Konrad T. Lewandowski - Jerzy Drwęcki 04 - Perkalowy dybuk [2009]

289 Pages • 75,049 Words • PDF • 1 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:44

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Projekt oldadki Mariusz Banachowicz Na okładce wykorzystano fotografię Łodzi ze zbiorów BE&W Redakcja Anna Wawryszuk Korekta Urszula Włodarska Redakcja techniczna Natalia Wielęgowska Edycja Lech Jeż Copyright © by Publicat S.A. MMIX ISBN 978-83-245-8783-4 Wrocław 2009 Wydawnictwo Dolnośląskie 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66 e-mail: [email protected] www.wydawnictwodolnoslaskie.pl opracowanie wersji elektronicznej lesiojot

Spis treści 1. Chicago na Krochmalnej 2. Miasto rewolwerowców 3. Znamiona opętania 4. Ołowiana maska 5. Twarze z otchłani 6. Droga do diabła 7. Szabla dżina 8. Wcielenia Lilith 9. Złota młodzież 10. Między diabłem a dybukiem 11. Kiedy policja bije 12. Wielka łódzka rodzina 13. Bogini zemsty 14. Porwanie 15. Zmiana sojuszów 16. Czarny Lud 17. Imię Boga 18. Otchłań śmierci 19. Miska rumianku 20. Tupecik diabła Epilog

1. Chicago na Krochmalnej

Nadkomisarz Jerzy Drwęcki wszedł do swojego gabinetu mechanicznym krokiem lunatyka. Nie dosypial już od kilku dobrych tygodni, czyli od połowy sierpnia, kiedy wrócili z Poznania i warszawskie mieszkanie przy Bema zamieniło się w rzeczpospolitą babską - pieluchy, butelki, wanienki, przewijanie, karmienia, kąpiele, dwie pokojówki na dwie zmiany, babcia Irena na stałe plus kołowrót wizyt - szkolne koleżanki Marysi, dalekie krewne, sąsiadki, pielęgniarka z położną i dyrektorowa Zaslawska ze swoim okultystycznym fraucymerem na dodatek. Samych dobrych rad starczyłoby na trzy sierocińce, zachwytów na dwa siódme nieba. Jednak najgorsze przyszło trzy dni temu, kiedy Jerzy zupełnie przestał sypiać. Dziecko miało kolkę i panie domu zareagowały totalną mobilizacją. Nie żeby jemu też kazano dyżurować. Ależ skąd! On już zrobił, co do niego należało, czyli wziął nowo narodzonego pierworodnego na ręce, następnie podniósł go do góry, czyniąc zadość staropolskiej tradycji, i panu ojcu dziękujemy! Od tej pory miał się nie pętać pod nogami i czekać na postrzyżyny. Do wyłącznej dyspozycji dostał małżeńską sypialnię, bo Marysia wyprowadziła się do pokoju dziecinnego, żeby mąż mógł się spokojnie wysypiać, ale nie dało się zmrużyć oka. Choćby najcichszy płacz niemowlęcia, stłumiony przez drzwi i ściany, natychmiast stawiał Jerzego na równe nogi. I pomyśleć, że na wojnie potrafił spać jak kamień przy grających działach i cekaemach... Zdaniem doktora Banasiewicza, do którego Drwęcki zgłosił się wczoraj, ta psychiczna anomalia spowodowana była właśnie doświadczeniami wojennymi. Tu, ku zdumieniu nadkomisarza, nastąpił

obszerny wykład z dziedziny freudyzmu, konkretnie na temat Erosa, Tanatosa i podświadomości, wygłoszony z gorliwością neofity, a zakończony wypisaniem recepty na jakieś piekielne pigułki nasenne, które jak na złość zadziałały dopiero dziś rano, w momencie gdy Jerzy przekroczył próg urzędu śledczego. Pani Stefania wyglądała jak zjawa z innego świata. Nie zadawała żadnych pytań, starczyło jej jedno spojrzenie na szefa, by od razu zabrała się za parzenie mocnej kawy. Drwęcki dopiero za czwartym razem trafił płaszczem na wieszak i powlókł się za biurko. Leżała na nim tekturowa teczka, z nagryzmolonymi przez kogoś czerwoną kredką słowami: PILNE! TRUDNE! Krótko mówiąc, do kompletu miał jeszcze sprawę, na której połamali sobie zęby podwładni, i teraz jedyną nadzieją śledztwa był nadkomisarz Drwęcki oraz jego znajomość trójwartościowej logiki profesora Łukasiewicza... Jerzy nie otwierał teczki, siedział i gapił się na nią, marząc jedynie o tym, by złożyć na papierzyskach głowę i odpłynąć w niebyt. - Czy wybrali już państwo imię dla dzidziusia? - zagadnęła Stefania, wnosząc tacę z kawą. - Jeszcze się zastanawiamy - Drwęcki uznał, że rozmowa z sekretarką jest dla niego jedynym ratunkiem. - Tylu mamy w rodzinie zasłużonych przodków, że najpewniej bez trzech imion się nie obędzie... - Spróbował kawy. Była w sam raz do wypicia, widać Stefania przezornie dolała zimnej wody. Wychylił więc filiżankę duszkiem, a sekretarka natychmiast napełniła ją od nowa. - Jednym z nich na pewno będzie Michał. - A czy może być też Rudolf? - rozmarzona Stefania wzniosła oczy ku niebu i położyła na sercu obie dłonie. - Na pamiątkę Rudolfa Valentino... - I to też bierzemy pod uwagę - zapewnił Jerzy, nadstawiając filiżankę po kolejną repetę. - Ale czy nie wolałaby pani zarezerwo wać tego imienia dla własnego syna? Chyba się z mężem staracie? - No... ja nie wiem... jeszcze... - Stefania mimochodem dotknęła brzucha, po czym zawstydzona tym gestem poczerwieniała mocno i

niezwłocznie zmieniła temat. - A pan nadkomisarz miał z tym swoim brakiem snu iść do lekarza. - I poszedłem. - A co doktor powiedział, jeśli można wiedzieć? - Bardzo dużo mówił, ale zrozumiałem z tego tyle, że dla duchowej równowagi powinienem teraz kogoś zabić... - No co też pan mówi?! - obruszyła się sekretarka. - Nie wypada nawet tak żartować! - Podobno takie są najnowsze ustalenia współczesnej psychologii. - Sami Żydzi i bolszewicy! - nadąsała się Stefania. - Pew nie jeszcze to ten Freud wymyślił, tak?! - Zgadza się. - Ze zbereźnik, to słyszałam, ale żeby morderstwo na receptę zapisywać?! Ku czemu ten świat idzie, panie nadkomisarzu? Jeszcze kawy? - Tak, poproszę. - I jak? Już panu lepiej? - Jeśli mnie apopleksja z nadciśnienia nie trafi, to się może obudzę... Dziękuję. A z tym zabijaniem, pani Stefanio, to chyba jednak coś jest na rzeczy. Tylu ludziom człowiek na wojnie i w policyjnej służbie życie odebrał, a tylko jedno nowe teraz dał. Brak równowagi jest widoczny, nie da się ukryć. - Zabić w obronie ojczyzny i jej obywateli to przecież nie grzech stwierdziła z powagą sekretarka. - Nie ma zatem powodu, żeby Pan Bóg miał się gniewać. A może to złe duchy tych bolszewików i złoczyńców, co się Boga wyrzekli i bez sakramentów skonali, tak pana nadkomisarza teraz męczą? Z zazdrości o dzieciąteczko niewinne, które jeszcze wszak nie ochrzczone... - Oj, co też pani opowiada, pani Stefanio! - Prawdę mówię, panie nadkomisarzu. Chyba pan nie zaprzeczy, że złe duchy istnieją? Wie pan, moja sąsiadka, Żydówka, ale porządna, opowiadała mi o takim ichnim dybuku, co na cmentarzu w pannę młodą przed ślubem wstąpił...

- Pani Stefanio, na miłość boską! Toż ona pani nie żadną wiedzę tajemną przekazywała, tylko sztukę teatralną opowiadała. Ma tytuł Dybuk i grają ją teraz z wielkim powodzeniem w żydowskich teatrach w całej Polsce. Mogłaby się pani kiedyś wybrać z mężem. - Jak mamy się wybrać - wzruszyła ramionami - skoro żadne z nas tego ich szwargotania nie rozumie?! Ale widzę, że pan nadkomisarz wreszcie się obudził. - Rzeczywiście, pani Stefania doprawdy potrafi człowieka przyprawić o jasność umysłu. - To bardzo się cieszę - zaczęła zbierać zastawę i puściła oko. - Ale wszystkich w urzędzie ostrzegę, żeby się panu nadkomisarzowi teraz nie narażali... W sekretariacie zadzwonił telefon. - Już odbieram! - Stefania wybiegła, zostawiając otwarte drzwi. Słucham, urząd śledczy, gabinet pana nadkomisarza Drwęckiego... Tak... - słuchała chwilę. - O, Boże! Natychmiast! Panie nadkomisarzu, łączę! Jerzy chwycił słuchawkę. Pierwsze, co usłyszał, to był odgłos wystrzału, stłumiony, ale wyraźny. Zaraz potem sapanie zdyszanego człowieka usiłującego nabrać tchu. - Melduje się... posłusznie... posterunkowy Wasiluk... dwunasty komisariat... wielmożny pan nadkomisarz? - Tak, słucham! - No bo my tu, ten tego... - Gadajcie do rzeczy, Wasiluk! Po pierwsze, gdzie? - Ja dzwaniu ze sklepu bławatnego... - policjant najwyraźniej z nerwów zapomniał polskiego. W tle padły kolejne strzały. - Gdzie strzelają? - Na Krochmalnej, pod osiemdziesiątym... na rogu Wroniej, znaczy się, tym rogu, co jest bliżej Chłodnej, a od strony Woli... my tam bandycką melinę naszli... znaczy się to nie sam róg, tylko tak o jedną kamienicę dalej od rogu... - Słuchajcie, Wasiluk - powiedział Drwęcki tonem jak do

wystraszonego dziecka. - Rozumiem, że już w gorszy zaułek w Warszawie nie mogliście wleźć, ale weźcie teraz głęboki wdech, a potem mówcie spokojnie i do rzeczy... - Ale jakże spokojnie, kiedy tam pan komisarz Księżyk ginie! Ja względem pomocy dzwonię... Nam odsiecz nużna... potrzebna pomoc znaczy... - Podkomisarz Księżyk?! A skąd on się tam wziął?! - Powiedział, że potem się wytłumaczy. Teraz... - Dobrze, zrozumiałem, jedziemy do was! - Sława Bohu! Nu, to ja biegnę ku nim... - połączenie przerwano. - Sawilski, Rybczyński, Maciewicz, natychmiast do mnie! - huknął Drwęcki na całe gardło. Zjawili się w pół minuty. - Kto wysłał Księżyka na akcję na Krochmalną i dlaczego ja o tym nic nie wiem? Sawilski z Rybczyńskim popatrzyli po sobie nawzajem i pokręcili przecząco głowami. - Dobrze, potem pogadamy. Przodowniku Maciewicz, bierzcie swoich ludzi z bronią długą. - Tak jest, panie nadkomisarzu! Mamy wziąć te maszynki, co je pan nadkomisarz z Ameryki sprowadził? - Po to je macie! Biegiem! - A może lepiej zawezwać grupę szturmową z Komendy Głównej? zaoponował Sawilski. - To raczej robota dla nich, my podobno jesteśmy od myślenia... - Za długo by trwało! - Drwęcki chwycił płaszcz i kapelusz. - Zresztą, zapytaliby mnie najpierw, co moi ludzie tam robią. i co bym odpowiedział...? Pan, panie Sawilski, dopilnuje Szewczyka, niech zajmie się tym, co mówiliśmy wcześniej, żeby nas dziennikarze nie obsmarowali. Będzie wiedział, o co chodzi. Za trzy minuty wszyscy mają być w samochodach! Cztery zawodzące syrenami czarne ople, przejeżdżając pędem przez plac Teatralny, postawiły dęba pół tuzina dorożkarskich koni. Na

Senatorskiej wywołały panikę wśród przechodniów, na Bankowym cała kolumna omal nie staranowała tramwaju, który zdążył wyhamować w ostatniej chwili, i wjechała w Elektoralną, nie tracąc prędkości ani szyku. Tu jednak skończył się asfalt, a hałas kół na granitowej kostce w duecie z wyciem syren sprawił, że nie było mowy dopytać się o jakiekolwiek wyjaśnienia. Drwęcki słyszał ledwie własne myśli. Na skrzyżowaniu Żelaznej z Chłodną mieli duże szczęście, bo akurat z żadnej z czterech możliwych stron nie nadjechał tramwaj. Kiedy skręcili z Chłodnej we Wronią, ta była już pusta jak wymiótł, ani żywej duszy. I nic dziwnego, bo na najbliższej przecznicy toczyły się regularne walki uliczne... Od strony bazaru Kercelego, lawą, środkiem Krochmalnej, z całym fasonem nacierała pstrokata apaszowska ferajna - kilkunastu chłopa w kraciastych cyklistówkach i marynarkach w pepitkę, uzbrojonych w pistolety, obrzyny oraz jedną dubeltówkę, niestety, nieoberżniętą, a więc z zasięgiem, jaki fabryka dała. Strzelali przed siebie raz po raz. Z tyłu kusztykał jakiś dziadyga z harmonią, zasuwając od ucha skoczną polkę na melodię ojra-ojra... Trzech zdezorientowanych mundurowych czaiło się za narożem domu na skrzyżowaniu z Wronią, odstrzeliwując się na oślep. Jak się okazało, zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi. Przybiegli na odgłos palby, a następnie widząc, w co się wpakowali, zamierzali poddać tyły, przed czym powstrzymała ich w ostatniej chwili odsiecz z Daniłowiczowskiej. - Maniewski, skręcajcie w Krochmalną, pod numer osiemdziesiąt! rozkazał Drwęcki kierowcy. - Gazu! Breneka z dubeltówki rozwaliła im przednią szybę. - Jak w dwudziestym roku! - ucieszył się Maniewski, nie przepuszczając okazji wygłoszenia swojej ulubionej sentencji. - Tak się wtedy taczanką jeździło! Po kozacku zawinął samochodem w poprzek ulicy, a pozostałe wozy poszły w jego ślady, tworząc barykadę przed wskazanym adresem. Oczywiście sekundę później zostali całkiem bez szyb. Z ronda kapelusza Drwęckiego wyczołgującego się rakiem z samochodu spadł deszcz

odłamków szkła. - Wszyscy cali?! - Jerzy, kryjąc się za błotnikiem, przełado wał swojego colta 1911. - Nie całkiem - syknął Maniewski. - Mnie zaczepiło... - pokazał plamę krwi na lewym ramieniu. - Nie zmieściłem się pod kierownicą... - Przyłóżcie na razie jakąś chustkę... Uwaga, drużyna! Na trzy wszyscy razem grzejemy do nich, ile wlezie! Raz! Dwa!... Trzy! Jednocześnie wychylili się zza samochodów i zaczęli strzelać z pistoletów, rewolwerów i karabinów, co kto miał. Przyłączyli się do nich mundurowi zza rogu. Atakujący rozpierzchli się po bramach i zaułkach parzystej strony Krochmalnej. Zostawili na bruku dwóch swoich, jednak nie odpuścili i dalej zaciekle odpowiadali ogniem. Dziadek z harmonią umknął pod fabryczny mur po przeciwnej stronie ulicy i schował się za skrzynką z piaskiem do posypywania chodników, ale nie przestał grać. Zmienił tylko melodię na rzewne Oj, kobietki! - Maciewicz! Co jest z wami, do jasnej cholery?! - wściekł się Drwęcki. - Melduję, że zaciął się, ścierwo! - odkrzyknął przodownik, bezradnie szarpiąc się z zamkiem automatycznego amerykańskiego thompsona, wzór 1921, z bębnowym magazynkiem na sto naboi. - Gdzie drugi?! - Zatrzasnął się w bagażniku... - odpowiedział płaczliwie jeden z policjantów. - Cholerni durnie! Tylko aresztantów pałować umiecie! nadkomisarz darował sobie dalsze kazania i zgięty wpół wbiegł do bramy pod osiemdziesiątym. Na chodniku przed kamienicą Jerzy zauważył krwawy ślad - ciąg czerwonych odcisków podeszwy prawego buta skręcających do bramy. Człowiek tak znaczący swą drogę musiał być poważnie ranny w stopę. W bramie woń prochowego dymu mieszała się ze smrodem skisłego

moczu. Broniło się tu dwóch policjantów po cywilnemu. Właściwie jeden, bo drugi, ranny w pierś, dysząc chrapliwie, siedział pod ścianą wyłożoną lśniącą, błękitną glazurą z jakimś antycznym motywem. Krwawy trop biegł dalej mimo postrzelonego. - Gdzie podkomisarz Księżyk?! Wywiadowca bez słowa pokazał w głąb podwórza. Było przechodnie. Drwęcki przebiegł je, postępując za śladem krwi, i na końcu przejścia na następne podwórko zastał podkomisarza w pozie iście westernowej stojącego frontem do czarnych charakterów, na szeroko rozstawionych nogach, z rozwianym płaszczem i podniesioną do góry głową. O ramię Księżyk opierał długolufy pistolet Mausera, przekształcony w karabinek za pomocą kabury przyczepionej do rękojeści i służącej teraz jako kolba. U stóp Strzelca leżało mnóstwo mosiężnych łusek i kilka zużytych magazynków. Wokół unosił się ceglano-gipsowy pył ze zrytych rykoszetami ścian wewnętrznej bramy, wszędzie poniewierały się szczątki potrzaskanej kulami glazury, dla odmiany seledynowej. Młody policjant stojący pośrodku tego bałaganu nie był nawet draśnięty. Nie sposób było wątpić, że skurczybyk jest w czepku urodzony, jak zwykli o nim mówić koledzy z urzędu. - W samą porę, panie nadkomisarzu! - ucieszył się Księżyk. Zostały mi już tylko trzy naboje. - Jak wygląda sytuacja? - Drwęcki stanął obok z coltem trzymanym oburącz na wysokości twarzy. Na razie darował sobie wyjaśnianie niesfornemu podwładnemu, co mu zrobi w trybie służbowym oraz pozasłużbowym, kiedy już będzie po wszystkim. Byłyby to wywody zbyt obszerne jak na tę chwilę. - Oficyna z prawej, okno od klatki schodowej na drugim piętrze! Jerzy spojrzał w tamtą stronę. Krwawy trop prowadził właśnie do tej klatki. Wskazane okno było szeroko otwarte, a słońce stało akurat dokładnie na wprost, dobrze oświetlając schody. Leżał na nich nieruchomo mężczyzna w kałuży krwi, drugie ciało było wyżej, na podeście trzeciego piętra. - Próbowali uciekać na dach, bo tamtędy mieli przejście na

sąsiednią posesję przy Chłodnej, ale ich nie puściłem - wyjaśnił podkomisarz. - Melina jest na pierwszym piętrze. Okna ma dwa, jedno wychodzi na nas, to to z rozbitą szybą, drugie jest naprzeciwko tych szop po lewej. Właśnie przed chwilą stamtąd skakali na ich dachy. Zdjąłem dwóch, a jednego w powietrzu! - pochwalił się. Drwęcki zauważył kolejne, nienaturalnie skręcone zwłoki, leżące w cieniu pod ścianą kamienicy. Ostatnia ofiara Księżyka spoczywała na pokrytej papą komórce, ale ponieważ dach sąsiedniej był nieco wyższy, widać było tylko zwisającą bezwładnie rękę. - Ilu ich tam jeszcze jest? - spytał nadkomisarz. - Czterech ukryło się w komórce, tej, na której leży trup. Bałem się, że mają tam jakieś tajne przejście, ale nie, oni nadal tam są, słychać, że coś robią, nie wiem co. W mieszkaniu też ktoś został, dwóch albo trzech, w tym jeden trafiony. Mam tu wszystko pod obstrzałem, ale nie mogę się stąd nigdzie ruszyć, choćby na krok. Na szczęście oni kiepsko strzelają... - Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma! - podsumował Drwęcki. - Chcieliśmy dopaść we trzech jednego, panie nadkomisarzu, ale na miejscu okazało się, że jest ich dziesięciu, no i się nas nie przestraszyli... Na dodatek, na melinie był telefon, więc jeszcze zadzwonili po pomoc. - Nie ma to jak doskonałe rozpoznanie terenu i przygotowanie akcji, podkomisarzu Księżyk - mruknął z przekąsem Drwęcki. - Jak miałem dobrze rozpoznać teren, skoro z góry odsunął mnie pan od wszelkich śledztw prowadzonych na Dzikim Zachodzie i w ogóle zabronił mi zbliżać się do Kercelaka? - spytał z urazą podwładny. - Jednak się zbliżyliście... - Postanowiłem, panie nadkomisarzu, zdobyć medal cesarzowej Marii Teresy, ten, co go przyznawali za niesubordynację, która doprowadziła do wygrania bitwy. - Skoro tak dobrze znacie historię, Księżyk, to może dotarło do was,

że zabory już się skończyły? Poza tym jesteście naprawdę pewni, że zasłużyliście na jakiś medal...? O cholera! Drzwi wskazanej przez Księżyka komórki otworzyły się na oścież i na podwórko z warkotem silnika wytoczyła się lśniąca chromem i niklem, granatowa jak nocne niebo i równie monumentalna hispano-suiza. Reprezentacyjna limuzyna zaczęła wykręcać w ich stronę z jasnym zamiarem rozjechania obu policjantów i wyrwania się z matni. Zważywszy, że miała gabaryty i masę czołgu, nadawała się do tego zadania doskonale. - Niech pan pilnuje schodów! - krzyknął Księżyk. - Ja ich powstrzymam! - Trzema pociskami? - wyrwało się Jerzemu. Kierowca wymanewrował samochodem, ustawiając go dokładnie naprzeciw podkomisarza i dodał gazu. Maszyna skoczyła naprzód z piskiem opon. Do pokonania miała dystans dwudziestu metrów, a to po uwzględnieniu szybkostrzelności mauzera w praktyce dawało Księżykowi tylko jeden strzał... - Niespodzianka! - wrzasnął nadbiegający przodownik Ma- ciewicz i wygarnął z biodra długą serią w chłodnicę hispano-suizy. Huk automatu Thompsona w studziennym podwórku był ogłuszający jak artyleryjska kanonada. Bryzgi metalu, szkła, lakieru odleciały od limuzyny, jakby trafił ją granat. Maciewicz, nie przestając strzelać, obchodził nadjeżdżający samochód z prawej, skupiając ogień na kierowcy. Sekundę później uderzenie strugi jedenastomilimetrowych pocisków wyrwało z fotela skulonego za kierownicą nieszczęśnika i rzuciło nim na tylne siedzenia. W następnej sekundzie jego mózg rozbryzgnął się po wewnętrznej powierzchni ocalałych szyb, które zaraz się rozpadły. Samochód skręcił bezwładnie i wyrżnął w mur. Silnik zgasł. Przodownik Maciewicz jednak nie odpuszczał. Przerwał ogień tylko na chwilę, by podrzucić broń do ramienia. Przy tym okazało się, że strzelając, improwizuje sobie do taktu automatu zjadliwy wierszyk: - Amerykańska technika, co błyska i prztyka... - podszedł szybko do

wozu - krawaty wiąże, przerywa ciąże... - pruł teraz po siedzeniach i podłodze, niemal wkładając lufę do środka. Miotały się tam konwulsyjnie ręce i nogi pasażerów. Drwęcki krzyknął, by przerwać ogień, ale nawet sam siebie nie usłyszał. Księżyk na migi pokazał mu klatkę schodową. Pobiegli. Drzwi, pod którymi kończył się ślad krwawych odcisków buta, były zamknięte na głucho i solidnie. Wytrzymały dwa kopniaki z rozbiegu. - Panowie pozwolą! - Maciewicz był już przy nich, zmieniając magazynek. - Zaraz zobaczymy, czy solidnie wpuścili zawiasy... Znów zaczął cedzić przez zęby dytyramb na cześć swego automatu: Stuka, puka... - zarepetował - zrazy zwija i kiecki podwija... Po odstrzeleniu zawiasów drzwi same runęły do przedpokoju. Z tynkowej kurzawy poleciała w ich kierunku butelka z benzyną i wetkniętą w szyjkę zapaloną szmatą. Maciewicz uchylił się, Drwęcki schwycił ją w locie, upuszczając własny pistolet. Błyskawicznie wyszarpnął płonący knot, rzucił na podłogę i zadeptał. - Pan to odstawi gdzieś na bok - oddał butelkę Księżykowi, energicznie popluwając na palce. - Tylko straży pożarnej nam tu jeszcze brakowało... - Podniósł colta. - Wchodzimy! W zabałaganionym pokoju, pod rozbitym oknem leżał kolejny trup z otwartymi ustami pełnymi krzepnącej krwi. Księżyk jak zwykle nie zmarnował pocisku. Poza tym nie było widać nikogo. Coś skrzypnęło... - Szafa! - zawołał podkomisarz. Drzwi okazałej mieszczańskiej szafy otworzyły się kopnięte od środka. Siedział w niej mężczyzna bez prawego buta, z nagą stopą okręconą grubo przesiąkającym bandażem. W dłoni trzymał brauninga. - Rzuć broń! - krzyknął Drwęcki. Mężczyzna nie posłuchał, ale widząc trzech uzbrojonych policjantów, zawahał się ułamek sekundy, nie wiedząc, do którego wycelować najpierw. Drwęcki miał najlepszą pozycję. Płynnym ruchem uniósł pistolet i strzelił tamtemu między oczy. Księżyk, choć nie było to już konieczne,

podszedł i poprawił jeszcze dwa razy. Nadkomisarz dobrze zapamiętał zawziętość malującą się na twarzy podwładnego. - Nie strzylać! Poddaję się! - zawołał ktoś w drugim pokoju. Maciewicz ruszył tam z sardonicznym uśmieszkiem. - Zurawiejki śpiewa i piwa dolewa... - zanucił. - Dość zabijania! - syknął Jerzy i odepchnął przodownika na bok. Wychodź z rękami w górze! - zawołał. Opryszek zrobił, co kazano. Księżyk założył mu kajdanki. - Maciewicz, wyprowadzicie aresztanta i przekażecie go komisarzowi Rybczyńskiemu. Żywego! - podkreślił. - Potem ze swoją maszynką przydacie się jeszcze na ulicy. A temu durniowi, który zatrzasnął swój automat w bagażniku, powiedzcie, że skopię mu tyłek osobiście! - Panie nadkomisarzu, pan się zmiłuje! Ja już temu szczylo- wi detalicznie objaśnił, w jakich ponurych okolicznościach przyrody matka jego zrodziła. Kazałem wydostać broń, choćby miał własnymi zębami ten bagażnik roztworzyć. Od Krochmalnej dobiegło stłumione staccato drugiego thompsona. - I widzi pan nadkomisarz! - ucieszył się przodownik. - Posłuchał, bestia, rozkazu! - Dobra - machnął ręką Drwęcki. - Róbcie swoje! Zostawszy sam na sam z Księżykiem, Jerzy podszedł do trupa w szafie, przyklęknął i uważnie przyjrzał się twarzy pokrytej czerwonymi zaciekami. - Zbigniew Nowacki, pseudo Kurwimiś alias Grucha... - stwierdził po chwili. - Widzę, podkomisarzu Księżyk, że znajdujecie szczególne upodobanie w zabijaniu sutenerów. To już drugi w waszej karierze, przynajmniej o ile mi wiadomo. - Sukinsyn handlował nieletnimi, nawet całkiem małymi dziewczynkami - wycedził z nienawiścią Księżyk. - I jeszcze kpił sobie z nas w żywe oczy, jawnie urzędując na Kercelaku... - Wiem! - uciął nadkomisarz. - Prowadził biuro pod szyldem „Praca dla niewinnych panienek”. Dlaczego ma zranioną nogę?

- Strzeliłem mu w stopę na bazarze. - Co takiego? - Drwęcki z lodowatym spokojem upewnił się, że dobrze słyszy. - Nie dość, że mimo mojego wyraźnego zakazu weszliście na teren Kercelaka, to jeszcze użyliście tam broni palnej? W takim tłumie?! Narażając życie wielu niewinnych ludzi?! - Niby dlaczego bandziory zawsze mają być sprytniejsze od nas? Ta reguła, że na bazarze Kercelego nie wolno nikogo aresztować, jest do chrzanu, panie nadkomisarzu! Znalazłem na to sposób i mogę wszystko wyjaśnić. - Obyście zdołali. - Po pierwsze, pan zakazał mi chodzić na Kercelak, żeby nie narażać mnie na dintojrę, kiedy zabiłem tego Rudiego. Uznałem jednak, że własne życie mam prawo zaryzykować. - A cudze? Kobiet na zakupach? Ich dzieci? - Dokładnie wszystko zaplanowałem, panie nadkomisarzu. Ten łajdak prawie nie ruszał się z Kercelaka, a jeśli znikał, to nie wiadomo kiedy i gdzie. Musiałem więc go zmusić, żeby wyszedł pod moją kontrolą. Lufę pistoletu owinąłem grubym ręcznikiem i ukryłem pod płaszczem. Nigdy wcześniej tam nie byłem, to i nikt mnie nie poznał i nie zaczepiał. Kiedy się mijałem z Nowackim w alejce między straganami, nieznacznie strzeliłem mu w but i poszedłem dalej. W powszechnym roz- gwarze nikt nie zwrócił uwagi. Nawet on sam nie zorientował się od razu. Myślał, że nadepnął na jakiś gwóźdź... Najpierw głośno wyklinał, a potem powlókł się na melinę na opatrunek. A my wtedy za nim, panie nadkomisarzu. Jak pan widział, ślad zostawiał wyraźny... - Skąd wzięliście tych dwóch pomagierów? - Z dwunastego komisariatu. Namówiłem. Myśleli, że to uzgodniona akcja. Proszę ich nie winić, wszystko biorę na siebie. - Zobaczymy, czy dacie radę udźwignąć... Ale skąd, do diabła, przyszło wam do głowy, żeby niczego z nikim nie uzgadniać i działać na własną rękę?!

- Bo pan nadkomisarz na pewno by nie pozwolił. Pan teraz zawsze trzyma się zasad. Już nie to, co kiedyś... Drwęcki zmełł w ustach przekleństwo. - Zapomnijcie, Księżyk, że was lubiłem. Jesteście zawieszeni! Otwarte pozostaje tylko pytanie, za jaką część ciała... Dowiecie się tego w ciągu kilku najbliższych godzin. - Jestem do pańskiej dyspozycji, panie nadkomisarzu. Ja naprawdę nie spodziewałem się, że wyniknie z tego taka chicagowska jatka... Przykro mi. - Teraz wam przykro?! Skoro zobaczyliście, że tamci mają przewagę, nie mogliście im odpuścić? Nie przyszło wam do głowy, że oni na swoim terenie będą walczyć do upadłego, żeby nie stracić honoru? Musieliście koniecznie się stawiać i narażać ludzi? Nas i ich, bo przestępca też człowiek. Nie mogliście zaczekać na inną okazję? Pytania pozostały bez odpowiedzi. Księżyk spuścił wzrok. - Dobrze! - syknął Drwęcki. - Dobrze, że nic nie mówicie! Bo jak nic użyłbym to przeciw wam. Idziemy! Na Krochmalnej było już po wszystkim. Niezawodny jak zawsze komisarz Rybczyński, kiedy tylko zyskali przewagę ognia, przeprowadził energiczny kontratak i zanim napastnicy rozproszyli się po zaułkach warszawskiego Dzikiego Zachodu, udało mu się ująć pięciu z nich. Do tego bandyci zostawili na ulicy czterech zabitych i dogorywających. Po stronie policji nikt nie zginął, ale mieli w sumie dziesięciu lżej i poważnie rannych. Ponadto zanosiło się, że przez najbliższe tygodnie na miejsca zbrodni będą jeździć na rowerach, bo żaden ze służbowych opli nie nadawał się do użytku. - Wezwijcie taksówki, byśmy mieli czym wrócić - zdecydował Jerzy, wysłuchawszy raportu Rybczyńskiego. Zza skrzynki z piaskiem wyłonił się znajomy dziadek z harmonią i ruszył ku nim z kapeluszem w ręku. - Panowie władza! Panowie ferajna! Chyba nie pożałujecie staremu za pracę w ciężkiech dla zdrowia warunkach? Maciewicz chciał go przegonić, ale Drwęcki powstrzymał przodownika

i pierwszy wrzucił do kapelusza srebrne dwa złote. - No nie może być! - wybuchnął jeden z opryszków, stojący obok z rękami w górze. - Nie uchodzi, żeby za przygrywkie do takiego tańca glina dawała więcej od ferajny! Dajcie mnie sięgnąć do kieszeni, a dam piątala! - Ani mi się waż! - potrząsnął thompsonem ten młodzik od bagażnika, nadrabiając niedawny blamaż nadgorliwością. - Nic nie szkodzi... poradzę sobie... - dziadek zręcznie wsunął hojnemu ofiarodawcy rękę w kieszeń. - O, proszę! Jest mój piątalek, zgodnie z umową! - pokazał wszystkim wyjętą monetę. Chuchnął na nią i schował. - No, no! - stwierdził z podziwem inny z aresztowanych. - Od razu skubany wiedział, w której kieszeni szukać... Szaconeczek dla starej doliniarskiej szkoły! - Eee, paluchi już nie te - westchnął ciężko dziadek - teraz człekowi została się tylko harmoszka i jemerytura... No panowie władza, chyba się jeszcze dorzucicie? - kontynuował kwestę. - A my, dziadku, niby za co mamy płacić? - wzbraniali się policjanci. - Wszak to im żeście grali! Nie władzy! - Toż niby co ja miałbym dla samej władzy grać? Boh cara chrani czy jak?! - obruszył się staruszek. - Po warsiawsku się gra dla wszystkiech ludzi, co mają ucho muzykalne. A może tak jeszcze co? Co byśta chłopaki tak na sam koniec chcieli?! - Może Kto się lubi, ten się czubi? - parsknął któryś z ferajny. - Lepiej by z większem fasonem w ten Pawiak iść - zaoponował inny. - A ni ma sprawy! Wobec tego będzie Na Pawiakul - dziadek z powagą poprawił instrument i zaciągnął: Na Pawiaku miałem brata, Na Pawiaku była mama, Przyłączyły się inne głosy:

Na Pawiaku siedział tata! Na Pawiaku babcia sama. Na Pawiaku ciocie obie. I wujaszek też był czynny, Bo w tej dobie, ach, w tej dobie! Pawiak dla nas dom rodzinny! - Cicho, ferajna! - wrzasnął nagle opryszek, którego Drwęcki aresztował w mieszkaniu. - To jest ten skurczysyn, przez którego oni tam wszyscy wyginęli! I Bedłka, i Kicha, Rzemyk, Zajobek... no wszyscy, co do jednego! Sam widziałem! Przez tego tu! - Obie skute ręce wyciągnął w kierunku Księżyka, który dopiero teraz wyszedł z bramy. Podkomisarz pomagał tam opatrywać rannego kolegę. Romantyczno-melancholijny nastrój zniknął w okamgnieniu. - Już nie żyjesz, glino! - zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. Pomścimy naszych! Honorowo czy niehonorowo! Dintojra nad dintojrą! Choćby zdechnąć przyszło, a ze sobą weźmiemy! - Zamknąć mordy! Bo wszystkie flaki wypruję! - zdenerwowany Maciewicz złożył się do strzału. - Czekajcie, ferajna! Ja będę mówił! - zaprowadził spokój jeden ze starszych bandytów i zwrócił się do Drwęckiego: - Panie nadkomisarzu, my się znamy i szanujemy, pan jesteś gość charakterny, ale dla tego frajera żadnego życia w stolicy ani na tym świecie już ni ma. Wasze prawo nas łapać i sadzać, ale żeby tyłu naszych ot tak ukatrupić, tego za nic nie odpuścimy. Dowiemy się, kto on i skąd on! Nie podarujemy. Jak nie my , to kamraci. Inaczej być nie może! Dintojra nad dintojrami! Poparł go zgodny pomruk towarzyszy. - Wola rządzi! Wola sądzi! - rozległy się krzyki. Księżyk chciał coś odpowiedzieć, ale Drwęcki chwycił go za rękaw. - Ani słowa! - syknął. - Idziemy stąd! Ale już! Szybkim krokiem dotarli do skrzyżowania z Wronią. Wylot Krochmalnej odcinał już szereg mundurowych policjantów. Za

kordonem kłębiła się gromada kompletnie zdezorientowanych reporterów warszawskich gazet. Swoje zrobiła komedia odgrywana tutaj przez byłego komisarza Szewczyka, który dopiero na emeryturze odkrył swoje powołanie i wszechstronnie rozwinął wrodzony talent do robienia rzeczy na niby. Razem z dwoma pomocnikami, blaszaną tubą oraz kamerą na wysokim trójnogim statywie sterczącą nad głowami tłumu całkiem przekonująco sugerował, że kręci się tutaj film sensacyjny... Pomysł był autorstwa Drwęckiego i Wieniawy, wymyślony onegdaj na jednym z wesołych posiedzeń w Ziemiańskiej, na okoliczność gdyby, tak jak przy sprawie Magnetyzera, trzeba było znów ograniczyć rozmiary publicznego skandalu. Wybryk podkomisarza Księżyka, pomijając wszystkie inne jego konsekwencje, świetnie nadawał się na próbę nowego systemu dezinformacji prasy. Tyle że Jerzy akurat nie był w nastroju, by docenić przewrotność tej inscenizacji. Dziennikarze nie do końca dali się przekonać, jednak Szewczyk nie tracił rezonu. - Panie reżyserze, ale dlaczego nie uprzedzono okolicznych mieszkańców?! Są przerażeni tą strzelaniną! - Uprzedzeni ludzie zachowywaliby się nienaturalnie i nadmierną swą ciekawością przeszkadzaliby w pracy ekipie - łgał w żywe oczy były komisarz. - A właściwie co to dokładnie za film, jaki ma tytuł i kto w nim gra? Nic mogę zdradzać takich szczegółów przed premierą. Panowie rozumieją, tajemnica handlowa, konkurencja nie śpi. Wszystkiego dowiecie się na konferencji prasowej, którą zorganizujemy w swoim czasie. Zawiadomimy was kiedy. Proszę zostawiać mi wizytówki! Zauważono Drwęckiego. - Panie nadkomisarzu, może pan nam uchyli rąbka tajemnicy? - Ja tu tylko sprzątam - odparł skromnie Jerzy. - Nawet nie jestem konsultantem. - Kręciliśmy scenę policyjnej obławy - wtrącił Księżyk. - Ani słowa więcej! - warknął Drwęcki. - Bo zaraz spytają, jak się nazywacie, i będziecie mieli zdjęcia z nazwiskiem we wszystkich

gazetach... - Z prawdziwymi trupami?! - oburzył się ktoś. - Panie, nas tu się robi w konia! - Jakie konie?! Jakie trupy?!! - Szewczyk nie posiadał się ze zdumienia. - Toż to prima sort manekiny! Jakiś nerwus się przestraszył sosu pomidorowego i sieje panikę. Powiem panom, że nam taki rozgłos jest bardzo na rękę... Uwaga kamera! Zbliżenie na nadjeżdżające pojazdy! - zamaszyście pokazał w prawo. Od strony Chłodnej nadjeżdżał długi konwój sanitarek i karawanów. - Mam dwie taksówki! - oznajmił Rybczyński, podchodząc do Drwęckiego i Księżyka. - O, tam stoją - pokazał, a następnie zapatrzył się na mijające ich karetki pogotowia. - No, tośmy sobie dzisiaj, panie nadkomisarzu, z przestępczością powalczyli...

2. Miasto rewolwerowców - Czy pułkownik Długoszowski już dzwonił? - zapytał Drwęcki, wchodząc do sekretariatu. Po awanturze na Krochmalnej polityczna burza była nie do uniknięcia. Zagadkę stanowiło jedynie, ile głów ten wicher urwie i jak daleko polecą. Stefania kiwnęła twierdząco. - Pięć razy, panie nadkomisarzu - oznajmiła i doprecyzowała - z pańskiego gabinetu. Z tego dwa razy kazał się łączyć z samym Belwederem. - Aha... - Jerzy popatrzył z namysłem na własne drzwi. - Zatem mamy tu już filię Ministerstwa Spraw Wojskowych. Ciekawe, co dalej? Sekretarka nie odpowiedziała, a Drwęcki ruszył na spotkanie przeznaczenia. - Serwus, Jerzy! - Wieniawa siedział przy jego biurku. Jednak nie zajął miejsca nadkomisarza, tylko przysunął sobie krzesło dla petenta. Teraz pułkownik wstał, odkładając do popielniczki zapalonego papierosa, i energicznie uścisnął rękę przybyłego. - Moje gratulacje! Niezły Grunwald tam wystawiliście. - Doprawdy? - zaczął ostrożnie Jerzy. - Naprawdę szczere te gratulacje? Bo myślałem, że obóz rządzący zazdrośnie strzeże swojego monopolu na urządzanie strzelanin w stolicy... - Nam to na rękę - Wieniawa puścił aluzję mimo uszu. - Odkąd mimo prawomocnego skazania musieliśmy zwolnić Tatę Tasiemkę, warszawski półświatek poczuł się zbyt pewnie. Zaczynali się robić bezczelni, więc bardzo dobrze się złożyło, że dostali zdrowo po łapach. Teraz będą pamiętać, kto tu rządzi. Szkoda tylko, że mnie nie

uprzedziłeś. Śmigły już zaczął histeryzować, że endecja robi zamach stanu... - Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem - Drwęcki opowiedział, co się stało. Wieniawa słuchał w milczeniu. - Niezły kozak z tego twojego Księżyka - stwierdził na koniec. - Aż szkoda, że wojna się już skończyła... No, ale w takim razie nici z orderów i awansów. Mądrze będzie nie nagłaśniać tej historii, bo znów się do ciebie przyczepią. Tym razem pod pretekstem, że nie sprawujesz kontroli nad własnymi ludźmi. - On nikomu nic... - Ja to rozumiem - przerwał mu pułkownik - ale tu nie trzeba dużo zlej woli, żeby wszystko obrócić przeciwko tobie. W tej sytuacji najlepiej byłoby zatuszować całą sprawę. Ile tam padło trupów? - Kilkanaście. I pewnie jeszcze kolejni umrą z ran w szpitalach. - Za dużo - westchnął ciężko Wieniawa. - Takiej rzeźni w żaden sposób nie da się ukryć, choćby cenzura stanęła na głowie. Będzie za wielki szum. - Co do tego akurat jestem lepszej myśli - uśmiechnął się Drwęcki. Pamiętasz naszą rozmowę w Ziemiańskiej na temat kręcenia filmu na niby? Właśnie dzisiaj ten pomysł wdrożyłem... - Sądzisz, że dziennikarze dadzą się okpić? - Aż tacy głupi oni nie są. Jednak wystarczy, że zasiałem w nich ziarno niepewności. Zanim się poupewniają, uruchomią informatorów, sprawdzą sprzeczne informacje, minie termin składania do druku dzisiejszych popołudniówek. - Któryś z nich może być bystrzejszy i szybszy od innych - zauważył sceptycznie Wieniawa. - W ten sposób ten system nie działa - odparł Jerzy. - Żaden dziennikarz nie pokaże swojemu naczelnemu materiału na pierwszą stronę bez wcześniejszego porozumienia z konkurencją. - Żartujesz?!

- Sam byłem zdziwiony, kiedy się o tym dowiedziałem. Tu chodzi o to, że dziennikarze dostają po kieszeni, jeżeli konkurencja wydrukuje coś, czego w ich gazecie nie było. Gdyby więc każdy reporter zatrzymywał zdobyte informacje tylko dla siebie, to od czasu do czasu miałby materiał na pierwszą stronę przed innymi, ale znacznie częściej byłby karany obcięciem wierszówek za nieudolność, bo wszyscy pozostali dziennikarze w Warszawie w tym samym czasie na pewno dowiedzieliby się o większej liczbie wydarzeń niż on. Dlatego przed zamknięciem numerów dziennikarska brać nieformalnie wymienia między sobą zdobyte informacje, zgodnie z zasadą: jeśli ty nie pomożesz innym dziś, to jutro inni nie pomogą tobie. - Zatem oni działają jak zbiorowy mózg - stwierdził zasępiony pułkownik. - Tym bardziej nie mamy szans. - Ależ skąd! Nie zapominaj, Bolek, że oni jednak ze sobą konkurują, więc najlepsze informacje zatrzymują tylko dla siebie. Zawsze więc we wzajemnych kontaktach pozostaje margines nieufności, który sprawia, że ich współpraca jest powierzchowna. Ten zbiorowy mózg ma wyraźną paranoję i to właśnie poleciłem wykorzystać moim ludziom. Jeden z nich udaje, że kręci film, drugi - konkretnie Sawilski - pilnuje, by wszystkie trupy nie trafiły naraz do jednej kostnicy. Gdy się z tym uporają, zaczną rozpuszczać sprzeczne plotki po komisariatach, których policjanci brali udział w akcji. Dzwoniący tam dziennikarz w jednym dowie się, że na Krochmalnej była obława, w drugim, że kręcono film, w trzecim, że na planie filmu zdarzył się wypadek, bo miejscowe opryszki pomyślały, że to obława... My będziemy upierać się przy filmie z naturalistycznymi scenami. Zwykle jest tak, że zaufani policjanci, na zasadzie dżentelmeńskiej umowy, informują wybranych reporterów, gdzie będzie obława, aby ci mogli w porę znaleźć się na miejscu. Tym razem wszystko stało się bez uprzedzenia. To wzmoże nieufność i wątpliwości. Na dodatek prawda o tej sprawie jest taka, że nikt o zdrowych zmysłach w nią nie uwierzy. - W końcu jednak dojdą, co było grane.

- Tylko że pojutrze dla prasy codziennej to będzie już zeszłoroczny śnieg. Jutro dadzą krótkie notatki na trzeciej lub czwartej stronie, natomiast dziś do godziny siedemnastej za nic nie uzgodnią wspólnego stanowiska względem tego, co się naprawdę zdarzyło na Krochmalnej. Słowo logika! - To brzmi przekonująco - skinął głową Wieniawa. - Ale pozwolisz, że zaczekam z tobą na popołudniowe gazety, by się upewnić? Potem zdecyduję, co będę meldować Komendantowi, i zastanowimy się, co dalej. Obiecuję nie przeszkadzać - demonstracyjnie przesiadł się za stół narad i zaczął wyjmować z raportówki własne papiery. - Do tego czasu miałbym do ciebie małą prośbę - powstrzymał go nadkomisarz. - Zostaliśmy całkiem bez samochodów... Czy wojsko nie mogłoby wesprzeć policji państwowej? Wypożyczycie nam kilka wozów, póki nasze nie wrócą z remontu? Zostaliśmy bez szyb i opon, karoserie sita, a jesienne słoty idą... - Aż tak ostro było? - spytał Wieniawa retorycznie. - Dobra, nie ma sprawy! Wobec tego muszę iść, ale dziś punkt piąta, gdy tylko pokażą się popołudniówki, widzimy się w Ziemiańskiej. - Zgoda. Kiedy Wieniawa wyszedł, Drwęcki zerknął na leżącą przed nim teczkę ze sprawą „PILNE! WAŻNE!”. Zapomniał o niej na kilka godzin, ale problem przez to nie zniknął... Po krótkim wahaniu rozsupłał tasiemki, a następnie wczytał się w plik raportów. Jego zdumienie rosło z każdą kartką. Sprawa była podręcznikowa. Wczoraj o świcie na chodniku ulicy Hipotecznej, a więc całkiem po sąsiedzku, bo jakieś dwieście kroków od gmachu urzędu śledczego, znaleziono ciało dziewczyny, około siedemnastu lat. Została zgwałcona i uduszona. Obdukcja wykazała, że śmierć nastąpiła trzy, cztery godziny wcześniej, a ponadto wczesną ciążę, początek trzeciego miesiąca. Zwłoki leżały pod murem klasztoru ojców kapucynów, stłuczenia i otarcia zaś wskazywały, że z tego muru spadły, a raczej je przezeń przerzucono od wewnątrz. Dziewczyna miała we włosach gałązkę geranium, które, jak ustalił komisarz Rybczyński,

przepytując okoliczne kwiaciarki, w promieniu kilometra rosło jedynie w klasztornym ogrodzie. Co więcej, podczas duszenia ofiary jak zwykle uległy rozluźnieniu zwieracze odbytu i sprawca, według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdujący się w chwili mordu między jej nogami, nie uniknął ubrudzenia kałem. Wskazywały na to wyraźnie rozmazane smugi na wewnętrznych powierzchniach ud. Zważywszy zaś, że denatka przed śmiercią jadła jagody, plamy na ubraniu zabójcy musiały być jednoznacznie rozpoznawalne i trudne do wyprania. Sprawca zatem powinien być już wykryty i aresztowany. Dlaczego wobec tego słynący z sumienności komisarz uznał się za pokonanego i przekazał sprawę zwierzchnikowi? Tego Drwęcki nie rozumiał. Zapytać samego zainteresowanego nie mógł, bo Rybczyński nadal sprzątał bałagan na Krochmalnej. Następnym oczywistym posunięciem prowadzącego śledztwo detektywa powinno być wejście na teren klasztoru, przesłuchanie wszystkich mieszkańców i zbadanie ich odzieży. Skoro komisarz tego nie zrobił, znaczy musiał napotkać przeszkodę... I to zdecydowanie natury nieformalnej. Obowiązujący konkordat dawał policji prawo do takich działań. Czyżby zatem władze kościelne postanowiły rozszerzyć swoje przywileje...? Drwęcki wstał zza biurka i przeszedł do sekretariatu. - Pani Stefanio, proszę mnie połączyć z kurią na Miodowej, z jego eminencją kardynałem Kakowskim. Pilne i ważne. Sekretarka, zanim sięgnęła po słuchawkę, odruchowo poprawiła włosy. Jerzy wrócił do siebie, zostawiając otwarte drzwi. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - usłyszał po chwili. Tu warszawski urząd śledczy... - po rutynowej prezentacji zapadła dłuższa cisza. - Siostrzyczko kochana, a skądże mnie to wiedzieć?! - obruszyła się nagle Stefania. - Mój zwierzchnik ma interes do zwierzchnika siostrzyczki. Nie nam wchodzić pomiędzy nich i pytać, jaka sprawa. Ważne, że urzędowa! Ciekawość to pierwszy stopień do piekła... znów pauza. - Moja siostro! Ja jestem dobrą katoliczką i stąd wiem,

że kobiet jeszcze papieżami nie ustanawiają! Więc niechże mi kochana siostrzyczka w rolę Ojca Świętego nie wchodzi i w grzeszną pychę nie popada. Jakbym ja miała taką młodszą siostrę jak siostra, tobym ją nie do klasztoru, a do zakładu poprawczego wykierowała. Proszę więc przestać stroić fochy i łączyć z kim trzeba! Słucham...? Dobrze, może być ksiądz ordynariusz! Znów chwila ciszy i kolejne: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, po czym z każdym kolejnym słowem Stefania nabiera impetu: - Ja w sprawie ustanowienia nowego Grobu Nieznanego Żołnierza! Jak to gdzie?! W Krakowie, proszę księdza, starej stolicy Polski, wszak od dawna tam ustanowić wypadało! Ciało ma być żołnierza poległego w bitwie dwudziestego roku, spod Radzymina... Tak, oczywiście, obecność księdza kardynała podczas otwierania bratniej mogiły jest nieodzowna. A policja z naszego urzędu ma dopilnować porządku na cmentarzu i bezpieczeństwa jego eminencji. No jak to ksiądz nie wie?! Jak może nie wiedzieć?!! Wszak rzecz jest przez najwyższe czynniki uzgodniona! Czy nasz kochany pan Marszalek ma się fatygować osobiście do prymasa, bo ksiądz ordynariusz się opuścił w swoich obowiązkach...? Tak, dobrze. Ksiądz sekretarz jak najbardziej odpowiedni, proszę łączyć. Dziękuję, szczęść Boże! Tym razem Stefania nie musiała już mówić, skąd dzwoni. - Proszę księdza sekretarza, ja księdzu sekretarzowi z całego serca, po chrześcijańsku złożenie fałszywego świadectwa wybaczam. I owszem... Ależ oczywiście, że jego eminencja jest obecny! Powinnością księdza sekretarza jest przecież zawsze być u boku swego zwierzchnika, więc skoro ksiądz sekretarz jest, to i jego eminencja też jest! Oczywiście, wiem, taki fach, wszystko zostanie między nami sekretarzami... ale proszę powiadomić jego eminencję, że dzwoni pan nadkomisarz Jerzy Drwęcki. Z pewnością ksiądz kardynał bardzo dobrze go pamięta... Ta pauza była znacznie dłuższa od poprzednich. - Panie nadkomisarzu, łączę! - krzyknęła Stefania i równocześnie na

biurku Jerzego zadzwonił telefon. - Nadkomisarz Drwęcki, słucham. - Czym mogę służyć? - rozległ się spokojny, znajomy glos. - W pierwszej kolejności chciałbym prosić księdza kardynała o dyspensę dla mojej sekretarki... - Udzielam. - Bóg zapłać - szepnęła Stefania. - Przepraszam, już się rozłączam! - Chodzi o martwą dziewczynę za murem klasztoru... - Nie będziemy o tym rozmawiać przez telefon - uciął kardynał Kakowski. - Zapraszam do mnie, jutro na dziesiątą. Drogę pan zna. - Oczywiście, stawię się. - Z Panem Bogiem! To była ostatnia czynność w tej sprawie, którą udało się dziś załatwić. Chwilę po rozmowie z kardynałem przez gabinet nadkomisarza przewinął się korowód przerażonych żon i matek policjantów rannych na Krochmalnej. Dowiedziały się jak zwykle pocztą pantoflową, ale Sawilski ze swej strony przesadził z konspiracją i rozmieścił poszkodowanych po szpitalach tak, że kobiety nie mogły dowiedzieć się, gdzie kto leży i jak się czuje, więc przybiegły z interwencją do Drwęckiego. Równocześnie pani Stefania, korzystając z kardynalskiej dyspensy, bez skrupułów łgała, ile wlezie, spławiając dziennikarzy, coraz bardziej natrętnych w miarę jak zbliżała się pora zamknięcia popołudniowych numerów. Na koniec poirytowana sekretarka omal nie posłała do diabła człowieka od Wieniawy dzwoniącego w sprawie obiecanych samochodów. Wyjaśnianie wszystkiego i uspokajanie rodzin zajęło Jerzemu resztę dniówki. Okazało się, że życiu żadnego z funkcjonariuszy nie zagraża niebezpieczeństwo, co znacznie poprawiło sytuację podkomisarza Księżyka. Drwęcki ostatecznie porzucił myśl, aby go oficjalnie aresztować. Kazał stawić się u siebie jutro z samego rana, „na ścięcie”, jak to ujął, i odesłał winowajcę do domu. Na spotkanie w Ziemiańskiej Jerzy przyszedł punktualnie. Zastał Wieniawę na parterze, przy stoliku zasłanym świeżą prasą. Pułkownik

wertował popołudniówki, nie kryjąc zdumienia. - Nic! Nigdzie nic! - wykrzyknął na widok Drwęckiego. - Coś nieprawdopodobnego! - Ponieważ zabrakło im czasu na ustalenie podstawowego faktu, czy był to film, czy obława, woleli nie ryzykować ośmieszenia i nie dali nic. - Było i nie ma! Istne czary! Jesteś cholernym gazetowym czarodziejem! - Tylko logikiem zaznajomionym z realiami dziennikarskiego fachu - odparł skromnie Jerzy. - Nie trzeba ukrywać informacji, wystarczy kluczowej z nich nadać status trzeciej wartości logicznej, czyli możliwości. - Powiem cenzurze, żeby zatrudniali więcej logików od Łukasiewicza! - Może jednak lepiej nie... Powiedz, co puścili zamiast opisu bitwy na Krochmalnej? - Drwęcki oddał szatniarzowi płaszcz, zamówił kawę i przysiadł się do stolika. - Coś na pewno musieli nagłośnić, na przykrywkę. - Zabójstwo w Łodzi - Wieniawa pokazał artykuł zatytułowany Kainowe strzały w biały dzień. - Jakiś Maks Borstein, zwany Ślepym Maksem, zastrzelił tam dziś rano na ulicy Wschodniej niejakiego Srula Balbermana. - Wzięli tę informację z teleskryptora serwisu Polpress - zauważył Drwęcki, pochylając się nad gazetą. - Wiesz, Jerzy - westchnął Wieniawa. - Niby o to nam chodziło, ale jednak czegoś głupio, że zamiast porządnej stołecznej afery gazety piszą o tym, że się jakieś żydki na śmierć postrzelały. Ech, ułańskiej fantazji żal! - To nie byli byle jacy Żydzi - zaoponował Drwęcki. - Ten Bornstein to łódzki odpowiednik naszego Taty Tasiemki. Trzęsie miejscowym półświatkiem, a w Łodzi najmocniejsze są gangi żydowskie. Warszawskie Nalewki przy Bałutach to prawdziwe ogrody edenu... Ten zastrzelony też, z tego, co słyszałem, szycha z

podziemia. - Skoro pod ziemią był i pod ziemię trafił, tym bardziej można rzec, że nic się nie stało... - pułkownik popadł w wisielczy humor. - Skoro jednak z tego Bornsteina taki wielki żydowski gangster, jak mówisz, czemu zabił własnoręcznie? Ludzi do porachunków i wykonywania rozkazów nie ma? - Z pewnością ma, ale popatrz na datę. Mamy akurat Rosz haSzana, żydowski Nowy Rok. Pan Bóg właśnie osądza ludzkie uczynki i decyduje, kto będzie żyć, a kto umrze w nadchodzącym roku, i oto pan Bornstein niczym arcykapłan, demonstracyjnie, na oczach ludu wpisuje swego głównego konkurenta do Księgi Śmierci. Można by tę sprawę zakwalifikować jako zabójstwo rytualne... Widać, że skurczybyk lubi się popisywać. - Co mu z tego, skoro od razu go złapali? - Wieniawa wskazał palcem odpowiedni fragment artykułu. - Oj, Bolek, Bolek! - skrzywił się Drwęcki. - Mówisz, jak byś nie wiedział, na czym polegają rządy moralnej sanacji. Wypuścicie go przecież zaraz, tak jak Tatę Tasiemkę pod pierwszym lepszym pretekstem. Pewnie to będzie obrona własna, jak znam życie. Myślisz, że nie wiem, jakie są pryncypia polityki wobec środowisk przestępczych? - Dzięki temu mamy podziemie pod kontrolą. - Mnie tego nie musisz tłumaczyć. Nie jestem niezawisłym sądem... - Sądy Rzeczypospolitej są niezawisłe od byle kogo - oświad czył z godnością Wieniawa. - Komendant zaś z pewnością nie jest byle kim! Ale żarty na bok, co robimy z tym twoim kozakiem? W tej sytuacji masz wolną rękę. Mógłbyś go nawet awansować... - Może najlepiej od razu na swoje miejsce, co? Już mi to kiedyś wróżono, jakbyś chciał wiedzieć. Niesubordynacja pozostaje niesubordynacją. - Tego z kolei nie musisz tłumaczyć wojskowemu. U mnie ten Księżyk sąd połowy miałby bez dwóch zdań i bez degradacji o kilka stopni by się nie wywinął. Twoja decyzja, Jerzy. Rób z nim, co

chcesz, tylko muszę wiedzieć co. - Na pewno trzeba szybko przenieść go z Warszawy - stwierdził Drwęcki po krótkim namyśle. - Na Kresy? - On sam jest z prowincji, a z takim temperamentem, gdy zacznie się nudzić, to wystrzela w pojedynkach całą lokalną śmietankę towarzyską i wszystkie żubry na dodatek. To powinno być duże miasto. - Poznań? - Biedne lokomotywy i komisarz Witkowiak... Obaj parsknęli śmiechem. - Jeśli skubaniec tak lubi się strzelać na ulicach, najlepszy byłby autentyczny Dziki Zachód - mruknął Wieniawa - jakieś posępne miasto rewolwerowców... Jednocześnie spojrzeli na rozpostartą przed nimi gazetę. - Wobec tego załatwione -r zdecydował Drwęcki. - Poślemy go do Łodzi! - Do Bagdadu?! - rozległ się głos Tuwima, który właśnie wszedł do kawiarni i usłyszał końcówkę rozmowy. - Do Bagdadu najlepiej posłać złodzieja. Mam nadzieję, że wam nie przeszkodziłem? - Właśnie skończyliśmy - pułkownik wstał, by się przywitać. - Jaki znów Bagdad, panie Julianie? - zapytał Drwęcki, gdy przyszła jego kolej. - Inaczej mówiąc, ziemia obiecana... - chytrze uśmiechnął się zapytany. - Ależ Bagdad nie leży w Palestynie! - oznajmił zdumiony Wieniawa. - Oj, coś wcześnie kolega poeta dzisiejszy wieczór zaczął... - Łódź jest Bagdadem! - oświadczył rozmarzony Tuwim. Baśniowym Bagdadem z tysiąca i jednej nocy! - A ja myślałem, że złym, polskim Manchesterem - Drwęcki przypatrzył mu się badawczo. - Mam nadzieję, że to nie morfina? - Jakby Franc tu był, zaraz objaśniłby wam obu, co to jest przyziemność i nędzna empiria, aż by wam w pięty poszło! -

zirytował się poeta. - No właśnie, Franciszek będzie? - Nie dzisiaj - odparł Jerzy. - Dopiero pojutrze wraca do Warszawy. - Skoro tak, to nie ma sensu iść na pięterko - stwierdził Tuwim. Bez Franca to nie to samo. Zostańmy więc tutaj - rozsiadł się przy stoliku Drwęckiego i Wieniawy. Oni zaś wciąż stali, wyraźnie zakłopotani. - Naprawdę dobrze się pan czuje, panie Julianie? - upewnił się Jerzy. - Doprawdy trudno jest pomylić Łódź z Bagdadem... - Był pan tam kiedyś, panie Jerzy? - Parę razy przejazdem. Wszędzie błoto, dym i sadze, a zamiast kanalizacji śmierdzące rynsztoki, po których można pływać tratwą. - A ja Łódź widzę zawsze w kolorach! - Jednak morfina - oświadczył ponuro Wieniawa. - Aj, dajcie już spokój! Po prostu kraj lat dziecinnych. Wyobraźcie sobie te łódzkie rynsztoki, kiedy farbiarnie tkanin spuszczają do nich ścieki. To jakby tęcza płynęła i kręciły się w niej wiry... a w nich obracają się zdechłe szczury, kolorowe jak z bajki... Każdy zabiedzony dzieciak puszczający papierową łódkę jest Sindbadem Żeglarzem... Czekajcie! Muszę to sobie koniecznie zanotować! - Tuwim wyjął notes, a następnie w skupieniu zaczął jednocześnie pisać i mówić, jakby sam sobie dyktował: Bałuckie limfatyczne dzieci Z wyostrzonymi twarzyczkami Jakbyś z bibułki sinoszarej Wyciął ich rysy nożyczkami. Upiorki znad cuchnącej Łódki, Z zapadłą piersią, starym wzrokiem, Siadając w kucki nad rynsztokiem, Puszczają papierowe łódki Na ścieki tęczujące tłusto Mętami farbek z apretury I płyną w ślad nędzarskich jachtów

Marzenia, a za nimi szczury. - Aaa, to jednak wszystko z nim w porządku! - stwierdził uspokojony Wieniawa. Pułkownik i nadkomisarz zajęli swoje miejsca. Zaczęli składać gazety. - Co się zaś tyczy Bagdadu - Tuwim odłożył ołówek i uniósł głowę to przeżyłem niegdyś takie dziecięce objawienie. Obudziłem się nagle w środku nocy, zdawało mi się, że ożywają wzory na tapetach, jakby pod nimi krył się dżin, za oknem wisiał sierp półksiężyca, taki ostry, lśniący, i opanowało mnie przemożne uczucie, że oto jestem w Bagdadzie... Ta fascynacja została mi do tej pory. - Może wyjaśni pan jeszcze, panie Julianie - zapytał Drwęcki - jakim sposobem można pogodzić opinie, że Łódź to złe miasto i jednocześnie ziemia obiecana? - Mniej więcej tak samo jak robotnicze nory z pałacami fabrykantów - odparł poeta. - A ziemia obiecana to była dla chłopów pańszczyźnianych, których za Królestwa Kongresowego rządowym dekretem z dnia na dzień mianowano robotnikami manufaktur włókienniczych. Robić od świtu do nocy na pańskim polu to nie była dla nich żadna nowina, ale w Łodzi pierwszy raz w życiu ktoś im za robotę zapłacił. Ze mało, nieważne, ważne, że w ogóle zapłacono. Stąd poszła w lud wieść, że jest takie miejsce, istna ziemia obiecana, gdzie pieniądze jakby za darmo dają... A powiem wam jeszcze w męskim zaufaniu - Tuwim zniżył głos - że dla dorastającego chłopaka nie ma lepszego miejsca jak Łódź. Mnóstwo tam dziewcząt, robotniczych córek, które nigdy w życiu w domu ani jednego ciastka nie widziały. Starczyło więc taką pannę, co wpadła w oko, zaprosić do cukierni i zaraz jednakowo panna i ciastko rozpływały się w ustach... Słowem, hurys w tym Bagdadzie też nie brakowało! A w Warszawie taryfa za buziaka stoi na co najmniej trzy ciastka... - Czemuś więc, nieszczęśniku, porzucił tę Łódź? - uśmiechnął się Wieniawa. - Dlatego też z początku - pokiwał głową poeta - zupełnie nie

miałem serca do Warszawy... Panowie, po koniaczku?

Drwęcki wrócił do domu dwie godziny później. Czuł się świetnie i był całkiem spokojny. Ledwie przyłożył głowę do poduszki, zaczął morzyć go sen. Z trudem zdołał poznać białą zjawę, która wślizgnęła mu się pod kołdrę. - Jerzyku... - poczuł na policzku gorący oddech Marysi. - Ja wcale nie zapomniałam, że oprócz dzidziusia mam także mę- żusia... Zasnął, nim zdołał cokolwiek na to odpowiedzieć.

3. Znamiona opętania Księżyk na spotkanie z szefem przyszedł w mundurze galowym. Drwęcki natomiast przyjął go, jakby szykował się do rękoczynów - bez marynarki i krawata, z podwiniętymi rękawami koszuli, a dodatkowo zamierzał dać odstraszający przykład na oczach Sawilskiego, Rybczyńskiego i Maciewicza. Zaprosił też do gabinetu panią Stefanię. Podkomisarz stał pośród nich blady i milczący. - Poprosiłem tutaj kolegów - zaczął Jerzy oficjalnym tonem - by było jasne, że nie tylko ja potępiam zachowanie członka naszego zespołu śledczego. Wszyscy już orientują się w ogólnych zarysach zajścia na ulicy Krochmalnej i jego przyczynach. Proszę zatem obecnych o wyrażenie swoich opinii. Panie komisarzu Rybczyński, pan pierwszy. - Mógłbym wskazać na skandaliczne złamanie procedur służbowych i samowolę - odezwał się wymieniony - ale powiem tylko jedno: brak lojalności! To niewybaczalne. Z taką skazą charakteru w ogóle nie widzę dla pana, podkomisarzu Księżyk, miejsca w policji państwowej. - Nigdy nie zdradziłbym kolegów! - zaoponował gwałtownie winowajca. - A narażanie na śmiertelne niebezpieczeństwo towarzyszy służby, którzy panu zaufali? - spytał Drwęcki. - Panie przodowniku Maciewicz, czy pan na miejscu podkomisarza Księżyka zachowałby się tak samo? - W pierwszem rzędzie, panie nadkomisarzu, to ja nie polazłbym nigdzie bez rozkazu. No, ale gdyby się zdarzyło, przypadkiem, bo to w służbie różnie bywa, że znienacka wdepnąłbym w takie g... obejrzał się szybko na Stefanię - w takie gniazdo os, chciałem znaczy się

powiedzieć, to z miejsca bym wziął nogi za pas i tyle by mnie opryszki widzieli. Potem by się zawezwało pomoc, czyli odwody. Mając przy sobie tylko dwóch z tych młokosów, co mnie tu zwyczajnie podlegają, zwiewałbym jeszcze prędzej i na kopach gonił ich przed sobą, bo jakby się któremu co stało, to jego rodzonej matce nijak nie szłoby potem w oczy spojrzeć. Policjant nie żołnierz, nie ma musu umierać za ojczyznę, może przeczekać, jak się nie uda raz, to będzie drugi. Glina może łapać i sto razy, bandziorowi starczy, że raz wpadnie. A jeślibym już koniecznie chciał śmierci szukać, to samemu. Po co porządnych chłopaków za sobą ciągać? - Przecież nikt z naszych nie zginął - burknął Księżyk. - I cieszcie się z tego, bo w przeciwnym razie zostalibyście formalnie postawieni w stan oskarżenia! - syknął Drwęcki rozjuszony oporem. - Nie zginął nikt, bo nasz pan nadkomisarz ma głowę nie tylko do noszenia kapelusza i dobrze wie, kiedy nie myśleć za dużo, a swoim ludziom krzywdy zrobić nie pozwoli! - dodał Maciewicz. - Tyle jeszcze powiem, że dlatego tu za panem nadkomisarzem każden jeden z nas w ogień skoczy, a z panem Księżykiem to teraz nikt choćby i na herbatę do samego angielskiego króla nie pójdzie. - Dziękuję, przodowniku - Drwęcki przerwał peany na swoją cześć. - Co was napadło, Księżyk?! - wybuchnął bez ogródek Sawilski. Znów zachowaliście się jak ostatni smarkacz! Czemu tak głupio uparliście się karierę sobie marnować?! - Nie mogłem temu łajdakowi podarować. Musiałem... - Niby co i dlaczego musieliście?! - wybuchnął Sawilski, jakby znów był tu szefem. - Jak śmieliście wykorzystywać policję państwową do prywatnych celów?! - Nieważne. Nic już nie powiem! Róbcie ze mną, co chcecie... - Panie Arturze - załamała ręce Stefania. - Tak się nie postępuje! - Dziękuję państwu - powiedział Drwęcki. - Myślę, że nasza jednomyślność w tej sprawie została wyrażona dość jasno. Podkomisarzu Księżyk! Za samowolę, kolejną niesubordynację, złamanie regulaminów oraz narażenie życia towarzyszy służby

zostajecie zdegradowani do stopnia posterunkowego i otrzymujecie naganę z wpisaniem do akt przebiegu służby. Ponadto w trybie natychmiastowym zostajecie przeniesieni do Łodzi. Księżyk zamarł z otwartymi ustami, jakby nie wierzył własnym uszom. Natomiast Drwęcki kontynuował twardym tonem: - Jutro o tej porze zameldujecie się w łódzkim urzędzie śledczym przy ulicy Kilińskiego 152, u mojego odpowiednika, nadkomisarza Aleksandra Weyera. Papiery i bilety na pociąg już czekają w sekretariacie. Wszystkich tu obecnych informuję, że miejsce przeniesienia byłego podkomisarza Księżyka objęte jest najściślejszą tajemnicą służbową. To wszystko. Posterunkowy Księżyk, możecie odejść! Za pół godziny macie zniknąć z tego budynku. Czy to jasne? - Tak jest - odparł bezbarwnym głosem. - Proszę za mną, panie Arturze - powiedziała smutno Stefania. Kiedy wyszli, Drwęcki popatrzył na pozostałych, którzy siedzieli z niewyraźnymi minami. - Mają panowie jakieś uwagi? Pytania? - rzucił zaczepnie. Trzej podwładni popatrzyli po sobie i żaden się nie odezwał, choć widać było, że mają ochotę. - No, słucham! - ponaglił. - Już wam go żal? - Bo myśmy myśleli - zebrał się na odwagę Maciewicz - że jak pana podkomisarza tak od serca opieprzymy, to pan nadkomisarz już taki ostry dla niego nie będzie... Zrezygnowany Drwęcki machnął ręką. - Wracamy do pracy! - oznajmił. - Przodowniku Maciewicz, do czasu powrotu Maniewskiego do zdrowia będziecie moim osobistym kierowcą. Proszę być gotowym dzisiaj za pięć dziesiąta. Jedziemy na Miodową do pałacu arcybiskupiego. - Ta jest, panie nadkomisarzu! - przodownik zasalutował. - Mam wziąć ze sobą te amerykańską maszynkę? - Żartujecie, Maciewicz? Mamy audiencję u kardynała! - A gdzieżbym śmiał żartować, panie nadkomisarzu! Tylko mnie idzie o to, że w kurii o święcone łatwo, a z pobłogosławio ną giwerą

zawsze raźniej... - Boicie się, żeby się wam znów nie zacięła? - spytał z przekąsem Rybczyński. - To się więcej nie powtórzy! - zapewnił z powagą przodownik. Ten młody, co mi pomagał ładować magazynki, przez pomyłkę wetknął naboje odwrotnie. Dureń tłumaczył się potem, że myślał, że w automacie Thompsona podajnik chodzi tak jak u maxima... Szczęściem dwa pudełka załadowałem sam. - Dobrze, Maciewicz - przerwał mu Drwęcki. - Możecie odejść. - Czy mam poszukać kogoś na miejsce Księżyka? - zapytał Sawilski, gdy przodownik wyszedł. - Wystarczy już pańskich eksperymentów personalnych - odparł Jerzy. - Tym się zajmie komisarz Rybczyński. Pan natomiast dopilnuje przygotowań do pogrzebów ofiar wczorajszej strzelaniny, tak żeby nie było tam żadnych antypolicyjnych demonstracji. Wszystko ma się odbyć szybko, sprawnie i dyskretnie. - Może pan na mnie liczyć - zapewnił Sawilski. - Chociaż łatwo nie będzie... - Ilu właściwie przedstawicieli półświatka zginęło? - Trzynastu, panie nadkomisarzu. Reszta powinna się wylizać w szpitalach więziennych. No i na pewno są jeszcze inni ranni, którym udało się uciec. Moglibyśmy zlecić informatorom, żeby rozejrzeli się, komu ostatnio był potrzebny lekarz... - Nie, panie Sawilski. Proszę im już dać spokój. Niech to będzie nieformalna amnestia. My nie będziemy dłużej drążyć tej sprawy, a oni mają siedzieć cicho, proszę zaproponować taki układ. Żadnego rozpamiętywania, żadnych ulicznych piosenek... Cholera! zdenerwował się nagle. - Jak to możliwe, by zabitych było aż tylu?! - Nie zgodzą się - Rybczyński zignorował wybuch przełożonego. Nie darują Księżykowi tyłu ofiar. - Księżyk to temat tabu. Żadnych dyskusji na jego temat. - No, to już chyba sam pan nadkomisarz powinien załatwić - zauważył Sawilski. - Wie pan z kim...

