolisz. - Zaczął powoli wyjmować szpilki z jej włosów. - Wystarczy, jeśli pozwolisz mi się przytulić. Uwielbiam patrzeć na ciebie, słyszeć twój śmiech. - Wsunął palce w jej długie rozpuszczone włosy. - Taka jest różnica między miłością a pożąda­ niem, Catherine. Jego zielone oczy wpatrywały się w nią z taką napiętą uwagą, uśmiechał się do niej tak czule, że poczuła, jak topnieją jej obawy. - Jak... zaczniemy? Ujął pasemko jej włosów i przytknął do warg. - Jak tylko zechcesz. Możemy zrobić wszystko, co nam się spodoba. Nie ma reguł. - Nagle jego twarz rozjaśnił figlarny uśmiech. - Już wiem. Wyszczotkuję ci włosy, moja słodka.

Szalony rytm serca zaczął się uspokajać. Spojrzała na Francois. - Już... po wszystkim? Jego ciałem targnął spazm. Uniósł się i położył obok. - Tak. - Pierś mu falowała w rytm niespokojnego oddechu. Delikatnie odwrócił Catherine na bok i przytulił. - Na razie. - Byłeś bardzo... rozemocjonowany. Czy zawsze sprawia ci to taką przyjemność? - To jest zawsze przyjemne, ale... - pocałował ją w ucho - teraz było niezwykłe, kochanie. - Dlaczego? - Dlatego, że cię kocham. Nie ma chyba innego powodu. - Chciałabym wiedzieć, że sprawiłam ci przyjemność. Byłoby mi miło. Zesztywniał. - A ty nie odczuwałaś przyjemności? - Nie wiem, co masz na myśli. Powiedziałam ci, że... - Bałaś się? - Na początku, ale później już nie. - Ucałowała go w ramię. - Byłeś dla mnie taki dobry. Bałam się, że zobaczę... ale to byłeś wyłącznie ty.

- To dobrze - rzekł ochryple. - Ale chciałbym, żeby i tobie było dobrze. Powiedz mi, co czułaś, Catherine. Chciałbym to wiedzieć. - Ciepło, spokój, miłość. - Mocniej przytuliła się do niego. - To było naprawdę przyjemne. - I nic innego? - Pod koniec czułam jakieś... mrowienie. - Zaczęła gorączkowo go zapewniać: - Ale to nie bolało. Wiedziałam, że jesteś bardzo ostrożny. - Nie byłem tak ostrożny, jak chciałem. Nie powinienem się był tak śpieszyć. Próbowałem, ale... - Potarł wargami jej ucho. - Kocha­ łem cię zbyt długo, Catherine. - Dlaczego się obwiniasz? Mówiłam ci, że byłeś... - Dobry i subtelny. - Uścisnął ją mocno. - Chyba jestem zbyt niecierpliwy. - Czy coś było nie tak? Powinnam była zrobić coś inaczej? - Nie, chwała Bogu, że się mnie nie boisz. - Pocałował ją delikatnie. - Nieważne, innym razem. Co za szczęście, że mogę tak powiedzieć.

Przyszłaś. - Dupree poczuł, że ogarnia go gwałtowna fala podniecenia, gdy spojrzał na Nanę Sarpelier. Nie był pewny, czy go posłucha, mimo że niesubordynacja oznaczałaby rozgniewanie hra­ biego. Przez ostatnie tygodnie obserwował ją uważnie i zorientował się, że nie miała oporów przed wskakiwaniem do łóżka każdego mężczyzny, który miał na to ochotę. Jednakże wydawała się bardzo niezależna. - Wejdź! - Odsunął się, by ją przepuścić. - Oczywiście spodziewałem się ciebie. Widziałaś się z Etcheletem? Pokręciła głową. - Mówiłam panu, że nie będę mogła od razu się z nim skontak­ tować. - W zupełności wystarczy, jeśli zrobisz to jutro. - Zamknął drzwi i przyjrzał jej się szacującym wzrokiem. - Zdejmij pelerynę. Wykonała polecenie, wieszając okrycie na poręczy krzesła.

- To mi się nie podoba, Duprée. - Ale podobają ci się dodatkowe liwry, które daje ci hrabia. - Kobieta też musi jeść. - Są też i inne ludzkie potrzeby. - Rozsiadł się na wyściełanym krześle, opierając ramię o stół. - A chyba rozumiesz, że w moim obecnym stanie trudno mi namówić kobietę, by mnie zaspokoiła. - Wydaje mi się, że dziwki spod Palais Royal nie zwracają uwagi na wygląd mężczyzny, o ile ma on pieniądze w kieszeni. - Ale one nie potrafią dać mi tego, czego oczekuję. Miałem cudowną kochankę. Była aktorką w Comédie Française. Camille Cadeaux. Chyba o niej słyszałaś? Nana pokręciła głową. - Była trochę podobna do ciebie. Wysoka, postawna, o pełnych kształtach. Ogromnie mi odpowiadała. - Radzę ci do niej wrócić. - Niestety, to niemożliwe. Kiedy byłem w Hiszpanii, znalazła sobie innego kochanka. Próbowałem ją nakłonić, żeby zmieniła zdanie, ale nie chciała mnie przyjąć. - Powinieneś się starać przekonać ją, w jakim jest błędzie, odrzucając tak godnego podziwu człowieka jak ty. - Nie życzę sobie sarkastycznych uwag - prychnął Duprée. Widzę, że będę musiał wytresować cię tak jak i ją. - Szkoda pańskiego czasu, skoro Camille już jest... - Camille nie żyje. - Duprée uśmiechnął się, widząc przerażenie na jej twarzy. - Nie mogłem pozwolić, żeby dzieliła łoże z innym mężczyzną. To strywializowałoby rolę, jaką odgrywała. - Rolę? - Powiedziałem ci, że była aktorką. - Skinął głową w kierunku stojącej pod ścianą ogromnej szafy. - Znajdziesz tam suknię i perukę. Należały do Camille, ale jestem pewien, że będą pasować i na ciebie. Włóż je. Patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem. Co za grę prowadził? - Co się tak dziwisz, przecież wiedziałaś, że przychodząc tutaj będziesz musiała zrobić to, czego sobie zażyczę.

Podeszła do komody. - Zdecydowałeś, jak pozbyć się króla? - Trucizna. Znam aptekarza z rue Marat, który da mi to, czego potrzebuję. Trucizna jest bezpieczną metodą, którą mógłby wybrać i Robespierre, a ja nie mam już sił na fizyczne pojedynki. - Król ma zaledwie osiem lat. Nie jest w stanie stawić dużego oporu... - Nie chcę rozmawiać o królu. Włóż suknię. Kilkanaście minut później stała przed nim w różowej brokatowej sukni, upychając kasztanowe włosy pod kunsztownie ułożoną szarą perukę. Dupree poczuł luby dreszcz podniecenia. - Wspaniale - syknął. - Jest w tobie siła, jakiej nie miała nawet Camille. - Sięgnął do kieszeni i wyjął małą srebrną tabakierkę. Pochyl się. Jeszcze ostatni retusz. Pochyliła się ku niemu z martwym wyrazem twarzy. Otworzył tabakierkę, ostrożnie wyjął mały pieprzyk w kształcie serca i przylepił Nanie w kąciku ust. - Teraz wyglądasz jak należy. - Drżącymi dłońmi zamknął tabakierkę i włożył do kieszeni. - Uklęknij przede mną. Nana zawahała się, lecz opadła na kolana. - Doskonale. A teraz słowa. Musisz je wypowiadać z należytym przejęciem, bo będę niezadowolony. - Jakie słowa? Przemówił wysokim głosem, z afektacją. - Raoul, obiecaj mi, że zawsze będziemy razem. Jesteś ukochanym chłopcem swojej mamusi. Już nigdy cię nie ukarzę. Powtórzyła. Wymierzył jej siarczysty policzek. - Z przejęciem! Powtórz! Nana otworzyła usta i głęboko zaczerpnęła tchu. Jej oczy pałały gniewem. Po chwili powtórzyła. - Już lepiej. Teraz powiedz: „Byłam bardzo podła, że zamknęłam cię w skrzyni z tymi ohydnymi stworzeniami."

- Byłam bardzo podła, że zamknęłam cię w skrzyni z tymi ohydnymi stworzeniami. Pochylił się; słyszała jego urywany oddech. - Błagam o przebaczenie. - Błagam o przebaczenie. - Spostrzegła, że jego twarz wykrzywiła się radośnie. - Powtórz! - Błagam o przebaczenie. - Milczała dobrą chwilę. - To już wszystko? - Och, nie. - Dupree uśmiechnął się, oczy błyszczały mu satysfakcją. - Pocałuj mnie w rękę.

Następnego wieczoru w czasie kolacji Catherine unikała zwracania uwagi na Ludwika Karola i starała się być jak najuprzejmiejsza dla Simonów. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że nie było to trudne. Tak jak mówił Francois, towarzystwo składało się z szorstkich, rubasznych, nie grzeszących nadmiarem inteligencji ludzi, którzy jednak z pewnością mieli dobre serca. Z małżonków Simon bardziej przypadła jej do gustu madame. Była to zażywna, niewysoka kobieta, o grubych, męskich rysach i pryszczatej twarzy, lecz miała miły, ciepły uśmiech i wydawała się szczerze lubić małego króla. Kiedy w końcu mężczyźni zasiedli do gry w karty, a madame Simon usiadła przy piecu i zabrała się do robótki na drutach, Catherine ośmieliła się z pozorną obojętnością spojrzeć na Ludwika Karola, czytającego książkę przy oknie. - Przy piecu jest bardzo gorąco - powiedziała. - Czy mogę usiąść koło ciebie? - Jak chcesz, obywatelko. - Obrzucił ją ostrożnym spojrzeniem i natychmiast pochylił się nad książką. Catherine zalała fala współczucia. Francois powiedział jej, że Ludwik Karol jest nazbyt dojrzały jak na swoje lata, i teraz wiedziała już, co miał na myśli. Ta przedwczesna dojrzałość dziecka mocno ją zasmuciła. Usiadłszy na krześle naprzeciwko chłopca, obserwowała

go spod spuszczonych powiek. Był bardzo ładnym chłopcem, chociaż w jego rysach trudno było dopatrzyć się podobieństwa do Marii Antoniny. Miał te same jasne włosy i szeroko rozstawione niebieskie oczy, lecz był dużo ładniejszy od matki. - Nie lubię, jak ludzie mi się przyglądają - odezwał się, nie unosząc wzroku znad książki. - Wolałbym, żebyś tego nie robiła. - Myślałam tylko o tym, że jesteś trochę podobny do swojej mamy. Szybko uniósł wzrok. - Widziałaś moją mamę? - Dawno temu, kiedy byłeś jeszcze bardzo mały. Była dla mnie bardzo dobra. Przytaknął żarliwie. - Ona zawsze jest dobra. - Zniżył głos. - Ale nie możemy tu o niej rozmawiać. Oni tego nie lubią. - Masz rację. Co czytasz? - Dzieło Rousseau. Obywatel Robespierre uważa, że to mądry człowiek. Zabrali mi wszystkie książki, które dał mi papa, a w zamian dali te. - Skinął głową w kierunku czterech książek leżących na stoliku obok niego. Sięgnęła po tom oprawny w ciemnoniebieską skórę. Ludwik Karol błyskawicznie położył rękę na książce. - Nie bierz jej. Spojrzała na niego zdumiona. Popatrzył jej prosto w oczy. - To nie jest książka, którą powinnaś oglądać, obywatelko. - Dlaczego? - Są tam obrazki rozebranych mężczyzn i kobiet, którzy robią... Urwał i wzruszył ramionami. - To nie jest odpowiednia książka dla kogoś, kto zna moją maman. - Jak w takim razie może być odpowiednią lekturą dla ciebie? Pokręcił głową. - Nie wiem. - Wskazał w kierunku Simona. - On mówi, że mężczyźni powinni czytać właśnie takie książki. - I wierzysz mu?

- Nie wiem - powtórzył. - Skąd mogę wiedzieć, co jest prawdą, a co nie, skoro każdy mówi mi coś innego? - Lubisz obywatela Simona i jego żonę? - Są dla mnie mili. - Na chwilę opuściła go dorosłość i roz­ marzonym głosem powiedział: - Ale chciałbym, żeby od czasu do czasu pozwolili mi zobaczyć się z maman. - Ale ona... - Catherine urwała; zdała sobie nagle sprawę, że Ludwik Karol mówi o swojej matce w czasie teraźniejszym. Myślał, że jego matka żyje! Nie odzywała się dobrą chwilę, po czym zapytała: - Gdzie jest twoja maman? - Piętro wyżej, w jednej celi z moją siostrą i ciocią. - Zacisnął palce na książce. - Oni mówią, że ona jest niegodziwą kobietą i nie wolno mi mówić na jej temat. Catherine patrzyła na chłopca z głębokim zrozumieniem. - Myślę, że musisz polegać na swoim własnym zdaniu na ten temat, Ludwiku Karolu. - Karolu. Mówią tu na mnie Karol. Uśmiechnęła się. - Postaram się pamiętać. - Trudno jest zapamiętać wszystko, czego tu sobie życzą. - Jego spojrzenie było spojrzeniem starego, zmęczonego życiem człowieka. Maman mówi, że musimy się starać. Catherine czuła, że zbyt długo już rozmawia z chłopcem i powinna dołączyć do reszty towarzystwa, lecz nie miała ochoty go opuszczać. Ludwik Karol był tak bardzo samotny. Bardziej nawet, niż sam przypuszczał. - Lubisz kwiaty? - zapytała nagle. Przytaknął. - W Wersalu mieliśmy piękny ogród, nawet w Pałacu Tuileryjskim... - Urwał i spojrzał na nią. - Moja maman kocha kwiaty. Ma perfumy, które pachną fiołkami. - Mój kuzyn ma w Paryżu ogród, w którym rosną piękne fiołki. Chciałbyś, żebym przyniosła ci skrzynkę fiołków? Mógłbyś się nimi opiekować i patrzeć, jak rosną.

Zmarszczył czoło. - Nie wiem, jak się hoduje kwiaty. - W takim razie ja cię nauczę. Mam ogród większy jeszcze niż ten w Wersalu. Nazywa się Vasaro i wszystko ci o nim opowiem. Ożywił się wyraźnie. - Myślę, że to mi się spodoba. - Jestem pewna. - Wstała. - I opowiem ci też o moim przyjacielu, Michelu. Też go polubisz. Jest trochę starszy od ciebie i wie wszystko o kwiatach, perfumach i... - Mógłby tu do mnie przyjść? Porozmawialibyśmy i pogralibyśmy w piłkę... - Nagle jego rozentuzjazmowanie zniknęło. - Zapomniałem. Nikomu nie wolno wejść do Tempie. - Ale ja mogę tu przychodzić - zaproponowała łagodnie. - I przy­ najmniej opowiem ci o Michelu. Mam też przyjaciółkę, która widywała twoją mamę częściej niż ja. Znała też ciebie. Ma na imię Juliette. O niej też ci opowiem. Pokiwał głową, uśmiechając się ostrożnie. - To bardzo miłe z twojej strony. Wiem, że nie wolno mi prosić o zbyt wiele. Catherine poczuła piekące łzy pod powiekami. - Przyjdę do ciebie pojutrze, Ludwiku Karolu. - Karolu - poprawił ją z powagą. - Tylko Karolu. Odwróciła się i skierowała w stronę siedzących przy piecu. Zajęła miejsce obok madame Simon, która obojętnie uniosła wzrok znad robótki na drutach. - Długo rozmawiałaś z Karolem. Catherine zesztywniała. Czyżby jej zainteresowanie chłopcem wzbudziło podejrzenia? - To uroczy chłopiec. Madame Simon przytaknęła. - Wszyscy chcą na niego patrzeć i go dotykać. Żona piekarza dawała mi nawet dodatkowy bochenek chleba, żebym tylko obcięła dla niej pukiel jego włosów. Catherine uspokoiła się i wygodniej rozsiadła na krześle.

- Zrobiłaś to? - Jak mogłabym to zrobić? - Pokręciła głową. - Biedny chłopiec byłby łysy w ciągu tygodnia, gdybym dawała jego loki każdemu, kto o to prosi. Poza tym oni chcą mieć włosy króla, a Karol nie jest już królem. Jest dobrym republikaninem. - Na twarzy kobiety odmalowała się duma. Z czułością popatrzyła na siedzącego w rogu celi chłopca. To nasza zasługa, jeśli wolno mi się pochwalić. Catherine unikała jej spojrzenia. - Widziałam, że czyta Rousseau. - To cenna książka. Co prawda, sama nie rozumiem z niej ani słowa, ale to, co polecił obywatel Robespierre, z pewnością jest wartościowe. - Chłopiec nie wie, że jego matka nie żyje. Madame Simon popatrzyła na Catherine zaniepokojona. - Mam nadzieję, że mu nie powiedziałaś? Catherine pokręciła głową. Na twarzy kobiety odmalowała się ulga. - Mój mąż chciał mu powiedzieć, ale przekonałam go, że nie ma sensu unieszczęśliwiać chłopca. - Obiecałam przynieść mu skrzynkę fiołków. Mogę? Kobieta wzruszyła ramionami. - Czemu nie? O ile sam będzie o nie dbał. Jestem zbyt zajęta, żeby się o nie troszczyć, a mój mąż przez większość czasu chodzi podpity. - Uśmiechnęła się ostrożnie do Catherine. - Cieszę się, że przyjechałaś do Francois. Mężczyzna potrzebuje żony, nawet jeśli wydaje mu się, że tak nie jest. - Obrzuciła męża surowym spoj­ rzeniem. - Miło będzie mieć inną kobietę do porozmawiania. Catherine uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy.

Muszę coś z tym zrobić, Francois. - Catherine mocniej przytuliła się do niego, nie widzącym wzrokiem patrząc w przestrzeń. - Chodzi o tego biednego chłopca. - Robimy wszystko, co w naszej mocy.

- Chciałabym go stąd wydostać. Dzieci są takie bezbronne. Najpierw Michel, a teraz Ludwik Karol. Ale Michel jest przynajmniej szczęśliwy i wolny. Chcę, żeby i Ludwik Karol był wolny. Francois gładził jej włosy. - Już niedługo. - Kiedy? - Mam kilka wariantów. Muszę jutro porozmawiać z Andreasem, a potem pójdę do Café du Chat. Myślę, że przed końcem przyszłego miesiąca uda się go uwolnić. - Boże, mam nadzieję. - Ja też, kochanie. - Francois zamknął oczy. - A teraz śpij. - A nie... Uniósł powieki. - Nie jesteś śpiąca? - Myślałam, że moglibyśmy... Wiem, że wczorajszej nocy nie byłeś zadowolony... Pomyślałam, że moglibyśmy znów spró­ bować. Leżał nieruchomo, ręka gładząca jej włosy zatrzymała się. - Nie musisz tego robić. - To było miłe. Lubię być blisko ciebie. Przytulił ją mocno. - W takim razie spróbujemy być bardzo, bardzo blisko, kochanie.

To tak, jakby kwiat oddawał swój zapach, prawda? - zapytała sennie Catherine. - Chciałeś, żebym to właśnie czuła? Francois roześmiał się. - Widzę, że zawsze znajdujesz jakieś porównania z Vasaro. - A ty też tak to odbierasz? - Uniosła się na łokciu, by na niego spojrzeć. - Tak to czujesz? - Tak - rzekł ochrypłym głosem i pocałował ją w ramię. - Jakbym był na ogromnym polu pachnących kwiatów, gdy świeci słońce i pada ciepły deszcz. - Zawsze tak to czujesz?

- Nie, czasami jest tylko przyjemnie i człowiek zapomina o sa­ motności. Przyglądała mu się w zamyśleniu. Musiał często czuć się samotny w ciągu lat podwójnego życia, ze świadomością, że nikomu nie może zaufać. - Czy... - Urwała. Nie miała prawa być zazdrosna o jego przeszłość, a jednak bardzo chciała się czegoś o niej dowiedzieć. Chciała go poznać. Wiedzieć o nim wszystko. Powiedział jej kiedyś, że jest w nim wiele osób, a ona znała tylko Francois jako gniewnego agenta Dantona, Francois takiego, jaki był w Vasaro i Francois-kochanka. Teraz chciała poznać Williama Darrella. - Czy był ktoś, kto pomagał ci... - Nie wiedziała, jak sformułować to pytanie. Zesztywniał. - O co chcesz zapytać, Catherine? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, wpatrzył się badawczo w jej twarz. - Od przyjazdu z Vasaro nie było nikogo oprócz ciebie. - Ale był ktoś? Przytaknął. - Był. - Kto? - Nana Sarpelier. - Ta kobieta, o której mi mówiłeś, która pracuje w Café du Chat? Juliette mówi, że ona jest sympatyczna. - Catherine milczała dobrą chwilę. - Zależało ci na niej? - Zależało mi jako na przyjaciółce, kompanie. Pomogła mi. Przeżywałem ciężkie chwile i czasami rozjaśniała moje życie. - Rozumiem. - O czym myślisz? - Francois ujął jej twarz w swoje dłonie i zmusił ją do spojrzenia mu w oczy. - Kocham cię. Ty jesteś moją miłością. Ona jest moją wypróbowaną towarzyszką pracy. To duża różnica. Proszę, uwierz mi. - Wierzę ci. - Jej czoło przecięła zmarszczka zamyślenia. - Chcia­ łabym ją poznać, Francois. Zabierzesz mnie do Café du Chat?

- Powiedziałem ci... Położyła mu palec na ustach i uśmiechnęła się. - Nie gniewam się. Mogę być o nią zazdrosna. Jeszcze tego nie wiem. Ale jestem jej wdzięczna, że ci pomogła, i chciałabym ją poznać. Uśmiechnął się. - Zdajesz sobie sprawę, że masz nietypowe podejście jak na żonę? Przytuliła się do niego. - Kocham cię. Ufam ci. Chcę, żeby ci było jak najlepiej. Czy to jest nietypowe podejście?

Skrzynka miała w przybliżeniu dwie na dwie stopy i wypełniona była białymi fiołkami, które właśnie zaczynały kwitnąć. Ludwik Karol nieśmiało dotknął kruchej roślinki. - Jest w dotyku jak aksamit, jak spódnica jednej z sukni maman... Tylko chłodniejszy. Catherine usiadła przy stoliku. - R o b e r t , ogrodnik mojego kuzyna, mówi, że nie wolno ich podlewać częściej niż co cztery dni, inaczej zwiędną. - Będę uważał. - Usiadł obok niej. - Ale tu nie ma dużo słońca. - Fiołki lubią cień. W Vasaro hodujemy je na dużych rabatach pod drzewami. Ich zapach jest najsilniejszy nocą, kiedy jest najciemniej. - Catherine przysunęła się bliżej. - Przekonasz się o tym, kiedy obudzisz się którejś nocy i poczujesz zapach. Michel mówi, że zapach to dusza kwiatu. Ludwik Karol wpatrywał się w nią zafascynowany. - To dziwny pomysł. Czy on jest szalony? Catherine roześmiała się i uścisnęła chłopca tak, jakby to był Michel. - Ani trochę. Po prostu myśli inaczej niż wszyscy. Ludwik Karol zmarszczył czoło. - To znaczy, że nie wierzy w to, w co inni każą mu wierzyć? - Nie wierzy.

- To musi być przyjemne móc mieć własne zdanie - powiedział z rozmarzeniem i ponownie dotknął kwiatu. - Opowiedz mi o tym Michelu. - Powiem ci, jak go pierwszy raz spotkałam. Czułam się bardzo nieszczęśliwa i pewnego ranka obudziłam się i poszłam na pole pelargonii...

Zbliżała się pora obiadowa, a Pierre Barshal był człowiekiem, który nad wszystko przedkładał rozkosze podniebienia, co uwidacz­ niało się w postaci fałdów tłuszczu rozpychających jego płócienną koszulę i w pucołowatości różowych policzków. Siedział za ladą swojej apteki, pochłaniając bochenek chleba i ćwierć funta sera i przepłukując to winem. Z przyganą spojrzał na Dupréego, gdy ten stanął w drzwiach. - Masz to? - zapytał bez wstępów Duprée, podchodząc do lady. Barshal sięgnął pod ladę i wyciągnął małą zieloną buteleczkę. - Jak szybko działa? - Pół minuty. - Barshal wzruszył ramionami. - Ale obezwładnia natychmiast. Nie zdąży nawet pisnąć, jeśli to pana niepokoi. - Świetnie. - Duprée wręczył mu pieniądze. - Jest szczelnie zamknięta? Barshal przytaknął. - Nie uroni pan nawet kropli. - Ile kropli potrzeba? - Wystarczy kilka. Niepotrzebnie zamówił pan taką ilość. - Lubię być przygotowany na każdą ewentualność. - Duprée uśmiechnął się z satysfakcją. - Dobrze się spisałeś, obywatelu. - Trucizna powoduje śmierć w bólach. - To nie ma znaczenia, o ile działa błyskawicznie. To było najważ... - Duprée urwał i kuląc się z bólu, wbił palce w ladę. - Boże! Barshal popatrzył na niego obojętnym wzrokiem. - Co się stało?

- Noga - syknął. - Za dużo dzisiaj chodziłem. - Laudanum. Przygotuj dawkę... - To będzie kosztować. Twarz Dupreego wykrzywiła się konwulsyjnie. - To bez znaczenia. Nie zniosę tego bólu... Barshal wzruszył ramionami i udał się na zaplecze. Po kilku minutach wrócił ze szklanką wypełnioną mlecznym płynem. Dupree chwycił ją i duszkiem wypił jej zawartość. - Merci, obywatelu. - Pochylił głowę i kilka razy głęboko wciągnął powietrze. - Już działa. - Cztery liwry. Dupree uniósł głowę. - Zdzierasz ze mnie. Barshal wzruszył ramionami. - Powiedziałeś, że zapłacisz. Dupree niechętnie wręczył mu pieniądze. - Postaram się już nigdy nie zachorować w twojej aptece. Odwrócił się i pokuśtykał do drzwi. - Żegnam, obywatelu. Barshal uśmiechnął się szeroko i włożył pieniądze do kasetki. Obsłużyłem sukinsyna jak należy, pomyślał z satysfakcją. Na widok gęby tego faceta przewracał mu się żołądek i tracił apetyt. Sięgnął po chleb i ser i odgryzł potężne kęsy, po czym chwycił butelkę z winem i opróżnił ją kilkoma łykami.

Idąc ulicą, Dupree pieszczotliwie zaciskał palce na otrzymanej od Barshala buteleczce. Trochę żałował, że musiał uciszyć aptekarza. Człowiek bez zasad wykonujący ten zawód był, co prawda, niezwykle użyteczny, lecz Barshala znało zbyt wielu ludzi w mieście. Hrabia musi zobaczyć, jak sprawny jest jego nowy pracownik i jak błyskawicznie działa. Zważył w dłoni buteleczkę. Mimo iż była taka lekka, kryła w sobie potężną śmiercionośną moc, toteż był pewien, że tych kilka kropli trucizny, które wlał do wina Barshala, spełni swoje zadanie.

N i e możesz się dzisiaj z nim zobaczyć - oznajmiła madame Simon, kiedy trzy dni później Catherine przyszła ich odwiedzić. - Leży odrętwiały na łóżku i gapi się w sufit. Oczy Catherine rozszerzyły się z przerażenia. - Jest chory? - Nie. - Madame Simon zacisnęła usta i spojrzała w stronę męża siedzącego przy piecu nad dzbankiem wina. - To przez mojego durnego męża. Upił się i opowiedział Karolowi, jak Sanson ściął głowę jego matce. - Musiał się kiedyś o tym dowiedzieć - burknął Simon, patrząc wyzywająco. - Wszyscy dookoła wiedzą. - Ale nie musiałeś tańczyć i śpiewać, udając, że trzymasz jej głowę - ofuknęła go madame Simon. - Nie był przygotowany na takie wiadomości. W sercu Catherine wezbrała bezsilna wściekłość. Musiała spuścić oczy, by Simonowie nie zobaczyli wyrazu jej twarzy. - W takim razie przyjdę jutro. - Mnie już nie zastaniesz - powiedział z goryczą Simon. - Wyno­ szę się z wieży. Oszukali mnie. Catherine spojrzała na madame Simon. - Co się stało? Wzruszyła ramionami. - W Komunie obiecali mu lepszą posadę i zrezygnował z funkcji strażnika chłopca. - Ale nie dali mi tej posady, a teraz nie pozwalają wycofać rezygnacji. - Simon przechylił dzbanek i wypił wino do dna. - Jeszcze będą żałować. Nikt nie opiekował się chłopcem tak dobrze jak ja. - Co w takim razie będzie z Karolem? - Myślisz, że zrezygnuję z czterech tysięcy rocznie tylko dlatego, że mój durny mąż musi wynieść się z wieży? - Madame Simon zmarszczyła czoło. - Zostanę z chłopcem tak długo, jak mi pozwolą. A jeśli się pośpieszą, będą musieli uporać się tylko z madame Simon. Francois musi się natychmiast o tym dowiedzieć. Ruszyła do drzwi.

- Catherine! Odwróciła się i zobaczyła Ludwika Karola. - Catherine, nie odchodź. Spojrzała prosząco na madame Simon. Ta wzruszyła ramionami i odeszła na swoje miejsce przy piecu. - Może ty będziesz w stanie nakłonić go do zjedzenia czegoś. Catherine podeszła do łóżka chłopca. Patrzące na nią z rozpaczą niebieskie oczy w trupio bladej twarzyczce Ludwika Karola wydawały się ogromne. - Ścięli jej głowę, Catherine - wyszeptał. - Tak jak i tacie. Przysiadła na łóżku. - Tak. - Wiedziałaś o tym? Przełknęła z trudem i przytaknęła. - Ona nie była zła - wybuchnął. - Nie powinni byli tego robić. - Ćśś. - Catherine spojrzała przez ramię na siedzące przy piecu małżeństwo, lecz wydawało się, że niczego nie usłyszeli. - Musisz uważać, co mówisz, Ludwiku Karolu. - Po co? Przecież i mnie zetną głowę. - Nie, tobie nie. - Jestem królem. Nikt już nie lubi królów. - Po policzkach płynęły mu łzy. - Ale nie musieli ścinać jej głowy. Była tylko królową. Powinni byli zabić mnie zamiast niej. Catherine łagodnym gestem odgarnęła kosmyk jasnych włosów z jego twarzy. - Wiem, że trudno jest zrozumieć, dlaczego dzieją się tak potworne rzeczy. Ja sama nie potrafię tego zrozumieć. - On powiedział, że maman nie miała godnego pogrzebu. Rzucili jej ciało do dołu wraz z ciałami innych „zdrajców" i posypali wapnem, żeby nikt nie wiedział, że ona kiedyś żyła. Powiedział też, że nie odprawiono egzekwii, więc maman nie będzie mogła pójść do nieba. - W jego oczach czaiło się przerażenie. - Ona jest zgubiona, Catherine. Omal nie zaczęła przeklinać Simona. Jakby mało było tego, że

powiedział dziecku o śmierci matki i zrobił to w tak okrutny sposób, to jeszcze ochoczo potępił jej duszę. Co mam powiedzieć chłopcu? zastanawiała się gorączkowo. - Posłuchaj, Ludwiku Karolu. Pamiętasz, co ci kiedyś mówiłam o zapachach, które potrafią przetrwać tysiące lat? Najprawdopodobniej dusze są jak zapachy i nie potrzebują ciała czy obrzędów, ani święconej ziemi, by mogły żyć. Ludwik Karol spojrzał jej w oczy z upragnioną nadzieją. - Nie jest zgubiona? Potrząsnęła głową. Wzięła go za rękę i powiedziała łagodnie: - Myślę, że i teraz możesz coś ofiarować maman - twoją pamięć. Jak długo będziesz ją pamiętał, tak długo będziesz czuł jej obecność przy sobie. - Będę ją pamiętał - wyszeptał Ludwik Karol, nerwowo zaciskając palce na kołdrze. - Będę myślał o niej codziennie. - Nie musi to być codziennie. - Catherine sięgnęła po chusteczkę i delikatnie otarła jego mokre policzki. - Czasami w Vasaro ledwie wyczuwamy zapach kwiatów, ponieważ zawsze nam towarzyszy. Ale nagle dzieje się coś, co nam o nim przypomina. Spada deszcz i zapach staje się mocniejszy albo po długiej ciszy przychodzi wiatr. Nie musisz specjalnie starać się pamiętać tego, co już jest częścią twego życia, Ludwiku Karolu. Rozumiesz? - Tak mi się wydaje. - Pokręcił głową. - Ale nie wiem. Żałuję, że nie mam przy sobie czegoś, co by mi ją przypominało. Mówią mi o niej różne rzeczy i czasami w nie wierzę. Nie jestem taki jak twój przyjaciel Michel. - Wcale nie musisz być taki jak Michel. Jesteś wspaniały taki, jaki jesteś. - Pocałowała go w czoło. Być może siostry miałyby zastrzeżenia co do jej wypowiedzi, ale rozpaczliwie chciała mu pomóc i czuła, że w pewien sposób ma rację. - Może byś coś zjadł? Potrząsnął głową. - Możesz mi przynieść moje fiołki? Wstała, podeszła do komody i przyniosła skrzynkę fiołków. - Widzę, że wyrosły ci nowe kwiatki.

Przytaknął, nie odrywając wzroku od fiołków. - Jeśli nie zetną mi głowy, będę miał kiedyś cały ogród fiołków. - Nie zrobią... - Zatrzymała się w pół zdania. Jak mogła go zapewniać, że nie będą domagać się jego życia, skoro zabrali je jego rodzicom? - Następnym razem, kiedy pójdę odwiedzić mojego kuzyna, przyniosę ci jeszcze jedną skrzynkę fiołków. Nie była pewna, czy ją usłyszał. Leżał z głową pochyloną nad fiołkami i głęboko wdychał ich zapach. Wyszeptał coś, ale nie mogła zrozumieć słowa. Mogło to być merci. A może maman...