Rybczyński skinął głową na znak, że popiera przedmówcę. - Dobrze - zgodził się Drwęcki - zajmę się tym. Zatem, panie Sawilski, proszę robić swoje. A z panem, komisarzu - zwrócił się do Rybczyńskiego - muszę sobie jeszcze poważnie porozmawiać. - Żegnam panów! - Sawilski skwapliwie ruszył do drzwi. - Panie nadkomisarzu! - zawołała Stefania. - Medycyna sądowa na linii! - Profesor? - Drwęcki ruszył do telefonu. - Zgadł pan. - Tylko tego brakowało... - z ciężkim sercem podniósł słuchawkę. - To barbarzyństwo! - eksplodował profesor Grzywno-Dąbrowski bez żadnych wstępów. - Absolutne barbarzyństwo i średniowiecze! Niedopuszczalne i niewybaczalne! - Czy mógłby pan mówić jaśniej, profesorze? - Niech pan nie udaje, panie nadkomisarzu! Chodzi o ofiary wczorajszej strzelaniny. Twierdzi pan, że nie wie, co wyprawiali pańscy ludzie z bronią maszynową?! Powinienem złożyć doniesienie z tytułu profanacji zwłok! Ale nie to jest najgorsze. Jeden z pańskich ludzi używał pistoletu Mausera, zgadza się? -Tak. - A pan swoim zwyczajem nie zwrócił uwagi na rany zadane z tej broni? - zapytał retorycznie profesor. - Zatem proszę przyjąć do wiadomości... - zniżył głos do jadowitego szeptu. - Pan sobie wyobraża, że gdzie my jesteśmy, w Indiach? - zapytał na koniec bardzo wzburzony. - W jakimś Sudanie czy innych dominiach kolonialnych?! - Naprawdę?! - wyrwało się Drwęckiemu, gdy rozmówca wyjaśnił, o co chodzi. - Zapewniam, że wobec winnego zostały już wyciągnięte surowe konsekwencje służbowe. - Tylko służbowe? - zirytował się profesor. - Wobec tego pozostawiam tę kwestię pańskiemu sumieniu. Bo mój protokół z sekcji zwłok sześciu ofiar będzie w tej kwestii całkowicie jednoznaczny. Proszę tuszować sprawki swoich ludzi bez mojego

udziału. Zegnam! - połączenie przerwano. - Coś poważnego? - zapytał Rybczyński, widząc minę nadkomisarza. - Jak zwykle... - odparł Drwęcki, siląc się na spokój. - Dzień bez reprymendy z zakładu na Oczki byłby dla nas dniem straconym... odchrząknął. - Zajmijmy się lepiej pańską sprawą z ulicy Hipotecznej. Dlaczego do tej pory nie aresztował pan sprawcy? - Powiedziano mi, że dalej tą sprawą zajmie się Kościół, a ja przyjąłem to zapewnienie z całkowitym zaufaniem. - Panie komisarzu Rybczyński! - Jerzy uderzył dłonią w blat. - Pan jest oficerem policji państwowej czy alumnem seminarium duchownego?! - Panie nadkomisarzu, ojcowie kapucyni są zakonem niezwykle zasłużonym dla stolicy i narodu. Nie zamierzam przykładać ręki do czegoś, co naruszy dobre imię tego czcigodnego zgromadzenia. - Wszędzie zdarzają się czarne owce... - Drwęcki urwał i spojrzał na milczący telefon. Informacja z zakładu medycyny sądowej wytrąciła go z równowagi bardziej, niż przypuszczał, zwłaszcza w kontekście czarnych owiec we własnych szeregach... - Nie żądam od pana, by od razu powiadamiał pan gazety, ale ma pan wykonywać swoje obowiązki. Sprawiedliwości musi stać się zadość. - Uważam, że autorytet Kościoła katolickiego jest wyższą wartością niż świecka sprawiedliwość - oświadczył z powagą Rybczyński. Każdy z nas ma swoją granicę, za którą się nie posunie. Pan nadkomisarz też zawsze stawia honor ponad prawem, a moje non possumus przebiega właśnie tutaj. Kwestia sumienia. Przez służbową lojalność jednak nie zatuszowałem sprawy, ale przekazałem ją do pańskiej decyzji. - Zaczynam odnosić wrażenie, że dałem wam wszystkim zły przykład - stwierdził Drwęcki z ciężkim sercem. - Księżyk też ni mniej, ni więcej, tylko właśnie honorem zamierzał tłumaczyć jatkę na Krochmalnej. Ale mniejsza o to! Pojedzie pan zaraz ze mną na Miodową i weźmie udział w zatrzymaniu podejrzanego. - Jak pan nadkomisarz rozkaże - odparł oschle Rybczyński.

Pod pałac arcybiskupów podjechali dwoma samochodami. Prócz Maciewicza i Rybczyńskiego było jeszcze z nimi dwóch mundurowych. Drwęcki polecił wszystkim czekać w wozach i sam wszedł do środka. Tym razem nie próbowano go onieśmielać ani traktować z góry. Kardynał Kakowski przyjął gościa od razu i na początek odprawi! swojego osobistego sekretarza. - Domyślam się, panie nadkomisarzu, że przyszedł pan tu nalegać na wydanie sprawcy - zaczął dostojnik, kiedy zostali sami. - Tak, eminencjo. Jednak nie sprawcy, tylko podejrzanego. Nie przesądzam jeszcze o jego winie. - Rozumiem też, że kiedy odwołam się do pańskich uczuć katolickich, pan znowu zuchwale odpowie mi, że jest wyznania kryminalnego, czy tak? - Wolałbym tego uniknąć, eminencjo. Zwracam uwagę, że pozostawianie na wolności domniemanego zabójcy z lubieżno- ści może mieć dalsze tragiczne konsekwencje. - Ów brat nie dysponuje wolnością, jakiej się pan obawia. Skorzystaliśmy ze wskazówek, które podał nam pański podwładny. - Tym bardziej stanowczo zmuszony jestem zaprotestować, eminencjo. Więzienie kogokolwiek bez wyroku sądu lub nakazu prokuratora jest bezprawne. Istnienie zaś prywatnych więzień kościelnych wywoduje jak najgorsze skojarzenia... - Zamierza pan bronić Kościół przed nim samym, panie nadkomisarzu? - Czasem może by się przydało, eminencjo. Proszę o wydanie tego człowieka w najlepiej rozumianym interesie Kościoła. Kwestię tę regulują umowy Rzeczypospolitej Polskiej ze Stolicą Apostolską. Ponadto z kryminalnego punktu widzenia sprawa jest niemal jednoznaczna... - Dobrze, że użył pan słowa „niemal”. Takiego podejścia właśnie się obawiałem. Dlatego poleciłem stwarzać przeszkody, aby rzecz trafiła ostatecznie w pańskie ręce. Pańscy podwładni mogliby działać zbyt pośpiesznie.

- Dziękuję za zaufanie, eminencjo - Drwęcki nie zdołał ukryć sarkazmu. - Sprawa nie jest tak banalna, jak mogłoby się wydawać - kardynał zignorował przytyk. - Proszę za mną, a sam pan zobaczy. Bez słowa, długimi, pustymi korytarzami, wypełnionymi tylko echem kroków, przeszli na teren klasztoru. Ksiądz sekretarz dołączył do nich, ale cały czas trzymał się kilka metrów za zwierzchnikiem i nadkomisarzem. Dopiero gdy kardynał stanął przed drzwiami jednej z cel, wybiegł do przodu i skwapliwie otworzył je przed wchodzącymi. W środku były cztery osoby. Drobny mężczyzna z grubo obandażowaną szyją, wyglądający jak przedwcześnie postarzały chłopiec, leżał na klasztornej pryczy. Oddychał chrapliwie i nie dawał oznak przytomności. Dwóch zakonników klęczało w nogach łóżka, modląc się w milczeniu. Pod zaciągniętym szczelnie oknem celi stał stolik z krucyfiksem, dwoma zapalonymi świecami i kunsztownie zdobionym relikwiarzem ze złotej blachy. Obok był jeszcze jeden stół, zastawiony środkami opatrunkowymi i narzędziami medycznymi. Krzątał się przy nim świecki lekarz w wieku około sześćdziesięciu lat i o nobliwej aparycji. - Lesław Szymczak, profesor medycyny - przedstawił się cicho i z powagą. - Jerzy Drwęcki, nadkomisarz policji - Jerzy był równie lakoniczny. Posępna atmosfera panująca w celi nie nastrajała do bardziej szczegółowych prezentacji. - Oto brat Marek, pański podejrzany - powiedział kardynał, wskazując leżącego. - Co mu się stało? - Drwęcki podszedł bliżej. - Nieszczęśnik targnął się na swoje życie. Zapewne pod wpływem wyrzutów sumienia. - Powiesił się? - Niestety, tak - odezwał się profesor. - Kiedy wypadek spostrzeżono i udzielono pomocy, doszło już do głębokiego niedotlenienia mózgu. Chory do tej pory nie odzyskał przytomności i

zapewne nie odzyska. Obawiam się, że koma jest nieodwracalna. - Proszę odwinąć bandaże - polecił stanowczo Drwęcki. - Ależ... - oburzony lekarz umilkł, widząc przyzwalający gest kardynała Kakowskiego. Pochylił się nad nieprzytomnym i zdjął opatrunek. Głęboka, sinoczerwona bruzda wisielcza nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do swej autentyczności. Poniżej znajdował się jeszcze ślad po zabiegu tracheotomii. - Doszło do złamania kości gnykowej i obrzęku krtani - doktor wyjaśnił sam z siebie. - Stąd wystąpiła konieczność nacięcia tchawicy. Chory obecnie oddycha samodzielnie, ale w żadnym razie nie można powiedzieć, że jego stan się poprawia. Zejście śmiertelne jest kwestią czasu... - Jak długiego? - zapytał Drwęcki. - Kilka dni lub tygodni. Jeśli mózg nie podda się szybko, to w końcu, jak zwykle w takich przypadkach, wda się zapalenie płuc. W żadnym wypadku proszę się nie spodziewać, by chorego można było kiedykolwiek przesłuchać. - Nie zostawił żadnego listu? - Nie - odparł kardynał. - Jednak to na jego habicie zna leźliśmy jagodowe plamy, o których wspominał pański współpracownik. - Poproszę o ten habit. - Otrzyma go pan niezwłocznie. - Czy dobrze rozumiem, że życzeniem waszej eminencji jest, abyśmy ze względów humanitarnych zostawili podejrzanego tutaj, by umarł w spokoju? - Bardzo bym o to prosił, panie nadkomisarzu. Aczkolwiek tu idzie o znacznie więcej niż względy humanitarne... - Zgoda, pod warunkiem że podejrzany nie będzie przenoszony poza obręb tego budynku. - Zostanie tutaj do końca. Gdyby zaś nastąpiła nieoczekiwana poprawa, uznamy, że wolą Boga jest, aby brat Marek stanął najpierw przed sądem świeckim.

- Dziękuję. A co wasza eminencja miał na myśli, mówiąc, że idzie tu o znacznie więcej niż humanitaryzm? - Pragniemy uratować duszę brata Marka od wiecznego potępienia. Lepiej wyjdźmy stąd, panie nadkomisarzu. Stanęli pod witrażowym oknem na korytarzu. Kardynał Ka- kowski stracił swój władczy styl bycia. - Rozumie już pan, jak ogromnie bolesna jest dla nas ta sprawa? - Rozumiem i szczerze współczuję. Zapewniam też, że wasza eminencja może liczyć na całkowitą dyskrecję z mojej strony. - W to nigdy nie wątpiłem. Musi pan jednak wiedzieć coś jeszcze. Brat Marek był dotychczas człowiekiem o nieposzlakowanej opinii, zdradzającym cechy osobistej świętości. Rzecz, której się dopuścił, głęboko wstrząsnęła jego braćmi i mną także. - Obawiam się, eminencjo, że to, co powiem, będzie bardzo niepokojące, ale wątpię w winę brata Marka - odparł Drwęcki. - Mało prawdopodobne, aby tak niski i wątły mężczyzna zdołał przerzucić przez mur ciało rosłej dziewczyny. Ona zresztą, mając do czynienia z takim napastnikiem, miałaby duże szanse sama obronić się przed gwałtem i uduszeniem. Myślę, że wbrew wszelkim pozorom sprawcą jest kto inny. - Trafił pan w sedno, panie nadkomisarzu Drwęcki, właściwym sprawcą jest zły duch. - Słucham?! - Przeor pomyślał w pierwszej chwili o tym samym, co pan, dlatego polecił, aby bardzo starannie zbadano wszelkie ślady. Musi pan wiedzieć, że kilku braci było kiedyś carskimi śledczymi... hm... tego tematu wolałbym nie rozwijać. W każdym razie, zabarwiony sokiem jagód kał ofiary znaleziono w rejonie pachwin brata Marka, na dolnej części habitu, a także na jego prawym rękawie. To ostatnie zabrudzenie musiało powstać w chwili podnoszenia zwłok. Nie ulega najmniejszym wątpliwościom, że brat Marek był sprawcą gwałtu i zabójstwa, jak również, że to on pozbył się zwłok z terenu klasztoru. - Musiałyby wstąpić w niego nadludzie siły... - Drwęcki pokręcił

głową z powątpiewaniem. - To jest typowy objaw opętania - stwierdził kardynał. - Dlatego, jak pan widział, zarządziłem nieustające czuwanie modlitewne przy konającym oraz otoczenie go świętymi relikwiami. - Z całym szacunkiem, eminencjo, nie żyjemy w średniowieczu! - Jestem zmuszony prosić pana nadkomisarza, aby nie podnosił pan głosu. Kto jak kto, ale ja jestem osobą upoważnioną do potwierdzania takich przypadków. I to właśnie niniejszym czynię. Twarz Jerzego wykrzywiła się w grymasie spontanicznego sprzeciwu. - Panie nadkomisarzu, każdy człowiek, który czyni zło, znajduje się pod wpływem złego ducha - tłumaczył cierpliwie kardynał. Zwłaszcza gdy jest to zło tak wielkie, do którego wcześniej nie miał najmniejszych skłonności. Dlatego z całą powagą oznajmiam panu, że brat Marek padł ofiarą opętania. Owładnięty przez demona podniósł rękę na tę nieszczęsną pannę i siebie. Stanowczo podkreślam, że nie wykazywał wcześniej żadnych zaburzeń psychicznych. - Eminencja pozwoli, że poszukam bardziej przyziemnych wyjaśnień. Po pierwsze, co robiła dziewczyna bez majtek na terenie męskiego klasztoru? - Obaj dobrze wiemy, że zwyczaj noszenia bielizny nie jest zbyt rozpowszechniony wśród niższych klas naszego społeczeństwa. Boleję nad tym, panie nadkomisarzu, ale nawet kobiety z zacnych katolickich domów przychodzą w tym stanie na msze do kościoła... Drwęcki pytająco uniósł brwi. - Spowiadam czasem ministrantów - odparł kardynał z kamiennym spokojem. - Ponadto musi pan wiedzieć, że brat Marek pełnił funkcję kapelana u sióstr magdalenek na Żytniej... - Gdzie miał stale do czynienia z upadłymi dziewczętami, którymi ten zakon się opiekuje - wpadł mu w słowo Drwęcki. - Coraz cieplej, eminencjo! - Musi pan wiedzieć, nadkomisarzu, że przedmiotem mojej osobistej troski jako kardynała i arcybiskupa warszawskiego było i

jest, aby w tej kwestii nie powstał choćby cień nadużycia. Owszem, użyłbym całej mojej władzy i wszystkich wpływów, aby podobny skandal nie ujrzał światła dziennego, ale z drugiej strony ręczę, że dołożyłem wszelkich starań, żeby kontakty z dziewczętami nawykłymi do grzechu mieli kapłani absolutnie zaufani. - Jednym z nich był brat Marek? - Do jego posługi nie było dotąd najmniejszych zastrzeżeń. - Ja jednak powtórzę, eminencjo, co robiła dziewczyna nocą w męskim klasztorze? - Sprawowanie opieki duszpasterskiej nad tak trudnymi owieczkami wymaga gotowości udzielania im pomocy w każdym miejscu i o każdej porze. Zwłaszcza nocą, kiedy one wykonują swój fach. Dobrze pan wie, że wiele z tych dziewcząt ma opiekunów, którym nie w smak, że wstąpiły na drogę nawrócenia. Często zagraża im pobicie, okaleczenie, a nawet śmierć. W nagłych sytuacjach nie można robić im trudności w dostępie do ich powiernika i duszpasterza... - Czyli mówiąc wprost - stwierdził Drwęcki - wszyscy przymykali oczy na fakt, że kurwiszony wchodziły tylną furtką do klasztornego ogrodu! - Doprawdy... - kardynał z wysiłkiem powstrzymał się od komentarza i kontynuował wyjaśnienia: - Była to droga zastrzeżona wyłącznie dla sytuacji nadzwyczajnych, gdy zagrożone było ludzkie życie. Dysponować kluczem mogli tylko duchowni obdarzeni największym zaufaniem. - Tacy jak brat Marek? - Niestety - sposępniał kardynał. - To dla mnie bardzo gorzkie doświadczenie, lecz cóż począć, ludzie są tacy słabi i grzeszni... - Co się stało z tym kluczem? - Został wyrzucony za mur. Przypuszczamy, że zrobiła to ofiara, zanim doszło do tragedii. Być może to było przyczyną nieszczęścia, bo wyrzucając klucz za mur, dziewczyna uniemożliwiła dyskretne wyprowadzenie jej z ogrodu. Zapewne chciała spowodować skandal... - Znaleźliście klucz na ulicy, opodal ciała i ukryliście ten fakt przed

policją? - Jak pan widzi, jestem z panem całkowicie szczery. - Zatem ciężarna dziewczyna chciała zrobić publiczną scenę zakonnikowi - podsumował Drwęcki. - Mamy kolejny pasujący element łamigłówki. Domyślam się, że ofiara była podopieczną sióstr magdalenek i tam poznała brata Marka. A wy na dodatek ukryliście przed policją jej tożsamość. - Tu się pan myli, nadkomisarzu. Nie wiemy, kim jest ofia ra. Siostry magdalenki nigdy jej nie widziały. Przykro mi to mówić, ale sam wiem, co z tego wynika, że brat Marek miał w mieście kochankę, z którą spotykał się w klasztornym ogrodzie. Dziewczyna zaszła w ciążę i uciekła się do szantażu. Przerażony nieszczęśnik zabił ją, a potem usiłował popełnić samobójstwo. Czy takie wyjaśnienie zadowala policję państwową? Możemy na tym skończyć i skupić się na ratowaniu jego duszy? - Przykro mi, eminencjo, ale nie. Po pierwsze, musimy ustalić personalia zamordowanej. Po drugie, nie zgadza się wiele szczegółów, choćby sprawa gwałtu. Teoria waszej eminencji zakłada, że współżycie tych dwojga było dobrowolne, tymczasem gwałt był tu niewątpliwy, i to brutalny. Na sekcji stwierdzono naderwanie przedsionka waginy. - Proszę robić, co uzna pan za stosowne, panie nadkomisarzu. Może pan liczyć na wszelką współpracę z naszej strony. I oczywiście... - Tak, wiem, dyskrecja. - Odprowadzę pana nadkomisarza. Wyszli do klasztornego ogrodu, gdzie Drwęcki obejrzał jeszcze miejsce zbrodni. Eksśledczy w habitach naprawdę fachowo je zabezpieczyli, używając do tego celu okien od inspektów. Wciąż można było zobaczyć wygniecioną grządkę oraz skutki rozluźnienia zwieraczy odbytu podczas duszenia. Zdarzenie miało miejsce przy samym murze, który, jak zauważył Jerzy, od strony klasztoru był pół metra wyższy niż od ulicy. Był to skutek nagromadzonego przez wieki błota i odpadków. Sprawca, aby przerzucić ofiarę, musiał podnieść ją na wysokość ramion

wyprostowanych nad głową - to wyczyn godny cyrkowego siłacza. Drobny zakonnik, by tego dokonać, rzeczywiście musiał dysponować diabelską mocą albo oceniając rzecz bardziej realistycznie, znajdować się w stanie niezwykle silnego wzburzenia i gniewu... - Słyszałem, że jeszcze nie ochrzcił pan syna - zagadnął kardynał, kiedy żegnali się przy furcie od strony Miodowej. - Zadbamy o to z żoną w najbliższym czasie, eminencjo - zapewnił Drwęcki. - Może pan na mnie liczyć, tylko proszę dać znać z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Najlepiej będzie uzgodnić termin z moim sekretarzem dziesięć dni wcześniej. - To ogromny zaszczyt, eminencjo. Czym na niego zasłużyłem? - Mimo pańskiego notorycznego braku chrześcijańskiej pokory myślę, że winien jestem panu tę przysługę... - Zona i teściowie będą zachwyceni - Drwęcki tym razem przyklęknął i pocałował pierścień. Zauważył to Rybczyński, który wysiadł z samochodu i właśnie szedł ku nim. - Co robimy? - zapytał, patrząc ze zdumieniem na zwierzchnika. - Podejrzany zostaje tutaj - odparł Jerzy. - Wracajcie do urzędu, ja się przejdę pieszo. Muszę przemyśleć kilka spraw... - odszedł, nie oglądając się. Komisarz przekazał polecenie mundurowym w drugim wozie, po czym wrócił do swojego. - To wszystko? - zdziwił się Maciewicz za kierownicą. - Szefa też zostawiamy? - Ksiądz kardynał musiał naszemu nadkomisarzowi udzielić bardzo surowego napomnienia - odparł przejęty Rybczyński. - No, no... - zafrasował się przodownik. - A ja myślałem, że ustrzelić służbowo oprycha to nie grzech...

4. Ołowiana maska - Krótko mówiąc, panie nadkomisarzu, kazali nam się całować w tyłek - podsumował Sawilski. Drwęcki nie odpowiedział. W zadumie patrzył na rozłożoną przed nim płachtę „Kuriera Porannego”. Na trzeciej stronie od końca, u samego dołu znajdowało się zamazane zdjęcie wielkości znaczka pocztowego. Można było powiedzieć o nim dwie rzeczy, że przedstawiało kobietę i że na pewno nie była to dziewczyna znaleziona na Hipotecznej. Towarzyszący zdjęciu komunikat z prośbą o identyfikację ofiary zabójstwa nie miał w tej sytuacji większego sensu, a z ustaleń Sawilskiego wynikało, że pomylenie zdjęć i wady druku były celowe. Gdyby chcieli ponawiać ogłoszenie, następne redakcyjne chochliki już czekały w kolejce. Inne gazety w ogóle nic nie zamieściły, tłumacząc się brakiem miejsca lub zagubieniem materiałów. Dziennikarze odgrywali się za Krochmalną. Do tej pory poznali już całą prawdę, ale była to tylko wiedza operacyjna, gorący materiał na pierwszą stronę przepadł bezpowrotnie. Pozostało im co najwyżej wieszać psy na policji państwowej, ale takie teksty cenzura konfiskowała automatycznie, więc bezsilna złość rosła. Krótko mówiąc, urząd śledczy miał złą prasę. - Można by przymusić - zauważył Sawilski. - To w końcu ich psi obowiązek... - Niech pan da spokój - machnął ręką Jerzy. - Nie będzie my dolewać oliwy do ognia. Poczekamy, aż im przejdzie. - A gdyby tu chodziło o zaginione dziecko? - Mam nadzieję, że wtedy dostrzegliby różnicę i nie robili trudności. Niech pan porozmawia z redaktorami naczelnymi,

stanowczo, ale nie za ostro. Proszę załagodzić ten konflikt. Zadzwonił telefon. - Panie nadkomisarzu, przyszedł komisarz Rybczyński zaanonsowała Stefania. - Niech wejdzie. Rybczyński wkroczył do gabinetu z miną grabarza zadowolonego z dobrze wykonanej roboty. - Możemy zamknąć sprawę Hipotecznej - oznajmił. - A co się stało? - Podejrzany zmarł kwadrans temu, nie odzyskując przytomności. Sawilski wstał i przeżegnał się bez słowa. Drwęcki także podniósł się zza biurka, ale nie zrobił znaku krzyża. Tylko milczał dłuższą chwilę, wpatrując się w blat. - Nie, panie komisarzu - odezwał się wreszcie podnosząc głowę - nie zamkniemy tej sprawy, dopóki nie ustalimy tożsamości ofiary oraz tego, co ją łączyło z podejrzanym. - Przecież prasa nam się zbuntowała! Jak wobec tego stwierdzimy, kim była denatka? - Jakoś sobie poradzimy. - Niby jak, panie nadkomisarzu? Mimo wielkich starań dowiedzieliśmy się tylko, że dziewczyna jest dokładnie N.N. z Nikądowa. Ogłoszenie w gazetach było naszą ostatnią szansą. - Mamy jeszcze kilka możliwości - zauważył Drwęcki. - To oznacza babranie się w brudach, panie nadkomisarzu! Przy okazji zszargamy dobre imię zakonu ojców kapucynów. - Tak się pan boi prawdy, komisarzu Rybczyński? - zdenerwował się Jerzy. - Czy to przypadkiem nie pan niespełna tydzień temu strofował Księżyka, że nie nadaje się do kryminalnej służby? Jej istota, przypomnę panu, polega na dochodzeniu prawdy, jaka by ona nie była. - Pan nadkomisarz zna moją opinię, nie będę się powtarzał. - Znam i do pewnego stopnia ją podzielam, panie komisarzu. Dlatego właśnie nie odsunąłem pana od tej sprawy, bo pańska

postawa gwarantuje, że skandal nie wymknie się spod kontroli. - Dziękuję za zaufanie - sarknął zdegustowany Rybczyński. - A co się tyczy Księżyka, to przypomnę, że wypowiadałem się na temat jego lojalności. Akurat braku tejże zarzucić mi pan nie może... Przerwał mu kolejny telefon. - Panie nadkomisarzu, rozmowa międzymiastowa z Łodzi! - oznajmiła Stefania. - Dzwoni pan nadkomisarz Weyer w sprawie posterunkowego Księżyka... - O wilku mowa - westchnął ciężko Drwęcki. - Proszę łączyć. - Serdecznie witam mojego stołecznego odpowiednika! - rozległ się po chwili miękki, sztucznie uprzejmy głos. - Jakaż pogoda w Warszawie? - Złota polska jesień... - odparł Jerzy takim tonem, jakby miał na myśli deszcz żab i egipskie ciemności. - Dzień dobry, panie nadkomisarzu. Co ten mój gagatek znowu nawyprawiał? - Zniknął - nadkomisarz Weyer spoważniał. - Jak to zniknął? - Kiedy posterunkowy Księżyk się u mnie zameldował, dałem mu na początek trzy dni wolnego, żeby się trochę rozejrzał po mieście i ochłonął po przejściach w stolicy. Nawiasem mówiąc, czy aby nie za surowo pan nadkomisarz go potraktował? Aż taka degradacja...? - Zapewniam, że kolega Księżyk zapłacił za swe postępki mniejszą cenę, niż powinien. Lecz proszę mówić, co się stało. - Wczoraj pański były podwładny miał rozpocząć normalną służbę, ale się nie stawił. Posłałem więc na kwaterę mundurowego i okazało się, że wszystkie rzeczy są, ale właściciel przepadł... - Rozpoczął pan poszukiwania? - Wolałem zacząć od rozmowy z panem. Czy przypadkiem posterunkowy Księżyk nie wrócił do Warszawy? - Chwileczkę... - Drwęcki zwrócił się do Sawilskiego i Rybczyńskiego, krótko wyjaśnił, o co chodzi, i przekazał pyta nie. Obaj zaprzeczyli. - Żaden z moich ludzi nic o tym nie wie - powiedział na koniec do słuchawki.

- No trudno - zasępił się nadkomisarz Weyer - w takim razie wszczynam oficjalne poszukiwania. Akurat mam przed sobą akta osobowe zaginionego... - odchrząknął. - Proszę mi powiedzieć, czy posterunkowy Księżyk naprawdę tak dobrze strzela? - Nawet lepiej - odparł Jerzy. - Aha - skwitował cierpko rozmówca. - Zatem strzela jak sam diabeł, a do tego ma skłonność do skrajnej samowoli... Czymże miasto Łódź zasłużyło sobie, że sprezentowano nam takie zgniłe jajo? - Uznaliśmy, że ktoś taki bardziej przyda się u was. - Zapewniam, że nie wszystkie sprawy załatwiamy tu rewolwerem odparł kwaśno nadkomisarz Weyer. - Choć przyznaję, że głośne wydarzenia tego roku rzeczywiście mogły stworzyć takie mylne wrażenie... Drwęcki nie skomentował. - Dobrze, panie nadkomisarzu, nie zabieram już więcej czasu powiedział Weyer. - Czy życzy pan sobie być informowany na bieżąco o przebiegu poszukiwań posterunkowego Księżyka? - Tak, panie nadkomisarzu, jak najbardziej, dziękuję za telefon. - Trafiliśmy z tym Księżykiem z deszczu pod rynnę - skwitował Sawilski, kiedy Drwęcki odłożył słuchawkę. - Co teraz? - Trzeba sprawdzić, czy Księżyk nie zostawił w Warszawie jakichś niezałatwionych spraw. - Jedną, i to dużą... - mruknął ironicznie Rybczyński. - Może faktycznie daliśmy mu trochę za mało czasu i musiał wrócić z Łodzi - zignorował go Jerzy. - Panie Sawilski, proszę popytać wśród znajomych Księżyka, czy coś mogło go trzymać w Warszawie. Ja postaram się dowiedzieć, czy przypadkiem nie zadziałał tu już stołeczny półświatek. Natomiast pan, kolego Rybczyński, powieli i rozda zdjęcie denatki z Hipotecznej wśród pracowników i informatorów obyczajówki. - Ale nie wspomnę ani słowa na temat jej związku z bratem Markiem - oświadczył stanowczo komisarz. - Zgoda - Drwęcki zaakceptował kompromis. - Dziękuję panom!

Kiedy współpracownicy wyszli, Jerzy wyjął notes i wertował go dłuższą chwilę, szukając najnowszego numeru telefonu, pod którym można było znaleźć Franca Fiszera, a następnie sprawdził godzinę. Dochodziła jedenasta, a więc stary sybaryta właśnie powinien wstawać. Wykręcił numer. - Tak, proszę pana nadkomisarza, pan profesor już się obudził i czyta - oznajmiła pokojówka państwa Błeszyńskich. - Już pana profesora zawiadamiam. Za moment w słuchawce zahuczało tak, że Drwęcki odruchowo odsunął ją od ucha. - PANNO MARIOLU, GDZIE MOJE GACI!!! - Już je niosę, panie profesorze! Zapadła minuta ciszy, po której rozległo się dudnienie i sapanie, coraz bliższe i donośniejsze, jakby do telefonu podjeżdżał parowóz. - PAN JERZY?!! - zaryczał Fiszer. - Bardzo pięknie dziękuję panu za niedźwiedzią przysługę! Baaardzo pięknie! - Słucham? - Drwęcki zrozumiał z tego tyle, że rozmówca jest wściekły. - Zostałem odsunięty i bez środków do picia kawy! - huknął rozjuszony myśliciel. - A wszystko przez moją nieopatrzną sympatię do pana! To pan wciągnął mnie za sobą w to bagno nikczemnej kryminalnej empirii! Wylali mnie! Straciłem jedyne źródło dochodów! - Nie jest pan już sędzią warszawskiej dintojry od rozstrzygania spraw honorowych? - upewnił się Jerzy. - JESZCZE SIĘ PAN PYTASZ?!! - Fiszer podniósł głos, choć wydawało się, że przedstawiciel gatunku homo sapiens nie może już mówić głośniej. - Po tej aferze na Krochmalnej?! Do kroćset!!! Do wszystkich diabłów!!! A co pan sobie wyobrażasz?!! Już raz wybroniłem tego pańskiego rewolwerowca, pamięta pan?! - Pamiętam, panie Franciszku. - I jak on się odwdzięcza?! - głos Fiszera opadł nagle do szeptu. Paradoksalnie spotęgowało to jeszcze ekspresję wypowiedzi do tego stopnia, że Jerzego aż przeszły ciarki. - Najpierw jeden trup, teraz

trzynaście trupów... Piękny postęp, nie ma co! Iście na miarę postępowych czasów, w których żyjemy. Gdybym się za tym pańskim Księżykiem nie wstawiał, skończyłoby się na dwóch pogrzebach, Rudiego i pana podkomisarza. Nieboszczyk pogrzebałby nieboszczyka, a ja miałbym święty spokój od wszelkich marnych przyziemności. Na swoje nieszczęście polubiłem pana i dałem się namówić... Teraz oni mi powiedzieli, że albo trzymam sztamę z policją, albo z nimi. - Panie Franciszku, czy coś panu grozi? - Najgorsze, co może być! Będę siedzieć w Ziemiańskiej o suchym pysku i patrzeć, jak wy sobie popijacie małą czarną... - Zapewniam, że do aż takiej ostateczności nie dojdzie. Na przyjaciół zawsze może pan liczyć. - No chyba - Fiszer złagodniał nieco. - Ale co przepadło, to przepadło. Szkoda, bo orzekanie w kwestiach honorowych to było jedyne zajęcie, które mogłem wykonywać bez wstrętu. - A co by pan powiedział o wykładach z metafizyki w pensjonacie dla panien z dobrych domów? - Jak dobrych? - ożywił się myśliciel. - Córki przedstawicieli korpusu dyplomatycznego. - I pan potrafiłby mi to załatwić? - Znam kogoś, kto mógłby pomóc... - Domyślam się, że ma pan na myśli szacowną arcykapłankę stołecznych okultystów. W porządku, podpisuję ten cyrograf! Co pan chce w zamian? - Żeby pan chwilę spokojnie porozmawiał ze mną o Księżyku. - Do diabła! Niech będzie! Pytaj pan! - Jak rozumiem, dintojra wydała na niego wyrok. - Bez dwóch zdań. I jeśli pan myśli, że ja się znowu do tego wmieszam... - Nie zamierzam o to prosić - przerwał mu szybko Drwęcki. Chciałbym tylko wiedzieć, czy to możliwe, że ten wyrok już wykonano?

- Co takiego?! - zdumiał się Fiszer. - Tak szybko? To on już trup? - Nie, chyba nie. Na razie Księżyk tylko się nam gdzieś zawieruszył. - Jeśli się ukrył, mądrze zrobił. Powinien wleźć w najgłębszą mysią norę i samego siebie przekonać, że go tam nie ma. Wtedy będzie miał jakąś szansę. Jednak bardzo wątpię, żeby to już... Widziałem się, wie pan z kim, wczoraj na Woli w Aleksan- drówce. Wszyscy byli tam na pańskiego podkomendnego zbyt wściekli, żeby już było po wszystkim. Oni dopiero się szykowali. Wcześniej było za dużo zamieszania, wie pan, pogrzeby, stypy, nowe podziały rewirów... Jasny szlag! Czemu ja sobie tym zawracam głowę?! Ta żałosna empiria... - Jeszcze sekunda, panie Franciszku. Zatem jest pan pewien, że Księżyk nie wpadł dotąd w ręce warszawskiego półświatka? - Bez dwóch zdań, panie Jerzy. W przeciwnym razie nasi stołeczni apasze byliby w całkiem innych nastrojach. - Dziękuję, bardzo mi pan pomógł. Teraz ja postaram się pomóc panu. - Czekam z niecierpliwością. Widzimy się dzisiaj w Ziemiańskiej? - Nie śmiałbym nie przyjść, panie Franciszku. Odkładając słuchawkę, Drwęcki zobaczył stojącą w drzwiach Stefanię. - Czy mogę pana prosić, panie nadkomisarzu? Skinął głową i przeszedł do sekretariatu. Siedział tam Rybczyński. - Pan jeszcze tutaj?! - zirytował się Jerzy. - Ja tylko słówko na odchodne, ale skoro pan dzwonił, musiałem zaczekać. - Słucham. - Mam prośbę, aby pan nadkomisarz przeszedł się ze mną do obyczajówki. Chciałbym panu coś pokazać. Może wtedy lepiej mnie pan zrozumie. Drwęcki zmobilizował całą swoją uprzejmość i zdolność pozytywnego myślenia. - Dobrze, jutro rano - oznajmił. - Dziękuję - Rybczyński skłonił się i wyszedł.

- Panie nadkomisarzu - Stefania wzięła ze swojego biurka stertę teczek z aktami. - To są sprawy byłego podkomisarza Księżyka. Trzeba je teraz komuś przydzielić... Tylko tego brakowało! Rzecz była tak oczywista, że na śmierć o niej zapomniał. Podkomisarz Księżyk był jednym z najbardziej zapracowanych śledczych... Jerzy poczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp. - Proszę położyć w moim gabinecie - powiedział, myśląc intensywnie, w co najpierw ręce włożyć. Obrażone stołeczne gazety, wpływowy kardynał, którego cierpliwość mogła wyczerpać się w każdej chwili, muchy w nosie Rybczyńskiego, braki kadrowe, bo oprócz wygnanego podkomisarza pięciu innych podwładnych Drwęckiego, w tym trzech techników kryminalnych, było w szpitalach lub na zwolnieniach lekarskich. Do tego jeszcze Fiszer i ten pasztet w Łodzi... Gdyby dodatkowo na Daniłowiczowskiej wybuchł pożar, nie byłoby już większego kłopotu. Wręcz przeciwnie, bo może wtedy spaliłyby się te cholerne papierzyska! Nie było rady. Jeżeli warszawski urząd śledczy pod światłym kierownictwem nadkomisarza Jerzego Drwęckiego nie miał doznać spektakularnej zapaści organizacyjnej i jako tako kontynuować rozpoczęte dochodzenia, należało zlecić śledztwa zwykłym posterunkowym, znającym ledwie podstawy kryminalnego rzemiosła. Aby zaś nie skończyło się to gwałtownym spadkiem wykrywalności, Drwęcki musiał osobiście przeanalizować każdą sprawę i dopisać do niej szewskie nuty, czyli wytyczne dla mundurowych - kogo przesłuchać, jakie pytania zadać, czego dokładnie szukać. Nie było innej rady. Jerzy zacisnął zęby, wziął czystą kartkę i otworzył pierwszą teczkę. Zaczęła się żmudna orka... Płynęły kolejne godziny. Nie zrobił sobie przerwy na obiad, poprzestając na kawie, którą regularnie donosiła mu Stefania. Do godziny szesnastej Drwęcki zdołał wypchnąć na miasto dwie trzecie spraw odziedziczonych po Księżyku i zaczynał już żywić nadzieję, że kryzys jednak da się opanować. Niestety, chwilę później okazało się, że

jest dopiero na progu dantejskiego piekła i wszelką nadzieję stanowczo trzeba porzucić. Z Łodzi zadzwonił znów nadkomisarz Weyer. - I co, znalazł go pan? - zapytał od razu Jerzy, licząc, że następny kłopot ma z głowy. - Obawiam się, że tak... - oznajmił ponuro rozmówca. - To znaczy? - Znaleźliśmy zwłoki młodego mężczyzny. - Księżyk nie żyje?! - Jeszcze nie wiemy, czy to on, lecz zgadza się wiek i postura. Oczywiście na tyle, na ile sam mogę stwierdzić po jednym osobistym spotkaniu... - A twarz? - Denat nie ma twarzy. Zalano mu ją stopionym ołowiem. - Co takiego?! - Drwęckiego zmroziło. - Słucham?!! - Wiem, jak to brzmi, panie kolego. Dziś przed południem bawiące się dzieci znalazły w rzece Łódce ciało człowieka z twarzą pokrytą ołowianą maską. Lekarz sądowy stwierdził, że płynny metal wlewano najpierw do gardła, a następnie na całą twarz. Wskutek tego zabiegu całkowicie zatarły się rysy ofiary. Metalowej skorupy nie dało się usunąć bez dodatkowych uszkodzeń skóry i tkanek, które do niej, że tak powiem... przywarły. Konieczne było też cięcie kości twarzoczaszki, no a wtopione zęby... - Czy właśnie w ten sposób go zamordowano? - zapytał Jerzy. Wszystkie jego emocje nagle wyparowały. - Lejąc mu w gardło stopiony ołów? - Raczej nie. Na ciele znaleziono dwie rany postrzałowe, obie śmiertelne. Strzelano w plecy i w pierś, kolejności nie można ustalić. Żadnych śladów krępowania. Stopionego ołowiu użyto, by ukryć tożsamość ofiary. Jednak nie można wykluczyć, że kiedy rozpoczynano ten makabryczny zabieg, agonia wciąż trwała... I jest jeszcze jeden szczegół, tylko bardzo proszę pana nadkomisarza o zachowanie rozwagi i spokoju.

- Jestem spokojny - zapewnił Drwęcki. Ton głosu potwierdzał to całkowicie. - Na krzepnącym metalu odciśnięto pewien znak. - Jaki znak? - Kabalistyczny talizman w kształcie dłoni, zwany Dłonią Boga... Bardzo usilnie proszę o nierozpowszechnianie tej informacji. - Czy doszło do mordu rytualnego?! - Panie nadkomisarzu, wiem, że takie skojarzenia nasuwają się same, dlatego jeszcze raz proszę o rozwagę i zachowanie tego szczegółu wyłącznie dla siebie. Nie chcę w moim mieście zamieszek na tle religijnym. - Raczej pogromu... - mruknął Drwęcki. - Nie wiadomo, kto kogo, panie nadkomisarzu. Żydzi to czterdzieści procent mieszkańców Łodzi i prawie cały tutejszy półświatek. - Rozumiem i przyrzekam dyskrecję. Przede wszystkim jednak muszę mieć pewność, że denat to mój były podwładny. - Obawiam się, że nic się z tym nie da zrobić. - Słyszał pan o odtwarzaniu rysów twarzy z kształtu czaszki? - To bardziej kwestia parapsychologii niż nauk kryminalnych. Owszem, doszły mnie plotki, że zajmują się tym jacyś bolszewiccy szarlatani, ale u nas na Łąkowej z pewnością nikt nie zechce narażać się na śmieszność. - A wewnętrzna strona tej pośmiertnej maski? Nic tam się nie utrwaliło? - Tkanki się smażyły i gotowały, panie nadkomisarzu. Drwęcki milczał. Weyer, nie doczekawszy się odpowiedzi, znów zaczął mówić: - Moglibyśmy, rzecz jasna, absolutnie nieoficjalnie przekazać wypreparowaną czaszkę jakiemuś malarzowi portreciście, no ale sam pan wie, panie kolego, jak się mają te artystyczne wizje do rzeczywistości... - Proszę przysłać mi tę ołowianą skorupę.

- Niezwłocznie, kurierem, pierwszym pociągiem do Warszawy, gdy tylko u nas na Łąkowej zrobią swoje - zapewnił rozmówca. - Z prawdziwą ulgą pozbędę się z miasta tego artefaktu. Proszę pamiętać o odcisku Dłoni Boga... - Nie zapomnę. Jerzy odłożył słuchawkę, spojrzał na rozgrzebane akta i od sunął je od siebie. W tym stanie ducha nie dało się dłużej pracować. A należało jeszcze dotrzymać słowa danego Fiszerowi i porozmawiać z dyrektorową Zasławską. Dawna lwowska łączniczka Pyziabułcia urodziła właśnie szóste dziecko, więc zanim udało się przejść do rzeczy, rozmowa utknęła na zagadnieniach pielęgnacji i prawidłowego rozwoju niemowląt. W zaistniałej sytuacji dywagacje na ten temat były katorgą, ale Drwęckiemu udało się cierpliwie wysłuchać do końca wszystkich porad i zaleceń. Bądź co bądź miał w tym dużą wprawę. Jednak kiedy wreszcie dyrektorową zapewniła, że zobaczy, co się da zrobić w sprawie metafizycznych wykładów Fiszera, i serdecznie się pożegnali, Jerzy odłożył słuchawkę, marząc, by komuś dać w mordę. Wręcz uciekł z pracy, żeby nie doprowadzić do jakiejś scysji. Zgodnie z obietnicą pojechał do Ziemiańskiej, ale nie odzywał się tam do nikogo, chyba że przez grzeczność. Siedział, sączył koniak i słuchał wywodów Fiszera, który sprawiał wrażenie, jakby zupełnie zapomniał o ich przedpołudniowej rozmowie. - I na co komu religia?! - perorował myśliciel rozparty na kanapie na półpiętrze. Mebel byl przewidziany dla dwóch osób, ale kiedy Franc na nim siadał, z całego towarzystwa obok mógł zmieścić się jedynie filigranowy Leśmian, który akurat był i kulił się, jak tylko mógł, aby nie dostać w głowę łokciem gestykulującego Fiszera. Szalony komizm tej sceny dziś zupełnie na Drwęckiego nie działał. - Tylko same nieszczęścia ze wszystkich religii wynikają! Świat byłby tysiąckroć piękniejszy i szczęśliwszy, gdyby żadnej religii na nim nie było! Czasami co prawda zdarzy się jakiś święty, ale za cenę miliona fanatyków. Religia warta zachodu powinna dawać proporcje

odwrotne! - W co w takim razie wierzyć? - pisnął nieśmiało Leśmian. - Ludzie powinni wierzyć w siebie, a nie w Boga! W swoją zdolność tworzenia i budowania, nie jakiegoś tam Absolutu! Skupić się na stwarzaniu tego, co się dzieje z nimi i wokół nich! Jest to, co jest! Nie żaden Ten, Który Jest! Trzeba skończyć z moralnym terrorem nieistniejącego Bytu. A pan, panie Jerzy - Fiszer zreflektował się niespodziewanie - czemu pan nie protestuje jak zwykle? - Bo się z panem zgadzam - odparł ponuro Drwęcki. - Re ligia to obłęd. Przy stoliku zapadła głucha cisza. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nadkomisarza. - Nie do wiary! - jęknął Tuwim. - To przecież pan zawsze był katolickim głosem przy naszym stole... - Pan Jerzy może niezdrów? - zainteresował się Słonimski. - Dajcie chłopakowi spokój, ma w pracy urwanie głowy - pośpieszył z pomocą Wieniawa. - A propos głowy! - odezwał się Fiszer. - Wiecie, że Xawcio właśnie kończy w Krakowie nowy cykl głów wawelskich? - Co pan powiedział?! - Drwęckiego aż poderwało. - Xawcio Dunikowski wyrzeźbił kolejny garnitur głów wzorowanych na tych renesansowych z sali poselskiej na Wawelu, ale tym razem utrzymanych w modernistycznej manierze - powtórzył zdumiony Fiszer. - Panie Franciszku, czy mogę pana prosić na stronę?! Bolek, ty też powinieneś... Wieniawa powstał sprężyście i pomógł zwalistemu myślicielowi podnieść się z kanapy i wytoczyć zza stolika. Jak zwykle w takich sytuacjach zeszli do połowy schodów prowadzących na parter kawiarni. - Czy profesor Dunikowski potrafiłby odtworzyć twarz zamordowanego człowieka z bardzo nietypowej maski pośmiertnej...? Pilnując się, aby zdradzić jak najmniej szczegółów śledztwa, Jerzy wyjaśnił, o co chodzi.

Fiszer wysłuchał go z uwagą, po czym spojrzał na zegarek. - Pocztę zamykają za dwadzieścia minut - oznajmił stanowczo. Zdążymy jeszcze nadać telegram do Krakowa! Chodźmy! - ruszył prosto do szatni. Drwęcki zrobił krok, by podążyć za myślicielem. - Zaczekaj, Jerzy - powstrzymał go Wieniawa. - Też powinieneś coś wiedzieć. Te twoje i Juliana opowieści o Łodzi bardzo mnie zaintrygowały, więc popytałem, gdzie trzeba, sprawdziłem. Łódzka policja ma dość ścisłe powiązania z tamtejszym podziemiem. Nawet trochę za ścisłe jak na warszawskie standardy. Wiesz, co mam na myśli? - Korupcję? - zmarszczył brwi policjant. - Tak jakby... - pułkownik skinął twierdząco. - Nie wiem, czy zawsze będziemy to kryć, kiedyś w końcu ktoś pójdzie siedzieć, ale na razie układ trzyma się mocno. Główny łódzki macher ze strony służb ładu i porządku to inspektor Nosek, ten Bornstein praktycznie ma go w kieszeni, konkretnie jego weksle. Pod Noskiem zaś z wielkim zapałem kopie dołki, niewykluczone, że z zamiarem, by przejąć słodkie profity, jego bezpośredni podwładny nadkomisarz Weyer, którego zdążyłeś poznać. Domyślasz się, Jerzy, co to znaczy? Jeżeli Księżyka zabiło łódzkie podziemie na zlecenie warszawskiego półświatka... Drwęcki skinął głową. - To znaczy, że na policję w Łodzi nie można liczyć - dopowiedział. - Raz-dwa umorzą śledztwo. W takim razie, jeżeli potwierdzę, że denat bez twarzy to Księżyk, sam pojadę do Łodzi, by przeprowadzić dochodzenie. - Pomogę ci we wszystkim - zapewnił Wieniawa. - Na jawne mordowanie funkcjonariuszy państwowych nie możemy patrzeć przez palce. Zwłaszcza jeśli zrobiono to w tak makabryczny sposób. - Panowie! Wy jeszcze tutaj?! - popędził ich zniecierpliwiony Fiszer i zwrócił się w stronę stolika na półpiętrze. - Wrócimy za pół godziny! oznajmił donośnie. - Sprawa wagi państwowej! Trzej poeci przyjęli to z kwaśnymi minami.

- Żydów jak zwykle do komitywy nie dopuszczamy! - prychnął urażony Tuwim. - Zapewniam, że wolelibyście nie mieć z tą sprawą absolutnie nic wspólnego - odparł z powagą Drwęcki.

5. Twarze z otchłani Prostytutki wygnane ze zbiorowej celi, w której spędziły noc i gdzie kazano im się rozebrać, stały zbite w gromadkę - bose, w samych koszulach lub wyszarganych balowych sukniach z trzeciej ręki, narzuconych na nagie ciało. Spod grzywek na niskich czołach patrzyły na przybyłych złym wzrokiem spłoszonych wilcząt, lecz tylko do czasu, aż nadszedł wąsaty profos, bo wtedy na wszystkich twarzach pojawił się lęk maskowany fałszywą przymilnością lub fatalistyczną obojętnością. Odarte z pozorów krzykliwej kobiecości, którą zwykły roztaczać przed swoimi klientami, i postawione w pełnym świetle dnia wszystkie wydawały się identyczne jak oskubane kurczaki, a raczej chuderlawe, białe Pigmejki, wychowane w mrocznych norach i niedożywione od kołyski. Najnędzniejszy ludzki sort znienacka wymieciony z ulic. W dłoniach mięły swoje czarne książeczki z badaniami lekarskimi paszporty półlegalnego pobytu w półświatku. - No, dalej! - warknął profos, wymachując gumową pałką. - Dochtor czeka! Ustawiać mi się w kolejkę! - Widać było, że miarkuje się w obecności dwóch oficerów, bo inaczej na pewno już by którejś przylał. One jednak nie czuły się bezpieczniej. Dziś nie było jak zwykle, przyszli jacyś obcy, po których nie wiadomo, czego się spodziewać, raczej wszystkiego, co najgorsze. Posłusznie uformowały kolejkę, profos otworzył drzwi do pokoju, w którym stał fotel ginekologiczny. Byli tam już lekarz i sanitariusz w białych kitlach. Nadzorca skinął na pierwszą z dziewczyn. Podeszła bez słowa, podała sanitariuszowi swoją książeczkę, po czym usiadła na fotelu, rozkładając nogi i unosząc koszulę. Pochylony nad papierami lekarz przelotnie, przez ramię spojrzał na jej

krocze. - Proszę pobrać wymaz - zwrócił się do pomocnika. Nawet nie zamknięto drzwi. - Czemu wśród personelu medycznego nie ma żadnej kobiety? zdumiał się Drwęcki, odwracając wzrok. - Zdziwi się pan, nadkomisarzu, ale one wstydzą się kobiet - odparł półgłosem Rybczyński. - Rozbierać się przy mężczyznach dla nich zwykła sprawa, ale przy porządnej niewieście zaraz byłoby mnóstwo fochów, krygowania się i mitręgi. Jerzy pomyślał o żonie i odruchowo wyobraził sobie postać Marysi obok tych tutaj. Nie pasowała zupełnie i bynajmniej nie chodziło o to, że nie wypada porównywać z kurwami wzorowej matki Polki. Różnice zdawały się wynikać nie z odmienności pozycji społecznej, ale z samej biologii. Marysia, jej przyjaciółki, panie z towarzystwa dyrektorowej Zasławskiej to była kompletnie inna rasa, wręcz odmienny ludzki gatunek. Nie zdołałoby tego zmienić żadne przebranie i makijaż. Fakt, że jedne i drugie były obywatelkami jednego państwa, mówiły jednym językiem, wydawał się niepojętym paradoksem. Słowianki, Semitki, nordyczki... - tutaj były to puste słowa. Prawdziwe różnice narodowe i rasowe między nimi, realne dziedzictwo krwi i pochodzenia nikło zupełnie wobec przemożnego wpływu cech nabytych wskutek trybu życia. Szkoda, że teoretycy rasizmu nie raczyli skonfrontować swoich wywodów z zawartością społecznej zęzy. - Zobaczyć je w takiej masie, zgarnięte po nocnej obławie to całkiem co innego, niż widywać pojedynczo na ulicy, kiedy stanowią pstry element miejskiego folkloru - Rybczyński dobrze odgadł myśli szefa. Tu obdzieramy je z resztek szacunku dla samych siebie, zamiast go im przywracać. A mówią o nas, Polakach, że jesteśmy narodem rycerskim - komisarz uśmiechnął się gorzko - zwłaszcza wobec kobiet. Tylko pojęcie kobiety mamy szalenie wąskie... - Pan, jak rozumiem, abolicjonista? - Owszem, panie nadkomisarzu. Proszę sobie wyobrazić, że szedłem do tej roboty powodowany tym właśnie szczeniąc - ko-rycerskim

idealizmem. Żeby pomagać, sprowadzać na dobrą drogę, wyrywać ze smoczej paszczy... Tak naprawdę cała moja służba sprowadziła się do pilnowania nadpsutego ludzkiego mięsa, żeby nie zgniło bardziej i żeby nie śmierdziało szanowanym obywatelom, czyli wymuszania higieny, co pan właśnie widzi. One same liczą się mniej od bakterii, które roznoszą. Pierwsza rzecz, jaką należałoby dla nich zrobić, to przestać je tak upokarzać i odczłowieczać, a w zamian żelaznymi miotłami wymiatać całą tę szumowinę, która z nich żyje. - Projektowany nowy kodeks karny idzie właśnie w tym kierunku zauważył Drwęcki. - Powinien być pan zadowolony. - Jak zwykle skończy się to jakimś obłudnym kompromisem. Zamiast reglamentacji będzie neoreglamentacja - komisarz skrzywił się z niesmakiem. - I dlatego przeniósł się pan do wydziału śledczego? Nie wytrzymał pan tutaj? - Nie wytrzymałem - przyznał szczerze Rybczyński. - Dlatego mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy się nie poddali i wciąż walczą o te dziewczęta. Nawet wtedy - dodał szybko z naciskiem, widząc, że Drwęcki otwiera usta - kiedy nagle coś się w nich łamie i pęka. - Chce pan powiedzieć, że rozumie brata Marka? - Rozumiem także Księżyka, wręcz mu zazdroszczę, panie nadkomisarzu. On tam na Krochmalnej zabił w sumie trzech sutenerów, a w całej karierze czterech. Ja jeszcze ani jednego. A zapewniam, że nieraz marzyłem, by udusić któregoś z tych skurwysynów gołymi rękami i patrzeć, jak gaśnie życie w jego oczach. - Co pana powstrzymało? - Tylko wierność prawu. - Czy nadal będzie pan zazdrościć Księżykowi, gdy powiem, że jemu tej wierności zabrakło? Ze on kłamał, gdy mówił, że chciał kogoś aresztować? Poszedł tam, by zabijać. Tylko po to. - Skąd pan nadkomisarz wie? - Na Oczki stwierdzono, że do sześciu ofiar strzelano kulami dumdum. Księżyk ponacinał czubki naboi do swojego mauzera. Czyżby

nie dała panu do myślenia liczba ofiar na Krochmalnej? Ludzie nie umierają tak łatwo od zwykłych ran postrzałowych. Nawet z dziesięciu trafień potrafią się wylizać. - I pan zachował to dla siebie? - komisarz zbladł. - Szczęście Księżyka polegało na tym, że ukarałem go, zanim otrzymałem tę informację. Niezręcznie było mi potem zmieniać decyzję, więc można uznać, że Księżyk znów okazał się w czepku urodzony. Nie pójdzie siedzieć. Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że mam już serdecznie dosyć ludzi stawiających się ponad prawem. Niezależnie od tego, czy są to podwładni moi, Taty Tasiemki czy kardynała Kakowskiego! Wstrząśnięty Rybczyński nie odpowiedział. - Co ma pan jeszcze w programie zwiedzania? - ponaglił go Drwęcki. - Chodźmy, panie nadkomisarzu. Przeszli do kolejnego pokoju. Chwilę później profos wprowadził tu pierwszą prostytutkę. Była już po badaniu lekarskim, ubrana do wyjścia. - Znacie ją? - Rybczyński położył na stole zdjęcie ofiary z Hipotecznej. Pokręciła przecząco głową, zanim zdążyła spojrzeć na fotografię. - Grzeczniej, Garncarzówna! - warknął profos, uderzając znacząco palką o lewą dłoń. - Odpowiadać, gdy pan komisarz się zapytowuje! Podeszła i popatrzyła na zdjęcie. Właściwie należałoby powiedzieć, że wbijała w nie wzrok przez chwilę niezbędną, by upadło podejrzenie braku współpracy. Znów zaprzeczyła milcząco. Drwęcki obok fotografii położył dziesięciozłotówkę. Oczy dziewczyny zabłysły, przełknęła ślinę, przestąpiła z nogi na nogę. - Za pozwoleniem, wielmożny panie nadkomisarzu - wtrącił się profos, podchodząc bliżej. - Garncarzówna daje już za złotówkę. Na stojaka w bramie - uściślił. - Za dychę to ona zrobi wszystko i powie, cokolwiek pan zechce. - Obok srebrnej monety położył gumową pałkę i zwrócił się do dziewczyny. - A to będzie, jak skłamiesz. - Ile? - zachrypiała dziewczyna. - Pięćdziesiąt na gołą dupę.

Namyślała się przez chwilę, po czym cofnęła się bez słowa. - Uznała, że za taką stawkę bicie jej się nie opłaca - wyjaśnił Rybczyński. - A za ile, Garncarzówna, byście mi nałgali? - spytał zdzi wiony Drwęcki. - Za dwadzieścia złotych - odpowiedziała od razu - ale że by pan nadkomisarz bił i używał mnie sam. Bo jak we trzech... - Won - powiedział profos, nie podnosząc głosu. Dygnęła pośpiesznie i umknęła, nie czekając, aż ktoś zmieni zdanie. - Pan lepiej schowa te pieniądze, zanim przyjdzie następna - rzekł Rybczyński. Drwęcki przyznał mu rację i posłusznie zabrał monetę. Przez następną godzinę siedział i patrzył na przewijającą się przed nimi rewię naiwności, bezmyślności i abnegacji. Jeśli nie proponowano im zapłaty, było im dokładnie wszystko jedno, byle prędzej wypuścili. Przeczący ruch głowy, wzruszenie ramion albo całkiem bezrozumne spojrzenia. Rybczyński próbował je zagadywać, dotrzeć do jakichś odruchów człowieczeństwa, bez rezultatu. - Może ktoś na nią czeka - nalegał, wskazując na zdjęcie. Chcielibyśmy powiadomić rodzinę. Kolejne wzruszenia ramion. - Ta, moi się mnie wyrzekli, jej pewnie też... - Moja stara już nie żyje, kto by tam czekał... - Nie moja sprawa... - A gdybyście to wy byli na jej miejscu - nie wytrzymał w końcu Drwęcki. - Chcielibyście leżeć w bezimiennym grobie? Tym razem zdołał wykrzesać coś ludzkiego - szczere osłupienie. A potem wysiłek zrozumienia tak niedorzecznego zestawienia słów, zakończony znowu wzruszeniem ramion. Tylko jedna podjęła trud rozwikłania postawionego przed nią problemu etycznego. - A bo to wiadomo, co tam człowiekowi napiszą na tym grobie? I tak nie da rady przeczytać... Nie tylko wygląd fizyczny, ale ich umysłowość była inna. Nie miały

uczuć wyższych albo nie potrafiły lub nie chciały ich ujawnić. Niektóre rzeczywiście sprawiały wrażenie, jakby były tylko gadających mięsem. Wydobyć je z tej otchłani odczłowie- czenia wydało się Drwęckiemu zadaniem dla kompletnego szaleńca. Albo świętego... - Tak oto, panie nadkomisarzu, wygląda stóg siana, w którym mamy szukać naszej igły - oznajmił Rybczyński, kiedy bez skutku przepytali ostatnią z prostytutek. - Wcześniej może byłoby z tym trochę lepiej, zwykle są nieco bardziej rozmowne, ale teraz po naszej akcji na Krochmalnej w branży panuje ogólny nastrój niepewności. Przychodzą nowi opiekunowie, dziewczyny nie wiedzą, co dalej z nimi będzie, wolą się nikomu nie narażać. To właśnie przede wszystkim chciałem panu nadkomisarzowi unaocznić, nie zaś brać na sentymenty. - Dziękuję bardzo za ten pokaz, panie komisarzu - odparł Drwęcki już zupełnie spokojny. - Rzeczywiście zobaczyłem tu coś istotnego dla śledztwa, z czego dotąd nie zdawałem sobie sprawy. - Co takiego, panie nadkomisarzu? - Chroniczne niedożywienie i ograniczony kontakt z promieniami słonecznymi. Nasza denatka z Hipotecznej to była dobrze odżywiona, opalona wiejska dziewucha. Zważywszy, że nigdzie w Warszawie nie zgłoszono jej zaginięcia, wniosek jest prosty, że pochodziła z prowincji, gdzie rzadko też czytywane są stołeczne dzienniki. Myślę, że zaszła w nieślubną ciążę, rodzina ją tradycyjnie wyklęła, jednak znalazł się ktoś, kto podał pomocną dłoń i sprowadził pannę do Warszawy... - znacząco zawiesił głos. - Niezwłocznie sprawdzę wszystkie zarejestrowane handlarki żywym towarem i pośredniczki sutenerów - zapewnił Rybczyński. Aczkolwiek to też nie będzie łatwe po zamieszaniu, którego narobił Księżyk. Z pewnością niejedna z nich się przyczaiła, odkąd w miasto poszła wieść, że policja zabija... Drwęcki zignorował te tłumaczenia i dalej głośno myślał: - Skoro dziewczyna była w ciąży, to jak przypuszczam, pierwszą rzeczą uzdatniającą ją do nowego fachu było spędzenie płodu. Jeżeli

zaś wychowano ją w surowej, religijnej rodzinie, a ciąża była przypadkowa, mogła się przed tym wzbraniać. Kardynał wspominał, że brat Marek mógł spotykać się z podopiecznymi na terenie klasztoru tylko w wyjątkowych wypadkach, kiedy chodziło o ludzkie życie. Próba ratunku nienarodzonego dziecka kwalifikuje się pod ten przypadek. - Ktoś ją tam musiał skierować i dać klucz do furty - zauważył Rybczyński. - Jeśli tak - kontynuował Drwęcki - to mamy dla jego eminencji dwie wiadomości. Dobrą i przewrotnie dobrą. Pierwsza, że denatka i brat Marek najprawdopodobniej nie znali się i nie mieli ze sobą romansu. - A druga to kompletny brak motywu - dopowiedział markotnie komisarz. - Nieszczęśliwa dziewczyna przychodzi w dobrej wierze po pomoc, a słynący z dobroci i uczciwości zakonnik gwałci ją, morduje i sam popełnia samobójstwo... Tylko co w tym przewrotnie dobrego? - Potwierdzenie teorii kardynała, że mamy do czynienia z autentycznym opętaniem. - Ja bym powiedział, że to się zupełnie nie trzyma kupy. - Czyżby wreszcie zaintrygowała pana ta sprawa? - spytał z przekąsem Jerzy. - I tak już nie dojdziemy, co zaszło pomiędzy nimi, ale dobrze, panie nadkomisarzu, spróbuję jeszcze trochę podrążyć tę historię. Poszukam rajfurki, która sprowadziła ofiarę do Warszawy. - Cieszę się, że wizyta w pańskim dawnym resorcie sprawi ła, że doszliśmy do porozumienia. - Obawiam się, że wykręcił pan kota ogonem... - skrzywił się Rybczyński. - Wracajmy do siebie. Wchodząc do urzędu śledczego, trafili akurat na moment, gdy trzech mundurowych pełniących służbę na portierni taszczyło w górę po schodach fotel na kółkach z młodym, bardzo bladym, lecz uszczęśliwionym mężczyzną. - Dzień dobry, podkomisarzu Leśniakiewicz! - zawołał do niego

Drwęcki. - Panie nadkomisarzu, nawet pan nie wie, jak się cieszę, że mogę się przydać! - Bez pana byśmy tu zginęli - zapewnił go Jerzy, podchodząc, by się przywitać. - Pan na miejsce Księżyka? - upewnił się zaskoczony Rybczyński i pochylił nad ramieniem Drwęckiego. - To przecież ja miałem się tym zająć... - Sprawa nadal aktualna - zapewnił go nadkomisarz - ale musiałem pilnie znaleźć kogoś do pomocy. Ten adres akurat miałem pod ręką. -Ależ on... - Rybczyński wymownie spojrzał na bezwładne nogi Leśniakiewicza. - To wbrew regułom... Tego samego zdania był oczekujący na szczycie schodów zażywny inspektor Janowski. Drwęcki swojego bezpośredniego przełożonego widywał rzadko, znali się ledwie z widzenia. W sprawach formalnych tradycyjnie pośredniczył między nimi Sawilski. Po urzędzie śledczym chodziły słuchy, że Janowski obawia się młodego, energicznego i znakomicie ustosunkowanego nadkomisarza. Mogła to być prawda, choć Jerzy ze swej strony nie dał nigdy powodów, aby te podejrzenia uwiarygodnić. No, chyba że uwzględnić fakt, iż półprywatne sugestie pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego Drwęcki przyjmował częściej od instrukcji przychodzących drogą służbową. W sumie było mu na rękę, że inspektor do niczego się nie miesza. Od roku, to jest od awansu Jerzego na naczelnika wydziału, obaj skwapliwie schodzili sobie z drogi. Tym razem jednak inspektor Janowski najwyraźniej uznał, że ekstrawagancja nadkomisarza przekroczyła wszelkie granice. - Naprawdę chce pan go tutaj zatrudnić na stałe? - zapytał po wygłoszeniu zdawkowych uprzejmości, kiedy Leśniakiewicz znalazł się poza zasięgiem głosu. - Owszem, ponieważ jego umysł jest całkiem sprawny. -Ależ przodownik Leśniakiewicz odszedł chwalebnie ze służby na rentę inwalidzką. Kiedy podpisywałem pański wniosek o awans na stopień podkomisarza, byłem przekonany, że chodzi tu o podwyższenie renty,

na co oczywiście jak najbardziej zasługiwał... - To nie była tylko formalność, panie inspektorze, Leśniakiewicz usilnie studiował kryminalistykę we własnym zakresie. Jestem pewien, że poradzi sobie z zadaniami, które zamierzam mu powierzyć. - Wiem, wiem, drogi panie nadkomisarzu, że mamy kadrowy kataklizm, ale czy naprawdę godzi się tak wykorzystywać inwalidę? - Proszę spojrzeć, jak on się z tego cieszy. - A powaga urzędu? - inspektor wytoczył najcięższe działo. - Co opinia publiczna pomyśli o sile i powadze państwa, które reprezentuje kaleka? - W naszej cywilizacji stawiamy ducha nad materią. Inspektora Janowskiego wyraźnie to nie przekonało. Wobec tego Drwęcki dał drugi argument: - Dla powagi urzędu groźniejsi bywają policjanci biegający z pistoletami po ulicach. - Taaak - sapnął Janowski. - To zagadnienie akurat pan zna najlepiej... No cóż, może to rzeczywiście jest myśl. Za dużo było tu ostatnimi czasy palenia prochu. Tylko co ze schodami - zreflektował się. - Będą go tak codziennie nosić? - Nasi mundurowi przejawiają nadmiar energii, którą zwykli wyładowywać na aresztantach. Nie zaszkodzi im, jeśli dla równowagi zrobią dwa dobre uczynki dziennie. - Zdaje się potrzebne będą jeszcze inne udogodnienia. - Zajmie się tym Sawilski. - Dobrze, niech będzie Sawilski - inspektor zaczął się wycofywać rakiem w kierunku swoich służbowych rewirów. Żaden z nich utartym zwyczajem nie wymienił aktualnego stopnia byłego nadkomisarza i poprzednika Drwęckiego. Robiono to przez grzeczność, aby nie przypominać Sawilskiemu o degradacji. - Zapewniam pana - dodał jeszcze Jerzy - że Leśniakiewicz będzie traktowany bez taryfy ulgowej. - Moim zdaniem to niestosowne i nieludzkie - odparł zdegustowany inspektor. - Miejsce inwalidów jest w domu.