24

Jesteś zaskoczony, że kazałem po ciebie posłać? - Danton odchylił głowę na oparcie krzesła i znużonym wzrokiem przyjrzał się Jeanowi Marcowi. - Ja sam jestem tym nieco zaskoczony. Swego czasu byłem na ciebie bardzo zły. Nie spodobało mi się to, że utraciłem Tańczącego na Wietrze. - Nie można utracić czegoś, co nigdy do nas nie należało. - Jean Marc usiadł przy biurku naprzeciwko Dantona. - Chociaż zupełnie nie mam pojęcia, co masz na myśli. - Oczywiście. - Danton uśmiechnął się ironicznie. - Ale chcę, żebyś wiedział, iż byłem tak wściekły, że nie poinformowałem cię o wizycie naszego wspólnego znajomego, która miała miejsce parę tygodni temu. - Czyjej mianowicie? - Raoula Dupreego. Jean Marc poczuł, że krew zastygła mu w żyłach. - Odpowiednio potraktowałeś sukinsyna. Utyka na lewą nogę, a jego gęba mogłaby wystraszyć upiora. - W takim razie nie potraktowałem go odpowiednio. Chciałem go zabić. - Wiem. Powiedział mi o tym. Pienił się tu i snuł plany zemsty. Powiedział, że odbierze ci statuetkę i wtedy my dwaj będziemy mogli cieszyć się wspaniałością Tańczącego na Wietrze. - Uśmiechnął

się nieznacznie. - Oczywiście jego plany przewidują twoją śmierć w męczarniach. - No proszę, a ja myślałem, że on mnie lubi. - Wspomniał również imię twojej kuzynki, mademoiselle Cathe­ rine, i Juliette de Clement. - I? Danton wzruszył ramionami. - Powiedziałem mu, że nie jestem zainteresowany tym, co może mi zaoferować. Byłem w tym czasie bardzo zajęty, starając się powstrzy­ mać Robespierre'a od zgilotynowania połowy ludności Paryża, a już z pewnością nie chciałem, by przyniesiono mi wasze głowy. - Chyba powinienem być wdzięczny, że byłeś zajęty. - Kiedy mu odmówiłem, Dupree groził, że pójdzie z tym do Robespierre'a. - Danton zmarszczył czoło. - Ale skoro żyjesz, wątpię, czy spełnił groźbę. - Czy wolno mi zapytać, dlaczego nagle tak się interesujesz moim losem? - Wcale się nie interesuję. Musisz ryzykować, tak jak wszyscy wzruszył ramionami Danton. - W takim razie dlaczego mnie ostrzegasz? - Doszły mnie słuchy, że twoja kuzynka mieszka wspólnie z Francois Etcheletem w Tempie. To romantyczny, nieodpowiedzialny gest z jej strony. - Też tak uważam. Ale nie mogłem jej odwieść od tego pomysłu. - Skoro ja wiem, że ona jest w Paryżu, to należy przypuszczać, że wie o tym także Dupree. Ma wiele kontaktów na mieście, a Pirard, jego dawny adiutant, służy teraz w Tempie. Powinieneś ją chronić. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Jean Marc wstał. Dziękuję za ostrzeżenie. Czy mogę wiedzieć, dlaczego zadałeś sobie trud powiadomienia mnie o tym? - Zapamiętałem jej twarz tej nocy w klasztorze... - Danton ze znużeniem pokręcił głową. - Już wystarczająco wiele się nacierpiała. Tylu niewinnych ludzi umiera... Słyszałeś o śmierci mojej Gabrielle? - Tak. Przyjmij moje najgłębsze wyrazy współczucia.

- Ożeniłem się powtórnie. Lucille jest kuzynką Gabrielle. Jest bardzo miła. Po ślubie wyjechaliśmy na kilka miesięcy na wieś. Byliśmy tam bardzo szczęśliwi. - Westchnął. - Nie chciałem stamtąd wracać. - Ale wróciłeś. - Muszę spróbować to powstrzymać - rzekł Danton. - Wózki katowskie bez przerwy dowożą skazańców na gilotynę. Robespierre uważa, że terror jest jedynym sposobem uratowania rewolucji. - Oby ci się powiodło - powiedział poważnie Jean Marc. - Choć nie wiem, jakie masz szanse powstrzymania tego szaleńca. - Ja też nie jestem pewien, czy mi się to uda. Boże, jaki jestem tym wszystkim zmęczony. - Danton podniósł się z krzesła. - Do widzenia, Andreas. Dobrze strzeż swojej kuzynki. - Francois będzie jej strzegł. - Francois. - Przez twarz Dantona przemknął cień smutku i żalu, lecz po chwili jego rysy stwardniały. - Mam nadzieję, że będzie wobec niej bardziej lojalny niż wobec mnie. - Do widzenia, Danton. - Jean Marc odwrócił się. - Juliette de Clement. Jean Marc obejrzał się przez ramię. - Twoją kuzynkę wspomniał tylko przelotnie, ale aż tryskał nienawiścią na myśl o mademoiselle de Clement. Będzie wychodził z siebie, żeby ją dopaść. Jeśli nie zdoła zrobić tego osobiście, znajdzie sposób, by wysłać ją na gilotynę. - Mówił coś takiego? Danton skinął głową. - Jeśli ona coś dla ciebie znaczy, zadbaj o jej bezpieczeństwo. - Tak, wiele dla mnie znaczy. Jean Marc otworzył drzwi i wyszedł z gabinetu.

Wyznacz datę - rzekł krótko Jean Marc do Francois. - Chcę, żeby to się już skończyło. - Nawet jeśli ją wyznaczę, być może trzeba będzie ją zmienić odparł zamyślony Francois. - Nie możemy być pewni...

- Powiedziałem ci, co mówił Danton. - Jean Marc odwrócił się, by spojrzeć na Francois. - Na litość boską, mamy do czynienia z Dupreem. Doskonale wiesz, co to znaczy. Kto wie, kiedy zdecyduje się na akcję przeciwko nam wszystkim? - Jak dotąd, nie zdecydował się. - Ustal datę. Chcę, żeby Juliette była bezpieczna. Francois przytaknął, nie widzącym wzrokiem wpatrując się w por­ tret Tańczącego na Wietrze wiszący na ścianie we wnęce salonu. - Dobrze, wykradniemy chłopca z Tempie dziewiętnastego stycznia.

Dziewiętnastego stycznia. - Nana włożyła szarą perukę i zaczęła upychać pod nią włosy. - Mają zamiar powiedzieć Simonowi i jego żonie, że istnieje niebezpieczeństwo wydostania chłopca przez Williama Darrella. Przekupili już czterech strażników, którzy będą stanowić eskortę, a Juliette de Clement sfałszuje podpis Robespierre'a na dokumencie, na mocy którego chłopiec ma być powierzony opiece Etcheleta i przeniesiony w bezpieczne miejsce. - Podeszła do lustra i ze srebrnej tabakiery wyjęła pieprzyk w kształcie serca. Kiedy odbierze już chłopca Simonom, eskorta przeprowadzi go przez bramę, a potem zostanie wywieziony z Paryża do Hawru. - Bardzo sprytne. Ten pieprzyk jest w złym miejscu. Przesuń go trochę do góry i w lewo. - Dupree zamyślił się. - Ta dziwka de Clement będzie musiała wyćwiczyć podpis. Chcę mieć jedną kartkę z samym podpisem. Rozumiesz? - Nie jestem głupia. - Masz impertynencki sposób odzywania się. Ciesz się, że potrafisz mnie zadowolić czymś innym. Powiedziałem ci, co zrobiłem z Barshalem. - Dupree przyjrzał się jej krytycznie. - Przestań się mizdrzyć. Wyglądasz doskonale. Chodź. Nana zesztywniała, po czym odwróciła się i wolno skierowała w jego stronę. - Uderzymy dziewiętnastego stycznia? - Czemuż by nie? Zabawnie będzie skorzystać z ich planu, by

osiągnąć własny cel. Porozmawiam dziś z Pirardem, który jest bardzo zainteresowany sowitym wynagrodzeniem za jeden dzień pracy. Klęknij. Uklękła przed nim. - Powiedziałeś Pirardowi o hrabi? - Rozmawiałem z nim tylko o tym, co bezpośrednio wiąże się z jego zadaniem. Ludzie w rodzaju Pirarda mogą być jedynie narzędziami. Nie lubisz klęczeć przede mną, prawda? - Tak. - Ale to robisz. - Palcem wskazującym dotknął pieprzyka w kąciku ust. - Camille nawet to lubiła. Ale wolę twoje podejście. Przynosi mi więcej satysfakcji. - Mogę już zacząć? - Za chwilę. - Pogładził bujne włosy peruki. - Któregoś dnia rozbiorę cię do naga i wsadzę do tej szafy. To właśnie mi zrobiłaś, pamiętasz? W piwnicy stała skrzynia, a ty powiedziałaś, że muszę się nauczyć... - Nie powiedziałam tego. Spoliczkował ją brutalnie. - Oczywiście, że to byłaś ty. Powiedz to. - To byłam... ja. - A potem wpuściłaś tam karaluchy. Nie byłem przecież tak niegrzeczny, żeby na to zasłużyć, prawda? - Prawda. - Ale nie martw się. Kiedy wypuszczę cię z szafy, przytulę cię i pogłaszczę, i powiem ci, co musisz robić, żeby być grzeczną dziewczynką. Jej głos zadrżał od wcale nie udawanego strachu. - Nie... nie zamykaj mnie w szafie. - Jeszcze nie teraz - zgodził się. - Trzeba się rozsmakować w takiej dyscyplinie. - Rozsiadł się wygodniej. - Możesz zaczynać. Głos Nany wciąż drżał, gdy zmieniła ton na wysoki, błagalny, który tak lubił. - Przyrzeknij mi, że zawsze będziemy razem. Jesteś moim słodkim chłopcem, Raoul.

U w a ż a m , że jest świetnie podrobiony. - Nana wręczyła Dupreemu kartkę papieru, na której widniał jedynie podpis Robespierre'a. - Ten był najlepszy spośród wielu, ale powiedziałam jej, że wszystkie są tylko poprawne. Udało mi się ukryć kartkę pod wachlarzami w moim koszyku, kiedy odwróciła wzrok. Dupree krytycznym wzrokiem przyjrzał się podpisowi. - Jest bardzo dobry. Ona naprawdę ma talent. Sam nie dostrzegł­ bym różnicy. - Mam włożyć suknię? - Co? - Spojrzał na nią zniecierpliwiony. - Nie, nie mam dzisiaj na to czasu. Muszę zobaczyć się z Pirardem i ustalić parę spraw. Możesz odejść. Nana wpatrywała się weń zaskoczona. - Idź już. - Dupree odwrócił się. - Powiedziałem ci, że muszę spotkać się z Pirardem. - Może mogłabym w czymś pomóc? - Te sprawy ciebie nie dotyczą. - Pokuśtykał do biurka. - Przyjdź jutro. - Jutro jest siedemnasty stycznia. Powinniśmy przygotować się do... - Ośmielasz się mówić mi, co mam robić?! Chyba jednak włożysz suknię. - Nie! - Pośpieszyła do drzwi. - Przyjdę jutro.

Zstępując ze schodów, Juliette słyszała coraz donośniejsze odgłosy stukania młotkiem. - Co tu się dzieje? - Wpadła do Złotego Salonu. - Boże! Co ty robisz, Robercie? - Pakuję rzeczy. - To widzę. - Rozglądała się po pokoju, oszołomiona. Wszystkie obrazy zostały zdjęte ze ścian, a na podłodze stało kilkanaście skrzyń i kufrów. Robert uniósł wzrok znad obrazu, który wkładał do skrzyni.

- Monsieur Andreas polecił spakować wszystko do podróży oznajmił i powrócił do pracy. Juliette w osłupieniu przyglądała się nagim ścianom. Wszystkie dzieła Fragonarda, Bouchera, a nawet obraz przedstawiający Tań­ czącego na Wietrze, zniknęły. - Gdzie jest monsieur Andreas? - zawołała, by przekrzyczeć hałas. - Poszedł do monsieur Bardota - odparł Robert. - Wyszedł zaraz po śniadaniu. Juliette przystanęła przy znajomym okutym brązem dębowym kufrze. Tańczący na Wietrze. - Kazał ci przynieść to z piwnicy? Robert przytaknął. - Najbardziej zależy mu na tym kufrze. Wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, musi być przygotowane do wywiezienia. Pani też wybiera się w podróż, mademoiselle? - Nie... nie wiem. - Nagle ogarnął ją paniczny lęk. Może Jean Marc zdążył się nią znudzić i ją odsyła. Ale nie, to niemożliwe, nie kazałby pakować całego dobytku, by pozbyć się kochanki. - Nie zapomnij zapakować obrazów mademoiselle, Robercie. Są w jej sypialni. - Jean Marc stał w drzwiach salonu. - I powiedz Marie, żeby zaczęła pakować ubrania mademoiselle. Jej ubrania. Nie wspomniał o swoich. Powrócił paniczny strach, którego za nic w świecie nie chciała dać po sobie poznać. - Wyjeżdżamy? - Tak. - Zwrócił się do Roberta: - Będziemy przeglądać papiery w moim gabinecie. - Złapał Juliette za nadgarstek i pociągnął za sobą. Musiała podbiegać, by dotrzymać mu kroku, gdy spiesznie przemierzał westybul. - Wysyłam do Vasaro Roberta i Marie. Zabiorą ze sobą obrazy i statuetkę. Nie jestem pewien, czy będą bezpieczni w Paryżu po naszym wyjeździe. Jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, udział Catherine i Francois w spisku może w ogóle nie zostać wykryty i Vasaro stanie się dla nich wszystkich przytulnym schronieniem.

- Dla nich? To nie jedziemy do Vasaro, Jeanie Marcu? Pokręcił głową. - Nie. Do Charleston. Właśnie wróciłem z biura Bardota, gdzie podpisałem, co trzeba, żeby umożliwić przekazanie Francois pieniędzy na wyrwanie paru osób skazanych na gilotynę i odebrać klejnoty Andreasów. Niektórych nie widziałem całe lata. Myślę, że będzie ci do twarzy w rubinach. - Wciągnął ją do gabinetu i zamknął drzwi. Chcesz je zobaczyć? - Nie. - Wpatrywała się weń oszołomiona. - Do Charleston? To dlatego wszystko pakujesz? Dlaczego do Charleston? - Wydawało mi się, że to dobry pomysł. W Ameryce są całe hordy dzikusów, ale ich rząd nie obcina głów i ceni sobie burżuazję. Uwolnił jej nadgarstek i podszedł do biurka zawalonego księgami i dokumentami. - Merde, nie wiem, od czego zacząć. - Zmarszczyw­ szy czoło, niechętnie popatrzył na księgę rachunkową, leżącą na wierzchu wysokiej sterty. - A chłopiec będzie tam bezpieczny. Znieruchomiała. - Chłopiec? Uśmiechnął się. - Vasaro nie jest bezpiecznym miejscem dla Ludwika Karola. Gdybyśmy zamieszkali gdzieś w Europie, w końcu by go znaleziono. Będzie o wiele bezpieczniejszy z nami w Charleston. - Chcesz... go wychowywać? - Moja miła Juliette, wcale nie mam zamiaru bawić się w kolejne męczące intrygi. Dobrze wiem, że gdyby ponownie pojmano chłop­ ca, nalegałabyś, żeby go ratować. O wiele wygodniej będzie mieć go na oku. - I pod twoją opieką - dodała ochrypłym głosem Juliette. - Zdajesz sobie sprawę, że jak tylko wyjedziesz z kraju, Konwencja Narodowa natychmiast zawłaszczy twój majątek? - Zagarną wszystko, na czym uda im się położyć łapę - przyznał. Przez ostatnie tygodnie starałem się pomniejszyć ich łupy, dyskretnie likwidując i przesyłając wszystko, co mogłem, moim pośrednikom w Szwajcarii. Ale straty i tak będą ogromne.

- I godzisz się z tym? - Och, mam zamiar to sobie powetować. - Jego czarne oczy rozbłysły nagle. - Nie byłbym godzien miana człowieka interesu, gdybym nie żądał swojej ceny. - Zrobił pauzę. - Chcę mieć syna, Juliette. Wpatrzyła się weń w milczeniu. - I żonę. Nie widziałabyś siebie w tej roli? - Dlaczego? - wyszeptała. Rozbawienie zniknęło z jego twarzy. - Ponieważ nie jestem pewien, czy potrafię bez ciebie żyć. Powinnaś się cieszyć. Zwyciężyłaś w tej grze, Juliette. - Nie ma żadnej gry. - Podeszła bliżej i przyjrzała się jego twarzy. - Nie zasłaniaj się przede mną. Chcę to od ciebie usłyszeć. - Nie każ mi mówić tych słów. One mnie obnażą. - Bardzo cię lubię bez ubrania. - Juliette podeszła jeszcze bliżej. A ja jestem obnażona od wielu miesięcy. - Ku mojej rozkoszy. Nie oszczędzisz mi tego? - Nie. Dobrą chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu. - Kocham cię. Kocham cię równie mocno i ślepo, jak mój ojciec kochał Charlotte d'Abois. Poczuła, że ogarnia ją fala szczęścia. - Nie, wcale nie ślepo. - Uśmiechnęła się promiennie. - To zupełnie coś innego. Ona była wyrachowana, a ja jestem warta miłości. - Rzuciła mu się w ramiona i uściskała go z całej siły. I dam ci tyle miłości, że nie... Kiedy się o tym przekonałeś? To bardzo niegodziwe z twojej strony, że wcześniej nic mi o tym nie mówiłeś. Objął ją, a jego ciemne oczy błyszczały podejrzanie, gdy na nią patrzył. - To nie powinno być dla ciebie zaskoczeniem. Nigdy nie byłem dla ciebie zbyt miły. - A właśnie że byłeś. - Uśmiech zniknął jej z twarzy; spoważ­ niała. - Nawet kiedy nie chciałeś być miły, nie mogłeś się od tego

powstrzymać. Masz wielkie serce, Jeanie Marcu. Dałeś mi zro­ zumienie i współczucie, i... A teraz powiedz mi, kiedy... Ujął jej twarz w swoje dłonie. - Nigdy się nie poddajesz, prawda? To nie strzeliło nagle jak grom z jasnego nieba. To po prostu... przyszło. Przypuszczam, że podświadomie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Od czasu, kiedy opiekowałaś się mną w gospodzie. Wchodziłaś do pokoju i ten pokój stawał się twoim pokojem. Wychodziłaś i stawał się... pusty. Wzruszałaś mnie i dręczyłaś, a mimo to dawałaś... ukojenie. Z czułością pocałował ją w usta. - 1 gdybym miał tak wielkie serce, o jakie mnie podejrzewasz, już dawno powiedziałbym ci te słowa. - To nie ma znaczenia. Usłyszałam je teraz. - Szczęśliwa, oparła mu głowę na ramieniu. - Nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę ci na mnie zależy? Nie bawisz się mną? Naprawdę, Jeanie Marcu? Uścisnął ją mocniej, nie odpowiadając. Kiedy odezwał się, jego słowa były miękkie i stłumione przez jej włosy. - Tutto a te mi guida.