- Nie będę go zatrzymywał, jeśli wyrazi takie życzenie. - Życzę powodzenia, panie nadkomisarzu. - Do widzenia, panie inspektorze. Resztę dniówki zajęło wdrażanie świeżo upieczonego podkomisarza do jego nowych obowiązków. Następnego południa Drwęcki z zadowoleniem stwierdził, że urząd śledczy zaczyna odzyskiwać dawną sprawność. Widmo Księżyka przestało krążyć nad Daniłowiczowską i zajmować myśli Jerzego. Zastąpił je błogi duch rutyny. Niestety, tylko na kilka godzin. Krótko po obiedzie zapowiedział swoje przybycie profesor Dunikowski. Z powierzonego zadania wywiązał się szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Nie minęły jeszcze trzy dni, od kiedy wysłali telegram, prosząc artystę o niezwłoczne przybycie do Warszawy. Drwęcki polecił, by wszyscy, którzy dobrze znali Księżyka, przyszli do jego gabinetu na okazanie odtworzonej głowy. Kiedy więc urząd śledczy obiegła wieść o przybyciu niezwykłego gościa, za rzeźbiarzem niosącym oburącz gipsowy odlew owinięty czarną tkaniną spontanicznie uformował się pochód cywilnych i mundurowych pracowników. Niski i szczupły, łysiejący profesor w ciemnoszarym garniturze nie wyglądał na człowieka, w którego rękach złomy kamienia i bryły metalu zamieniały się w istoty żywe. Nie pozwolił nikomu wziąć swojego brzemienia. Cichym, spokojnym głosem zapytał o drogę i od razu ruszył schodami we wskazanym kierunku. Przodownik dyżurny wybiegł ze swojego kantorka i skłoniwszy się z uszanowaniem, pobiegł przodem. W miarę jak Dunikowski szedł, z korytarzy za nim wychodzili kolejni milczący ludzie. Słychać było tylko narastający łoskot coraz liczniejszych kroków, jakby do sekretariatu Drwęckiego zbliżało się złowrogie fatum. Pani Stefania poczyniła przygotowania, aby możliwie sprawnie pomieścić wszystkich chętnych. Na jej polecenie z gabinetu nadkomisarza wyniesiono stół narad razem z krzesłami, a Jerzy osobiście uprzątnął biurko z papierów. Xawery Dunikowski bez wahania skierował się ku jedynemu w pokoju meblowi, postawił na blacie swe dzieło i przywitał się z

gospodarzem. - Szybko pan sobie poradził, panie profesorze - stwierdził z uznaniem Drwęcki. - To było łatwe - odpowiedział spokojnie rzeźbiarz. - jeszcze raz dziękuję za szybkie przybycie. - Zawsze jestem do dyspozycji legalnych władz państwa polskiego Dunikowski skłonił się lekko. - Pozwoli pan profesor, że się jeszcze upewnię. Nie oglądał pan żadnych zdjęć zaginionego Księżyka ani nikt nie przekazał panu jego rysopisu? - Postąpiłem zgodnie z instrukcją, którą był pan łaskaw mi udzielić. Jedyną wiedzę na temat wyglądu poszukiwanej osoby czerpałem z wewnętrznej powierzchni przedmiotu, który mi udostępniono. - Bardzo się cieszę - Drwęcki odczekał jeszcze chwilę, aż ostatni wchodzący znajdą sobie miejsca. - Wobec tego prosimy, panie profesorze. Dunikowski bez zbędnych gestów odwinął płótno, odłożył je na bok, a następnie odstąpił trzy kroki od biurka. Jerzy spodziewał się zbiorowego szmeru - podziwu stanowiącego potwierdzenie tożsamości lub jęku sprzeciwu. Tymczasem nikt nawet nie westchnął. Nadkomisarz patrzył w pierwszej chwili na zgromadzonych, by zarejestrować ich pierwszą reakcję. Było nią osłupienie. Kiedy zaś spojrzał na rzeźbę, sam zapomniał oddychać. Profesor Xawery Dunikowski okazał się stanowczo zbyt wielkim artystą jak na zadanie, które mu powierzono. Poprzestać na cofnięciu zniekształceń i oparzeń, spowodowanych przez żar płynnego ołowiu to było dlań zbyt mało. Rzeźbiarz odtworzył nie tylko dawne rysy Artura Księżyka, ale także obecny status eschatologiczny jego duszy. Były podkomisarz - nie ulegało wątpliwości, że to był on - miał twarz skierowaną ku górze i ściągniętą w grymasie ogromnego cierpienia, nad którym przeważała o wiele większa, bezbrzeżna rozpacz. Był to człowiek płonący żywcem w burzy ognia, nieza- znaczonego choćby najmniejszym, symbolicznym płomykiem, ale którego całą parzącą moc

oddawała ekspresja rysów twarzy. Oblicze potępieńca patrzącego z piekielnej otchłani ku zatrzaśniętemu na zawsze niebu. Wszyscy przeczuwali, że mogło tak być. Wszak Księżyk zginął nagle, najpewniej bez rozgrzeszenia, z ludzką krwią na rękach i nienawiścią w sercu, lecz Dunikowski tego nie wiedział. Właśnie ta myśl, jej uświadomienie i konsekwencje logiczne odbierały dech. Wizja artysty była proroctwem. Oznajmiającym głosem Boga, który osądził i wydał wyrok. Zaczęła szlochać któraś z sekretarek. Akurat nie Stefania - ta wciąż stała jak zahipnotyzowana. - Panie profesorze - powiedział Drwęcki, nie poznając własnego głosu - proszę zakryć. Już... dziękujemy. Dunikowski zrobił, o co go proszono, zupełnie ignorując wrażenie, jakie wywołał na widzach. Jego milczenie i postawa narzucały skojarzenie z wyniosłą obojętnością kata, w tym przypadku bożego, który właśnie wykonał swoją powinność. Wzmacniała je świadomość faktu, że sławny rzeźbiarz był prawdziwym zabójcą. - Proszę państwa! - zawołała stanowczo Stefania, wracając do rzeczywistości. - Trzeba natychmiast dać na mszę, najlepiej zamówmy kilka mszy, żeby panu Arturowi jakoś ulżyć, tam w... w... Ja się zaraz tym zajmę! Odpowiedziało jej skwapliwe potakiwanie. Ludzie sięgali po portfele i czym prędzej przechodzili do sekretariatu. Gdyby nie inicjatywa Stefanii, najpewniej uciekliby z gabinetu Drwęckiego w popłochu graniczącym z paniką. Jerzy oprzytomniał dopiero, gdy zdał sobie sprawę, że w spoconej dłoni ściska tę samą dziesięciozłotówkę, za którą wczoraj chciał kupić prawdę od prostytutki. Dołożył monetę do szybko rosnącej kupki bilonu i banknotów na biurku swej sekreta - Proszę przenieść rekonstrukcję twarzy do magazynu dowodów rzeczowych i dopilnować, aby została prawidłowo zarejestrowana polecił stanowczo. Mundurowi nie kwapili się wykonać rozkazu, oglądając się jeden na

drugiego. Wyraźnie bali się zbliżyć do rzeźby, jakby to była sama Arka Przymierza, której dotknięcie oznaczało śmierć. Wobec tego Drwęcki kazał zająć się tym Rybczyńskiemu. - Czy mogę pana nadkomisarza prosić o słówko na osobności? odezwał się Dunikowski. Jerzy skinął głową i zamknął drzwi gabinetu, a rzeźbiarz sięgnął do kieszeni. - Pozwoliłem sobie także odtworzyć przedmiot, którego odcisk zachował się na zewnętrznej powierzchni ołowianej masy. Myślę, że może się panu przydać... - wyciągnął rękę, na której leżała Dłoń Boga. Żydowski amulet bardziej niż dłoń przypominał raczej kielich kwiatu, wysoki na trzy centymetry. W przeciwieństwie do prawdziwej ludzkiej ręki był symetryczny, jakby Bóg zamiast małego palca miał dodatkowy kciuk. Wewnątrz głównego zarysu znajdowało się wiele nieregularnych pętli i otworów. - Oczywiście, to tylko przybliżenie - wyjaśnił Dunikowski. - Proszę pamiętać, że ozdoby tego rodzaju mają strukturę wijących się roślinnych łodyg i liści. Kopię sporządziłem ze srebra, ale oryginał mógł być wykonany ze złota lub tombaku, zależnie od zamożności właścicielki bądź właściciela. Równie dobrze kobiety co mężczyzny, ale z dużą dozą pewności należy założyć, że nie byli to żydzi ortodoksyjni. - Dziękuję, przyda mi się na pewno! Jestem bardzo wdzięczny, panie profesorze, że zadał pan sobie aż tyle trudu. - Drobiazg, panie nadkomisarzu. Potrzebna była tylko odrobina wosku i piasku formierskiego. Matryca obu rekonstrukcji czeka w taksówce, była dla mnie trochę za ciężka, więc byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan kogoś po nią posłać. - Niezwłocznie, panie profesorze. A co do pańskiego honorarium... - Proszę przelać je na konto krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, przyda się uboższym studentom. Ja prosiłbym tylko o zwrot kosztów podróży. - Moja sekretarka już się tym zajęła. Zapraszam!

Kwadrans później Drwęcki wrócił do odrestaurowanego gabinetu ze stanowczym zamiarem zrobienia sobie długiej przerwy na ochłonięcie i pozbieranie myśli. Na przeszkodzie temu zamierzeniu stanęła wciąż bardzo przejęta Stefania. - Panie nadkomisarzu - pociągnęła nosem - myślę, że trzeba powiadomić narzeczoną... pana Artura - lekkie zawahanie głosu wskazywało, że słowa „świętej pamięci” nie przeszły jej przez gardło. Drwęcki stanął jak wryty. - Jaka narzeczona?! Dopiero teraz mi pani o niej mówi? - Słyszałam gdzieś od kogoś, że pan Artur ma... miał narzeczoną zdziwiła się Stefania. - Byłam pewna, że pan nadkomisarz o tym wie. Panowie przecież się przyjaźnili. - Właśnie! A mimo to nic o tym nie wiem. Proszę natychmiast wezwać Sawilskiego, Rybczyńskiego i Maciewicza. Przodownik Maciewicz niech chwilę zaczeka. - Już się robi, panie nadkomisarzu - sekretarka wstała zza biurka. - Panowie... - zaczął Drwęcki pięć minut później. - Domyślam się, że pytanie, czy któryś z was wiedział coś o narzeczonej zmarłego podkomisarza Księżyka, będzie retoryczne? - Nigdy ani słowem nie wspomniał o istnieniu takiej młodej damy zapewnił Sawilski. - Ja się poważnie zastanawiam, czy słowo „dama” jest tutaj na miejscu... - rzekł Drwęcki, siadając na biurku. Rybczyński aż podskoczył na krześle. - Uważa pan, że to mogła być...? - zaczął i urwał. - A co innego mogło skłonić zakochanego mężczyznę, by zachować w tajemnicy przed kolegami istnienie wybranki serca, a potem postawić na jedną kartę życie i karierę, urządzając dziką rzeź alfonsów? odpowiedział Drwęcki pytaniem na pytanie. - W zamieszaniu, jakie obserwujemy obecnie w półświatku, w następstwie wydarzeń na Krochmalnej - oznajmił Sawilski chłodnym oficjalnym tonem - zniknięcie jednej panny lekkich obyczajów istotnie mogłoby pozostać zupełnie niezauważone. Jednak przed

przyjęciem tej hipotezy śledczej powstrzymuje mnie wiara w dobry gust zmarłego. - Miłość nie wybiera, panie kolego - stwierdził Rybczyński. -To naprawdę wiele wyjaśnia. - I jeszcze więcej komplikuje - dodał Drwęcki. - Zwłaszcza po stronie motywów. Prócz dintojry musimy dodatkowo uwzględnić kobiecą zazdrość. Panie Rybczyński, proszę dla wygody śledztwa połączyć zbieranie informacji w sprawach Księżyka i Hipotecznej. - Obawiam się, że to zupełnie beznadziejne... - Ja poszukam jakiegoś tropu w Łodzi - kontynuował nie- zrażony nadkomisarz. - A pan, panie Sawilski, prześwietli dokładnie ostatnie pól roku życia Księżyka. Najlepiej krok po kroku! - Jak pan sobie życzy - skinął głową były szef wydziału. - Pani Stefanio, niech wejdzie Maciewicz - powiedział Jerzy do słuchawki. - Przodowniku! - oznajmił, gdy tylko otworzyły się drzwi. - Jedziecie ze mną jutro do Łodzi! Samochód i wy macie być gotowi na jedenastą. U mnie na Bema! - To ci dopiero... - policjant nie wykazał entuzjazmu. - A za pozwoleniem pana nadkomisarza, na długo? - Ile będzie trzeba. Może miesiąc, może i dwa. - Ależ ja mam rodzinę... - Ja też. - Tylko że... bez obrazy pana nadkomisarza... ja większą... Już ósme w drodze. - A więc to stąd u was ta skłonność do strzelania seriami! - zakpił bez litości Drwęcki, czując, że puszczają mu nerwy i zarazem opada z niego dotychczasowe napięcie. Być może wyżywanie się na podwładnych było niskie, ale za to jakże skuteczne i przyjemne... Zresztą, miał już serdecznie dość jakichkolwiek sprzeciwów. - Chcecie wiedzieć, dlaczego wy, Maciewicz? Tak szczerze? - cedził przez zęby. Naprawdę? - Skoro pan nadkomisarz łaskaw. - Od czasu odejścia komisarza Bryckiego nie mamy na stanie

większego skurwysyna. Przodownik zaciął usta i przybrał postawę zasadniczą. - Jak tak, panie nadkomisarzu, to ślubuję uroczyście nie zawieść pokładanego zaufania! - zasalutował z rozmachem.

6. Droga do diabła Marysia spędziła z nim całą noc. Był pod wrażeniem, jak bardzo zmieniło się jej ciało. Najpierw szczupła, sprężysta gimnastyczka, od której trudno było oderwać oczy i dłonie, a dominującym uczuciem był dylemat: patrzeć czy pieścić. Teraz miękka, emanująca ciepłem, bujnie rozłożysta i przepastnie wilgotna, cała była po to, by się w niej zanurzać i płynąć, płynąć bez końca. Jerzy miał z tej żoninej przemiany dodatkowy pożytek, bo jak wszyscy nowocześni logicy bardzo nie lubił kłopotliwych antynomii, więc fakt, że erotyczny dylemat sam się rozstrzygnął, napawał go zadowoleniem na miarę udanego dowodu skomplikowanego twierdzenia. Kiedy powiedział to głośno, Marysia najpierw parsknęła śmiechem, po czym zupełnie bez ostrzeżenia szturchnęła go łokciem w żebra. - Chcesz przez to powiedzieć, że nie możesz na mnie patrzeć? Już ci się nie podobam?! - Ależ skąd... Jesteś piękna jak nigdy dotąd! - zapewnił pośpiesznie. Tylko inna. - Jaka? - odrzuciła kołdrę i usiadła na nim okrakiem, majestatycznie pulchna, białoróżowa i udawanie zagniewana. Jej nabrzmiałe mlekiem piersi zawisły mu nad twarzą jak gotowa do zejścia lawina. - No jaka?! Proszę dobrze przemyśleć odpowiedź, panie logiku trójwartościowy, bo... - znacząco Obiema dłońmi ujęła go za gardło. - Zaraz przekonasz się, że Wielka Macierz potrafi nie tylko dawać życie, ale i śmierć... - Jesteś doskonała jak spójne rozwiązanie - odpowiedział szybko. Jak globalne maksimum funkcji... - Mhm... - pochyliła się niżej. - Ta matematyka jednak coś w sobie ma... Wolisz całkować czy różniczkować...?

Nie zdążył odpowiedzieć. Zapukano do drzwi. - Proszę pani! - rozległ się senny głos Karolinki. - Dziecko zgłodniało! - Proszę przynieść Michałka tutaj! - odpowiedziała Marysia, schodząc z męża. W pierwszym odruchu sięgnęła po leżącą na podłodze koszulę nocną, ale się rozmyśliła. Usiadła na łóżku, okrywając się kołdrą tylko do pasa. - Jestem gotowa! Jerzy został w poprzedniej pozycji, zastanawiając się, jak bardzo powinien zasłonić tors. I ten dylemat też sam się rozwiązał, bo pokojówka była zbyt zaspana, by się gorszyć lub podglądać. Weszła, ziewając aż do łez, podała kwilące niemowlę Marysi i od razu wyszła, półprzytomnie macając drzwi w poszukiwaniu klamki. Drwęcki junior najwyraźniej też zadbał, aby jego towarzyszka miała noc pełną wrażeń. Tymczasem naga Marysia z dzieckiem przy piersi stanęła przed lustrem. - Ojej! Jakie to dzikie, pierwotne i wspaniałe! - potrząsnęła głową, by wzburzyć włosy, po czym zmieniła pozę z en face na lewy półprofil, następnie obróciła się prawym. - Ach, Jerzyku, czuję się taka rajsko bezwstydna... No, a ty znów nas zostawiasz! - oszałamiająco szybko zmieniła temat i nastrój, odwracając się do męża z miną zagniewanej bogini. Jerzy dłuższą chwilę nie odpowiadał. Zatkało go z wrażenia. Marysia spoglądała na niego święta i świętokradcza, wyuzdana i dostojna, znajdując się zarazem ponad czasem i w tej jednej niepowtarzalnej chwili. To dopiero był garnitur antynomii! - Tam... - wykrztusił wreszcie. - Tylko trzy godziny pociągiem... Jakby co, jeden telefon i zaraz jestem z powrotem. - To po co bierzesz samochód? - nadąsana małżonka wróciła do łóżka i zagrzebała się z dzieckiem w pościeli. - Żeby mieć swobodę ruchów i nie robić kłopotu miejscowej policji. Rozchmurz się, Maryś! Łódź to nie koniec świata. - Doceniam, że nie Zaleszczyki - prychnęła.

- Do Zaleszczyk pojedziemy w przyszłym roku na wiosnę - oznajmił Jerzy, naciągając spodnie. - Dlaczego akurat tam? - spytała. - Koniecznie chcesz zobaczyć miejsce swojego niedoszłego zesłania? - Kochanie, zajrzyj do atlasu geograficznego. Zaleszczyki to jedyna w Polsce miejscowość o południowym klimacie. - Niech go sobie zażywa ten generał, co chciał cię tam wy słać! Jak mu...? - Śmigły. Zapewniam, że ci się spodoba. Są tam winnice i wielkie sady morelowe, które w maju kwitną wręcz oszałamiająco. - Mówisz...? - rozmarzyła się. - Ciągle tylko dusimy się w mieście, a Michałek powinien odetchnąć zapachem kwiatów. - Przekonałeś mnie. Jednak najpierw chrzciny! Załatwiłeś coś już? - Jeszcze jak! Ale to niespodzianka... - Dobrze. Jedź już łapać tych swoich opryszków. Walizkę Jerzego pakowała Karolinka. Nadal nie całkiem się obudziła, więc kiedy na śniadanie podała im ćwikłę zamiast dżemu, Drwęcki postanowił przezornie sprawdzić swój bagaż i dobrze zrobił. Wśród podkoszulek znalazł dwa kaftaniki oraz jedną pieluszkę... - Najmocniej pana nadkomisarza przepraszam - pokojówka zaczerwieniła się po uszy. - To pewno z niewyspania... - Panna Karolina musi wziąć sobie wolne - oznajmiła Marysia. Proszę już nie czekać na pannę Ewelinę, tylko wracać do siebie. - A pani? - Poradzę sobie - zapewniła pani domu. - A w razie czego, zadzwonię po męża... - pogroziła pałcem Jerzemu, który właśnie wkładał płaszcz. - I proszę mi w tej Łodzi nie uganiać się za jakimiś chudymi przestępczyniami! - Obiecuję aresztować tylko stare i brzydkie - pocałował żonę w policzek i zszedł z walizką na ulicę. Maciewicz spóźnił się parę minut, ale ponieważ przyjeżdżał po nadkomisarza pierwszy raz, Drwęcki nie robił mu wymówek. Było mu

zresztą trochę głupio za wczoraj. Jednak nie na tyle, by przodownika za cokolwiek przepraszać. Od dawna nie lubił Maciewicza za nadgorliwość, prostactwo i jawny sadyzm, ale czuł, że właśnie ktoś taki teraz mu się przyda. Postanowił zachować w stosunkach z nowym kierowcą ściśle służbowy dystans, ale tego postanowienia starczyło tylko na pierwsze dwie godziny wspólnej podróży. Wyjechali z Warszawy ulicą Kaliską, mijając po prawej redutę wolską, cmentarze i pętlę tramwajową. Następnie zostawili za sobą błotniste otchłanie glinianek na Jelonkach, wyglądające jak kratery po meteorytowym bombardowaniu, i podążyli szosą na Błonie oraz Sochaczew, gdzie z kolei skręcili na Łowicz. Droga była typowo polska - idealna dla wozów drabiniastych - pełna wyrw, kolein, błotnista, choć akurat nie padało, oraz oczywiście, jakżeby inaczej!, ze wspaniałymi jesiennymi widokami. W tym przypadku na dolinę Bzury. Tym dłużej mogli cieszyć się urokami krajobrazu, że nie dało się jechać szybciej niż pięćdziesiątką, a przeważnie poniżej czterdziestki. - Tak się właśnie jedzie do diabła! - podsumował Maciewicz, omijając kolejną dziurę. - Perspektywy wokoło jak malowane, ale co z tego, skoro tylko przed siebie trzeba ślepić, bo inaczej jak nic skończymy w rowie czy na jakim drzewie! Całkiem, jak to mówił nasz ksiądz proboszcz na kazaniu... - zadumał się - że ułuda... tych no... zmysłów zawsze kończy się wiekuistą śmiercią. - Rzeczywiście - zgodził się Drwęcki, spoglądając ku rzece. - Piękne miejsce, by umrzeć. - Zwłaszcza jesienią, panie nadkomisarzu. Tak ich jednak wytrzęsło, że postanowili zrobić sobie w Łowiczu wcześniejszą przerwę na obiad. Zatrzymali się na rynku, w restauracji hotelu Polonia. Maciewicz zamówił sobie golonkę z ziemniakami i kapustą. Jerzy w sumie też miał ochotę na takie swojskie danie, ale w ramach zachowywania służbowego dystansu dał się namówić kelnerowi na jakiś wytwornie udziwniony zraz å la hetman Tarnowski.

Zajęli stolik przy oknie, skąd mieli dobry widok na osobliwą procesję, która niebawem przeciągnęła przez rynek. Było to kilkanaście kobiet w tradycyjnych miejscowych spódnicach i pelerynach w kolorowe pionowe pasy. Mimo że było już dosyć chłodno, wszystkie szły boso, z nabożeństwem niosąc przed sobą wyglansowane do połysku buty. - A one, za przeproszeniem, panie nadkomisarzu, od szewca czy do szewca? - spytał zdumiony Maciewicz, odstawiając kufel piwa. Drwęcki wspaniałomyślnie pozwolił mu jeden wypić. Do golonki inaczej nie uchodziło. - Idą do kościoła - odparł Jerzy. - To jakaś pokuta? - Nie. Pewnie założą buty, nim wejdą do środka. Faktycznie, kobiety usiadły zaraz na schodach przed barokową kolegiatą o dwóch wysokich wieżach i zaczęły wzuwać i sznurować obuwie. - Kwintesencja polskości... - westchnął Drwęcki. - Że nogi brudne, to nic, ważne, żeby z wierzchu był połysk! - U nas w Mińsku - odezwał się przodownik - buty też specjalnie do kościoła się zakładało, no ale w domu. I jeszcze matka pilnowała, żeby wcześniej nogi umyć. Nie zliczę, ile razy za to po łbie od niej wziąłem. - Wiecie, Maciewicz - złamał się Jerzy - wczoraj jednak za ostro wam powiedziałem. - Że ja skurwysyn? - przodownik spojrzał mu w oczy. - Co prawda, to prawda, panie nadkomisarzu. O szczerą prawdę gniewać się nie można. - Jaką prawdę? - Ano, że moja matula kurwiła się za pieniądze. Wszyscy w Mińsku Mazowieckim jej używali. Twarda kurwa była - oznajmił z dumą - nie dała się zedrzeć i jeszcze mnie na ludzi wy kierowała. Drwęcki w porę zreflektował się, by zamknąć rozdziawione z wrażenia usta, bo inaczej siedziałby teraz przed Maciewiczem jak wioskowy głupek. - Mnie poczęła z całym miejscowym cyrkułem - przodownik

kontynuował rodzinne wspomnienia. - A że już od paru tygodni odsiadywała jakąś zasądzoną grzywnę, no to było całkiem pewne, że brzucha złapała w areszcie. Z kim dokładnie, nie wiadomo, ale na pewno mój ojciec był stójkowym cara Mikołaja. Stąd wszystkie mińskie krawężniki zawsze traktowali mnie jak swojego. - Ilu mieliście tych ojców? - uśmiechnął się Jerzy. - Oj, za dużo, panie nadkomisarzu! Nijak było jak inne chłopaki na wagary iść, bo zaraz który tatulo przyuważył i do szkoły na kopach pogonił. Napsocić też ciężko szło, bo złe towarzystwo trzymało się ode mnie z daleka. No i jak matka powiedziała, że mam do szkół iść, to się wszystkie ojce honorowo złożyli. Pewnie trochę dla draki, ale uradzili, że trzeba mnie posłać w policmajstry. I tak trafiłem do stolicy, gdzie żem się szarży dosłużył. W każdym tam razie, panie nadkomisarzu, mnie słowo skurwysyn nie obraża. Raz, że od maleńkości przywykłem, dwa, że niejedna z tych świętojebliwych matek aż taka dbająca by nie była. Zresztą, mnie ksiądz mówił, że to nie grzech, bylebym, choć kurwi syn, był dobry Polak i katolik. No to jestem! - Co z waszą matką teraz? - Nie żyje. Franca ją zmogła, jak to zwyczajnie w tym fachu. Trzydziestu pięciu lat nie miała. Wtedy jeszcze tych zastrzyków nie robili. Ech, dzisiejsze kurwy to mają klawe życie! Mogą się puszczać, ile chcą, a żyją... Drwęcki wstał zza stołu. - W drogę, Maciewicz, bo nam cały dzień zejdzie. Kelner, płacić! Wkrótce okazało się, że powinni byli jechać raczej przez Skierniewice. Wtedy bowiem wjechaliby do Łodzi od wschodu, szosą brzezińską, i nie byłoby kłopotu. Tak zaś wypadło im przedzierać się do centrum przez labirynt północnych przedmieść, w którym zgubili się już po paru zakrętach. - Co za diabelstwo! - wściekał się Maciewicz, patrząc na plan miasta, który podsunął mu Jerzy. - Ulice niby te same co w Warszawie: Inflancka... Bracka... Mazowiecka... Chłodna... tylko wytyczone bez

ładu i składu. Iście jakby diabeł drogi poplątał! A mówią, że ten Boruta to w Łęczycy siedzi! - Ale do Łodzi wpada ponoć na wódkę - skwitował Drwęcki. - Faktycznie, siarką capi... - kierowca pociągnął nosem. - To dym z fabrycznych kominów, musiało zawiać w naszą stronę. Tani węgiel zwykle ma sporo siarki. - Szlag by to wszystko trafił! - Spokojnie, przodowniku. Jesteśmy chyba na Miodowej albo na Mazowieckiej, a powinniśmy dostać się na Franciszkańską, skąd będzie już prosto do komendy na Kilińskiego. Wobec tego, Maciewicz, musicie jechać najpierw przez Rycerską... - Cholera jasna, panie nadkomisarzu! Czy ten pipidów wygląda choć trochę jak nasza Starówka?! Wypadało przyznać, że ani trochę. Okolica była wiejska, ale zdecydowanie nie sielska. Przyprószone sadzą chałupy o garbatych dachach, rozpadające się szopy, zapuszczone ogródki i krzywe ploty obwieszone umorusanymi dzieciakami. Jak okiem sięgnąć, było brudno, koślawo i ponuro. Ich elegancki ford, model 1926, pasował tu jak kwiatek do kożucha i budził coraz większe zainteresowanie uliczników. W karoserię stuknął rzucony z krzaków kamień. - Stare miasto - odparł ponuro Jerzy - to oni mają akurat przy Jerozolimskiej... - Dobra jest, szukam tej Rycerskiej! - warknął zdesperowany przodownik, dodając gazu. Chwilę później wyładował złość, z rozmysłem przejeżdżając kundla, który wyskoczył, by obszczekać samochód. Skowyt miażdżonego kolami psa przyprawił Drwęckiego o ciarki, ale nic nie powiedział, żeby nie dolewać oliwy do ognia. Znaleźli Rycerską po dziesięciu minutach krążenia po zaułkach wysypanych chrzęszczącym węglowym żużlem, po czym wjechali w ulicę Warszawską, ale uspokojeni swojską nazwą znów popełnili błąd, przegapiając fakt, że kończy się ona ślepo. Musieli się cofnąć do Jasnej, którą dostali się na Marysińską, przekraczając granicę miasta, i tu wreszcie zdołali docenić, że łódzka Okopowa łączy się z Franciszkańską.

Dalej było już prosto i bez komplikacji. Mieli sporo szczęścia, jak się niebawem okazało. Nadkomisarz Weyer wyszedł do nich na ulicę, gdy tylko przekazano mu informację o przybyciu gości z Warszawy. Na widok Drwęckiego stanął jak wryty. - Nie spodziewałem się, że pan taki młody, panie kolego...wyciągając rękę do Jerzego, podejrzliwie zerknął na Maciewi- cza. Przodownik, mimo że zdecydowanie nie wyglądał na inteligenta, przynajmniej miał wiek odpowiedni dla nadkomisarza. Drwęcki był od swojego łódzkiego odpowiednika młodszy o pokolenie. Komisarzem policji raczej nie zostawało się przed trzydziestką, a nadkomisarzem przed czterdziestką. Dwudziestosiedmioletni nadkomisarz to był ewenement przyprawiający o zgrozę każdego porządnego karierowicza. Jakże potężna protekcja i znajomości musiały stać za tak wczesnym awansem? Szeroki uśmiech na gładko ogolonej, nieco podtatusiałej twarzy Aleksandra Weyera z trudem skrywał niepokój. Jerzy poczuł się bez mała jak rewizor z Gogola. Już przeczuwał, że za plecami nie będą go tu nazywać inaczej niż pupilkiem sanacji. Cóż, w sumie była to prawda... - Pozwoliłem sobie już zadbać o kwaterę dla panów - oznajmił gospodarz. - Jedźmy na aleję Kościuszki 93. - Póki jeszcze mamy dzienne światło, panie nadkomisarzu, chciałbym zobaczyć miejsce znalezienia zwłok posterunkowego Księżyka - zaoponował Drwęcki. - Tak, oczywiście - skwapliwie zgodził się Weyer. - Wobec tego najpierw na Nowomiejską. Czy życzą sobie panowie, abym pokazał drogę? - Z ogromną wdzięcznością - zapewnił Jerzy. Na śródmiejskich ulicach dominowały wyładowane z górką towarowe platformy, które nadkomisarz Weyer nazywał rolwa- gami. Między nimi przemykały dorożki i taksówki, bezczelnie wymuszając pierwszeństwo i łamiąc wszelkie możliwe przepisy. Na skrzyżowaniach obowiązywała tylko jedna zasada: kto sprytniejszy, ten lepszy, a frajerzy do tyłu!

Maciewicz już po pięciu minutach zagotował się z wściekłości do tego stopnia, że Drwęcki zaczął serio obawiać się, by krewki przodownik nie wyciągnął spod siedzenia swojego thompsona. W ścisłym centrum Warszawy nie było fabryk wymagających hurtowych dostaw surowców i odbioru produkcji, więc ruch pojazdów towarowych nie mieszał się z transportem osobowym na taką skalę jak w Łodzi. To była druga odmienność „polskiego Manchesteru”, jakiej warszawski kierowca musiał doświadczyć na własnej skórze. Na razie obu nadkomisarzom wspólnymi siłami udało się nakłonić Maciewicza, który na placu Wolności chciał wyskoczyć z samochodu i pobić żydowskiego furmana, aby poprzestał na soczystym werbalnym antysemityzmie. Potem zaparkowali u wylotu Nowomiejskiej na Stary Rynek i nadkomisarz Weyer zaprowadził Drwęckiego nad cuchnący kanał ściekowy, biegnący między kamienicami po drugiej stronie ulicy. - Oto nasza reprezentacyjna rzeka Łódka - oświadczył takim tonem, że nie dało się poznać, czy to gorzki żart, czy przejaw ślepego na realia patriotyzmu lokalnego. Ściek aż do tego miejsca płynął krytym kanałem pod ulicą o znamiennej nazwie Nad Łódką, która łączyła się tu z Nowomiejską. - Ciało znajdowało się za kratą - Weyer pokazał na zardzewiałe pręty, przegradzające okrągły wylot kanału, w którym swobodnie zmieściłby się wyprostowany mężczyzna. Poziom mętnej wody był niski, zaledwie kilka centymetrów, a szerokość strugi wynosiła niecały metr, więc dało się stanąć nad nią okrakiem. Drwęcki, nie bacząc na smród i ryzykując zniszczenie butów, zsunął się po stromym stoku i zajrzał w głąb czeluści. Światło na drugim końcu było ledwie widoczne. - Po deszczach i w czasie roztopów woda podnosi się bardzo znacznie - Weyer też zszedł i stanął obok Jerzego. - Czasami, choć teraz trudno w to uwierzyć, wypełnia ona całą średnicę kanału. - Czy to właśnie taki silny nurt osadził zwłoki na kracie? Łódzki policjant skinął twierdząco głową. - Akurat spuszczano wodę ze stawów w parku Helenów, bo mocno

zarosły rzęsą, i zamierzano zastąpić ją świeżą deszczówką z jesiennych opadów. Gdyby nie to, ciało mogłoby leżeć pod ulicą jeszcze kilka miesięcy... - Jak długi jest kryty odcinek? - Nieco ponad dwieście metrów. - To czemu tak słabo widać drugi koniec? - To wina parujących ścieków. Wewnątrz ciągle stoi trująca mgła. Tam głębiej, w środkowych partiach w ogóle nie ma powietrza zdatnego do oddychania. Nie da się wejść nawet w masce przeciwgazowej, potrzebny byłby garnitur nurka. Dlatego z obu stron kanał zamknięty jest kratami, żeby przypadkiem nie wlazły tam jakieś dzieciaki. Jednak kłódkę da radę otworzyć pierwszy lepszy złodziej. - Zatem jest prawdopodobne, że ciało wrzucono po drugiej stronie kanału i woda zniosła je tutaj? - Bardzo możliwe, panie kolego. Znaleźliśmy na tamtej kłódce rysy od wytrycha. - W takim razie obejrzyjmy, co jest po drugiej stronie - postanowił Drwęcki. Pomagając sobie nawzajem, wdrapali się z powrotem na Nowomiejską, przywołali Maciewicza i pojechali na przeciwległy koniec ulicy Nad Łódką. Tu Jerzy nie zszedł już na dno kanału. Po wyjściu z samochodu przystanął na rogu Wschodniej, rozejrzał się i zatrzymał wzrok na odległej o nieco ponad sto kroków prostokątnej bryle synagogi przy Wolborskiej, górującej nad ruchliwym placem targowym. Długo tak patrzył i dumał. - Co pan nadkomisarz myśli? - zapytał wreszcie Weyer stropiony milczeniem kolegi. - Żydzi nie mają z tym morderstwem nic wspólnego - oświadczył stanowczo Drwęcki. - Bogu dzięki, że pan tak sądzi! - łódzki śledczy odetchnął z ulgą. - A co pana nadkomisarza o tym upewnia? - Nachalność sugestii - odparł Jerzy. - Zwłoki okaleczone w sposób przywodzący na myśl mord rytualny w stylu kabali- styczno-

starotestamentowym i porzucone niemalże pod samą synagogą... Żaden zdrów na umyśle Żyd nie zrobiłby czegoś takiego. To musiał być ktoś, kto im bardzo źle życzy. - Podejrzewa pan swojego kierowcę? - Weyer zażartował po raz pierwszy od początku ich znajomości. - Domyślam się, panie kolego, że właśnie zyskałem w pańskich oczach - zagadnął Drwęcki, ruszając z powrotem do samochodu. - Jak najbardziej, panie nadkomisarzu! Teraz przyznam szczerze, że obawiałem się, iż mogą nam przysłać ze stolicy kogoś, kto pójdzie po linii najmniejszego oporu... - Na pańskim miejscu obawiałbym się raczej, że sensację rozdmuchają tutejsze gazety. - O to jestem spokojny, panie kolego. Nasi dziennikarze zachowali się w sposób bardzo odpowiedzialny. - Pomogliście im jakoś? - Własne biografie im pomogły. Wielu z nich to, że tak powiem, katolicy w pierwszym pokoleniu... Nie powinny pana mylić ich polskie nazwiska. Maciewicz usłyszał końcówkę rozmowy i demonstracyjnie splunął do rynsztoka. - Nie mam nic przeciw asymilacji - powiedział Drwęcki, zerkając z ukosa na przodownika. - Ale do rzeczy! W tej sprawie Żydzi są nie tylko poza podejrzeniami, ale także możemy chyba liczyć na ich pomoc. Proszę przydzielić mi do pomocy kogoś, kto dobrze zna miasto i tutejsze środowisko żydowskie. Najlepiej policjanta tej narodowości. - Da się zrobić - stwierdził Weyer po krótkim namyśle. - Czy teraz mogę już pokazać pańską kwaterę? - Jak najbardziej. - Wynajęliśmy dla pana pokój z wiktem i opierunkiem w zacnej mieszczańskiej kamienicy. Bardzo czysto, elegancko i kulturalnie. Znajdzie się tam też garaż i służbówka dla pańskiego kierowcy. Właścicielką mieszkania jest pewna Niemka, stara panna, która podaje się za rozwódkę. Małżeństwo było nieskonsumowane, więc nie

podejmuję się wypowiadać autorytatywnie na temat jej stanu cywilnego. Tak czy owak, jest w wieku, który nie powinien wzbudzić żadnego niepokoju pańskiej szanownej małżonki. Frau Irmina Pasztelan. - Ile ma lat? - spytał Jerzy. - Ponad pięćdziesiąt - odparł nadkomisarz Weyer. - Zważywszy jej wiek i samotność, nie jest aż tak zdziwaczała, jak mogłoby się wydawać. Ma tylko jedno niewinne hobby, jest nazistką. -Kim? - Bardzo ekscytuje się dokonaniami niejakiego Adolfa Hitlera. To taki niemiecki polityk. - Chyba coś słyszałem... - Drwęcki dłuższą chwilę szukał w pamięci. - Jakiś awanturnik? - Mniej więcej. Nie warto sobie zaprzątać głowy. Uprzedzam jednak, że Frau Pasztelan potrafi rozprawiać o nim godzinami. Doradzam więc okazywać bardzo umiarkowane zainteresowanie w tym względzie. - Dziękuję za ostrzeżenie. Najważniejsze, by żona nie była zazdrosna, że mieszkam u jakiejś kobiety. - Gwarantuję, że nie będzie.

7. Szabla dżina Na honorowym miejscu w jadalni wisiał ukwiecony portret w ząbek czesanego jegomościa z nadętą miną. Kiedy tylko Drwęcki na niego spojrzał, gospodyni zaraz z dumą poinformowała go, że to jest właśnie prezes Adolf Hitler. Jerzy zgodnie z instrukcją nadkomisarza Weyera zapewnił uprzejmie, że owszem, słyszał i docenia, nie wchodząc w żadne szczegóły. Frau Pasztelan wydawała się zadowolona. Określenie „wydawało się” było w jej przypadku bardzo na miejscu, gdyż wszelkie uczucia, nawet wobec swojego idola, przejawiała tylko w przybliżeniu. Wyniosła i chuda, niemal bez biustu i bioder, o jasnych, lekko już siwiejących włosach, gładko zaczesanych do tyłu, przypominała zasuszoną Walkirię. Mówiła szkolną polszczyzną, doskonale poprawną, bez naleciałości regionalnych czy kolokwializmów, aczkolwiek z wyraźnym niemieckim akcentem. Była fanatyczką sterylnej czystości. Pościel w pokoju Jerzego wy krochmalono na pancerną blachę, świeże ręczniki zachowały jeszcze ciepło magla. W tych warunkach wręcz narzucał się kompleks małego chłopca, stale bojącego się coś ubrudzić i odczuwającego z tego powodu nieustanne poczucie winy, ale to z kolei równoważyło ogólne zachowanie Frau Pasztelan, nacechowane całkowitym posłuszeństwem wobec władzy reprezentowanej przez oficera policji państwowej. Drwęcki szybko poczuł się przy tej kobiecie niczym wielki mag, obsługiwany przez wywołanego z zaświatów demona. A może właśnie dżina z Bagdadu? Tu wypadało uchylić kapelusza i przyznać rację poetyckiej intuicji Tuwima. Zaraz jednak okazało się, że za tym wszystkim kryje się pewien haczyk, a właściwie huśtawka...

Stół do śniadania przygotowany był tak, jakby chodziło o operację chirurgiczną na bułkach i wędlinach. Jerzy usiadł i ze szczerym zainteresowaniem przyjrzał się zastawie. Nieskazitelnie biały obrus oraz sztućce najwyraźniej wyjęte z parowego sterylizatora już go nie dziwiły. Ciekawsza była fajansowa szkatułka na gorące parówki. Przeznaczenie naczynia zdradzała pokrywka z uchwytem w kształcie serdelka, przyprawionego wężykiem ceramicznej musztardy. Odrobina logiki śledczej i wszystko jasne. Należało przyznać, że to dobry pomysł, aby gorące kiełbaski nie wystygły za szybko. W większe zakłopotanie wprawił nadkomisarza wihajster tkwiący w dzióbku czajniczka na herbatę. Był to porcelanowy kogutek z huśtawką. Mówiąc ściślej, ptak trzymał w łapach huśtawkę z poprzeczką zrobioną z wałeczka czerwonego filcu, natomiast kuper mial wetknięty w czajnik, jakby właśnie paskudził do środka. Frau Pasztelan, widząc, że jej gość wpatruje w to urządzenie wzrokiem bazyliszka, bez słowa podeszła do stołu i nalała Jerzemu herbaty. Okazało się, że kogutek jest pusty w środku i nie stanowi przeszkody dla płynu, a jego huśtawka w chwili, gdy gospodyni odstawiła naczynie, bujnęła się z zegarmistrzowską precyzją, przechwytując ściekającą z dzióbka kropelkę, która wsiąkła w filcowy wałek, zanim zdążyła splamić obrus. Niewątpliwie był to szczyt mieszczańskiego wyrafinowania, zdolny wzbudzić szacunek mistrza japońskiej ceremonii herbacianej, albowiem by ów system zadziałał, czajniczek należało odstawiać ani za wolno, ani za szybko. Nadkomisarz obawiał się, że w jego rękach próba użycia tej aparatury skończyłaby się dla stołowej serwety totalną katastrofą. Gospodyni musiała dojść do tego samego wniosku, gdyż wzięła na siebie trud dalszego dolewania herbaty. Tylko Pan Bóg raczył wiedzieć, co sobie teraz myślała o prymitywnych Słowianach. Kiedy Drwęcki zszedł na podwórko, zastał tam Maciewicza kończącego myć samochód. Przodownikowi przydzielono służbowy pokój na parterze oficyny. - I jak się spało na nowym miejscu? - zagadnął podwład nego na dzień dobry.

- Niespecjalnie, panie nadkomisarzu, ale idzie przywyknąć. - Do czego? - Ano, że te kamienice musiało pobudować jakieś towarzystwo antyalkoholowe. Pan nadkomisarz popatrzy - zatoczył ręką wokoło. Te wszystkie gzymsy, fitifłuszki... a w środku stolarka, klamki, piece... Niczego tu normalnie, po bożemu nie zrobili, prostego ze świecą szukać. Wszystko powykrzywiane jak w pijanym widzie! Od samego patrzenia we łbie ćmi. Nie daj, Panie Boże, zobaczyć takie cóś na bani, bo rzyg gotowy albo inna morska choroba. No, a skoro ludziom wódkę aż tak bardzo obrzydzają, to musi być robota tych od propagandy trzeźwości! - To się, Maciewicz, nazywa secesja. - Ze niby co, panie nadkomisarzu? - Taki styl architektoniczny. Sposób budowania i zdobienia. - Pewnie bolszewicki? - Nie, raczej już francuski. - Ci też nie lepsi! Same, tfu, masony i płciowe zboczeńce! - Skądże wy, Maciewicz, takiej wiedzy o świecie nabraliście? - Czyta się trochę, panie nadkomisarzu. Prenumeruję „Rycerza Niepokalanej”, jak mi ksiądz dobrodziej doradził. - Dobra - machnął ręką Drwęcki. - Traficie do komendy na Kilińskiego? - Trafię, panie nadkomisarzu. Na drogę baczenie miałem, kiedy tu jechaliśmy. - To jazda! - Pan wsiada, a ja jeszcze szmatę i kubeł cieciowi odniosę... Chwilę później zostawili za sobą szeroką, czteropiętrową kamienicę o wysokich dachach z trójkątnymi szczytami i pojechali na północ aleją Kościuszki. Ta ulica jak na Łódź była zupełnie nietypowa, nie było na niej dużego ruchu, na dodatek na środku rosło sporo drzew, których liście właśnie zaczynały się złocić. Jeżeli jeszcze, tak jak teraz, wiatr nie przywiewał tu dymu z fabrycznych kominów, miejsce do spacerów było wymarzone. Niestety, co dobre, trwało krótko. Zaraz skręcili w Nawrot i gdy minęli Piotrkowską, znowu zaczęło się uliczne

pandemonium, które sprawiło, że z Maciewicza wyparowały resztki miłości bliźniego. Teraz jednak nie była to już bezsilna wściekłość. Wczorajsza nauka nie poszła w las i przodownik parł naprzód, nie czekając, aż ktoś mu da pierwszeństwo, sam nie dawał pardonu, a ustępował tylko pojazdom zdecydowanie większym i cięższym. Na komendzie na początek przyszło Drwęckiemu złożyć kurtuazyjną wizytę szefowi nadkomisarza Weyera. Inspektor Nosek nadskakiwał Jerzemu znacznie bardziej niż jego podwładny. Do znudzenia zapewniał o udzieleniu wszelkiej możliwej pomocy oraz że gość ze stolicy może polegać na nim o każdej porze dnia i nocy. Bez wątpienia miał sporo za uszami i dokładał wszelkich starań, aby nie obgadano go w Belwederze. Z tym akurat się spóźnił, ale miał dobry instynkt, bo gdy wyczuł, że cierpliwość Drwęckiego się kończy, nie czekał już na odpowiedź na pytanie, jakże się panu nadkomisarzowi podoba w mieście Łodzi, i czym prędzej wymówił się pilnymi obowiązkami. Aleksander Weyer, jak wczoraj obiecał, przygotował dla Jerzego całą dotychczasową dokumentację śledztwa w sprawie Księżyka. Oprócz papierów w pokoju nadkomisarza czekał wysoki, szczupły, umundurowany policjant. Miał około czterdziestki i aparycję melancholijnego tukana, co w połączeniu z brązowymi oczami i oliwkową cerą jednoznacznie zdradzało narodowość. Na widok Drwęckiego stanął na baczność i zasalutował. - Posterunkowy Froim Breslauer - przedstawił go nadkomisarz Weyer. - Oddelegowany do pańskiej wyłącznej dyspozycji, panie kolego. - Spocznijcie, posterunkowy - Drwęcki uśmiechnął się życzliwie i sam też się przedstawił. - Sądząc po nazwisku, pochodzicie z Wrocławia? - zagadnął. - Melduję posłusznie, że nie, panie nadkomisarzu. Ze wsi Łodzi pochodzę. Nadkomisarz Weyer z ciężkim westchnieniem wzniósł oczy ku niebu. - Chyba miasta Łodzi? - Drwęcki myślał, że się przesłyszał. - Nie, proszę pana nadkomisarza. Ze wsi Łodzi, tej w Po-

znańskiem, kolo Mosiny. - I niech się pan teraz nie dziwi, panie kolego - wtrącił Weyer dlaczego on mimo tylu lat służby ciągle jest tylko posterunkowym. Wszystkich nas tutaj skurczybyk bez końca do szewskiej pasji doprowadza! - Znam i byłem tam tej wiosny - Drwęcki zignorował uwagę nadkomisarza. - Niedaleko, w Przytulicach. - Naprawdę? - rozpromienił się posterunkowy. - A Mic- kiewiczaki żyją jeszcze? - Żyją i mają się dobrze. A wy, Froim, skoro stamtąd jeste ście, powinniście chyba nazywać się Poznański, nieprawdaż? - Kiedyś tak się nazywałem, proszę pana nadkomisarza, ale nazwisko zmieniłem, bo mnie w tej Łodzi żyć nie dawali, że ja niby z tych Poznańskich, co pałac i fabrykę przy Ogrodowej mają. Ciągle tylko o protekcję prosili, a jak nie żebrali, to wyśmiewali... Nadkomisarz Weyer z miną człowieka, który słyszał to już sto razy, wrócił za biurko i zajął się swoimi papierami. - A czemu zmieniliście akurat na Breslauer? - dopytywał się Jerzy. - Z początku, proszę pana nadkomisarza, to zamierzałem na Kochanowski, ale mi powiedzieli, że polskie nazwisko dadzą, jak się wychrzczę, a ja nie chciałem. W mieście Breslau też mam rodzinę... - Uważajcie, Breslauer - wycedził przez zęby Weyer - bo jeśli znów zaczniecie opowiadać, że wasza cioteczna babka była z tych Einsteinów, to pożegnacie się z nadzieją awansu na następne pięć lat! - Prosiłem o Żyda łódzkiego, a wy dajecie mi poznańskiego... - głos Drwęckiego stwardniał. - Breslauer wprawdzie nie z miasta Łodzi pochodzi - odpowiedział z irytacją nadkomisarz Weyer - i trafił do nas, bo jakiś dureń z carskiej intendentury, planując służbowe przydziały, nie doczytał uważnie jego miejsca urodzenia, o czym pan posterunkowy przypomina nam nieustannie, ale właśnie skutkiem tego przypominania szlifuje bałuckie bruki już ponad dwadzieścia lat, więc bardzo dobrze zna miasto i ludzi. Na dodatek jego stryj jest tu rabinem.

Przedmiot tej barwnej rekomendacji zrobił minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz najwyraźniej uznał, że tym razem lepiej będzie nie otwierać gęby. - Froim, weźcie papiery i zaczekajcie na mnie na korytarzu polecił Drwęcki. Odczekał, aż posterunkowy zamknie za sobą drzwi. - To niedopuszczalne, by policjant z takim stażem służby był tyle lat pomijany w awansach - rzekł stanowczo. - Macie mu jeszcze coś do zarzucenia, prócz tego, że chłop ma charakter? Weyer wstał zza biurka. - On się nie skarży - odpowiedział. - Ja mogę... - To nie tak, panie nadkomisarzu - zmieszał się gospodarz. - Breslauer jest praktycznie niezastąpiony tam, gdzie jest. Po awansie trzeba by go przenieść na inne stanowisko, a z tego byłyby same kłopoty. To, że koledzy go nie lubią, to inna rzecz, choć nie najmniejsza. Ja posterunkowego Breslauera sztorcuję, owszem... ale to tak bardziej pro forma, żeby ludzie nie zazdrościli, bo premii i nagród nigdy mu nie żałowałem. - Mimo wszystko awans minimum o dwa stopnie mu się należy stwierdził Drwęcki. - Dla dobra służby. - Obiecuję, że jeśli dobrze się sprawi przy panu, awans będzie. Jeżeli po wszystkim rekomenduje go pan na piśmie, nie da się tego zignorować. - Umowa stoi - Jerzy sięgnął po kapelusz. - Co pan nadkomisarz teraz zamierza? - Obejrzeć mieszkanie Księżyka. - Jest opieczętowane, adres i klucz ma pan w aktach. W razie czego, proszę dzwonić. - Do widzenia, panie kolego. Maciewicz, o dziwo, na widok Froima nie wydziwiał. Po formalnej prezentacji bez słowa zapuścił silnik, a posterunkowy zajął miejsce obok niego, by wskazywać drogę.

- Pana Księżyka ulokowaliśmy w mieszkaniu służbowym przy ulicy Targowej, róg Nawrot - posterunkowy zajrzał w papiery. - Dokładnie Targowa 24. To całkiem niedaleko... Na miejsce dotarli po kilku minutach. - No, tym razem ulica i okolica się zgadza - podsumował Maciewicz, rozglądając się dookoła. - Zajechaliśmy na Pragie, trzeba wziąć lage! Tylko bazaru Różyckiego czegoś brakuje... - Tu zaraz, na Wodnym Rynku, handel idzie - wtrącił speszony przewodnik, nie do końca chwytając żart. - Chodźcie, Froim, pomożecie - uciął dywagacje Drwęcki. Mieszkanie Księżyka było od frontu na drugim piętrze. Czerwone pieczęcie na drzwiach z numerem dziewięć wisiały nienaruszone. Nadkomisarz zerwał je i weszli do środka. Była to jednopokojowa garsoniera, ale z widną kuchnią i dużą łazienką. - Macie listę rzeczy? - Jerzy uważnie popatrzył na łóżko i stół, na których rozłożono garderobę oraz inne przedmioty należące do zmarłego. - Tak jest, proszę pana nadkomisarza - posterunkowy znalazł właściwy dokument. - Ile miał pieniędzy? - Żadnych, proszę pana nadkomisarza. - Jak to żadnych?! Froim podał mu protokół, by sam sprawdził. - Nie zgadza się! - stwierdził Drwęcki, oddając dokument. - Księżyk dwa miesiące przed wydaleniem z Warszawy dostał niewielki, ale godziwy spadek po jakimś wuju, miał też własne oszczędności, a konto w stolicy zlikwidował przed wyjazdem. Razem miał jakieś sześć do ośmiu tysięcy złotych... Takiej sumy na pewno nie nosił ze sobą, więc pieniądze powinny być tutaj. - Myśli pan nadkomisarz, że ktoś ukradł? - Raczej nie, bo są inne cenne rzeczy... - Drwęcki wskazał leżący na stole pistolet Mausera z kilkoma paczkami naboi. - Który złodziej nie zabrałby broni? A jest jeszcze to... - podniósł do góry bardzo starą

książkę. - Szesnastowieczny starodruk, oryginał Żywota człowieka poczciwego Mikołaja Reja, część spadku. - Ile to może być warte, panie nadkomisarzu? - zainteresował się posterunkowy. - Dokładnie się nie znam, ale minimum tysiąc złotych, może znacznie więcej - odparł Jerzy. - Na książce byle buchacz mógł się nie poznać, ale pistolet... pokręcił głową zafrasowany Froim. - Może te pieniądze jednak są gdzieś tu schowane... - Szukajmy! - postanowił Drwęcki. Przez ponad półtorej godziny sprawdzili każdą deskę w podłodze, przewody wentylacyjne, wszystkie zakamarki pod kuchenką i wanną, nogi mebli. Bez rezultatu. - Jednak ktoś musiał wynieść - podsumował posterunkowy. - Ktoś, komu taki duży pistolet i książka by w czymś zawadzały... - Ten ktoś musiał mieć klucz - dopowiedział Jerzy. - Chodźmy już, bo nam się Maciewicz na śmierć zanudzi. Przodownik wcale nie wyglądał na znudzonego. Wręcz przeciwnie. - Gapią się na nas, panie nadkomisarzu - powiedział, gdy tylko Drwęcki zbliżył się do wozu. - Kto? - Jerzy pochylił się do otwartego okna. - Takich trzech... Ciągłe szwendają się wokół. Jakby byli ciekawi automobilu, toby podeszli i zagadali jak ludzie, a jakby przypadkowo, to nie sterczeliby tutaj ponad godzinę, co rusz chowając się w bramach. Oni wyraźnie czekają... - Myślicie, że na mnie? - spytał Drwęcki. - Idą tu - stwierdził Maciewicz. - Po obu stronach ulicy... Wyjmują broń! Froim akurat klęczał na tylnym siedzeniu, układając papiery za oparciem. Nie zauważył nic, póki pierwsza kula nie rozbiła tylnej szyby tuż koło jego głowy. Inne pociski zagwizdały nad Drwęckim, zrywając mu kapelusz. Nie ulegało wątpliwości, że to on jest głównym celem. Gdyby nie stał schylony podczas rozmowy z siedzącym kierowcą, już

byłoby po nim. Na ulicy wybuchła panika, ludzie kryli się i padali, gdzie się da. Krzyki kobiet i rżenie spłoszonych koni w pierwszej chwili zagłuszyły strzelaninę, ale zaraz huk pistoletów, jękliwe zawodzenie rykoszetujących kul i brzęk rozbijanych szyb zdominowały wszelkie inne odgłosy. Drwęcki rzucił się szczupakiem na chodnik, sięgając do kieszeni płaszcza po colta. Przeładował, zaczął podnosić się na kolana i syknął z bólu. Złamane siedem miesięcy temu biodro, jak zwykle w chwilach zwiększonego wysiłku, dotkliwie przypomniało o sobie. Mimo to uniósł się, by ocenić sytuację. Jeden z bandytów stał po drugiej stronie Targowej i raz po raz strzelał do samochodu. Osłaniał ogniem dwóch kompanów, którzy byli po tej samej stronie ulicy co nadkomisarz i właśnie biegli ku niemu od strony skrzyżowania z Nawrotem - jeden chodnikiem, drugi jezdnią i ten już dobiegał... Jerzy złożył się do strzału, zanim zrobił to najbliższy z zamachowców, ale w tym momencie oberwał w ramię drzwiami samochodu, które wykopał wierzgający w środku Maciewicz. Drwęcki strzelił i oczywiście chybił. Strzelił jednak znowu, całkiem na oślep, po raz trzeci i czwarty, turlając się po chodniku pod mur kamienicy. O dziwo, ta bezładna palba jednak okazała się skuteczna. Najbliższy napastnik nie odważył się zaryzykować bezpośredniej wymiany ognia z odległości trzech metrów i odskoczył na drugą stronę ulicy do stojącego tam kompana. Opryszek biegnący chodnikiem okazał się równie mało wart i zrejterował w bramę, z której przed chwilą wyszli Drwęcki z Breslauerem. Nadkomisarz, widząc takie tchórzostwo, bez obaw stanął na równe nogi i dwoma szybkimi strzałami zmusił do odwrotu bandytów z naprzeciwka. Było to tym łatwiejsze, że pierwszemu właśnie skończył się magazynek. Korzystając z chwili uzyskanej przewagi, Drwęcki ruszył w pościg za tym, który ukrył się w bramie. Było do niej tylko pięć kroków, ale obolałe biodro nie pozwoliło Jerzemu przebyć tej odległości tak szybko,

jak by sobie życzył. Opryszek wyjrzał na ulicę i zobaczywszy szarżującego nań nadkomisarza, a może to, co znajdowało się za nim, cofnął się natychmiast i rzucił do ucieczki przez podwórko. Drwęcki, przezwyciężając ból biodra, z gardłowym krzykiem przyśpieszył kroku. Zawirowały mu mroczki przed oczami, szczęściem niezbyt gęste. W ostatniej sekundzie wyszedł na dogodną pozycję strzelecką. Wycelował w plecy bandyty i nacisnął spust. Czeluść bramy zadudniła potężnie zwielokrotnionym hukiem. Uciekający skulił się w chwili strzału, potknął, ale nie padł, i w następnym momencie zniknął Jerzemu z oczu za załomem muru. Nadkomisarz chciał kontynuować pościg, ale powstrzymał go złowrogi, podwójny szczęk suwadła zamka automatu Thompsona. - Maciewicz, nie strzelać! - krzyknął, oglądając się za siebie. - Za dużo ludzi! Będą rykoszety od bruku! - Ależ oni uciekną! - odpowiedział przodownik, opierając broń o błotnik. - Nie strzelać!!! - wrzasnął nadkomisarz. Postanowił, że jeśli Maciewicz nie wykona rozkazu, to sam go zastrzeli. W głosie Drwęckiego musiało być coś takiego, że przodownik posłuchał natychmiast. Opuścił automat i popatrzył tęsknie za znikającymi bandytami. - No i zwiali... - stwierdził na koniec. Nadkomisarz podszedł szybko do samochodu. - Froim, co z wami?!! - Chyba fajn... - posterunkowy uniósł lewę rękę i ostrożnie poruszył zakrwawionymi palcami. - Tylko przedramię... draśnięte... - Maciewicz, apteczka! - Tak jest! Rozległy się policyjne gwizdki. Od strony skrzyżowania nadbiegało dwóch mundurowych. Drwęcki wyszedł im na spotkanie, pokazując legitymację. Tamci byli z ósmego komisariatu. Zanim jednak zdążyli sobie wyjaśnić coś więcej, z bramy, w której zniknął przeciwnik nadkomisarza, wybiegł roztrzęsiony dozorca, głośno wzywając policję.

Wszyscy czterej niezwłocznie weszli na posesję, zostawiając na ulicy Maciewicza z Breslauerem. Na podwórku była istna rzeźnia. Szeroka, porozchłapywana struga krwi zaczynała się tam, gdzie Drwęcki, jak sądził, trafił zamachowca, i kończyła niecałe trzydzieści metrów dalej wielką kałużą, w której twarzą do ziemi leżał zbieg. Już nie żył i nie ulegało wątpliwości, że śmierć nastąpiła wskutek bardzo gwałtownego wykrwawienia. Mundurowi obrócili ciało na wznak. Zabity miał wielką ranę w rejonie pachwiny. - Ale go pan nadkomisarz ustrzelił! - stwierdził z podziwem jeden z policjantów. - W samo sedno, że tak powiem... Wokół zaczęli gromadzić się poruszeni mieszkańcy kamienicy. - Niemożliwe - mruknął Jerzy. - Powinienem był trafić go w bark albo w głowę - zamilkł, bo właśnie spostrzegł świeży odprysk na murze oficyny. Jego kula rzeczywiście poszła górą i wszystko wskazywało na to, że chybił. - Proszę mnie przepuścić! Jestem lekarzem! - rozległ się energiczny głos. Mężczyzna z charakterystyczną torbą przedarł się przez zbiegowisko, przyklęknął przy leżącym, sprawdził puls i zaraz wstał. - Exitus - oznajmił, po czym przedstawił się: - Doktor Grycner, mieszkam tu niedaleko, usłyszałem strzały, więc... panowie rozumieją. Któż to tego nieszczęśnika tak paskudnie pociął? - Jak to, pociął? - zdumiał się Drwęcki. - Śmierć nastąpiła wskutek zadania ran ciętych. - Słucham?! Jest pan pewien, doktorze? Lekarz znów pochylił się nad nieboszczykiem i zaczął zdejmować mu przesiąknięte krwią spodnie. Mundurowi odsunęli gapiów. Obecne na miejscu kobiety w pstrych chustach oraz poplamionych kuchennych fartuchach, demonstracyjnie odwróciły wzrok i zabrały z podwórka dzieci. - Nie ma najmniejszych wątpliwości - oznajmił po chwili lekarz. Przecięte zostały obie arterie udowe. A do tego jeszcze... - chrząknął,

wstał i cofnął się kilka kroków, patrząc uważnie na plamy krwi. Po chwili wyjął z kieszeni chusteczkę i przez nią podniósł z ziemi coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak skrzep. - A to jego członek... pokazał. - Wypadł nieszczęśnikowi nogawką. Drwęcki z wysiłkiem przełknął ślinę. - Koszernie obrzezany... - podsumował policjant, który wcześniej chwalił strzał nadkomisarza. - Musiano to zrobić szablą - dokończył lekarz. - Jedno lub dwa cięcia w krocze. - Wykluczone - nadkomisarz popatrzył na miejsce, w którym zaczynał się ślad krwi. Cios musiano by zadać dokładnie w tej samej chwili, gdy padł jego strzał. Stąd to potknięcie, uświadomił sobie. Wykluczone! - powtórzył głośno. - Miałem go wtedy na oku. - Może pan jednak nie zauważył - powątpiewał lekarz. - Człowieka z szablą zauważyłbym na pewno! Przy uciekającym nie było nikogo. - Może choć błysk ostrza z boku? - Na tyle uważnie nie patrzyłem - przyznał Jerzy. - Celowałem ze wzrokiem skupionym w jeden punkt, ale... - jeszcze raz ocenił sytuację. - Zabójca, żeby zrobić coś takiego, musiałby stanąć niemal naprzeciw denata, zabiec mu drogę. Zauważyłbym to. Doktor nic nie odpowiedział, ale jego mina sugerowała Drwęckiemu pilne konsultacje z psychiatrą, a co najmniej z okulistą. - Może popytajmy ludzi? - zaproponował drugi mundurowy. Okazało się, że na odgłos bliskiej strzelaniny lokatorzy uciekli do mieszkań, zaganiając po drodze bawiące się dzieci. Dozorca od razu zabarykadował się w swojej służbówce. Nikt nic nie widział w feralnej chwili, gdy na podwórko wbiegł uciekający opryszek. Z wyjątkiem jednej sześcioletniej dziewczynki, której rodzice byli w pracy, a starsze rodzeństwo gdzieś się zapodziało, więc nie miał jej kto dopilnować. Dopiero teraz zwrócono na nią uwagę. Mała wciąż stała wciśnięta w róg podwórka, z zasikanymi nogami, trzęsła się cała i nie mogła wykrztusić słowa.

- Która z was zna to dziecko? - Drwęcki zwrócił się do zafrasowanych kobiet. - To Marcyśka od Ostryszaków, proszę wielmożnego pana - zgłosiła się jedna. - Ja jestem Michalska Anna, ich najbliższa sąsiadka. - Pani ją weźmie do siebie, przebierze i uspokoi, na ile się da polecił nadkomisarz. - Ano ma się rozumieć, że trzeba politycznie... - Kobieta poprawiła chustkę na głowie i zabrała dziewczynkę. Uspokajanie małej trochę trwało, ale Jerzy czekał cierpliwie. Tymczasem przykryto trupa płatem wyblakłego perkalu w fikuś- ne cętki i kreski, służącego zapewne dotąd jako okienna zasłona, a dozorca posypał piaskiem plamy krwi. Doktor długo nie wiedział, co zrobić z makabrycznym zawiniątkiem, które wciąż trzymał w ręku, wreszcie wetknął je nieboszczykowi w kieszeń marynarki. Minęło pół godziny, kiedy kobieta wychyliła się z okna i dała znak, by nadkomisarz do nich przyszedł. - No, Marcysia, taż powiedz panu, co widziałaś. I nic a nic się nie bój - powiedziała miękko, gdy Drwęcki wszedł do jednoizbowego mieszkania na pierwszym piętrze oficyny. - Czarnego pana... - wyszeptała dziewczynka - ...t-takiego wielkiego... - Gdzie, Marcysiu? - spytał Jerzy najłagodniej, jak umiał. - Gdzie on był? Pokażesz mi? Ściskając kurczowo rękę sąsiadki, mała podeszła do okna i wskazała drugi koniec podwórka. Były tam kuchenne schody do mieszkań od frontu kamienicy, odległe o trzy, cztery długości wyciągniętego ramienia z szablą od miejsca, w którym uciekający opryszek otrzymać miał śmiertelny cios. A nawet dwa ciosy... - I gdzie, Marcysiu, on sobie poszedł? - zagadnął jeszcze. Oczy dziecka zogromniały ze strachu. - Znik... Drwęcki wraz z mundurowymi niezwłocznie sprawdzili wskazaną klatkę. Na górze znajdowało się co prawda nietypowe przejście na

sąsiednie podwórko, ale nie widziano tam nikogo podejrzanego, tylko osoby, które mogły, a nawet powinny się tu znaleźć, chroniąc się przed strzelaniną - handlarkę z koszem żywych kur, dwie praczki z bielizną, żydowskiego tragarza, kilku domokrążców i kominiarza. Ten ostatni, choć pasował do rysopisu „czarnego pana”, nie opuścił ani na chwilę grupy, z którą czekał, aż na ulicy się uspokoi. Większość tych ludzi do tej pory już sobie poszła, ale z całą pewnością nie było wśród nich bagdadzkiego dżina w czarnym turbanie, czarną brodą i krzywą szablą... - bo takie myśli zaczęły już snuć się po głowie zirytowanemu Jerzemu. Zniechęcony nadkomisarz wrócił do swoich podwładnych. Maciewicz grzebał pod maską samochodu, a opatrzony Froim kończył wymiatać z kabiny potłuczone szkło. - Pieskie szczęście! - burknął przodownik na widok szefa. - Znów szyby wytłuczone, karoseria kulami posiepana! Szczęściem, w silniku tylko jedną świecę strzaskało. Wymieniłem i pojedziemy. Tylko jakże tu takim szczerbatym wrakiem po cudzym mieście jeździć? Wstyd będzie, panie nadkomisarzu. - Koło mnie na Gęsiej na Bałutach jest galanty warsztat - odezwał się posterunkowy. - Fajweł, właściciel, ma dryg i kiepełe. Przez noc szyby nowe wstawią, blachy wyklepią i zalakierują tak, że rano i samego cadyka nie przykrość będzie wozić, a po znajomości dużo nie wezmą... - Jak wasza ręka, Froim? - zagadnął Drwęcki. - Pan przodownik po wojskowemu opatrunek zrobił... - policjant popatrzył krytycznie na bulwiasto zamotany bandaż na swoim przedramieniu. - Ja się mało na tym znam, panie nadkomisarzu - Maciewicz poczuł się w obowiązku wytłumaczyć. - Ale tę jego szramę to chyba zeszyć trzeba, bo dość paskudna jest. Może by tak teraz do ambulatorium? - Lepiej, żeby moja Jenta się tym zajęła. - Wasza żona jest pielęgniarką? - Nie, proszę pana nadkomisarza, ale za panieńskich czasów była podręczną u weteryniarza. Teraz całą ulicę obszywa, jak się komuś coś przytrafi...

- Dobra, Froim, jedziemy do was na Gęsią - zdecydował Drwęcki. Tylko pokażcie jaką boczną drogę, bo faktycznie głupio się teraz na pryncypialnych ulicach pokazać.

8. Wcielenia Lilith Jenta Breslauer była kobietą równie chudą jak jej mąż, ale znacznie bardziej od niego nerwową, a na dodatek przesądną. Najbardziej przeraziło ją akurat nie to, co było w tej sytuacji zrozumiałe, czyli że do ślubnego strzelano, lecz fakt, iż Drwęcki obiecał mu dzisiaj awans. - Ja tobie, Froim, tyle razy mówiła, ty się o nic nie staraj, ty niczego nie zmieniaj! - powtarzała, fastrygując mężowską rękę wymoczoną w spirytusie nicią. - Ty nie psuj, Froim, tego, co dobre, bo będzie całkiem źle! Żeby Najwyższy sobie nie pomyślał, że ciebie się w ta głowa przewróciło! Że nam może jest tutaj za bardzo fajn, tak jak temu Hiobu... Posterunkowy siedział z zębami zaciśniętymi na trzonku drewnianej łyżki, więc obowiązek podtrzymywania konwersacji spadł na Jerzego. - Mąż już dawno powinien zrobić karierę - próbował tłumaczyć. Porządny, sumienny, powinien piąć się do góry... - Jak te piorunochrony! - wpadła mu w słowo Jenta. - Niby czemu to, jak do wielmożnego pana oficera strzelają, akurat w Żyda kule biją? Od tylu lat nikt do niego nie strzelił, a tu nagle masz! Awans mu obiecali i zaraz trach!, trach! Szczęściem, że tu nie o medal szło, bo jak nic byłby pośmiertny... - pociągnęła nosem bliska płaczu. Kiedy tu jechali, zgadało się, że posterunkowy Breslauer prócz żony ma troje dzieci - dwóch prawie czteroletnich bliźniaków Mosze i Abrama oraz trzynastoletnią córkę Bajle. Ponadto mieszkał z nimi sędziwy stryjek Herszel, emerytowany rabin, o którym wspominał nadkomisarz Weyer. Jednak ta emerytura nie była taka jak inne. Pięć lat temu gmina zwolniła staruszka z wszelkich obowiązków w domu świątynnym z racji... - tu Froim zrobił znaczące kółko na czole.

- Coś poważnego? - zagadnął Drwęcki. - Tropi Lilith - wyjaśnił posterunkowy. - A co to za jedna? - zapytał znad kierownicy Maciewicz. - Żona Adama, która była przed Ewą - wyjaśnił nadkomi sarz. Uciekła od niego i została matką demonów. Pierwsza kobieta wyzwolona... Przodownik skwitował tę herezję wzruszeniem ramion, nachmurzył się i o nic więcej już nie zapytał. W zamian rozgadał się Froim. - Z początku, proszę pana nadkomisarza, to było z naszym stryjkiem dużo śmiechu. Zwłaszcza jak wytropił Lilith w ciele Małki, córki szamesa Awnera, o której wszyscy wiedzieli, że się puszcza. Najpierw ją znienacka przed bożnicą przy ludziach eg- zorcyzmował. Potem, żeby tym pewniej dybuka przegnać, recytował jej nocą pod oknem psalm Kto mieszka pod osłoną Najwyższego. No i podziałało, bo niedługo potem, jak się Małka położyła z absztyfikantem, to dostała w środku takiego kobiecego skurczu, że on nijak nie mógł z niej wyjąć. Zdarzyło się całkiem to samo, jak czasem bywa sukom, co się z psami gonią. Oj, oj, co się wtedy porobiło! Sam ciekawskich odganiałem, kiedy tych dwoje na jednych noszach do karetki nieśli... On się potem ze wstydu powiesił albo do Australii uciekł, różnie mówią, a ona sporządniała. O stryjku zaczęto szeptać, że nowy cadyk cudotwórca z niego będzie, ale zaraz wszystko na gorsze się zmieniło. Bo ta Lilith wygnana z Małki, zdaniem naszego stryjaszka, wlazła w święty zwój Tory, żeby tam zaczaić się na młodzianka Gecela, kiedy ten podczas swojej bar micwy Pismo pierwszy raz czytać będzie, a wtedy opętać go i do spedalenia niewinne chłopię doprowadzić. - Jak demon mógł wejść w świętą księgę? - zdziwił się Drwęcki. - Stryjek Herszel tłumaczył, że dlatego to możliwe, że Lilith i Tora mają tę samą naturę Bożego Słowa... Ja się tam na tym nie rozumiem, proszę pana nadkomisarza, ale zrobił się wielki giewałt, kiedy stryjek Dobrą Księgę srebrnym gwoździem przebił, żeby Lilith na zawsze między zwojami uwięzić, na naszym cmentarzu pochować i takim sposobem całą ludzkość od demo- nicy na wieki wieków uwolnić.

Może coś w tym było, kto wie, ale zwołano radę mędrców, która orzekła, że ćwiek trzeba wyjąć. Stryjowi całkiem się wtedy pogorszyło. Zaczął głosić, że Lilith od takiego braku wiary u narodu wybranego bardzo w siłę urosła i teraz nie w samą jedną niewiastę, chłopca czy księgę, ale w całe miasto Łódź się wcieliła. Odtąd już w domu ani w synagodze nie usiedział, stale gdzieś biegał, mury egzorcyzmował, znaki kabały kredą na nich pisał albo kazania do rozmaitych ulicznych smarkaczy wygłaszał, z czego nieraz śmiech i przykrość wynikła. Przez to rada uchwaliła, że stryj Herszel powadze gminy szkodzi, i dali mu dymisję. On jednak dalej robi swoje. Stale trzeba baczenie na niego mieć, bo nigdy nie wiadomo, co znów sobie wymyśli. Raz już nawet z aresztu musiałem go zabierać. Tu na naszej ulicy i w okolicy ludzie go znają i po swojemu szanują, ale jak gdzie dalej pójdzie, a często tak bywa, różnie może być. Stąd zwykle moja starsza Bajle za nim chodzi, ale ja nie wiem, czy to jest tak całkiem dobrze, bo jeszcze i jej stryjek w głowie namiesza. Jednak co począć, proszę pana nadkomisarza, kiedy moja Jenta musi stale w domu przy synach być, bo to małe jeszcze i nierozumne. - Wariatów nie sieją - przodownik Maciewicz wykazał się zupełnie niespodziewanym jak na niego zmysłem ekumenicznym. Tak gawędząc, przejechali Zagajnikową, Źródłową, Młynarską, chyłkiem przemknęli Łagiewnicką i znaleźli się na Gęsiej. Tu najpierw zostawili samochód w warsztacie wskazanym przez Froima, po czym poszli do niego do domu. Na ulicy kłębił się hałaśliwy tłum ludzi objuczonych tobołkami, paczkami, koszykami i przenośnymi warsztatami ślusarskimi, szewskimi, krawieckimi i Pan Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze. Wyglądało to, jakby właśnie zarządzono ewakuację dzielnicy, a mieszkańcy uciekali we wszystkich kierunkach naraz. W pierwszym odruchu Drwęcki rozejrzał się, gdzie się pali, ale choć niebo było szczelnie zasnute dymem, pożaru nigdzie nie było widać. Paliły się tylko interesy w rękach drobnych przedsiębiorców, którzy, wnioskując z ich zapewnień, gotowi byli, gdyby tylko trafił się klient, podjąć się budowy „Titanica” i na poczekaniu zwodować go w

Łódce... Policjant mieszkał na pierwszym piętrze w trzypiętrowej kamienicy o murach pokrytych szaroburym, odłażącym płatami liszajem kurzu i sadzy. Jenta z początku podniosła lament, jakby męża wniesiono na marach, ale zaraz przygotowała swoje medyczne przybory i zaczęła dla odmiany zrzędzić. Bliźniacy posterunkowego w czapeczkach z czarnego aksamitu siedzieli na łóżku wystraszeni zamieszaniem i szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w obcych. Najstarszej Bajle i rabiego Herszela akurat nie było. Drwęcki musiał przyznać, że nadkomisarz Weyer rzeczywiście dbał o swojego posterunkowego. Breslauerowie mieli dwu- pokojowe mieszkanie o powierzchni czterdziestu metrów, co jak na łódzkie warunki stanowiło ponadprzeciętny standard, zarówno jeśli idzie o wygodę, jak i wysokość czynszu. Panował tu świąteczny porządek, a w umytych oknach, przyklejone do szyb, wisiały już papierowe wycinanki na Święto Szałasów, które miało się zacząć za kilka dni. Mniejszy pokój był cały do dyspozycji emerytowanego rabina oraz jego biblioteki, reszta rodziny zajmowała większą izbę. Dzieci spały we trójkę na jednym łóżku, rodzice na drugim. Prócz obu łóżek był tu jeszcze piec, kredens i stół, na którym odbywało się teraz szycie ręki Froima. Kula dość paskudnie naderwała mu płat skóry, ale mięśnie, co było widać, były całe. Maciewicz podczas dezynfekowania rany zbladł, a jak przyszło do igły i nici chyłkiem zniknął za drzwiami. Wrócił, gdy już było po wszystkim, z litrową butelką paschalnej śliwowicy oraz wędzonym półgęskiem. - W sklepie na dole mieli tylko koszerne - powiedział, patrząc przepraszająco na Drwęckiego. - Jednak posterunkowemu przydałoby się coś na wzmocnienie, a i my po jednej flaszce nie zżydziejemy... Gospodarze nie skomentowali. Jenta pośpiesznie sprzątnęła ze stołu, zmieniła obrus i wyjęła z kredensu kieliszki. Tylko dla mężczyzn. - Prawdę powiedziawszy - zaczął pierwszy toast przodownik - tośmy się dzisiaj blisko ze śmiercią powąchali. Brakowało niewiele... - To wypijmy za życie! - podsumował Drwęcki.

- Jak to będzie po waszemu? - zwrócił się Maciewicz do Froima. - Lechaim! - podniósł kieliszek posterunkowy. - No to, lechaim! Wypili, zakąsili. Śliwowica była bardzo aromatyczna i piekielnie mocna. - A drugi toast to koniecznie trzeba za pistolet pana nadkomisarza kontynuował przodownik. - Bo Breslauer był całkiem bez niczego, a ja swojej maszynki w porę spod siedzenia nie dałem rady wydostać. - No właśnie, Froim... - Drwęcki odchrząknął i złapał oddech. - A dlaczego wy broni nie nosicie? - Sam pan nadkomisarz Weyer mi odradził. Oj, bo co by to było, jakby tak żyd chrześcijanina postrzelił? Szkoda gadać - machnął zdrową ręką. - Zresztą, tak po mojemu, proszę pana nadkomisarza, to dla głupiej głowy na zmądrzenie pałka dużo lepsza od kuli... - Za to wypiję! - Maciewicz nalał trzecią kolejkę. - A nasz pan nadkomisarz, nie wiedzieć czemu, pałowania nie lubi. Nic, tylko by strzelał... Ale ja, broń Boże, nie narzekam! - zreflektował się. - Bo dziś bez jego strzelania byłoby z nami krucho. Drwęcki bez słowa stuknął się z nim kieliszkiem. - Tak na dobrą sprawę - przodownik myślał głośno - to jacyś lapeciarze byli, nie ferajna. Mieli trzy pistolety na jeden nasz, a nie dali nam rady... Nie żebym zgłaszał reklamacje, ale gdyby to byli prawdziwi spece od mokrej roboty, to Bogiem a prawdą, najpierw nie daliby mi się przyuważyć, a dwa - zrobiliby z nas mokrą plamę w pół zdrowaśki i tyle. - Też zauważyłem, że to amatorska robota była - mruknął Jerzy. - Ja z gołymi rękami, a ten już przed maską stał... - Maciewicz znów przeżywał wydarzenia na Targowej. - Myślałem, że to koniec, panie nadkomisarzu, tylko żeby jeszcze zdążyć święty medalik pocałować... A tu starczyło, że pan nadkomisarz raz strzelił, a tamci już w nogi pokręcił głową i powtórzył z przekonaniem: - Ferajna to nie była! - Ciekawość, co robili do tej pory? - zadumał się Froim. - Z czym i do jakich gości chodzili?

- Księżyk dostał kulę w plecy - przypomniał Drwęcki. - Dobrze, że przynajmniej jedną z tych kanalii pan nadkomisarz dopadł! Jerzy zmilczał. Uznał, że nie powinien podrywać sobie autorytetu przed podwładnymi, przyznając, że chybił z odległości piętnastu metrów, a co więcej, że nie wie i nie ma bladego pojęcia, co dokładnie wydarzyło się na jego oczach. Być może wizyta u psychiatry i okulisty nie była takim głupim pomysłem? Sięgnął po butelkę, nalał wszystkim bez słowa. - Marne! Mame! - do izby wpadła czarnooka i czarnowłosa nastolatka z mysimi warkoczykami. - Szybko! Dziadziusiowi potrzeba kredy! - rzuciła się do kredensu, ale zobaczywszy ojca i gości, wykonała błyskawiczny piruet. - O, tate już jest! Tak wcześnie? cmoknęła Froima w policzek. - A co się tate stało w rękę?! Dzień dobry panom... - dygnęła. Wydawało się, że wszystkie te czynności zrobiła jednocześnie. Określenie „żywe srebro” w jej przypadku zupełnie nie pasowało. Bajle była jak kropla żywej sadzy. - Tobie, smarkulo, wypada mówić „rabi Herszel” - Jenta wyniośle pouczyła córkę przy obcych. - Do dziadziusia?! - Bajle stanęła jak wryta. - No tak... - zamyśliła się i zaczęła wyliczać na palcach: - Mame ma rację w kategoriach synagogalnych... a także w porządku urzędowym... ale w porządku miłości rabi Herszel to jest mój ukochany dziadziuś i wobec tego trzeba rozważyć, co mędrzec Majmonides pisze na temat najwłaściwszych sposobów wyrażania szacunku osobom starszym... - W kredensie nie ma kredy - powiedziała szybko Jenta. - To pewno będzie u dziadziusia! - Bajle skoczyła do drugiego pokoju. - O, jest! - zawołała po chwili i wypadła z powrotem, pokazując triumfalnie zdobycz. - Będziemy pisać tajemne imię... znacząco spojrzała na sufit. - A czy to się godzi?! - wystraszyła się matka. - Dziadziuś na pewno nic złego nie robi - zapewniła z przekonaniem dziewczynka.

- Złe czy dobre... Tobie lepiej takich rzeczy nie wiedzieć! zdenerwowała się Jenta. - To są sprawy nie na twój rozum, a ty jeszcze, sama widziałam, otwierasz księgi rabiego! - oznajmiła oskarżycielsko. - Nie przeglądam ich dla zabawy, tylko czytam - wytłumaczyła się Bajle. - Umie panienka czytać po hebrajsku? - wtrącił się Drwęcki. - Dziadziuś mnie nauczył - potwierdziła z dumą. - Tylko tego brakowało! - Jenta załamała ręce. - Ale gdzie? Kiedy? Jak?! - Na spacerach, w parkach... Mame się na mnie gniewa? Pani domu wymownie popatrzyła na głowę rodziny, ale Froim wciąż siedział bez słowa. - Panienka musi być bardzo zdolna - pochwalił Drwęcki, korzystając z milczenia rodziców. Speszona Bajle spuściła wzrok i zaczęła skubać warkocz. - Ja lubię studiować Torę... - szepnęła. - Skaranie boskie z tym dzieckiem! Adonai! Ty to słyszysz i nie grzmisz?! - zawołała Jenta z taką ekspresją, że wszyscy obecni zaczęli pilnie nasłuchiwać gromu. Ten jednak nie uderzył, nic nawet nie huknęło. Przez uchylone okno dobiegał tylko zwykły gwar i szum ulicy. - Sama mame słyszy, że Najwyższy się na mnie nie gniewa! U sąsiadów z góry spadła na podłogę blaszana balia. - Słyszę, słyszę... - stwierdziła z przejęciem Jenta. - Myśli mame, że Adonai nie miał pod ręką pioruna i dlate go wziął miskę? - Idź już lepiej, bo ci się rabi gdzieś zgubi - ucięła dyskusję matka. Na, masz tu chałki na drogę. - Dziękuję, mame! - Bajle przypadła jeszcze do braci, by ich wycałować. - Jak wrócę, opowiem wam bajkę o jagniątku. I już jej nie było. - Froim, ty musisz coś zrobić! - oświadczyła Jenta. - Tak nie może

dłużej być, bo... - Kobieto! Czy ja nie mam dość zmartwień na dzisiaj? - zirytował się posterunkowy. - Zresztą słyszałaś, sam pan nadkomisarz powiedział, że mamy zdolne dziecko. To chyba lepiej niż głupie? Jenta mruknęła coś pod nosem i zaczęła się krzątać przy kuchni, głośno hałasując fajerkami. Policjant zignorował zły humor żony i polał następną kolejkę. - Trzeba by pomyśleć, jak pan nadkomisarz i pan przodownik wrócą teraz do siebie na Kościuszki - powiedział. - I naradzić się, co dalej - dodał Maciewicz. - Macie tu gdzieś telefon? - spytał Jerzy. - W aptece na rogu od Łagiewnickiej. Kiedy pan nadkomisarz Weyer dzwoni, to zawsze posyłają do mnie pomocnika z wiadomością. - Dobrze. W takim razie niech przyślą po nas wóz z komendy albo taksówkę. - Ja się prześpię w samochodzie - oznajmił Maciewicz. - Nie zaszkodzi na miejscu dopilnować, jak z tą naprawą będzie... A z samego rana, jeśli dotrzymają, co obiecali, to po pana nadkomisarza zajadę. - Taksówkę ma Mosze Motke, sąsiad. Wystarczy, że Jenta jego Lei da znać, i będzie na godzinę, którą tylko pan nadkomisarz sobie zażyczy - spojrzał na żonę, która twierdząco skinęła głową i wyszła z domu na kilka minut. - Nie trzeba nigdzie dzwonić, chyba że pan nadkomisarz panu nadkomisarzowi Weyerowi chce dać znać, co się z nim teraz dzieje. - Pana nadkomisarza Weyera - Drwęcki uśmiechnął się z przekąsem - to przetrzymamy jeszcze trochę w niepewności. Będzie jutro bardziej skory do pomocy, a trzeba jak najszybciej ustalić tożsamość trupa z Targowej. - Przetrzymać go nie zaszkodzi... - zgodził się gospodarz, któremu śliwowica wyraźnie dodała animuszu. - Poza tym muszę jutro porozmawiać z tym waszym Bor- steinem.

Załatwicie mi, Froim, widzenie w areszcie. - Z samym Ślepym Maksem?! - posterunkowy miał taką minę, że gdyby był chrześcijaninem, to z pewnością teraz by się przeżegnał. - Dobrze słyszycie, Froim. Spodziewacie się, że będą robić trudności? - Nie, proszę pana nadkomisarza, no, ale to Ślepy Maks... - Boicie się go, posterunkowy? - Drwęcki zapytał wprost. - To jest insza inszość, proszę pana nadkomisarza. Maks tutaj to jest taka sama władza jak ja, nawet większa... - Zobaczymy, czy większa od mojej - nadkomisarz spojrzał na Froima spod oka. - Ja nie radzę, aj, bardzo nie radzę, żeby jego drażnić i gniewać. On może pomóc, może zaszkodzić. - Jeśli mi nie pomoże, to ja jemu zaszkodzę. Nie zapominajcie, Froim, że ja jestem spoza waszych łódzkich układów, a nawet jakby trochę nad nimi... Posterunkowy mocno się zmieszał, uciekł wzrokiem w bok. Drwęcki uznał, że posunął się za daleko, pewnie przez tę śliwowicę. Postanowił załagodzić sytuację. - Mnie Bornstein nie jest do niczego potrzebny - powiedział. Szukam zabójcy byłego podkomisarza Księżyka, a na to wasz Ślepy Maks ma dobre alibi, bo siedział już prawie od tygodnia. Zrobimy więc mały geszeft, on pomoże mi, a ja jemu. Wy, Froim, zorganizujecie spotkanie na szczycie i rozmowy hm... handlowe. - A tak, to ma się rozumieć, proszę pana nadkomisarza! rozpromienił się posterunkowy. - Jeśli ja mam być pana nadkomisarza przedstawiciel w interesy, to mnie w to graj! Wszystko będzie załatwione, że mucha nie siada! - Pan nadkomisarz ma podejście do ludzi... - skomentował ponuro Maciewicz, napełniając kieliszki. - Teraz, Froim, opowiedzcie mi coś o nim. Skąd ta ksywa Ślepy Maks? - On, proszę pana nadkomisarza, powiekę na lewym oku ma

nieruchomą i do połowy zamkniętą. Zostało mu tak po jakiejś bójce ulicznej. Chłopisko z niego wielkie i silne, za młodu podobno wołu jednym uderzeniem pięści zabić potrafił, ale wątpię, czy to prawda, bo takie mięso byłoby potem nie koszer. - A co teraz porabia? Oficjalnie. - Ma biuro pisania podań do władz na Sienkiewicza 15, ono się nazywa Obrona, że niby ludziom w potrzebie pomaga i broni. Każdy może przyjść ze swoją krzywdą i niby tam doradzają, co i do kogo ma pisać, żeby mu władze pomogły. - A tak naprawdę? - Jak mówiłem, to on jest ta władza... - I pomaga? - dopytywał się Drwęcki. - Jak by to tak najlepiej chrześcijaninu powiedzieć...? - zamyślił się Froim. - Ano, pomaga, proszę pana nadkomisarza, ale tak pomaga jak ten wasz diabeł z cyrografem. Duszę i uczciwość trzeba za to oddać. Niby tak, a wychodzi na opak. Zawsze jest przysługa za przysługę. Trzeba potem choćby Prawo Mojżeszowe łamać i fałszywie w sądzie zaświadczyć, tak jak pan Bornstein każe. Albo rodzoną córkę komuś posłać, że niby na służbę, do pracy, ale takiej, że z dziewczyny robią tam ostatnią... Stąd ta maksowa pomoc już niejednemu i niejednej bokiem wyszła. Ale ludzie całkiem nie myślą o tym, co później, i za tę pomoc jego błogosławią. Głupie ludzie. - To wy się go, Breslauer, bardziej boicie czy bardziej potępiacie? spytał zaczepnie Maciewicz. - Jedno i drugie naraz, jak to diabła... - odparł spokojnie posterunkowy. - Z diabłem mądrze żaden geszeft nie robić, ale też i czemu z nim zadzierać? Ja swój rozum mam i do Ślepego Maksa nigdy nie chodziłem i nie pójdę, choć mi przez ludzi nieraz dawał znać, że zawsze mogę do niego jak do brata... Tfu! - Jak dużą władzę ma Bornstein nad waszym półświatkiem? zagadnął Jerzy. - Jak król, proszę pana nadkomisarza. Cała Łódź jest na złodziejskie rewiry podzielona i nikt nie śmie kraść, gdzie mu nie wolno i czego

nie wolno. Wszyscy sklepikarze, krawcy, restauratorzy Ślepemu Maksowi się opłacają i mowy nie ma, by kto się wyłamał, bo zaraz pożar, włamanie albo inny przypadek. Nikt w całym mieście Łódź bez jego pozwolenia niczego nie przeskrobie. A jakby co, to zaraz zbiera się dintojra w Ko- kolobolo, piwiarni Leipcigera na rogu Wschodniej i Pomorskiej. - Lepiej niż w Warszawie - przyznał Drwęcki. - U nas w stolicy ferajna żadnej władzy nad sobą nie uważa - wtrącił Maciewicz. - Tata Tasiemka tylko na Kercelaku prawdziwy posłuch ma. Z ludźmi z innych dzielnic, zwłaszcza z Pragą, musi się już układać. - Właśnie tuż przed wejściem do Kokolobolo Ślepy Maks ustrzelił Srula Balbermana, za co teraz w areszcie na sąd czeka - dokończył Froim. - A kim Bornstein jest z wykształcenia? - Analfabetą, proszę pana nadkomisarza. Tak zeszło im do wieczora. Butelka śliwowicy skończyła się równo z zachodem słońca. Gospodarz ofiarował się posłać żonę po drugą, ale zaoponował Drwęcki, wyraźnie czując biegnącą od czubka języka, przez przełyk, aż do dna żołądka drogę przełkniętego trunku. Nigdy nie wypił tyle aż tak mocnego alkoholu. - Niech Najwyższy pana nadkomisarza broni, żeby teraz się wody albo piwa napić! - przestrzegł go Froim, gdy się o tym dowiedział. Bo zwali z nóg szybciej, niż się mówi kadisz za umarłych! - A to czemu my jeszcze stoimy i przytomnie gadamy? - zdziwił się Maciewicz. - Bośmy pili pod tłustą gęsinę - wyjaśnił gospodarz - ale jeśli teraz tę pejsachówkę w brzuchu rozcieńczyć, to koniec. Całkiem jakby grobową macewą w łeb... - I tak się właśnie wpada w antysemityzm - burknął przodownik, zdejmując swój automat z wieszaka z ubraniami. - Niby miło było, a tu się okazuje, że jakiś kruczek jednak jest! - Idziemy, Maciewicz! - uciął dywagacje Drwęcki.

Wyszli na ulicę i ruszyli po taksówkę Mosze Motkego. Froim pokazał drogę do sąsiedniej bramy. Załatwili, co trzeba, w pięć minut, a gdy znów wyszli, spotkali wracających do domu Bajle i rabiego Herszela. Dziewczynka energicznie holowała za rękę ociągającego się siwobrodego staruszka w zwyczajowym kapeluszu, ściskającego pod pachą wyświechtaną, skórzaną teczkę. - Dziadziusiu, chodźmy spać, ona aż do rana na pewno nie przyjdzie! - mówiła z przekonaniem Bajle. - Tak myślisz, moje dziecko? - upewnił się staruszek. - Wszystkie sefiroty drzewa życia zapisaliśmy jak należy. - A bo się bałem, że siódma jest trochę krzywo... - Na pewno nie, dziadziusiu. - Jak się stryjek dziś czuje? - zagadnął z troską Froim. Rabin, zamiast odpowiedzieć, utkwił wzrok w twarzy Drwęckiego. Nagle puścił rękę Bajle i doskoczył do nadkomisarza, chwytając go za rękaw płaszcza. Jerzy, unosząc dłoń, w ostatniej chwili powstrzymał Maciewicza, który rzucił się, żeby odepchnąć starca. - Ona tu jest! - wykrzyknął rabi Herszel, potrząsając Drwęckim. Ona już tu jest! Właśnie przybyła! Dzika i zła! - niespodziewanie zmienił ton i zaczął głośno, z pasją szeptać: - Jej głowa Bałuty, a Piotrkowska plecy... stęchła Łódka jej naszyjnikiem, Widzew wypiętym zadem... ulica Listopada ramieniem prawym, które zagarnia do siebie, a Pomorska lewym, co złudne pieszczoty daje... Pabianicka i Rzgowska jej rozwarte uda... Przerażony posterunkowy zupełnie nie wiedział, gdzie oczy podziać. - A staw Szczuciński to jej mokra... - Dziadziusiu! - tupnęła nogą Bajle. - Ja jestem niewinne dziecko i nie można tego przy mnie mówić! Ja się zaraz rozpłaczę, jak dziadziuś nie przestanie! - Nie płacz, dziecko - staruszek od razu spotulniał. - Chcesz, to zaprowadzę cię do twojej mame. Razem ruszyli do domu. Froim zdjął czapkę i zaczął ocierać chustką zroszone potem czoło.

- Ja... nie wiem... nie wiem, jak mam wielmożnego pana nadkomisarza przepraszać... - wyjąkał. - Nic się nie stało - zapewnił Drwęcki. - Ja lepiej pójdę za nimi - posterunkowy wciąż nie mógł dojść do siebie. Jerzy skinął mu głową na pożegnanie i ruszył odprowadzić Maciewicza do warsztatu samochodowego. Nim przeszli pół drogi, dogoniła ich Bajle z kocem. - Mame kazała, żeby panu przodownikowi pled dać, bo noce teraz chłodne. - Bóg ci zapłać, drogie dziecko - powiedział Maciewicz, a dziewczynka dygnęła i pobiegła z powrotem. - Wiecie, przodowniku, ja was dzisiaj zupełnie nie poznaję! - nie wytrzymał Jerzy. - Od dwóch dni nic tylko stale od was słyszę, jak to wy tych Żydów nie znosicie, a dziś, proszę, z was zupełnie inny człowiek... - Skoro ja kurwi syn, to zaraz mam być niewychowany? - obruszył się Maciewicz. - No i czemu miałbym jakiś despekt Breslauerowi robić, skoro on nasz, glina. Od razu widać, że z niego żaden mason ani plutokrata. A takich grzecznych i bystrych dzieciaków tobym i sobie, i panu nadkomisarzowi życzył. No, kto by pomyślał, że ta mała potrafi te ichnie kleksy czytać! - stwierdził ze szczerym podziwem. - To jak to w końcu, Maciewicz, jest z tym waszym antysemityzmem? - zapytał Drwęcki. - No bo ja... - zafrasowany przodownik podrapał się w głowę. - Ja ich, panie nadkomisarzu, nie lubię tak ogólnie. A poszczególnie to mogą sobie być... - Słuchajcie, Maciewicz, jak wy właściwie macie na imię? - Zygmunt, panie nadkomisarzu.

9. Złota młodzież Mumia Walkirii ożyła. Jeszcze wczoraj, gdy otwierała drzwi wracającemu na stancję Drwęckiemu, nadkomisarz przyłapał się na ukradkowym spojrzeniu sprawdzającym, czy Frau Pasztelan aby na pewno odbija się w lustrze. Zaraz potem chuch koszernej śliwowicy przegnał mroczne widmo z przedpokoju. Idąc rano na śniadanie, Jerzy miał nadzieję, że kogutkowy wihajster zniknie z czajniczka, ale nic z tego. Kogutek i huśtawka tkwiły na swoim miejscu, w zamian gospodyni przygotowała nakrycie także dła siebie, postanowiła bowiem zjeść razem z upośledzonym gościem, który nie potrafił napełnić własnej filiżanki i wymagał stałej opieki w tym względzie. Przypuszczenie, że chodzi tu tylko o wygodniejszą obsługę herbacianego agregatu, podważał jednak fakt, że w stroju Frau Pasztelan przybyło odcieni pastelowych. Secesyjny kogutek, skutecznie broniący dostępu do herbaty ludziom na niższym stopniu cywilizacyjnej ewolucji, najwyraźniej stanowił dobry pretekst dla pogłębienia znajomości. Z zagajeniem rozmowy gospodyni też nie miała problemu. - Dozorca mi powiedział, że pana nadkomisarza wczoraj Żydzi przywieźli. - Jeden żydowski taksówkarz - sprostował ostrożnie Jerzy, ciekaw, co będzie dalej. - Taki poważny oficer państwowej policji powinien używać aryjskich taksówek. Tak myślę. - Wie pani, ja najchętniej używam taksówek prawosławnych, ale wczoraj akurat nie miałem wyboru. - I na pewno ten Żyd dużo wziął za kurs - Frau Pasztelan

zignorowała żart, jakby go wcale nie usłyszała. - Pięć złotych. Za pojedynczy nocny kurs przez pół Łodzi - tu nie było się do czego przyczepić. Wobec tego gospodyni znów zmieniła temat. - Czy pan nadkomisarz słyszał o tych strasznych wydarzeniach, które miały miejsce w Łodzi pół roku temu? - Co pani ma na myśli? - Strzelaninę między młodym Konem a Ciesińskim. - Kim oni są? - Byli, panie nadkomisarzu. Obaj pozabijali się nawzajem. - O co im poszło? - Kon, z tych Konów, żydowskich fabrykantów - dodała szybko, widząc, że Drwęcki nie rozumie - poczuł zwierzęcą żądzę do jednej młodej robotnicy i chciał ją uwieść i zhańbić. Ale to była uczciwa panna, która szanowała swoją aryjską krew i Konowi nie uległa. Wobec tego ten Żyd, żeby się zemścić, kazał wyrzucić z pracy narzeczonego dziewczyny, a właśnie to był Ćiesiński. Na dodatek jeszcze Kon zrujnował Ciesińskiemu opinię, bo nie chciał mu dać dobrego świadectwa pracy. Nikt potem biedaka nie chciał nigdzie nająć. Wtedy Ćiesiński w rozpaczy wziął rewolwer i poszedł zabić Kona. Tylko że się rozmyślił w ostatniej chwili, kiedy już-już miał wystrzelić. Wtedy Kon wyjął swój pistolet i nie bacząc, że ten aryjski chłopiec darował mu życie, pierwszy do niego strzelił. Ranny Ćiesiński dopiero wtedy strzelił do Kona i zabił tego Żyda na miejscu. Potem sam zdołał jeszcze dojść na komisariat policji i tam wszystko opowiedział. Ciesińskiego zawieźli do szpitala, gdzie następnego dnia umarł. Pogrzeb miał wspaniały, przyszły tysiące robotników i zbierali pieniądze na jego starą matkę. Ja też byłam wtedy na mszy żałobnej i dałam złotówkę. Czy teraz pan nadkomisarz zgodzi się ze mną, że Żydzi to potwory? - Przyznaję, że ten młody Kon postąpił wyjątkowo nikczemnie. Można też robić wyrzuty jego rodzicom o złe wychowanie, ale co mają do tego wszyscy Żydzi?

- Oni zawsze tak postępują, panie nadkomisarzu, kiedy tylko mogą. Mają to zapisane w swojej krwi. - Pani Pasztelan, czy nie pomyślała pani, że ludzie mający władzę, niezależnie od narodowości i wyznania, wykazują niekiedy skłonność do haniebnego nadużywania tej władzy? - Ale w aż tak wstrętny sposób mogą robić to tylko Żydzi! Panie nadkomisarzu, ja się tak bardzo przejęłam, że napisałam o tym wszystkim do prezesa Hitlera i proszę sobie wyobrazić, że pan prezes mi odpisał... - głos Frau Pasztelan załamał się ze wzruszenia, poderwała się na równe nogi i odwróciwszy się do portretu swojego idola, podniosła rękę w rzymskim pozdrowieniu. Potem otworzyła szufladę w kredensie pod obrazem i wyjęła z niej intarsjowaną szkatułkę, a z tej z kolei otwarty list, który stanowił jedyną zawartość. - Nie znam niemieckiego - powiedział szybko Drwęcki. - A czego właściwie pan Hitler jest prezesem? - Partii narodowosocjalistycznej - Frau Pasztelan odłożyła list z powrotem i wróciła do stołu. - Skoro nie zna pan niemieckiego, streszczę panu po polsku. Pan prezes Hitler napisał, że głęboko podziela moje rasowe oburzenie oraz że podzielają je wszyscy prawdziwi narodowi socjaliści z jego partii. Przypomniał, że bardzo podobny przypadek zdarzył się już w Wittemberdze w XVIII wieku i tamten Żyd nazywał się Suss. Pan prezes zapewnił mnie, że kiedy on i jego towarzysze zdobędą władzę, dołożą wszelkich starań, aby już nigdy żaden Żyd nie skrzywdził aryjskiej kobiety. - Ech, gdyby tak wszystkie przestępstwa popełniano raz na trzysta lat! - głośno rozmarzył się Drwęcki. - I to jeszcze na przemian w dwu dużych krajach... - Ten Kon nie był wyjątkiem - odparła gospodyni. - Zawsze obracał się w kręgu jemu podobnych gagatków. - Złota młodzież... - zamyślił się Drwęcki. - Złota młodzież... powtórzył głośniej. - Policja powinna się nimi zainteresować! - stwierdziła stanowczo Frau Pasztelan.

- Tak, ma pani całkowitą rację! - teraz z kolei Jerzy poderwał się z krzesła. - Że też wcześniej na to nie wpadłem! Dziękuję bardzo! chwycił jej dłoń i pocałował zamaszyście. - Bardzo mi pani pomogła! - Zawsze jestem do usług - Walkiria pokraśniała. - Czy wyczyściła już pani mój płaszcz? - Jawohll... Tak jest, panie nadkomisarzu! Drwęcki ruszył do przedpokoju, a podniecona Walkiria stąpała za nim. - Czy mój kierowca już wrócił? - Przed chwilą, panie nadkomisarzu, ale nie pozwoliłam mu przeszkadzać panu przy śniadaniu. To jest bardzo rozsądny człowiek, może pan na nim polegać. - Czemu pani tak sądzi? - zapytał Drwęcki, wkładając buty. - On ma w sobie głęboką mądrość prostych ludzi, więc jeżeli ma pan jeszcze jakieś wątpliwości co do Żydów, powinien pan z nim porozmawiać. - Czasem rozmawiamy... - odparł wymijająco Jerzy i chwycił kapelusz. - Co pan nadkomisarz życzy sobie na obiad? Drwęcki zrobił krok do tyłu. Przypomniał sobie restaurację w Łowiczu. - Czy może być taka prawdziwa niemiecka golonka? Frau Pasztelan bez słowa podniosła rękę w rzymskim salucie. Przodownik Maciewicz czekał już z włączonym silnikiem. Drwęcki rzucił okiem na karoserię. Wypadało przyznać, że blacharze z Gęsiej się spisali. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, by dostrzec plamy świeżego lakieru. W kabinie zaś zastał innowację. Kolba automatu Thompsona wystawała spod kierownicy. - Kazałem założyć specjalną obejmę i teraz nie będę już musiał sięgać pod fotel - wyjaśnił sam z siebie przodownik. - Ale tylko na mój rozkaz - zastrzegł Jerzy. - Tak jest, panie nadkomisarzu. Dokąd jedziemy? - Na Kilińskiego. Co tu tak pachnie?

- Żydowska woda kolońska - Maciewicz pomacał się po brodzie. Rano przysłali do mnie rzezaka, aż się, panie nadkomisarzu, trochę zlękłem, no ale okazało się, że on golić też umie. Słownie, ani razu nie zaciął! - Czy przypadkiem podczas tego golenia nie trzymaliście automatu na kolanach? - roześmiał się Jerzy.

Nadkomisarz Weyer minę miał niewyraźną. Na jego biurku leżał szkic sytuacyjny wydarzeń na Targowej, obok stała szklanka herbaty. Gospodarz dodał sobie animuszu, donośnie dzwoniąc łyżką o szkło podczas mieszania, a następnie ruszył do ataku. - Wie pan, panie kolego, ja rozumiem, że próba zamachu na wysokiego oficera stołecznej policji to zuchwałość, która powinna zostać przykładnie ukarana, ale to, co zrobił pan temu zamachowcowi, ehem... trochę to jednak nie w urzędowym stylu... - To nie ja. Wszedłem do bramy dopiero z mundurowymi z miejscowego komisariatu. - Był tam ktoś jeszcze? - Nie widziałem. - Nie tylko pan nie widział, ale też nie było żadnych świadków oprócz pańskiego kierowcy, Breslauera zajętego swoją zranioną ręką i zalęknionego dziecka, które widziało Czarnego Luda... A denatowi interes ucięto! I niby kto miał to zrobić? Ów Czarny Lud? - Nie wiem i liczę, że pan nadkomisarz pomoże mi to ustalić. - Panie kolego! Ja przecież wiem, że pan doskonale posługuje się bagnetem. Zarówno zwykłym, jak i takim o specjalnie przedłużonym trzonku... Własnoręczne zabijanie to też dla pana żadna nowość. Drwęcki dłuższą chwilę zastanawiał się, czy na pewno powinien burzyć wizerunek warszawskiego oficera z bardzo wysokimi koneksjami, który przyjechał do Łodzi, by własnoręcznie obcinać jaja. - To nie ja! - powtórzył jednak stanowczo. - Skoro pan nadkomisarz tak twierdzi... - Weyer wyraźnie miał na

końcu języka stwierdzenie, że już dawno nie słyszał tak niedorzecznych zeznań, ale w porę się w niego ugryzł. - Tak twierdzę! - oznajmił Drwęcki - I skończmy już z tą obroną przez atak. Co pan schrzanił, panie kolego, skoro zamiast ustalać tożsamość denata, zajmował się pan lustracją mojej przeszłości? Nadkomisarz Weyer z wrażenia zapomniał domknąć ust. - Już panu powiedzieli...? - Nie. Słucham. - Zwłoki zniknęły, panie nadkomisarzu. Znaczy, w ogóle nie dotarły do prosektorium na Łąkowej. Na Targową przyjechały po ciało dwa ambulanse i dopiero ten drugi był prawdziwy... - No pięknie! - z Jerzego uszło powietrze. Usiadł ciężko. Rozumiem, że teraz szukaj wiatru w polu, tak? - Jak na zwykłych opryszków, ci posiadali całkiem spore możliwości - przyznał ponuro Weyer. - Ma pan na myśli, że mieli dość pieniędzy i znajomości, aby w ciągu godziny zorganizować podstawienie fałszywego ambulansu? To nie były uliczne opryszki, panie kolego, bo każdy z nich pomyślałby dziesięć razy, zanimby zadarł z policją i narobił kłopotów całej łódzkiej hewrze. To były zmanierowane paniczyki, którym uroiło się, że wszystko im wolno. - Takich tu na pęczki - Weyer bezradnie rozłożył ręce. - W naszym mieście pomnaża się pieniądze, nie przedstawicieli stanu duchownego. Łódź nie Kraków, panie kolego, mało tu seminariów i zakonów kontemplacyjnych. Za to mamy liczną młodzież z bogatych domów, która... - ...naoglądała się w kinach amerykańskich westernów i przeceniła swoje siły, jeśli idzie o łatwość zabijania ludzi - dopowiedział za niego Drwęcki. - Ci młodzieńcy z Targowej byli wyraźnie' zaskoczeni faktem, że ktoś do nich strzela, wręcz wstrząsnęła nimi świadomość, że może nawet trafić... Planować zamach na mnie czy wcześniej znienacka strzelić w plecy i dobić rannego Księżyka, bo nie wyobrażam sobie, aby tak dobry strzelec mógł zginąć inaczej, to są

całkiem inne okoliczności, niż stanąć twarzą w twarz z uzbrojonym przeciwnikiem. A jednocześnie przy całej swej lekkomyślności mieli oni dość tupetu, by odważyć się na zamach na mnie, i zarazem dość inteligencji, by nie wpaść w panikę, kiedy ich sprawy poszły źle. - Kto w takim razie zabił tego na podwórku, skoro nie pan? - Widocznie oni mieli też między sobą jakieś zadawnione porachunki - powiedział Jerzy z taką pewnością siebie, że niemal sam w to uwierzył. - Z początku mogli nie wiedzieć, że zabili policjanta, czyli Księżyka, ale potem musiała do nich dotrzeć wiadomość, że przyjeżdża śledczy z Warszawy, i dlatego czatowali na mnie koło mieszkania ofiary. Zatem, panie kolego, po pierwsze ma pan w swoim urzędzie śledczym ich informatora, którego musi pan wykryć. - Dołożę wszelkich starań - zapewnił nadkomisarz Weyer. - Po drugie ktoś, kto wiedział tyle samo, co oni, a więc jeden z nich, skorzystał z okazji, by upiec przy tym ogniu swoją pieczeń. Kluczem do sprawy pozostaje więc tożsamość zabitego. Szkoda, że od razu nie zwróciłem uwagi na jego młody wiek, ale tam akurat nie jego twarz przyciągała największą uwagę... - W takim razie każę wypytać służbę z dobrych domów, czy któryś z młodych paniczów nie zniknął nagle, wyjeżdżając pilnie do wód lub na zagraniczne studia... To powinno być łatwe. - Niech się pan nie ogranicza do legalnych potomków - przestrzegł Drwęcki. - Ja szukałbym też wśród owoców poza- małżeńskich romansów, znających bardziej tłuste alimenty niż ojcowską surowość i dyscyplinę. Choć ten wasz niesławny młody Kon z nieprawego łoża chyba nie był? - Był najmłodszy z rodzeństwa - odparł nadkomisarz Weyer - co może też coś niecoś tłumaczy... - Ja będę szukać niezależnie od pana - Drwęcki nie podjął tematu. Może mi pan polecić jakąś naprawdę przyzwoitą rodzinę z waszych sfer przemysłowych? O ile oczywiście macie tu choć jednego przedstawiciela z gatunku przyzwoitych fabrykantów... - nie próbował już kryć ironii.

- Ależ oni wszyscy bardzo zasłużyli się dla miasta! - uniósł się lokalnym patriotyzmem nadkomisarz Weyer. - Budowali osiedla dla swoich robotników, szpitale, domy sierot... - O tym wszystkim opowiadał mi już znajomy poeta - przerwał Drwęcki. - Pytanie, w jakim stopniu te ich domy i szpitale zaspokajały potrzeby miasta. Tacy Poznańscy czy Scheiblerowie, ilu mieli robotników? A dla ilu z nich wybudowali domy? Dla co dziesiątego? Czy może trochę mniej? A ile procent sierot znalazło miejsce w ich sierocińcach? Nadkomisarz Weyer poczerwieniał. - To wszystko dość - mówił dalej Drwęcki - by zyskać opinię wielkich filantropów i mieć lojalną robotniczą elitę, którą trudno namówić do strajku. Tylko co to ma wspólnego z przyzwoitością? - Rozumiem, że do pana strzelano i ma pan uraz do Łodzi, ale odpowiadając na pańskie pierwsze pytanie, powiem: Geye- rowie. Oni jako jedyni z łódzkich fabrykantów w czasie zaborów przyznawali się do polskości, a członkowie tej rodziny walczyli i ginęli w dwudziestym roku. - Dziękuję, to dobra rekomendacja. Mam nadzieję, że prawdopodobieństwo, iż wyrodek, którego szukamy, pochodzi z tej rodziny, jest najmniejsze. - Nie sądziłem, że jest pan do nas aż tak uprzedzony - westchnął Weyer. - Sam tego nie wiedziałem, ale nie mam innego wyjścia, skoro uznaliście mnie za abisyńskiego Murzyna, dla którego kastrowanie wrogów jest normalną praktyką. - Przepraszam, panie nadkomisarzu. - Przeprosiny przyjęte, wracajmy do pracy. - Chciał pan rozmawiać z zatrzymanym Bornsteinem - przypomniał gospodarz. - Tu ma pan zgodę na widzenie i przepustkę do aresztu śledczego na Kopernika - Weyer wyjął dokumenty z szuflady biurka. Breslauer pokaże drogę, powinien już tu być... - zdegustowany spojrzał na zegarek. - Mam też dużą prośbę, panie nadkomisarzu,

proszę powiadomić mnie o przebiegu pańskich rozmów z Bornsteinem, a zwłaszcza o podjętych ustaleniach. - Oczywiście, panie kolego. - Życzy pan sobie jeszcze czegoś? - Chciałbym jeszcze zadzwonić do Warszawy, do mojego urzędu na Daniłowiczowską... - Jerzy miał zamiar dodać jeszcze zgryźliwą uwagę, że centrala łódzkiej policji musi mieć od wczoraj wyjątkowo dobrze przećwiczone połączenia międzymiastowe w tym kierunku, ale uznał, że skoro przyjął przeprosiny, byłaby to już niegrzeczność. - Oczywiście - gospodarz sięgnął po słuchawkę i zamówił rozmowę. Mój gabinet jest do pańskiej dyspozycji... - chciał wyjść. - Proszę zostać - powstrzymał go Drwęcki. - Mimo zaistniałego nieporozumienia mam do pana całkowite zaufanie. - Dziękuję... - nadkomisarz Weyer stracił dotychczasową sztywność. Rozmowę połączono niemal natychmiast. Nie ulegało wątpliwości, że faktycznie mają zarezerwowaną linię, ale Jerzy ponownie powstrzymał się od komentarza. Znacznie więcej czasu zajęło pani Stefanii odnalezienie Sawilskiego. Cierpliwość nadkomisarza została wystawiona na próbę. Wreszcie były zwierzchnik Jerzego się zameldował. - Co pan ustalił w sprawie narzeczonej Księżyka? - zapytał Drwęcki bez wstępów. - Potwierdzam, że była panną lekkich obyczajów, ale niczego bliższego się o niej nie dowiedziałem. Prawdopodobnie razem wyjechali do Łodzi, staram się to potwierdzić. - Z nią może pan już sobie dać spokój. - Znalazł pan tę dziewoję? - Nie i pewnie już nie znajdę, w każdym razie nie w Łodzi, a może nawet nie w granicach Rzeczypospolitej. Po śmierci Księżyka zabrała wszystkie jego pieniądze i zniknęła. Musi być już daleko. - Co pana w tym upewnia, panie nadkomisarzu? - Fakt, że pistolet Mausera ze sztywną kaburą nie pasuje do żadnej damskiej torebki. Zatem nie wzięła go, w przeciwieństwie do plików banknotów. Drzwi nikt nie wyłamał, więc była to kobieta, która

miała klucz. - Myśli pan, że była w zmowie z zabójcami? - Nie, bo wtedy podarowałaby im jego pistolet. I starodruk Reja pewnie też. Ona zachowała się jak wyrachowana hiena, ale nie jak wspólniczka zbrodni. - Rozumiem też, że nie zgłosiła się na policję, aby dopomóc w wykryciu sprawców? - upewnił się Sawilski. - Wtedy musiałaby oddać wszystkie pieniądze rodzinie Księżyka. Nie będąc żoną, nie miała do nich żadnych praw. Kładziemy na nią krzyżyk, panie Sawilski. Proszę teraz pomóc Rybczyńskiemu przy sprawie z Hipotecznej. Domyślam się, że jeszcze nie została zakończona spektakularnym sukcesem śledczym? - Trafnie się pan nadkomisarz domyśla, ale w sprawie Księżyka chciałbym zrobić jeszcze jedną rzecz. Wspomniał pan o jego rodzinie. Otóż jestem z nimi w kontakcie. Chciałbym przekazać im osobiste rzeczy zmarłego, skoro nie ma pieniędzy, to choćby ubrania i tę książkę. Pistolet też, jeśli będą mieli pozwolenie na broń. - Powiem miejscowej policji, by wysłała rzeczy Księżyka do Warszawy - Drwęcki skinął głową Weyerowi, który potwierdził milcząco. - A jak się sprawuje podkomisarz Leśniakiewicz? - Nadspodziewanie dobrze, panie nadkomisarzu. Dzięki niemu już prawie pozbyliśmy się zaległości. A jemu też praca wyraźnie służy. - Bardzo się cieszę! - Jerzy rozluźnił się nieco. - W razie czego, możecie postraszyć Rybczyńskiego, że Hipoteczną przekażę Leśniakiewiczowi. Do widzenia! - Zegnam pana nadkomisarza! Drwęcki oddał słuchawkę Weyerowi. - Czy mam jeszcze zaanonsować pańskie przybycie u państwa Geyerów? - spytał gospodarz, żartobliwie naśladując oficjalny ton kamerdynera. - Bardzo bym prosił, ale niezobowiązująco. Sam ustalę datę wizyty. - Wobec tego... - łódzki policjant wstał i wyciągnął rękę. - A Frau Pasztelan nie naprzykrza się panu? - zagadnął.

- To nieszkodliwa dziwaczka - odparł Jerzy, odwzajemniając uścisk dłoni. Na portierni okazało się, że posterunkowy Breslauer jeszcze się nie zameldował. A powinien być już od ponad pół godziny. Wiadomo było tylko, że dzwonił rano, by przekazać wiadomość dotyczącą Ślepego Maksa, i od tej pory się nie odezwał. - Co robimy? - zapytał Maciewicz, przysiadając na błotniku samochodu zaparkowanego przed gmachem komendy policji państwowej. - Poczekamy jeszcze trochę - odparł Jerzy, zerkając na zegarek. Czasu mamy sporo, a w ostateczności weźmiemy innego przewodnika. Zapatrzyli się na ulicę. Furmanki, dorożki i ciężarówki sunęły prawie jedna za drugą. Przy każdym skrzyżowaniu tworzyły się korki, co nieodmiennie kończyło się koncertem na kilkanaście klaksonów i chórem wymysłów po polsku, niemiecku i w jidysz, przetykanych niekiedy soczystym ruskim job twoju mat’. Ruch na Kilińskiego wyraźnie wzmógł się od czasu ich przybycia do Lodzi. Był to rezultat wykopków na Piotrkowskiej, gdzie akurat zmieniano podkłady tramwajowe, skutkiem czego i tak już obłąkańczy ruch uliczny wzmagał się dodatkowo na sąsiednich arteriach. Całe to komunikacyjne pandemonium rozgrywało się pod sklepieniem ledwie trzymających się nieba czarnoburych chmur, ciężkich od fabrycznych dymów i nadciągającej jesiennej szarugi. W pewnej chwili minęła ich rolwaga wyładowana belami surowej bawełny. Zaraz za nią sunął szambowóz z motopompą ociekającą czarnym szlamem. - Niech to diabli! - zmarszczył nos Maciewicz. - Czy oni tu kanalizacji nie mają?! - Żebyście wiedzieli, że nie mają - odparł Drwęcki. - I jak wam się podoba w mieście Łodzi? - zapytał, parodiując ton głosu inspektora Noska. - Błoto pod nogami, błoto na niebie, gówno na ulicach... - No, Maciewicz! My tu ledwie od trzech dni, a z was już poeta

wychodzi! - To miasto takie cóś w sobie ma... - skinął głową przodownik. -Ale ja już chyba wiem, co mnie w tej Łodzi nie pasuje! Domy, uważa pan nadkomisarz, niewysokie, niewiele wyższe niż w Mińsku Mazowieckim, a kipisz na ulicach ze dwa razy taki jak w Warszawie. No, a jak gdzie jeszcze jaki pałac postawią czy inną kamienicę, taką bardziej hrabiowską, to wygląda toto ni w pięć, ni w dziewięć, całkiem jak kwiatek u kożucha. Pałace, panie nadkomisarzu, to powinny gdzieś nad morzami blękitnemi, pod palmami, w ciepłych krajach stać, jak to w fotoplastykonach pokazują, a nie za przeproszeniem w takim obsrajdołku. - Tylko nie mówcie tego na głos, Maciewicz, bo nas tu zlin czują. Oni, wyobraźcie sobie, to wszystko kochają. - Bo ludzie są jak szczury, panie nadkomisarzu. Do wszystkiego przywykną, wszystko pokochają. Może nawet głupsze od szczurów... O, Breslauer leci! - pokazał. Posterunkowy akurat przebiegał ulicę, wymachując rękami jak wiatrak. Nie wiadomo, czy machał do nich, czy na przejeżdżające pojazdy, żeby mu dały wolną drogę, do czego się nie kwapiono, mimo że był w mundurze. Wreszcie zdyszany dotarł do Drwęckiego i Maciewicza. - Wy... baczenia... upraszam... - łapiąc oddech, oparł się o dach samochodu. - Ja... proszę pana... nadkomisarza... - Nic się nie stało, Ślepy Maks poczeka - uspokoił go Jerzy. - Coście, Froim, tacy załatani? - Ja... za rabinem... - Waszym stryjkiem? - Nie... - pokręcił głową. - To nasz urzędujący... rabi Je- chiel... Moja Jenta zaraz z samego rana... mnie z łóżka na zbita głowa... Kazała mnie do samego rabiego Jechiela biec i o radę w tym nieszczęściu prosić... - Jakim znów nieszczęściu? - zaniepokoił się Drwęcki. - Coś z waszą ręką? Zakażenie się wdało?

- Ręka nie... Trochę piecze, nić trochę pije, ale to głupstwo. Jenta czysto szyje, jeszcze nikomu nic się nie spaskudziło, nie to, co w szpitalach. A mnie idzie o te wielkie zmartwienie, co my z Bajle mamy... - Dajcie pokój, Froim, jakie zmartwienia można mieć z takim złotym dzieckiem? - Aj, no, względem tych hebrajskich nauk, proszę pana nadkomisarza, co jej stryjek Herszel daje. Toż nie może tak być, żeby dziewica w Piśmie uczona była! - Czemu nie? - Zgorszenie przecież... kobietom nie wolno... - posterunkowy popatrzył zdumiony, że nadkomisarz tego nie wie. - Jeszcze nam naszą Bajle wyklną i... może jaką krzywdę zrobią... - Na litość boską, Froim, żyjemy w cywilizowanym kraju w środku Europy! A Łódź to jednak nie żaden sztetl na kresach, tylko drugie miasto Rzeczypospolitej! Nagonka na niewinne dziecko nie ujdzie płazem, daję wam moje słowo! Są jeszcze gazety, jest władza... - Córce państwowego policjanta nic złego zrobić nie damy! wycedził przez zęby Maciewicz. - Słowo pana nadkomisarza i pana przodownika nie dym uprzejmie zgodził się Froim. - Ale moja Jenta mówi, żeby w bożnicy dziewica albo niewiasta Torę czytała, to najpierw cały świat musiałby się zawalić i od nowa zbudować. Ja myślę, że ona rację ma. Bo nawet jeśli, proszę pana nadkomisarza, Bajle nam za to nie ukamienują ani nawet nie zbiją, to gdzie ona, nieboga, męża znajdzie? Jaki oblubieniec weźmie narzeczoną bardziej od siebie uczoną? Aj, aj, chyba tylko drugi uczony... Ale, proszę pana nadkomisarza, jak to tak, żeby dwóch uczonych w Piśmie pod jedną kołdrą? Czegoś to nie po bożemu... A jak oni tam, pod ta kołdra zaczną się spierać, które ma być na górze, a które na dole? Toż wtedy już z tego żadnych dzieci nie będzie! - Dobrze, Froim - uśmiechnął się Drwęcki. - Na czym w końcu stanęło?

- Jak rabi Jechiel usłyszał, że nasz stryjek dziewicę Tory i Talmudu uczy, to zaraz na Kochanówkę do domu obłąkanych chciał dzwonić i powiada, że gmina za wszystko zapłaci. Ale ja uprosiłem, żeby nie, bo stryjka jednak żal. No to rabi się zlitował i zadzwonił po rabiego Hilela i po zarządcę synagogi Benisa, żeby razem z nimi radzić. To dlatego tak długo zeszło, bo radzili. A uradzili, że od tej pory po dwóch wyrostków z naszego gimnazjum ze stryjkiem będzie chodzić i że się do tego zajęcia weźmie co tępszych drugorocznych, żeby przy okazji w nauce się podciągnęli. Aj, nie powiem, mądrze uradzili... - A Bajle? - spytał Jerzy. - Ona na pannę podręczną do jakiego dobrego domu pójdzie i może z czasem o księgach zapomni. - I nie żal wam, Froim? - Żal, proszę pana nadkomisarza, żal... Ale co ze mnie byłby za Żyd, żebym ja jakiegoś żalu nie miał? Tak musi być. - Wasze dziecko, wasza wola. Wsiadajcie, bo chciałbym przed obiadem z tym waszym reb królem Bornsteinem się uporać.

10. Między diabłem a dybukiem Rozmowa odbyła się w pojedynczej celi aresztowanego zamiast w regulaminowej rozmównicy. Nadkomisarz stanowczo na to nalegał. Zrobili tak, jak umówili się wcześniej. Najpierw do Ślepego Maksa poszedł Froim, żeby go przygotować na spotkanie z nadkomisarzem z Warszawy. Po kwadransie weszli Drwęcki z Maciewiczem, hołubiącym pod pachą automat Thompsona. Na widok byczego karku i barów Bornsteina przodownik natychmiast położył palec na cynglu. - Taki zaszczyt! Taki zaszczyt! Gdzie bym ja śmiał marzyć o taki wielki zaszczyt, żeby powitać sam sławny pan nadkomisarz Drwęcki z miasta stołecznego Warszawy! Moje uszanowanie! - Ślepy Maks poderwał się z tak entuzjastyczną serdecznością, jakby zamierzał gościa uściskać, a może nawet ucałować. Pomiarkował jednak wszelkie zamaszyste gesty, spostrzegłszy nieznaczny ruch Maciewicza. - A jakże tam w pięknej stolicy miewa się nasz kochany pan Marszałek i jego Kasztanka? Bo we mnie zawsze serce urasta, ajajaj, jak bardzo mnie urasta, jak ja sobie tylko pomyślę o pan Marszałek, o przepięknej Warszawie, co jest Paryż Północy, i naszej ojczyźnie, naszym ukochanym państwie polskim! - Zamierzacie mi, Bornstein, odśpiewać Mazurek Dąbrowskiego, zanim zaczniemy mówić o interesach? - spytał chłodno Drwęcki. - Ja już cały, dla pan nadkomisarz, zamieniam się w słuch! W ajn wielki słuch! - gangster energicznie przetarł rękawem stół przed siadającym gościem, ale wbrew zapewnieniu gadać ani na chwilę nie przestał. - Żebym wiedział! Żebym to ja wiedział, że do mnie taki gość, to zaraz bym kazał klawiszom celę wysprzątać, jak się należy. Choćby ściany odmalowali! Choćby obrus dali! Ja złożę skarga do

komendant ten areszt! Taki gość, a tu, za przeproszeniem, taki szajs! - Bornstein... -Tak, tak, teraz ja słucham, ja już nic, tylko słucham pan nadkomisarz! - Spodziewacie się, że sąd uniewinni was od zarzutu zabójstwa, uznając, że działaliście w obronie własnej, tak? - A jakże by to mogło być inaczej?! - teatralnie zdumiał się Ślepy Maks. - Żebym ja nie strzelił pierwszy w ten Srul Balber- man, to teraz ja, nie on, byłby zimny trup. Sąd miałby mnie zasądzić za obronę własne życie? - Wiecie, Bornstein, że Żydom to czasem wiatr w oczy wieje... - Ajaj, ale przecież nie w takie wspaniałe państwo polskie, gdzie teraz sama moralna sanacja rządzi! - wybuchnął gangster. - Jak by to mogło być?! Taka wielka niesprawiedliwość? - Powiedzmy, że znaleźliby się świadkowie świadczący na korzyść Balbermana... - A łotr! To on jeszcze zza grobu chce mnie szkody robić?! - Albo sąd w ogóle okaże się niezawisły od podstawionych, fałszywych świadków... - Daj nam to, Adonai! - zawołał wielkim głosem Maks Bornstein, unosząc ręce jak Mojżesz. Aż dziwne, że stół pomiędzy nimi nie rozstąpił się jak Morze Czerwone. - Przecież zawsze - zniżył głos aresztowany - władza mogła na mnie liczyć, a ja na sprawiedliwość władzy... W czym w ten raz ja mogę pomóc nasza polska władza, żeby mnie nieszczęście jakie i niesprawiedliwość wielka nie spotkały? - Po pierwsze potrzebuję znaleźć nieboszczyka. - A to pan nadkomisarz dobrze utrafił - oznajmił uspokojony Ślepy Maks. - Tyle u nas w mieście Łodzi cmentarzy, tylko brać, wybierać, wykopywać... katolickie, prawosławne, protestanckie, starozakonne, nawet chiński się znajdzie... - Mnie taki nieboszczyk potrzebny, co go nie na cmentarzu pochowali.

- A to może być kłopot - zmartwił się Bornstein. - Zależy, kiedy chowali. - Wczoraj lub dziś. - Może coś da się zrobić... A co po drugie? - Kto tu ostatnio wynajmował kogo do krycia dachów w czasie deszczu? - Do mokrej roboty? Ajajaj, jaka to delikatna sprawa, żeby nie powiedzieć intymna. Pan nadkomisarz ma życzenie to wiedzieć na hurt czy na detal? - Na detal. Kto i od kogo dostał zlecenie na tego nieboszczyka z Targowej, co nagle dostał nóg... - Ja słyszałem o tej Targowej! Taki wstyd! Taka hańba! Ledwie taki gość w progi miasta Łódź zawitał, a tu jakieś szabes- goje ośmielają się strzelać do pan nadkomisarz z Warszawy! No to się w kiepełe nie mieści! Na miejscu szanowny pan nadkomisarz ja też bym takiemu urezał, że nie ma pomiłuj! - Rzecz w tym, Bornstein, że to nie ja, i ciekaw jestem, kto mi tę drobną przysługę wyświadczył. - Skoro nie pan nadkomisarz ani nikt z dobrych ludzi, co wiedzą, że gość w dom to sam Najwyższy w dom, no to ja już całkiem nie wiem, kto by to mógł być. - Może któryś z fabrykanckich synów? - podsunął Drwęcki. - Macie tu chłopaków z fantazją, jak słyszałem... - Ajaj, ale czy to nie są za wysokie progi dla taki mały człowiek jak ja? Ja prostym ludziom pomagam i prości ludzie mnie za to błogosławią, ale żeby na salony, w wielki świat prosili, gdzież ja bym tam... Tam już sam pan nadkomisarz powinien iść i się zapytać. - Słuchajcie, Bornstein, ja zauważyłem, że w Łodzi raczej nie zdarzają się porwania bogatych ludzi dla okupu. Więc chyba tu jakaś sztama między wielkim światem a półświatkiem jest, nieprawdaż? - Ja mogę panu nadkomisarzu powiedzieć, co mnie się wydaje w tem detalicznym względzie. - Zatem co się wam, Bornstein, wydaje?

- W mieście Łodzi życie ciężkie jest, więc wszystkie ludzie trzymają się tak bliżej ku sobie, razem, jak ta jedna wielka rodzina. Toż gdzieżby tam komu z rodziny kogo porywać, to jakby rodzonego... Tu wszyscy ze wszystkimi w zgodzie sobie żyją, tylko ten szuja Balberman tego zrozumieć nijak nie chciał... - Do rzeczy, Bornstein. - Ajaj, panie nadkomisarzu, pomagają sobie ludzie w potrzebie, jak tylko mogą. Taka tradycja. Dajmy na to, czasem potrzeba, żeby się komu fabryka spaliła... I kto by to niby miał załatwić? Fachowiec! A jak takiego fachowca wynaleźć? No, a bez fachowca całkiem nie da rady, bo niech pan nadkomisarz spróbuje i sam podpali cała fabryka... Nieprosta rzecz. To trzeba umieć. Tem bardziej że nasza łódzka straż pożarna najlepsza w Europie! Aj, co ja mówię, najlepsza w świecie! Słyszał pan nadkomisarz może, jak to nasi chłopcy tym roku na zawodach międzynarodowych, w mieście Turyn czy coś koło niego, wszystkie inne straże słownie zakasowali! Aż serce rośnie! No, to i speców od podpalania też mamy w mieście Łodzi na ten sam rozmiar. To się podobno równowaga w przyrodzie nazywa czy jakoś tak mnie mówili... A nasze fabryki od stu lat stoją, kiedy trzeba - przędą, kiedy trzeba - się palą, geszeft kręci się zawsze, no i tak powinno być, bo ruch w interesy to zawsze jest dobra rzecz. Pan nadkomisarz już rozumie? - Staram się, Bornstein. - Pan nadkomisarz rozumie na pewno! Bo czy kiedy jest dobry fachowiec od podpalania fabryka, to czy jemu po robocie powiedzą jak temu Murzynu w Ameryka, co zrobił swoje, żeby już sobie poszedł, gdzie go oczy poniosą? Ajaj, a jak on do konkurencji pójdzie? Albo za parę łat znów trzeba będzie fachowo podpalać, tak żeby towarzystwo ubezpieczeń nie marudziło, że im coś nie koszer...? To czy w międzyczas takiemu fachowcu i dziateczkom jego niewinnym, starej matce i ojcu staremu ma się dać głodem zemrzeć albo taki nieborak ma zginąć marnie w sądzie bez dobrego adwokata...? Słowem, łódzkie ludzie dobre, pomagają sobie zawsze, jak mogą. Wiekowa tradycja! Ale tak z druga strona, to wszak nie uchodzi,

żebyśmy wszyscy kupą do Icka Leipcigera na piwo chodzili. Ordnung mus zein! - I jak to w najlepszej rodzinie zdarzają się nieporozumie nia stwierdził Drwęcki. -Ba! - Ja myślę, Bornstein, że mojego człowieka jacyś bogaci gówniarze dla zabawy zamordowali. Pewnie tylko dlatego, że był nowy w mieście. - Aj, jak ja rozumiem, pan nadkomisarz. Ajaj, jak ja to rozumiem! Swoich ludzi bronić trzeba zawsze. A jak trzeba, pomścić. Ja dobrze rozumiem. To jest ordnung pierwszy nad alles inne ordnungi! - Twarz zalali mu stopionym ołowiem... Ślepy Maks zacmokał z dezaprobatą. - W te sprawy kula jest koszer i majcher jest koszer, dobra laga w ręku fachowca też bywa koszer. No ale żeby taki fende- siekle robić, co to, to nie... Tak jest już całkiem trefn! - Władzom w Warszawie nie podoba się, zwłaszcza że to był policjant państwowy. - Aj, ja myślę! - Jeśli sprawcy się nie znajdą, to będziecie tutaj mieli nie koniec wieku, a zmierzch średniowiecza - zakończył Drwęcki. Gangster, zamiast odpowiedzieć, zapatrzył się na Froima i niespodziewanie zmienił temat. - Ja znam reb posterunkowy Breslauer i wiem, że to jest bardzo uczciwy człowiek. Taki uczciwy, że teraz mało gdzie takich uczciwych spotkać. Gdyby nie błogosławiony cadyk z Aleksandrowa, to ja bym powiedział, że reb Breslauer najuczciwszy człowiek w całe miasto Łódź i okolica. - Posterunkowemu chyba nie w smak te wasze pochwały - Drwęcki obejrzał się na policjanta. - A dlaczego jemu nie w smak?! - zdziwił się Ślepy Maks. - Kiedy ja wiem, co mówię! Ja tu znam każdy rodzaj uczciwości! - Zostawcie nas samych - nadkomisarz zrozumiał aluzję.

- W takim razie nasz geszeft ma być taki - podsumował gangster, kiedy za obstawą Drwęckiego zamknęły się drzwi. - Pan nadkomisarz w samej stolicy dopilnuje, żeby ten mój sąd za bardzo niezawisły się nie okazał. Ja każę poszukać te szmonda- ki, co nam wszystkim tyle zmartwień narobili. - Wy macie się nie starać, tylko znaleźć - uściślił nadkomisarz. - Za same starania to wiecie, co dają... - Ma się rozumieć, git przysługa za git przysługę. Jednak ja bym miał do pan nadkomisarz jeszcze jedna mała petycja. - Słucham was, Bornstein. - Pan nadkomisarz ze stolicy jest, to może nie wie, że reb Breslauer jest zaufany człowiek nadkomisarz Weyer. - Wiem o tym, Bornstein. - A to dobrze, że pan nadkomisarz to wie. Wobec tego ja bym grzecznie prosił, żeby nic z tego, co my tu mówili, nie mówić panu nadkomisarzu Weyeru. - A czemu? - Bo to niedobry człowiek jest. On za dużo o sobie myśli, a za mało o drugich. Zwierzchnika swojego nie szanuje, a z takimi to nigdy nic nie wiadomo. - Dobrze, Bornstein. Zastanowię się. Potrzeba wam czegoś, żeby ito, co umówione, szybciej załatwić? Tylko o przepustkę nie proście, bo nie dostaniecie. - Przydałoby się, żeby oprócz mojego adwokata przyszedł tu jeszcze Hersz Grunisz, mój sekretarz. - Nie możecie, Bornstein, sami wysłać grepsu z instrukcją? - Drwęcki udał głupiego. - Poważnemu człowieku na moim stanowisku nie uchodzi, żeby pisać samemu - nachmurzył się gangster. - Od tego ja mam mój osobisty sekretarz! - Załatwione. Kiedy wychodzili z aresztu śledczego, zaczęło padać. Na aleję Kościuszki było stąd tylko parę minut jazdy, więc zupełnie nie po

drodze było odwozić Froima do domu. Posterunkowy stwierdził jednak, żeby się nim nie przejmować, bo wróci na Bałuty tramwajem, który akurat podjechał pod areszt. Krótko mówiąc, na obiedzie Jerzy zameldował się punktualnie. Gdy wchodził do jadalni, na jaśniejącym obliczu Frau Pasztelan malowała się narodowosocjalistyczna duma, w sukni gospodyni pojawił się dekolt, lecz to wszystko było nic wobec tego, co stało na stole. Na ten widok nadkomisarz Jerzy Drwęcki mógł zrobić tylko jedno, stanął na baczność i uniósł rękę w rzymskim pozdrowieniu. Golonka była zadnia, o rozmiarach małej szynki, zapeklo- wana w sam raz, ugotowana do miękkości, z delikatnie wypieczoną skórką. Roztaczała zapach, od którego chciało się lewito- wać. Nie było mowy, aby Jerzy sam uporał się z taką ilością mięsa, więc zaprosił do stołu Maciewicza. Frau Pasztelan wniosła kufle miejscowego piwa z browaru Anstadtów i gdyby jeszcze miała na sobie ludowy strój bawarski, to mieliby prawdziwy October Fest. Wkrótce zrobiło się tak wesoło, a Frau Pasztelan tak przystępna, że Jerzy mało co, a klepnąłby ją w tyłek. Tak prawdę mówiąc, jedyne, co go przed tym powstrzymało, to fakt, że miała za chudy... Po takim obiedzie na resztę dnia wypadało dać sobie zwolnienie od wszelkich obowiązków służbowych, ale dla nadkomisarza Weyera akurat wybiła godzina zemsty za poranne utarcie nosa. Co gorsza, okazał się dla warszawskiego kolegi znacznie bardziej bezlitosny. Postawił Drwęckiego na nogi ledwie po trzech kwadransach odpoczynku, co po takiej uczcie nie było nawet połową minimum przyzwoitości. - Mam szpiega! - oznajmił przez telefon. - Szybko - przyznał Jerzy z ociężałym podziwem. - Niejaki Albin Murko, nasz kancelista. Dopytywał się usilnie o wszystko, co związane z panem, a wpadł, ponieważ tylko ja i Breslauer wiemy, gdzie pan ma swoją łódzką kwaterę. Minimum ostrożności okazało się bardzo przydatne... Tak, tak, panie kolego - nadkomisarz Weyer przeżywał swoje wielkie chwile i ani myślał odłożyć triumfu na później. - My tu w mieście Lodzi też wiemy, jak się prowadzi

śledztwa. Właśnie drania przesłuchujemy. - Powiedział coś? - spytał Drwęcki z nadzieją, że łajdak okaże się twardym łotrem jeszcze przynajmniej przez dwie godziny. - Puszcza farbę aż miło, tylko brać surowy perkal i farbować! Myślę, że powinien pan tego posłuchać. - Już... zaraz? - Jak najbardziej! - No trudno - Jerzy nie zamierzał ukrywać braku entuzjazmu. - A jak rozmowa z Bornsteinem? - Nie powiedział nic konkretnego, ale myślę, że trzeba mu dać trochę więcej czasu, pan rozumie...? Nadkomisarz Weyer okazał się odporny na wszelkie aluzje. - Zatem za dwadzieścia minut w moim gabinecie? - Zgoda - Drwęcki odłożył słuchawkę i polecił zawiadomić Maciewicza. Jego kierowca spytał tylko, czy trzeba, i więcej nie marudził. Głupio było jeździć samochodem po takiej baterii dużych piw, jakie razem wypili, ale nie było wyjścia. W drodze jakimś cudem udało im się uniknąć wypadku i nie utonąć w wylanych po deszczu rynsztokach, w których mogłyby teraz kursować łodzie podwodne.

Zdrajca siedział skulony na stołku, z rękami skutymi na plecach i w rozchełstanej koszuli z pourywanymi guzikami. Miał ciemne, zmierzwione włosy z resztkami przedziałka wytyczonego przez środek głowy. Pospolita twarz, przywodząca na myśl rybę wyjętą z wody, była, o dziwo, nadal cała, ale sądząc po tym, jak ciężko oddychał, musiał dostać zdrowo po ościach. Typowy, mały karierowicz-wazeliniarz, właśnie uświadamiający sobie, że w jego życiu zaszły wielkie zmiany... - No, Murko! Powtórzcie panu nadkomisarzowi to, co mówiliście mnie! - rozkazał gospodarz, kiedy tylko wszedł Drwęcki. - Mogę prosić o kawę? - Jerzy uprzedził początek zeznania. Nadkomisarz Weyer był w tak bojowym nastroju, że mało nie zrugał

gościa, ale opamiętał się i przekazał prośbę przez telefon. - Gadać! - warknął na koniec do aresztanta. - Grałem w karty, miałem długi... - zaczął były kancelista łódzkiego urzędu śledczego. - Ktoś wykupił moje weksle i w zamian za prolongatę spłaty poprosił o przysługę... - A ten dureń - wtrącił gospodarz - zamiast mi od razu zameldować i podjąć grę operacyjną, zaczął pogrywać na własną rękę... I znowu przegrałeś, Murko! - wrzasnął. - Tacy jak ty przegrywają zawsze! - Czy mogę spokojnie wysłuchać zeznań? - zmitygował kolegę Drwęcki. - Kazali mówić o wszystkim, co dotyczy pana nadkomisarza wyszeptał zdrajca. - Kto kazał? - naciskał Jerzy. - Tego nie wiem. Kazano mi przyjść do mieszkania na ulicy Zacisze 3, pod numer dwunasty. W pokoju było ciemno, ktoś siedział na fotelu w głębokim cieniu. Ten ktoś do mnie mówił i postawił warunki... - Jaki miał głos? - spytał Drwęcki. - Młody, prawie jak smarkacz. - Dlaczego się zgodziliście, Murko? - ponaglił Weyer. - Bo dużo tych długów miałem. Bałem się, że jeśli się dowiedzą, to z pracy w policji zwolnią, a ten w cieniu mówił, że to tylko jeden raz... - Judaszowi też wystarczyło raz - stwierdził Drwęcki, czując, że spływa z niego wszelkie współczucie dla tego człowieka. - Co jeszcze na was mieli, Murko? Nie mówcie mi, że tylko weksle! Za samo puszczanie weksli w obieg nikt głów nie urywa. Zwłaszcza w mieście Łodzi... - Jerzy zerknął z ukosa na gospodarza, który skinął twierdząco. - Z wierzycielami zawsze się można układać, a oni nie pozwolą, by dłużnik stracił dobrą pracę i możliwość spłaty długu, więc jak to było z wami naprawdę? ! Aresztowany zadygotał. - Wcześniej mówili, że ona tylko tak młodo wygląda, że naprawdę ma szesnaście lat, nie dziesięć... ja wygrałem ją... - Panie kolego! - wtrącił się rozwścieczony Weyer. - Pan go pyta

dokładnie na temat, bo jak nic zastrzelę kanalię, zanim skończy zeznawać! Ja mam właśnie dziewczynki w wieku, o jakim on mówi... Gadaj, ścierwo, najważniejsze! - To dziś... Dzisiaj o siódmej wieczór miałem tam znowu pójść i powiedzieć, gdzie pan nadkomisarz z Warszawy mieszka. - Zatem oni nie zrezygnowali, a my... - Drwęcki spojrzał na zegarek - mamy prawie półtorej godziny. - Proponuję tam pójść kwadrans przed czasem. - A nie kazali ci telefonować? - spytał Jerzy, chwilowo ignorując propozycję gospodarza. - Kazali, ale ja wymogiem, żeby osobiście. Za tę wiadomość mieli mi zwrócić jeden weksel... - Na ile? - Pięćset złotych. - Daleko niecała nasza miesięczna pensja - mruknął Weyer. - Miło się czasem dowiedzieć, ile człowiek jest wart... - stwierdził kwaśno Drwęcki. - A panu nadkomisarzowi winien jestem podziękowania - dodał. - Pańska zapobiegliwość uratowała mi życie. - Drobiazg - powiedział gospodarz. - Czegóż się nie robi dla kolegów z pracy, prawda? - na odlew spoliczkował aresztanta, który spadł ze stołka. - Powiedziałem! Powiedziałem wszystko... - skamlał zdrajca. - Co teraz ze mną będzie?! - Wszystko, co najgorsze - stwierdził rzeczowo Weyer. - Hańbiciel dziewczątek w zbiorowej celi... do tego były policjant i zdrajca policjanta... więc strażnicy więzienni w niczym nie pomogą... - Jeezuuuu... - Patrz pan, panie kolego! Mówią, że więzienie nie resocjalizuje, a ten już się nawrócił! - Myślę, panie nadkomisarzu, że jeśli jego informacje okażą się przydatne, to można by mu podrzucić do celi połówkę żyletki... Drwęcki skwapliwie podchwycił konwencję rozmowy. - Tylko swoją krew, Murko, macie do kibla spuszczać - pogroził

palcem nadkomisarz Weyer. - Żadnego chlapania po podłodze i łóżkach, bo odratujemy! - Ja... ja... - Wyprowadzić! - rzucił gospodarz do słuchawki. Równocześnie przyniesiono kawę dla Drwęckiego, który rozsiadł się najwygodniej, jak się dało. - Przeszkodziłem w popołudniowej sjeście? - gospodarz dopiero teraz okazał zrozumienie dla człowieka po niemieckiej golonce i piwie. No, ale teraz chyba może mi pan zaufać w sprawie Bornsteina. - Nie lubicie się - mruknął Drwęcki. - Depczę mu od dawna po piętach, ale nie mogę ruszyć. - Dlaczego? - Moralna sanacja... - Bez przesady, podobno kryje go tylko pański zwierzchnik. - A inspektora Noska to niby kto? - wzruszył ramionami gospodarz. - Czy teraz powie mi pan o tym, co Bornstein chciał, żeby mi nie mówić? - Pod warunkiem że nie wykorzysta pan tych informacji bez uzgodnienia ze mną. - No proszę! Pan nadkomisarz ledwie trzy dni w Łodzi, a już za pan brat z ideą dyskonta weksla... - uśmiechnął się Weyer. - Umowa stoi! Drwęcki streścił rozmowę w areszcie. - Chyba rzeczywiście trzeba mu dać więcej czasu - zgodził się na koniec gospodarz. - Wobec tego zajmijmy się tym, co na dziś... sięgnął po słuchawkę telefonu. - Jest już Wałewicz? Prosić! Wszedł niepozorny człowiek ubrany po cywilnemu. - Podkomisarz Adam Walewicz, szef naszych wywiadowców przedstawił go Weyer. - Zreferujcie, kolego, rozpoznanie terenu. - Ten adres to typowa garsoniera służąca do miłosnych schadzek przybysz wyjął z kieszeni plan miasta i rozłożył na biurku. - Dwa pokoje z małą kuchnią i łazienka z wielką wanną... Wynajmowane zawsze za gotówkę, przez pośredników. Oczywiście obowiązkowo są dwa wyjścia, od frontu i na tylne, kuchenne schody, a te schody, że

tak powiem, to się tam dopiero zaczynają. Na drugim piętrze, tym samym co mieszkanie, a także na czwartym piętrze, pod strychem są poprzeczne korytarze, prowadzące do sąsiednich klatek schodowych. Posesje wzdłuż całej ulicy są ze sobą tak połączone. - Czyli z ilu bram od ulicy można się dostać do tego mieszkania? spytał Drwęcki. - Ze wszystkich po nieparzystej stronie Zacisza. I co najmniej dwóch od Magistrackiej, ale możliwe, że nie wiemy wszystkiego, bo mogą być jeszcze tajne przejścia przez oficyny i komórki na podwórzach. To prawdziwy labirynt, taki sam jak wokół naszego mieszkania operacyjnego na Targowej. - Tam, gdzie umieściliście Księżyka? - Chwilowo było wolne - odparł nadkomisarz Weyer. - Labirynt to chyba dobre miejsce dla Czarnego Luda... - skwitował ironicznie Jerzy. - Może jednak zaplanujmy tę akcję - odparł wymijająco nadkomisarz Weyer. - Co pan radzi, kolego Walewicz? - Ruszamy sześcioma grupami. Jednocześnie obstawiamy cztery naroża całego kwartału i wchodzimy do mieszkania na Zacisze 3 z obu stron, ale nie obstawiamy tego lokalu wcześniej, bo na pewno ktoś zauważy tylu tajniaków pilnujących wszystkich dróg ucieczki. Z pewnością jacyś sąsiedzi mają profit z tego, by widzieć lub nie widzieć, zależnie od potrzeby. - Zatem w naszej sieci będzie dziura - zauważył Drwęcki. - Nic lepszego nie da się zrobić ze względu na specyfikę miejsca. Liczymy na to, że podejrzani się co nieco rozgoszczą i nie będą skłonni tak od razu uciekać jak zające pod miedzą. Szybkie, stanowcze wejście powinno ich zaskoczyć. Gdyby nie, to patrole na okolicznych ulicach będą zatrzymywać wszystkich podejrzanych. W ostateczności przetrząśniemy kwartał, lokal po lokalu. - Cóż - stwierdził Jerzy - komu w drogę, temu czas! - Ludzie i samochody gotowe, zegarki zsynchronizowane - zapewnił podkomisarz.