J e s t e ś bardzo tajemniczy. Czekałeś z powiadomieniem mnie, że przenosimy się do Ameryki, niemal do chwili wyjazdu - powiedziała Juliette, gdy parę godzin później przechadzali się po ogrodzie. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek zdołam poznać wszystkie twoje tajemnice. - Chcesz poznać wszystkie moje tajemnice? Juliette przypomniała sobie nagle bezbrzeżny smutek i bezbron­ ność na jego twarzy, gdy spojrzał na demaskujący go szkic, który wykonała na „Bonne Chance". Niech zachowa swoje tajemnice. Nie chciała dowiadywać się prawdy, której wyznanie sprawiłoby mu ból. - Tylko jeśli sam zechcesz mi je wyznać. Myślę, że i tak za jakieś pięćdziesiąt lat odkryję o tobie całą prawdę. Może nawet nasze życie będzie bardziej interesujące, jeśli od czasu do czasu czymś mnie zaskoczysz.

Jean Marc splótł palce z jej palcami. - Będę się starał, żeby tak było. Nie chciałbym, żebyś się mną znudziła. - Nie przeszkadza mi ani twoja skrytość, ani upór. Nie wiem, jak doszło do tego, że pokochałam takiego uparciucha. Bardzo mnie smuciłeś swoim zwlekaniem. - Nie dałaś tego po sobie poznać. - Mam swoją dumę. Ofiarowałam ci miłość i nie miałam zamiaru uświadamiać ci, że nie jestem zadowolona z tej niewielkiej cząstki, którą mi dałeś. - Przez chwilę szli w milczeniu. - Myślałam nad tym i doszłam do wniosku, że powinieneś był zastrzelić Charlotte d'Abois, a nie jej kochanka. Bylibyśmy dużo bardziej szczęśliwi, gdybyś nie pozwolił jej siebie zranić. Jean Marc zaśmiał się. - Jak mógłbym wyzwać na pojedynek kobietę? - A czemuż by nie? Gdybyś nie był taki prawy, jestem pewna, że twój ojciec byłby... - Nie byłem prawy. - Twarz Jean Marca spochmurniała. - Zdra­ dziłem go. Juliette zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. - Mówiłaś o tajemnicach? Jest taka, której nie wyjawiłem dotąd nikomu. - Wargi Jeana Marca wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu. - Kiedy miałem czternaście lat, Charlotte d'Abois przyszła do mnie do łóżka. Nie odesłałem jej. Oczy Juliette rozszerzyły się ze zgrozy. - Kochałeś ją? - Na litość boską, nie! - zaprzeczył gwałtownie. - Do tego czasu zdążyłem się już zorientować, jaka ona jest, i nawet jej nie lubiłem. To nie miało znaczenia. Wiedziałem, że ona nie pragnie mnie naprawdę. Była rozbawiona moją buntowniczością i chciała mi pokazać, jaki jestem bezradny. Dobrze wiedziała, co ze mną zrobić, żeby to nie miało znaczenia. Tamtego lata przychodziła do mnie kilkanaście razy i nie miałem siły jej odmówić - wyznał z udręczoną twarzą. - Ona należała do mojego ojca i ze mną przyprawiła mu rogi.

- Wiedział o tym? - Nie, ale ja wiedziałem. Kochałem go, szanowałem, a jednak go zdradziłem. - Mówiłeś, że była bardzo piękna. - A jaka to różnica? - rzucił gniewnie. - Powinienem był ją odprawić. Próbowałem, ale ona była dla mnie za silnym przeciw­ nikiem. Była jak gorączka. Siła. Został pokonany przez Charlotte d'Abois i z tego powodu do dziś nosi w sercu udrękę. Nic więc dziwnego, że cały czas walczy, by ciągle na nowo sobie udowadniać, że nigdy więcej nie da się już ujarzmić. - Byłeś wtedy tylko chłopcem. - Juliette zmarszczyła czoło. I sądzę, że ona była jeszcze gorsza, niż myślałam. Czy to dlatego chciałeś opuścić dom i wypłynąć w daleki rejs? - Po części. Nie mogłem patrzeć w oczy mojemu ojcu i ciągle myślałem, żeby wyjechać i skoczyć do morza. W końcu powiedziałem jej, że to już koniec. - Kąciki jego warg uniosły się w krzywym uśmiechu. - Nie była zadowolona. - I wysłała cię na morze na statku z niewolnikami? - To nie była tylko jej wina. Zdradziłem go. Spoglądała na niego zdumiona. - Matko Boska, przecież twój ojciec był dorosły, a jednak okazał się bezradny wobec niej, a ty byłeś tylko chłopcem. Twój ojciec sprowadził kochankę pod wasz dach i pozwolił, by cię skrzywdziła. Jeśli ktoś, oprócz tego potwora w kobiecym ciele, ponosi za to odpowiedzialność, to jest to twój ojciec. Gdzie twój rozum? Patrzył na nią, zdumiony. - Nigdy nie pomyślałem... - Na jego twarzy zagościł nieśmiały uśmiech. - Jesteś taka wściekła, że cała się trzęsiesz. Nie chciałem cię zasmucić. - Tak, jestem wściekła. Rozszarpałabym tę kobietę za krzywdę, którą ci wyrządziła, i nie mogę znieść myśli o tym, że przychodziła do ciebie do łóżka. To mnie złości i przyprawia o lęk. - Lęk?

Juliette starała się opanować drżenie w głosie. - Obawiam się, że zależało ci na niej bardziej, niż mówisz. - Nie masz się czego obawiać. - Otoczył dłońmi jej szyję, delikatnie pocierając kciukami pulsujące zagłębienie. - Ona była tylko chłopięcą namiętnością. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety oprócz ciebie. - Ani nie będziesz kochał - zastrzegła gwałtownie. - Myślę, że wpadłabym w furię, gdybyś zdecydował się na tę swoją głupią grę z inną kobietą. Pocałował ją delikatnie. - Zapomniałaś o czymś. Gra jest skończona i ty ją wygrałaś. - Nie. - Spojrzała mu w oczy. - Jeśli kiedykolwiek była jakaś gra, to wygraliśmy ją oboje. Uśmiechnął się, rozpogodzony. - Nie śmiałbym ci się sprzeciwić, widząc, w jak wojowniczym jesteś nastroju. Niech ci będzie, wygraliśmy oboje, ma petite.

25 19 stycznia 1794 6:34 Wstał rześki świt. Juliette wyśliznęła się z łóżka i boso przeszła przez pokój, by otworzyć okno. Kiedy odwróciła się przez ramię do Jean Marca, jej oczy błyszczały ożywieniem. - Wieje silny wschodni wiatr, Jeanie Marcu. To dobry znak, prawda? - To znak, że się przeziębisz, jeśli zaraz nie wrócisz do łóżka. - Wieje w kierunku Charleston. - Juliette stała przy oknie jeszcze dobrą chwilę, spoglądając na ogród i na pokryte dachówkami strome dachy Paryża. - W stronę Ameryki. - Wracaj do łóżka, ma petite. Z ociąganiem zamknęła okno. - Naprawdę myślę, że to dobry znak.

7:30 Boję się - wyszeptała Catherine, przytulając się do Francois. W kaflowym piecu już dawno wygasł ogień i w bladym świetle poranka pokój wydawał się zimy i ponury. - Myślałam, że nie będę się bała, a jednak się boję. Tyle rzeczy może się nie udać. - Nie ma obawy, że coś się nie uda - zapewnił Francois, otulając ją kołdrą. - Zaplanowaliśmy wszystko w najdrobniejszych szczegó­ łach. Chłopiec będzie wolny.

- Już wcześniej wszystko planowaliście z Juliette, a mimo to królowa została stracona. - Zdradzono nas. Tym razem będzie inaczej. - Mam nadzieję. - Zamknęła oczy i mocniej przytuliła się do męża. - Modlę się, żeby tak było.

8:37 D u p r e e odrzucił kołdrę i zadrżał z zimna, stawiając bose stopy na podłodze. Jak zawsze, był zlany potem po gorączce, która atakowała go co noc. Wiedział, że z każdym dniem ubywa mu sił. Podejrzewał, że to może oznaczać powolną śmierć. Nie, nie może umrzeć. Śmierć oznaczałaby, że nigdy już nie zbliży się do matki. Musi tylko jakoś przeżyć dzisiejszy dzień i wszystko będzie dobrze. Gdy zrozumiał, że nie ma sił na skomplikowane, rozległe plany, obmyślił wszystko tak, by rozwiązało się w jednym gwałtownym wybuchu doskonałej zemsty. Wtedy zarówno matka, jak i hrabia Prowansji będą z niego zadowoleni. A Juliette de Clement, Jean Marc Andreas i ten szczeniak królowej zostaną raz na zawsze pokonani.

11:15 Jean Marc jest bardzo hojny - powiedziała Nana. - Pieniądze pomogą nam uwolnić wielu więźniów. Nie spodziewałam się, że będzie się przejmował ich losem po uwolnieniu chłopca. - Jean Marc rzadko robi to, czego można by się spodziewać, i nie jest wcale taki twardy, jak ludzie myślą. - Juliette przebierała wśród wachlarzy w koszu stojącym na stole. - Przyniosłam ci prezent. Wręczyła Nanie biały wachlarz, na którego jedwabnym pokryciu namalowała Pegaza. Jej oczy błyszczały, gdy rozwijała go z cichym szelestem. - Pomyślałam, że to ty powinnaś dostać najpiękniejszy

wachlarz, jaki udało mi się zrobić, ponieważ ty nauczyłaś mnie tej sztuki. - Przepiękny. - Nana powachlowała się delikatnie. - Ale jest dla mnie o wiele za piękny. Nie będę mogła używać go w Café du Chat. - Prezent nie zawsze musi być praktyczny, wystarczy, jeśli przywodzi na myśl pewne osoby czy chwile. Bardzo lubię robić prezenty. - Juliette ciepło uścisnęła dłoń Nany. - I chciałam dać ci jakiś prezent na pożegnanie. Przez ten ostatni rok okazałaś się wspaniałą przyjaciółką. - Przez jej twarz przemknął cień. - Chociaż to nie był dla nas szczęśliwy okres. Królowa... - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Jean Marc i ja dziś w nocy wyjeżdżamy z Francji. Mam nadzieję, że nie na zawsze, ale kto wie, co się może zdarzyć? Nana wpatrywała się w dłoń Juliette. - Tak, musicie wyjechać z Paryża. - Uścisnęła rękę Juliette i szybko ją puściła. - Dziękuję ci za wachlarz. Powinnaś już iść. Wszyscy będziemy dziś mieli mnóstwo rzeczy do załatwienia. Nana jest czymś wstrząśnięta, pomyślała z nagłym lękiem Juliette. Było to bardzo dziwne u osoby, która potrafiła w każdej sytuacji zachować zimną krew. - Masz rację, muszę wracać na Place Royale. - Odsunęła krzesło i wstała. - Jesteś bardzo odważna, Nano, i szczerze cię podziwiam. Au revoir. - Skierowała się do drzwi. - Juliette! Obejrzała się i ponownie dostrzegła niezwykłe wzburzenie na twarzy Nany. - Tak? Nana przyglądała się jej przez chwilę, po czym potrząsnęła głową. - Nic. Chciałam tylko powiedzieć, że ja też cię podziwiam... bardzo. - Spojrzała Juliette w oczy. - Mam nadzieję, że wszystko ci się ułoży. - Zerknęła na wachlarz. - I... uważaj na siebie. Juliette przytaknęła i wyszła z kawiarni. W czasie, gdy rozmawiała z Naną, słońce zniknęło i na miasto opadła mgła. Wynajęty powóz czekał przy krawężniku parę jardów od wejścia, lecz nie dostrzegła stangreta. Zatrzymała się gwałtownie, zaskoczona.

Jednakże po chwili podeszła do powozu. Przy Pont Neuf było mnóstwo kawiarni i stangret zapewne wstąpił na chwilę do którejś z nich. Otworzyła drzwi powozu. - Bonjour, obywatelko. Nie od razu rozpoznała siedzącego w powozie mężczyznę. Kość policzkowa po lewej stronie jego twarzy była wgnieciona, nos zmiażdżony i przekrzywiony. Lecz gdy pełne wargi rozchyliły się w kocim uśmiechu, wiedziała już, kogo ma przed sobą. - Dupree - wyszeptała. - We własnej osobie. A może przypominasz sobie mojego przyjaciela Pirarda? Stoi za tobą. Powoli odwracała głowę. Potworny ból przeszył jej lewą skroń.

12:30

J e a n Marc otworzył kopertę, wyjął kartkę papieru i przeczytał wiadomość. Pobladł, przejęty zgrozą. - Monsieur Andreas? - Robert z zatroskaniem Jeanowi Marcowi. - Czy coś nie w porządku?

przyjrzał się

- Tak - rzucił ochrypłym głosem. - Będę potrzebował powozu. Zacisnął dłoń, mnąc list. - Natychmiast.

13:47 Doskonale, Andreas. Jesteś bardzo szybki. - Wzrok Dupreego spoczął chciwie na dębowym kuferku, który przyniósł Jean Marc. Postaw kufer przy łóżku. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że sprawdzę, czy w środku jest Tańczący na Wietrze? - Gdzie ona jest? - Jean Marc wszedł do pokoju, kopnięciem zamknął drzwi i postawił kufer na podłodze. - Napisałeś, że tu będzie.

- I jest. - Duprée skinął głową w stronę szafy, a sam pokuśtykał do kuferka. - Jak układ, to układ. Obiecywałem ci kobietę za Tańczącego na Wietrze. Otwórz szafę. Jean Marc zesztywniał. Andora. Stanął mu przed oczami widok matki Juliette. - Obiecywałeś, że będzie żyła, padalcu. - Pewnie żyje. - Duprée uśmiechnął się złośliwie. - Sam się przekonaj. - Uniósłszy wieko kuferka, zajrzał do wnętrza. - Ach, te szmaragdowe oczy są przepiękne! Jean Marc powoli zbliżył się do szafy, czując, jak żołądek kurczy mu się ze strachu. Duprée zamknął kuferek. - Nie spieszno ci ujrzeć twoją petite amie? - Jeśli nie żyje, zabiję cię. - Już raz próbowałeś. - Duprée usiadł w fotelu. - Muszę przyznać, że gdy leżałem w bólu przez te wszystkie miesiące, czasami żałowałem, że to ci się nie udało. Otwórz szafę. Chcę widzieć twoją reakcję. Jean Marc głęboko zaczerpnął tchu i otworzył drzwi szafy. Juliette leżała związana i zakneblowana. Miała zamknięte oczy i nie poruszyła się. Nie żyła? - Juliette... Jej powieki uniosły się powoli, a zza knebla dobiegł stłumiony dźwięk. Jean Marc poczuł ogromną ulgę. Przeniósł Juliette na podłogę i szybko zdjął knebel z jej ust. - Na litość boską, przecież ona prawie nie mogła oddychać, ty kanalio. Duprée oparł się o wezgłowie fotela. - Dobrze, chwilę może być bez knebla. Jean Marc drżącymi rękami odgarnął włosy z twarzy Juliette. - Zranił cię? - Głowa... - jęknęła. - Zaskoczył mnie. Tego nie przewidzieliśmy. - Nie. - Jean Marc spojrzał przez ramię na Dupréego. - Masz mnie i masz Tańczącego na Wietrze. Więc pozwól jej odejść.