- Ruszamy! - oznajmił gospodarz. Po kwadransie byli na miejscu. Samochód, w którym znajdowali się Drwęcki, Weyer i Maciewicz, zgodnie z ustaleniami podjechał pod dom na Zacisze 3 jako przedostatni, za nimi była jeszcze grupa bojowa Weyera. Gdy wysiedli, z mrocznej bramy, niczym zgęstek ciemności wychynął sam Walewicz. - Dziesięć minut temu zapaliło się tam światło - oznajmił podkomisarz. Drwęcki i Weyer wymienili twierdzące skinienia głowami i wszyscy z marszu ruszyli na górę. Minęli stróżówkę, gdzie dwóch tajniaków od kwadransa nie spuszczało oka z dozorcy, który mógł być opłacony przez podejrzanych. Na schodach zaczęli już biec, odbezpieczając broń. Niespodzianie na podeście drugiego półpiętra przodownik Maciewicz westchnął boleśnie i przystanął. W jego oczach odmalował się lęk. - Co z wami, Maciewicz? - zagadnął Drwęcki. - Niedobrze, panie nadkomisarzu, tak z pełnym brzuchem na akcję iść, bo jakby kula... - przodownik przeżegnał się i ucałował medalik. Oj, żeby nam ta niemiecka golonka aby bokiem nie wyszła... - Będzie dobrze, Maciewicz - }erzy klepnął go w ramię. - Z ikrą! - Szpulki zbija... tasiemce przewija... Seria z automatu Thompsona w zamek u drzwi i potężny kopniak. Puściły. - Stać! Policja państwowa! Jesteście aresztowani! Drwęcki chciał wejść pierwszy, ale przodownik nie pozwolił. Stanął w progu, wyprzedzając nadkomisarza o pół kroku. Coś stuknęło mocno o framugę, po czym rozległ się dźwięk doskonale znany wszystkim, którym zdarzyło się walczyć wręcz. Jedyny w swoim rodzaju zgrzyt wyostrzonego metalu o kość... Maciewicz postąpił krok do przodu, strzelając bez sensu w podłogę. Odrzut broni zachwiał nim dużo mocniej niż zwykle, zaczął osuwać się na kolapa. Drwęcki wymierzył z pistoletu do postaci dziwnie przyczajonej na kanapie i stwierdził, że są to zwłoki młodzieńca,

któremu głowę przekręcono dokładnie twarzą na plecy. Ze skroni Maciewicza potokiem lała się krew, jego dymiący automat bezwładnie uderzył o podłogę, na której wciąż tańczyły złociste łuski. Jerzy błyskawicznie omiótł lufą colta mroczne kąty przed sobą, szukając przeciwnika. Postąpił krok do przodu. Zrobił krok drugi i wtedy zobaczył... Światopogląd nadkomisarza Drwęckiego wywrócił się do góry nogami. Potem oczywiście znalazł racjonalizujące, logiczne wyjaśnienie, że przecież wcześniej wypił sporo piwa, że napięcie nerwów, że widział już coś podobnego wcześniej, na podwórku przy Targowej - twarz trupa przykrytą wzorzystą, okienną zasłonką i obraz ze wspomnień nałożył się na widok rzeczywisty, bo wzory na obu perkałach były podobne... Słowem, figiel wyobraźni. To było jednak dużo później i nigdy do końca Jerzy nie zyskał pewności, że ma rację. Na razie, tak po prostu stanął twarzą w twarz ze zjawiskiem nadprzyrodzonym. W pokoju ze zwłokami panował głęboki półmrok. Jedynym źródłem światła była słaba żarówka paląca się w sąsiednim pomieszczeniu. Jej mętny blask padał wprost na szczelnie zasłonięte okno. W chwili, gdy Drwęcki patrzył na zaciągnięte zasłonki, padł na nie cień człowieka, który stanął pomiędzy oknem a zapaloną żarówką. Nadkomisarz nie zdołał jednak odwrócić oczu od cienia ku temu, kto go rzucił, bo cień w tym momencie przestał być cieniem. Uwypuklił się. Pojawił się kształt nosa oraz inne rysy twarzy, ni to kobiecej, ni męskiej, pokrytej cętkami i arabeskami nadruku z tkaniny, jakby ktoś stojący za zasłoną przyłożył do niej twarz dokładnie w miejscu, gdzie padał cień głowy. Lecz nawet wtedy perkalowa maska nie byłaby aż tak plastyczna i szczegółowa... Dybuk!, powiedziało coś głośno i wyraźnie w głowie Drwęckiego. Per kałowy dybuk! Potem zgasło światło. Nadkomisarz strzelił przed siebie, by ogniem z lufy na mgnienie rozproszyć ciemność. Postać za zasłoną jakby urosła w tyin błysku, przybliżyła się... Jerzy wiedział, że powinien ostrzelać przejście do drugiego pokoju, w którym przecież ktoś był, ale mimo to,

raz za razem strzelał w okno, w tę demoniczną zasłonę... Puściły mu nerwy. Strzelając, cofał się do drzwi. W ostatnim przebłysku rozsądku chwycił stojącego na czworakach Maciewicza za kołnierz i wywlókł go na korytarz. Przodownik, choć półprzytomny, nie wypuścił trzymanego kurczowo paska automatu. - Sanitariusz! - krzyknął nadkomisarz Weyer. - Sanitariusz! Chwilę później jego ludzie z zapalonymi latarkami wpadli do nawiedzonego mieszkania. Nie znaleźli nikogo oprócz nieboszczyka ze skręconym karkiem. Nikogo nie dostrzeżono także na tylnych schodach.

11. Kiedy policja bije - To nie była szabla, panie nadkomisarzu - przodownik Maciewicz siedział na kozetce ambulatorium szpitala przy ulicy Sterlinga, gdzie było najbliżej z Zacisza, i ostrożnie obmacywał owiniętą bandażem głowę, na której założono przed chwilą osiem szwów. - Szabla jest taka jakby... bardziej sztywna... - Pacjent, u którego wystąpiła częściowa utrata przytomności, nie może dobrze pamiętać takich szczegółów - oznajmił lekarz, który wcześniej opatrywał policjanta. - Trzeba to uznać za pourazową konfabulację. - To mi nie pierwszyzna, panie nadkomisarzu! - upierał się Maciewicz. - Dobrze wiem, jak jest wziąć po łbie szablą, bo w dwudziestym roku zajechał mnie taki jeden skurczybyk od Budionnego. Teraz było co innego! Widział pan nadkomisarz tę szramę na framudze? - Widziałem, zaczekajcie... - Drwęcki usiadł przy biurku lekarza i zaczął szkicować plan sytuacyjny. - Tu drzwi wejściowe... na tej wysokości ślad cięcia... dobry kąt? - pokazał kartkę Weyerowi. - Zgadza się - stwierdził nadkomisarz. - A wasza głowa, Maciewicz, była wtedy dokładnie tu... - Jerzy symbolicznie nakreślił ludzką postać. - Panie doktorze, proszę zaznaczyć przebieg rany. - Proszę uprzejmie - lekarz wziął ołówek. - O, tak... - Zatem pański kierowca ma rację - rozstrzygnął Weyer. - Te dwa ślady nie mogły pochodzić od jednego cięcia szablą. Ślady ostrza powinny układać się w jeden łuk, a tymczasem kąty zupełnie się nie zgadzają.

- To wygląda trochę jak rykoszet... - stwierdził Jerzy, wpatrując się w kartkę. - Bumerang? Mojka? - myślał głośno łódzki nadkomisarz. - Tyle że bumerang nie wraca po trafieniu w cel i zostałby na podłodze. Zatem brzytwa na gumie... - Za lekka! - stwierdzili jednocześnie Drwęcki i Maciewicz. - Nie byłoby tak głębokiej i szerokiej szramy w drewnie - stwierdził pierwszy. - Za mocno zadzwoniło mi w głowie - oponował drugi. Brzytwą byłoby takie bardziej muśnięcie... - Zatem było to coś większego i cięższego - podsumował Weyer. - A przede wszystkim był tam ktoś - podkreślił Drwęcki - kto potrafił się czymś takim biegle posłużyć. Jerzy przezornie nie wspomniał, że widział ducha, bo jak nic zatrzymaliby go tutaj na obserwację psychiatryczną. Troskliwy kolega Weyer na pewno byłby za. Ponadto jak na ducha musiał to być wyjątkowo silny poltergeist. Prócz ukręconej głowy w garsonierze na szczycie kuchennych schodów zastali wyrwaną z muru kratę, blokującą dostęp na strych. Co prawda łódzkie kamienice słynęły z tandetnej murarki, zamiast cementu nagminnie używano znacznie tańszego wapna, ale żeby wyrwać żelazne pręty z nawet tak lichego muru, potrzeba byłoby konia. I chociaż tej drogi ucieczki właśnie z powodu kraty nie brano wcześniej pod uwagę, to jednak koń na strychu trzypiętrowego domu nie powinien ujść uwagi wszystkich świadków... Zatem duch czy koń? W tej sprawie logiczne myślenie wiodło prostą drogą do wariactwa. Wobec tego Drwęcki czym prędzej skupił się na toczonej w ambulatorium dyskusji. - Fachura od mokrej roboty - wycedzi! przez zęby Maciewicz. - I to wysokiej klasy - dodał Weyer. - Czy ten, kogo wszyscy mamy na myśli - Drwęcki nie chciał wymieniać nazwiska Bernsteina przy lekarzu - mógłby nie wiedzieć, że taki fachowiec działa na jego terenie? - Wykluczone! - oznajmił łódzki oficer, ale spojrzał jeszcze pytająco na stojącego przy drzwiach milczącego Breslauera.

- Aj, nie ma takiej możliwości, proszę pana nadkomisarza - zapewnił posterunkowy. - Ja z kolei o kimś takim w Warszawie na pewno już bym usłyszał dopowiedział Drwęcki. - Wniosek jest jeden. Pan żartowniś sobie z nas zakpił! - Ja myślę, panie nadkomisarzu, że jemu trzeba zaraz złożyć drugą wizytę... - stwierdził ponuro Maciewicz. - Myślę, że macie słuszność, przodowniku - odparł Drwęcki. - Tylko sobie zrzucę pawia i możemy jechać. - Wykluczone! - zaprotestował lekarz. - Mdłości po urazie głowy oznaczają wstrząs mózgu. Zatrzymuję pacjenta na obserwację przez noc, a rano zobaczymy. - Mnie, panie dochtorze, wcale nie jest mdło - zaoponował przodownik - tylko z tą niemiecką golonką już mi dalej nie po drodze. Za ciężko na żołądku i na sumieniu, ale dwa palce w gardło i będzie w sam raz... - Tam pan policjant znajdzie kubeł - pokazał lekarz. Maciewicz zniknął za wskazanymi drzwiami. Pozostali starali się nie słyszeć dobiegających odgłosów. - No! - odsapnął, wychodząc minutę później. Ostrożnie wcisnął służbową czapkę na obandażowaną głowę i uniósł dwa palce do przysięgi. - Nigdy więcej niemieckiego żarcia, tak mi Panie Boże dopomóż! - Niekoszerne nie tuczy - podsumował go Froim. - Zaraz będę głodny - odciął się przodownik - więc wy lepiej, Bresłauer, nie wpędzajcie głodnego Polaka w antysemityzm! - A pan, panie kolego, niech dopilnuje, żeby drugi nieboszczyk nam nie uciekł... - uśmiechnął się Jerzy. Nadkomisarz Weyer poczerwieniał. - Postawię strażnika w tutejszej kostnicy i nie pozwolę nikomu wydać ciała bez mojego osobistego upoważnienia - zapewnił stanowczo. - Nadto nie ruszę się stąd, póki nie będę miał w ręku zdjęć denata! A fotograf jest już w drodze.

- Zatem my też ruszajmy w drogę - oznajmił Drwęcki. - Pora przerwać komuś sen sprawiedliwego... Nocą ruch na ulicach Łodzi znacznie osłabł, więc pod areszt śledczy zajechali szybko i zabrali się do dzieła z iście husarskim impetem. - Ale za co, panie nadkomisarzu, za co?! - jęczał pięć minut później Ślepy Maks, trzymając się za puchnące zdrowe oko. Mimo zwalistej postury swoje najlepsze łata miał dawno za sobą. Natomiast Maciewicz demonstrował dużą wprawę i szybkość, a ponadto wściekłość, którą oprócz zwykłego dlań antysemityzmu dodatkowo potęgowały głód i obolała głowa. Bił szybko, mocno, celnie. Automat przodownika trzymał milczący Froim. Drwęcki zimno zadawał pytania: - Kto wydał zlecenie na tych chłopaków? Kim jest ten, kto ich zabija? W jaki sposób to robi? - Ja nie wiem, panie nadkomisarzu! Ajaj, skąd mnie to wiedzieć, skąd on i kto on? Może on tu, w miasto Łódź, z samej stolicy przyjechał? Słyszałem, że to warszawska dintojra wyrok na tego pańskiego człowieka wydała. Może on wpierw waszego zabił, a teraz zabija świadków, co mu się przy robocie napatoczyli? Ajaj, skąd mnie wiedzieć, co tam mogło być?! Klnę się na grób mojej błogosławionej pamięci mame i na ohel Poznańskiego, przy którym i ja kiedyś swoje biedne kości złożę, by sobie na mesjasza zaczekać. Jak ja nie mówię prawdy, to niech ten ohel Poznańskiego kiedyś na me kości runie! Żebym ja tak cały połamany przed mesjaszem stanął! Drwęcki spojrzał znacząco na Maciewicza. - Ja cię zaraz w takie drzazgi połamię! - warknął przodownik, znów biorąc się do bicia - że ani matka rodzona... ani żaden... - tłukł raz za razem - fałszywy mesjasz... w tobie... żyda... nie pozna... - Ajajaj, ja protestuję przeciw taki antysemityzm w państwo polskie! Jerzy uniósł dłoń, powstrzymując Maciewicza, i podszedł do słaniającego się gangstera. - Słuchajcie, Bornstein, ja mam przyjaciół Żydów, więc mnie ciężko w antysemityzm wpędzić, ale wam to już się prawie udało. A kiedy się

wam uda całkiem... - znacząco zawiesił głos. - Nie mój fajter, nie znam go! - zapewnił szybko Ślepy Maks. - On na pewno nie z miasto Łódź! - Wobec tego skąd on zna tak dobrze przejścia w łódzkich kamienicach?! - Drwęcki nie musiał już udawać wściekłości. Zupełnie jakby się tu urodził... Albo jakby go jakiś miejscowy prowadził... Dość tego, Bornstein! Gadaj, ale już! - Nie wiem... - Chcecie, Bornstein, pojechać sobie z nami na grzyby do Kampinosu? - Drwęcki zaczął mówić bardzo cicho. - Tam przypadkiem możecie spotkać muchomora ludojada, który wasze kości może obok kości generała Zagórskiego rozwłóczy... Sanacja moralna, uważacie, Bornstein, niektórych aż do tego stopnia wybiela... Ślepy Maks cofnął się parę kjroków, chwycił dzbanek stojący w blaszanej misce do mycia i niespodziewanie padł na kolana. - Ja siebie chrzczę! - chlusnął sobie wodą na głowę. - W imię Ojca, Syna i tego tam Ducha! - oblał się znowu. - Ja siebie chrzczę! I teraz na samego Jezusa Chrystusa przysięgam, że nie mam nic wspólnego z tym, co tutaj zabija! Bornsteinowi udała się rzecz trudna do wyobrażenia - jeszcze bardziej rozwścieczył Maciewicza. - Ja tego parcha rozwalę! - wrzasnął przodownik, wyrywając automat z rąk Froima. - Rozwalę i już! - Szczęknęły raz po razie suwadło, bezpiecznik. - Nie. - Panie nadkomisarzu, ale to będzie w katolickim afekcie... - Nie teraz - uściślił Drwęcki. - Wychodzimy - oznajmił obojętnym tonem człowieka, który pozbył się już wszelkich złudzeń i podjął decyzję: - Menachem, jak ty mógł? - powiedział posterunkowy Breslauer z bezbrzeżnym smutkiem w głosie. - Pan nadkomisarz taki dobry, a ty jego w rękę ukąsał... Menachem, jak ty mógł? Jak ty mógł,

Menachem, tak sobie zaszkodzić? Gdy zamykały się drzwi celi, na twarzy klęczącego w kałuży Bornsteina malowała się czysta groza. - Zawsze mnie uczyłi - powiedział Maciewicz, kiedy wychodzili z aresztu - że policjantów powinno być dwu, dobry i zły, ale żeby tak naraz trzech złych, o tym, słowo daję, nigdy nie słyszałem. - Na Bornsteina w sam raz - odparł spokojnie Froim. - Co o tym myślicie? - zagadnął podwładnych Drwęcki. - On chyba jednak prawdę mówi - stwierdził Maciewicz. - Tylko samobójca by na jego miejscu dalej szedł w zaparte. - I mnie się tak zdaje - zgodził się z nim żydowski posterunkowy. - No, to mamy nielichy kłopot - skwitował nadkomisarz.

Rano Drwęcki nie zdążył zasiąść do śniadania, gdy zaanonsowano przybycie gościa. Inspektor Nosek we własnej, mocno zdenerwowanej osobie. Nadkomisarz miał uczucia mocno ambiwalentne. Z jednej strony niespodziewana wizyta uratowała go przed pismami politycznymi przewodniczącego Hitlera, które Frau Pasztelan, rozochocona wczorajszą biesiadą, miała zamiar czytać mu na głos przy śniadaniu. Z drugiej, gospodyni oddaliła się, nie zdążywszy nalać herbaty, skutkiem czego Jerzy został sam na sam ze wzburzonym szefem łódzkiej policji oraz piekielnym, secesyjnym kogutkiem i jego huśtawką. - Uzyskałem pański adres od nadkomisarza Weyera w trybie służbowym - oznajmił inspektor Nosek oficjalnym tonem. Wniesiono do mnie skargę o pobicie aresztanta. To niedopuszczalne! Ja... - Złoży pan protest w Belwederze czy może od razu na forum Ligi Narodów? - spytał Drwęcki, myśląc intensywnie, jak by tu dobrać się do herbaty i nie zalać obrusa. - Obawiam się, że rezolucja nie uzyska większości. Zna pan inspektor kraj, w którym policja nie bije? Może Watykan, choć z drugiej strony tam łatwo o rozgrzeszenie... Ostentacyjna bezczelność przyniosła zamierzony skutek.

- Panie nadkomisarzu - inspektor spuścił z tonu. - Ja znajduję się w bardzo niezręcznej sytuacji... Też bym się czuł niezręcznie, gdyby na polecenie aresztowanego gangstera wyciągnięto mnie rano z łóżka, pomachano przed oczami starymi wekslami i pogoniono z interwencją w sprawie bossa, pomyślał Drwęcki, ale zachował ten komentarz dla siebie. Wpadł na inny pomysł. - Proszę nam nalać herbaty. Usiądziemy i porozmawiamy jak rozsądni ludzie - powiedział pojednawczo. Inspektor Nosek był zbyt poruszony, aby zwrócić uwagę na nietakt. Machinalnie wziął czajniczek i napełnił filiżanki, bezbłędnie posługując się kogutkowym ustrojstwem. Ta odruchowa perfekcja wpędziła Jerzego w kompleks niższości. Poczuł się żałosnym karierowiczem i nuworyszem, beznadziejnie niedora- stającym do prawdziwych mieszczańskich wartości. - Rozchodzi się o to, że... - inspektor szybkim spojrzeniem upewnił się, że są sami, i wyszeptał: - Maksymilian Bornstein vel Ślepy Maks jest moim tajnym informatorem... Obrus ocalał cudem. Drwęcki w ostatniej chwili zdążył odwrócić głowę i parsknąć herbatą na dywan. Mysz w kocich pazurach mówiąca: „To jest mój ukochany Mruczuś”, nie byłaby ani trochę bardziej tragikomiczna. - Pana nadkomisarza to bawi? - inspektor Nosek udał oburzenie, by ukryć narzucającą się w tej sytuacji obawę, że sanacyjny pupilek już o wszystkim wie. - Najmocniej proszę o wybaczenie - Jerzy postarał się, by jego pokora wypadła jak najbardziej przekonująco. - Poszło mi nie w tę dziurkę... - Dzięki tym moim kontaktom policja państwowa w Łodzi panuje nad całym tutejszym podziemiem - w głosie inspektora Noska zabrzmiała emfaza. Drwęcki nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Na wszelki wypadek postanowił trzymać ręce z daleka od herbaty. - A co Bornstein ma w zamian? - spytał od niechcenia. - Prawo do

demonstracyjnego zabijania swoich konkurentów w biały dzień na ulicy? - Ostatnio istotnie posunął się trochę zbyt daleko... - przyznał stropiony Nosek, zastanawiając się gorączkowo, ile Drwęcki wie. Dlatego siedzi teraz w areszcie. Praworządność ponad wszystko! Jerzy podziękował Bogu za myśl, która sprawiła, że nie miał teraz nic w ustach. - Proszę mówić, z czym pan inspektor przyszedł - powiedział, udając, że ziewa. Nie było innego sposobu, by powstrzymać nadciągający wybuch gargantuicznego śmiechu. - Maksymilian Bornstein potrzebny jest w Łodzi i nie można go przenosić do żadnego innego miasta, a tym bardziej... wie pan... - Przejął się perspektywą bezimiennej mogiły w Puszczy Kampinoskiej? - Mam wielką nadzieję, że to był tylko niesmaczny żart - inspektor Nosek udał, że jest zdegustowany. Faktycznie był śmiertelnie przerażony wizją notariusza wysyłającego do Warszawy teczkę lub nawet kilka teczek zdeponowanych przez Bornsteina na okoliczność swego nagłego zniknięcia. - A jeśli nie? - Drwęcki przybrał ton i postawę sanacyjnego stupajki, naśladując manierę komisarza Bryckiego. - Panie nadkomisarzu, błagam! - Nosek poderwał się z miejsca. Konsekwencje byłyby nieobliczalne... - Dla pana - Drwęcki nie pytał, a stwierdził. - Dla mnie i dla miasta - przyznał roztrzęsiony inspektor. - Zacząłby się chaos, prawdziwa wojna wszystkich przeciwko wszystkim... - Tam, gdzie nie radzi sobie policja, wkracza wojsko - zauważył nadkomisarz. - Na tym między innymi polegają rządy moralnej sanacji. - Po cóż naszemu krajowi takie zamieszanie... - I dlatego ja, teraz, za pańskim pośrednictwem mam przekazać Bornsteinowi, że wczoraj tylko żartowałem, tak? - rozmowa ze skorumpowanym gliną zaczęła już Drwęckiego męczyć. - Bornstein

ma mi pomóc, czy to jasne? Realnie, nie gadaniem! Jeżeli on mi nie pomoże, ja nie pozwolę pomóc jemu. Jeżeli zaś reb Bornstein spróbuje zrobić cokolwiek przeciwko mnie, łódzkie szczury będą musiały urządzić wolną elekcję i wybrać sobie nowego króla. I oczywiście nowy inspektor policji też jak najbardziej się przyda... Dziękuję za wizytę, może pan odejść. - Do widzenia - inspektor Nosek wymaszerował do przedpokoju tak szybko, jakby jego nogi bardziej słuchały poleceń Drwęckiego i same usunęły swojego właściciela sprzed oczu nadkomisarza. Jerzy zabrał się do smarowania masłem rogalika, ale nie zdążył go skosztować. - Panie nadkomisarzu... - w drzwiach od kuchni stanęła Frau Pasztelan, cała w pąsach i z błyszczącymi oczami. - Ach, jaki pan nadkomisarz był aryjsko władczy! - Pani podsłuchiwała?! - Jerzy podniósł głos, ale skutek był dokładnie odwrotny do zamierzonego. Gospodyni, słysząc gniewny ton, nie speszyła się ani trochę, tylko jeszcze bardziej podnieciła. Dysząc, przypadła do stołu. Wydawało się, że zaraz rzuci się na nadkomisarza i przewróci go z krzesłem na podłogę, ale zamiast tego szybko usiadła obok i przybrała pozę głęboko skruszonej przestępczyni. - Panie nadkomisarzu, ja muszę panu wyznać, że ja... kompletnie tracę głowę dla władczych mężczyzn. Ja ogromnie lubię im ulegać... - Kwestia gustu - Jerzy, by ukryć zmieszanie, wypił duszkiem swoją herbatę. Frau Pasztelan natychmiast dolała mu napoju, nie podnosząc przy tym wzroku i zupełnie nie patrząc na kogutka, ale mimo to ściekająca z dzióbka kropelka nie zdołała uniknąć filcowej huśtawki, co wzbudziło dodatkowy podziw i konsternację Drwęckiego. Gospodyni najwyraźniej uznała to za przychylność wobec swojego wyznania. - Co by pan nadkomisarz powiedział, gdybym przyszła wieczorem do pańskiego pokoju... całkiem naga... na czworakach... trzymając pejcz w zębach...

Nadkomisarz Jerzy Drwęcki nic nie powiedział. Intensywnie i głęboko szukał języka w gębie. - Ja wiem, że pan nadkomisarz jest żonaty... - szeptała namiętnie Frau Pasztelan - więc taką nieprzyzwoitość trzeba koniecznie ukarać... mocno ukarać... żeby mnie bolało i żeby były pręgi... pan nadkomisarz nie musi robić mi nic innego... Ale ja... ja będę całkowicie posłuszna... totalnie posłuszna... jak prawdziwa aryjska kobieta swemu mężczyźnie i władcy... co by pan nadkomisarz mi wtedy zrobił? - Gdyby do takiej sytuacji doszło - Drwęcki wreszcie odzyskał mowę - musiałbym panią zastrzelić. Panią, a potem siebie. Tylko wtedy oboje zdołalibyśmy zachować twarz... - Uwielbiam pana, panie nadkomisarzu! - Frau Pasztelan podniosła wzrok, w którym były oddanie i ogień. - Tę pańską słowiańską dbałość o honor kobiety... Tak! Pragnę zginąć od kuli, leżąc naga u pańskich stóp... lecz może jeszcze nie dziś. Dzisiaj chcę marzyć o tej chwili, leżąc w gorącej kąpieli - podniosła się z krzesła. - Tak, myślę, że powinna pani wziąć kąpiel, choć może niekoniecznie gorącą... - Rozumiem, że nie powinniśmy tak od razu posuwać się do ostateczności - gospodyni najwyraźniej nie dostrzegła aluzji. - Ale gdybym zrobiła coś źle, cokolwiek, co się panu nadkomisarzowi nie spodoba, jestem gotowa ponieść wszystkie konsekwencje... Może mnie pan nadkomisarz ukarać w każdej chwili... Chyba ma pan kajdanki? Ja też mam kilka par... - Będę o tym pamiętać, pani Irmino. - Ja będę na to czekać tak długo, ile pan nadkomisarz postanowi. Męka niepewności jest taka słodka. - Tak, ja zdecyduję, co i kiedy z panią zrobię! - oznajmił władczo Jerzy, myśląc, czy dokończyć śniadanie, ale w tych warunkach było to raczej wykluczone. Herbaciany kogutek, inspektor Nosek i Frau Pasztelan... Co najmniej o dwoje za dużo. Postanowił, że zje na mieście. - Mam teraz pilne spotkanie - wstał od stołu.

- Czyżbym nie dała panu nadkomisarzowi skończyć śniadania? spytała gospodyni z nadzieją w głosie. Przezornie nie przyznał się, że wychodzi wściekle głodny, bo jak nic Frau Pasztelan rozdarłaby szaty i zaczęła samobiczo- wanie. Na dole Maciewicz i Breslauer czekali już w samochodzie. Tak się szczęśliwie złożyło, że posterunkowy miał przy sobie koszerne kanapki z gęsim smalcem. Jerzy dobrał się do nich, gdy tylko secesyjnie wyrafinowana kamienica przy alei Kościuszki znikła za rogiem ulicy Biskupa Bandurskiego.

12. Wielka łódzka rodzina Nadkomisarz Drwęcki stał w oknie pałacowej rezydencji przy placu Reymonta, do niedawna zwanego Górnym Rynkiem, i spoglądał na północ, wzdłuż osi Piotrkowskiej, na odległe o trzy kilometry śródmieście Łodzi oraz wznoszący się nad nim las fabrycznych kominów, z których ponad połowa wyrzucała gęsty, czarny dym, spowijając miasto ciężkim welonem smogu. Od samego patrzenia aż drapało w gardle. Trudno było uwierzyć, że stamtąd przyjechał i tam na wieczór będzie musiał wrócić. - Ileż wy macie tu tych kominów? - zagadnął gospodarza, który właśnie podszedł z kieliszkiem wiśniówki dla Jerzego. - Przed wojną, w szczytowym okresie prosperity, było w Łodzi osiemset fabryk, w każdej przynajmniej dwie maszyny parowe i ciepłownia, co daje średnio trzy kominy na fabrykę, a ostateczną liczbę trzeba zaokrąglać raczej w górę niż w dół. Proszę sobie wyobrazić, drogi panie nadkomisarzu, że pierwszy z tych kominów dziewięćdziesiąt lat temu postawił mój dziadek Ludwik - gospodarz uśmiechnął się z dumą. Robert Geyer był mocno łysiejącym mężczyzną pod czterdziestkę z modnym, krótkim, ciemnym wąsikiem. W stonowanym, ciemnoszarym garniturze prezentował się jak dystyngowany urzędnik państwowy wyższego szczebla. Oczywiście od czasów belle époque wiele naszych manufaktur podupadło - kontynuował wyjaśnienia. - Do dziś przetrwało może dwie trzecie dawnej świetności, ale krajobraz przemysłowy, jak pan widzi, wciąż imponujący. - Tak... - chrząknął Drwęcki. - Tylko czemu wszyscy tutaj mówią o kryzysie? Przecież od wojny światowej nie było tak dobrej

koniunktury. - Niestety, drogi panie nadkomisarzu, Łodzi to nie dotyczy. My mamy tu nieustanny strukturalny kryzys spowodowany utratą rynków wschodnich. Odrodzona Rzeczpospolita, z całym szacunkiem, jest za mała jak na możliwości tego miasta. Tylko jedna piąta łódzkich manufaktur pracuje obecnie pełną parą, w większości tydzień pracy trwa zaledwie cztery dni. Najbardziej jednak martwi mnie to, że może być jeszcze gorzej. - Dlaczego miałoby być gorzej? - zdziwił się Drwęcki. - Światowa koniunktura trwa już jedenasty rok, drogi panie nadkomisarzu, a dotychczasowa historia gospodarki kapitałowej wskazuje, że kryzysy następują co jedenaście lat. Proszę wspomnieć swoim wysoko postawionym znajomym, że w razie czego Łódź ucierpi podwójnie. Nieuniknione będą też poważne perturbacje natury społecznej... - Wyzyskiwacze i krwiopijcy zadrżą przed gniewem proletariatu? zagadnął z uśmiechem Jerzy, udając, że nie dostrzega aluzji wskazującej, iż gospodarz zasięgał wcześniej informacji na jego temat. - Czy to tak trudno zrozumieć - panu domu nie było do śmiechu że pracobiorcy i pracodawcy jadą na jednym wózku? My, fabrykanci, walczymy o przetrwanie tak samo jak nasi robotnicy. - Tylko może w nieco bardziej luksusowych warunkach, prawda? - Owszem, drogi panie nadkomisarzu, mogę wybudować osiedla, szkoły i szpitale. Dać, jak to mówią za naszą wschodnią granicą, każdemu według potrzeb! Tylko co z tego, skoro skutek będzie taki, że natychmiast zbankrutuję, zjedzony przez konkurencję pozbawioną takich społecznych skrupułów? Robotników jest wielu, jeśli pomogę im wszystkim, stracę rentowność. - Czyżby więc bolszewicy mieli rację, że trzeba zmienić cały system tego świata? - I owszem, drogi panie nadkomisarzu, zmienić koniecznie, najlepiej od razu na Królestwo Niebieskie! O ile mi wiadomo, bolszewicy masami ludzi właśnie tam wysyłają. Do tego w gruncie rzeczy

sprowadzają się ich rządy. - Rozumiem, że ma pan jakiś lepszy pomysł? - Mało oryginalny, drogi panie nadkomisarzu. Po prostu cierpliwość i praca. Nie można mieć wszystkiego od razu. Z czasem wybuduje się wszystko, czego trzeba, ale na to potrzeba pracy wielu pokoleń, a nie jednej rewolucji. - A jak chciałby pan zakończyć ów strukturalny kryzys, o którym pan wspomniał? Przez powiększenie terytorium Rzeczypospolitej ? - Ależ oczywiście! - wybuchnął gospodarz. - Cała Łódź to teraz jedno wielkie wołanie o poszerzenie granic! Zbyt łatwo ustąpiliśmy bolszewikom Białą Ruś, a Czechom Zaolzie. A Prusy Wschodnie? Dolny Śląsk? Polska może istnieć albo jako imperium Jagiellonów, albo wcale. Wszystko inne to jedynie nietrwałe stany przejściowe między wielkością a niczym. Taka, drogi panie nadkomisarzu, jest specyfika naszego położenia w Europie. - Ciekawe ma pan poglądy, zważywszy na niemiecką krew w pańskich żyłach... - Drwęcki ze zdziwieniem przyłapał się na myśleniu kategoriami Frau Pasztelan. - Mój dziadek byl Niemcem z Berlina, ojciec czul się bardziej Polakiem niż Niemcem, ja jestem po prostu Polakiem - odparł z urazą Robert Geyer. - Obecnie wszyscy Geyerowie są Polakami - podkreślił. - Przepraszam. Słyszałem o pańskim krewnym Stanisławie, który zaginął na wojnie dwudziestego roku. - Był ułanem, pokój jego duszy - gospodarz pochylił głowę. - Pan też walczył? - W piechocie - Jerzy postanowił nie wchodzić w żadne bliższe szczegóły. - Musiał pan być bardzo młody - Robert Geyer spojrzał z uznaniem. - Świeżo po maturze. - Nie wątpię, że ma pan wygodną kwaterę, ale przez pamięć Stanisława czuję się zobowiązany zaproponować panu gościnę w moim domu. Propozycja była kusząca. Drwęcki jeszcze raz popatrzył na zadymione

miasto. Co prawda w najbliższym sąsiedztwie pałacu Geyera też były jakieś fabryki, zdaje się, należące właśnie do gospodarza, ale przynajmniej nie stały jedna na drugiej jak w śródmieściu. Być może było to złudzenie perspektywy, lecz tu powietrze wydawało się znacznie lepsze. Niestety, musiał odmówić. Mimo niewątpliwej sympatii, jaką zdążył już do niego poczuć, nie mógł skreślić Roberta Geyera z listy podejrzanych. Towarzystwo irytującej, acz przewidywalnej psychopatki z alei Kościuszki było jednak znacznie bardziej odpowiednie. - Dziękuję bardzo, ale moje obowiązki służbowe wymagają... zawiesił głos, sugerując, że nie może o nich nic bliższego powiedzieć. - Rozumiem, drogi panie nadkomisarzu. Nie nalegam. - Mimo wszystko - Jerzy wrócił do poprzedniego tematu - zadziwia mnie, jak w czasach szalejącej germanizacji i rusyfikacji można było się spolonizować? Pociągał was polski romantyzm? - Kapitalistyczny krwiopijca i romantyzm?! - parsknął szczerze ubawiony fabrykant. - Doprawdy, o cóż to drogi pan nadkomisarz nas podejrzewa... - Zatem? - Podobno mój dziadek był wizjonerem. Mojemu ojcu i stryjom też nie sposób odmówić zdolności dostrzegania obiecujących szans. Może zatem jest tak, drogi panie nadkomisarzu, że my, Geyerowie, zobaczyliśmy uśpiony w tym narodzie potencjał i pragniemy w niego korzystnie, długofalowo zainwestować. Myślę, że to jest najbardziej racjonalne wytłumaczenie naszego akcesu do polskości. - Czujemy się dumni - zapewnił Drwęcki w imieniu wszystkich Polaków. - Za wcześnie! - stanowczo uciął gospodarz. - Obecnie poza kilkoma sukcesami militarnymi nie mamy wielu powodów do dumy. Szlachecka fantazja oraz wyobraźnia naszych wieszczów, owszem tak, ale muszą one zostać ujęte w karby samodyscypliny i solidnej pracy. Musimy porzucić wszelkie złudne drogi na skróty... - Jaśnie panie! - w drzwiach gabinetu stanął wyniosły, siwy kamerdyner we fraku. - Przybyli umówieni panowie deputanci, jak

sami byli łaskawi się określić. - Dziękuję, Edwardzie - odparł Robert Geyer i polecił bez wahania: Proszę umówić tych panów na inny termin. Jestem zajęty. - Ależ nie! - zaoponował szybko Drwęcki. - To przecież ja przyjechałem za wcześnie. Proszę z mojego powodu nie robić kłopotu sobie ani tym panom. - Skoro pan nadkomisarz taki uprzejmy... W takim razie proszę wprowadzić gości, Edwardzie. - Służę jaśnie panu - skłonił się stary sługa. Weszło trzech okutanych szalikami wypłoszy, których wygląd wskazywał jednoznacznie na przynależność do artystycznej bohemy, ze wszystkimi tego stanu atrybutami, zwłaszcza dialektyczną jednością wysokich aspiracji i dziurawych butów. Stary Edward nie zaproponował im, jak wcześniej Jerzemu, by oddali swoje okrycia. Być może obawiał się zainfekowania garderoby molami. Przybysze stanęli i zaczęli się niezdarnie kłaniać. - Czym mogę panom służyć? - zapytał Robert Geyer. - A bo my do pana szanownego przyszlim z deputacją... - zaczął pierwszy, ale dostał od kolegi stanowczego kuksańca w żebra i natychmiast się zamknął. - Przychodzimy do szanownego pana jako do najświetniejszego obywatela miasta Łodzi, prawdziwego Lodzermenscha i przedstawiciela rodziny, której już od pokoleń leży na sercu los naszego wspaniałego miasta - zaczął kadzić drugi, niewątpliwie lepiej wykształcony. - Jak również do wielkiego patrioty, którego ród już pod zaborami jako jedyny spośród tylu fabry- kanckich familii deklarował swą przynależność do wielkiego polskiego narodu... - Panowie wprawiają mnie w zakłopotanie - przerwał wywód gospodarz. - Uprzejmie proszę przedstawić istotę sprawy. - Czas to pieniądz! - okazał zrozumienie trzeci deputant. - Reprezentujemy sferę narodowej ekonomii, której grozi zagłada. To widać... Drwęcki ledwie zdążył ugryźć się w język, by nie powiedzieć tego głośno.

- Sferę polskiej twórczości i zarazem wytwórczości znakomitej części krajowego bogactwa, a takoż i dobrobytu... - A konkretnie? - w głosie Roberta Geyera zabrzmiało zniecierpliwienie. - Pianistów kinowych! - oświadczył z godnością przewodniczący deputacji. - Jestem prezesem związku zawodowego... - nie zdążył się przedstawić, bo przerwali mu koledzy. - Chcą nas, uważasz pan szanowny, wszystkiech co do jednego wylać zbitemi pyskami na bruk! - poinformował ten, który przemówił pierwszy. - Z powodu tych filmów, co w nich gadają i grają - wyjaśnił trzeci. - Chodzi panom o modę na nowe filmy dźwiękowe? - upewnił się gospodarz. - Modę! - powtórzył jak echo przewodniczący syndykatu pianistów kinowych. - Bardzo trafnie szanowny pan to ujął! Ale ta moda się nie przyjmie, a nas wszystkich doprowadzi do ruiny! - Dlaczego miałaby się nie przyjąć? - wyrwało się Jerzemu. - Polski film dźwiękowy jest niemożliwy z powodu dużej liczby syczących spółgłosek, jaka występuje w naszym języku - pouczył go surowo przewodniczący związku. - Natomiast filmy dźwiękowe przychodzące do nas z zagranicy będą krzewić kulturę obcą naszemu narodowi. Należy zatem powstrzymać instalowanie w kinach aparatury dźwiękowej, albowiem poderwie to i doprowadzi do upadku całą krajową produkcję filmową. - No i gdzie my wtedy będziem grać? - zapytał płaczliwym tonem ten pierwszy. - To spowoduje niepowetowane szkody moralne! - zapewnił trzeci. - Znaczy się, dostaniem po kieszeni - pociągnął nosem jego przedmówca. - Dlatego właśnie przygotowaliśmy stanowczą petycję do rady miasta - przewodniczący wyciągnął zza pazuchy plik kartek - i przyszliśmy prosić szanownego pana, aby szanowny pan nas poparł i ją podpisał. Podpis tak znakomitego obywatela z pewnością korzystnie wpłynie...

- Co dokładnie powinna zrobić rada miasta? - spytał pan domu. - Zakazać właścicielom kin instalować te antynarodowe aparaty. Albo są z narodem polskim, albo przeciw niemu! - To naprawdę bardzo poważna sprawa - zapewnił Robert Geyer. Muszę się skonsultować z moimi doradcami i udziałowcami w kwestii najskuteczniejszych kroków, jakie należy poczynić w tym względzie. Proszę zostawić mi kopię panów petycji. Wnikliwie rozważę wszystkie aspekty tej bulwersującej sprawy. - No, a o czem tu dumać... - zaczął pierwszy deputant, ałe znów uciszono go łokciem. - Tak, oczywiście, proszę bardzo, do rąk własnych szanownego pana! - przewodniczący podał gospodarzowi wymiętą kartkę. - Edwardzie, proszę zaprowadzić panów do kuchni. Koniecznie coś ciepłego. - No i cóś teges... - pierwszy deputant znacząco stuknął się palcem w szyję. - Między nami Polakami inaczej nie uchodzi - uspokoił go pan domu. - Wielmożni panowie pozwolą przodem! - kamerdyner szerokim gestem obu ramion wygarnął całą deputację z gabinetu. - I co, podpisze pan? - zagadnął ubawiony Drwęcki, kiedy za wychodzącymi zamknęły się drzwi. - Czy może zmieni pan orientację narodową? Nie wolałby pan raczej zostać Chińczykiem? - Tak jak już mówiłem, drogi panie nadkomisarzu - Robert Geyer pieczołowicie umieścił otrzymaną petycję w wyjętej z biurka teczce my, Geyerowie, postanowiliśmy inwestować w Polskę i Polaków długofalowo, co wyklucza oczekiwanie doraźnych rezultatów. Mojej wiary w ogromny potencjał naszego narodu nie zachwieją tak małostkowe indywidua. - A po co panu ten świstek? - Na pamiątkę, drogi panie nadkomisarzu. Mój dziadek w 1839 roku uruchomił pierwszą w Łodzi maszynę parową. Być może była ona także pierwszą na ziemiach polskich. Mamy w rodzinnych

archiwach uroczystą protestację złożoną z tego tytułu przez wytwórców konnych kieratów, a popartych przez okoliczną szlachtę i proboszczów... To samo było, kiedy zaprowadzaliśmy w Łodzi elektryczność. Za producentami świec ujął się wówczas sam biskup. Albo telefony kontra posłańcy piesi... Słowem, protestowali, kiedyśmy budowali manufaktury, i będą protestować, kiedy będziemy je burzyć. Pokazać panu rodzinną kolekcję protestów? - Nie, dziękuję. Chyba jednak powinniśmy już przejść do rzeczy. - Tak, oczywiście! Czym mogę panu nadkomisarzowi służyć? Uwagi Drwęckiego nie umknął fakt, że ton głosu gospodarza zabrzmiał identycznie jak wtedy, gdy zadawał to samo pytanie panom deputantom. - Słyszał pan o zamachu na mnie? - Tak, oczywiście. To oburzające. - Doszedłem do wniosku, że mogła tego dokonać grupa tutejszej złotej młodzieży, z bogatych, acz niekoniecznie dobrych domów. Liczę na pańskie sugestie. - Mam wskazać panu nadkomisarzowi młodzianów słynących z nonszalancji wobec prawa i porządku? - Byłbym zobowiązany. Niestety, ja nie znam wyższych sfer tego miasta równie dobrze jak pan. Nie sądzę także, aby młodzieńcy ci byli już notowani w policyjnych kartotekach, choć może powinni... - Sugeruje pan, że rodziny zadbały o zatuszowanie spraw, które mogłyby do takiej rejestracji doprowadzić? Obawiam się, że pan nadkomisarz stawia mnie w dość niezręcznym położeniu... - z głosu Roberta Geyera wyparowała cała dotychczasowa przychylność. - Zwracam się do pana jak policjant do obywatela z prośbą o pomoc. - Cóż, władza oczywiście może i powinna oczekiwać wsparcia od poważnych obywateli. Obawiam się jednak, że niewiele będę mógł pomóc. Wielu młodych łudzi ma na koncie szumne i nierozważne postępki, także ja. Nie chciałbym snuć domysłów, które mogłyby narazić kogoś na kłopoty. - Panie Geyer - głos nadkomisarza także stwardniał. - W ohydny

sposób zamordowano policjanta i usiłowano zabić trzech innych. To nie przelewki. Przesadna delikatność jest tu zdecydowanie niewskazana. Myślę, że osoby, których szukam, musiały już wcześniej wyróżnić się nawet na tle tak rozbisurmanionego towarzystwa jak przyszła przemysłowa elita miasta Łodzi. Może jakiś szczególny klub młodych mężczyzn... - podsunął myśl. - Obawiam się, że nie mogę panu pomóc - powtórzył z uporem Robert Geyer. Następna powinna być zdecydowana sugestia zakończenia tej rozmowy, ale gospodarz zachował się nietypowo. - Czy pan nadkomisarz zechciałby zjeść ze mną obiad? - Czy zawsze karmi pan tych, którym pan odmawia? - Rozumiem, panie nadkomisarzu, że podobieństwo z sytuacją zaistniałą tutaj przed chwilą nasuwa się samo, lecz chciałbym jednak w jakiś sposób okazać mój szacunek i dobrą wolę. Nie wykluczam, że w trakcie obiadu coś mi się przypomni... - Trochę za wcześnie na obiad - zauważył Drwęcki. - Oczywiście, wcześniej chciałbym zaproponować panu zwiedzenie mojej fabryki. Ta wiedza też może się okazać przydatna policjantowi prowadzącemu śledztwo w naszym mieście... Jerzy rozważył propozycję. Co prawda nie po to tu przybył, ale gospodarz miał trochę racji. Być w Łodzi i nie zobaczyć w akcji fabryki włókienniczej, to jak pominąć w Rzymie papieża. Jeszcze bardziej dawał do myślenia fakt, że Robert Geyer chciał i zarazem nie chciał mu pomóc. Być może warto było spędzić z nim trochę czasu i spróbować sprawdzić, co się za tym kryje. Już miał ogłosić swoją zgodę, gdy zadzwonił telefon na biurku. - Przepraszam... - gospodarz podszedł do aparatu. - Tak, słucham... To do pana - podał słuchawkę Drwęckiemu. - Na linii pan nadkomisarz Weyer! - Świetnie, że pan tam jest, panie kolego! - usłyszał po chwili Jerzy. Nie będę musiał wysyłać moich ludzi. - W jakim celu miałby ich pan wysyłać?

- Zidentyfikowałem trupa z garsoniery na Zaciszu. To Leon Gasperski, lat dwadzieścia dwa. Mówi panu coś to nazwisko? - Ani trochę. - Kuzyn pańskiego gospodarza. Tak jak pan przewidywał, wywodzący się z nieślubnej linii Geyerów. Jego prababka była kochanką Ludwika Geyera, dziadka pana Roberta. Urodziła mu dwóch synów, którym ojciec dał swoje rodowe nazwisko, ale z ich matką się nie ożenił. Nasz Leon z jakichś powodów, chyba zatargu rodzinnego, postanowił demonstracyjnie wrócić do panieńskiego nazwiska prababki. Jego zwłoki ze szpitala Ster- linga przewieźliśmy już na Łąkową. Tam czekam na panów w celu dopełnienia formalności. - Dziękuję, przybędziemy niezwłocznie - Drwęcki odłożył słuchawkę i popatrzył zimno na pana domu. - Coś się stało? - zapytał Robert Geyer. - Zapomniał pan wspomnieć, że pański dziadek stawiał w Łodzi nie tylko kominy... - Jerzy dał upust swemu rozczarowaniu. - Nie rozumiem tej dziwnej aluzji, panie nadkomisarzu. - Mam dla pana dwie złe wiadomości i nie wiem, która jest gorsza. - Wybór pozostawiam panu. - Jestem zmuszony prosić pana o natychmiastowe udanie się ze mną celem dokonania identyfikacji zwłok pańskiego krewnego Leona Gasperskiego. Gospodarz zbladł i odwrócił wzrok. - Będzie również wskazane, aby przygotowano dla pana komplet świeżej bielizny na zmianę oraz przybory higieniczne, gdyż jest pan podejrzany o współudział w przestępstwach swego kuzyna. Decyzję o ewentualnym aresztowaniu pana podejmę po konsultacjach z nadkomisarzem Weyerem. - Panie nadkomisarzu, ja muszę udzielić wyjaśnień... - Za późno, panie Geyer - uciął Drwęcki. - Nie był pan ze mną szczery, a to wyklucza dalsze rozmowy na stopie prywatnej. Proszę ze mną do samochodu!

Zwłoki młodego człowieka przykryto prześcieradłem po brodę, by ukryć siną i zniekształconą szyję. Robert Geyer odpowiedział twierdząco na oficjalne pytanie nadkomisarza Weyera, czy rozpoznaje w denacie swego kuzyna Leona Alfreda Gasperskiego, poprzednio Geyera, po czym opuścił salę prosektorium, zasłaniając oczy dłonią. - Proszę zaczekać na korytarzu - polecił mu oschle Drwęcki, odzywając się po raz pierwszy od czasu, gdy opuścili rezydencję przy placu Reymonta. - Tak, oczywiście, panie nadkomisarzu - odparł zgnębiony fabrykant. - Panie doktorze - Weyer zwrócił się do milczącego dotychczas lekarza sądowego - zechce pan zreferować mojemu koledze swoje ustalenia. Łódzki nadkomisarz był wyraźnie niewyspany, lecz pełen werwy. Widać było, że przez całą noc pilnował wszystkiego osobiście i bardzo cieszy go fakt, że wyprzedził Drwęckiego w wyścigu śledczym, jaki mimochodem rozpoczął się między nimi. - Śmierć nastąpiła w wyniku przerwania rdzenia kręgowego i kręgosłupa szyjnego... - zaczął lekarz, zerkając do teczki z protokołem obdukcji i zdjęciem rentgenowskim. - Kręgosłupa też? - zdumiał się Drwęcki. - Nastąpiła całkowita separacja kręgów szyjnych trzeciego i czwartego połączona z rozległym rozerwaniem więzadeł i oderwaniem krążków między kręgowych... - Ukręcono mu łeb jak kurczakowi - przetłumaczył nadkomisarz Weyer. - Głowa ofiary pod wpływem działania sprawcy przekręciła się co najmniej o trzysta sześćdziesiąt stopni - uściślił lekarz. - Uległy przy tym zerwaniu ścięgna i mięśnie szyi, została zgnieciona i rozerwana krtań plus wielokrotne złamanie kości gny- kowej. - Panie doktorze, jak wielkiej potrzeba siły, by spowodować takie obrażenia? - Nadprzeciętnie dużej, panie nadkomisarzu, powiedziałbym wręcz

olbrzymiej. Głowa utrzymała się praktycznie na samej skórze. Tak wyglądają zwłoki skazańców straconych na szubienicy z głęboką zapadnią. Tymczasem to zrobiono gołymi rękami. - Jest pan tego pewien, doktorze? - Na skórze zachowały się wyraźne odciski palców zabójcy, oczywiście nie jesteśmy w stanie zdjąć śladów linii papilarnych. To musiał być człowiek o doprawdy żelaznych rękach. - Ma pan jakieś sugestie? - Cyrkowy atleta lub zapaśnik. -W Łodzi regularnie odbywają się zawody walk w stylu francuskim oznajmił Weyer. - Sprawdzę, czy któryś z zawodników nie postanowił przypadkiem dorobić sobie na boku... - równocześnie ton głosu nadkomisarza mówił: „Teraz szybko znajdę sprawcę i nic tu po tobie, panie Drwęcki!”. - Proszę bardzo, czekam na pańskie ustalenia - odparł spokojnie Jerzy. Lekarz przykrył twarz denata. Jerzy szybko odwrócił głowę, by nie patrzeć na kształt, który w tym momencie zarysował się pod całunem. - Co zrobimy z Robertem Geyerem? - zwrócił się do We- yera. - Chce go pan aresztować? - zaniepokoił się łódzki nadkomisarz. - Są ku temu podstawy - zauważył Drwęcki. - Niepolityczny krok... - westchnął Weyer. - Jedyny fabrykant w Łodzi głośno i otwarcie przyznający się do narodowości polskiej, prześladowany przez polskie władze... Jego niemieccy i żydowscy koledzy będą mieli nielichą Schadenfreude. - Ja już panów pożegnam - lekarz zebrał swoje papiery. - Kiedy pani Irmina Pasztelan ma zgłosić się do pana na obdukcję? spytał znienacka Jerzy. - Już...? - wyrwało się zapytanemu, który w następnej sekundzie ze zdumieniem spojrzał na Weyera. - Dziękuję, panie doktorze, może pan już odejść - rzekł Drwęcki. - Tak... oczywiście... - zmieszany medyk sądowy bez mała uciekł z prosektorium.

Nadkomisarz Weyer był po prostu purpurowy. W takim entourage’u wyglądał jak nieboszczyk, który o własnych siłach przyszedł na sekcję. - Skąd... pan... - wykrztusił, ni to pytając, ni to protestując. - Tak bardzo zależało panu na sprawie Gasperskiego, więc pomyślałem sobie, że z pewnością poprosił pan o pomoc swojego najbardziej zaufanego lekarza sądowego. Takiego od specjalnych poruczeń. - Ja... - nadkomisarz Weyer teraz dla odmiany zbladł i najwyraźniej dostał szczękościsku, bo nie byl w stanie dokończyć wypowiedzi. - Rozumiem, że od dawna zna pan i wykorzystuje do swoich celów niezwykłe upodobania Frau Pasztelan - kontynuował bezlitośnie Drwęcki. - Z pewnością jest wielu mężczyzn gotowych przeżyć tak osobliwą erotyczną przygodę, prawda? Któż nie chciałby mieć władzy absolutnej? Przez chwilę być Bogiem i katem w jednej osobie... A potem już na zawsze być posłusznym wykonawcą pańskich poleceń, żeby przypadkiem żona oraz zwierzchnicy nie dowiedzieli się, jak zwykł traktować kobiety... Cóż, w naszym rycerskim kraju taki skandal to praktycznie śmierć cywilna. - Trafił pan! - nadkomisarz Weyer otrząsnął się z zaskoczenia i zagrał w otwarte karty. - U nas na szczytach łódzkiej policji toczy się regularna wojna, w którą pan postanowił się wmieszać. Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji! - Tylko że pański sposób byłby odpowiedniejszy na mojego kierowcę, który lubi zdrowo przylać. Jego skłonności są znacznie bardziej, mówiąc naukowo, kompatybilne do cielesnych potrzeb Frau Pasztelan... Przecież na pewno pan wie, że mam udane małżeństwo, więc na co pan liczył? Na ciekawość? - Mężczyzna potrzebuje odmiany, zwłaszcza po narodzinach pierwszego dziecka... - wycedził Weyer. - Ocenia mnie pan na podstawie własnych doświadczeń? - Co pan kolega teraz zamierza? - łódzki nadkomisarz znów spurpurowiał.

- Przesłuchać wraz z panem podejrzanego Geyera. Pański podstęp zaś niniejszym uznaję za sztubacki żart, zbyt mało śmieszny, aby go komukolwiek opowiadać. Przykro jest mi jedynie z powodu, że tak nisko ocenił pan moją inteligencję. Kiedy wyszli z prosektorium, czekający na korytarzu fabrykant na widok nadkomisarza Weyera zapomniał o własnym zmartwieniu. - Dobrze się pan czuje? - zapytał z niepokojem Robert Geyer, wstając szybko z ławy. - Ma pan kłopoty z sercem?! Duszności? Apopleksja? Może wezwać doktora? - Nie trzeba! - Radzę skupić się na swoich kłopotach - powiedział zniecierpliwiony Drwęcki. - Ależ pan nadkomisarz Weyer wygląda... hm... całkiem inaczej niż przed chwilą, gdy rozmawialiśmy... To na pewno nie atak serca? - Odczep się pan! - łódzkiemu policjantowi puściły nerwy. - Gdzie tu można znaleźć pokój, żeby spokojnie porozmawiać? Jerzy załagodził awanturę. - Tędy! - pokazał drogę Weyer. Poszli do pustego gabinetu lekarskiego, w którym na półkach stało kilkanaście ludzkich czaszek rozbitych czymś ciężkim i ostrym, chyba siekierą, oraz wiele preparatów anatomicznych w słojach z formaliną. Wśród tych ostatnich uwagę Jerzego przykuła kolekcja płatów skóry z ranami postrzałowymi, wlotowymi i wylotowymi, zestawionych parami. Sądząc po dysproporcji otworów, do ofiar strzelano kulami dum-dum, ale nie było czasu na dokładniejsze studia. Nadkomisarz Weyer czuł się tu bardzo swobodnie, zajął miejsce za biurkiem, na którym rolę przycisku do papierów spełniał słój z ludzkim płodem bez głowy. Drwęcki stanął przy oknie, przemysłowiec usiadł na miejscu dla interesanta, starając się omijać wzrokiem stojącą przed nim pamiątkę pokątnej aborcji. - Teraz słucham - zaczął Jerzy oficjalnym tonem. - Co ma pan nam do powiedzenia? - Ten młody człowiek zabity w bramie na Targowej nazywał się

Henryk Wirth. Był nieślubnym synem pokojówki Poznańskich... Pochowano go w lesie za wsią Widzew. Nie byłem przy tym, ale mogę dosyć dokładnie opisać miejsce. - To później - rzekł Jerzy. - Zatem przyznaje się pan do współudziału w zamachu na życie obecnego tu nadkomisarza Drwęckiego ze stołecznej policji? - ton głosu nadkomisarza Weyera wyraźnie dawał przesłuchiwanemu do zrozumienia, aby przypadkiem nie powiedział za wiele. - Dowiedziałem się o wszystkim dopiero następnego dnia - odparł Rober Geyer. - W dniu zamachu moja rola ograniczyła się jedynie do pomocy w wypożyczeniu karetki, którą zabrano ciało. Leon nie powiedział od razu, że Henryk nie żyje. Dał mi tylko do zrozumienia, że doszło do kłopotliwego wypadku i trzeba przewieźć rannego przyjaciela do prywatnego gabinetu lekarskiego, nie angażując w to oficjalnych instytucji. - A pan pomógł mu, nie żądając dokładnych wyjaśnień? - Nie pierwszy raz wyciągałem Leona z kłopotów. Cóż, panie nadkomisarzu, zareagowałem, że tak powiem, rutynowo... To w końcu rodzina, rozumie pan? - Aż za dobrze. Również to, że gdybym przyjął zaproszenie i zamieszkał w pańskim domu, pański kuzyn nie musiałby mozolnie szukać mojego adresu... - Mój Boże! - Robert Geyer złapał się za głowę. - Pan myśli, że ja... że chciałem pana zwabić? Boże, Boże! - poderwał się z krzesła i błagalnie zwrócił się do Drwęckiego. - Rozumiem, że to mogło tak wyglądać, ale intencje miałem wprost przeciwne! Chciałem pana chronić! Słowo honoru! Pod moim dachem byłby pan bezpieczny. Nie ośmieliłbym się narazić na szwank gościa w moim domu! Musi mi pan uwierzyć! - Bo jest pan takim dobrym Polakiem? „Skoro wstąpił w moje progi, włos mu z głowy spaść nie może...” - Drwęcki zacytował z przekąsem Zemstę Fredry. - Zastanowię się, czy panu uwierzyć, jeśli wreszcie odpowie mi pan szczerze na pytanie, które zadałem w pańskim domu.

Proszę zatem siadać i mówić. - Tak. Pańskie podejrzenia były słuszne. To był... wciąż jest... rodzaj męskiego stowarzyszenia - Robert Geyer mówił zmęczonym głosem którego w żadnym razie nie można nazwać klubem dżentelmenów. Należeli do niego młody Kon, ten, który zginął na początku tego roku, mój nieszczęsny kuzyn Leon, Heniek Wirth oraz Alfred Szweja, którego nazwisko pochodzi od skróconego i przekręconego Schweikert, z tych Schweikertów z Wólczańskiej... - Ci to dla odmiany radykalni patrioci niemieccy - wtrącił nadkomisarz Weyer, notując zeznanie w swoim notesie. - Szweja to drugie pokolenie nieślubnej linii Schweikertów, z początku nazywali się Szwei. Podobno stary Fryderyk Wilhelm uznał, że synowi polskiej kucharki nie należy się całe rodowe nazwisko... - Bornstein miał rację - mruknął zdegustowany Jerzy. - Jesteście jedna, wielka, łódzka rodzina! Aż się prosi, by zamknąć was razem w jednej celi... Co było celem owego stowarzyszenia? - Uwodzenie kobiet. Mawiali, że kontynuują tradycję ojców, którzy mogli mieć każdą. We własnym gronie nazywali się Dziełem Ojców Miasta. Ale to pól biedy. - Cóż jeszcze? - Do ich obyczaju należało wywieranie zemsty na tych dziewczętach i niewiastach, które im nie uległy. Na ich rodzinach, mężach i narzeczonych. Doprowadzali ich do bankructwa, łamali im życie... - Czy ja dobrze słyszałem? Pan, panie Geyer, mówił wcześniej coś o honorze? - Jerzy poczuł, że zaczyna się w nim gotować. - Na takie inwestycje szły pańskie pieniądze?! - Kiedy się o tym dowiedziałem, zażądałem od Leona natychmiastowej zmiany nazwiska. Zgodził się, ale postawił też szereg warunków, na które byłem zmuszony przystać. Nie mogłem wszak oficjalnie występować przeciw członkowi własnej rodziny... - Nie darmo mówią o Łodzi, że to złe miasto - Weyerowi zebrało się na patriotyzm lokalny lub filozoficzną refleksję, trudno było odróżnić, a Drwęcki nie miał najmniejszej ochoty się nad tym zastanawiać.

- Dlaczego zginął mój były podwładny? - Tego nie wiem. Wiem tylko, że byli niemiłe zaskoczeni, kiedy wyszło na jaw, że to policjant. Potem uznali, że powstrzymają śledztwo, zabijając pana. - Trochę się tutaj zmieniło od czasów Reymonta - Drwęcki skrzyżował ręce na piersiach. - Przedsięwzięcia doprawdy na miarę przedsiębiorców... To też rezultat kryzysu strukturalnego? - Rozumiem, że ma pan prawo czuć gniew i rozgoryczenie - Robert Geyer uniósł głowę z godnością - ale ja w zaistniałych warunkach i sytuacji starałem się zachowywać tak przyzwoicie, jak tylko można... - Zaczynam wierzyć, że byt określa świadomość - Drwęcki nadał nie mógł powstrzymać się od sarkazmu. - Czy powiedział pan już wszystko, co panu w tej sprawie wiadomo? - Tak, panie nadkomisarzu. - Myślę, że możemy pana Geyera uznać za świadka - powiedział Weyer. - Areszt nie będzie konieczny. - Nie byłbym tego tak do końca pewien - mruknął Drwęcki. - Ale dobrze, panie Geyer, przyjmuję pańskie słowo honoru! Pozostanie pan w areszcie domowym do czasu wyjaśnienia sprawy. Nie postawię żadnego innego strażnika oprócz pańskiego honoru. - Nie zawiedzie się pan! - zapewnił przemysłowiec. - Czy mogę jednak, mimo wszystko, mieć nadzieję, że zabójcę Leona dosięgnie sprawiedliwość? - Dołożymy wszelkich starań, ale pańskie zeznanie znacznie poszerzyło liczbę osób, które miały powody do zemsty na pańskim kuzynie i jego przyjaciołach. Mogło się na przykład dla odmiany zawiązać stowarzyszenie osób skrzywdzonych... - Rozumiem, panie nadkomisarzu. - Może pan odejść. - Zegnam panów nadkomisarzy. Kiedy Drwęcki i Weyer zostali sami, zapadło dłuższe milczenie. Wreszcie przerwał je łódzki policjant.

- Myślę, że pora odnaleźć Alfreda Szweję. - O ile jeszcze żyje... - odparł zamyślony Drwęcki. - Więc lepiej się pospieszyć! - Weyer powstał zza biurka. - Pan zajmie się naszym tajemniczym mścicielem. Może by tak jeszcze raz przycisnąć Ślepego Maksa...? - Może wystarczy już tych prowokacji, panie kolego? - zniecierpliwił się Jerzy. - Proszę się w końcu zdecydować, czy pracujemy razem, czy się nawzajem zwalczamy? - Zostańmy przy rozsądnym, taktycznym sojuszu - odparł nadkomisarz Weyer sięgając po swój kapelusz. - Powiem Frau Pasztelan, by się panu więcej nie narzucała. - Będzie zachwycona, że zrobiła coś źle. Może ją pan nawet ukarać... - Do zobaczenia, panie kolego!

13. Bogini zemsty Zobaczył ich po raz pierwszy od czasu przybycia do Łodzi. Do tej pory albo wstawał zbyt późno, albo był gdzie indziej. Odlegle wycie syren też jeszcze ani razu nie zburzyło jego snu, więc dopiero teraz, w mroku październikowego przedświtu, Jerzy zobaczył robotników idących do pracy. Ten widok zdołał wreszcie odwrócić jego uwagę od śledztwa, które dotychczas całkowicie zaprzątało umysł nadkomisarza. Drugą połowę poprzedniego dnia, po wyjeździe z prosektorium na Łąkowej, można było uznać za straconą. Działali po omacku, sprawdzając wskazanych przez Froima informatorów. Wszystko na nic. Nikt nie słyszał o nowym w mieście specjaliście od mokrej roboty. I prawie za każdym razem dawano im radę, by zwrócić się do Ślepego Maksa. Tak, panie władzo, Ślepy Maks na pewno powinien wiedzieć... Świadomość faktu, że Ślepy Maks jednak nie wie, nadawała całej sprawie wymiar iście nadprzyrodzony, bo teraz już naprawdę tylko diabli mogli wiedzieć, co się tutaj wyrabia! Tymczasem posterunkowy pochwalił się, że Bajle znalazła pierwszą pracę. Do sklepikarza Fajta z ulicy Chmielnej przyjechała z prowincji kuzynka Lea, ponoć bardzo piękna i pobożna dziewczyna, żeby w mieście Łodzi znaleźć sobie dobrego męża. Jak się należy, wynajęła w tym celu zawodową swatkę, no a żeby dodatkowo pokazać, że jest poważną partią, zatrudniła też osobistą pokojówkę, czyli Bajle. Zaraz pierwszego dnia Fajtów- na podarowała córce policjanta piękną, jedwabną chustkę, z której dziewczynka cieszyła się chyba bardziej niż dotąd z czytania ksiąg. Natomiast stryjek Herszeł w towarzystwie gimnazjalistów wyraźnie

odmłodniał i co rusz pakował się z nimi w jakieś sztubackie awantury. Do tej pory jako dziadek spacerujący z wnuczką budził znacznie większy respekt i choć publiczne praktyki kabalistyczne mogły wywoływać zdziwienie, mało kto ośmielał się ich zaczepić. Teraz obecność pryszczatych i pejsatych siedemnastolatków przyciągała kolejne draki jak magnes. Na dodatek rabi uzbroił swą obstawę w proce Dawida oraz zgniłe jabłka i sparszy- wiałe ziemniaki w charakterze pocisków, a następnie poczuł się jak izraelski król zdobywający Ziemię Obiecaną. Aktualny bilans całego przedsięwzięcia opiewał na trzy mandaty po dwa złote za zaśmiecanie miasta i jednocześnie znaczną poprawę znajomości historii Narodu Wybranego i Starego Testamentu u smarkaczy, którym wcześniej nie sposób było czegokolwiek wbić do głowy, więc mandaty płacili od ręki wdzięczni rodzice. Sam staruszek zaś rzadziej i z wyraźnie mniejszym zapałem wspominał o Lilith. Z kolei Jenta przyszywała wczoraj łapę albo ogon psu, który wpadł pod tramwaj... Drwęcki słuchał tych bałuckich plotek piąte przez dziesiąte. Bez końca analizował zebrane informacje i kompletnie nic mu z tego nie wychodziło. Na aleję Kościuszki wrócili późno. Frau Pasztelan nie pokazała się. Zimną kolację podała mu pokojówka Gertruda, która z całą pewnością nie była tajną bronią nadkomisarza Weyera - wszystkie polecenia przekraczające elementarną rutynę trzeba było jej powtarzać dwa razy. Urodę też miała nie w typie Maty Hari, a zdecydowanie bardziej krowim. Na koniec dnia humor Jerzego znacznie poprawiła wizja Gertrudy z amerykańską gumą do żucia. Kładąc się spać, profilaktycznie podstawił krzesło pod klamkę i faktycznie, gdzieś w środku nocy obudziło go ciche skrobanie do drzwi... Szybko ustalił, że to korniki, ale pierwsza myśl, o Frau Pasztelan oszalałej z pragnienia, by jednak już teraz zostać zastrzeloną u jego stóp, skutecznie przepłoszyła wszelki sen. Leżał w pościeli, aż zaczęło szarzeć, i wtedy z ulicy doleciał stłumiony, ale narastający stukot coraz

liczniejszych kroków. Jerzy podszedł do okna i wyjrzał, nie zapalając światła. Miasto tonęło w październikowej mgle przesyconej zapachem dymu i siarki. Tym razem nie była to jednak woń natarczywa, powietrze miało posmak taniego, owocowego wina. Było w nim nawet coś przewrotnie orzeźwiającego. Ludzie idący do pracy nadchodzili od Nawrotu, od Kopernika i Zamenhofa, a kierowali się w stronę ulicy Zachodniej. Wyłaniali się z mgły, z plam mroku, jakby wprost ze ścian kamienic, formując posępny pochód cieni. Sylwetki zlewały się z tłem, z trudem można było odróżnić męskie czapki od chustek na głowach kobiet. Niby byli to ludzie żywi, lecz zdawało się, że cmentarz zmartwychwstał. Sunęli jak utkani z ektoplazmy, zawieszeni pomiędzy życiem a śmiercią, między jawą a snem. Widmowa krew tego miasta, która za chwilę miała ożywić hale i maszyny, ale teraz jeszcze się nie zmaterializowała. Zbiorowy dżin w początkowej postaci dymu, wydobywającego się z lampy potartej niewidzialną ręką rynku. Owa lampa składała się z wielu tysięcy małych, bladych światełek, oprawionych w ceglane mury i okna... Najbardziej realny w tym wszystkim był niespokojny rytm coraz bardziej pośpiesznych kroków. Nikt nic nie mówił, nikt nikogo nie nawoływał, ale czuć było narastające napięcie i pośpiech. Fala cieni pod oknem wezbrała gwałtownie i równie szybko opadła. W ciągu pięciu minut ulica znów była pusta i cicha, a po kwadransie w oddali, ale ze wszystkich stron, niczym pianie mechanicznego kura, zaczęły zawodzić fabryczne syreny. A przy śniadaniu Jerzy znowu miał gościa. - Mecenas Albin Biłyk - przedstawił się dystyngowany jegomość z dewizką zegarka rozkołysaną na wydatnym brzuchu. Na nosie miał druciane okularki, tak malutkie, że wydawało się, iż w stalowe obrączki oprawiono tylko jego źrenice. - Jestem obrońcą pana Maksymiliana Bornsteina. - Bardzo mi miło. Zje pan ze mną? - Nie, bardzo uprzejmie dziękuję, szanowny panie nadkomisarzu,

ale za to mogę nalać panu herbaty - przybysz subtelnie dał do zrozumienia, że jest człowiekiem doskonale poinformowanym. - Proszę bardzo - Drwęcki był ciekaw, czy wieść o jego se cesyjnym upośledzeniu jest już tajemnicą łódzkiego poliszynela. W sumie nie było to trudne, wystarczyło skojarzyć kilka drobnych informacji... Zatem nie pozostawało mu nic innego, jak grać cywilizacyjnego inwalidę do końca. Nie trzeba chyba dodawać, że mecenas Biłyk posłużył się herbacianym agregatem z maestrią prestidigitatora. - Uwielbiam pomagać ludziom - zapewnił, podając Jerzemu spodeczek z parującą filiżanką. - To dlaczego nie został pan świętym, tylko adwokatem? - Nie wszystkie ziemskie profesje mogą liczyć na niebiańskich patronów, szanowny panie nadkomisarzu, a energiczny orędownik przyda się każdemu - odparował ze swadą mecenas. - Czy sobie też mogę nalać? - Ależ proszę! - Jak znajduje pan naszą drogą Łódź? - gość posłodził swoją herbatę. - Tak szczerze i pod tajemnicą adwokacką muszę panu wyznać, że moim zdaniem to miasto jest nie dla ludzi. - Ma pan całkowitą słuszność, szanowny panie nadkomisarzu! Łódź jest miastem wybudowanym dla pieniędzy. Wielkich pieniędzy podkreślił - one tu wszystkim rządzą i o wszystkim stanowią. Resztę należy włożyć między bajki, choćby te z tysiąca i jednej nocy. - Zatem nie egzotyczny Bagdad, lecz nieludzki Babilon podsumował Drwęcki. - Jaki naród, taki Babilon... - machnął ręką adwokat. - Darujmy sobie naiwny idealizm. Niech inne miasta szczycą się tym, że wznoszono je dla królów i książąt. Łódź jest dla kapitału! Istnieje po to, aby kapitał czuł się tu dobrze we wszystkich swoich postaciach. Ludzie są tylko niezbędnym dodatkiem. - Stąd na przykład brak kanalizacji? Bo pieniądz nie śmierdzi?... - Nie ośmieliłbym się użyć tego argumentu przy jedzeniu.

- To może lepiej, panie mecenasie, przestańmy udawać, że sprawa, która nas tu sprowadziła, jest pachnąca. - Tak, chyba znowu ma pan rację, szanowny panie nadkomisarzu. Jak określiłby pan zapach bicia, tortur i groźby skrytobójstwa? - Myślę, pomijając wszelki naiwny idealizm, że jest to zapach wielkiej historii i polityki, gdzie cel od zawsze uświęcał środki. A mówiąc bardziej konkretnie, jest to bukiet zbliżony do woni średniowiecza, które, jak twierdzą historycy, pachniało krwią i różami. - Odpowiedź godna prawnika - skłonił głowę mecenas. - Chciałbym jednak zwrócić pańską uwagę na drobny fakt, że zawsze, gdy już jest po wszystkim, powinien się znaleźć ktoś, kto uperfumuje rozlaną krew zapachem róż. Jacyś kronikarze, bardowie, dziennikarze... znacząco zawiesił głos. - Musi pan wiedzieć, panie nadkomisarzu, że mój wielce szanowny klient, pan Maksymilian Bornstein, jest bohaterem prostych ludzi i ulubieńcem tutejszej prasy. Sławne przedsięwzięcia charytatywne pana Bornsteina, jego osobista legenda, cóż, może nieco podkoloryzowana, ale to tylko podnosi jej popularność, czynią z mojego klienta osobę powszechnie podziwianą i szanowaną. Mówiąc krótko, pan Bornstein ma dobrą prasę, czego akurat szanowny pan nadkomisarz nie może powiedzieć o sobie. Pewien niefortunny eksperyment z logiką trójwartościową sprawił, że warszawscy dziennikarze, którzy dotąd pana cenili, gremialnie zmienili zdanie. W razie gdyby do prasy przedostały się jakieś niefortunne przecieki... ...mogłaby powstać plotka, że niejaki Ślepy Maks nie panuje już nad łódzkim półświatkiem, w którym może swobodnie działać tajemniczy skrytobójca. - Drwęcki zgrabnie odwrócił kota ogonem. - To mogłoby skłonić niektórych podwładnych wyżej wymienionego do ponownego przemyślenia kwestii swej lojalności. Pamiętajmy, że Balberman zostawił młodszego brata i przyjaciół. - Z trzeciej strony - dodał mecenas Biłyk - wystawiać na próbę cierpliwość najwyższych władz państwowych dwa razy w ciągu jednego roku to chyba jednak lekka przesada, nie sądzi pan? Ktoś,

kogo obaj bardzo szanujemy, mógłby w końcu się zdenerwować, słysząc wciąż o nadkomisarzu Drwęckim. - Równie dobrze przyczyną owego zdenerwowania może być pewien rodzimy Robin Hood łub Al Capone, zależy, jak by to ująć w raporcie. - Zatem, szanowny panie nadkomisarzu, powinniśmy się chyba zgodzić, że publiczny rwetes jest nie na rękę ani panu, ani mojemu klientowi. - Ma pan jakieś propozycje, panie mecenasie? - Przede wszystkim chciałbym uspokoić mojego klienta, że propozycja zwiedzania Kampinosu to z pańskiej strony był tylko niewinny żart. - Bornstein aż tak się przejął? - Mój klient, nie czekając na moją mediację, zasięgnął o panu kilku opinii i w rzeczy samej duże wrażenie zrobiła na nim lista osób, które szanowny pan nadkomisarz był łaskaw posłać na tamten świat. Ja oczywiście głęboko wątpię, aby był pan zdolny zrobić krzywdę bezbronnemu człowiekowi, ale ten argument, niestety, nie przekonał mojego klienta. - Ocenił mnie według siebie? - To naturalna ludzka skłonność. W skrajnym przypadku mogłaby ona być przyczyną jakichś rozpaczliwych kroków ze strony pana Bornsteina... - Może więc ja powinienem być szybszy? - Apeluję o spokój po obu stronach. Zgoda buduje! - Także porozumienia między policją a gangsterami? - Daję słowo, że mój klient jest gotów użyć wszystkich swoich wpływów, o których opinie są oczywiście mocno przesadzone, ale które w tym mieście nie są bez znaczenia - dodał szybko, widząc ironiczny śmiech Drwęckiego - aby okazać panu swą dobrą wolę i gotowość jak najdalej idącej pomocy w pańskim śledztwie. - Dobrze, panie mecenasie, spróbujemy. Alfred Szweja, nieformalnie spokrewniony z rodziną Schweikertów. Życzę sobie

wiedzieć, gdzie on jest, i czekam na tę informację trzy godziny, licząc od tej chwili. Potem zacznę podejrzewać pana Bornsteina o brak dobrej woli. - Czy mogę stąd zadzwonić? - adwokat szybko podniósł się z krzesła. - Proszę zwrócić się w tej sprawie do mojej gospodyni - Jerzy zabrał się do jedzenia. - A teraz pożegnam pana. - Było mi bardzo miło poznać szanownego pana nadkomisarza mecenas Biłyk ruszył na poszukiwania pani domu. Drwęcki spokojnie dokończył śniadanie. Frau Pasztelan zaskoczyła go tym razem pozytywnie, wykazując się doskonałą intuicją i wyczuciem czasu. Wchodziła do jadalni dwa razy, akurat wtedy, kiedy trzeba było nadkomisarzowi dolać herbaty. Mimo to Jerzy powoli dojrzewał do myśli, by wziąć pistolet i odstrzelić kogutka. Wreszcie, korzystając z okazji, że pani domu wraz z Gertrudą poszły na zakupy, zakradł się do kuchni i zaczął ćwiczyć nad zlewem wylewanie wody z czajniczka z drobiowym osprzętem w dzióbku. Tak jak się spodziewał, ani razu nie zdołał trafić filcową huśtawką w ściekającą kroplę. Ta, jak na złość, albo była szybsza od huśtawki, albo w razie zbyt gwałtownego ruchu od razu odrywała się od dzióbka i spadała na wyimaginowany obrus. Po kwadransie bezowocnych prób Drwęcki wykorzystał całą posiadaną wiedzę kryminalistyczną, by zatrzeć ślady swego pobytu w kuchni. W porę, bo akurat z Warszawy zadzwonił Sawilski. - Mam dwie sprawy - oznajmił były zwierzchnik po wstępnej wymianie uwag na temat stanu pogody i przestępczości w obu miastach. - Najpierw ciekawostka. Wie pan, kim okazała się narzeczona Księżyka? To ta femme fatale ze oprawy egipskiej statuetki, Gabriela Pfeffer. Księżyk aresztował ją wtedy razem z komisarzem Rybczyńskim. - Pamiętam - odparł Jerzy. - Wygląda na to, że nieopatrznie przymknęliśmy oko na jej współudział w zabójstwie. Ona dostałaby jakieś pięć lat, a Księżyk by żył... - Nikt nie miał sumienia posłać do więzienia tak pięknej kobiety,

nieprawdaż? - przytyk pod adresem Drwęckiego był aż nadto wyraźny. I niestety, tym razem Sawilski miał rację. Te czarne włosy z niepowtarzalnym, granatowym połyskiem i kobaltowa głębia oczu... Oszałamiająca uroda panny Gabrieli, choć nie zwiodła na pokuszenie świeżo upieczonego, szczęśliwego małżonka, to jednak wzbudziła nieprofesjonalne skrupuły u pana nadkomisarza. - Czy mam posłać panu do Łodzi jej aktualne zdjęcie? - Musztarda po obiedzie... - westchnął ciężko Drwęcki. - Ale dobrze, niech pan przysyła. Ta fotografia powinna znaleźć się w aktach sprawy. - Druga kwestia to książki zmarłego - powiedział Sawilski. - Rodzina kręci nosem, że jeden Rej to za mało... Powinno być więcej starodruków. Nie mógłby pan tego sprawdzić? - Niech pan da spokój, panie Sawilski! - zirytował się Jerzy. - Mam szukać książek zamiast zabójcy? Może Księżyk sprzedał większość odziedziczonego księgozbioru? - Oni mówią, że widzieli, jak te książki pakował przed wyjazdem. - To pewnie sprzedał w Łodzi, miał na to czas. - Na wszelki wypadek dołożę do fotografii listę tytułów. - Dobrze już, niech pan dokłada. - Drwęcki natychmiast wyrzucił z głowy problem zaginionych książek. - Czy komisarz Rybczyński ruszył z miejsca sprawę zabójstwa przy Hipotecznej? - Ani o milimetr, panie nadkomisarzu. - Proszę mu powtórzyć, że jeśli po powrocie nie zastanę żadnych znaczących ustaleń, to po prostu urwę mu głowę! - Odnoszę wrażenie, panie nadkomisarzu, że kolega Rybczyński jest gotów zostać męczennikiem za wiarę. - Więc zostanie nim! Lepiej niech już kupi sobie palmę męczeńską i dobrze ją podlewa! - Sądząc po pańskim humorze, śledztwo w Łodzi nie idzie? - Owszem. Ktoś mnie tu skutecznie wyręcza w robocie. Znajduję tylko trupy podejrzanych. - Może to ta Pfeffer mści swojego kochanka?

- Wątpię. Zabójcą jest silny mężczyzna. Pfeffer musiałaby wynająć płatnego zabójcę z tutejszego półświatka, a gdyby tak było, to znałbym już wszystkie szczegóły i strony tej transakcji. Szef tutejszego podziemia jest osobiście zainteresowany udzieleniem mi takich informacji. - Doprawdy? - wyraził powątpiewanie Sawilski. - Osobiście wytworzyłem u niego stan osobistego zainteresowania. - A to co innego. W każdym razie dołożę jeszcze do mojej przesyłki pełne dossier Gabrieli Pfeffer. - Dobrze, a skoro już pan taki uprzejmy, proszę wysłać szybko. - Jeszcze dziś, panie nadkomisarzu. - Do widzenia, panie Sawilski - Jerzy odłożył słuchawkę. W trakcie rozmowy wróciły Frau Pasztelan i Gertruda. Chwilę po wejściu do kuchni pani domu musiała dostrzec jakiś nieład, bo zaczęła po niemiecku strofować służącą. Nadkomisarz poczuł, że się rumieni, i czym prędzej uciekł do swojego pokoju. Spędził tam dwie godziny. Leżąc na zasianym łóżku lub spacerując z kąta w kąt, kolejny raz analizował całą sprawę, tym razem pod kątem sugestii Sawilskiego odnośnie roli Gabrieli Pfef- fer. Ta hipoteza nie broniła się jednak w żaden sposób. Skoro Maks Bornstein, jak wielokrotnie go zapewniano, wiedział lub mógł wiedzieć o każdej kradzieży w Łodzi, to tym bardziej zlecenie zabójstw członków rodzin należących do przemysłowej elity miasta nie mogło ujść jego uwagi. Na dodatek Ślepemu Maksowi o wiele bardziej, w żywej gotówce i przysługach, opłacało się chronić tych ludzi, niż pozwolić ich zabić. I to zarówno jemu, jak i jego podziemnym konkurentom, znacznie ostatnio osłabionym. Żaden niezależny gang nie mógł zadrzeć z Bornsteinem, Geyerami, Poznańskimi i Schweikertami naraz. Konów też należałoby do tego dodać. Gabriela Pfeffer miała do dyspozycji w sumie może dziesięć tysięcy złotych oraz własne ciało. Na takich ludzi to było nic. Każdy rozsądny zawodowiec wykorzystałby ją i sprzedał. Samotna dziewczyna w obcym mieście nie miała cienia szansy, porywając się na miejscowy high life. Chyba

że sprzedałaby duszę diabłu... Dość tej demonologii! Drwęcki skarcił się za popadanie w irracjonalizm. Zresztą, nawet gdyby Pfeffer zawarła pakt z samym szatanem, ten skierowałby ją do Bornsteina. Zleceniodawcy tych zabójstw należało szukać na łódzkim świeczniku, a nie wśród prostytutek nieszczęśliwie zakochanych w policjantach! Kiedy kolejny raz szukał słabych stron tej konkluzji, poproszono go do telefonu. Dzwonił nie mecenas Biłyk, jak można było oczekiwać, lecz nadkomisarz Weyer. - Zapraszam pana kolegę na Ogrodową, zaułek przy bocznicy kolejowej zakładów Poznańskiego. Możemy już zamknąć tę sprawę. - Znalazł się Szweja? - Martwy i mocno śmierdzący. Sam pan zresztą zobaczy. Posterunkowy Breslauer będzie czekał na rogu Zachodniej i Ogrodowej, pokaże dalszą drogę. - Czy kontaktował się z panem mecenas Biłyk? Zapadła chwila milczenia. - A skąd to panu przyszło do głowy? - w słuchawce zabrzmiało wreszcie nieszczere zdumienie. - Mniejsza z tym... - Jerzy zrezygnował z dalszych docie kań. I dla niego było jasne, że skoro sprawa dobiegała końca, to uciążliwy przybysz z Warszawy byl już praktycznie w drodze powrotnej do domu i nie ma co wtajemniczać go w dalsze łódzkie sekrety. Bo jeżeli Drwęcki wyjeżdżał, to jedynym człowiekiem mogącym zaszkodzić Bornsteinowi stawał się nadkomisarz Weyer, i to jego należało teraz ugłaskać, podsuwając mu najlepsze informacje śledcze. Jedyne, co Jerzy mógł jeszcze zrobić, to napisać sonet sławiący niebywały spryt mecenasa Bi- łyka, który jednym donosem zdołał dogodzić dwóm nadkomisarzom. - Przyjeżdża pan? - upewnił się Weyer. - Niezwłocznie - odparł Drwęcki.

Śmierdziało rzeczywiście na potęgę, ale nie trupem, a szambem. Alfred

Szweja skończył w nim utopiony głową w dół, z pełną świadomością rodzaju czekającej go śmierci. Świadczyły o tym związane, połamane ręce i nogi, knebel w ustach oraz oczy, które w agonii niemal całkiem wylazły z oczodołów i wypełniły się krwią z pękających naczyń. - Poszedł gnój do gnoju... - skwitował Maciewicz w pierwszej chwili. W następnej jednak zreflektował się i przeżegnał nieznacznie. Kiedy Drwęcki i jego eskorta przedostali się przez kordon policji odgradzający bezimienny, nieoświetlony nocą zaułek od Ogrodowej i zgromadzonego na niej tłumu gapiów, ciało Szwei wydobyto już z kloaki i wstępnie obmyto, wylewając nań parę kubłów wody. Zajmował się nim lekarz sądowy, który musiał przybyć na miejsce niewiele wcześniej. Był to ten sam, który miał wydać opinię o niedoszłych obrażeniach Frau Pasztelan zadanych ręką dewianta z Warszawy... Niewątpliwie ochłonął już po zdemaskowaniu podstępu, bo na widok Jerzego uśmiechnął się jak do starego znajomego. - W jakich okolicznościach znaleziono zwłoki? - zapytał Drwęcki Weyera. - Przypadkiem - zełgał nadkomisarz w żywe oczy. - Przyjechał szambowóz, opróżniali zbiornik i tak go znaleźli... - A motopompa wessałó" denatowi buty? - Jerzy wskazał stopy nieboszczyka, na których były tylko skarpetki, częściowo ściągnięte, z czego lewa trzymała się tylko na samych palcach. - Pewnie sprawca zabrał... - wzruszył ramionami łódzki policjant. - Wykwalifikowany, płatny zabójca na pewno nie połaszczyłby się na buty ofiary. Jak długo zwłoki leżały w szambie? - Drwęcki zwrócił się do lekarza. Ten odpowiedział dopiero, gdy zobaczył aprobujące skinienie głowy Weyera. - Od dwunastu do trzydziestu sześciu godzin. Dokładniejszy czas będę mógł podać dopiero po sekcji zwłok. - Trzeba odszukać świadka, który znalazł ciało. Nadkomisarz Weyer bez słowa wskazał szambowóz oraz stojącego obok członka obsługi, którego zeznanie spisywał właśnie jeden z

mundurowych. - Mam na myśli tego pierwszego, który zabrał buty ofiary. - Dlaczego pan kolega myśli, że zwłoki znaleziono wcześniej? - Bo kiedy mecenas Biłyk zaczął działać, szybko zorientowano się, gdzie należy przysłać szambiarkę z motopompą. - To była rutynowa asenizacja - zmieszał się Weyer. - Wcale nie, panie kolego. To szambo dawno nie było opróżniane, wyraźnie zapomniano o nim. Mury okolicznych domów to ich tylne ściany, jak widać, okna są tu nieliczne i małe, to tylko świetliki, więc nie skarżono się zbytnio na przykry zapach. Nieczystości, sądząc po woni, zdążyły już dawno sfermentować, a kiedy topiono Szweję, część, jak wskazuje ta przyschnięta plama przy włazie, się wylała, zatem było ich pełno po wrąb. Pewnie dlatego, że ten zbiornik był tak zaniedbany, wybrano go na miejsce egzekucji. Potem ktoś spostrzegł pływające w nim zwłoki, ale zamiast zawiadomić władze, poprzestał na ściągnięciu trupowi butów, które przecież można umyć, wyczyścić i sprzedać... A dzisiaj, kiedy wieść o Szwei poszła w miasto, zwrócono uwagę, że tak porządne obuwie musiał nosić ktoś równie dobrze sytuowany. I wkrótce, oczywiście przypadkiem, w zakładzie oczyszczania miasta przypomniano sobie o starym niedopatrzeniu, zgadza się? Nadkomisarz Weyer patrzył na warszawskiego kolegę z podziwem, nienawiścią i osłupieniem. - Człowiek, który ukradł buty, mógł także widzieć sprawcę dokończył spokojnie Drwęcki. - Dlatego trzeba go odszukać. - Tak... oczywiście... - wykrztusił kolega po fachu, a Jerzy uświadomił sobie, że mecenas Biłyk zyskał właśnie kolejny, bardzo mocny atut przetargowy. Tymczasem lekarz zdjął trupowi knebel i rękami w gumowych rękawicach badał jego usta, walcząc z opuchniętym językiem. - W gardle denata coś jest! - zawołał nagle i sięgnął do torby po pęsetę. - Jakiś złoty łańcuszek... - głęboko włożył szczypczyki. Drwęcki i Weyer nie bacząc na odór podeszli bliżej.

- Kobiecy wisiorek! - stwierdził medyk i wstał, pokazując leżący na dłoni przedmiot. - Chyba też ze złota... Kształt ozdoby był aż nadto znajomy. Jerzy natychmiast sięgnął po portfel i wyjął z niego Dłoń Boga odtworzoną przez profesora Dunikowskiego. Zgadzały się ogólny zarys, wymiary i najgrubsze fragmenty wewnętrznych meandrów. Srebrna kopia była znacznie bardziej toporna od złotego oryginału, ale nie ulegało wątpliwości, że chodzi o ten sam amulet. - Skąd pan kolega to ma? - zagadnął zaintrygowany Weyer. Nadkomisarz Drwęcki zignorował pytanie i popatrzył na kolegę nieobecnym wzrokiem. - Nie doceniłem tej dziewczyny... - stwierdził z bezbrzeżnym zdumieniem. - Jak mogłem jej aż tak nie docenić?! - kompletnie oszołomiony pokręcił głową i dodał: - To jest prawdziwa Lilith! Lilith z łódzkiego Babilonu.

14. Porwanie Było to pożegnalne spotkanie w gabinecie nadkomisarza Weyera. Gospodarz w skupieniu celebrował nalewanie złocistego koniaku do dwóch pękatych, kryształowych kieliszków. Drwęcki siedział z pochmurną miną, wciąż wpatrując się w przysłane z Warszawy zdjęcie Gabrieli Pfeffer. Na szyi zalotnie uśmiechniętej brunetki wisiała Dłoń Boga. - Jak się jej to udało? - powtórzył po raz bodaj tysięczny w ciągu ostatniej doby, choć teraz pytanie to miało już nieco inny sens niż wczoraj, gdy chodziło tylko o sposób dokonania zemsty. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem zaistniałych wypadków było, że panna Gabriela potrafiła rozkochać w sobie dosłownie na zabój nie tylko radosnego z natury podkomisarza Księżyka, ale też jakiegoś ponurego, pozbawionego skrupułów zawodowego mordercę, który dla niej złamał zasady dintojry i odważył się stanąć przeciw obu połówkom świata. Zresztą tak samo jak wcześniej Księżyk... Pytanie, jak ona potrafiła tego dokonać, wymykało się rozumowi, gdyż jedyna nasuwająca się odpowiedź brzmiała: Gabriela Pfeffer była ziemskim wcieleniem Lilith, kochanki i matki demonów, nadprzyrodzonej kurtyzany, dla której serce żadnego śmiertelnego mężczyzny nie było niedostępne. Idiotyzm? Być może, ale nie było żadnej innej teorii, która byłaby w stanie zaprzeczyć idee fixe szalonego rabina. Tak czy owak, było już po wszystkim. Od dwóch dni zupełnie nic nie trzymało w Łodzi Gabrieli Pfeffer i teraz naprawdę musiała być daleko stąd, pewnie już za granicą. Ona i jej nowy kochanek. Pozostawało tylko życzyć osobliwym państwu młodym szczęścia na nowej drodze życia. W końcu, jak by nie patrzeć, policja państwowa coś niecoś im zawdzięcza-

ła... Drugorzędną ciekawostką w tych okolicznościach był fakt, że Gabriela Pfeffer naprawdę nazywała się Chlawne Zusman i urodziła się w Łodzi w 1906 roku. Ta informacja po prostu wypłynęła za późno. Nic już nie można było zrobić poza uzupełnieniem akt o ten szczegół biograficzny oraz drugi, że w wieku łat dziewiętnastu Chlawne przeniosła się do Warszawy, gdzie została luksusową, „kapeluszową” prostytutką, znaną początkowo jako Pieprzna Gabryśka, a wkrótce ów swojski przydomek przetłumaczono, nadając mu znacznie bardziej światowego sznytu. Wyglądało na to, że wyboru fachu piękna Chlawne dokonała zupełnie świadomie i traktowała go jako ucieczkę przed perspektywą nudnej egzystencji mężatki. Kolejny punkt dla rabiego Herszela. - Cóż, panie kolego, wypijmy strzemiennego - Weyer podszedł, podając kieliszek Jerzemu. - Nie zawsze my wygrywamy... - Jeżeli przestępcy muszą czasem ujść sprawiedliwości, to chyba tych dwoje zasługuje na to bardziej od innych - Drwęcki odłożył wreszcie zdjęcie i zamknął teczkę. Wstał, wziął kieliszek od gospodarza. - To pańska pierwsza porażka śledcza? - zapytał nadkomisarz Weyer ze współczuciem podszytym wyraźną Schadenfreude w stylu: taki miody, taki zdolny, ustosunkowany i nic a nic mu to nie dało! - Nie jako szefa wydziału, ale w sprawie prowadzonej osobiście rzeczywiście pierwsza - przyznał niechętnie Jerzy. - Nie ma tego złego, panie kolego, co by na dobre nie wyszło, przynajmniej szybciej zobaczy pan rodzinę. Zatem co złego, to nie ja! - Obyśmy się więcej nie spotkali! - Drwęcki trącił się z gospodarzem kieliszkiem. - Bo któryś z nas tego w końcu nie przeżyje... - Oby zatem do miasta Łodzi miał pan zawsze daleko! Umoczyli usta i zaczęli w milczeniu sączyć aromatyczny alkohol. Nic już nie zostało do dodania. Było jasne, że za chwilę odstawią puste szkło, podadzą sobie ręce i rozstaną się może faktycznie na zawsze. Jerzy zaczął cieszyć się myślą, że już wieczorem zobaczy żonę i syna. W sumie jednak nie wracał na tarczy, może tylko trochę podpierając się tarczą... Najlepiej takich rzeczy nie rozpamiętywać i jak najszybciej o nich

zapomnieć. Drwęcki dopił swój koniak i odstawił kieliszek na biurko. - Na drugą nogę? - zaproponował zwyczajowo Weyer. - Nie, dziękuję - Jerzy ruszył do wieszaka po płaszcz. Omal nie został znokautowany drzwiami otwartymi gwałtownie i bez pukania. Drwęcki zdążył tylko częściowo uchylić głowę, wykładzina dźwiękochłonna uderzyła go w szczękę jak bokserska rękawica. Odleciał trzy kroki do tyłu, ale zdołał utrzymać się na nogach. W progu stał Froim Breslauer i wcale nie zamierzał przepraszać. Posterunkowy był bez czapki, w rozchełstanym mundurze, ubłocony do kolan. W oczach miał szaleństwo. - Breslauer, co jest z wami?! - zaczął go strofować nadkomisarz Weyer. - Baaajle porwaaali! - wyrzucił z siebie głosem człowieka, który biegł przez pół miasta, po czym ugięły się pod nim kolana. Teraz on by upadł, gdyby Drwęcki go nie podtrzymał. Gospodarz pośpieszył z pomocą i we dwóch posadzili Froima na krześle. - Złapcie oddech, Breslauer, zanim nam wszystko opowiecie... uspokajał podwładnego nadkomisarz Weyer. - Nie mówcie wszystkiego naraz... Posterunkowy, choć nie był w stanie mówić, nie zamierzał też czekać. Drżącą ręką wyjął z kieszeni zmiętą kartkę i podał zwierzchnikowi. Ten przeczytał i bez słowa podał Jerzemu. „BAJLE NIC NIE GROZI, MUSI POMÓC, POTEM WRÓCI”, napisano wielkimi, koślawymi literami. Poniżej znajdowały się dwa słowa, dopisane wyraźnie ręką dziecka: „Jestem cała”. To było wszystko. Weyer nalał pół szklanki koniaku i podał Froimowi, który wychylił go duszkiem jak wodę. - Możecie już mówić, Breslauer? Posterunkowy twierdząco skinął głową. - Kiedy i jak dostaliście tę wiadomość? - Jakiś... gojek... chrzęść... jański... chłopak... przybiegł i... dał... Jente... Godzina... temu.

- Bajle była z tą kuzynką sklepikarza Fajta? - zapytał Drwęcki. - Tak my myśleli... Rano poszła... jak zwykle. - Rozumiem, że już tam byliście, i co? Froim dłuższą chwilę uspokajał oddech, aby móc wygłosić bardziej złożoną wypowiedź. - Kuzynka Lea wyprowadziła się rano... wróciła do sztetl... Bajle... wcale nie widzieli. - Myślicie, że ta panna mogła zabrać waszą córkę ze sobą? - spytał Weyer. Posterunkowy wzruszył ramionami. - Ale... na... co tak? Jakby trzeba było w podróż... starczyło nam powiedzieć... wiadomo służba... - Uspokójcie się, Froim, zaraz coś wymyślimy - Drwęcki poklepał go po ramieniu. - Skoro ta Fajtówna znikła w tym samym czasie co Bajle, te sprawy powinny się łączyć. Potrzebny nam rysopis Fajtówny, widzieliście ją? - Ładna... żydowska panna - skinął głową posterunkowy. - Krótko widziałem... ale piękna jak sama biblijna Ester... Czarne włosy, ale oczy dziwne... niby też czarne, ale i trochę niebieskie jak u gojki... Tknięty przeczuciem Drwęcki otworzył teczkę z aktami sprawy Księżyka i bez słowa pokazał Froimowi zdjęcie Gabrieli Pfeffer. Posterunkowy poderwał się z krzesła jak oparzony. - Kuzynka Lea! - wykrzyknął. - To ona! - To jest Chlawne Zusman, alias Pieprzna Gabryśka, alias Gabriela Pfeffer, alias Lea Fajtówna - oznajmił Jerzy i dodał w myśli: alias Lilith... - No to musimy się z reb Fajtem po męsku rozmówić! podsumował nadkomisarz Weyer. - Gdzie on mieszka? - Chmielna, na rogu Murarskiej... Tam ma sklep wie...wielo...branżowy, a sam mieszka wyżej. - Ogarnijcie się trochę, Breslauer! Tak wygląda policjant państwowy przed akcją? - Już... natychmiast! - posterunkowy odzyskał służbowy wigor i

zaczął dopinać guziki. - Pan kolega z nami? - gospodarz obejrzał się na Drwęckiego. - Mój wyjazd jest odwołany - stwierdził krótko Jerzy. - Nieszczęścia chodzą parami... - mruknął pod nosem nadkomisarz Weyer. - Dulko! - huknął do sekretariatu. - Niech podstawiają samochód z grupą szturmową! - Maciewicz z moim wozem czeka na dole - dodał Drwęcki. - Hajda na Bałuty! - zawołał Weyer, chwytając płaszcz. Klienci Fajta uciekli w popłochu, ale tylko na drugą stronę ulicy, gdzie zbici w gromadkę, zamaszyście gestykulując i wykrzykując komentarze w jidysz, z uwagą śledzili bieg wydarzeń. We flegmatycznego zwykle Froima teraz wstąpił diabeł. Sklepikarz Fajt nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, a już dostał od posterunkowego w zęby tak, że tylko pejsy załopotały, a kapelusz gdzieś odfrunął. - Ja ciebie, Abram, dam kuzynka ze sztetl! - Breslauer oburącz złapał jęczącego Fajta za chałat, postawił na nogi i poprawił mu z byka, znów zwalając z nóg. - Ja ciebie dam swaty! Ja ciebie dam taki ruski pogrom, że ciebie w kiszkach połamie! Ciebie zaraz ruska cholera weźmie! - znów porwał Fajta z podłogi i zamiótł nim całą sklepową ladę. Wokół rozleciały się słoiki ze słodyczami, gwoździe, kolorowe szpulki nici, groch, wstążki, rodzynki, puszki pasty do butów. Na koniec zadzwoniła donośnie staroświecka kasa, na której zatrzymała się łysa głowa właściciela. Przodownik Maciewicz przyglądał się temu wszystkiemu ze szczerym podziwem i odrobiną zazdrości. - Gadaj mnie zaraz, coś ty nabroił! Roztrzęsiony sldepikarz przyznał się na początek do poważnego przestępstwa skarbowego, polegającego na pokątnej sprzedaży pochodzącej z przemytu sacharyny, skutkiem czego Froima trzeba było mocno trzymać, boby go udusił na miejscu. - Gdzie Bajle?! Gdzie ta łże-kuzynka?! Skąd ona się u ciebie wzięła?! Sklepikarz popatrzył nerwowo po obecnych, wyraźnie oczekując obrony przed wariatem.

- Nie liczcie, Fajt, na żadne zmiłowanie, bo do was przyszli sami źli policjanci, jeden gorszy od drugiego - przestrzegł go Weyer. - To przykładowo - pokazał na Jerzego - jest pan nadkomisarz z Warszawy, przed którym czuje mojrę nawet sam Ślepy Maks. Wy, Fajt, wprost bójcie się myśleć, co będzie, kiedy pan nadkomisarz zacznie was pytać... - W... w-weksle... - wyjąkał przerażony właściciel sklepu. - Co weksle?! - warknął Froim. - W... wykupiła... ona... moje wszystkie... Ja ją pierwszy raz na oczy widział... Aj, ale ja zaraz byłby goły bankrut... gdyby ja jej nie posłuchał i w dom za kuzynkę nie wziął. Wszystkim wkoło tak kazała mówić. - Pokażcie jej pokój! - polecił Weyer. - Nic tam nie ma, ona wszystko zabrała, ale ja już to wszystko pokazuję! - zapewnił skwapliwie Fajt, niewątpliwie gotów na każdy rodzaj współpracy, byle z dała od posterunkowego Breslauera. - Chwileczkę! - powstrzymał go Drwęcki. - Jak się nazywa jej swatka? - Brucha Zajczyk, mieszka niedaleko, na ulica Dzika pięć, suterena numer trzy. - Zgarniamy babę! - zdecydował nadkomisarz Weyer. - Nie zdziwię się, jeśli swatka też przepadła - stwierdził Jerzy. - Sprawdźcie to! - polecił łódzki nadkomisarz jednemu ze swoich ludzi. - Tak jest! - mundurowy zasalutował i wybiegł ze sklepu. - Wy, Fajt, jesteście aresztowani jako podejrzany o współudział w porwaniu nieletniej córki policjanta państwowego - oznajmił oficjalnym tonem Weyer. - Wyprowadzić! - Aj! Aj! I na co mnie to było?! - żydowski sklepikarz złapał się za głowę. Froim bez słowa wcisnął mu na nią podniesiony z podłogi kapelusz. Maciewicz założył kajdanki. Na zapleczu rozległ się lament kobiet, które najwyraźniej śledziły z ukrycia bieg wypadków. Pozostali mundurowi na

polecenie Weyera zaczęli przeszukiwać sklep i mieszkanie Fajtów, a obaj nadkomisarze wraz z przygnębionym posterunkowym wyszli na ulicę. - Takie dobre dziecko... takie dobre dziecko... I co ono jej zawiniło?! - zaczął dla odmiany rozpaczać Froim. - Może nie tyle zawiniło, co było jej potrzebne... - powie dział zadumany Drwęcki. - Aj, ale do czego, proszę pana nadkomisarza? Do czego takiej wielkiej pani może być taka zwykła żydowska dziewczynka? - Całkiem zwykła to Bajle nie jest - zauważył Jerzy. - Zna hebrajski... - tknięty nagłą myślą zaczął nerwowo grzebać po kieszeniach płaszcza. - Moja Jenta miała rację, że z tego czytania ksiąg nic dobrego nie wyniknie! - Właśnie księgi... - syknął Drwęcki, sprawdzając z kolei kieszenie spodni. Wreszcie znalazł przysłany przez Sawilskiego wymięty spis zaginionych starodruków Księżyka. Rozprostował kartkę, uważnie się jej przyjrzał i głośno odczytał. - Zohar... Sefer Jecina... księga Adama... księga Henocha... - Kanon literatury kabalistycznej - stwierdził nadkomisarz Weyer. - A wszystko to wydrukowane w oryginale, po hebrajsku... - dodał Drwęcki, wpatrując się w kartkę. - Bajle musiała być potrzebna jako tłumaczka. - Zamiast wiać z Łodzi, ta Pfeffer bawi się w kabałę i jeszcze do tego porywa dziecko policjanta? - zdumiał się Weyer. - Zwariowała! - Może coś ją tu trzyma? - myślał głośno Drwęcki. - Może zabrakło jej pieniędzy i chce dokładnie wiedzieć, o czym są te książki, by je dobrze sprzedać, dlatego... Nie, to bez sensu! Wtedy zabrałaby też Reja... - Aj, i co teraz będzie? - jęknął posterunkowy. - Nie martwcie się, Froim - pocieszył go Jerzy. - Wiemy już całkiem sporo. Na pewno nic złego Bajłe nie grozi. Nie chodzi tu o okup ani o szantaż. Bajle ma tylko pomóc tłumaczyć stare kabalistyczne księgi i wróci do d$mu, gdy zrobi swoje.

- Tak pan nadkomisarz myśli? - spytał z nadzieją policjant. - Na pewno, Froim! - zapewnił z przekonaniem Drwęcki. - My tymczasem będziemy waszej córki bardzo energicznie szukać, prawda panie kolego? Nadkomisarz Weyer skwapliwie pokiwał głową. - Tylko co ja powiem mojej Jente? Aj, jak ona usłyszy, że to wszystko przez księgi, to jeszcze zrobi co złego stryju Herszelu! - Wobec tego powiecie żonie, że Fajtówna jest głupia. Pokłóciła się mocno z narzeczonym, którego jej wyswatała ta Zajczyk. Tak się na niego zezłościła, że natychmiast wróciła do tego swojego sztetl, zabierając ze sobą Bajle, a z głupoty zapomniała poprosić o zgodę rodziców, tylko z dworca kolejowego na chybcika posłała wiadomość. Za parę dni sprawa się wyjaśni i Bajle wróci do Łodzi. Tymczasem to formalnie jest porwanie, ale tylko formalnie. Dlatego zamknęliśmy do wyjaśnienia sklepikarza Fajta, bo wszystko trzeba zrobić jak należy, zgodnie z prawem i procedurami. Co wy na to, Froim? - Tak powiem Jente - odetchnął posterunkowy. - To idźcie już, Breslauer, uspokoić żonę - rzekł jego zwierzchnik. Macie wolne na resztę dnia, a jutro o dziesiątej u mnie w gabinecie naradzimy się, co dalej. Froim kiwnął głową, odwrócił się i po chwili zniknął za rogiem. - Pan kolega naprawdę w to wierzy? - zapytał Weyer. - Ze chodzi tylko o tłumaczenie hebrajskich starodruków. - Nie chciałem go niepotrzebnie denerwować - odparł spochmurniały Drwęcki. - Skoro ta Pfeffer zrobiła coś takiego, musiała kompletnie oszaleć. Czego ona jeszcze chce?! Co ona nadal robi w Łodzi?! - Lpgika klasyczna i trójwartościowa oraz zwykła dedukcja prowadzą w tym przypadku do wniosków nadprzyrodzonych stwierdził Jerzy w przypływie wisielczego humoru. - Jakich to, panie kolego? - Gabriela Pfeffer, żeby się zemścić, wywołała z zaświatów demona, a teraz ma kłopot z odesłaniem go z powrotem.

Nadkomisarz Weyer popatrzył na warszawskiego kolegę tak, jakby szacował rozmiar kaftana bezpieczeństwa, w który należy go ubrać. - Moim zdaniem, panie kolego, dziewczynka jest w rękach psychopatki, która kompletnie straciła rozeznanie rzeczywistości. - Nie do końca straciła, skoro udało się jej dokonać potrójnej zemsty rękami niezwykle silnego, zręcznego i nikomu w tutejszym półświatku nieznanemu zabójcy. Domyślam się, że trop francuskich zapaśników okazał się fałszywy, prawda? Weyer potwierdził z kwaśną miną. - Co pan wobec tego proponuje, panie kolego? - zapytał rozeźlony. - Medium? Jasnowidza? Wirujący stolik czy księdza egzorcystę? - Proponuję skupić się na działaniach rutynowych - Drwęcki uznał, że już wystarczająco zrobił z siebie wariata. - Przede wszystkim swatka! Jeżeli nie ma jej w domu, trzeba sprawdzić, skąd jest, gdzie ma rodzinę, do której ewentualnie mogła się udać. Trzeba ją wykopać choćby spod ziemi. Ponadto zdjęcia Pfeffer i Bajle na wszystkich komisariatach, dworcach i w gazetach. Postaramy się też wzruszyć niezawodnego mecenasa Biłyka. - Akurat on się wzruszy! Jego klientem jest Ślepy Maks, nie jakaś Breslauerówna. - Wzruszy się, i to bardzo, zapewniam kolegę - oznajmił Jerzy z ponurym błyskiem w oku. - Cóż by bowiem napisała łódzka prasa, a za gazetami co powiedziałaby bałucka ulica i całe miasto Łódź, gdyby się okazało, że wielki Maksymilian Bornstein odmówił pomocy małej, biednej, żydowskiej dziewczynce...? - Panie kolego - parsknął rozbawiony nadkomisarz Weyer. - Pan też czasem wydaje się mieć diabła za skórą! Proszę jednak pamiętać - spoważniał niespodziewanie - że posterunkowy Breslauer to mój człowiek, Bałuty to mój rewir i ja prowadzę to śledztwo. Potrafię sam zadbać o swoich ludzi! - Nie wątpię i daję panu pierwszeństwo - odpadł Drwęcki. - Proszę się ograniczyć do czynności pomocniczych i o wszystkim mnie informować - Weyer kuł żelazo, póki gorące, utwierdzając

zyskaną przewagę. - Tak zrobię - zapewnił Jerzy ogarnięty złym przeczuciem. Właśnie uświadomił sobie, że gdyby Bajle coś się stało, to ca łe odium spadnie na Bornsteina, a nadkomisarz Weyer zyska duży atut w walce ze swoim uzależnionym od gangstera zwierzchnikiem. Jeżeli zaś udaremni kidnaping córki stróża prawa, stanie się bohaterem całej łódzkiej policji. Wtedy też łatwiej będzie mu rzucić otwarte wyzwanie inspektorowi Noskowi. W każdym przypadku pan nadkomisarz Aleksander Weyer dostawał to, co chciał, i na pewno ten fakt właśnie do niego dotarł. Pytanie tylko, czego chciał bardziej?

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, w sprawie nastąpił zwrot, którego nadkomisarz Drwęcki wprawdzie mógł się spodziewać, ale akurat najmniej go oczekiwał. Zadzwoniła babcia Irena. - To pan mąż i ojciec tak się troszczy o rodzinę?! - wygarnęła staruszka bez ceregieli. - Dziecko nieochrzczone! Marysia zaraz straci pokarm ze zmartwienia i tęsknoty, a w przedpokoju wieszak się urwał! W domu męskiej ręki brak, Jerzy miał być wczoraj i gdzież to się podziewa? - W śledztwie wynikły nieprzewidziane okoliczności. Muszę zostać w Łodzi jeszcze kilka dni, może nawet tydzień... - Przestępczość przestępczością, a rodzina rodziną! Jerzy brał ślub z jakimiś opryszkami czy z moją wnuczką? - Tu chodzi o groźną przestępczynię, która por... - za późno zdał sobie sprawę, że powiedział zbyt wiele. - Wiedziałam! Jak zwykle, za wszystkim kryje się jakaś kobieta! zdemaskowała go oburzona babcia Irena. - A właściwie to gdzie Jerzy tam pomieszkuje? - Na stancji u pewnej Niemki. - Ona ma męża?

- Nie, babciu - nadkomisarz Drwęcki ostatecznie pogrążył się w zeznaniach. - Przyjeżdżam natychmiast! -Ależ, babciu... Staruszka już go nie słuchała. - A nie mówiłam moim panom?! - zawołała do kogoś obok. - Ta Łódź to jakaś Sodoma i Gomora! A nie, jak nam pan Julian mówi, że Bagdad, chociaż te miasta są chyba całkiem niedaleko od siebie, prawda? - Jest może z babcią poeta Tuwim? - zdumiał się Jerzy. - I Jacuś też tu jest - odparła z godnością staruszka, urażona sugestią, że mogłaby pod nieobecność męża przyjmować obcego mężczyznę. - Pan Julian zaszedł do nas na herbatę, spytać, co u Jerzego w tej Łodzi słychać. No i proszę! Okazuje się, że był w tym palec boży! Tak mię właśnie coś tknęło, żeby zaraz do Jerzego zadzwonić. - Babciu, ja naprawdę postaram się wrócić szybko... - Szybko to trzeba pewne rzeczy wybijać z głowy panom mężom! Ja już idę się pakować, a Jerzy niech sobie teraz porozmawia z Jacusiem... - Halo, Jerzyku! - w słuchawce rozległ się głos wujaszka Hiacyntusa. - Mam nadzieję, żeś tam nic nie napsocił? - Ależ skąd! - zapewnił szybko Drwęcki, starając się nie myśleć o Frau Pasztelan z pejczem w zębach, żeby nie zdradziło go drżenie głosu. - Ma się rozumieć, że Iren samej w drogę nie puszczę! - oznajmił dziarsko weteran powstania styczniowego. - Państwo wybierają się do Łodzi? - w tle rozległ się głos Tuwima. Z wielką przyjemnością będę państwu towarzyszyć w charakterze przewodnika! Wbrew pozorom w tym szaleństwie była metoda, bo dwoje staruszków plus znający miasto poeta było dla Drwęckiego znacznie mniejszym kłopotem, niż gdyby sam do całego kompletu musiał się nimi

zajmować... - Będzie mi miło was widzieć - zapewnił. - Zatem do zobaczenia! - Czekajże, Jerzyku, pan Julian chciałb/jeszcze na słówko! - Panie Jerzy - zagadnął po chwili poeta. - I jakże się panu powodzi w mieście Łodzi? - Szczerze mówiąc - Drwęcki nie miał już siły niczego ukrywać mam spory problem z dżinem z Bagdadu... - Wyjeżdżamy najbliższym pociągiem! - oznajmił z powagą poeta. Zawsze chciałem pomóc w prawdziwym kryminalnym śledztwie! Przewrotność boskiego poczucia humoru okazała się nie mieć granic. Nadkomisarz Drwęcki popatrzył z wyrzutem na sufit ozdobiony faliście pokręconą, secesyjną sztukaterią.

15. Zmiana sojuszów Na naradę do nadkomisarza Weyera prócz Drwęckiego i Breslauera przyszło jeszcze dwóch komisarzy z łódzkiego urzędu śledczego - Waks i Karpacki. Zaaferowany Jerzy nie zadał sobie trudu zapamiętania, który jest który i od czego dokładnie. Bardziej zainteresowała go zmiana wyglądu gospodarza. Weyer był ubrany odświętnie, musiał chyba założyć najlepszy garnitur i krawat, a na dodatek przypudrował sobie policzki jak do fotografii, żeby błysk magnezji nie dawał odblasku od skóry. Rozmawiano głównie o poszukiwaniach swatki, której zdjęcie krążyło dookoła stołu. Brucha Zajczyk miała sześćdziesiąt dwa lata, a zanim została zawodową swatką, dwukrotnie owdowiała. Niepozorna, stara Żydówka, która na ulicy zwracała na siebie dokładnie tyle samo uwagi, co cegła w murze, ale z racji wykonywanego fachu sama widziała wszystkich, wszystko i wszędzie, jakby miała rentgen w oczach. Sąsiadki twierdziły, że trzy dni temu wyjechała do rodziny, gdzieś pod Lwów, a jedna wyraziła przypuszczenie, że może nawet do samej Ziemi Świętej... Brucha Zajczyk nie musiała jednak wyjeżdżać aż do Palestyny. Odnalezienie jej w jakimś kresowym sztetlu byłoby sukcesem tej samej miary, co złapanie wiatru w polu czy wydobycie z powrotem kamienia z wody. Sprawa była beznadziejna, ale nadkomisarzowi Weyerowi to nie przeszkadzało. Energicznie i z całą powagą rozwodził się nad sposobami najsprawniejszego powiadomienia wszystkich komisariatów na obszarze od Pińska, przez Tarnopol, po Zaleszczyki. Podlegający mu oficerowie potakiwali jeden przez drugiego i licytowali się przejawami konstruktywnej inicjatywy, a posterunkowy Breslauer patrzył na szefa z prawdziwym uwielbieniem.

Nadkomisarz Weyer ze swej strony nie przeoczył braku entuzjazmu warszawskiego kolegi, więc na koniec swojego śledczego exposé skromnie zaznaczył, że przecież pomysł szukania swatki zawdzięcza wszak koledze Drwęckiemu, który natychmiast dostał brawa od obu lizusów. Puenta była pochwałą pracy w zgranym zespole, w którym ludzie z różnych miast jednoczą się we wspólnym dążeniu. Gdyby teraz Jerzy nieopatrznie skrytykował przyjęty kierunek śledztwa, od razu wychodził na za- wistnika, dla którego najważniejszy jest nie los zaginionego dziecka, lecz to, że ktoś ukradł mu pomysł. - Oczywiście, będziemy niezmiernie wdzięczni, jeżeli teraz kolega Drwęcki podzieli się z nami swoimi analitycznymi przemyśleniami oznajmił Weyer. - Prosiłbym tylko, panie kolego, nie dłużej niż pół godziny, bo mam konferencję prasową w tej sprawie - odruchowo poprawił krawat. Jasne dla Jerzego były teraz dwie rzeczy. Pierwsza, że kolega Weyer ustalił już swoje priorytety. Chciał dopaść Bornsteina oraz utrącić z urzędu inspektora Noska, i nic innego się nie liczyło. Ewentualna śmierć żydowskiej dziewczynki była stratą wkalkulowaną w tę kampanię. Nie da się zrobić omletu, nie rozbijając choćby jednego jajka... Druga kwestia była taka, że Jerzy nie mógł powiedzieć tego głośno, bo byłby skończony na wszystkich frontach, a niesławny powrót do Warszawy stanowiłby zaledwie skromny wstęp do katastrofy w jego karierze. Pozostawało tylko udawać głupka. - Panowie, wiem, jak to brzmi, ale przyjrzyjmy się po kolei wszystkim faktom - rozpoczął. - Gabriela Pfeffer zabrała z mieszkania na Targowej tylko pieniądze i literaturę kabalistyczną, pozostawiając broń palną, z pozoru bardziej przydatną do planowanej przez nią zemsty, a także cenną książkę w języku polskim. To oznacza, że musiała mieć już dokładną koncepcję tego, co zamierzała zrobić... - Wywołać żydowskiego upiora? - nadkomisarz Weyer zadał to pytanie z całą powagą i spokojem, jakby chodziło o najzwyklejszego wspólnika zbrodni.

- Tego nie przesądzam - Drwęcki poczuł, że się rumieni. - Te żydowskie upiory - wtrącił jeden z komisarzy - to się nazywają dybuki, nieprawdaż, panie nadkomisarzu? - popatrzyl na Jerzego tak, jakby na końcu języka miał: A czy często je pan ostatnio widuje? Jerzy zignorował pytanie i kontynuował, siląc się na spokój: - Następny fakt jest taki, że zabójca jest przestępcą nieznanym wcześniej w tutejszym podziemiu, ale sam zna Łódź bardzo dobrze. Wreszcie widzimy u Pfeffer ponowne, zupełnie irracjonalne zainteresowanie kabałą połączone z porwaniem Bajle Breslauer. Gdyby chodziło o coś innego niż jej znajomość języka hebrajskiego, Pfeffer porwałaby każde dziecko, tylko nie córkę policjanta. To wskazuje, w jak wielkiej jest desperacji i jak bardzo liczy na wskazówki zawarte w kabalistycznych księgach. - Zusman alias Pfeffer dobrze zna swoje rodzinne miasto nadkomisarz Weyer wyciągnął z rękawa swój ostatni atut. - Ustaliliśmy już okoliczności, w jakich przed laty ta panna opuściła Łódź. Jej ojciec, drobny przedsiębiorca, sprzedał ją za długi, być może karciane. Zmusili go do tego najprawdopodobniej ci sami ludzie, którzy w tak gwałtowny i niemiły sposób rozstali się z tym światem w ostatnich dniach. Zusman musiała planować zemstę od dawna. W tym celu przywiozła ze sobą z Warszawy, oprócz pańskiego byłego podwładnego, także wynajętego w stolicy zabójcę, którego przewodniczką została. - Pfeffer nie wiedziała, że wyślę Księżyka do Łodzi, ta decyzja zapadła przypadkowo - zaoponował Drwęcki. - Znacznie bardziej prawdopodobny był kierunek wschodni... Ponadto mamy zeznanie Roberta Geyera, któremu sprawcy przyznali się do zabójstwa Księżyka. Pfeffer po latach nieobecności w Łodzi nie mogła z taką swobodą poruszać się po zaułkach miasta, zwłaszcza że nie była dzieckiem ulicy, tylko pochodziła z klasy średniej, co sam pan ustalił. Pomijam już fakt, że musiałbym usłyszeć w Warszawie o zawodowym zabójcy stosującym modus operandi, z którym mieliśmy tutaj do czynienia.

- Zatem obstaje pan przy dybuku? - tym razem Weyer nie krył już ironii i poczucia triumfu z tak druzgoczącej kompromitacji konkurenta. - W normalnej sytuacji uznałbym, że Pfeffer sprowadziła na drogę przestępstwa człowieka do tej pory zupełnie uczciwego. Jest to prawdopodobne, zwłaszcza że mogła użyć w tym celu swych wdzięków i fachowego doświadczenia. Zagadką jest duża biegłość zabójcy w posługiwaniu się nietypową bronią, którą określiliśmy jako rodzaj ciężkiej mojki. Jeśli nie nauczył się tej sztuki w środowisku przestępczym, to gdzie? Dodatkowo obraz zaciemnia owo niezwykłe zainteresowanie kabałą... - A to ci kabała! - parsknął jeden z komisarzy. Drwęcki z trudem powstrzymał się, aby nie dać mu w zęby. - Myślę, panie kolego, że błędem jest dopatrywać się logiki w postępowaniu wariatki - stwierdził Weyer, jednocześnie majestatycznym spojrzeniem gromiąc bezczelnego podwładnego. Gospodarz musiał być tak pewien swego, iż uznał, że może pozwolić sobie na wielkoduszność i obronę niepełnosprawnego intelektualnie kolegi. - Przypomnę, że Pfeffer jak na wariatkę działała niezwykle rozsądnie - powiedział z naciskiem Jerzy. - Zmusiła sklepikarza Fajta, aby przyjął ją pod swój dach, i wynajęła swatkę, która musiała być jej oczami i uszami... - Od tego nasze swatki są - stwierdził Froim wyraźnie zniecierpliwiony całą tą dyskusją. - Muszą dokładnie wiedzieć, co jaka panna ukrywa pod fartuszkiem, a chłopak w portkach, żeby potem w noc poślubną zdziwienia i przykrości nie było... - Swatka byłaby też dobra, żeby znaleźć człowieka odpowiedniego do mokrej roboty - bronił swojego Drwęcki. - Tym bardziej musimy ją znaleźć! - podkreślił Weyer. - Swatka jest kluczem do tej sprawy. - Ale gdyby Pfeffer miała polegać na samej swatce albo zwariować na punkcie kabały dopiero po dokonaniu zemsty, to nie

interesowałaby się literaturą kabalistyczną od samego początku. - A to ci kaba... - wesołek urwał, kiedy Drwęcki spojrzał mu w oczy. Niewątpliwie dotarło do niego, że nie wolno drażnić wariata. - Dobrze, panie kolego, praktycznie przekonał nas pan, że w Łodzi grasuje dybuk łamignat i dusiciel - nadkomisarz Weyer delektował się zemśtą powoli, smakując każde słowo. - Czy pańskim zdaniem powinniśmy teraz zalecić odprawienie modłów we wszystkich łódzkich świątyniach, czy wystarczy w samych synagogach? - Ja też nie jestem zachwycony wnioskami, do których prowadzą moje logiczne rozumowania. - Ależ oczywiście, rozumiem pana, panie kolego - Weyer przeżywał teraz chyba najpiękniejszą chwilę w swojej karierze i co więcej, spodziewał się kilku jeszcze piękniejszych już wkrótce. - Niemniej, jeżeli mam na czymś w tej sprawie polegać, to będę polegać na logice. Choćby wbrew rozsądkowi! Gospodarz już nic nie powiedział, tylko wymownym gestem rozłożył ręce. Jednak najbardziej dobił Drwęckiego Froim, który teraz popatrzył na niego ze szczerym żalem i współczuciem. „Taki dobry pan nadkomisarz”, mówiło spojrzenie posterunkowego. „I on akurat teraz potrzebował sobie zwariować!”. - My zajmiemy się swatką, a panu koledze daję wolną rękę oznajmił gospodarz, wstając zza stołu. - Proszę aresztować sprawcę, zanim ucieknie w zaświaty! Drwęcki wstał, skłonił się sztywno i opuścił gabinet łódzkiego kolegi, zanim eksplodował w nim śmiech. Na dobrą sprawę mógł już wracać do Warszawy, bo w zaistniałej sytuacji nie miał w Łodzi czego szukać. Kiedy Jerzy wychodził na ulicę, miał tylko jedno marzenie: dać komuś w mordę! Kandydat był jak znalazł, bo tuż obok jego służbowego forda, blokując wyjazd, zaparkowała niebiesko- -granatowa hispanosuiza, niemal identyczna jak ta, którą Maciewicz rozpruł na Krochmalnej, no, może jaśniejsza o jeden ton lakieru. Przodownik stal obok otwartych drzwi przy siedzeniu kierowcy i wyraźnie widać było, co ma na myśli. W chwili, gdy Drwęcki pojawił się na schodach gmachu komendy policji, z

limuzyny wysiadł szofer w liberii i ruszył na spotkanie nadkomisarza. Maciewicz bez wahania wyjął automat i demonstracyjnie przeładował. - Pan mecenas Biłyk zaprasza pana nadkomisarza na przejażdżkę oznajmił szofer z pełnym szacunku ukłonem i zaraz przezornie stanął tak, żeby Maciewicz dobrze widział jego ręce. Na tylnym siedzeniu hispano-suizy siedziała znajoma postać w maleńkich okularkach. Kiedy Jerzy podszedł bliżej, otworzyło się okno. - Szanowny panie nadkomisarzu, proszę powiadomić swojego podwładnego, że broń absolutnie nie będzie konieczna. Zapraszam pana do tutejszej Ziemiańskiej, to niedaleko, na Moniuszki przy Piotrkowskiej. Może pan jechać za mną albo dotrzymać mi towarzystwa. Będę się czuł niezmiernie zaszczycony. Jerzy skinął twierdząco głową i wydał dyspozycje Maciewi- czowi. Szofer mecenasa otworzy! drzwi przed nadkomisarzem. Chwilę później oba samochody ruszyły. - Nie chciałbym mówić przy stole o rzeczach niestosownych - zaczął adwokat - wobec tego powiem już teraz, że interesujący pana człowiek, ten, który zaopiekował się butami ostatniej ofiary... - Ciekawy awans, z hieny cmentarnej na pucybuta... - wtrącił Drwęcki. Nie zapytał, skąd Biłyk wie, jak było z butami Szwei, bo na dziś miał już serdecznie dość protekcjonalnego tonu i pełnych wyższości spojrzeń. - W naszym mieście przed ludźmi przedsiębiorczymi wszystkie drogi kariery stoją otworem - odparł mecenas z niezmąconym spokojem. - Otóż, ów drobny przedsiębiorca, tak go nazwijmy, istotnie widział moment zabójstwa. Znajdował się wtedy w legowisku ze szmat i gazet, które umościł sobie w najciemniejszym narożu feralnego zaułka. Widział stamtąd dwie sylwetki, małą i dużą osobę, ale nie jest w stanie określić ich płci. W pierwszej chwili, wnosząc po dobiegających odgłosach, myślał, że topią w szambie psa. Jednak zaniepokoiła go wielkość domniemanego zwierzęcia. Myślę, że pana nadkomisarza zainteresuje fakt, że Alfreda Szweję większa z postaci przyniosła na miejsce egzekucji po prostu pod pachą, zawiniętego w

dywan lub pled. - Zna pan tak silnego człowieka? - Aż za wielu. Wracając zaś do rzeczy, nasz drobny przedsiębiorca doczekał świtu i wtedy zweryfikował swe przypuszczenia odnośnie tożsamości ofiary. Okazało się, że to nie pies, a człowiek, i to w tak porządnych butach, że opłaca się zainwestować wszystkie posiadane oszczędności, to jest sumę czterdziestu pięciu groszy, w puszkę pasty, aby doprowadzić do ich renowacji. Dlatego uważam, że określenie „przedsiębiorca” jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Dodam jeszcze, że po udzieleniu wyjaśnień pozwolono rzeczonemu przedsiębiorcy zachować odrestaurowane obuwie oraz wręczono mu jeszcze dziesięć złotych premii, zatem wobec włożonego w przedsięwzięcie kapitału stopa zysku okazała się godna miasta Łodzi w czasach jego rozkwitu. - Podziwiam subtelność pańskiego dowcipu, panie mecenasie. - To nie żart, szanowny panie nadkomisarzu, lecz istota kapitalizmu. Liczy się sukces finansowy. Na drugim miejscu jest nasza łódzka tradycja promocji przedsiębiorczości, z której jesteśmy ogromnie dumni. - Jakże to było u Reymonta? Mała rybka zjada dużą zdechłą rybkę... - przeinaczył z rozmysłem Drwęcki. - Jest ruch, jest interes... - I to właśnie jest dobre! - podsumował z emfazą mecenas Biłyk. - A oto dojechaliśmy! Stolik w cukierni Roszkowskiego był już zarezerwowany. Oddali płaszcze i kapelusze, a mecenas ponadto jeszcze swą mahoniową laseczkę ze srebrną główką, po czym usiedli. Biłyk zamówił sernik i kawę, Drwęcki tylko kawę. - Polecam tutejsze napołeonki, zwłaszcza panu nadkomisarzowi... puścił oko adwokat. - Nie, dziękuję, dziś mam dzień stanowczo bez cukru. - Jak pan uważa, szanowny panie nadkomisarzu - mecenas spoważniał i przeszedł do rzeczy. - Życzył pan sobie Szweję i Szweja jest. Umawialiśmy się na termin, a nie na sposób i stan dostawy, więc zastrzeżeń z pańskiej strony być nie powinno. Co pan proponuje w

zamian? - Rzeczywiście, wywiązał się pan - przyznał Jerzy. - Mogę teraz potwierdzić, że projekt bezpowrotnej wycieczki do Kampinosu był tylko żartem, ale tego pan mecenas domyślał się przecież od początku. - Oczywiście - odparł adwokat, ćwiartując łyżeczką porcję sernika. Dlatego istotne jest dla mnie, co pan powie po powrocie do Warszawy. Sam pan wie najlepiej - komu. - Byłbym gotów zasugerować, że łódzkie sprawy znajdują się w stanie równowagi, której nie powinna zaburzać ingerencja stolicy. Przynajmniej na razie. - Byłby pan? - popatrzył badawczo Biłyk. - A jaką szanowny pan nadkomisarz widzi tu przeszkodę? - Przeszkoda nosi czarne mysie warkoczyki... - Tak, słyszałem, to wielki wstrząs dla rodziny posterunkowego Breslauera. Ja i mój klient współczujemy mu ogromnie, takie... - Powiem krótko, panie mecenasie - przerwał mu Drwęcki. - Póki to dziecko nie wróci do domu, nici z naszych układów! - Nie musi szanowny pan nadkomisarz stawiać sprawy aż tak ostro. W tej kwestii ja, pan i mój klient jesteśmy całkowicie jednomyślni. Obawiam się jednak, że pan nadkomisarz Weyer niekoniecznie... - Wie pan już? - spytał retorycznie Drwęcki. - Nie przypadkiem, szanowny panie nadkomisarzu, jestem najlepiej opłacanym adwokatem w tym mieście. I zapewniam, że to są metody, do których nie posunąłby się nawet gangster, którym mój klient oczywiście nie jest. - Szczerze wątpię, czy gangster by się do czegoś nie posunął, ale rozumiem, że nawet gangster musi się liczyć z opinią ulicy. Zwłaszcza kiedy ta ulica mogłaby go posądzić o krzywdę wyrządzoną dziecku. Następstwa byłyby fatalne, utrata lojalności, wpływów, konkurencja podnosząca głowę... Tak, tu rzeczywiście rysuje się możliwość współdziałania, ale zważywszy na dotychczasowe zaszłości, czyli podbite oko...

- Myśli pan teraz tak jak nadkomisarz Weyer, ale jest pan w błędzie - odparł adwokat. - Ja i pan Bornstein doskonale rozumiemy, że Weyer rozmyślnie nakłaniał pana do bezceremonialnego traktowania mojego klienta i wiele panu w tym względzie ułatwił. Bardzo zależało mu, aby pan i mój klient nigdy nie stali się przyjaciółmi. - W tym celu nie musiał nic robić - Drwęcki upił kawy. - Może rzeczywiście użyłem zbyt górnolotnego słowa. Powiem więc: sojusznikami. Mój szanowny klient, jak pan wie, słynie ze swej wielkiej skłonności do pomocy bliźnim, zatem nadkomisarz Weyer dołożył starań w jego mniemaniu gwarantujących, że Maksymilian Bornstein nigdy i w niczym nie zechce pomóc panu. -A zechce? Szczerze? Mimo naszego, hm... nieporozumienia? - Mój klient trenował w młodości boks, więc podbite oko nie jest dla niego niczym nadzwyczajnym. Pan Bornstein rozumie też, że miał pan powód, by się na niego zdenerwować, a pańską wiarę w rozległość jego wpływów traktuje wręcz jako komplement. Ponadto mój klient wysoko ceni ludzi z charakterem, stanowczych oraz świadomych posiadanej władzy. - Dobrze już, co pan oferuje? - Całe łódzkie podziemie będzie szukać Bajle Breslauer i gdy dziewczynka zostanie odnaleziona, pan pierwszy się o tym dowie. Proszę tylko o jakieś dodatkowe wskazówki. - Zgoda. Bajle powinna być w towarzystwie niejakiej Chlawne Zusman. Prawdopodobnie to ona była tą mniejszą sylwetką w mroku z opowieści pańskiego drobnego przedsiębiorcy. - Zusman... Panna Zusman... Chyba mówi mi coś to nazwisko. - Córka sprzedana za karciane długi. Cztery lata temu. - Ach tak! Już pamiętam te płotki! To naprawdę wiele wyjaśnia! Choć w równej mierze wiele komplikuje... Cóż, naprawdę dziwne, że wtedy nie miała tak skutecznego pomocnika jak teraz... - zamyślił się adwokat. - Za odnalezienie Bajle odwdzięczę się tak, jak mówiłem wcześniej. Czy to panu wystarczy, panie mecenasie?

- W zupełności, panie nadkomisarzu. Jeżeli z Warszawy nie przyjdą specjalne instrukcje dla sądu w sprawie mojego klienta, bez trudu uzyskam jego uniewinnienie. - Działanie w obronie własnej? - Drwęcki zmrużył oko. - Oczywiście, że tak! Przecież chyba nikt rozsądny nie podejrzewa, że tak inteligentny człowiek jak pan Maksymilian Bornstein mógłby z zimną krwią zamordować kogoś w biały dzień pośrodku miasta... To musiała być usprawiedliwiona obrona własnego życia. Nic innego! - Proszę zachować swoje mowy dla sądu - odparł z niesmakiem Drwęcki. - A zatem, jeśli mogę coś jeszcze dla pana zrobić... - mecenas Biłyk położył na stole swoją wizytówkę. - Jak znam się na ludziach, szanowny pan nadkomisarz ma jeszcze jakiś kłopot, nieprawdaż? - Dziś wieczorem przyjeżdża moja teściowa. - Ogromnie przepraszam! Wprawdzie nazywają mnie tu czasem adwokatem diabła, ale takiej sprawy się nie podejmuję. Dziękuję, moje uszanowanie! Rachunek jest już uregulowany. - Obrońca gangstera wstał i skłoniwszy się, ruszył do szatni.

16. Czarny Lud Babcia Irena wkroczyła do salonu Frau Pasztelan ze stanowczością amerykańskiego rewolwerowca przybyłego na strzelaninę w barze. Charakterystycznym spojrzeniem omiotła całe otoczenie, szukając przeciwnika, i jej wzrok zatrzymał się na portrecie Adolfa Hitlera. - Ten Żyd to ktoś z rodziny? - zwróciła się do gospodyni, która w szoku zapomniała oddychać. Staruszka niewątpliwie celowo prowokowała awanturę, aby w jej rezultacie zabrać Jerzego spod tego wątpliwego moralnie dachu i przywrócić zięcia na łono prawowitej małżonki, ałe teraz, zauważywszy wielkość spowodowanej konsternacji, zmieniła ton na pojednawczy. - A po co to, moja pani, tak się zaraz denerwować? Mieć w rodzinie Żyda żaden wstyd, ważne, żeby był chrzczony. Ten pan jest ochrzczony? Trupio blada Frau Pasztelan była w stanie tylko twierdząco pokiwać głową. - Ma pani palpitacje? - spytała ze współczuciem babcia Irena. Może to duszności od gorsetu? Proszę... - zaczęła grzebać w torebce mam tu sole trzeźwiące! - Nie potrzeba - gospodyni zdołała wreszcie dobyć głosu. - Prezes Hitler nie jest Żydem! - oznajmiła tonem na pograniczu załamania nerwowego. - A jak to nie?! Przecież od razu widać - staruszka podeszła bliżej do portretu. - No, może nie wprost z żydowskich rodziców, ale taki bardziej wymieszany... - To jest typ dynarski rasy nordyckiej! - wybuchła Frau Pasztelan. Pan prezes Hitler nie ma w żyłach ani kropli żydowskiej krwi i jest wybitnym antysemitą!

- Znałam jednego antysemitę - wzruszyła ramionami babcia Irena. Gdy byłam mała. To był łobuziak z naszego podwórka, który wrzucał Żydom do bożnicy zdechle szczury przez okno, ale co w tym wybitnego? A to? O! To, co ten pan ma na ramieniu... - pokazała swastykę - czy to nie jest przypadkiem hinduski znak ognia? staruszka ujawniła obycie w okultystycznym towarzystwie. - Znaczy się strażak, tak? Bardzo porządny fach, moja pani, bardzo porządny! Tylko u strażaka wąs powinien być bardziej sumiasty. Takie kikutki pod nosem mało dodają powagi, wygląda to, za przeproszeniem, jakby coś z męskością było nie tak... I jeszcze proszę temu panu powiedzieć przy okazji, żeby się częściej uśmiechał, bo po minie sądząc, bliżej mu do podpalania niż gaszenia. Frau Pasztelan nie zdążyła udzielić odpowiedzi na tak postawione zagadnienie, gdyż w tym momencie do jej czystego rasowo salonu wszedł Tuwim, którego aparycja nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do jego pochodzenia. Już nabierała tchu, aby nie bacząc na względy grzeczności, dać wyraz narodowosocjalistycznym pryncypiom, gdy obok poety stanął wujaszek Hiacyntus. Znieważenie munduru styczniowego weterana oznaczało w tym kraju natychmiastową śmierć z ręki pierwszego uzbrojonego obywatela, będącego świadkiem zajścia, w tym przypadku Jerzego, i nie była to już zboczona igraszka, lecz honorowy obowiązek, niepodlegający ściganiu prawem. Słowem, Frau Pasztelan zatkało po raz drugi. - Czy możemy prosić o herbatę? - zapytała babcia Irena. - Pora na podwieczorek. - Tak, oczywiście, proszę pani - gospodyni udała się do kuchni z miną kobiety zgwałconej. - Siadaj, Jacusiu - babcia Irena troskliwie odsunęła krzesło dla męża. Wujaszek Hiacyntus mocno posunął się w ostatnich miesiącach, od kiedy uznał, że widział w życiu już wszystko, co piękne, i że pora umierać. Dawny wigor powracał mu coraz rzadziej i patrząc na niego teraz, trudno było wyobrazić sobie, że staruszek jeszcze rok temu potrafił i lubił biegać po schodach. Przed chwilą Tuwim musiał mu

pomóc wdrapać się na drugie piętro do tego mieszkania. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, do salonu weszły Frau Pasztelan i Gertruda niosąca tacę z imbrykiem i zastawą. Drwęcki upewnił się, że filiżanki są cztery, i skrycie odetchnął z ulgą, że obejdzie się bez skandalu. Gospodyni nie zamierzała jednak sama usługiwać Żydowi, ograniczyła się do nadzoru nad pokojówką. Babcia Irena bez ceregieli wyjęła kogutka z dzióbka i odłożyła go na spodek. - Jakie to niehigieniczne - skomentowała od niechcenia. Frau Pasztelan zbladła i przełknęła ślinę. Coś w niej wyraźnie pękło, a w oczach zabłysła hardość. Jerzy miał wrażenie, jakby właśnie poprzysięgła dozgonną zemstę wszystkim Polakom i Żydom. - Czy to już wszystko, proszę państwa? - zapytała wyniośle. - Tak, dziękujemy pani bardzo - zabrał głos Drwęcki, by uprzedzić kolejny komentarz staruszki, który mógł okazać się iskrą na prochy. - Gertrudo! Zostawmy państwa samych! Herbaty nalała im babcia Irena, za każdym razem zręcznie strząsając ostatnią kroplę naparu do filiżanki. - Cóż zatem nam powiesz, Jerzyku? - zaczął rozmowę wujaszek Hiacyntus. - Mów wszystko śmiało, postaramy się pomóc. Widać było, że Tuwim po prostu zamienia się w słuch. Babcia Irena tymczasem nakładała dereniową konfiturę na biszkopty i zdawała się całkowicie skupiona na tej czynności. Drwęcki po krótkim namyśle zrezygnował z udzielenia wymijającej odpowiedzi. Zważywszy na wszystkie okoliczności, a zwłaszcza wiedzę poety dotyczącą łódzkich obyczajów, wypadało dać sobie spokój z tajemnicą śledztwa. - Zatem tak... - Powiedział im mniej więcej to samo, co dziś na naradzie u nadkomisarza Weyera, dodając niezbędne wyjaśnienia. Mój zabójca jednocześnie jest i nie jest istotą z krwi i kości zakończył. - Równie dobrze może być śmiertelnikiem, dybukiem czy dżinem z Bagdadu, w żaden sposób nie mogę tego rozstrzygnąć. - Rzeczywiście, nielicha kabała! - uśmiechnął się weteran. - I zupełnie nikt go nie widział? - upewnił się Tuwim.