- Och, nie mogę tego zrobić - rzekł Dupree. - Nie po to poświęciłem tyle czasu na zaplanowanie dzisiejszego dnia. Naprawdę sądziłeś, że ją wypuszczę, żeby przeszkodziła mi w moich popołu­ dniowych planach? Jean Marc rzucił Juliette spojrzenie pełne niepokoju. - Nie wiem, co masz na myśli. - Oczywiście, że wiesz. Chodzi o szczeniaka królowej. Mieliście zamiar wyprowadzić go z Tempie o szóstej wieczorem. Ale ja zjawię się u Simonów już o piątej. Swoją drogą, mieliście całkiem interesujący plan i wystarczyło wprowadzić doń tylko parę poprawek. Mam wam powiedzieć, jakich? Jean Marc nie odezwał się. - Nigdy nie udałoby się wam wyprowadzić chłopca w asyście uzbrojonych strażników. Z pewnością napotkaliby opór. Ja wymyś­ liłem co innego: wywiozę chłopca na wozie z brudną bielizną. Przy bramie będzie stał mój przyjaciel Pirard, który mnie przepuści. Sporządziłem dokument stwierdzający, że chłopiec ma być uśpiony środkiem nasennym i oddany mi pod opiekę. - Potrząsnął głową z przyganą. - To był kolejny słaby punkt waszego planu. Obywatelka Simon to uparta kobieta. Nie chciałaby oddać dziecka Etcheletowi. Natomiast zawsze czuła zdrowy lęk przede mną i przypuszczam, że nie będę miał z nią kłopotów. Poproszę ją nawet, żeby sama podała dziecku napój. - Jaki napój? - zapytała Juliette. - Bardzo podobny do tego. - Zdjął serwetkę z kieliszka stojącego na stoliku. - Tego, który przygotowałem specjalnie dla ciebie, Andreas. - Nie możesz go zmusić do wypicia - wyjąkała przerażona Juliette. - Oczywiście, że mogę. - Dupree z wysiłkiem podniósł się z fotela. Z kieliszkiem w jednej ręce i z pistoletem w drugiej pokuśtykał przez pokój w ich stronę. - Moja matka myliła się. Okazuje się, że Andreas jest sentymentalny. Nie byłem tego pewny, dopóki nie przyniósł Tańczącego na Wietrze, by złożyć okup za twoje życie. Przyklęknął obok nich, ostrożnie odchylając w bok sztywną nogę, i wyciągnął kieliszek w stronę Jeana Marca.

- Wypij to. - Przytknął lufę pistoletu do głowy Juliette. - Bo rozwalę jej czaszkę. - Nie rób tego, Jeanie Marcu - krzyknęła Juliette. - On i tak mnie zabije. - Ale nie od razu - oznajmił Duprée. - Mam zamiar przeszkolić cię w taki sam ekscytujący sposób jak twoją matkę, markizę. - Lepiej od razu mnie zabij. Duprée pokręcił głową. - Zastanów się, Andreas. Póki żyje, ma szansę ratunku. Może Etcheletowi uda się wyrwać ją z moich rąk. A może to, co rozpuściłem w kieliszku, jest środkiem nasennym, a nie trucizną. - Uśmiechnął się. - Oczywiście, obydwie szanse są niewielkie. - Nie pij tego - błagała Juliette, wpatrzona w Jeana Marca. Proszę, nie pij. - Nie mam wyboru. - Jean Marc uniósł kieliszek i uśmiechnął się do niej. - Ten sukinsyn ma rację. Jestem sentymentalny, jeśli chodzi o ciebie, ma petite. - Nie... - wyszeptała. - I tak wyjdzie na to samo. Jeśli tego nie wypiję, on mnie zastrzeli. A tak - dam ci szansę. - Nie chcę tej szansy. Nie chcę, jeśli oznacza... Nie! Zatrzymał kieliszek przy wargach i obdarzył ją pełnym miłości uśmiechem. - Nie martw się, Juliette. To tylko na chwilę. Pamiętasz? Wszystko prowadzi mnie do ciebie. Nawet to. Wychylił zawartość kieliszka. - Jean Marc! Jego twarz wykrzywiła się konwulsyjnie, kieliszek wypadł mu z ręki. Obydwiema dłońmi chwycił się za gardło. Starał się coś powiedzieć, lecz z gardła dobył się jedynie kipiący charkot. Osunął się na podłogę. Juliette krzyknęła dziko i rzuciła się na jego ciało. - Nie żyje! Zabiłeś go! - Mam nadzieję.

Łzy płynęły po zbielałych policzkach Juliette. - Trucizna! To nie był środek nasenny. To była trucizna! - W dodatku bardzo skuteczna. - Duprée schował pistolet do kieszeni i ponownie zakneblował Juliette. - Wybacz mi, że nie będę opłakiwał go razem z tobą, ale mam do załatwienia parę spraw. Wstał i spojrzał na ciemnowłosą głowę Jeana Marca opartą o pierś Juliette. - Cóż za wzruszający obrazek. Nie mam serca was rozdzielać i zamykać cię z powrotem w szafie. - Powłócząc nogą, przeszedł przez pokój i podniósł kuferek. - Wrócę tu jutro. Zawiozę tylko tę piękną statuetkę mojej matce, a potem razem uprzątniemy ciało Andreasa i rozpoczniemy lekcje. Ramiona Juliette drgały wstrząsane szlochem. Mocniej przywarła do ciała Jeana Marca. Duprée pokuśtykał do drzwi, postawił na chwilę kuferek na podłodze, by je otworzyć, po czym z trudem uniósł go znowu. - Miłego dnia, obywatelko. Do jutra.

17:10 L u d w i k Karol chwycił się za krtań i potoczył błagalnym wzrokiem, rozpaczliwie starając się coś powiedzieć. - Co ci jest? - Madame Simon szybko odstawiła kieliszek. - Co się dzieje, Karolu? Chłopczyk osunął się na podłogę. - Mówił obywatel, że ten środek mu nie zaszkodzi. - Przerażona madame Simon spojrzała na Dupreego. - Że go tylko uśpi. - Niepew­ nie ruszyła w stronę dziecka. Dupree zagrodził jej drogę. - I właśnie śpi. Próbowała zerknąć na Ludwika Karola znad ramienia Dupreego. - To dlaczego się nie rusza? - Nic mu nie jest. - Ciekawska suka, pomyślał. Odwrócił się i nakrył ciało chłopca prześcieradłem. - Środek działa bardzo

szybko. Owiń go szczelnie drugim prześcieradłem, a potem jeszcze zawiń w koc i znieś do wozu na dziedzińcu. Zawahała się. - Rób, co mówię - rozkazał. - Chyba że chcesz, żebym doniósł obywatelowi Robespierre'owi, że nie jesteś lojalną obywatelką. - Obywatel Robespierre dobrze wie, że jesteśmy lojalni. - Madame Simon podeszła bliżej w kierunku nakrytego ciała chłopca. - Chcę się upewnić, czy... - Nie ma czasu. Będziesz tu stać, kiedy Darrell jest już w drodze, by uprowadzić chłopca? - Zmarszczył czoło. - Aha, pewnie jest jakiś powód twojego nieposłuszeństwa. Może Darrell cię przekupił, żebyś pomogła chłopcu w ucieczce, i nie chcesz, żeby obywatel Robespierre ochronił go dla dobra Republiki. - Nie! - Madame Simon podbiegła do ciała chłopca i szybko zaczęła zawijać je w prześcieradło. - Chciałam tylko się upewnić, że nic mu się nie stało. Zaraz skończę. Muszę tak owinąć Karola, żeby mógł oddychać. - Mogę poczekać... chwilę - powiedział łaskawszym tonem Dupree, obserwując, jak madame Simon zarzuca koc na bezwładne ciało. - Obywatel Robespierre byłby bardzo niezadowolony, gdyby przez twoje niedopatrzenie dziecku stała się krzywda.

18:15 Kiedy Dupree zatrzymał wóz z brudną bielizną w alei za domem, w którym mieszkał Robespierre, było już ciemno, a gęsta mgła sprawiła, że ogrody, altanki, a nawet same domy były ledwie widoczne z odległości większej niż kilka stóp. Słyszał odgłosy gonitwy szczurów wśród walających się na bruku śmieci i widział błysk ich oczek, gdy spłoszone uciekały spod kół wozu. Ogarnęła go ogromna radość, gdy wygramoliwszy się z wozu, uwiązał lejce do sztachet bramy. Wóz wyładowany był kocami i bielizną, i dobrą chwilę zajęło mu wygrzebanie z tej sterty kuferka

z Tańczącym na Wietrze. Kiedy wyciągał kufer, jedno z prześcieradeł, w które zawinięty był Ludwik Karol, odchyliło się i ukazały się jedwabiste jasne włoski dziecka. Duprée zaklął w duchu. Kusiło go, żeby nie trudzić się okrywaniem chłopca. Lepka zimna mgła i wstrętny odór odpadków walających się w uliczce powinny skutecznie powstrzymać kogokolwiek od wy­ chylania nosa z ciepłego domu. Nikt zapewne szybko nie zauważy wozu. Jednak było niezmiernie istotne, żeby nikt nie znalazł ciała dziecka, zanim Nana doprowadzi Dantona i żołnierzy do Robespier­ re'a. Postawił kuferek na brukowanej kocimi łbami uliczce i starannie nakrył głowę Ludwika Karola, a potem naciągnął nań jeszcze kilka prześcieradeł i koców. Podniósł kuferek i pokuśtykał alejką w stronę głównej ulicy. Wstępując i zstępując ze schodów w Tempie nadwerężył nogę i teraz zarówno biodro, jak i sztywna noga pulsowały silnym bólem. Cóż jednak znaczy fizyczny ból, gdy serce rozpiera radość? Udało się! Pokonał wrogów, zasłużył na miejsce na dworze hrabiego Prowansji, wejdzie zapewne do historii jako zabójca potomka znienawidzonej pary królewskiej, a poza tym miał Tańczącego na Wietrze i mógł ofiarować go matce. Wyszedł na ulicę i krzywiąc się z bólu dotarł do wynajętego powozu, który oczekiwał na niego kilka domów od rezydencji Robespierre'a. - Do Clairemont. To zaraz za rogatkami. Jak wjedziemy do wioski, będę wskazywał ci drogę - powiedział, otwierając drzwi powozu i wstawiając dębowy kuferek. Podciągając się na rękach, wdrapał się na siedzenie. Odetchnął z ulgą, gdy powóz ruszył. Poradził sobie doskonale. Nikt nie może powiedzieć, że nie spisał się świetnie. Teraz może już iść do matki i oczekiwać od niej nagrody.

P r ę d z e j , Catherine. - Francois wynurzył się z cienia wnęki przy tylnych drzwiach domu usytuowanego naprzeciwko rezydencji Robespierre'a, podbiegł do wozu i po chwili wyplątał Ludwika Karola ze sterty prześcieradeł i koców.

- Nic mu się nie stało? - Catherine stanęła obok niego, z niepoko­ jem wpatrując się w nieruchome ciało chłopca. - Boże, jaki jest blady. Ludwik Karol otworzył oczy i głęboko zaczerpnął tchu. - Śmierdzi. Roześmiała się z ulgą, pomagając chłopcu usiąść. - Jesteśmy w bocznej uliczce. Oczywiście, że tu śmierdzi. - Te wszystkie brudne prześcieradła śmierdzą. - Ludwik Karol zmarszczył nos. - Już nigdy nie chcę jechać wozem z brudną bielizną, Catherine. - Już nigdy - zgodziła się i przytuliła go mocno. - Dwie ulice dalej czeka na nas powóz. - Pomogła mu zejść z wozu. - Dasz radę iść? - Oczywiście. Żałuj, że cię tu nie było. Zobaczyłabyś, jak świetnie dałem sobie radę. To było jak w jednym z przedstawień teatralnych u maman. - Ludwik Karol podniósł ręce do gardła i wydał z siebie ochrypły skrzek. - Pamiętałem wszystko, co mi kazałaś zrobić. Tak dobrze grałem, że obywatelka Simon myślała, że naprawdę coś mi się stało. Szkoda, że tego nie widziałaś. - O, nie. Byłam już wystarczająco przerażona tym, że wiedzia­ łam. - Otuliła ramiona chłopca przyniesioną peleryną. - Wspaniale poradziłeś sobie bez naszej pomocy, Ludwiku Karolu. - Ten napój był bardzo niesmaczny. - Chłopiec skrzywił się. - Co to było? - Oliwa i piołun. Jean Marc skosztował tego nieco wcześniej i w pełni zgadza się z tobą. - François włożył dziecku na głowę trójgraniasty kapelusz. - Pochyl głowę, to kapelusz zasłoni ci twarz. Ludwik Karol starał się dotrzymać im kroku. - Widziałam, jak Duprée wsiadał do powozu. Pojechał do Clairemont, tak jak przypuszczałam - rzekła Nana, która dołączyła do nich, gdy doszli do końca uliczki. Z niepokojem wpatrzyła się w twarz Ludwika Karola. - Wygląda całkiem nieźle. - Ludwiku Karolu, to jest Nana Sarpelier - oznajmił François. Masz wobec niej dług wdzięczności. To ona zastąpiła oliwą truciznę,

którą Duprée chciał ci podać w napoju, i sprawiła, że nieświadomie nam pomógł. - Merci, madame - podziękował z powagą Ludwik Karol. Chociaż wolałbym, żeby pani dodała do oliwy miodu, a nie piołunu. Nana roześmiała się. - Pomyślałam, że lepiej, by mikstura miała gorzki smak, na wypadek gdyby Duprée powziął jakieś podejrzenia. Nie ma za co dziękować, Wasza Wysokość. Z przyjemnością pomogłam. - Twarz Nany stężała. - Wszystko, co może zaszkodzić tej kanalii, jest dla mnie przyjemnością. Francois spojrzał Nanie w oczy. - Powiedziałaś to z niezwykłą gwałtownością. Zastanawiam się, czy byłaś z nami zupełnie szczera, mówiąc, że z łatwością radziłaś sobie z Dupréem przez te tygodnie. Nana uśmiechnęła się z przymusem. - Powiedziałam ci, że nie zrobił mi nic złego. Po prostu nie cierpię tej kanalii. - Nałożyła kaptur na głowę, by zakryć twarz. A teraz zabierzcie chłopca do monsieur Radona, ja mam jeszcze coś do załatwienia. - Spotkasz się z nami u monsieur Radona? - zapytała Catherine, biorąc Ludwika Karola za rękę. - Jeżeli mi się uda. Jeśli nie przyjdę, to spotkamy się jutro w Café du Chat. Francois pokręcił głową. - Masz być u monsieur Radona przed północą, Nana. - Dobrze, dobrze. Odprowadzała ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli za rogiem, a potem pośpieszyła pod dom Robespierre'a. Celowo rozczochrała włosy, po czym obydwiema pięściami zaczęła walić w drzwi. - Proszę otworzyć! - krzyknęła szaleńczo. - Obywatelu Robes­ pierre! Musi mnie pan słyszeć! Drzwi otworzyły się gwałtownie i spojrzały na nią zimne zielone oczy. - Co to ma znaczyć? Nie można nawet spokojnie zjeść kolacji?

- Obywatel Robespierre? - Nana wpatrywała się w niego rozpacz­ liwym wzrokiem. - Dzięki Bogu, że was znalazłam. Cały Paryż was zna, obywatelu, ale nikt nie wie, gdzie mieszkacie. Odsyłano mnie z miejsca na miejsce, omal nie oszalałam. Robespierre rozprostował swą niewysoką postać jak nastroszony jeżozwierz. - Są powody, dla których nie powinienem być niepokojony przez wszystkich razem i każdego z osobna. Jeśli krewny został skazany na gilotynę, to znaczy, że był winny. Trybunał zawsze wydaje sprawied­ liwe wyroki. - Wiem. To dlatego do was przyszłam. Wielbię cnotę i sprawied­ liwość i nie mogłabym znieść, że staniecie się ofiarą. - Spojrzała mu w oczy. - Nazywam się Nana Sarpelier i przyszłam was powiadomić o straszliwym spisku, który zagraża nie tylko Republice, ale i wam osobiście. Musicie mnie wysłuchać. Robespierre przez chwilę patrzył bez słowa, po czym odsunął się od drzwi. - Wejdź, obywatelko.

20:10 Anne Dupree wyjęła z kuferka złotego Pegaza i postawiła go na stole. - Bardzo dobrze się spisałeś, Raoul. - Cofnęła się o krok, przechyliła głowę na bok i przyglądała się statuetce szacującym wzrokiem. - Jest wspaniały. Dupree sączył wino, rozkoszując się jej radością. - Ale nie pasuje do tego pokoju. Jego miejsce jest w eleganckim salonie. - Myślałem, że za kilka dni wyjedziemy do Wiednia i zabierzemy go do hrabiego Prowansji. Pokręciła głową. - Będzie rościł sobie prawo do niego. Nie mam zamiaru mu go dać.

- Dobrze, w takim razie nie powiemy mu, że go mamy. - Mamy? - Ty go masz - sprostował pośpiesznie. - Jest twój, matko. Ponownie spojrzała na statuetkę i uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Tak, jest mój. - Ale pojedziesz ze mną do Wiednia? - zapytał błagalnie. - Hrabia będzie chciał mnie ufetować, a ja chciałbym dzielić moje zaszczyty z tobą. Teraz, kiedy chłopiec nie żyje, hrabia jest następcą tronu. Mogłabyś lśnić na jego dworze. - Mogę mieć własny dwór w Paryżu. Nie potrzebuję łaski hrabiego Prowansji. - Dotknęła złotej filigranowej chmurki, z której Pegaz zdawał się zrywać do lotu. - Wszyscy będą chcieli przyjść do mojego salonu i zobaczyć Tańczącego na Wietrze. Będą walczyć o zaproszenia. Oczywiście, trzeba będzie znaleźć sposób, by po­ skromić apetyty posłów Konwencji Narodowej, ale już ja go znajdę. Czuł, jak ogarnia go strach. - Dobrze, skoro nie chcesz jechać do Wiednia, zostaniemy tutaj. - Nie. - Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. - Ja tu zostanę, ale ty pojedziesz do Wiednia. Pozbywała się go. Jej nieubłagany wzrok oznaczał dlań urzeczywis­ tnienie najgorszych koszmarów sennych. Dobrą chwilę nie potrafił wydobyć słowa, przejęty rozpaczą. - Proszę - wyjąkał. - Wiesz, że nie mogę tam pojechać bez ciebie. Chcę być z tobą, matko. Już zawsze. - Spójrz na siebie. Będę miała z tobą same kłopoty i żadnego pożytku. - Nie. - Padł na kolana, niemal nie czując bólu, który przeszył mu nogę. - Wiedeń jest zbyt daleko. Wiesz, że nie zniósłbym rozłąki. Błagam, byś ponownie rozważyła swoją decyzję. Matka odwróciła się. - Spodziewam się, że do rana wyjedziesz. - Zatrzymała się przy sklepionym przejściu prowadzącym na schody. - Żegnaj, Raoul. Podniósł się z trudem. Nie miał szans, by ją przekonać. Odprawiła go i tym razem z pewnością nie pozwoli mu wrócić.

- Matko! - Zabrzmiało to jak skowyt. Odwróciła się przez ramię, gniewnie zmarszczywszy czoło. - Nie bądź nieposłuszny, Raoul. Wiesz, co się dzieje, kiedy jesteś... Frontowe drzwi otworzyły się z impetem. - Obywatel Duprée? - Do westybulu wkroczył oficer w mundurze Gwardii Narodowej, w asyście czterech żołnierzy. - Masz pójść z nami. Jesteś aresztowany. - Z czyjego rozkazu? - Duprée tępo wpatrywał się w twarz oficera, niemal nie rozumiejąc jego słów. Odprawiła mnie. - Jakim prawem nachodzicie mnie w moim domu? - zapytała lodowatym tonem Anne Duprée. - Niezależnie od tego, co zrobił mój syn, jestem lojalną obywatelką Republiki. - O tym zadecyduje obywatel Robespierre. Czeka na was w po­ wozie. Nigdy już nie pozwoli mi zbliżyć się do siebie. - Ja nie mam zamiaru tam iść - oświadczyła Anne Duprée. Raoul, powiedz mu, że nie wolno mu zmuszać mnie do... Lecz Duprée był już w drzwiach, wyprowadzany przez dwóch żołnierzy. Niechętnie poszła za nim w stronę powozu. Lodowata wściekłość zmroziła delikatne rysy Robespierre'a w stra­ szną maskę. Wyszedł z powozu. - Jestem sprawiedliwym człowiekiem. Ze względu na twoją służbę Republice dam ci szansę obrony, zanim wydam wyrok. Jesteś Raoul Duprée, były agent Marata? - Tak - odparł głucho Duprée. Nigdy jej już nie zobaczę. - I spiskowałeś, żeby uwolnić Ludwika Karola Kapeta i okryć mnie niesławą? - Uwolnić? Nie, ja go zabiłem. - Kłamstwo. Wiemy, że wywiozłeś go z miasta i jest teraz w drodze do Hawru. - Robespierre wyjął z kieszeni znaną kartkę papieru. - Może zaprzeczysz, że dałeś ten dokument z moim sfałszowanym podpisem obywatelce Simon, by przekazała ci chłopca pod opiekę?

- Zabiłem go. Jest w wozie z brudną bielizną w uliczce za twoim domem. - Twoja dziwka powiedziała mi, w jaki sposób udało ci się wywieźć chłopca z Tempie, ale w wozie nie znaleziono żadnego ciała. - Robespierre zacisnął palce na dokumencie. - Gdzie jest chłopiec? - Nie żyje. - Chcesz mnie zniszczyć, próbując oskarżyć mnie o współpracę z rojalistami, którzy chcieli uwolnić chłopca, ale to ci się nie uda coraz bardziej podniesionym głosem mówił Robespierre. - Słyszysz? To ci się nie uda! - Wskazał ciągnięty przez konia wóz, z turkotem wyłaniający się z mgły. - Ten wóz zawiezie cię na gilotynę. Czemu nic nie mówisz? Myślisz, że mam niewystarczającą władzę, żeby odmówić ci prawa do procesu przed Trybunałem? Czemu Robespierre tak krzyczy? Czyżby nie wiedział, że to wszystko nie ma już znaczenia? - Nie, wiem, że masz władzę. - Każę ci obciąć głowę i wrzucić cię do zbiorowej mogiły z innymi zdrajcami, którzy szukali sposobu, by mnie zniszczyć. - Obywatelu Robespierre, czy mogę wrócić do domu? - zapytała uprzejmie Anne Dupree. - Wieczór jest chłodny, a te sprawy mnie zupełnie nie dotyczą. Jestem tylko matką Raoula. Mało go widywałam przez ostatnie lata i dopiero dziś przyjechał do mnie, prosząc, żebym go ukryła. Oczywiście miałam zamiar mu odmówić, kiedy ten żołnierz... - Jesteś jego matką? - przerwał Robespierre, przyglądając się jej spod zmrużonych powiek. - Prawda, dziwka Raoula wspomniała też o tobie. Wydaje mi się dziwne, że dopuściwszy się zdrady stanu przyjechał do ciebie, skoro nie miałaś z tym nic wspólnego. - Powiedziałam ci, obywatelu, że chciał, żebym go ukryła. Pomimo jego wad, zawsze byłam kochającą matką. Śmierć. - To prawda, Dupree? Chrząknęła nerwowo.

- Powiedz mu prawdę, Raoul. Razem. Bała się. Musi ją obronić. Ma obowiązek służyć jej, chronić ją. Nagle doznał olśnienia. Matka szła w jego stronę. - Czemu się nie odzywasz? Powiedz obywatelowi Robespierre, że jestem niewinna. Jak mogłem tego wcześniej nie zrozumieć? - zastanawiał się Dupree. Przez lata stale mu to powtarzała. Klęczała u jego stóp i mówiła mu, czego chce, czego chcą oboje. I teraz, nareszcie, mógł jej to zapewnić. - Nie mogę mu tego powiedzieć, matko. To nieprawda. Oczy wyszły jej z orbit. - Raoul! Dupree zwrócił się w stronę matki i uśmiechnął się czule. - Wszystko będzie dobrze, matko. Nie bój się. Nie widzisz? Pamiętaj, o co mnie błagałaś. - Jego głos przybrał nagle afektowany, wysoki ton. - „Obiecaj mi, że zawsze będziemy razem, Raoul." Zawsze mnie o to prosiłaś. Teraz to ma szansę się spełnić. Teraz będziemy razem. Zawsze. Prawie nie docierało do niego, jak krzyczała, gdy żołnierze poprowadzili ich ku wozowi, stojącemu za powozem Robespierre'a. Biedna matka. Jeszcze nie rozumiała, ale wkrótce zrozumie. Z uśmiechem na ustach wsiadł do wozu i czekał, aż przyprowadzą ją do niego.

22:47 Nana odwróciła się od gilotyny i szybko przeszła obok nielicznych gapiów zgromadzonych na Place de la Révolution. Ponieważ od kilku miesięcy gilotyna pracowała dniem i nocą, egzekucje spowszed­ niały i przestały przyciągać tłumy. O ile ofiara nie była sławna albo bardzo wysoko urodzona, egzekucji nie przyglądał się prawie nikt z wyjątkiem małej grupki zboczeńców i fanatyków.

Szczelnie otulając się peleryną, szybko szła ulicą, zostawiając za sobą we mgle gilotynę i kilkoro jej entuzjastów. Chciała być świadkiem stracenia Dupreego, by uwolnić się od ohydy, którą wniósł w jej życie. Lecz strach i szpetota wydawały się wciąż trawić jej duszę... a to, co przed chwilą widziała, jedynie spotęgowało przygnębienie. Miała wrażenie, że nigdy nie uda jej się zapomnieć radosnego, czułego uśmiechu Dupreego w chwili gilotynowania Anne Dupree.

23:55 Co z Dupreem? - zapytał Francois, gdy Nana przestąpiła próg domu monsieur Radona na prawym brzegu Sekwany. - Zgilotynowany - odparła krótko. - Jesteś pewna? - Byłam przy egzekucji. Musiałam się upewnić. - Nana zwróciła się w stronę chłopca siedzącego na sofie obok Catherine. - Jesteś gotowy do podróży, Ludwiku Karolu? - Tak, to bardzo ciekawe. - Oczy dziecka błyszczały pod­ nieceniem. Oparł głowę o ramię Catherine. - Catherine mówi, że mam pojechać do Ameryki, ale nie wie, czy w Charleston wciąż są dzikusy. - Nawet jeśli już nie ma, jestem pewna, że Juliette potrafi znaleźć coś równie interesującego do zobaczenia. Może nawet uda się na poszukiwanie dzikusów, by ich namalować. - Catherine uśmiechnęła się łagodnie. - Będzie ci tam dobrze, Ludwiku Karolu. - Żałuję, że nie pojedziesz ze mną - wyszeptał. - Będę za tobą tęsknił, Catherine. - Może któregoś dnia będziesz mógł tu wrócić. - Catherine pocałowała go w czoło. - A może to my odwiedzimy cię w Char­ leston. - A nie możecie jechać teraz? - Jest tu jeszcze wielu ludzi, którym Francois musi pomóc. Nasze

miejsce jest tutaj, Ludwiku Karolu. - Catherine nagle żal się zrobiło chłopca. Zaledwie zdołał się do kogoś przywiązać, musiał przeżywać rozłąkę. - Wierz mi, na pewno pokochasz Juliette i Jeana Marca. Ludwik Karol milczał dobrą chwilę. - Chciałem zobaczyć się z Michelem. - Któregoś dnia zobaczysz się z nim. - Catherine zastanowiła się. - Możesz do niego napisać. Michel będzie szczęśliwy, że dostaje listy zza oceanu. - Odpisze mi? - Na pewno. Ale będziesz musiał bardzo uważać na słowa. - Jestem do tego przyzwyczajony. - Twarz Ludwika Karola rozjaśniła się. - Listy... W drzwiach stanął Jean Marc i zwrócił się natychmiast do Etcheleta. - Wszystko w porządku? Francois skinął głową w kierunku chłopca. - Tak. Jean Marc uśmiechnął się do Ludwika Karola. - Nazywam się Jean Marc Andreas. Miło mi cię poznać. - Monsieur Andreas. - Ludwik Karol dwornie pochylił głowę. To bardzo szlachetnie z pańskiej strony, że mi pan pomaga. Jean Marc uniósł brwi, zdumiony takim przestrzeganiem form przez dziecko, i zwrócił się do Nany, a rozbawienie ustąpiło miejsca powadze. - Duprée nie chwalił ci się nigdy, co zamierzał zrobić z Juliette? Osłupiała. - Oczywiście, że nie. Myślisz, że pozwoliłabym jej wpaść w pułapkę? Co ty... - Zaczekaj. - Jean Marc uniósł rękę. - Wcale cię nie oskarżam. Spisałaś się doskonale. Po prostu nie spodziewaliśmy się, że uderzy już dzisiaj. Myśleliśmy, że poczeka do rozegrania sprawy w Tempie. Zastanawiał się chwilę. - Juliette jest przed domem, żegna się z Robertem i Marie. Pojadą wozem z częścią naszych rzeczy do Vasaro. Myślę, że powinnaś jechać z nimi. - Co? - Oczy Nany rozszerzyły się ze zdumienia. - Nigdzie nie jadę. W żadnym wypadku. Nie chcę wyjeżdżać z Paryża.

- W Paryżu nie możesz się teraz czuć bezpieczna - wtrącił cicho Francois. - Robespierre wpadnie w szał, gdy nie znajdzie chłopca w Hawrze. Dzisiaj pozwolił ci odejść, ale jutro może wywlec z łóżek wszystkich, którzy jego zdaniem brali udział w ucieczce chłopca. Jestem pewny, że wysłał już ludzi do Tempie po Pirarda, a żołnierz Gwardii Narodowej czeka na ciebie w Café du Chat. - Świetnie, w takim razie zabiorą stamtąd tego łajdaka Raymonda. Ostatnio nie mogłam już na niego patrzeć. - Nana jęknęła. - Dieu, nienawidzę wsi. Nie mogłabym pojechać do Marsylii? To, co prawda, nie Paryż, ale przynajmniej są tam ludzie. - To tylko czasowe rozwiązanie - odezwała się Catherine. I zapewniam cię, że polubisz Vasaro bardziej, niż ci się teraz wydaje. Kiedy zrobi się tu na tyle bezpiecznie, że będziesz mogła wrócić, natychmiast po ciebie poślemy. Nana zawahała się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami. - No dobrze. Niech będzie. - Odwróciła się i wyszła z domu. - Nie opierała się tak, jak się spodziewaliśmy. - Francois zmarszczył czoło. - I nie wygląda najlepiej. - A jak ma wyglądać? Wzięła na siebie główny ciężar w tej sprawie i na niej skrupiła się złość Dupréego - zauważył Jean Marc. Francois skinął głową. - Ale mówiła, że nie zrobił jej nic złego. - Nie powinniśmy jej byli wierzyć - stwierdziła Catherine. Nana zrobiła dla nich tak wiele. Francois powiedział jej, że Nana, podejrzewając Raymonda Jordaneau o to, że jest zdrajcą, nawiązała bezpośredni kontakt z hrabią Prowansji, by sprawdzić, czy jej podejrzenia są słuszne. Kiedy na scenie pojawił się Duprée, zapropono­ wała, że to ona wykorzysta przeciw niemu jego własny plan. I to jej się udało. Lecz nigdy nie dowiedzą się, jaką zapłaciła za to cenę. - Duprée skrzywdził nas wszystkich. Dlaczego dla niej miałby zrobić wyjątek? - Duprée nie żyje, Jeanie Marcu - oznajmił Francois. - Nana była przy jego straceniu. - Chwała Bogu. - Jean Marc zacisnął wargi. - Kiedy zobaczyłem Juliette w tej szafie, chciałem go pokroić na kawałki.

- Wiesz, że zaprzepaściłbyś wszystko. Bez pomocy Dupréego trudno byłoby nam wydobyć chłopca z Tempie - rzekł Francois. Nana posłała do hrabiego Prowansji wiadomość, że chłopiec nie żyje. Najemni mordercy hrabiego nie będą go poszukiwać. Robespierre też nie będzie mógł prowadzić jawnych poszukiwań, bo nie jest pewny, czy nie istnieją jakiś inne dowody sugerujące jego udział w uwolnieniu Ludwika Karola. To był plan najlepszy z możliwych i dobrze, że udawałeś zmarłego, dopóki Duprée nie wyszedł z mieszkania. - Łatwo ci to teraz mówić. - Juliette weszła do pokoju i smutno uśmiechnęła się do Jeana Marca. - Udało mu się śmiertelnie mnie przerazić. Skąd mogłam być pewna, że Duprée użył tego samego środka, który sporządziła Nana? Byłeś stanowczo zbyt przekonywa­ jący, Jeanie Marcu. - Zwróciła się do Ludwika Karola. - Jak się masz? Jestem Juliette. - Dobry wieczór. - Ludwik Karol przytulił się do Catherine. Podobno znała pani moją maman. - Znałam ją bardzo dobrze. - Juliette uśmiechnęła się. - I ciebie też. Będąc małym dzieckiem bardzo mnie lubiłeś. Oczywiście byłeś wtedy jeszcze za mały, żeby mieć dobry gust, ale wydaje mi się, że od tego czasu zdążyłam zmienić się na lepsze. Czy Catherine mówiła ci, jak mamy zamiar wydostać się z Paryża? - Tak. - Jego twarz rozbłysła ożywieniem. - To wspaniały pomysł. - Też tak uważam. Przekonasz się, że Jean Marc zawsze jest bardzo pomysłowy. - Zwróciła się do niego: - Idź z nim do ogrodu i mu pokaż. Jean Marc pytająco popatrzył na chłopca. Ludwik Karol oderwał się od Catherine. - Bardzo chciałbym zobaczyć. - Ja też z wami pójdę - rzekł Francois. - Już czas zapalać ogień. Catherine przytaknęła, nie odrywając wzroku od Juliette. Chwilę później dwaj mężczyźni i chłopiec pośpiesznie wyszli tylnymi drzwiami. W pokoju zapanowała cisza. Catherine i Juliette w milczeniu patrzyły na siebie.

- Jean Marc mówi, że bardzo długo może tu nie być na tyle bezpiecznie, żebyśmy mogli wrócić - odezwała się w końcu Juliette. Żałuję, że nie jedziesz z nami. Catherine pokręciła głową. - Wiesz, że to niemożliwe. - Wiem. - Juliette zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Francois chce zbawić Francję. Nie wiem już, czemu zachęcałam cię, żebyś przekonała się do tego wzoru cnót. Dużo trudniej jest żyć z ideałem niż z takim rozpustnikiem jak Philippe. Catherine roześmiała się. - Francois wcale nie jest wzorem cnót. - W takim razie jaki on jest? - Wesoły, silny - powiedziała miękko Catherine. - Łagodny. Juliette odwróciła wzrok. - Kiedy wrócicie do Vasaro? - Kiedy nie będziemy już musieli nikogo ratować. Kiedy za­ służymy na nasz ogród. - Zmieniam zdanie. To ty stałaś się wzorem cnót. - Juliette podeszła do przyjaciółki. - Już wiem, czemu nie powinnam się z wami rozstawać. Ty i Francois pewnie zostaniecie męczennikami. - Zrobiła pocieszną minę. - Albo okropnie nadętymi zarozumialcami. Tak czy owak, powinniście mieć mnie pod ręką, żebym sprowadzała was na ziemię. Catherine wstała. - Juliette, przestań paplać i pozwól powiedzieć sobie, jak bardzo będzie mi ciebie brakowało. - Zawsze byłaś zbyt sentymentalna. Nie mam zamiaru urządzać łzawego pożegnania. Ocean może nas rozdzielić, ale nie zniszczy naszej przyjaźni. Jestem pewna, że zobaczymy się... - Juliette z całej siły uścisnęła nagle Catherine, a kiedy ponownie się odezwała, jej głos był zduszony łzami. - Wezwij mnie, jeśli będziesz mnie potrzebować. W każdej chwili przyjadę do ciebie. - A ja zawsze przyjadę do ciebie. - Catherine poczuła bolesny ucisk w gardle. Mocno objęła przyjaciółkę. Spędziły razem tyle lat, przeżyły tyle wspólnych łez i radości. - Jedź z Bogiem.