- Dwie osoby. Jakiś żebrak i sześcioletnia dziewczynka. Ten pierwszy z daleka i w nocy. Dziecko zaś było świadkiem dokonanego przez niego zabójstwa w biały dzień i z bliska, ale mocno się tym przeraziło i niewiele zdołało zeznać. - Ja się nie dziwię! - obruszyła się babcia Irena. - Skoro jeszcze Jerzy zestrachaną dziecinę pod pistoletem przesłuchiwał, to cóż Jerzemu bidulka mogła powiedzieć?! - Babciu, ależ skąd! Poprosiłem sąsiadkę, bo rodziców akurat nie było, żeby ją najpierw uspokoiła. - Co sąsiadka, to nie rodzona matka! - ofuknęła go staruszka. Trzeba było zaczekać, żeby mateczka dziecinę utuliła, żeby się dziecko spokojnie wyspało i dopiero z rana pytać, a nie tak od razu na chybcika... Mężczyźni! - Uważa babcia, że policja powinna jeszcze raz porozmawiać z tym dzieckiem? - Jeszcze by tego brakowało! - babcia Irena zgniewała się na dobre. W kajdany dziecko zakujcie, za kratą zamknijcie, a potem niech je sędzia śledczy przesłuchuje! Jerzy niby już rodzic, a serca nie ma! - Ależ, Iren - zmitygował żonę weteran. - Jerzy ma złote serce! - Może i ma - staruszka popatrzyła na zięcia nieco łaskawiej. - Ale podejścia do dzieci żadnego! - Nauczy się, Iren, przecież dopiero co został ojcem. - Zamiast się do tej nauki przykładać, w obcych miastach wagaruje... - babcia Irena uśmiechnęła się z przekąsem. - Ja się już wszystkim zajmę! - oświadczyła. - Przepraszam, ale co babcia dokładnie zamierza? - spytał Jerzy bliski paniki na myśl o staruszce wkraczającej do gabinetu nadkomisarza Weyera, by zaprowadzić tam własne porządki... Śledztwo dotyczące zabójstwa to naprawdę poważna sprawa! oznajmił oficjalnym tonem. - Skoro taka poważna... - zamyśliła się babcia Irena - to niech jedzie z nami ten mundurowy, który prowadził automobil, kiedy tu jechaliśmy. Ale tylko on sam - podkreśliła.

- Z nami, to znaczy z kim? - spytał ostrożnie Drwęcki. - Ja, Jacuś i pan Julian - staruszka bez wahania skompletowała swoją ekipę śledczą. - A ja? - do Jerzego dotarło, że właśnie został pozbawiony służbowego samochodu razem z kierowcą i odsunięty od kluczowych czynności w sprawie. - Jerzy powinien częściej dzwonić do żony. Akurat będzie miał okazję odrobić zaległości. Do niedzieli niedaleko... - myślała głośno wtedy powinniśmy zastać matkę i ojca. - Nie trzeba czekać do niedzieli - Drwęcki przypomniał sobie odnośny fragment raportu. - Oni pracują tylko co drugi dzień w tygodniu, więc... - przeliczył w pamięci daty - jutro powinni być w domu. - Jak to, to można pracować co drugi dzień? - zdziwiła się staruszka. - Z braku pracy, babciu. Oni tu mają kryzys. Fabryki nie mają tylu zamówień, żeby pracować na okrągło przez sześć dni. - Nie znam się na fabrykach - babcia Irena przeszła nad kapitalizmem do porządku dziennego. - Ale jak wszyscy będą w domu, to dobrze. Wobec tego pojedziemy tam jutro rano, tylko nie za wcześnie... - Powinienem jechać z wami. - Nie, bo mi Jerzy wszystko zepsuje! - ucięła dyskusję staruszka i zamyśliła się na chwilę. - Jerzy przyjdzie potem do jakiejś kawiarni postanowiła. - Panie Julianie, co pan poleca? - Może Esplanadę przy Piotrkowskiej 100 - zaproponował poeta. Tam jest tak samo jak w tym domu, to znaczy też mają secesyjny wystrój jak tu. - Dobrze, niech sobie będą te poplątane fitifłuszki - omiotła wzrokiem sufit. - A Jerzy niech przyjdzie tam na jedenastą. - Babcia zabiera mi samochód... - przypomniał. - Przespaceruje się Jerzy. Przecież na wojnie służył za piechura i już zapomniał, jak się maszeruje? A pan Julian nocuje dziś u starych przyjaciół, tak?

- Tak, proszę pani, ale stawię się niezawodnie z samego rana zapewnił służbiście poeta. - Tylko proszę z tymi przyjaciółmi tak nie za bardzo, pan Julian wie co. Żeby mi potem od pana Juliana przy dziecku wczorajszą poezją nie woniało... - Ależ oczywiście, proszę pani! - Dobrze, teraz pora pomyśleć, gdzie my będziemy spać. - Babci i wujaszkowi wynająłem już pokój tutaj - poinformował Jerzy. Staruszka nie była zachwycona. - Ta gospodyni Jerzego to wygląda, jakby chciała nas w nocy udusić poduszką, no ale niech będzie. Może ona chociaż gotować umie? Co na kolację?

Maciewicz przed śniadaniem obrócił wozem na Bałuty i przywiózł stamtąd Froima, tak że przed godziną dziesiątą, wyznaczoną przez babcię Irenę na początek akcji, wszyscy zainteresowani byli już na alei Kościuszki. Posterunkowy Breslauer był mocno zdziwiony, gdy zobaczył nowego dowódcę grupy śledczej, jak również i samą tę grupę, ale zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy się okazało, że on i Drwęcki nie jadą. - Aj, proszę pana nadkomisarza, a co to się porobiło? - zapytał, gdy zostali sami na chodniku przed kamienicą. „Zostałem odsunięty od sprawy”, chciał powiedzieć Jerzy, ale dał spokój, bo Froim stanowczo nie był w nastroju do żartów. - My pójdziemy na piechotę do Piotrkowskiej - wyjaśnił. - A starsza pani w tym czasie porozmawia z tym dzieckiem z Targowej. - Aj, to rzeczywiście dobra myśl! - pochwalił posterunkowy. - Dzieci czasem dużo widzą, ale w komisariacie całkiem zapominają języka w gębie. Czasem to i szkoda, że nie ma kobiet policjantów. - Będą niedługo - zapewnił Drwęcki. - Kiedy uchwalą nowy kodeks karny. Jest tam taki projekt i najpewniej przejdzie. - Myśli pan nadkomisarz, że moja Bajle mogłaby się na policjantkę

nadać? Kiedy wreszcie Najwyższy pozwoli jej cało wrócić... - dodał głosem łamiącym się coraz bardziej z każdym słowem. - Stryjek Herszel mówi, że to Lilith porwała Bajle. Aj, a co będzie, jak on prawdę mówi?! - Lilith nie Lilith, wyrwiemy Bajle choćby samemu lewiata- nowi z gardła! - rzekł stanowczo nadkomisarz. - Chodźmy, Froim! Nie ma co się zamartwiać na zapas. - Jenta ma złe przeczucia... - A czy wasza ślubna, Froim, miała kiedyś inne przeczucia? - Ani razu... - posterunkowy rozpogodził się wreszcie. - Gdyby ona miała dobre, ajaj, to ja bym się dopiero wystraszył! Nie ma co! Ale to w końcu, jak pan nadkomisarz myśli, mogłaby być z mojej Bajle taka żydowska policjantka? - Polskie prawo niebawem nie będzie robić przeszkód. Pytanie, co z waszym prawem, Froim? Ile żydowskich dziewcząt robi matury? Bo bez matury tu się nie obejdzie. - Tylko te z bogatych domów robią, a i to też nie tam, gdzie ród ortodoksyjny - zamyślił się posterunkowy. - Ale co począć, kiedy Tora nie dozwala... - Froim, wy mi nie mówcie, że zakazu obejść nie potraficie. Jeszcze o takim zakazie nie słyszałem, żeby Żydzi na niego sposobu nie znaleźli. Mało to w Starym Testamencie bohaterek, na które by się można powołać? Potem jakaś talmudyczna kombinacja i gotowe! - Aj, ale jak niewiasty będą robić za mężów, to kto dzieci rodzić będzie i je potem doglądać? - Przecież wszystkie koniecznie nie muszą zaraz być policjantkami ani mieć dzieci. A jeśli Bóg dał którejś inny talent niż do dzieci? To ma się zmarnować? - Z tymi talentami, proszę pana nadkomisarza, to chyba nie ten Testament. My mamy z Najwyższym swoją umowę na piśmie. - Tak szczerze, Froim, nie bylibyście dumni, gdyby wasza Bajle została wielką uczoną? - Ja tam wolę nie być dumny, bo jak się Żyd cieszy, to mu się zaraz

coś na łeb wali. A jak już ma być w rodzinie uczony, to lepiej syn. Wy macie swoją panią Skłodowską, my reb Einsteina i tak jest fajn. A moja stryjeczna babka z miasta Breslau to rzeczywiście była z tych Einsteinów. - Może więc Bajle ma po niej swoje zdolności? - zagadnął podchwytliwie Drwęcki. - Aj, pan nadkomisarz zaczyna mówić jak rabin! - Tak mądrze? - Taki zamęt prostemu Zydu w głowie robi, że jemu potem każda odpowiedź wydaje się mądra. - Trzeba by użyć, Froim, własnego rozumu. - Może i ja bym mógł jego użyć, proszę pana nadkomisarza, tego rozumu, ale mnie Jenta nie pozwoli, tylko zaraz do rabina wyśle. A jak rabin nie poradzi, to trzeba koniecznie do samego cadyka z Aleksandrowa. - A jeśli i cadyk nie da rady? - Aj, to już nic innego, tylko na mesjasza poczekać. Kiedy dotarli na Piotrkowską, trafili akurat na odcinek, gdzie wymieniano podkłady tramwajowe. To znaczy usunięto stare, ale nie położono nowych. Rozryte torowisko plus wypełnione błotem rynsztoki po obu stronach ulicy tworzyły pejzaż z czasów wojny światowej. Brakowało tylko zasieków z drutu kolczastego, a byłoby całkiem jak pod Verdun. - Jakby co, niemieckie czołgi nie przejdą - skomentował kwaśno Drwęcki. - Tylko że my musimy... - rozejrzał się, szukając jakiejś ścieżki na drugą stronę. - Dostawcy podkładów porobili jakieś szachrajstwa i teraz skaczą sobie do oczu, zamiast robić, co trzeba - wyjaśnił Froim. - Dlatego to wszystko już tyle trwa i końca temu nie widać. - Ależ to wasza najbardziej pryncypialna ulica! - zirytował się Jerzy. - Magistrat i rada miejska nie mogą nic poradzić? - Aj, pewnie, że radzą! Radzą, proszę pana nadkomisarza, aż furczy. Wie pan nadkomisarz, co to jest, takie zwierzę, co ma cztery nogi i

lata? Krzesło w radzie miasta Łodzi! Pan idzie za mną, ja chyba wiem którędy... Po kwadransie dobrnęli do zaparkowanego przed Esplana- dą forda. Obok, w tę i z powrotem przechadzał się Maciewicz z niedbale zawieszonym na ramieniu thompsonem, który budzi! pełną respektu fascynację grupki przyczajonych opodal uliczników. - Wszystko w porządku, panie nadkomisarzu - zameldował przodownik, gdy podeszli bliżej. - Starsza pani wzięła lożę na piętrze, szwajcar pokaże gdzie - policjant dał znak stojącemu przed wejściem portierowi, który skłonił się nisko. -Tędy, panowie, zapraszam! Życzą sobie panowie skorzystać z usług naszego pucybuta? - Syzyfowa robota..- machnął ręką Drwęcki, Zza wskazanych drrzwi dobiegał dziecięcy śmiech. Wewnątrz stał jeden stolik, przy którym siedzieli babcia Irena, Tuwim oraz dwie rozbawione, płowowłose dziewczynki. Jedną z nich była znana już Jerzemu mała Marcysia, ale jakże teraz odmieniona. Druga była znacznie starsza, mniej więcej rówieśniczka Bajle, a sądząc z podobieństwa rysów, musiała być siostrą sześciolatki. Obie miały na sobie szyte domowym sposobem sukienczyny z najtańszego niebieskiego perkalu w różowe kwiatki, skrojone niewiele lepiej od toreb na zakupy. Na tle ścian pokrytych złoconymi płaskorzeźbami, wielobarwnych witraży w oknach i wśród wykwintnych sprzętów dziewczynki wyglądały żałośnie, jak wróble w klatce papugi, ale serdeczność babci Ireny sprawiała, że zupełnie tego nie zauważały. Beztrosko piły czekoladę z kunsztownie emaliowanych filiżanek i zaglądały przez ramię poecie, który właśnie wpisywał im coś do rozłożystego sztambucha. Starsza na bieżąco, półgłosem czytała dedykacje młodszej i obie co chwila parskały śmiechem. - Panienki! - zawołała babcia Irena na widok przybyłych. - Koniec zabawy! Czas porozmawiać z panem nadkomisarzem.

Natychmiast zapanowała powaga. Przejęte dziewczynki wstały. Tuwim odłożył pióro i zamknął sztambuch. - To jest Władzia Ostryszakówna i jej młodsza siostra Marcysia staruszka przedstawiła dziewczynki, które dygnęły kolejno, gdy wymieniała ich imiona. - A to jest mój zięć Jerzy - wymieniony skinął głową - któremu właśnie urodził się taki mały, śliczny dzidziuś... I nic się nie bój, malutka - babcia Irena zwróciła się do Marcysi - bo jak ten pan tylko spróbuje na ciebie krzyczeć, ja zaraz skrzyczę jego! - Ten pan nie krzyczy - Marcysia wzięła nadkomisarza w obronę. - No, ja myślę! - Przepraszam, a gdzie się podział wujaszek? - zapytał Drwęcki. - Oddałam go w zastaw - wyjaśniła rzeczowo staruszka. - Przecież jakże by to było? Przyjeżdża nagle jakaś obca kobieta i uwozi automobilem dzieci w nieznane?! Jacuś tam teraz całej kamienicy opowiada, co słychać u pana Marszałka, bo się akurat niedawno widzieli z jakiejś okazji... święto pułkowe było czy rocznica legionowa? Mniejsza z tym! Niech no Jerzy najpierw spojrzy na to... przesunęła sztambuch w stronę nadkomisarza. - Proszę sobie wyobrazić, że to jest jedyna zabawka, jaką te dzieci mają w domu! - To jest Kolekcja, proszę pana - oznajmiła z dumą Władka, Zszarzała od kurzu księga nie miała nic wspólnego z pamiętnikiem, jak się Drwęckiemu w pierwszej chwili wydawało. Był to album, w którym zamiast fotografii powklejano kwadratowe i prostokątne wycinki tkanin, niekiedy już mocno spłowiałych. Pierwotnie był to chyba należący do tekstylnego komiwojażera zbiór próbek towarów, który po zdezaktualizowaniu wzorów trafił w ręce dzieci, a te uzupełniały go dalej we własnym zakresie o kolorowe skrawki wyproszone od rodziców. Tuwim nie umieścił tu zwykłych dedykacji, ale podpisał niektóre fragmenty tkanin, komentując dowcipnie wydrukowane na nich kształty. I tak pod próbką zielonego kre- tonu w wielkie czerwone kropy znalazł się podpis: Buraki, czyli kartofle w ataku apopleksji. Z kolei pod jakimiś bliżej nieokreślonymi, fioletowymi arabeskami stało: Pchły - owady, które

zeszły na psy, a pod pomarańczowo-brązowymi plamkami: Rodzynki - stroskane winogrona, nieco dalej przy czymś w rodzaju ławicy małych, żółtych rybek: Sardynki w puszce, czyli bratnia mogiła, a sąsiednie, czerwone zygzaki zamieniły się w Komary, dzięki którym dużo bardziej lubimy muchy, była też Wyprostowana tęcza... - Proszę pana, ja jak dorosnę, też będę tkać takie materiały jak nasza mama - powiedziała z zapałem Władka. - Wiem już, jak chodzą płocha i nicielnica i jak się rajguje osnowę! - Dobrze, dziecko - przerwała jej łagodnie babcia Irena. - Pora na Marcysię. Pozwól no, kochanie... - chusteczką wytarła małej czekoladę z buzi. - A wiesz, Marcyś, że ty teraz będziesz zeznawać jak prawdziwy świadek na amerykańskim filmie? - zachęciła ją starsza siostra. Przejęta mała kiwnęła twierdząco główką. - A panienka już widziała to w kinie? - zagadnął Jerzy, siadając naprzeciw. - Jeszcze nigdy nie byłyśmy w kinie - odparła Władka. - Ale Sabina od Kwiatkowskich z trzeciego piętra w oficynie była tam z narzeczonym i to ona nam potem opowiadała. - U nich, Jerzyku, bieda aż piszczy - dodała półgłosem staruszka. Te dzieci nie mają nawet lalki... - spojrzała znacząco na zięcia. - Dobrze, babciu, zrozumiałem - zapewnił Drwęcki i przeszedł do rzeczy: - Marcysiu, opowiedz mi wszystko, co widziałaś wtedy, kiedy była strzelanina. - To przeze mnie Marcysia została sama na podwórku - przyznała się Władka. - Bo mama zapomniała zabrać do fabryki śniadanie i ja poszłam jej zanieść. Myślałam, że nic się nie stanie... - Jesteś dobre dziecko, kochanie, ale teraz niech mówi twoja siostrzyczka - upomniała ją babcia Irena. - Ja się bawiłam kamykami i tym szkiełkiem, tylko na po dwórku, tak jak mi Władzia mówiła, kiedy tam na ulicy zaczęli strzelać zaczęła Marcysia. - Ja nie wiedziałam, że to z rewolwerów strzelają. Potem tak strasznie głośno hukło w bramie i wybiegł z niej ten pan, co

się zaraz przewrócił i go potem karetka zabrała. I potem jeszcze mówili, że on umarł... - A pamiętasz, Marcysiu, dlaczego ten pan się przewrócił? - Bo ten drugi pan go czymś uderzył, o tu... - pokazała na swoją pachwinę. - Takim jakby batem... - A jak wyglądał ten drugi pan? - spytał Drwęcki z napięciem w głosie. - Był czarny... - odpowiedziała dziewczynka jak za pierwszym razem i po namyśle uściśliła: - Miał czarne ubranie, takie co noszą ci... wyraźnie szukała właściwego określenia, ale nie dala rady. - On był taki jak ten pan... - pokazała paluszkiem Froima - tylko ubranie było inne. Nie policyjne... - Czy ten pan był starozakonny? - podsunęła słowo Władka. Dziewczynka kiwnęła głową. - Taki, co nosi różne duże rzeczy - dodała. - Tragarz? - zapytał Tuwim. - Czy to był żydowski tragarz? - Tak, proszę pana - odpowiedziała z powagą mała. - Któż zna miasto lepiej od zawodowego tragarza? - zagadnął retorycznie poeta. - Wszystkie klatki schodowe, skróty, wygodne przejścia... - Marcysiu, jesteś bardzo mądrą dziewczynką! - zawołał ucieszony Jerzy. - A widziałaś może jeszcze ten jego bat? - Nie bardzo, bo on nim szybko kręcił... - Dziękuję panience bardzo, to mi wystarczy! - A czy ja dostanę jeszcze czekoladki? - Marcysia spojrzała tęsknie na pustą filiżankę. - Lepiej nie, kochanie, bo nie jesteś zwyczajna i może cię zemdlić odpowiedziała babcia Irena. - Za to kupimy jeszcze ciastek na drogę i zjecie sobie wieczorem w domu. I będzie jeszcze jedna specjalna niespodzianka... - A jaka? - spytały chórem obie siostry. - Chodźmy już! Panienki przecież obiecały mamie, że pomogą jej przed obiadem. Musimy zrobić zakupy i nie spóźnić się do domu!

Proszę się pożegnać i szybciutko idziemy po paletka! - staruszka sprawnie zorganizowała wymarsz. - Babciu, ogromnie dziękuję za pomoc! Ile trzeba na tę lalkę? nadkomisarz dyskretnie wyjął portfel. - Jerzy mi da dziesięć złotych - odszepnęła. - Powinno starczyć na dwie... Dobili targu chyłkiem jak para szemranych kombinatorów. Potem staruszka z dziewczynkami wyszła, a mężczyźni rozsiedli się przy opuszczonym stoliku. - A zatem! - oznajmił Tuwim tonem starego śledczego wygi. - Dżina z Bagdadu możemy już wykluczyć, ale żydowski dybuk wciąż jest podejrzany... - Ma pan jeszcze coś do dodania, panie Julianie? - spytał cierpko Drwęcki. - Może pana zainteresuje, panie nadkomisarzu, taki fakt, że specjalnością bałuckich tragarzy jest umiejętność walki sznurem. Oni zawsze mają przy sobie kawał solidnego, konopnego sznura, to jest ich główne narzędzie pracy, a w razie potrzeby potrafią się nim chwacko bronić. Froim skwapliwie potwierdził słowa poety. - W dzieciństwie nieraz słyszałem opowieść - kontynuował Tuwim jak to w 1905 roku jeden bałucki tragarz w pojedynkę swoim sznurem rozgonił całą bandę ruskich chuliganów, którzy chcieli na Starym Rynku urządzić pogrom w ichnim stylu. - A jak na końcu takiego sznura znalazła się podkowa - dodał z dumą posterunkowy - to potem nawet kozacki patrol zmykał, aż się za nimi kurzyło! - Krawędzie podkowy można zeszlifować na ostro... - Drwęcki domyślił się reszty. - Szkoda, że mnie wtedy ranili i sam tego trupa zobaczyć nie mogłem - stwierdził Froim. - Szkoda też, że pan nadkomi sarz nam wcześniej nie powiedział, co i jak było, to może byśmy wcześniej wszystko odgadli. Ja sobie cały czas myślałem, że tego na Targowej to

pan nadkomisarz sam ustrzelił. - Nie wiedziałem zupełnie, co mam wam powiedzieć - Jerzy niechętnie przyznał się do błędu. Rozległo się pukanie do drzwi i zajrzał do nich kelner. - Panowie życzą sobie coś zamówić? - Są takie dni, kiedy nawet na służbie trzeba się napić - stwierdził posterunkowy. - Trzy podwójne koniaki! - zadysponował Drwęcki. Z dalszą dyskusją zaczekali, aż zamówienie zostanie zrealizowane, po czym wypili w milczeniu, bez toastu. Wspólne życzenie było wystarczająco jasne, a wszelkie słowa nie na miejscu. - Skoro obaj jesteście tacy oblatani w łódzkich tajemnicach - zaczął Jerzy, odstawiając kieliszek - to wyjaśnijcie mi teraz jeszcze, co ma tragarz do kabały? - Może chciał sobie powróżyć? - rzucił lekko Tuwim. - Aż tak, żeby kogoś zabić? Na zdrowy rozum, ten tragarz powinien stracić głowę dla spódniczki i oczu panny Zusman, ale on ją stracił najwyraźniej dla jej kabalistycznej literatury. I to bardzo, sądząc po tym, do czego się posunął... Pomyślcie no, Froim! Żyd, tragarz, zdrowy, silny chłop, któremu nie zależy na ładnej dziewczynie, słyszeliście o takim? Posterunkowy pacnął się dłonią w czoło z takim impetem, aż mu czapka spadła. - Fartowny Josek Moskiewskier! - wykrzyknął. - Ale to jest bardzo pobożny i uczciwy Żyd... - natychmiast z powątpiewaniem pokręcił głową. - Nie uwierzę, żeby on wdał się w takie coś! - A skąd w takim razie ta bandycka ksywka Fartowny? - Właśnie z uczciwości, proszę pana nadkomisarza. Bo jego raz kiedyś nasze miejscowe złodzieje namawiali, żeby on poszedł z nimi na włam, a on im na to z powagą, że prawo mojżeszowe mówi: „Nie kradnij!”. Tamci go wyśmieli i poszli bez Joska, ale mieli trefn, bo wpadli przy tej robocie wszyscy co do jednego. Stąd poszło, że Josek ma fart, i przezwali go, trochę przez złość, Fartownym Joskiem. Ale

nigdy już do złego nie namawiali, bo poszedł przesąd, że namawianie Joska na złodziejską robotę przynosi pecha. - A czy on silny jest? - spytał poeta. - Jak Samson i Goliat razem! Widziałem raz, jak Josek wielgachną szafę gdańską przez całe Bałuty niósł i się nawet nie zasapał. Sam wtedy za nim szedłem, bo na każdym skrzyżowaniu zaraz robił się zator i zbiegowisko, musiałem zaprowadzać porządek. A z ulicy on z tą szafą prosto aż na czwarte piętro. Nawet po wszystkim nie odpoczął, tylko zapłatę wziął i zaraz poszedł za następnym zleceniem. - Pije może? - Tylko tyle, ile przy wieczerzy sederowej prawowiernemu żydu wypada. - Ma jakąś rodzinę? - kontynuował wywiad Jerzy. - Żadnej, panie nadkomisarzu. On sierota z sierocińca, od maleńkości. Jeden Najwyższy wie, skąd się tam nieborak wziął. - A jak z tą jego niechęcią do kobiet? - dociekał Tuwim. - Jakże to młody, porządny, pracowity Żyd mógł się nie ożenić? Nie uchodzi, a i niejedna rodzina chciałaby takiego solidnego zięcia. - I był o to giewałt, jak pamiętam - odparł Froim. - Jeszcze za urzędowania mojego stryja rodzice jakichś panien przyszli do niego, jak to zwyczajnie do rabina, ze skargą, że Josek swatów od nich nie przyjął, co ich córkom ujmę przynosi, jakby ostatnie były, czy jakoś tak. Chcieli przymusić Joska, żeby wziął sobie żonę, jak w prawie napisano. Stryj Herszel wtedy się za Joskiem ujmował, mówił, żeby go nie popędzać, że przyjdzie i na niego czas. Rada gminy dała Joskowi spokój, kiedy on obiecał oddawać jedną trzecią swoich zarobków na dom świątynny, i tak do tej pory oddaje. Na dodatek zawsze, jak co w synagodze zrobić potrzeba, to Josek pierwszy przychodzi i ostatni odchodzi. Złoty chłop, proszę pana nadkomisarza! I on by miał komu zrobić co złego? Dziecku jeszcze, mojej Bajle, którą zna od maleńkości? Nie! Tak to nie może być! - Ale sprawdzić go trzeba - stwierdził Drwęcki. - I dobrze byłoby najpierw z waszym stryjem o nim porozmawiać. Da się?

- Stryjek już tak nie wydziwia, jak wtedy, co go pan nadkomisarz widział. Zwłaszcza teraz, jak Bajle nie ma. Chodzi i mówi, że to wszystko przez niego, więc chyba i rozum mu wrócił... Powinno się dać. - No to jedziemy najpierw do waszego stryja, potem do Jo- ska zdecydował Jerzy. - Nie mamy samochodu... - przypomniał Tuwim. - O cholera! To zaczekamy. Maciewicz w końcu się domyśli i wróci. - Proszę pana nadkomisarza, ale kiedy tu o Bajle idzie, to ja bym wolał nie czekać... - Macie rację, Froim. Dzwońcie w takim razie do swojego szefa, żeby nam tu przysłał samochód. Maciewiczowi zostawimy wiadomość, gdzie ma nas szukać. - Ja sobie myślę - mruknął zafrasowany posterunkowy - że pan nadkomisarz Weyer panu nadkomisarzowi, za przeproszeniem, automobilu za żadne skarby nie da. - Da, da... - Drwęcki spojrzał na niego z ukosa. - Od razu przyśle, jak mu powiecie, Froim, że się swatka znalazła!

17. Imię Boga - Josek Moskiewskier myśli, że jest Golem - powiedział rabi Herszel. - Ze on się nie z męża i niewiasty zrodził, tylko jego z gliny ulepili, życie w niego tchnęli tajemnym sposobem i potem podrzucili do przytułku dla sierot. Tak on sobie wytłumaczył, dlaczego jest sam na świecie. Z tego dalej jemu wyszło, że żenić się nie może, bo jego natura jest całkiem inna, i ze zwykłą żydowską panną on ani szczęścia zaznać nie może, ani dzieci mieć. Ja o tym dotąd nikomu nie mówiłem, żeby na pośmiewisko dobrego Żyda nie wystawiać. Josek gdzieś usłyszał o tym golemie z Czech, co on tam był albo i nie był w tej ich Pradze. Może widział ten niemiecki film, co go w ki nach zaraz po wojnie pokazywali, albo mu opowiadali i Josek tak się przejął, że wymyślił sobie, że on też taki Golem, i żyje tylko po to, by przy bożnicy służyć. Jakże tu takiego wyklinać? Tośmy mu już wybaczyli, że żony sobie nie bierze i według Pisma nie żyje. - A naprawdę to jak z nim było? - zapytał Drwęcki. Rozmawiali w samochodzie, który sunął denerwująco powoli, przebijając się przez zatłoczoną furmankami Limanowskiego i zdążając w głąb bałuckiego matecznika. Zza konnych wozów co chwila ktoś wyskakiwał, bywało, że niemal prosto pod koła. Walczak, kierowca przydzielony przez nadkomisarza Weyera, na przemian trąbił i klął w jidysz z wprawą wskazującą, że się tu urodził. Rabi Herszel z godnością udawał, że tego nie słyszy. - Ja w sierocińcu sprawdzałem jego papiery - kontynuował opowieść - żeby jemu do rozumu przemówić, i mnie wyszło, że on jest sierota z kozackiego pogromu za pierwszej rewolucji dokonanego. Jego dobrzy ludzie zgubionego w lesie znaleźli i pod opiekę gminy w miasto Łódź

oddali. On miał wtedy dwa, może trzy lata, więc nic dziwnego, że wszystkiego zapomniał. Ale on mi wtedy nie uwierzył, bo on ma swoje znaki na ciele. Pierwszy taki, że jemu włosy nigdzie nie rosną. Drugie są na nim czarnym tuszem powykłuwane. - Ma jakieś tatuaże? - Na piersiach dwie kobiety ze skrzydłami, twarzami zwrócone ku sobie. Jakby serafiny albo po waszemu sfinksy, co strzegą skrzyni, która trochę Arkę Przymierza przypomina. Josek mnie tłumaczył, że w tym miejscu, gdzie jest wyrysowana na nim ta szkatuła, najpierw wykłuto imię Najwyższego, które mu daje życie i siłę. Potem, żeby Boże Imię zakryć przed wzrokiem niepowołanych, zrobiono resztę. Josek mówi, że miał to zawsze, ale w papierach ani słowa o tym, żeby miał taki znak, a to przecież ważne, by jego rodzinę odszukać, więc na pewno by zapisali, jakby miał takie coś, kiedy go przyjmowali do domu sierot. Ja myślę, że jak on podrósł, potajemnie kazał sobie to zrobić, żeby czuć, że jest skądś i po coś, a nie dziwadło i przy błęda. Potem tak bardzo uwierzył w to, co sobie sam wymyślił, że prawdy całkiem zapomniał. Ja jemu o tym nic nie mówiłem, żeby jego serce nie bolało. Ja myślałem, że jak on kiedyś dobrą, pobożną żydowską pannę spotka, to w nim serce ożyje i o tym golemie w sobie zapomni. Dlatego ja zawsze mówił radzie gminy, żeby jemu już więcej krzywdy nie robić i pokój dać. - Ale golemy przecież nie mogą mówić - zauważył Tuwim. - Josek sam z siebie mało mówi - odparł rabi. - Jak na Żyda to on niemowa jest. - Miał jakieś marzenia? - pytał Jerzy. - Czegoś jeszcze od życia chciał? - Tylko to jedno, żeby swoim służyć. Gdyby on był uczony, to kto wie, może nawet byłby cadyk, ale pieniędzy na szkoły dla niego nie było. Może to szkoda, ale i tak wierzyć się nie chce, żeby jego o takie straszne zbrodnie podejrzewać. - Ten czeski golem w końcu wymknął się spod kontroli i obrócił przeciw swoim - mruknął Drwęcki.

Skręcili z Limanowskiego w ulicę Hipoteczną i po kilkuset metrach zatrzymali się przy piętrowym domu na brzegu Bałutki. Szaroczarny budynek ze spadzistym dachem stał na błotnistej skarpie podmywanej przez strugę mętnej, spienionej trucizny, gdyż nie sposób było nazwać to wodą. Dym z komina nie wzbijał się w górę, lecz opadał ciężko na ziemię, snuł się nad martwą trawą i wolno zsuwał ze skarpy do zatrutej rzeki. Brakowało tylko szubienicy z wisielcem. Właściciel zrobiłby majątek, wystawiając ją na swojej posesji i udostępniając samobójcom za niewielką opłatą. Brak takowego udogodnienia oraz fakt, że okoliczne drzewa były zbyt rachityczne, by się na nich wieszać, częściowo tłumaczył, czemu jeszcze żyją tu ludzie. Fartowny Josek mieszkał na poddaszu tego smętnego domostwa. Z dwóch pozostałych samochodów, przysłanych przez nadkomisarza Weyera, wysypali się uzbrojeni policjanci, sprawnie otaczając budynek. Wcześniej od tragarzy ze Starego Rynku dowiedzieli się, że Josek od kilku dni nie przychodzi do pracy, podobno leży chory w domu. Wszyscy się trochę dziwili, bo chłopisko nigdy dotąd nie chorował, ale widać i jemu ludzka słabość w końcu się przytrafiła. Z wszelkimi odwiedzinami, jak Talmud każe, czekali, aż choremu opadnie gorączka. - Ja bym tak bardzo pana nadkomisarza prosił, żeby jego nie straszyć - odezwał się rabin. - Josek silny jest, a jak się wy straszy, może komuś krzywdę zrobić, a na co to komu? Pan nadkomisarz pozwoli, żeby ja z nim najpierw mówił, to się zaraz wszystko wyjaśni. Ja mogę ręczyć za niego, że on Bajle tam nie trzyma. Ja pójdę pierwszy. Drwęcki się zgodził, nadkomisarz Weyer też nie widział przeciwwskazań i staruszek po chwili zniknął w domu. Wyszedł po kilku minutach z bardzo niewyraźną miną. - Nie ma Joska! - oznajmił stropiony. - Gospodarze mówią, że on chory... Przysłał chłopaka z wiadomością, że nogę sobie skręcił, chodzić nie może i leży gdzieś u znajomych z ulicy Targowej, i czeka, aż mu kostka wydobrzeje. - No to pięknie... - wycedził przez zęby Drwęcki.

- A ja bym chciał wiedzieć, panie kolego, gdzie jest moja swatka? zapytał rozdrażniony Weyer. Zaraz tu będą dziennikarze z „Głosu”! - Domyśliłem się tego, patrząc na pański krawat... Proponuję jednak najpierw przeszukać dom. W pokoju na poddaszu, bardzo czystym i wręcz spartańsko urządzonym, uwagę Jerzego przykuły głębokie rysy, znaczące gęsto ściany i sufit. Nie ulegało wątpliwości, że to tutaj samozwańczy golem wprawiał się w sztuce walki zaostrzoną podkową na sznurze. Brakowało części odzieży, drobnych rzeczy osobistych i żydowskich dewocjonaliów, które, jak zapewniał rabi Herszel, Josek miał wszystkie, jak się należy. W sumie wyglądało to na wyjazd w daleką podróż. Potem znaleźli swatkę. Klepisko w komórce na podwórzu, której używał Josek, była świeżo skopane. Ciało Bruchy Zajczyk znajdowało się dwadzieścia centymetrów niżej, w stanie jeszcze wystarczająco dobrym, aby identyfikacja nie stanowiła próblemu. Podobnie jak ustalenie przyczyny śmierci, którą było nie tyle ukręcenie, co wręcz oddarcie głowy, tak że ta trzymała się ciała ledwie na strzępie skóry. Miejsce i okoliczności zbrodni nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości co do osoby sprawcy. Rabi Herszel był tak wstrząśnięty, że znów mu się na umyśle pogorszyło. Zaczął mówić, że Lilith Joska opętała, co na dobrą sprawę było prawdą, lecz na dodatek powtarzał wszystkim wokół, że diablica znów czai się wszędzie, w murach, w błocie, dymie i we mgle. Niewątpliwie depresyjne otoczenie zrobiło swoje. Rabin wzniósł ręce do góry, po czym rozedrganym głosem zaczął wzywać na pomoc aniołów Sanwi, Samsanwi i Samangelafa. Szczęściem przed dziennikarzami na Hipoteczną dotarł spóźniony Maciewicz z posterunkowym Breslauerem i zanim doszło do grubszego skandalu, obaj zamknęli się ze staruszkiem w samochodzie. Przez następne pół godziny, kiedy Drwęcki nadzorował rutynowe czynności na miejscu zbrodni, nadkomisarz Weyer desperacko ratował twarz, przypierany do muru pytaniami w stylu: gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Kresy, a gdzie Bałuty? Ten egzamin z geografii wypadłby dużo gorzej, gdyby nie to, że przybyli reporterzy reprezentowali bodaj

trzy zwalczające się redakcje rozmaitych łódzkich „Głosów” i najbardziej zależało im na wykazaniu, że konkurencyjne pismo robią nierozgarnięci idioci, oraz załatwieniu sobie lepszych kontaktów z policją. Mimo to Weyer był wściekły. - Skąd pan wiedział - dopadł Drwęckiego w przerwie mię dzy kolejnymi wywiadami - że zwłoki swatki tu będą? Ludzie Bornsteina panu powiedzieli?! - Szczerze mówiąc, panie kolego, tym razem zgadywałem. Świadkowie, którzy tak dużo wiedzą, nie mogą tak po prostu wyjechać do Palestyny. Prędzej znajdą się w świętej ziemi niż na niej staną... - Czy mogę wreszcie liczyć na pełną współpracę z - Mógł pan na nią liczyć aż do tej pory, panie kolego. Od teraz proszę się skupić na podtrzymywaniu dobrych stosunków z lokalną prasą. Tylko dziennikarzom ani słowa o Josku, bo gdy poczuje się zagrożony, stanie się zupełnie nieobliczalny. Trzeba go wytropić dyskretnie... - Znajdę Joska! - Nie pan! - uciął zimno Drwęcki. - Znajdzie go ktoś, komu na tym naprawdę zależy. - Bornstein - wycedził łódzki nadkomisarz. - I pan się uważa za policjanta?! Zamiast niestrudzenie tępić bezprawie... - Nie kosztem dziecka! - wszedł mu w słowo Jerzy. - Proszę się dobrze zastanowić, zanim jeszcze pan coś powie, bo czuję, jak wzbiera we mnie paskudny sanacyjny karierowicz. Jeszcze chwila, a sprawdzę, czy naprawdę mam tyle władzy, ile pan podejrzewa. Frau Pasztelan może okazać się bronią obosieczną. Miał pan już w swojej karierze oficjalne oskarżenie o próbę szantażu? Nadkomisarz Weyer z wysiłkiem przełknął ślinę. - Dobrze... - wykrztusił. - Od tej chwili pan prowadzi to śledztwo. Proszę dysponować moimi ludźmi i sprzętem. - Dostanie pan Ślepego Maksa, ale nie teraz - powiedział Drwęcki i ruszył do swojego samochodu. Zdenerwował go kolega po fachu, ale

oberwało się Bogu ducha winnemu poecie. Zgięty w pałąk Tuwim stał oparty o tylny błotnik. Był bardzo blady, a rozległe czarne znamię na lewym policzku wręcz mu pozieleniało. Co chwila spluwał na ziemię, usiłując pozbyć się z ust smaku wymiocin. - I cóż, panie Julianie? Jak się panu podoba nasza prosta kryminalna robota? Już się pan nacieszył nową przygodą? - Gdyby z książek bił taki smród... - wysapał poeta - nikt by detektywistycznych romansów nie wziął do ręki... Ani nawet nie zbliżył się do księgarni... - Zapewniam pana, że dziś jeszcze nie było tak najgorzej. Często bywa, że znajdujemy w szambie dziecko, które leżało tam... - Pan przestanie! - jęknął rozdzierająco Tuwim. - Proszę się wziąć w garść, panie Julianie, bo jest mi pan teraz bardzo potrzebny. Nasz szanowny rabin znowu sfiksował i ktoś go musi zastąpić w roli eksperta. Liczę w tym względzie na pana. Proszę wziąć kilka głębokich oddechów... - złagodził ton. - Przyznam się panu, że ja też bardzo nie lubię oglądać trupów. Mam tak od wojny. - Już dobrze, panie nadkomisarzu - poeta wyprostował się i otarł chusteczką usta. - Słucham. - Czego może pragnąć golem? Czym golema można przekupić, jeśli nie pieniędzmi i nie ciałem pięknej kobiety? - Czymś, co jest w kabale... - domyślił się Tuwim. - Tam może chodzić tylko o jedno. O tajne imiona Jahwe. - Pan wymawia imię Boga, choć jest pan Żydem? - Jestem niewierzący. Stary Franc już dawno wyperswadował mi wszelką religijną dewocję do imentu. A tych bożych imion jest wszystkich razem siedemdziesiąt dwa. Z tego, co mówił rabi Herszel, wynika, że Josek zna tylko jedno. - I to jedno mu nie wystarczy? - Josek sam na pewno najlepiej wie, że musi jeść i spać, a gdy się skaleczy, to krwawi. Golemy nie mają takich przypadłości. Są nieśmiertelne, póki ożywia je imię Boga. Josek mógł w takim razie uznać, że imię, które wytatuowano mu na piersiach, albo straciło

moc, albo że zalicza się do tych pośledniejszych, i potrzebne jest mu imię wyższej rangi. Czegoś takiego mógłby skrycie pragnąć. - Jak bardzo, panie Julianie? Aż tak, żeby mordować winnych i niewinnych? - Może ktoś mu wmówił, że nie będąc człowiekiem, jest ponad ludzkie grzechy... - zadumał się poeta. - Albo liczy, że zdoła im zadośćuczynić... - To znaczy? - Skoro za cenę zbrodni stanie się niezniszczalny i nie śmiertelny, będzie mógł odkupić swoje winy, czyniąc większe dobro, na przykład broniąc Żydów przed pogromami. - Albo wprowadzając Naród Wybrany do Palestyny jako nowy Mesjasz? - Tego też nie można wykluczyć, panie nadkomisarzu. - Zatem mamy do czynienia z psychopatą pozbawionym wszelkich ludzkich zahamowań? Który kiedyś co prawda chciał dobrze, ale teraz nie zawaha się ani chwili, jeśli mała dziewczynka stanie mu na przeszkodzie lub nie spełni jego żądań... - Może lepiej nie mówmy tego Breslauerom, ale tę małą trzeba odnaleźć bardzo prędko. - Myśli pan, panie Julianie, że oni nadal są w Łodzi? - Bez wątpienia, panie nadkomisarzu. Josek wszędzie indziej czułby się zbyt niepewnie i obco. Właściwie zna tylko Bałuty... - A na całych Bałutach znają jego, więc gdzie mógłby się ukryć? - Gdyby był sam, to w Lesie Łagiewnickim, ale sam nie jest... - Musi gdzieś trzymać swoje branki - podpowiedział Drwęcki. Mieć miejsce na książki, warunki do studiów dla Bajle... - Zatem na pewno jakiś dom, ale nie kamienica czynszowa ani fabrykancka rezydencja... Pozostaje Widzew, panie nadkomisarzu. Raz, że to drugi koniec miasta, dla Joska praktycznie koniec świata, a dwa, że poza robotniczym osiedlem na Księżym Młynie jest tam jeszcze dużo rozproszonych wiejskich chałup. Podobnie Retkinia na zachodzie...

- To wielki teren - Jerzy przypomniał sobie plan miasta. - Gdyby tak nadkomisarz Weyer zmobilizował wszystkich swoich ludzi... - Nawet cała łódzka policja to będzie mało na tak wielką obławę. Chyba żeby jeszcze wziąć wojsko... ale w ten sposób prędzej byśmy Joska spłoszyli z najgorszymi tego konsekwencjami. Dziękuję, panie Julianie! Potrzebny nam ktoś, kto dokładnie wskaże kryjówkę Fartownego Joska... - Drwęcki przerwał, przypominając sobie, w której przegródce portfela ma wizytówkę mecenasa Biłyka. Następnie otworzył drzwi samochodu. - Zawieźcie mnie tam, gdzie najbliżej można zatelefonować! polecił. - Apteka przy ulicy Prusa - odpowiedział od razu Froim. - Stryjowi też przyda się coś na uspokojenie nerwów. - I mnie na żołądek... - mruknął Tuwim, siadając obok osowiałego rabina. Dojechali tam w kwadrans. Drwęcki pokazał legitymację i poprosił o telefon, a posterunkowy Breslauer wdał się w tal- mudyczną dyskusję z farmaceutą, czy stryjowi podać brom, czy może waleriany. Rabi uparł się, żeby najpierw ustalić, które lekarstwo jest bardziej koszerne, czym dowiódł mimochodem, że jest mu już zdecydowanie lepiej. Nie można było jednak powiedzieć tego o właścicielu apteki, zmuszonym przekładać na język Talmudu reguły i metody współczesnej chemii. Mecenas Biłyk akurat był w swojej kancelarii. W milczeniu wysłuchał informacji na temat Fartownego Joska, a następnie powiedział tylko dwa słowa: - Będzie zrobione. - Wobec tego dziękuję i do widzenia - Drwęcki chciał już odłożyć słuchawkę. - Pan zaczeka, szanowny panie nadkomisarzu. Mam jeszcze coś, co może pana zainteresuje... - adwokat zawiesił głos. - Tak? - Jerzy postanowił być lakoniczny.

- Dowiedziałem się więcej szczegółów odnośnie historii panny Zusman. Jej ojciec nie przegrał jej w karty, ale został podstępem doprowadzony na skraj bankructwa. - I dokonali tego młodzieńcy z ekskluzywnego stowarzyszenia DOM. - Konkretnie Alfred Szweja z zemsty za to, że panna Zusman poskąpiła mu swoich dziewiczych wdzięków. - Nadal nic nowego, panie mecenasie. - Otóż, chodzi o to, szanowny panie nadkomisarzu, że wtedy ani stary Zusman nie zbankrutował, ani Szweja nie dostal tego, co chciał. Ta panna przeprowadziła całkiem ciekawy gambit. - Teraz mnie pan zaintrygował - przyznał Drwęcki. - Sama sprzedała się sutenerowi z Warszawy, pod warunkiem że Szweja nigdy nie będzie jej klientem. Każdy, tylko nie on. A pieniądze poszły na poratowanie interesu ojca. - Rozumiem, że w konsekwencji musiała opuścić Łódź, i to szybko. - Szweja się wściekł i poprzysiągł, że zabije ją i każdego, kogo panna Zusman kiedykolwiek pokocha. - Jednak nie zabił ani dziewczyny, ani jej ojca - domyślił się Jerzy. Rozumiem zatem, że ktoś Szweję skłonił do umiarkowania i czuwał nad względną uczciwością tej piekielnej transakcji. - Powiedzmy, że nie był to Bóg. - Ale też pan na B... - Obcować z inteligencją szanownego pana nadkomisarza to prawdziwa przyjemność! A wracając do rzeczy, wyrok łódzkiej dintojry zawierał dodatkową klauzulę, że Szweja będzie mógł zaznać bezpłatnej przyjemności z panną Zusman, skoro tylko ona znów pojawi się w Łodzi. Dlatego dwa lata później nie przyjechała na pogrzeb ojca, który zmarł z przyczyn najzupełniej naturalnych, jeśli zaliczyć do nich kłopoty w interesach, w których raczej mu nie pomagano. Chciał wykupić jedynaczkę, ale stale więcej tracił, niż zyskiwał. - Rozumiem zatem, że to ja, doprowadzając do sytuacji, w której

Gabriela Pfeffer znalazła się w Łodzi, uruchomiłem tę lawinę wydarzeń... - Nikt nie jest doskonały, szanowny panie nadkomisarzu. Cóż, stała się wielka tragedia. - Zginął mój człowiek. - I tylu moich niedoszłych klientów. To niepowetowana strata, panie nadkomisarzu. Nie-po-we-to-wa-na! - przesylabizował z emfazą, jakby mówił do wyjątkowo tępych przysięgłych - Nie wiedziałem, panie mecenasie, że ma pan skłonność do krokodylich łez. - Dlaczego zaraz krokodylich, szanowny panie nadkomisarzu? To są najzupełniej szczere łzy praworządnego obywatela Rzeczypospolitej, rozpaczającego nad upadkiem praw. Przecież gdyby Szweja i jego koledzy stanęli przed obliczem Temidy, dla mnie byłaby to prawdziwa żyła złota. A znając ich skłonności, mógłbym zagwarantować, że stanęliby niejeden raz. Słowem, to byli tacy obiecujący młodzi ludzie... Naprawdę wielka szkoda! Dlatego jestem całkowicie za ściganiem osób łamiących prawo i niezmiennie stoję na stanowisku, że każdemu należy się uczciwy proces, a prawo zawsze powinno prawo znaczyć... - Tylko kto by +ych rozwydrzonych i bezkarnych gówniarzy przed oblicze sprawiedliwości doprowadził? - Drwęcki wskazał lukę w rozumowaniu mecenasa. - Jak to kto?! Przecież nikt inny jak tylko nasz niezawodny i bezkompromisowy nadkomisarz Weyer. - Zatem kolega Weyer też należy do tej jednej wielkiej łódz kiej rodziny, o której mówił mi pański klient? - Ależ tak! Choć może on sam o tym nie wie... Cały czas staram się szanownego pana nadkomisarza przekonać, żeby nie osądzał naszego wielkiego miasta po jego zewnętrznych pozorach. Z wierzchu może jest ono szare i szorstkie w dotyku, może niezbyt pięknie pachnie, ale to miasto jest absolutnie doskonałe pod innym względem. Łódź stanowi finansowy organizm, w którym nawet praworządność jest

narządem pożytecznym i niezwykle ważnym dla zdrowia całego ustroju. Właśnie dlatego ów narząd powinien być dokładnie w sam raz, ani za duży, ani za mały, nie wykazywać zwłaszcza żadnych rakowatych przerostów, a już na pewno nie być obiektem, że tak powiem, sanacyjnej lewatywy. Obaj dobrze wiemy, do czego prowadzą środki powodujące wzmożone ruchy jelit... Żadnych gwałtownych zabiegów! W zdrowym organizmie wszystko załatwi się samo, w swoim czasie i w odpowiednim miejscu. Pan Bornstein też nie będzie zawsze górą, bo to by zbyt utrudniało krążenie kapitałów. Proszę zaufać równowadze panującej w finansowej dżungli... - Aluzję zrozumiałem. Ma pan jeszcze jakieś uwagi, mecenasie? - Jedna drobna informacja, tak z czystej przyjaźni i zarazem w charakterze inwestycji w nasze dobre stosunki. Otóż dotarło do mnie, że warszawski opiekun panny Zusman, krótko przed swoją nagłą śmiercią, miał zamiar sprzedać ją do Argentyny lub Australii, w każdym razie gdzieś daleko. Być może to właśnie zapoczątkowało ów niezwykle gwałtowny ciąg zdarzeń, który zaczął się w Warszawie na ulicy Krochmalnej. - Panie mecenasie, gdy dopadnę pańskiego informatora w moim urzędzie śledczym, to mu... - Całkowicie podzielam pańskie oburzenie, szanowny panie nadkomisarzu. U nas w Łodzi od czasów caratu mawia się: Donosy ja oczen’ lublu, no donosczikow stierpiet’ nie mogu. - Ja go znajdę! - syknął Drwęcki. - Szczerze życzę powodzenia. Zawsze do pańskich usług, szanowny panie nadkomisarzu! Do widzenia! - szczęknęła odkładana słuchawka. Jerzy wrócił do swoich towarzyszy. - A może rabi by się po prostu zimnej wody napił? - rozległ się znękany głos aptekarza. - O to, to, to, to! - A ja idę na dużą wódkę - oświadczył Tuwim. - Nawet bardzo dużą. A jutro będę całkiem wczorajszy, więc proszę już więcej na mnie nie liczyć!

Rano, kiedy poeta gdzieś tam w mieście walczył z kacem, Drwęcki siedział jak na szpilkach, czekając na wiadomość od mecenasa Biłyka. Tymczasem telefon Frau Pasztelan okupowała babcia Irena, detalicznie sprawdzając, co słychać u Marysi i Michałka, więc zupełnie nie wypadało nalegać na zakończenie tej rozmowy. Zwłaszcza że międzymiastowa telekonferencja dotyczyła spraw tak niebywale ważnych jak liczba i długość karmień, czy dziecku się odbiło oraz konsystencji stolca. Plus litania przestróg wskazujących na fakt, że idzie jesień, pora słoty, grypy i przeziębień, więc nie można dziecka ubierać zbyt lekko. Następnie obie panie przeprowadziły staranny remanent śpioszków i kaftaników, analizując, czy są dość ciepłe, przedyskutowały zagadnienie zakupu termofora do wózeczka, po czym znów oberwało się Jerzemu za zaległości w przygotowaniach do chrztu świętego. Frau Pasztelan przezornie nie pokazywała się na oczy, bo teraz Drwęcki zastrzeliłby ją pod byle pretekstem. - Oczywiście, musiałam Jerzemu pomóc w tym jego śledztwie oznajmiła w pewnej chwili babcia Irena. - Inaczej Pan Bóg raczy wiedzieć, jak długo by to potrwało! Zapadła długa chwila ciszy. - A niby co moja pani nadkomisarzowa uważa?! Naszym panom policjantom też trzeba czasem w pewnych sprawach w głowach rozjaśniać, boby sami nie wpadli! - ... - Jak to samą zostawili?! Też coś! Cóż to moja pani nadkomisarzowa sobie wymyśliła! - ... - Nie wszyscy w rodzinie prócz pani Marysi przestępców tropią, tylko tak wyszło, że musiałam trochę pomóc Jerzemu - staruszka niespodziewanie zaczęła się tłumaczyć. - Przypadkiem wyszedł taki mus... - ...

- Co?!! Ze niby ja mówię całkiem jak Jerzy?! Ze nic, tylko praca i praca? Jakbym nic innego nie robiła, tylko z rewolwerem i kajdankami latała! Czekaj, czekaj, smarkulo! Ja ci dam! To ja się staram twojego męża... - nie dokończyła. - Ależ proszę mi nie beczeć w słuchawkę! - zawołała skonsternowana. - ... - Maryś, proszę, uspokój się, bo ci pokarm wyschnie - babcia Irena zmieniła ton na błagalny. - Tylko się, kochanie, nie denerwuj! - ... - Dobrze, dobrze. Jeszcze dziś, zaraz wracamy z Jacusiem do Warszawy, tylko niech mi pani nadkomisarzowa już więcej nie beczy. Jacusiu! - zawołała na cały dom. - Pakujemy się i wyjeżdżamy! Panno Gertrudo! - zdetonowana staruszka odruchowo odłożyła słuchawkę i dopiero poniewczasie zreflektowała się, że powinna była przekazać ją zięciowi. Poprzestała zatem na pogrożeniu mu palcem. - Tylko niech mi Jerzy zaraz tego zbrodniarza złapie, bo doprawdy nie wiem, co wam obu zrobię, jeśli będziecie się bez końca bawić w ciuciubabkę! - Babciu, o niczym innym nie marzę - zapewnił Drwęcki, patrząc z nadzieją na telefon. Ten jednak nie zadzwonił. Ani od razu po zakończeniu rozmowy z Warszawą, ani w ciągu najbliższego kwadransa, ani nawet po godzinie, kiedy w przedpokoju stanęły spakowane walizki starszych państwa. Drwęcki, chcąc nie chcąc, musiał przerwać nerwowy dyżur przy telefonie i znieść je na ulicę, gdzie czekał już Maciewicz z samochodem. Razem załadowali walizki do bagażnika, przodownik zatrzasnął wieko. Po przeciwnej stronie alei Kościuszki zszedł z chodnika na jezdnię i ruszył prosto w ich stronę młodzian ubrany w krzykliwie pstrokatym stylu eleganta z Bałut. Najpierw przyciągała wzrok beżowa marynarka w granatową pepitkę, od patrzenia na którą oczy najdalej po trzech sekundach robiły się kwadratowe. To tego zwężone w kostkach spodnie - czarne, w pstre białe pasy, idealny rekwizyt dla toreadora-hipnotyzera,

gdyby tylko wymyślono taki zawód. Na szyi apaszka w kolorze biskupiej purpury, a na głowie zielona cyklistówka na bakier, spod której wychodziły wściekle rude włosy. Andrus szedł, pogwizdując beztrosko. Obie ręce trzymał w kieszeniach spodni. Kierowca Jerzego zareagował, jakby miał oczy z tyłu głowy albo raczej obserwował odbicie ulicy w bocznej szybie forda. Zrobił kilka coraz szybszych kroków, jeden płynny zwrot i już stał naprzeciw potencjalnego napastnika z gotowym do strzału automatem w rękach. Sprawność i szybkość ruchu były tak wymowne, że nie musiał wzywać andrusa, by się zatrzymał. Ten sam stanął, ale bezczelny uśmieszek nie spełzł mu z ust. - Wyjmij no, fagasie, ręce z kieszeni, ale wolniutko... - A bo co, glino? - młodzian wydął wargi. - Posłem jestem. Rozstrzelasz mnie teraz z tego swojego rozpylacza? - Kolbą pierdolnę - wyjaśnił rzeczowo przodownik Maciewicz. - I prywatnemu, nie posłowi zęby wylecą... Poskutkowało. Rudzielec ostrożnie pokazał puste dłonie. - Ja ze sprawą do nadkomisarza ze stolycy - oznajmił. - Nadkomisarz Jerzy Drwęcki, słucham - Jerzy postąpił dwa kroki naprzód, pilnując się, by nie stanąć Maciewiczowi na linii ognia. Poseł szurnął zamaszyście nogą w teatralnie przerysowanym ukłonie. - Dawid Opatowski, z woli bożej i familijnej tradycji niebieski ptak, co jeszcze nie dziobał krat... - Za taką poezję pięć łat bez wyroku - ostrzegł Drwęcki. Doradzam mówić prozą. - Ciężko idzie się do pana nadkomisarza dodzwonić... Znakiem tego, firma wysłała mnie. - Jaka firma? - Najsolidniejsza firma w całem mieście Łodzi! - odparł z godnością rudzielec. - Hewra and Co., jakby co! Pan szanowny zamawia frajera w sosie własnym z dostawą na schody policyjnego urzędu, czy ma być frajer å la nicht fersztejen na melinie własnej?

- To drugie - odparł Jerzy. - Klient nasz pan! To będzie chata przy ulicy Konstytucyjnej, naprzeciwko Wiejskiej, ale ciut bardziej ku rzece Jasień. Łatwo poznać, bo komin nad tą chatą wyszczerbiony. - W porządku. Możecie przekazać, wiecie komu, że umowa stoi. - Tylko żeby w tem temacie na przyszłość pełna jasność była, nieznacznie nadmieniam, że swojaka byśmy psiarni za nic nie wystawili. - Posłowanie skończone - powiedział cicho Maciewicz. - Szszszanowanko! - andrus odskoczył do tyłu i zatańczył zawadiacko przed nadjeżdżającą dorożką. Tak dotarł do pasa zieleni na środku alei. Tu niespodziewanie stanął na baczność, zdejmując czapkę i patrząc z powagą za plecy Drwęckiego. Z bramy, w szynelu i rogatywce weterana powstania styczniowego, wyszedł właśnie wujaszek Hiacyntus pod rękę z babcią Ireną. - Szacunek starym Polakom! - wrzasnął Opatowski na całą ulicę. Weteran zasalutował mu w odpowiedzi. Przodownik Maciewicz szybko opuścił broń i także zasalutował staruszkowi. - Co robimy? - zapytał potem nadkomisarza. - Starszych państwa na Dworzec Fabryczny, a my potem prosto na akcję - zdecydował Drwęcki. - Tylko ja skoczę jeszcze na górę i zadzwonię do nadkomisarza Weyera, żeby wszystko było gotowe. - Znaczy się, podkowy będą dzisiaj nisko latały... - mruk nął do siebie przodownik, otwierając tylne drzwi przed nadchodzącą parą. - A Jerzy dokąd to?! - ofuknęła go babcia Irena. - Muszę jeszcze pilnie zadzwonić, babciu. Od tego telefonu zależy mój szybki powrót do Warszawy. - A to dzwoń, mój kochany, to rozumiem! Koniecznie dzwoń, my zaczekamy. Pół godziny później, na dworcu kolejowym, kiedy już kupili bilet, tylko dla babci Ireny, bo wujaszek miał całkowitą ulgę, Jerzy, odprowadzając staruszków do poczekalni, zauważył, że weteran jest

smutny. - Co się stało, wujaszku? - zagadnął. - Szkoda, że musimy tak szybko wracać - westchnął ciężko staruszek. - A ja, Jerzyku, tak bardzo chciałem porozmawiać z tym twoim rabinem o sprawach kosmicznych... Wiem, że teraz zupełnie nie wypada zawracać tym głowy, bo mają dużo większe zmartwienie, ale miałem nadzieję, że gdy się wszystko dobrze skończy, to sobie z rabim Herszem przy kieliszeczku cy- trynóweczki kilka rzeczy natury międzyplanetarnej omówimy... - Co mają Żydzi do kosmosu? - szczerze zdumiał się Jerzy. - Słyszałem, Jerzyku, że oni podobno mieli kiedyś kontakty z pewną kosmiczną Czerwoną Rasą, która używała pojazdu latającego do gwiazd o nazwie Ben-Ben. Bardzo chciałem się czegoś więcej na ten temat dowiedzieć, wiesz, jak to mnie ciekawią kosmos i rakiety, ale widać trudno... Bóg nie dał. - Wujaszek się nie martwi! Obiecuję, że kiedy już będzie po wszystkim, to dokładnie rabiego o te pozaziemskie geszefty wypytam - zapewnił z uśmiechem Drwęcki. - Dziękuję ci bardzo, kochany Jerzyku!

18. Otchłań śmierci Kawalkada policyjnych samochodów rozjechała się po podwórkach przy Szpitalnej, żeby nie rzucać się w oczy. Tylko dwa wozy, nadkomisarzy Weyera i Drwęckiego, zaparkowały na skrzyżowaniu z Wiejską, improwizując w ten sposób sztab akcji. Wprost na chodniku postawiono składany stolik z połową centralką telefoniczną, do której podłączono kable przeciągnięte od posterunków przy Milionowej i Emilii, zamykających obszar obławy od południa i północy. Szpitalna i Wiejska na dystansie kilkuset metrów od skrzyżowania były jak wymarłe, choć policji nie było widać. Weyer polecił mundurowym, żeby stanęli w bramach i na posesjach, zabraniali komukolwiek wychodzić na ulicę oraz przywoływali do siebie wszystkich przypadkowych przechodniów. Pozór życia stwarzali tylko wywiadowcy po cywilnemu. Na szczęście był środek fabrycznej dniówki, więc normalnie o tej porze też było tu pustawo. Nadkomisarz Weyer rozłożył na masce swojego samochodu mapę geodezyjną najbliższej okolicy, znacznie dokładniejszą od turystycznego planu miasta, którym dysponował Drwęcki. - To tutaj - łódzki policjant czerwoną kredką zrobił krzyżyk na mapie. - Konstytucyjna na tym odcinku to bardziej projekt ulicy niż ulica, więcej jej na mapie niż w rzeczywistości, ot, błotnista ścieżka przez nieużytki, którą mało kto chodzi. Z kolei Wiejska kończy się ślepo, sto metrów na wschód od Konstytucyjnej, obie nijak nie łączą się ze sobą. Tam, gdzie powinno być ich skrzyżowanie, tylko kępa krzaków, ale bez liści. Teraz jesienią cały teren wokół domu jest prawie zupełnie odkryty. Słowem, nie da się kryjówki Joska otoczyć ściślej niż teraz, nie budząc jego podejrzeń.

- Dobrze wybrał miejsce - skinął głową Drwęcki - ale jedna, dwie osoby chyba powinny się przemknąć... - myślał głośno. - Tędy - Weyer pokazał czarną kreskę biegnącą na zachód od czerwonego krzyżyka. - To rów melioracyjny, odprowadzający wodę z tych łąk do Jasienia. Moi ludzie już sprawdzili, że da się tam iść na czworakach. Oczywiście, na sucho to nie ujdzie, wody na dnie ze trzydzieści centymetrów. - Można podejść jakieś dwadzieścia metrów od domu - ocenił Drwęcki. - Między domem a rowem jest jeszcze płot - poinformował Weyer. - Stary i krzywy, ale nie da się tych dwudziestu kroków cicho przebiec. Trzeba przeskoczyć sztachety lub je wyłamać, josek się spostrzeże, zanim wyłamiemy drzwi, i będzie po zakładniczkach... - Widział je ktoś? - upewnił się Drwęcki. Nadkomisarz Weyer skinął głową. - Ta Zusman alias Pfeffer parę razy wychodziła po zakupy. Ludzie widzieli, że miała siniaki na twarzy. Sąsiedzi myślą, że to młode małżeństwo, które się dopiero co sprowadziło, ale niedobrane, skoro mąż ją tak bije. Nie chcieli się wtrącać w nie swoje sprawy, więc nikt do nich po sąsiedzku nie zachodził. A że podrośnięte dziecko mają, chyba dziewczynkę, to ktoś przez szybę zauważył. - Znakomity wywiad - pochwalił Jerzy. - Dziękuję - skwitował kwaśno Weyer. - Co pan nadkomisarz rozkaże w tej sytuacji? - Weźcie kilku smarkaczy z sąsiedztwa i rozdajcie im petardy Drwęcki, zignorował ironię. - Na umówiony znak niech je zaczną odpalać od strony ulicy. Koniecznie po przeciwnej stronie domu, niż biegnie rów melioracyjny. To powinno skutecznie odwrócić od nas uwagę Joska, ale zarazem nie powinno wzbudzić jego podejrzeń. Chyba że chłopcy bawiący się w robienie wybuchów to u was w Łodzi jakiś ewenement... - Nie większy niż w Warszawie - odparł Weyer. - A jeśli Josek wyjdzie ich przegonić, wtedy strzelec wyborowy?

- Lepiej dwóch snajperów, bo to silny chłop. - Będą na stanowiskach - zapewnił łódzki nadkomisarz i odszedł od samochodu, tak aby dalsza rozmowa toczyła się z dala od uszu świadków. - Czy dobrze zrozumiałem, że pan kolega, jak przystało na stołecznego bohatera, chce w pierwszej linii iść na bój z golemem? - Pan jest na to chyba trochę za stary... - Jerzy też zrezygnował z uprzejmości. - I w przeciwieństwie do pana naprawdę polubiłem Bajle. - Breslauerowie tu są - rzekł oschle Weyer. - Wszyscy. Tylko bliźniaki zostały z sąsiadką w domu. Kazałem im czekać w tamtej bramie - pokazał w głąb Wiejskiej. - Jeśli się panu nie uda, zrozpaczona matka i dziennikarze będą od razu na miejscu. Co pan nadkomisarz na to? - Jest pan niepoprawny, panie kolego. - Pan przejął dowodzenie, a ja udostępniłem panu wszystkie moje siły i środki. Nikt nie zarzuci mi, że coś zaniedbałem. - Jeden drobiazg - Drwęcki zaciął usta. - Zapomniał pan o misce z wodą i ręczniku, żeby umyć ręce jak Piłat. - Czyżby pan kolega obawiał się wziąć odpowiedzialność za życie dziewczynki? - A gdyby tak było? Co by mi pan radził? - Czekać, bo teren jest zbyt trudny. Może Pfeffer wyjdzie na zakupy, może Josek sam się wystawi na strzał... - Mamy czekać w nieskończoność z kilkoma setkami ludzi ukrytymi po bramach i podwórkach? Aż po całej Łodzi rozniesie się wieść, że tu pełno policji? Czekać, aż robotnicy wyjdą z fabryk i wokół kryjówki Joska zbiorą się tłumy gapiów? Czekać, aż on je tam pozabija? - To nie profesjonalni wywiadowcy policji państwowej wytropili kryjówkę poszukiwanego, lecz jacyś ludzie z łódzkiego półświatka. Ślepy Maks wysłał łajdaków lub durni, którzy z sobie tylko znanych powodów woleli ostrzec Joska albo dali mu się zauważyć wskutek zbytecznej brawury i fanfaronady, jakże typowej dla tych ludzi.

Policja państwowa dowiedziała się o wszystkim za późno, ale zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Gorąco polecamy niewinne ofiary miłosierdziu Boga Najwyższego. - Czy oprócz ułożonego wywiadu ma pan już gotowy nekrolog dla Bajle? - Nekrologu nie, ale zaprzyjaźnione redakcje rezerwują po pół strony ogłoszeń w dzisiejszych wydaniach popołudniowych na najszczersze wyrazy współczucia dla posterunkowego Bre- slauera i jego pogrążonej w żałobie rodziny od łączących się w bólu kolegów z policji państwowej. - Po koledze z policji państwowej takiego draństwa i makiawelizmu nigdy bym się nie spodziewał... - wykrztusił Jerzy porażony cynizmem tej wypowiedzi. - Pan nadkomisarz uważał mnie za sentymentalnego durnia? Błąd, panie kolego. Kto ma skrupuły, ten przegrywa. Nauczyłem się tego od Ślepego Maksa i pokonam go teraz jego własną bronią. A panu niniejszym daję ostatnią szansę wyjść z tego z twarzą. Po wnikliwym zapoznaniu się z sytuacją pan jakże rozsądnie uznał, że łódzka policja zna lepiej własny teren oraz lokalne uwarunkowania, i kierując się dobrem sprawy, przekazał mi kierowanie akcją i usunął się na bok. Za dwie godziny ma pan pociąg do Warszawy... Ach, przepraszam, zapomniałem, że jest pan samochodem! Czyli już za pięć minut może tu pana nie być... Co za dogodność! Mam nadzieję, że pański kierowca trafi stąd na szosę brzezińską? Jeśli nie, przydzielę nowego przewodnika, a wysyłką pańskich rzeczy zajmie się niezawodna Frau Pasztelan. I oczywiście zachowamy we wdzięcznej pamięci wszystkie pańskie cenne uwagi oraz doświadczenia, którymi zechciał się pan z nami podzielić podczas swego pobytu, w mieście Łodzi. Obiecuję dołożyć wszelkich starań, by w miarę możliwości wykorzystywać je do ciągłego udoskonalenia naszej ciężkiej i jakże odpowiedzialnej służby. A odkładając na bok gazetowy ton, zapytam wprost: zjeżdża pan stąd, panie Drwęcki, w cholerę czy nie?! - Poprowadzę grupę szturmową - odpowiedział Jerzy już z

kamiennym spokojem - a pan zapewni mi wsparcie na najwyższym poziomie. Jeżeli ktokolwiek coś skrewi, to z kolei ja udzielę wywiadu, ale takiego, że potem zostanie panu już tylko pistolet z jednym nabojem. - Spodziewałem się i takiej odpowiedzi. Moi najlepsi ludzie czekają, proszę tędy! - nadkomisarz Weyer zamaszystym gestem pokazał południowy kraniec Szpitalnej. - Proszę kazać swojemu kierowcy podjechać na róg Milionowej. Pięciu policjantów czekało na podwórku narożnej posesji. Na widok Weyera od razu ustawili się w szeregu. Dwóch miało karabiny z lunetami i tym od razu polecono udać się na zachodni kraniec ulicy Wiejskiej i dyskretnie zająć pozycje na poddaszach ostatnich stojących tam domów. Mieli zastrzelić Fartownego Joska, gdy tylko się im pokaże, ale nie wcześniej, niż zaczną wybuchać petardy. Trzeci policjant był saperem, dodatkowo obeznanym z wytrychami, nie było tu dla niego nic do roboty. Czwarty przedstawił się jako były bokser i zapaśnik, jednak Drwęcki po krótkim namyśle zdecydował się nie wystawiać go przeciw golemowi. Piąty nazywał się Wiśniewski, ale wołano go Wiking, bo specjalizował się w otwieraniu drzwi dziesięciokilogramowym młotem. Nie wyglądał na bardzo silnego, ale swoim narzędziem pracy wywijał, jakby to była pałeczka dobosza. Jerzy wybrał jego oraz Maciewicza. Reszta miała wkroczyć, gdy oni znajdą się wewnątrz kryjówki podejrzanego. Zaraz potem dostarczono im sięgające za kolana kalosze oraz spodnie i kurtki robotników melioracyjnych. Kiedy się przebrali, Drwęcki zauważył, że Maciewicz robi jakieś dziwne manewry z automatem Thompsona, jakby przymierzał się do strzału z biodra, a raczej ze spojenia łonowego, albo chciał bronią przedłużyć sobie męskość... - Co wy robicie, przodowniku? - syknął nadkomisarz. - Wszyscy się na was patrzą! - A niech się gapią - odparł półgłosem Maciewicz. - Lepiej, żeby się gapili, niż żebym ja potem został bez fiuta jak tamten fagas w bramie... Przymierzam się, jak by tu, w razie czego, strzelać i

zasłaniać sobie kolbą od tej podkowy. - Tylko że wtedy, jak was kopnie po wystrzale, to będziecie śpiewać jak Kiepura. - Pan nadkomisarz myśli, że ten Kiepura też ma coś, hm... nie tego? - Nie wiem, ale raczej nie. Nie wygłupiajcie się, Maciewicz! - Łatwo panu nadkomisarzowi mówić, kiedy to mnie przodem, przed panem nadkomisarzem iść wypada. Rękę albo nogę stracić na służbie mogę, ale żeby tak w kwiecie wieku kaleką zostać, co to, to nie! - Dobrze, żeście mi przypomnieli... - Drwęcki odwrócił się i podszedł do Weyera. - Domyślam się, że dziennikarze też czekają w pobliżu na pański znak? - I owszem - łódzki nadkomisarz popatrzył pytająco. - Zatem są z nimi też fotoreporterzy. Potrzebuję jednego. - Może raczej przyślę panu fotografa kryminalnego? - Jeszcze lepiej! Ale myślałem, że pan woli rozgłos... - Najbardziej wolę kontrolę nad sytuacją i brak pytań, na które chwilowo nie znam odpowiedzi. Fotograf ze sprzętem zaraz tu będzie. - Dziękuję, panie... kolego. Jerzy rozejrzał się po podwórku i podszedł z kolei do mundurowego pilnującego wejścia od ulicy. Starszawy policjant uzbrojony był w przedwojenny karabin Mausera. - Macie, posterunkowy, może jeszcze bagnet do kompletu? - zapytał go Drwęcki. - I owszem, panie nadkomisarzu - policjant obrócił się bokiem, pokazując pochwę przy pasie. - Zamienimy się na trochę! Wy mi dacie bagnet i karabin, a ja wam to... - Jerzy wyjął z kieszeni swojego colta 1911. - Potraficie się tym posłużyć, posterunkowy? - Czemu nie? - policjant nałożył bagnet na mauzera i oddał całość Drwęckiemu. - A pan nadkomisarz moim robić aby potrafi? - Zobaczymy... - Jerzy zamłynkował bronią na próbę, zrobił szybki

zwód i wypad. - Może być - pochwalił oszczędnie mundurowy, po czym fachowo przeładował pistolet nadkomisarza. - Tylko uważajcie na bezpiecznik, bo mało pewny - przestrzegł nadkomisarz. Posterunkowy kiwnął głową. Zaraz potem zjawił się fotograf, wzięli od niego, czego potrzebowali, i kwadrans później wyszli na Milionową. Dwieście metrów dalej minęli skrzyżowanie z Konstytucyjną, istniejące tylko na papierze. W rzeczywistości od Milionowej odbijała w prawo jedynie wąska ścieżka przez nieużytki. Po chwili dotarli do biegnącego pod ulicą przepustu rowu melioracyjnego i zeszli na jego dno. Wody po jesiennych deszczach było więcej, niż mówił nadkomisarz Weyer, a musieli iść dobre pół kilometra na czworakach. Maciewiczowi, który miał zajęte obie ręce, już po kilkunastu krokach nalało się w buty. Korzystając z faktu, że jeszcze nie musi być cicho, naklął tak, że Drwęckiemu zwiędły inteligenckie uszy. Za to Wiśniewski ucieszył się, jakby spotkał zaginionego brata. Wkrótce znaleźli się w głębi obszaru zgniłozielonych nieużytków pokrytych tu i ówdzie krzewami żółknącej i gubiącej liście wikliny oraz osiki. Nadkomisarz posuwał się przodem, za nim Wiking, na końcu Maciewicz. Pierwsze trzysta metrów przeszli tak szybko, jak się dało, potem już tylko noga za nogą, by chlupot lodowatej wody był jak najcichszy. Na zewnątrz wyglądał z rowu tylko Jerzy. Pozostałym zakazał wystawiania głów. Kępy sitowia rosnącego na brzegach kanału już zszarzały, wyległy i nie stanowiły dobrej osłony. Wskutek ruchu w nienaturalnej pozycji znów zaczęło Jerzego boleć złamane zimą biodro. Bardziej jednak dręczył go niepokój, czy Weyer nie zacznie akcji za wcześnie, i coraz bardziej nerwowo szacował upływający czas oraz pozostałą do przebycia odległość. Wprawdzie łódzki nadkomisarz nie mógł jawnie sabotować poczynań Drwęckiego, musiał dbać o pozory, zwłaszcza w obecności tylu świadków, ale przecież nieraz dał dowód, że potrafi wymyślić coś, żeby odwrócić sytuację na swoją korzyść. W tym

przypadku sprowokować Joska do zabicia zakładniczek. I rzeczywiście, nadkomisarz Weyer wymyślił! Uzupełnił uzgodniony wcześniej plan o jakże prostą, logiczną i z pozoru niewinną komplikację... Udający zabawę chłopcy zaczęli wprawdzie odpalać swoje petardy tam, gdzie powinni, i o właściwym czasie, kiedy Drwęcki i jego ludzie osiągnęli odcinek rowu leżący najbliżej kryjówki zabójcy. Jednak niemal od razu u wylotu ulicy Wiejskiej pojawiła się wyniosła postać mundurowego policjanta, niby to zwabionego hukiem, który wymachując pałką, szybkim krokiem ruszył, by przegonić łobuziaków zakłócających publiczny spokój. Jak się potem okazało, perfidię tego pomysłu dopełniał fakt, że był to ten sam posterunkowy, któremu Jerzy pożyczył swój pistolet... Weyer dodatkowo dał mu rozkaz udzielenia pomocy warszawskiemu oficerowi przez odwrócenie i przykucie uwagi podejrzanego. I tylko dla obu nadkomisarzy było jasne, że uwaga Joska zostanie w tym momencie przykuta aż za bardzo, daleko poza granicę poczucia bezpieczeństwa, i że zupełnie naturalnym odruchem nie tylko samozwańczego golema, ale każdego ukrywającego się przestępcy będzie niezwłocznie spojrzeć w przeciwległe okno, aby sprawdzić, czy policja nie nadchodzi także z drugiej strony... Pan nadkomisarz Aleksander Weyer elegancko i w białych rękawiczkach wystawił ich Fartownemu Joskowi na złotej tacy. Drwęcki zarepetował mauzera i obejrzał się na towarzyszy. - Gotowi? - zapytał, siląc się na spokój. - Maciewicz, magnezja wam nie zamokła? - Nie, wszystko w porządku, panie nadkomisarzu - przodownik pokazał, że z pożyczonym fleszem fotograficznym wszystko jest w porządku. - Gotów! - Wiking pewniej ujął młot. - Ja, Wiśniewski, Maciewicz i znowu ja... - przypomniał im. Kolejność bez zmian. Pokiwali głowami na znak, że pamiętają.