Juliette roześmiała się drżącym głosem. - Jean Marc zupełnie nie ma w sobie nic boskiego, ale mam nadzieję, że le bon Dieu będzie z nami. I z wami, Catherine. Au revoir. - Odwróciła się, szybko przeszła przez pokój i wyszła tylnymi drzwiami do ogrodu.

K i e d y Juliette przyszła do ogrodu, pod rusztem w piecyku buzował ogień, a ogrzane powietrze pomału zaczynało wypełniać ogromną czarną powłokę balonu. Natychmiast zbliżył się do niej Jean Marc. - Musimy już wyruszać. - Wpatrywał się w jej napiętą twarz. To nie musi być na zawsze, Juliette. - Ale może. - Uśmiechnęła się niepewnie, a wargi jej drżały. Podała mu rękę. - Skąd możemy wiedzieć, co nas czeka? Musimy jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę. Gdzie jest Ludwik Karol? - Siedzi w koszu na beli słomy. - Uśmiechnął się. - Nie może już doczekać się startu. - W takim razie nie będziemy go dłużej trzymać w tym nastroju oczekiwania. Muszę pożegnać się z Francois. Gdzie... o, widzę go. Stał po drugiej stronie kosza, czekając, kiedy będzie mógł uwolnić liny. Juliette podeszła do niego i rzuciła mu się w ramiona. - Au revoir. - Po chwili mruknęła gniewnie: - Nie możesz pozwolić, żeby Catherine albo tobie ścięto głowę. Rozumiesz? - Rozumiem. - Uroczyście pocałował ją w czoło. - Zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby cię nie zawieść. Cofnęła się. - I musisz jeszcze coś dla mnie zrobić. Jean Marc został zmuszony do oddania Dupreemu Tańczącego na Wietrze, by ratować moje życie, i nie mieliśmy czasu, żeby zabrać go z domu jego matki. Nie chcę cię narażać, ale ta statuetka ma dla Jeana Marca ogromną wartość. - Znajdę sposób odzyskania jej dla niego - zapewnił Francois. Chociaż to może trochę potrwać.

Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Merci. Odwróciła się i podeszła do wiklinowego kosza, w którym stał już Ludwik Karol. Oczy błyszczały mu z podniecenia. - Zaraz odlatujemy, Ludwiku Karolu. Czy Jean Marc mówił ci, co mamy zamiar zrobić? On zlecił budowę balonu monsieur Radonowi, który był uczniem jednego z braci Montgolfier. To jest taki sam balon, jaki widziałam w Wersalu jako mała dziewczynka. Jest czarny, żeby nie było go widać na nocnym niebie, i wzbijemy się nim w powietrze... - I przelecimy nad rogatkami - odezwał się Ludwik Karol. A kiedy bezpiecznie wydostaniemy się poza granice miasta, wylądu­ jemy, a Jean Marc zamówił już powóz z rączymi końmi, który szybko zawiezie nas nad morze. - Zmarszczył czoło. - Ale co będzie, jeśli wylądujemy nie tam, gdzie trzeba? - Mamy latarnie i zapalimy je, kiedy miniemy posterunki straży. Stangret zobaczy światło i będzie jechał, śledząc nasz lot, aż do miejsca, w którym wylądujemy - powiedział Jean Marc, przystając obok. - Nasz statek już czeka w Dieppe, a ludzie Robespierre'a szukają nas w Hawrze, który jest odległy od Dieppe o ponad sto mil. Więc zanim przyjdzie im do głowy, że może jesteśmy w innym porcie, będziemy już daleko na morzu. - A czy ogień, który porusza balon, nie będzie widziany z ziemi? zapytał Ludwik Karol. - Może być widziany - uśmiechnął się Jean Marc. - Ale jak często żołnierze na warcie wpatrują się w niebo o pierwszej w nocy? Jeśli nawet zobaczą ogień, pomyślą, że to spadająca gwiazda. - Spadająca gwiazda - powtórzył Ludwik Karol, wpatrując się w nocne niebo. - Będziemy spadającą gwiazdą. Juliette zauważyła, że z domu wyszła Catherine i skierowała się w ich stronę. Światło trzymanej latarni oświetliło jej twarz miękkim blaskiem, który sprawił, że przyjaciółka wyglądała tak młodo jak wtedy, gdy Juliette po raz pierwszy zobaczyła ją w gospodzie. Czując piekące łzy pod powiekami, szybko przeniosła wzrok na

Ludwika Karola. Dni spędzone w Wersalu i w klasztorze należały już do przeszłości, teraz obie muszą myśleć o dniu jutrzejszym. Jean Marc pomógł Juliette wsiąść do kosza, po czym wspiął się doń sam. - Uwolnij liny, Francois. - Dorzucił więcej słomy i drew do ognia pod rusztem i balon zakołysał się, szarpiąc liny. Gdy Jean Marc zwrócił się do Juliette, szeroki uśmiech rozjaśniał mu twarz: - Mgła zaczyna ustępować i wieje silny wiatr ze wschodu. Ktoś powiedział mi, że to dobry znak. - Ten ktoś musiał być bardzo inteligentny. - Juliette kurczowo ścisnęła dłoń Jeana Marca, gdy balon zaczął unosić się z ziemi. Widziała Francois i Catherine stojących razem i machających im na pożegnanie. Po chwili ich sylwetki rozmyły się, a potem zniknęły z pola widzenia, gdy balon wzleciał wysoko nad dachy Paryża. - To bardzo dobry znak.

26

Złoty Pegaz lśnił w świetle świec, emanując pięknem czystym i potężnym jak cnota. - Znaleźliście go w domu matki Dupreego? - Robespierre starał się ze wszystkich sił opanować ogarniające go podekscytowanie. Tańczący na Wietrze. To była ta słynna statuetka. Od dziecka słuchał opowieści o Tańczącym na Wietrze, a teraz miał go u siebie. Porucznik przytaknął. - Nie znaleźliśmy żadnych dokumentów dotyczących delfina. Spojrzał na statuetkę, którą postawił przed Robespierre'em na stole. - Ale to, że znajdowała się tam tak cenna statuetka, wydało mi się podejrzane, więc przyniosłem ją do was, obywatelu, zamiast zabrać ją do biura Konwencji Narodowej, co zazwyczaj robimy ze skonfis­ kowaną własnością. - Postąpiłeś słusznie. Nie ulega wątpliwości, że zdrajcy otrzymali ją w nagrodę za swoje wiarołomstwo. - Robespierre miał wielką chęć dotknąć statuetki, lecz powstrzymał ten impuls. Porucznik najwyraźniej nie miał pojęcia o tym, jak cenny był przyniesiony przezeń skarb. I w żadnym wypadku nie może się tego dowiedzieć. - Oczywiście fakt znalezienia statuetki musi również pozostać tajemnicą, tak jak i wszyst­ ko, co działo się dzisiejszej nocy. Wymaga tego bezpieczeństwo Republiki. - Oczywiście, obywatelu Robespierre. - Porucznik zawahał się. -

I mamy nie mówić członkom Konwencji, że dziecko wykradziono z Tempie? - Nie! - gwałtownie zareagował Robespierre. Musiał się opanować, by dokończyć spokojniejszym tonem: - Nie mam wątpliwości, że wkrótce schwytamy chłopca, a wiadomość, że cała Gwardia Narodowa nie potrafiła upilnować syna Kapetów, naraziłaby na szwank dobre imię Republiki. Porucznik zafrasował się. - Ale wszyscy wiedzą, że nie ma go już w Tempie. - Byli tam już moi wysłannicy, który rzekomo mieli przejąć opiekę nad chłopcem i odebrać go od Simonów. Wydamy oświad­ czenie, że chłopiec przebywa teraz w odosobnieniu i nikt nie może się z nim widzieć. - A czy Simonowie... - Myślisz, że nie będą mi posłuszni? Porucznik z trudem powstrzymał drżenie, napotkawszy lodowaty wzrok Robespierre'a. - Jestem pewien, że was posłuchają. - Zaczął wycofywać się ku drzwiom. - Jeśli pozwolicie, pójdę sprawdzić, czy nie ma jakichś doniesień z Hawru od moich ludzi. - Jesteś wolny. - Robespierre dał mu znak ręką, przenosząc wzrok na statuetkę. - Tylko pamiętaj, że nikt nie może o tym wiedzieć pod karą śmierci. - Możecie mi zaufać, obywatelu. - Porucznik skłonił głowę, odwrócił się na pięcie i pośpiesznie opuścił pokój. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Robespierre drżącą ręką dotknął Tańczącego na Wietrze, symbolu władzy, będącej gwarantem cnoty. Przez wszystkie lata działalności politycznej starał się nauczyć tych ignorantów, że misja Francji wymaga wielkiej cnoty, której podporą jest terror. Teraz wyglądało na to, że Istota Najwyższa, raczywszy spojrzeć na ten świat, zobaczyła to światło, które dał swemu otoczeniu, i wynagrodziła go tym wspaniałym darem. Lecz znajdą się i tacy, którzy nie zrozumieją, że jedynie ja mogę być prawowitym strażnikiem cnoty ucieleśnionej w statuetce, pomyślał

z niepokojem. Gotowi są nazwać to okradaniem Republiki. Ta myśl przejęła go zgrozą. On, Maksymilian Robespierre, złodziejem? On, człowiek, który posłał tysiące zdrajców na gilotynę, by ochronić cnotę Republiki? To utwierdziło go tylko w przekonaniu, że mądrze zrobił, nie pozwalając, by ten symbol trafił do rąk ludzi, którzy nie wiedzieliby nawet, co posiadają. Musi być jednak bardzo ostrożny i nie wolno mu dopuścić, by ktokolwiek wiedział, że Tańczący na Wietrze trafił pod jego opiekę. Ustawi statuetkę na postumencie w sypialni, tak że tylko on będzie mógł cieszyć się jej pięknem i czerpać inspirację do pracy w nad­ chodzących dniach. Dobrze zdawał sobie sprawę, że wrogów cnoty ucieszyłby każdy pretekst pozwalający im skrócić go o głowę.

W ó z toczył się powoli szpalerem drzew cytrynowych i limonowych w stronę bramy. Zwiesiwszy nogi z tyłu wozu, Nana uniosła głowę i rozejrzała się po polach złocistego janowca, który właśnie zaczynał kwitnąć. W zasięgu wzroku nie widać żadnych domów ani kawiarni, pomyślała ponuro. Jej uszu nie dobiegały dźwięki muzyki, nie było łodzi pływających po Sekwanie ani gwaru rozmów kupców. Był tylko wiatr, kwiaty i słońce. Czemu zgodziła się wyjechać z Paryża na to pustkowie? Tak naprawdę wiedziała jednak, dlaczego zgodziła się przyjechać do Vasaro. Nawet Paryż wydał jej się brudny i brzydki po przeżyciu kilku tygodni w mrocznym, nienormalnym świecie Dupréego. To miejsce było teraz dla niej tak samo dobre jak każde inne oprócz Paryża. Robert zatrzymał wóz przed drzwiami wejściowymi i spojrzał na nią z uśmiechem. - Widziałaś kiedyś tyle kwiatów, Nano? Wolałabym je widzieć na wozie z kwiatami na Pont Neuf, pomyślała. Lecz starszy człowiek wydawał się tak szczęśliwy, że zmusiła się do uśmiechu.

- Tak, rzeczywiście jest ich dużo. Marie zeskoczyła z wozu, jej szczupła sylwetka wprost tryskała energią. - Czemu tu siedzimy? Zmierzcha już, a musimy wyładować wóz, zanim zapadnie noc. Zobaczę, może znajdę tu kogoś do pomocy, Robercie. - Wstąpiła na schody i energicznie zapukała do drzwi. Nana została w wozie. Wystarczy, że się ruszy, kiedy zaczną rozpakowywanie obrazów i mebli, które Jean Marc wysłał do Vasaro na przechowanie. - Cześć. Jak się masz? Spojrzała na małego chłopca z ciemnymi kręconymi włosami i oczami tak niebieskimi jak Sekwana w słoneczny dzień. - To ty musisz być Nana. - Chłopiec uśmiechnął się, a ona doznała nagle dziwnego wrażenia, że mrok wewnątrz niej rozprasza się, jak rozjaśniony promieniami słońca. - Catherine przysłała mi wiadomość, że przyjedziesz. Mam na imię Michel.

L u d w i k Karol oraz Juliette i Jean Marc przybyli do Charleston 3 marca 1794 roku. 7 marca ojciec John Bardonet połączył ich świętym węzłem małżeńskim. Zamieszkali tymczasowo w przytulnym domu z czerwonej cegły na Delaney Street. 21 maja 1794 roku Juliette otrzymała pierwszy list od Catherine. Droga Juliette, Na początek dobre wiadomości. Nikt nie wie, że chłopcu udało się uciec. Robespierre zobowiązał do milczenia pracowników Tempie i powszechnie przypuszcza się, że dziecko przebywa gdzieś w odosob­ nieniu. Niestety, pozostałe wiadomości zasmucą cię. 5 kwietnia został stracony Danton. Francois był wstrząśnięty i powiedział, że zamilkł ostatni głos rozsądku we Francji. Wydaje się, że ma rację, ponieważ Paryż ogarnęło szaleństwo terroru pod rządami Robespierre'a.

Wyprowadziliśmy się z Tempie i przebywamy w ukryciu, bo każdy, kto w jakikolwiek sposób był powiązany z Dantonem, jest podejrzany. Wciąż działamy, ale jedynie Bóg wie, jak długo będziemy jeszcze mogli to robić. Nie możemy jednak wyjechać z Paryża do Vasaro, dopóki żyje Robespierre i trwa terror. Francois spróbuje zwrócić członków Konwencji przeciwko Robespierre'owi. Starał się ustalić dla Jeana Marca, gdzie może być teraz Tańczący na Wietrze, i doszły go słuchy, że najprawdopodobniej statuetka jest w rękach Robespier­ re'a, ale w Konwencji nic o tym nie wiedzą. Jeśli okaże się to prawdą, to szepnięcie paru słów wpływowym deputowanym powinno zmienić ich nastawienie do Robespierre'a. Nie powinnaś się niepokoić, jeśli nie będziesz miała wiadomości nawet przez dłuższy czas. Francois mówi, uważać, by żadna wiadomość nie wpadła w niepowołane razem odważyłam się napisać o wszystkim tak otwarcie, bo posłańca, któremu mogliśmy absolutnie zaufać.

ode mnie że musimy ręce. Tym znaleźliśmy

Ciągle o Tobie myślę i mam nadzieję, że wszyscy jesteście zdrowi i dobrze Wam się układa. Módlcie się za nas, tak jak my polecamy Was Bogu w naszych modlitwach. Zawsze Twoja, Catherine - Jeanie Marcu, tak się boję. - Juliette odłożyła list i jej oczy zaszły łzami. - Nie powinniśmy byli ich tam zostawiać. Czy jest coś, co możemy dla nich zrobić? Jean Marc objął ją i mocno przytulił. - Módl się za nich, ma petite. Módl się za nich.

N a s t ę p n y list nadszedł 3 września 1794 roku. Droga Juliette, Wybacz, że piszę tylko krótki list, lecz dopiero przyjechaliśmy i jestem tak zmęczona, że oczy mi się zamykają i ledwie trzymam

pióro. Obiecują, że niedługo opiszą wszystko ze szczegółami, ale ten list musi być wysłany jutro, bo wiem, że inaczej będziesz na mnie zła. Boże, tak bym chciała znów usłyszeć, jak mnie besztasz. Więc w skrócie tylko to, co najważniejsze: Robespierre został zgilotynowany 28 lipca. Skończył się okres dyktatury jakobinów i terroru. Spodziewam się dziecka. Wróciliśmy do Vasaro. Zawsze Twoja, Catherine - Jest piękny... - powiedziała z zachwytem Juliette. Okazała rezydencja z cegły z białymi kolumnami stała na wzgórzu kilkanaście mil na północ od Charleston. Ze wschodniej strony okna wychodziły na morze, a od zachodu - na ogromny pierwotny las. - Milę od domu jest mała przystań - oznajmił Jean Marc wskazując z okna powozu ścieżkę prowadzącą na brzeg. - Możesz mieć swoją własną łódkę, Ludwiku Karolu. - Dziękuję - odpowiedział uprzejmie Ludwik Karol. - Ale nie wiedziałbym, jak nią pływać. - Nauczę cię - zapewnił go Jean Marc. - A kiedy trochę dorośniesz, zabiorę cię na dłuższy rejs statkiem. - To bardzo uprzejme z pana strony. Juliette westchnęła, wymieniając spojrzenia z Jeanem Markiem ponad głową chłopca. W ciągu ponad siedmiu miesięcy zdołali uczynić niewielki postęp, by przełamać dystans, jaki utrzymywał wobec nich Ludwik Karol. Rozumiała, że chłopiec przeżył zbyt wiele tragedii i rozstań, by łatwo przywiązać się do nowych osób, ale jego rezerwa zbijała ich z tropu. Stangret zatrzymał konie i po chwili Jean Marc pomógł Juliette wysiąść z powozu i zestawił na ziemię Ludwika Karola. - Z tyłu za domem jest stajnia, a w niej dwanaście koni powiedział do chłopca. - I wcale bym się nie zdziwił, gdybyś znalazł tam jednego mniejszego, odpowiedniego dla ciebie.

- Naprawdę? - Twarz Ludwika Karola rozjaśniła się w uśmie­ chu. - Mogę iść je zobaczyć? Jean Marc skinął głową i Ludwik Karol pomknął przez trawnik w stronę stajni. - Nie widziałam, żeby tak się czymś ucieszył od czasu naszego lotu balonem. - Juliette zaczęła wstępować na drewniane stopnie prowadzą­ ce na obszerny ganek. - Martwię się o niego. Jest nadzwyczaj uprzejmy, ale cały czas się kontroluje. Na litość boską, co jeszcze możemy zrobić, Jeanie Marcu? Zauważyłeś, jak on się wzdryga, kiedy go dotykamy? - Chyba rozumiesz jego ostrożność. - Jean Marc otworzył drzwi wejściowe i przepuścił Juliette przodem; weszła do obszernej sieni. My też nie od razu obdarzyliśmy siebie zaufaniem. To musi trochę potrwać. - Zamknął drzwi i uśmiechnął się do niej. - A teraz przestań się już zamartwiać i okaż, że trochę ci się podoba nasz nowy dom. Nająłem stajennych, ale nie zatrudniłem służby. Pomyślałem, że sama będziesz chciała się tym zająć. - Przez chwilę milczał. W Charleston i na okolicznych plantacjach korzysta się z pracy niewolników, ale my nie będziemy ich trzymać. - Oczywiście, że nie. - Juliette spostrzegła coś błyszczącego na stoliku po drugiej stronie westybulu i skierowała się w tamtą stronę. Kryształowy łabędź. Pamiętam go z gabinetu twojego ojca na île du Lion. Przytaknął. - Meble z île du Lion zostały przewiezione statkiem do Charleston i złożone w magazynach w porcie. Kiedy w zeszłym tygodniu ukończono budowę domu, kazałem je przewieźć tutaj. Oczywiście, możesz poprzestawiać tu wszystko według swojego gustu, jeśli uznasz, że coś ci się nie podoba. - Gdzie są obrazy Tycjana i Fragonarda? - zapytała Juliette. Mam nadzieję, że znalazłeś dla nich odpowiednie miejsce. - Wiszą w bibliotece. Chcesz je teraz zobaczyć? Skinęła głową i z namysłem zmarszczyła czoło. Jean Marc wydawał się dziwnie napięty. - Co też mogłeś z nimi zrobić, Jeanie Marcu? Poprowadził ją w kierunku wysokich dwuskrzydłowych drzwi.

- Przekonaj się sama. Wolnym krokiem weszła do biblioteki i skinęła głową z uznaniem. - Tak, widzę, że powiesiłeś je w odpowiednim miejscu. - A może jeszcze coś ci się tu podoba? Rozejrzała się po pokoju. - Jest całkiem... - urwała zaskoczona. - Tańczący na Wietrze! Obok wysokich drzwi na białym marmurowym postumencie lśniła w słońcu wspaniała złota statuetka. - Ale jak ci się... - Juliette odwróciła się i zajrzała mu w twarz. Przecież zostawiliśmy Tańczącego na Wietrze we Francji. Matka Dupreego... - Kręciła głową oszołomiona. - Nie rozumiem. - Są dwie statuetki - powiedział cicho Jean Marc. - Prawdziwy Tańczący na Wietrze i kopia, którą zamówiłem u Desedera, starając się oszukać ojca. Niestety, ojciec natychmiast się zorientował, że dzieło Desedera była kopią, i pomyślałem, że w takim razie nie przedstawia już dla mnie żadnej wartości. - Wzruszył ramionami. Więc kazałem przetopić statuetkę i sprzedać klejnoty. - Ale nigdy do tego nie doszło. - Juliette spojrzała na statuetkę; burza myśli gorączkowo przelatywała jej przez głowę. - I kiedy wróciliśmy z Andory na Ile du Lion, zastąpiłeś prawdziwą statuetkę, którą wziąłeś z domu mojej matki, tą wykonaną przez Desedera, wciąż znajdującą się na wyspie. Potem kapitan zabrał prawdziwą statuetkę do Charleston, a ty jej kopię - do Paryża. Jean Marc uśmiechnął się. - I tak, i nie. - Co masz na myśli? Tak właśnie musiałeś zrobić. - Tak, rzeczywiście kazałem zawieźć prawdziwą statuetkę do Charleston, a dzieło Desedera zabrałem do Paryża. - Namyślał się przez chwilę. - Ale nie musiałem zamieniać statuetki, którą twoja matka zabrała królowej. Widzisz, Juliette, twoja matka nigdy nie miała Tańczącego na Wietrze. Wykradłem go z Galerii Zwierciadlanej w tysiąc siedemset osiemdziesiątym siódmym roku i zastąpiłem statuetką Desedera. Osłupiała.

- Co ty mówisz? - Nie chciałem tego robić. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. Oferowałem królowej wszystko, co miałem, byle tylko ją przekonać, by sprzedała mi statuetkę. - Pamiętam... - Juliette w oszołomieniu pokręciła głową. - Od­ mówiła ci. - Mój ojciec pragnął mieć Tańczącego na Wietrze. Umierał, a to było wielkie marzenie jego życia. Dla Marii Antoniny statuetka była tylko zabawką, czymś w rodzaju talizmanu przynoszącego jej szczęście stwierdził Jean Marc. - Zanim zdecydowałem się jechać do Wersalu, chodziłem zrozpaczony. Poprosiłem Desedera, żeby nie przetapiał statuetki. Wiedziałem, że muszę zdobyć Tańczącego na Wietrze, obojętnie w jaki sposób. - Zasmucił się. - Kiedy królowa odmówiła sprzedania mi statuetki, zrozumiałem, że pozostaje mi już tylko ją ukraść. Trzy dni później pojechałem do Wersalu i dokonałem zamiany. Żeby uspokoić sumienie, ofiarowałem królowi pożyczkę, a królowej dwa klejnoty. - Jego głos stał się raptem natarczywy. - Nie rozumiesz? Ona nie widziała różnicy. Statuetka stała w Wersalu przez dwa lata i nikt na dworze nie zorientował się, że to falsyfikat. - Przeniósł wzrok na Pegaza. - A mój ojciec dostał to, o czym marzył, sześć miesięcy przed śmiercią. Wcale nie żałuję tego, co zrobiłem. Dzisiaj zrobiłbym to samo. Powoli skinęła głową. Rozumiała, jak zdesperowany musiał być Jean Marc widząc, że jego ukochany ojciec umiera, a on nie potrafi dać mu tego, co przez całe życie pozostawało nieziszczalnym marzeniem. - Strasznie ryzykowałeś. Gdyby cię złapano, zabrano by ci cały majątek, a bardzo możliwe, że wtrącono by cię do więzienia i skazano na śmierć. - Kochałem go - odparł z prostotą. I to mówi człowiek przekonany o tym, że nie jest zdolny do marzeń, pomyślała Juliette. - Ale po co jechałeś do Andory po fałszywą statuetkę? Czemu chciałeś ją mieć? - Nie interesowała mnie statuetka Desedera - odparł. - Chciałem jedynie, żeby królowa wystawiła mi akt darowizny Tańczącego na

Wietrze. Przecież nigdy nie przyznałaby mi prawa do posiadania statuetki, gdyby wiedziała, że ją ukradłem. Musiałem zdobyć statuetkę, którą uważała za Tańczącego na Wietrze, żeby otrzymać odpowiednie dokumenty pozwalające mi zachować oryginał. Juliette roześmiała się bezradnie. - Wiesz, jesteś naprawdę niemożliwy. Przyprawiasz mnie o zawrót głowy. Tylko ty mogłeś się wplątać w takie skomplikowane manewry, żeby zdobyć to, czego pragnąłeś. - Niektóre cele są warte wielu starań i kłopotów. - Podszedł bliżej wpatrzony w jej oczy. - Na przykład ty, Juliette, i Tańczący na Wietrze. - Czemu mi o tym nie powiedziałeś? Martwiłam się, że musiałeś zostawić Tańczącego na Wietrze we Francji. - Chyba bałem ci się przyznać. Ukradłem statuetkę królowej, a ona była twoją przyjaciółką. - Ukradłeś ją z miłości, nie z chciwości - powiedziała łagodnie. I wiem, że starałeś się jej to wynagrodzić, jak tylko mogłeś. Nie mogę cię potępiać. - Nagle zmarszczyła czoło. - Ale poczekaj, jest jeszcze coś, co mnie niepokoi. Czy dlatego wysłałeś mnie do klasztoru, żebym się nie zorientowała, że statuetka jest fałszywa? Uśmiechnął się przekornie. - No cóż, Desedero ostrzegł mnie, że artysta potrafi dostrzec różnicę. - Z powagą, powoli pokręcił głową. - Nie, Juliette, po prostu już wtedy wiedziałem, że muszę znaleźć jakiś sposób, żeby zatrzymać cię w swoim życiu. Odwróciła się w stronę statuetki i oparłszy głowę na ramieniu Jeana Marca, z rozmarzeniem zapatrzyła się na Tańczącego na Wietrze. Wszystko prowadzi mnie do ciebie. Nagle przypomniała sobie słowa, które w uniesieniu wypowiedziała do niego. Nie mogła oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że odnoszą się one również do tej statuetki, która zbliżyła ich do siebie i nieuchronnie połączyła ze sobą ścieżki ich życia, a nawet przywiodła Jeana Marca na inny kontynent. - Wszystko dlatego, że jesteś rozsądny i wiedziałeś, że będę cię zawsze kochać i chro...

- Stajenny mówi, że muszę pana zapytać, czy mogę wybrać się na przejażdżkę na koniu. W drzwiach stał rozpromieniony Ludwik Karol. - Proszę, Jeanie Marcu, czy mogę... - Urwał, widząc statuetkę. Co to jest? - Powoli przeszedł przez bibliotekę i zatrzymał się przed piedestałem. - Widziałem go już. Znam go. Juliette i Jean Marc podeszli do chłopca i stanęli po jego obu stronach. - On nazywa się Tańczący na Wietrze i należał do twojej mamy. Juliette uważnie obserwowała twarz chłopca. - Prawda, że jest piękny? Ludwik Karol przytaknął i w nabożnym skupieniu wpatrywał się w błyszczące szmaragdowe oczy Tańczącego na Wietrze. - Pamiętam, ta statuetka była w Wersalu. Ale teraz on jest ładniejszy. Ludwik Karol był za mały, by pamiętać prawdziwą statuetkę, mógł znać tylko imitację wykonaną przez Desedera, zrozumiała Juliette. - Jesteś teraz starszy i odbierasz go inaczej. - Tak. - Chłopiec nie odrywał wzroku od statuetki. - Mogę tu co dzień przychodzić i na niego patrzeć? - Oczywiście, kiedy tylko będziesz miał na to ochotę - odparł Jean Marc. - Tak, bardzo proszę - wyszeptał Ludwik Karol. - To należało do maman. Nie mam nic innego, co do niej należało. Muszę codziennie patrzeć na tę statuetkę i pamiętać... Rozumiecie? Juliette poczuła łzy pod powiekami, przypomniawszy sobie, co mówiła jej Catherine o rozpaczy chłopca na wieść o sposobie pogrzebania matki. Kolejna nić łącząca ich z Tańczącym na Wietrze. - Tak, rozumiemy, Ludwiku Karolu. Długo stali we troje, wpatrzeni w Tańczącego na Wietrze, i zasłuchani we wspomnienia... A potem powoli, ostrożnie, nie odrywając wzroku od szmarag­ dowych oczu Tańczącego na Wietrze, Ludwik Karol ujął kolejno dłonie Juliette i Jeana Marca.

Słowo od autorki

W s z y s t k i e okoliczności dotyczące osoby Marii Antoniny, jej życia w Wersalu i uwięzienia w Tempie, są na tyle zgodne z faktami, na ile pozwoliły przeprowadzone przeze mnie badania. Jeśli idzie o jej charakter, w dużej części musiałam się posłużyć wyobraźnią, a pożywką dla niej była bogata, często pełna sprzeczności literatura na temat postaci tej tragicznej królowej. W epoce wielkich przywód­ ców, będących bożyszczami tłumów, wydawała się zupełnie przecięt­ na. Chociaż niezbyt starannie wykształcona, w młodości niewątpliwie samolubna i kapryśna, dała się też poznać jako osoba uczuciowa i wielkoduszna, bardzo dobra matka, a wreszcie kobieta zachowująca dzielność w obliczu nieszczęścia i śmierci. Błyskotliwość Dantona i jego umiłowanie ziemskich uciech są dobrze udokumentowane i stanowią ostry kontrast dla zaciekłego fanatyzmu niektórych innych przywódców rewolucji. Wielu histo­ ryków przypuszcza, że gdyby nie to, iż zmęczyło go panujące wokół szaleństwo i w najważniejszym momencie odsunął się od aktywności politycznej, mógłby przeprowadzić kraj przez okres zamętu i oszczę­ dzić Francji najgorszych zbrodni terroru pod rządami Robespierre'a. Hrabia Prowansji uznał się za króla Francji na wieść o śmierci Ludwika XVII i później, po restauracji Burbonów, rzeczywiście zasiadł na tronie. Nie ma dowodów na to, by miał bezpośrednio coś wspólnego ze śmiercią rodziny królewskiej, ale powszechnie znano

jego ambicję, chorobliwą zazdrość i skłonność do intryg przy równoczesnej niechęci do brata - króla. Czy Ludwik Karol uciekł z więzienia w Tempie? Opinie na ten temat są podzielone. Według dokumentów dziecko nazwane przez rząd Ludwikiem XVII zmarło w Tempie 8 czerwca 1795 roku. Wątpliwości nie dotyczą samej śmierci dziecka, lecz tego, czy rzeczywiście było Ludwikiem XVII. W owym czasie krążyły plotki, jakoby miała miejsce ucieczka i podmiana, a w późniejszych latach objawiło się co najmniej czterdziestu rzekomych Ludwików XVII. Ich relacje na temat otrzymanej pomocy, dat i sposobu ucieczki różnią się tak bardzo jak sami pretendenci. Powodem, dla którego wybrałam na ucieczkę dzień 19 stycznia 1794 roku, był fakt, że w dokumentach historycznych ta data występuje jako punkt zwrotny w życiu chłopca uwięzionego w wieży. Od tamtej nocy dziecko przebywało w całkowitym odosobnieniu i nie widział go żaden bezstronny świadek, który by je wcześniej znał i mógł rozpoznać. Przez następne sześć miesięcy siostra chłopca, zajmująca pomieszczenie na górze, nie słyszała żadnych dźwięków dochodzących z jego celi. Była to dziwna okoliczność, zważywszy, że chłopiec przepłakał dwa dni, kiedy rozdzielono go z matką, co wyraźnie słyszała Maria Teresa. Mówiono o zamurowaniu jego celi, o tym, że jedzenie podawano dziecku przez dziurę, lecz w archiwum Tempie brak śladów, by przeprowadzono jakiekolwiek prace murar­ skie. Jest jedynie zapis o czyszczeniu przewodów kominowych i wstawieniu szyby w oknie nad piecem w celi chłopca. Madame Simon spędziła ostatnie lata życia jako podopieczna fundacji charytatywnej w pensjonacie dla nieuleczalnie chorych i zapisała się w pamięci sióstr jako osoba schludna, zachowująca się nienagannie i życzliwa otoczeniu, a przy tym całkowicie sprawna umysłowo. Powiedziała siostrom, że Ludwik Karol został wywieziony z więzienia w Tempie w wozie z brudną bielizną, a na jego miejsce podstawiono nieme, chore na krzywicę dziecko zabrane z paryskiego szpitala. Potwierdziła to zeznanie przysięgą, złożoną na łożu śmierci w 1819 roku, podczas przyjmowania ostatniego namaszczenia.

Istnieją liczne przypuszczenia, że w okresie między 19 stycznia 1794 a 5 czerwca 1795 roku dwukrotnie podmieniano dziecko. Wydaje się dziwne, że po śmierci chłopca w wieży jego siostra, choć znajdowała się na miejscu, nie została wezwana, by zidentyfikować ciało. Rzecz jasna, jest wielu historyków, którzy twierdzą, że nie było możliwości ucieczki, a opowieści o przeżyciu Ludwika Karola można włożyć między bajki. Ja jednak nie mogę się pogodzić z myślą o tym opuszczonym dziecku, umierającym w ponurej, odludnej wieży. Wolę myśleć, że chłopiec uciekł, że w jego mrocznym losie był promyk światła i nadziei. A skoro ja w to wierzę, i wy, Drodzy Czytelnicy, także wierzycie... to właśnie tak musiało być naprawdę.
Johansen Iris - Tańczący na wietrze 02 - Burza (popr.)

Related documents

572 Pages • 151,085 Words • PDF • 2.3 MB

141 Pages • 77,648 Words • PDF • 647.6 KB

256 Pages • 71,642 Words • PDF • 1.3 MB

136 Pages • 62,348 Words • PDF • 5.7 MB

8 Pages • 2,029 Words • PDF • 582.9 KB

42 Pages • 13,554 Words • PDF • 2.5 MB

373 Pages • PDF • 46.1 MB

1 Pages • 46 Words • PDF • 13.8 KB

2 Pages • 275 Words • PDF • 420.3 KB

8 Pages • 879 Words • PDF • 1.1 MB