Jerzy poderwał się na równe nogi i wyskoczył z rowu melioracyjnego. Szansa była teraz tylko jedna. Kryła się w odpowiedzi na pytanie, jak długo Josek będzie obserwować nadchodzącego policjanta, zanim obudzą się w nim podejrzenia i postanowi spojrzeć w przeciwną stronę. Czy będzie to trwało na tyle długo, aby zdążyli dobiec do drzwi? Innymi słowy, który z nich, nadkomisarz czy morderca, okaże się tym razem większym szczęściarzem...? Stary płot pochylał się do wewnątrz. Tym lepiej! Wojskowa metoda na płoty stojące w poprzek ataku na bagnety była prosta. Skakało się na nie obunóż, trzymając karabin jedną ręką za lufę, tuż za zaczepem bagnetu, i dodatkowo wzmacniając siłę wybicia uderzeniem kolby o ziemię. Potem w najwyższej fazie skoku, gwałtownie prostując nogi, zwalało się płot, dociskało go do ziemi całym ciężarem spadającego ciała i po przeszkodzie. Nie było wiejskiego ogrodzenia zdolnego wytrzymać taki eksperyment w wykonaniu kilku-kilkunastu chłopa naraz. To nie były jednak czasy wojny ukraińskiej, Jerzy byl tu jedyną osobą z długim karabinem, nie miał już osiemnastu lat ani równie sprawnych obu bioder, a przede wszystkim swoje zrobiły lata domowych obiadków, najpierw babci Ireny, potem jej najpilniejszej uczennicy Marysi. Dość powiedzieć, że nie był to finezyjny skok kota ani nawet kozy na pochyłe drzewo. Drwęcki przecenił swoje możliwości. Nie zdołał doskoczyć do szczytu ogrodzenia, zabrakło kilkunastu centymetrów do punktu oparcia, w którym mógłby złapać niezbędny moment chwiejnej równowagi. Mokre kalosze ześlizgnęły mu się na zewnątrz i nadkomisarz staranował płot brzuchem niczym czołg, a raczej jak nurkujący bombowiec. O utrzymaniu się na nogach nie było mowy. Ogrodzenie runęło, a Jerzy szczupakiem wraz z nim. Teraz można było liczyć tylko na to, że piekielny łomot i trzask pękającego drewna ogłuszą Joska jak wybuch bomby. Lub snuć podobne refleksje w tonacji czarnego i coraz czarniejszego humoru... Na szczęście Drwęcki zrobił wystarczająco dużo dla biorącego rozbieg do drzwi Wikinga, który nie był zmuszony wyhamować ani się nie

potknął. Głowica młota zatoczyła poziomy półokrąg i dwie sekundy później z całą mocą pochodzącą z biegu, skrętu tułowia i siły ramion starszego posterunkowego wyrżnęła w brzeg drzwi, w miejscu, gdzie główki śrub zdradzały położenie zamka. Skoble wyskoczyły z framugi, jakby ta była z kruchego ciasta, a wyrwane drzwi otworzyły się do środka z takim impetem, że jeszcze same z siebie wyłamały się z zawiasów i odleciały gdzieś w kąt. Jerzy, podpierając się karabinem, dopiero wstawał na kolana. Wiking nie wpadł do środka prosto na sznur i podkowę Joska, lecz tak jak było wcześniej ustalone, uskoczył w bok i oparł się plecami o ścianę. Teraz nadeszła kolej Maciewicza, który podbiegł prosto do wejścia i zatrzymał się nagle trzy kroki przed nim, unosząc do góry pożyczony flesz z potrójnym ładunkiem fotograficznej magnezji. Josek powinien był skupić uwagę najpierw na sylwetce policjanta stojącego na tle jasnego prostokąta, następnie spojrzeć na jego unoszącą się rękę i w tym momencie dostać oślepiającym błyskiem po oczach... I dostałby, gdyby Drwęcki się nie przewrócił i był tam, gdzie powinien teraz być, czyli tuż za Maciewiczem. Przodownik, zamiast odpalać flesz, zerknął w bok, szukając wzrokiem nadkomisarza, i tak stracił najważniejszą sekundę. Josek zdążył rozpoznać przedmiot w dłoni policjanta i zasłonić oczy przedramieniem. Właśnie w tej pozycji zobaczył go Drwęcki, gdy fala białego światła zalała wnętrze chaty. W życiu nie widział tak potężnego mężczyzny! Między głową w czarnym kaszkiecie a sufitem było może pięć palców wolnej przestrzeni... Flesz dał tylko tyle, że Jerzy nie wbiegł z jasnego podwórza w głęboki półmrok izby i nie stracił ułamka sekundy niezbędnego, by oczy dostosowały się do słabszego oświetlenia, ani jeszcze jednej chwili na wypatrzenie przeciwnika. Wbrew pozorom było to bardzo wiele, bo gdyby nie dostatek światła, Drwęcki już by nie żył. To samo, gdyby miał teraz w ręku pistolet zamiast karabinu... - Policja! Poddaj się, Moskiewskier! - to była najgłupsza kwestia, jaką dotąd nadkomisarz Jerzy Drwęcki wygłosił na scenie życia.

Wyostrzona podkowa przy akompaniamencie furkotu wijącego się sznura poleciała prosto w gardło nadkomisarza, który odruchowo sparował cios ostrzem bagnetu. Powinna się była odbić i spaść, ale przecząc fizyce oraz prawom inercji, podkowa pomknęła w dół, ku pachwinie. Od kolby młynkującego mauzera, która stanęła jej na drodze, odleciała długa biała drzazga. A to wciąż nie był koniec ataku! Podkowa znów pomknęła w górę, by odrąbać palce zaciśnięte na karabinie. I odrąbałaby je niezawodnie każdemu, kto nie miał doświadczenia w walce zuluską włócznią... Do Drwęckiego dotarło, że podkowa nie jest uwiązana na końcu sznura, jak to sobie dotąd wyobrażał, lecz porusza się swobodnie po całej jego długości. Oba końce liny Josek trzymał w obu rękach, którymi wymachiwał i wiatraczył iście w stylu Żyda odprawiającego kabalistyczny obrzęd lub targującego się o cenę. Podkowa nie spadała, gdyż, jak się potem okazało, na końcach jej ramion przyspawano dwa zagięte do wewnątrz haki, które nie pozwalały sznurowi wyślizgnąć się z jej wnętrza. Śmigała więc swobodnie, wznosiła się, opadała i kołowała w powietrzu lekko jak stalowy motyl. Racjonalne wyjaśnienie przyszło później. Na razie, tu i teraz, ciężkie, półokrągłe i śmiertelnie niebezpieczne żelazo oraz konopny sznur tańczyły przed Jerzym jak zaczarowane istoty, obdarzone własnym życiem i instynktem krwiożerczego drapieżnika. Fartowny Josek w tej sztuce walki był absolutnym, fenomenalnym i jedynym w swoim rodzaju mistrzem. Gdyby, zamiast nietypowym narzędziem do zabijania, kierował marionetkami, sława jego teatru lalek obiegłaby świat. Walka toczyła się bez przerwy, cios za ciosem: atak, zastawa, atak, odpowiedź, riposta, kolejna riposta, natychmiast, jedno po drugim. Po piętnastu sekundach Drwęcki zdał sobie sprawę, że nie nadąża za przeciwnikiem. Josek był szybszy, silniejszy i zręczniejszy, a na dodatek miał o wiele lżejszą i wygodniejszą broń. Nie było najmniejszych szans, by zadać Joskowi pchnięcie bagnetem.

Co więcej, nawet zaczepienie ostrzem o śmigający wkoło sznur okazało się niewykonalne. Nadkomisarz mimo całego swojego żołnierskiego doświadczenia powinien paść śmiertelnie ranny i padłby, gdyby był sam. Łódzki golem całkowicie kontrolował walkę, a jej celem nie było zranienie nadkomisarza, ale utrzymywanie go stale pomiędzy nim a automatem Maciewicza. Przodownik, odkąd wyłonił się z tumanu białego dymu powstałego po odpaleniu flesza, cały czas bezskutecznie usiłował wyjść na pozycję do strzału, a Drwęcki wciąż zmuszany był zasłaniać lufę automatu własnymi plecami. Gdyby Maciewicz był trochę mniej opanowany, Jerzy dostałby serię w nerki, a potem podkowa i sznur zrobiłyby koniec z samym przodownikiem. Niewątpliwie jednak bezsilność wobec Żyda wpędzała Maciewicza w coraz większą złość... Jerzy poczuł gorycz nieuchronnej klęski. Wiedział, że za chwilę opuszczą go siły i refleks i nie zdoła dłużej opędzać się od podkowy, choćby z tak umiarkowaną skutecznością jak teraz. Jedyną szansą był Wiking, ałe on zawiódł teraz zupełnie. Kiedy magnezjowy dym rozrzedził się na tyle, że policjant zdołał zajrzeć do wnętrza chaty i ocenić sytuację, jedynym pomysłem, jaki przyszedł mu do głowy, było rzucenie w Joska młotem. Golem uchylił się bez trudu i zupełnie nie przejął faktem, że kowalskie narzędzie omal nie przebiło ściany, a od wstrząsu ze szczelin w suficie wyleciały tumany kurzu. Starszy posterunkowy powinien mieć jeszcze jakąś broń, lecz albo nie wziął na akcję nic więcej prócz młota, albo po prostu zgłupiał, patrząc na to, co działo się w izbie. Bo w istocie, trudno było uwierzyć własnym oczom. Dwóch doświadczonych policjantów uzbrojonych w karabin i pistolet maszynowy nie było w stanie poradzić sobie z człowiekiem dysponującym tylko sznurkiem i podkową... Drwęcki zrobił pierwszy fałszywy ruch. Jeszcze się z tego wybronił, ale klęska była już kwestią sekund. Tymczasem na zewnątrz wciąż wybuchały petardy i rozlegał się śmiech chłopców, którzy zaczynali dopiero rozsmakowywać się w całej zabawie, a posterunkowy z pistoletem Jerzego, zamiast tu przyjść i strzelać, wciąż udawał państwowotwórcze oburzenie, wzmagając radość dzieciaków.

Koniec nastąpił, gdy Maciewiczowi puściły nerwy i nie bacząc na nic, brutalnie zepchnął z linii ognia zawadzającego mu Drwęckiego, psując nadkomisarzowi desperacką zastawę. Wygięte w literę U ostrze natychmiast ukąsiło Jerzego w lewe ramię i od razu skoczyło mu do oczu, ale na ostatnich centymetrach zmieniło tor lotu i śmignęło ku dłoniom Maciewicza. Nadkomisarz, osłaniając towarzysza, przechwycił to cięcie na bagnet, ale sam w tym momencie odsłoni! całkiem swoją prawą pachę i biegnącą tędy tętnicę ramieniową... Wszystko zaczęło się dziać bardzo powoli. Podkowa odleciała pod sufit i zakołowała nad nim, nabierając rozpędu z rosnącym świstem. Drwęcki nie mógł nic zrobić, bo wciąż wychylała go w bok waga broni połączona z chwilową utratą równowagi. - Kire fosel - krzyknęła w jidysz Bajle, stając w drzwiach prowadzących do drugiej izby. - Głupi Josek! - powtórzyła po polsku, tupiąc nogą. - Szajgec! Drań! Obok dziewczynki pojawiła się posiniaczona twarz Gabrieli Pfeffer. Wyglądała żałośnie. Jerzy ledwie rozpoznał w niej dziewczynę o zapierającej dech w piersiach semicko-słowiań- skiej urodzie, która zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, gdy zobaczył ją po raz pierwszy w hotelu Bristol w Warszawie i potem, gdy miał okazję skonstatować, że w kajdankach jej bardzo do twarzy... Teraz nie była nawet cieniem siebie z tamtego okresu. Interwencja Bajle dała Drwęckiemu czas, by odzyskał postawę obronną. Josek zaś zawahał się i przemówił po raz pierwszy. - Znaszła ty? - zapytał fatalnie zruszczoną polszczyzną, w jego głosie była wielka i tęskna nadzieja. - Znalazłam - odparła dziewczynka. - Mam dla ciebie tajemne imię Adonai... - Popatrzyła na składającego się do strzału Maciewicza, który wreszcie zdołał wyjść na czystą pozycję. Josek spojrzał tam, gdzie ona, i zrozumiał podstęp, przez który stracił decydującą o wszystkim chwilę. - Ty zmiejo mała! - wrzasnął głosem szaleńca stojącego na brzegu

ognistej otchłani. - Bębenek podbija, rybkę popija, mądrze doradza, trochę nawsadza... - zbyt pewny siebie przodownik, zamiast natychmiast nacisnąć spust i pruć, zabrał się do wygłaszania swojej kretyńskiej improwizacji. Więcej czasu Fartownemu Joskowi nie było trzeba. Podkowa niczym łatająca siekiera śmignęła prosto w serce Bajle. Gabriela Pfeffer zasłoniła dziewczynkę własnym ciałem. Dostała w pachwinę. Josek z nieprawdopodobną zręcznością i szybkością wyszarpnął podkowę z ciała ofiary i skierował ją przeciw Maciewiczowi. Dosięgnąłby także przodownika, ale Drwęcki, zyskawszy chwilę spokoju na ocenę sytuacji i skalkulowanie wypadu, zdołał wreszcie dokonać niemożliwego i przechwycił sznur bagnetem. Zakrwawiona podkowa bezsilnie uderzyła o podłogę. Błysnął ogień na końcu lufy automatu Thompsona, zadudniło mordercze staccato. Jednak rozbrojony i rozstrzeliwany wielkokalibrowymi pociskami golem ani myślał umierać. Nie bacząc na kule bijące w jego brzuch i piersi, Josek ruszył do przodu, prąc pod prąd ołowiu, by gołymi rękami skręcić kark przodownika. Na ten widok Maciewicz po prostu zgłupiał z wrażenia. Przestał strzelać i zamarł z otwartymi ustami, opuszczając broń. A podziurawiony Josek-Golem wciąż szedł... Drwęcki jakimś cudem zdołał uświadomić sobie, że trzyma w rękach gotowy do strzału karabin. W chwili, gdy Josek go mijał, poderwał broń do ramienia i wypalił mu w skroń, prze- strzeliwując głowę na wylot. Golem wreszcie okazał się człowiekiem i runął na podłogę. Targnęły nim gwałtowne drgawki, lecz zaraz ustały. Naprawdę trudno było uwierzyć, że to już koniec. Wypadało zawiadomić Jentę, ale Jenta już tu była. Wpadła do chaty jak wicher, porwała córkę w ramiona i wybiegła z nią na zewnątrz, nie oglądając się na nic i na nikogo. - Potrzebny lekarz! - krzyknął Drwęcki, odkładając wszelkie

refleksje na później. - DochtoraH! - powtórzył donośnie stojący na podwórku Wiking. Mężczyzna w białym kitlu zjawił się po chwili. Klęknął przy Gabrieli Pfeffer, bezskutecznie spróbował odsunąć jej ręce kurczowo zaciśnięte na kroczu, następnie zajrzał pod spódnicę dziewczyny i ostrożnie opuścił mokrą od krwi tkaninę z powrotem na uda. Zbadał jeszcze tętno, po czym wstał, spojrzał na Drwęckiego i pokręcił przecząco głową. - Nie ma możliwości ratunku - powiedział cicho. - Przecięte obie arterie udowe... Tak wysoko, że nie da się założyć opasek. Jeżeli pacjentka przestanie uciskać rany, umrze w ciągu kilkunastu sekund. Jednak tak jak teraz wytrzyma najwyżej kilka minut, bo krew wciąż się leje. - Jest tu z nami rabin - odparł Jerzy. - A ona jest żydówką... - Niezwłocznie, panie nadkomisarzu! - Lekarz zerknął jeszcze przelotnie na poszatkowanego kulami Joska i wyszedł z chaty. - Maciewicz, znajdźcie jakąś poduszkę albo co! - Drwęcki pochylił się nad dziewczyną. Przodownik podał mu zrolowany pośpiesznie pled. Jerzy wsunął go umierającej pod głowę. Była zupełnie przytomna. - Panno Gabrielo... - Jestem Chlawne! - wyszeptała gorączkowo. - Chlawne! Po polsku Głownia! Ostrze miecza! Musiałam pomścić! Mojego Arturka... pomścić za wszelką cenę... - Jak zginął? - Zastrzelili go... jak psa... Kiedy wyszliśmy z restauracji... z Tivoli... Podeszli, nic nie powiedzieli, tylko strzelili mu w plecy... rewolwer w ręczniku... mnie zatkali usta... Zawlekli nas do bramy... tam czekał automobil... Arturek jeszcze żył, dobili go... mówił, że mnie obroni, ale wtedy zapomniał wziąć pistolet... Nic nie zrobił... Zimno mi! Drwęcki zdjął kurtkę i przykrył umierającą. - Proszę, opowiadaj dalej. - Zabrali nas... gdzieś, jakaś willa... Tam to ze mną robili... robili i bili... wszyscy trzej... Z Arturkiem też potem coś robili... palili go

chyba... czułam taki smród jak od spalonych włosów, mięsa... Ale nie pokazali mi, co zrobili... Rano wyrzucili mnie na ulicę... jak sukę... Szweja powiedział, że jak pójdę na policję, oni mają dowód, że to ja zabiłam... że nikt mi nie uwierzy... - Ja bym ci uwierzył, Chlawne. Czemu... - Pan go zesłał na śmierć! Pan już nie przyjaciel... - Nie wiedziałem, Chlawne. Pomógłbym, gdybyście mi zaufali. - Nawet waszemu księdzu nie można ufać... głupi ksiądz... tylko gadał od rzeczy... nie pomógł... - Ksiądz Marek? Zakonnik? - On... nie pomógł... tak prosiłam... - Dlaczego Szweja miał w gardle twój wisiorek? - Wepchnęłam mu! - wysyczała w ostatnim przypływie zawziętości. - Kiedy Josek go złapał i łamał... on krzyczał, że mój wisiorek to jest ten dowód... że niby ja zabiłam Arturka... że powie, co i jak, kiedy go puszczę... ja mu ten jego dowód w gardło wepchnęłam! - Jak znalazłaś Joska? - Swatka mi go znalazła. Jak wróciłam do mieszkania i zobaczyłam pieniądze Arturka... wtedy zrozumiałam, że mogę go pomścić! Ze muszę pomścić! Jego, siebie, mojego tate. Musiałam tylko wymyślić jak! Myłam się po tamtych trzech i myślałam... myłam się i myślałam... a potem byłam już czysta i już wiedziałam, co robić. - Obiecałaś Joskowi nowe imię Boga? - Tak... Swatka tak poradziła. Ja nie myślałam, że on naprawdę... Myślałam, że to chłop jak inni... że weźmie, co wszyscy chcą... poradziłabym sobie... ale on nie chciał... Tylko żeby mu dać to imię... Zrobił wszystko, co kazałam, ale chciał imię Boga... ja się na tym nie znałam... Swatka doradziła... żeby wziąć tę małą... Bajle... ja nie chciałam... musiałam... Myślałam, że potem mu uciekniemy... ale swatka nie pomogła. Josek się spostrzegł i zabił ją... głowę, ot tak, jej urwał... - Widziałem - Drwęcki odsunął się od kałuży krwi, która wypływała spod umierającej mścicielki, coraz szerzej rozlewając się po podłodze.

- I mi powiedział, że... Bajle też tak urwie... jak lalce... - oddech Chlawne zaczął się rwać i ustawać - jeśli nie będę posłuszna... Robiłam, co kazał... Myślałam z początku... że Bajle umie... znaleźć, ale ona nie umiała... Josek się złościł i bił... coraz bardziej... bił, płakał i krzyczał... że duszę sprzedał czarownicy... Miał rację... Ja czarownica... ja Lilith... tak mówi Bajle... a ona to dobrze wie... że ja... diabelska dziwka... tak... więc już teraz... nogi przed wszystkimi diabłami rozłożę... - zaczęła unosić i rozwierać kolana. - Nie puszczaj ran! - zawołał Drwęcki. - Muszę... Jestem Lilith! To ja... - Ty już nie jesteś Lilith! - oznajmił z powagą rabi Herszel, stając nad konającą. Znikły bez śladu jego szaleństwo i zdziecinnienie. Teraz była w nim tylko godność starotestamento- wego proroka. - Ty jesteś Chlawne Zusman! Biedna żydowska dziewczyna, której zrobiono wielka krzywda. Ty z bólu i udręki robiła potem inne krzywdy, lecz Adonai wejrzy w twoje serce i już nie zobaczy w nim złego. - Jak to nie... ja... tyle... - Zapomniano ci wszystko, bo ocaliłaś Bajle. Twoje olam chaby, miejsce w raju, już czeka. Idź w pokoju! Pan rozjaśnił oblicze swoje nad tobą... Josek zadygotał i zaczął wstawać z podłogi. Dźwignął się, podparł łokciem i już prawie usiadł. Zalany krwią z kilkudziesięciu ran, z oczami wywróconymi białkami do góry, otworzył usta i wydał z siebie przeciągłe: - Yyyyyyy!!! Wstrząśnięci policjanci zaczęli w popłochu szykować broń, ale rabi Herszel był od nich szybszy. - A ty odejdź w otchłań śmierci! - zawołał wielkim głosem. - Zgiń, przepadnij! Amen! Golem z łoskotem osunął się na podłogę. Teraz to był już prawdziwy koniec jego egzystencji. - Proszę... - wyszeptała jeszcze Chlawne. - Pochowajcie... mnie... obok Arturka... mojego...

- Obiecuję to wam obojgu - rzekł Jerzy. Opuściły ją siły i opadły bezwładnie dłonie powstrzymujące uciekające życie. Fala świeżej krwi poruszyła spódnicą, ale trwało to już tylko kilka sekund. Drwęcki zamknął oczy dziewczyny, a rabin zaczął odmawiać modlitwę za umarłych. Maciewicz bez słowa zdjął czapkę i przeżegnał się. Jerzy też.

19. Miska rumianku

Na Szpitalnej wrzało jak w ulu. Na ulicę wylegli bodaj wszyscy mieszkańcy oraz kryjący się dotąd w podwórkach policjanci. Wśród rozgorączkowanego tłumu jak szaleni uwijali się dziennikarze z notesami, szukając świadków, którzy lepiej coś widzieli, znali lub domyślali się najwięcej okoliczności sprawy. Oczywiście chętnych i dobrze poinformowanych było tylu, że reporterzy nie musieli zamartwiać się faktem, że Drwęcki nie chce z nimi gadać. Nie tracili czasu na nagabywania, skoro obok konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele. Wystarczył im w zupełności nadkomisarz Weyer, który właśnie pozował do fotografii w otoczeniu szczęśliwie połączonej rodziny posterunkowego Breslauera. Na tę okazję szef łódzkiego urzędu śledczego też miał już gotowe oświadczenie, utrzymane w stylu: Bóg, państwo, prawo i wartości rodzinne. Przodownik Maciewicz bez butów siedział na krawężniku i wyżymał onuce do rynsztoka. - Przeziębicie się albo gorzej - przestrzegł go Jerzy, podchodząc bliżej. - Prędzej, kiedy będę w mokrych butach chodził - odparł przodownik. - Mam w wozie suche na zmianę, bo mnie dobrzy ludzie zawczasu ostrzegli, że z panem nadkomisarzem to wszystko może być. Ale furda przeziębienie! Cud boski, że nas to żydzisko nie zaszlach Drwęcki nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie ruszył ku nim rabi Herszel. - Ja względem tego ich pogrzebu razem - zaczął starzec. - Na naszych Dołach trudno będzie goja obok żydówki położyć...

- Zabiorę ich do Warszawy - odparł Jerzy. - I pochowam na cmentarzu komunalnym. - A czemu to błogosławionej pamięci nieboszczkę znów na poniewierkę z rodzinnego miasta wyganiać? Niechże ona już tutaj sobie na mesjasza poczeka. - No a Księżyk? - Są i u nas cmentarze, co nad nimi miasto, a nie gmina starozakonna, opiekę ma. Tam ich koło siebie położymy. - Rabi odprawiłby wtedy pogrzeb razem z księdzem? - A czemu ja miałbym nie odprawić? Znam jednego takiego księdza, co zawsze mawia, że prorok Jeszua i jego matka też byli Żydzi... Przodownik Maciewicz zaklął z cicha pod nosem i skręcił już wyżętą onucę z taką siłą, aż znów pociekła z niej woda. - Raz już kiedyś tak było, że my obaj podobną parę grzeba li dokończył spokojnie rabin. - Czyli że mogę już wszystko w rękach rabiego zostawić i wracać zaraz do Warszawy? - upewnił się Drwęcki. Rabi Herszel z powagą skinął głową. - To pan nadkomisarz przy ich chowaniu nie będzie? - W sumie to ja już ich pochowałem - westchnął ciężko Jerzy. - Za życia... I bardziej nie muszę. Zwłaszcza gdy nie ma musu, a i ta sprawa jeszcze nie skończona. - Boże, zmiłuj się! - jęknął Maciewicz. - Gdyby pan nadkomisarz był nasz, to ja bym jemu dał żydowskie błogosławieństwo na drogę, ale to chyba będzie dosyć, że panu nadkomisarzu Jenta i Bajle teraz bardzo błogosławią. I panu przodowniku też... - rabi popatrzył na Maciewicza, który dłuższą chwilę intensywnie myślał, co na to odpowiedzieć. W końcu na nic nie wpadł i bez słowa odwrócił wzrok. Drwęcki spojrzał na tłum dziennikarzy kłębiący się wokół ocalonej dziewczynki i stwierdził, że nie ma sił ani ochoty odgrywać publicznie melodramatycznej sceny podziękowań i rozstania. - Niech rabi pożegna ode mnie Bajle i powie jej, że bardzo dziękuję,

ona wie za co. - Na pewno wie, bo to mądre dziecko - przyświadczył staruszek. Trochę nawet za mądre jak na taki głupi dziadek... - smętnie pokiwał głową. - Aj, jak to dobrze, że Najwyższy miał rozum za nas wszystkich! - Froimowi proszę powiedzieć, że zadzwonię do niego z Warszawy na komisariat - Jerzy nie skomentował wyrzutów sumienia rabina. - Tak ja jemu powiem. - I jeszcze jedno! - przypomniał sobie Drwęcki. - Mówi ra- biemu coś nazwa Czerwona Rasa i pojazd kosmiczny Ben-Ben? Zaintrygowany Maciewicz odłożył onucę i popatrzył na nich uważnie. - A co by mnie to miało mówić? - zapytał zaskoczony staruszek. - Czy są może jakieś legendy na temat tego, że Żydzi na Ziemię przylecieli z kosmosu? Albo że mieli kontakty z mieszkańcami innych planet? Powiedzmy, handlowe... - A czemu by Żydzi nie mieliby robić handel, kiedy jest okazja? rabi Herszel był coraz bardziej zdumiony i zaniepokojony. - Czemu pan nadkomisarz pyta? - Prawdę mówiąc, z ciekawości. - Panu nadkomisarzu ciekawość, a Żydom potem tylko guzy. Jak mniej powodów do bicia Żyda, to lepiej. Jakbym ja panu nadkomisarzu mówił, że taki geszeft może i był, to pan nadko misarz powie zaraz komu innemu, ten inny powie następnemu, tamten coś przekręci i dalej powtórzy, dadzą to do gazet, a na koniec wyjdzie taki, co krzyknie: „Wracajcie Żydzi między gwiazdy!”, a tam podobno ciemno, zimno i do Jerozolimy daleko. I jak, i gdzie mesjasz będzie nas wtedy szukał? - Kto wie? Może byłoby dla was lepiej, gdybyście się teraz na inną planetę przenieśli... - odezwał się ponuro Maciewicz. - Dalibyście spokój, przodowniku! - ofuknął go Drwęcki i pożegnał się ze staruszkiem. - Ile wam trzeba czasu na spakowanie? - zwrócił się znów do kierowcy. - Damy radę na wieczór dotrzeć do Warszawy? - Bez kłopotu - zapewnił ucieszony Maciewicz.

- To w drogę! - Jerzy ruszył w stronę samochodu zaparkowanego przy Milionowej. - A z panem nadkomisarzem Weyerem się pan nadkomisarz nie pożegna? Tym razem Drwęcki zmiął w ustach grubsze przekleństwo. Przodownik, widząc, że zdenerwował szefa, czym prędzej złapał swoje buty, onuce i pobiegł przodem na bosaka. Z Frau Pasztelan Jerzy zamierzał się rozliczyć szybko i bez targów, ograniczając wszelkie grzeczności do absolutnego minimum, ale okazało się, że przezorny kolega Weyer uregulował wszelkie rachunki już przed południem. Mimo to nie udało się zamknąć tej znajomości zdawkowym „do widzenia”. Gospodyni dostrzegła krew na koszuli Drwęckiego. - Ktoś pana nadkomisarza skaleczył? - wskazała draśnięcie na ramieniu, o którym Jerzy zdążył już zapomnieć. - Proszę sobie wyobrazić, że Żyd - oznajmił prowokująco. - Trzeba natychmiast zdezynfekować! Pan się rozbiera! - To drobiazg. - Nie chodzi się z nieopatrzoną raną i w brudnej koszuli! Może pan kochać sobie Żydów, a mnie nie cierpieć, ale proszę się rozebrać! Argumentacja była nie do odparcia. Jerzy posłusznie ściągnął koszulę i usiadł na krześle. Frau Pasztelan przyniosła apteczkę i bez skrupułów wpakowała mu w ranę wacik nasączony jodyną na spirytusie. Nie próbowała być ani trochę delikatna. Nie wytrzymał i syknął z bólu. - Należało się panu! - stwierdziła z mściwą satysfakcją. - Za co?! - Za to, że pan Jerzy myślał, że na niego doniosę nadkomisarzowi Weyerowi! - A nie doniosłaby pani? - Miałam mu donieść. Jednak kiedy pana zobaczyłam, postanowiłam, że nie doniosę. Pan jest prawdziwym Aryjczykiem, a prezes Hitler mówi, że aryjska kobieta musi być całkowicie posłuszna aryjskiemu mężczyźnie. Myśli pan, że zdradziłabym naszą aryjską

rasę, narodowosocjalistyczne ideały i prezesa Hitlera? Czemu pan nie zapytał mnie wprost? Pan nie dał mi szansy dowieść mojej wierności! Drwęcki nie wiedział, co odpowiedzieć. Za to czuł, że minę musi mieć bardzo głupią. - Mógł się pan przekonać, na czym polega absolutne oddanie kobiety! - zawołała z pasją, naklejając plaster na oczyszczoną ranę. Chciałam ofiarować panu nadczłowieczeństwo i całkowitą wolę mocy wobec mnie! Mógł pan wyzwolić z siebie blond bestię, ale pan okazał się słowiańsko małostkowy! Proszę się teraz ubrać i opuścić mój dom! Zegnam pana! Sam nie wiedział, jak znalazł się z walizką na schodach. W drugim ręku trzymał płaszcz, którego nie zdążył włożyć, kapelusz w zębach, a ze spodni wystawała mu niestarannie upchnięta świeża koszula. Jeszcze przekrzywiony krawat. Brakowało tylko szminki na policzku, a charakteryzacja do sceny ucieczki kochanka byłaby kompletna... Jerzy doprowadził się do porządku na półpiętrze i z prawdziwą ulgą wyszedł na ulicę. Maciewicz już był gotowy. - To jak, panie nadkomisarzu, spieprzamy z tego miasta? - kierowca energicznie przetarł przednią szybę. - Są takie chwile, przodowniku, kiedy wasza mowa jest prawdziwą poezją. Spieprzajmy najkrótszą drogą! - To najlepszy rozkaz, jaki pan nadkomisarz wydał od ponad tygodnia. Na szosie brzezińskiej, tuż za przejazdem kolejowym, Maciewicz znowu rozjechał psa, który wybiegł obszczekać samochód. Następnie przodownik z okrzykiem: „Niech żyją skurwysyny!” odegrał na klaksonie triumfalną serenadę i wcisnął gaz do dechy. Niewątpliwie znowu był sobą i już cieszył się na myśl, że po powrocie do stolicy zaraz spałuje jakiegoś aresztanta. Drwęckiego bardziej zastanowiło jednak co innego. - Zatrzymajcie na chwilę! - polecił, gdy zostawili Łódź kilkanaście kilometrów za sobą i zbliżali się do Brzezin. - Pan nadkomisarz potrzebuje na stronę?

- Nie. Zobaczcie, Maciewicz, jak tu nagle pojaśniało... - Ano racja, panie nadkomisarzu - przodownik spojrzał w górę. Słońca jakby więcej i niebo takie bardziej niebieskie. - Chmury dymu zniknęły - stwierdził Jerzy. - Aż dziwne, jak szybko można było do nich przywyknąć... - Dobrze jest znów wrócić na świat boży, panie nadkomisarzu. To miasto Łódź to jednak nie dla nas, warszawiaków... - zreflektował się i uściślił: - Dla przyszywanych skurwysynów z Mińska też. - Co racja, to racja. Do domu, Maciewicz! Tylko psy już zostawcie w spokoju. - Według rozkazu, panie nadkomisarzu. Zgodnie z obietnicą przodownika dojechali do Warszawy przed zmierzchem. Drwęcki wysiadł na rogu Wolskiej i Bema. Z walizką w ręku przeszedł sto metrów do bramy, odkłonił się stróżowi Widackiemu, który powitał go wylewnie, potem wbiegł po schodach na górę i cichcem wślizgnął się do przedpokoju. Wieszak na ścianie rzeczywiście należało naprawić... - Karolinko, zapomniałaś czegoś? - rozległ się glos Marysi, która zaraz wyszła z kuchni. - Jerzyk?! - zawołała z radosnym zdumieniem i z indiańskim okrzykiem rzuciła się mężowi na szyję. - Czemu nie zadzwoniłeś? „Trochę za szybko minąłem telefon...”, chciał odpowiedzieć, ale dal sobie spokój. - A babcia mówiła, że... Zamknął jej usta pocałunkiem. - Michaś śpi teraz jak aniołek - poinformowała długą chwilę później. - Właśnie zasnął... Chodź! - chwyciła go za krawat i energicznie pociągnęła do sypialni. Pół godziny później Marysia owinięta w prochowiec męża i w jego kapeluszu na głowie poszła zajrzeć do dziecka, a Jerzy zdjął wreszcie krawat, buty i resztę ubrania. Tak zastała go wracająca z dziecinnego pokoju małżonka. Plaster na jego ramieniu był pierwszą rzeczą, która przykuła jej uwagę.

- Kto cię opatrywał? Ta kobieta, u której mieszkałeś? To prawda, że to jakaś wyposzczona wiedźma, jak mówi babcia? I rozbierałeś się przy takiej lafiryndzie?! - zarzuciła go coraz gorętszymi pytaniami. Nadkomisarz Drwęcki uznał, że każda nieścisłość w zeznaniach pogrąży go doszczętnie w oczach domowej inkwizycji. - Usiądź, Maryś - wskazał żonie miejsce obok siebie, po czym szczerze i dokładnie opowiedział jej o karesach Frau Pasztelan. - Naprawdę?! - Marysia była niezmiernie zdumiona i zaintrygowana. - Są takie kobiety, którym ból i poniżenie sprawiają przyjemność? - Mężczyźni też. To się nazywa masochizm. Nigdy o tym nie czytałaś? - Babcia nie pozwalała mi czytać nieodpowiednich lektur, a ja byłam niewinną panienką... - wyraźnie myślała o czymś innym. Wiesz... Kiedy rodziłam Michałka, to ten ból też chwilami wydawał mi się przyjemny... Wstała z łóżka z aż nadto dobrze znaną Jerzemu miną odkrywczym nieznanych erotycznych lądów. - Możesz mi powiedzieć, co robisz z moimi spodniami? - zapytał ogarnięty złym przeczuciem - Wyjmuję pasek... - Maryś! Oszalałaś?! - Chcę tego spróbować - położyła pasek na stoliku z lampką nocną. - Ale mnie najpierw wypieść... - szepnęła namiętnie i zsunęła płaszcz z ramion. - Wiesz... ja też zasługuję na taką malutką karę... Bo kiedy cię nie było, byłam troszkę niegrzeczna... powinnam teraz błagać o wybaczenie, prawda? - uklękła przy łóżku i zaczęła całować jego stopy. Och, błagam... - Maryś... - jęknął skonfundowany. - Tylko bez udawania! Bądź prawdziwą aryjską bestią!

Następnego dnia o dziesiątej rano zjawiła się u nich babcia Irena, by

zlustrować stan opieki nad prawnukiem oraz sumienność wypełniania obowiązków głowy rodziny przez niesfornego zięcia. Marysia zaparzyła herbatę, a Jerzy usiadł ze staruszką do stołu, aby wysłuchać wniosków pokontrolnych. - Bardzo ładnie, Jerzyku, żeś w końcu ten wieszak naprawił, tylko co z chrzcinami? - Ależ, babciu, dopiero wczoraj wieczorem wróciłem. I specjalnie dziś z samego rana nie poszedłem do pracy, tylko zostałem, żeby najpierw w domu wszystko zrobić... - To ci się chwali, Jerzyku, ale chrzest święty pierwszy! - Oczywiście, babciu! Może jeszcze cukru? Konfitury? - A pani nadkomisarzowa czemu to z nami usiąść nie chce? - Nie mogę, babciu... - Marysia odruchowo pomacała się po pupie. - Tak mnie jakoś... od... od słodkiego w żołądku kręci. - Maryś spróbowała wczoraj czegoś, co jej nie posłużyło - wyjaśnił Jerzy z kamienną twarzą. - To musisz, kochana, sobie rumianku zaparzyć - stwierdziła z powagą staruszka. - Lepiej, żeby żołądek był zdrów, kiedy dziecko karmisz. Koniecznie filiżankę rumianku! - Raczej całą miskę do moczenia tyłka... - wycedziła cichutko przez zęby pani Drwęcka. - Co mówisz, kochana? Bo nie dosłyszałam... - Mówię, że idę parzyć ten rumianek, babciu - Marysia rakiem wycofała się do kuchni. - To ja już powinienem iść do pracy! - Jerzy szybko wstał od stołu. - A co wy dwoje dziś tacy nie w sosie - Ależ skąd, babciu! - Marysia wybiegła z kuchni, Jerzy wbiegł do przedpokoju. On ją przytulił, ona położyła mu głowę na ramieniu. W okamgnieniu państwo Drwęccy zainscenizowa- li przed starszą panią żywy obraz emanujący małżeńskim szczęściem i miłością. Babcia Irena popatrzyła na nich spod oka i podniosła do ust filiżankę. Upiła spokojnie kilka łyków herbaty, po czym odstawiła naczynie na spodeczek.

- Moi drodzy, jakbym ja nie wiedziała, o co tutaj się rozchodzi, toby ciebie, Maryś, nic a nic na tym świecie nie było.

- Dzień dobry, pani Stefanio! - O, jak się cieszę, że pan nadkomisarz już wrócił! Dzień dobry! - Co się dzisiaj zawaliło? - Komisarz Rybczyński wziął tydzień urlopu zdrowotnego. - Poczuł się gorzej na wieść o moim powrocie? - Też tak sądzę, panie nadkomisarzu, że to grypa dyplomatyczna... - Za to pani wygląda kwitnąco! Czy to już? Sekretarka poczerwieniała i uśmiechnęła się jednocześnie. - To moje gratulacje! Tylko szkoda, że będziemy musieli się niedługo rozstać, bo inspektor Janowski nie daruje mi, że wykorzystuję w urzędzie inwalidów i kobiety w stanie odmiennym. - Dlatego w pracy wie tylko pan - odpowiedziała, zniżając konspiracyjnie głos. - Póki mogę, będę poszerzać suknię... - A ja postaram się do tego czasu wyłapać wszystkich prze stępców w Warszawie, bo bez pani tu sobie nie poradzimy. - Bardzo pan miły, panie nadkomisarzu. Od czego zaczynamy? - Proszę wezwać Sawilskiego. Jakieś bieżące sprawy? - Profesor Grzywno-Dąbrowski dzwoni co kilka dni i pyta, kiedy pan będzie. Mocno nalega na rozmowę z panem. - Medycyna sądowa może zaczekać, najpierw Sawilski. - Drwęcki otworzył drzwi swojego gabinetu i z lubością wciągnął woń tytoniu i zakurzonego papieru. - Ech, nie ma to jak zapach mokrej roboty czekającej na wysuszenie! Byiy nadkomisarz zjawii się bez zwłoki. - Panie Sawilski, może mi pan powiedzieć, jak ustalił pan, że to Gabriela Pfeffer była tą tajemniczą narzeczoną Księżyka? - zapytał Jerzy. - Jej nazwisko wypłynęło przy okazji śledztwa w sprawie z Hipotecznej. Pfeffer kontaktowała się z bratem Markiem. Zakonnica,

która była świadkiem ich rozmowy, zapamiętała, że Pfeffer wspomniała o narzeczonym w policji. Skojarzyłem fakty, poszperałem i udało mi się potwierdzić, że to byt Księżyk. Niezwłocznie zawiadomiłem o tym pana nadkomisarza. - Tak, dziękuję. A może mi pan powiedzieć, co komisarz Rybczyński zrobił dalej z tym wątkiem sprawy? - Absolutnie nic, panie nadkomisarzu. - Jak to nic?! - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli zobaczy pan jego biurko. Kolega Rybczyński, zanim poszedł się leczyć, urządził na nim taką małą demonstrację pod pańskim adresem... - Chodźmy zatem - Drwęcki podniósł się z krzesła. Przeszli do ogólnej sali, gdzie urzędowali niżsi oficerowie urzędu śledczego. Chwilowo był tu tylko podkomisarz Leśniakiewicz, który nieznacznie skinął głową szefowi i czym prędzej zagłębił się w swojej pracy. Na biurku komisarza Rybczyńskiego leżała teczka z aktami, do której agrafką przypięto karteczkę ze słowami: non possu- mus. Obok położono trzy duże gwoździe i młotek. - Co to ma znaczyć? - Że może go pan nadkomisarz, za przeproszeniem, ukrzyżować, a on mimo to... Pan podobno wie co. - Zrobię mu coś gorszego - zirytowany Jerzy wziął teczkę, oderwał z niej kartkę z apostolskim protestem, zmiął i z rozmachem cisnął do kosza. - Słyszeliśmy już o tym delikwencie w Łodzi... - zapewnił skwapliwie Sawilski. - To nie ja! - teraz Drwęcki wściekł się na dobre. - Przejmuję sprawę Hipotecznej i poprowadzę to śledztwo osobiście! Pan może już wracać do swoich zajęć. U siebie w gabinecie Jerzy niezwłocznie zagłębił się w analizę akt odebranych Rybczyńskiemu. Linijka po linijce, dokument po dokumencie... Zakazał łączenia jakichkolwiek rozmów, ale kiedy

zadzwonił sam Wieniawa, pani Stefania nie miała śmiałości odmówić. - Cieszę się, Jerzy, że wróciłeś - oznajmił pułkownik. - I jak tam w tej Łodzi? To naprawdę bajeczny Bagdad Północy? - Raczej Babilon - odparł niechętnie Drwęcki. - Po dziesięciu dniach w tym mieście czuję się bardziej zmęczony niż po pół roku w Poznaniu. - Brak kanalizacji - skwitował krótko Wieniawa. - W każdym znaczeniu tego słowa... Komendant już prawie dojrzał do decyzji, żeby wreszcie zdrenować ten wrzód. Twoja opinia rozstrzyga. - Odradzam. -A dlaczego, Jerzy? Czemu mamy zostawić w spokoju największą mafię i siedlisko korupcji w Polsce? To przecież byłby doskonały pokaz stanowczości rządów moralnej sanacji. - Łódzka hewra to najsprawniejsze przedsiębiorstwo w tym mieście. Wszystkie inne mniej lub bardziej robią bokami. Trzeba im dać w zamian dobry popyt na perkale, a co najmniej poprawić opiekę społeczną. Dopiero potem ciąć bandyckie głowy. Bornstein i jego ludzie chętnie pójdą na każdą ugodę z rządem, ale bez nich zrobi się tam chaos. Proponuję zaczekać, aż najpierw skończy się w polskim włókiennictwie ten cały kryzys strukturalny. - Będziemy, psiakrew, długo czekać! W szmacianej branży końca kłopotów nie widać, a podobno idą nowe, i to na skalę całej światowej ekonomii. Specjaliści coraz głośniej mówią, że powojenna koniunktura musi się już wkrótce załamać. Na biurko Komendanta trafiło właśnie kolejne ostrzegawcze memorandum od Grabskiego. No, dobrze... - Wieniawa urwał i zamilkł na chwilę. - Zrobimy więc tak - oznajmił po namyśle. - Jeżeli nie będzie w Łodzi ulicznych strzelanin w amerykańskim stylu ani mordowania całych rodzin na włoską modłę, to na razie, powiedzmy na trzy lata, przymkniemy oko na pana Ślepego Maksa i jego ferajnę. On dotrzyma takiej umowy? - Myślę, że tak. - To serwus, Jerzy, i do zobaczenia w Ziemiańskiej. Drwęcki wrócił do rozgrzebanych papierów. Za moment

znalazł zeznanie zakonnicy, o którym wspominał Sawilski, przeczytał je dwa razy, po czym porównał z jednym z poprzednich protokołów. Był to opis miejsca zdarzenia wykonany przez zakonnego detektywa, owego pokutującego w klasztorze byłego śledczego carskiej ochrany. We wnioskach znajdowała się wzmianka o syntetycznym japońskim opium, dającym podobne napady agresji i lubieżności. Komisarz Rybczyński przekreślił to zdanie i dopisał na marginesie: „Nieistotne, op. prof.”. Drwęcki popatrzył jeszcze raz na oba dokumenty, trzymając je przed sobą w obu rękach, zaklął z cicha i chwycił za telefon. - Pani Stefanio, proszę łączyć mnie z kardynałem Kakow- skim. Pilne!

20. Tupecik diabla

W domu zakonnym Sióstr Magdalenek przy ulicy Żytniej panowała głęboka metafizyczna cisza, przesycona delikatną wonią krochmalu. Jerzy był sam w rozmównicy, ale nie czekał długo. Zakonnica weszła bezszelestnie jak duch. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - I Maryja zawsze dziewica. Na wieki wieków. - Siostra Agata? - Tak, to ja, panie nadkomisarzu. - Proszę usiąść - wskazał miejsce naprzeciw siebie i otworzył notes. Chciałbym uzupełnić zeznanie siostry dotyczące zmarłego brata Marka i niejakiej Gabrieli Pfeffer. - Nie wypada mówić źle o zmarłych, a tym bardziej kalać pamięć osób duchownych nieodpowiedzialnymi pomówieniami - odparła z godnością zakonnica. - Pański poprzednik rozumiał to dobrze. - I dlatego popełnił błąd w śledztwie - stwierdził spokojnie Drwęcki. - Czy dotarło do siostry moje upoważnienie? - Matka przełożona przekazała mi wolę księdza kardynała. Będę posłuszna. - Wobec tego proszę opowiedzieć wszystko jeszcze raz, tym razem niczego nie pomijając. - Dobrze, panie nadkomisarzu. Panna Pfeffer zgłosiła się do mnie jako jedna z wielu upadłych dziewcząt pragnących zerwać z dotychczasowym trybem życia. Jej przypadek był jednak bardziej skomplikowany od innych, w grę wchodziły jakieś poważne długi, które musiała odpracowywać, sprzedając swoje ciało. Zaniechanie

tego procederu narażało ją na zemstę człowieka, który ją wykorzystywał. Czasem tak bywa, że pieniądze są zbyt wielkie i moralny autorytet naszego zgromadzenia nie powstrzymuje sług szatana. My same nie jesteśmy w stanie zapewnić dziewczętom uwikłanym w tego rodzaju zaszłości fizycznego bezpieczeństwa ani nie możemy narażać naszego domu na zbójeckie najście. Dlatego w poważnych sytuacjach zawsze zwracałyśmy się o pomoc do brata Marka. On zapewniał zagrożonym przemocą dziewczętom zmianę tożsamości, nowe dokumenty oraz znajdował im bezpieczne schronienia gdzieś poza Warszawą. - Czy w tym celu dawano im klucz do tylnej klasztornej furty przy ulicy Hipotecznej? - Tak, panie nadkomisarzu. Niektórym dziewczętom łatwiej było zmylić stręczycieli, udając, że wychodzą wieczorem na wiadomy zarobek. Brat Marek każdej nocy czekał na nie trzy godziny od jedenastej do drugiej nad ranem w klasztornym ogrodzie. My jedynie przekazywałyśmy klucz tym dziewczętom, które były w takiej potrzebie. - Siostra dała klucz Gabrieli Pfeffer? - Tak, panie nadkomisarzu. Jednak ona wróciła tu następnego dnia bardzo wzburzona i mówiła o bracie Marku okropne rzeczy. - Jakie? - Ze nie chciał jej pomóc, zachowywał się wobec niej niestosownie i że był pijany. To było niewiarygodne i absolutnie niemożliwe. - Skąd ta pewność, proszę siostry? - Znałam brata Marka od lat i wiem, co mówią o nim inne dziewczęta. Nigdy żadnej z nich nie wykorzystał, nawet nie próbował, choć niektóre przed nawróceniem zachowywały się wobec niego bardzo prowokacyjnie i potem za to przepraszały. Powściągliwość, jakiej doświadczały ze strony brata Marka, często była początkiem ich wewnętrznej przemiany, w wyniku której znów zaczynały szanować same siebie. Brat Marek był świętym człowiekiem, mówię to z całą powagą. Natomiast w tym, co mówiła

panna Pfeffer, były sprzeczności. Na przykład, gdy zapytałam, czy czuła od brata Marka alkohol, odpowiedziała, że nie. Poza tym nie zwróciła mi klucza, twierdziła, że zapomniała go w pośpiechu lub ze zdenerwowania. Zaczęłam podejrzewać w tym jakiś podstęp i powiedziałam to jasno. Wtedy ta kobieta zaczęła krzyczeć, że nie chcemy jej pomóc, a brata Marka nazwała łajdakiem i obłudnikiem, dokładnie mówiąc, użyła słów „zboczony świętoszek”. Byłam zmuszona prosić ją, by odeszła z Bogiem. Wtedy ona odparła, że klucz odda innej potrzebującej dziewczynie i może tamta będzie miała więcej szczęścia. Ja uznałam, że trzeba powiadomić brata Marka o konieczności założenia w furcie nowego zamka. Nie zdążyłam tego uczynić. - A kiedy Gabriela Pfeffer wspomniała o narzeczonym w policji? - Właśnie w tej chwili wzburzenia. Zawołała, że ma narzeczonego policjanta i poradzą sobie sami. - Niestety, nie poradzili sobie, proszę siostry. Zginęli oboje. - Mój Boże! Będę się za nich modlić... - przeżegnała się i zreflektowała. - Czy to znaczy, że ja zawiodłam? - Myślę, że siostra postępowała rozsądnie, ale tu było zbyt wiele zbyt potężnej złej woli. Ja też nie byłem bez winy. - Zabrakło mi miłości... - zakonnica pochyliła głowę. - Niech siostra zostanie z Bogiem - Drwęcki wstał i wyszedł. Na ulicy, za kierownicą samochodu, czekał świeżo wypuszczony ze szpitala Maniewski. - Dokąd teraz, szefie? - Z powrotem do urzędu. I to szybko! - Pojedziemy jak taczanką w dwudziestym roku... - kierowca niewątpliwie całkiem wrócił do zdrowia, jednak nadkomisarz nie był w nastroju, by podziwiać kolejny pokaz łamania przepisów ruchu. Pierwszą rzeczą, jaką Jerzy zarządził po powrocie na Daniłowiczowską, było zebranie całego zespołu śledczego, w pełnym składzie, łącznie z komisarzem Rybczyńskim, którego grypę anulowano w trybie służbowym.

- Proszę mu przekazać, panie Sawilski, że żarty się skończyły! Jeśli nie przyjdzie za godzinę, spotka go coś gorszego od ukrzyżowania, mianowicie odpowie za odmowę wykonania rozkazu w sytuacji kryzysowej. A ponadto zrobię mu jeszcze to, co wszyscy podejrzewacie, że zrobiłem w Łodzi... - Pan nadkomisarz nigdy dotąd nie był tak przekonujący. - Do zadań, panie Sawilski! A pani, Stefanio, proszę łączyć z medycyną sądową. - Już się robi, panie nadkomisarzu! Linia nie była zajęta, a profesor akurat nie był na sekcji. Poproszono go do telefonu w ciągu minuty. - Przyszła w końcu góra do Mahometa... - Drwęcki próbował zacząć rozmowę od żartu, ale profesor Grzywno-Dąbrowski nie był w krotochwilnym nastroju. - Tak, panie nadkomisarzu, bardzo dobrze, że wreszcie pan przestał mnie unikać! - oznajmił w gniewie. - Nie zamierzam kolejny raz przymykać oka na bezprawie dokonane w pańskim urzędzie. Niniejszym informuję pana, że przygotowalem formalne zawiadomienie do prokuratury o nielegalnym użyciu pocisków dumdum przez funkcjonariusza policji państwowej. Degradacja to stanowczo za mało w takim przypadku! Ten człowiek powinien zostać ukarany znacznie surowiej i należy wnieść formalne oskarżenie. Pan powinien to zrobić! A jeśli pan się wzbrania, zrobię to ja. To właśnie chciałem oznajmić, że daję panu możność zareagowania jak na strażnika prawa przystało! - Proszę się uspokoić, panie profesorze. Były podkomisarz Księżyk został skazany na śmierć, wyrok wykonano... - Słucham? Co takiego?! Jak to?! - Ja skazałem Artura Księżyka na śmierć, choć nieświadomie. Jego oraz kilka innych osób. Okazałem się narzędziem przeznaczenia... Mniejsza jednak o metafizykę, główny podejrzany nie żyje, sprawa umorzona. - Mogę prosić o dokładniejsze wyjaśnienia?

- Innym razem, panie profesorze. Teraz potrzebuję pilnych konsultacji toksykologicznych. - Służę panu - głos Grzywno-Dąbrowskiego zabrzmiał oschle, ale znacznie spokojniej. - Mówi panu coś określenie „japońskie opium”? - To pierwotna nazwa psychedryny, panie nadkomisarzu. Dość bałamutna zresztą, bo jej działanie jest całkiem inne niż opium, raczej pobudza, niż otępia. Tyle w tym prawdy, że jest to wynalazek Japończyków, dokonany tuż przed końcem zeszłego stulecia. - Do czego się ją stosuje? - To lek na otyłość i melancholię. Znosi uczucie głodu i zmęczenia. I oczywiście, jak każdy lek, w dużej dawce jest śmiertelnie trujący. Znane są mi przypadki użycia psychedryny przez samobójców. - Czy to były samobójstwa przez powieszenie? - Ależ skąd! Przez otrucie. - A czy psychedryna może wywoływać dewiacje płciowe? Ataki złości i przemocy na tym tle? - Nic o tym nie wiem, panie nadkomisarzu. Literatura zachodnia nie wspomina o takich działaniach ubocznych. Być może coś więcej na ten temat wiedzą dalekowschodni wynalazcy i użytkownicy tego specyfiku. - Albo ktoś, kto na Daleki Wschód podróżował? - podsunął Drwęcki. - Raczej nie pospolity turysta - odparł profesor Grzywno-Dąbrowski po namyśle. - Nawet nie zwykły lekarz. Gdyby jednak istniała substancja skłaniająca ludzi do zabójstw z lubieżności, myślę, że byłaby to wiedza dostępna przedstawicielom rozmaitych tajnych służb... - Dziękuję panu bardzo, panie profesorze!

Zebrali się w sali konferencyjnej pałacu arcybiskupów przy Miodowej. U szczytu stołu zasiadł kardynał Kakowski, któremu towarzyszył

wyniośle oficjalny ksiądz sekretarz. W dalszej kolejności zajęli miejsca: brat Józef, ów zakonny detektyw, liczący sobie ponad siedemdziesiąt lat, dalej profesor Szymczak, komisarz Rybczyński i Drwęcki. Na korytarzu został Maciewicz oraz jeszcze jeden mundurowy, którzy pilnowali drzwi. Jerzy skończył właśnie opowiadać całą zrekonstruowaną w toku śledztwa historię miłości i śmierci Artura Księżyka i Chlawne Zusman. - Bardzo smutna opowieść! - kardynał przeżegnał się, a pozostali duchowni poszli w jego ślady. - Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie... - zmówiono modlitwę, po czym jego eminencja zwrócił się do nadkomisarza. - Dlaczego jednak pan nam ją opowiedział? - Ponieważ sprawa ta, eminencjo, ściśle łączy się z tym, co zaszło w ogrodzie przy Hipotecznej. - W jaki sposób, panie nadkomisarzu? - Zajścia w Warszawie, a następnie wszystkie wydarzenia w Łodzi są skutkiem złej dyspozycji psychicznej świętej pamięci brata Marka. - Stów „świętej pamięci” użył pan z grzeczności czy z przekonania? - Z przekonania, eminencjo. Wprawdzie zginęli wszyscy najważniejsi świadkowie i nie możemy już ustalić dokładnie wszystkich szczegółów i okoliczności sprawy, ale nie ulega wątpliwości, że podkomisarz Księżyk zdobył się na desperacką akcję na Krochmalnej, ponieważ zawiodła pomoc, jakiej on i panna Zusman oczekiwali od brata Marka, a której zmarły nie był w stanie udzielić. - Dlaczego nie był w stanie? - pytał dalej kardynał. - Rozważałem nieszczęśliwy wypadek, eminencjo. Dlatego chciałem prosić obecnego tu profesora Szymczaka, aby zechciał powiedzieć nam, jakie leki ordynował bratu Markowi w okresie bezpośrednio poprzedzającym tragedię. - Świętej pamięci brat Marek z racji swych nietypowych obowiązków sypiał mniej niż jego współbracia i potrzebował leków znoszących zmęczenie. Zapisałem mu psychedrynę, to nieszkodliwy środek... - Nie jest nieszkodliwy - oznajmił Drwęcki. - Zwłaszcza przy

długotrwałym zażywaniu. Ile to trwało w tym przypadku? - Pół roku, panie nadkomisarzu. - Wobec tego stwierdzam, że brat Marek nie był już panem swojej woli. - Czyżby szanowny pan nadkomisarz podejrzewał, że przyczyną tej tragedii była medyczna nieroztropność? - spytał zdumiony kardynał. - Wszystko sprowadza się zatem do nieszczęśliwego wypadku? Przyznaję, że kamień spadł mi z serca... - Przepraszam, eminencjo, użyłem czasownika „rozważać” w czasie przeszłym. To była moja pierwsza myśl. Teraz jednak wiem, że brat Marek padł ofiarą zabójstwa zaplanowanego z zimną krwią, a morderca znajduje się w tym pokoju. - Wobec tego proszę go zaaresztować! - oznajmił stanowczo kardynał Kakowski. - Upoważniam pana do tego. - Maciewicz! - podniósł głos ferzy. Wezwany wszedł do pokoju i ruszył prosto do gospodarza. - Mnie...? - wyrwało się kardynałowi. Policjant przyklęknął. - Przodownik Zygmunt Maciewicz to prawdziwy Polak-ka- tolik oznajmił Drwęcki. - Przed przystąpieniem do czynności służbowych pragnie prosić waszą eminencję o pasterskie błogosławieństwo. - Ach tak, oczywiście... - kardynał czym prędzej podsunął przodownikowi pierścień do ucałowania, po czym zrobił nad nim znak krzyża. Maciewicz wstał i podszedł z kolei do profesora medycyny Lesława Szymczaka. - Rączki! - powiedział krótko. - To nieporozumienie! - zawołał lekarz. - Skąd mogłem wiedzieć, że ten specyfik będzie miał aż takie działanie uboczne?! - Brat Józef wspominał panu o tym trzy lata temu - stwierdził nadkomisarz, a zakonnik potwierdził to lekkim skinieniem głowy. - Brat Józef, z całym szacunkiem, nie jest lekarzem tak jak ja. Wasza eminencjo, być może zgrzeszyłem zbytnią pewnością siebie, ale

przecież nigdy bym... Po trzech latach mogłem zapomnieć... tyle spraw... - Nie zapomniał pan, wręcz przeciwnie! Komisarzu Rybczyński! polecił Jerzy. Wymieniony otworzył teczkę i wyjął z niej plik kartonów fotograficznych. - Oto fotokopia pańskiego dziennika laboratoryjnego... - To bezprawie i szpiegostwo! - profesor poderwał się z miejsca. Rybczyński bez słowa podał mu jeszcze nakaz rewizji. - Chyba pan rozumie - rzekł Drwęcki - że nie mając pewności co do pańskiej winy, nie chcieliśmy robić sensacji i upubliczniać podejrzeń, więc załatwiliśmy sprawę dyskretnie... Kardynał skinął głową z uznaniem. Nadkomisarz kontynuował: - Moje podejrzenia wzbudziło to, że usilnie starał się pan odciągnąć uwagę komisarza Rybczyńskiego od wątku japońskiego opium, bagatelizując podejrzenia brata Józefa, co się panu udało... - Drwęcki spojrzał z ukosa na swego podwładnego, który mocno poczerwieniał. Rzeczywiście, wizja zakonnika, który w narkotykowym amoku gwałci i morduje dziewczęta powierzone jego opiece, mało nadawała się na budujący artykuł w „Rycerzu Niepokalanej”. Komisarz Rybczyński wolał zatem dać się raczej ukrzyżować, niż pozwolić, by tak skandaliczna historia ujrzała światło dzienne. Dlatego też pan komisarz już dalej nie dociekał, kto mógł dostarczać bratu Markowi psychedrynę. Wiadomo wszak, że narkomani mają swoje sposoby... - Cóż, popełniłem błąd w sztuce lekarskiej. Przykro mi. Będę się modlił... - Nie, profesorze. To nie był błąd w sztuce ani nie jest pa nu przykro. Co do modlitwy, wątpię, by była szczera. Tak się dziwnie składa, że trzy miesiące po rozmowie z bratem Józefem, podczas której była mowa o japońskim opium, rozpoczął pan eksperymenty neurologiczne na szczurach, którym podawał pan znaczne dawki psychedryny. - Ja tylko...

- Proszę mi nie przerywać! Mamy potwierdzenie pańskiego charakteru pisma, jak również sprawdziliśmy, że prawdziwych szczurów w istocie zużył pan mniej, niż opisał przypadków w dzienniku. Eksperymentował pan także na ludziach, na zakonnikach, którymi się pan opiekował, w tym na bracie Marku. On był szczurem numer 321, prawda? - Wielki Boże! - zawołał wstrząśnięty kardynał. - Były też inne szczury, u których odnotował pan bardzo nietypowe dla tego gatunku ssaków zachowania, takie jak wzmożona potliwość oraz wizje świętych płci odmiennej... Czuł się pan bardzo pewnie, prawda? Zawsze, gdy coś poszło źle, władze kościelne i policja skwapliwie tuszowały sprawę, a brat Józef zobowiązany był przede wszystkim okazywać pokorę i nie mógł wbrew woli zwierzchników weryfikować swoich podejrzeń. - Modliłem się o kogoś takiego jak pan - rzekł cicho zakonnik. - I Bóg mnie wysłuchał. - Bardzo się cieszę, że w tej sprawie byłem nie tylko narzę dziem w rękach diabła, jak wtedy, gdy zsyłałem Księżyka do Łodzi. Ale dość tego! Przodowniku Maciewicz, zabrać podejrzanego. - Rączki, mówiłem! Profesor Szymczak nie posłuchał. Stał wyniosły, bez ruchu i chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przodownik bez ceregieli wyrżnął go pięścią w nerkę i rzucił brzuchem na stół. Sprawnie wyłamał jedną ręką na plecy, zatrzasnął na niej kajdanki, potem zrobił to samo z drugą. Lekko poderwał aresztowanego na nogi i zaczął go wyprowadzać. - Profesorze, jak pan mógł?! - wykrzyknął kardynał Ka- kowski. - Nauka wymaga ofiar! - prychnął szaleniec. W trakcie szamotaniny z Maciewiczem tupecik na czole przekrzywił mu się na ukos i było wprost zdumiewające, jak bardzo zmieniło to jego nobliwe oblicze. Jedna skaza dystyngowanej fryzury, jeden zły grymas i mieli przed sobą po prostu mordę wściekłego diabła. - Dzięki mnie te bezmyślne, tłuste klechy przynajmniej do czegoś się przydały!

- Brat Marek czynił wielkie dobro - odparł z godnością kardynał. - Dla bezwartościowych dziwek! Nauka nie zapomni wam tego, że przerwaliście tak ważne badania naukowe z powodu darmozjadów i kurew! - Za mamusię... - syknął Maciewicz i z rozmachem wyrżnął głową profesora o drzwi. - O, przepraszam! Myślałem, że były otwarte... wytłumaczył się od niechcenia i wraz z drugim mundurowym wywlókł bezwładne ciało na korytarz. Na drzwiach został przyklejony tupecik. Skonsternowany ksiądz sekretarz czym prędzej oderwał go i upchnął w kieszeni sutanny. Nikt z obecnych nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Gospodarz zagryzł wargi. - Eminencjo, proszę mi powiedzieć, ile zatuszowano spraw zmarłych zakonników, którzy byłi pacjentami profesora Szymczaka? zapytał Drwęcki, przerywając ciszę. Kardynał obejrzał się na pobladłego sekretarza. Ten przełknął ślinę. - Jedenaście... - Komisarzu Rybczyński! - oznajmił Jerzy. - Zbada pan ponownie wszystkie te zdarzenia! Do końca. Proszę zapomnieć o chorobach, urlopach i ośmiogodzinnym dniu pracy, dopóki nie nauczy się pan prowadzić śledztw w sposób bezstronny i obiektywny! Zrozumiano? - Tak jest, panie nadkomisarzu - Rybczyński znów spłonął ze wstydu. - Ojcze Antoni - kardynał zwrócił się do sekretarza. - I ty, bracie Józefie, proszę niezwłocznie udzielić panu komisarzowi wszelkiej pomocy. - Tak, wasza eminencjo. - Wszyscy trzej wyszli z pokoju, w którym zostali tylko kardynał i nadkomisarz. Długą chwilę siedzieli w milczeniu, unikając nawzajem swojego wzroku. - Cóż, panie Drwęcki - przemówił wreszcie kardynał Kakowski. - Winienem podziękować Bogu za pański brak pokory. Gdyby nie pan, wilk w owczej skórze jeszcze długo grasowałby w owczarni Pańskiej. Dziękuję w imieniu Kościoła powszechnego. Czy

mogę zrobić coś jeszcze? - Chrzciny mojego syna - przypomniał Jerzy. - Tak, rzeczywiście, złożyłem taką obietnicę. - Moje panie zaczynają się niecierpliwić. Jeszcze trochę, a zostanę odseparowany od stołu i łoża... - Nie będę brać na swoje sumienie dodatkowej winy za rozluźnienie pańskich więzów małżeńskich - kardynał uśmiechnął się z wysiłkiem. - Kiedy zatem? Co prawda chwilowo pozbawił mnie pan dostępu do mojego sekretarza, ale myślę, że najbliższa niedziela o godzinie jedenastej może być. Pan przynależy do parafii świętego Stanisława, jeśli dobrze pamiętam? - Tak, eminencjo. - Tam są dwa kościoły, duży i mały... - Ten duży już od jakiegoś czasu nosi imię świętego Wojciecha. - Słusznie, ma pan rację. Niech zatem będzie ta świątynia. Proboszcza powiadomi kuria. Zatem do zobaczenia w niedzielę, panie nadkomisarzu.

Epilog Ceremonia chrztu świętego Michała Jacka Stanisława Drwęckiego w kościele Świętego Wojciecha na rogu ulicy Wolskiej i Sokołowskiej wypadła podniośle i okazale. Październikowe słońce także dopisało na miarę jesiennych możliwości, ale babcia Irena była bardzo zbulwersowana. Po wszystkim, kiedy ustawiano się przed kościołem do pamiątkowego zdjęcia, staruszka chwyciła Jerzego za łokieć i stanowczo odprowadziła go na bok. - Mój drogi! - wybuchła gniewnym szeptem. - Taki zaszczyt! Taki honor ksiądz kardynał naszej familii robi, a Jerzy nie potrafi się zachować! - Ależ, babciu! Co też babcia mówi? - A niby co miał znaczyć ten kwaśny uśmieszek Jerzego, kiedy ksiądz kardynał pytał się uroczyście, czy wyrzekamy się złego ducha i wszelkich spraw jego?! - Przepraszam, babciu, tak mi się jakoś skojarzyło z tą moją ostatnią sprawą w Łodzi. To naprawdę nie było złośliwie, tylko tak bardziej melancholijnie... - W Domu Bożym, na chrzcinach swojego pierworodnego i w obecności samego arcypasterza mój pan Jerzy nie potrafi zachować się należycie?! - Jeszcze raz najmocniej przepraszam, babciu. To się już więcej nie powtórzy. - No, ja myślę! - Chodźmy już, babciu, do fotografii, bo jego eminencja na pewno ma dziś jeszcze inne zajęcia. Kardynał Kakowski zajął miejsce pośrodku, na specjalnie dla niego przyniesionym z zakrystii fotelu. Na zwykłym krześle, po prawej ręce jego eminencji, usiadła szczęśliwa Matka Polka z Dzieciątkiem, obok stanęli rodzice chrzestni - oczywiście Gryfek i Pyziabułcia, czyli

dyrektorowa Zasławska, dalej panie okultystki z jej koła oraz obie pokojówki - Karolinki, czyli Gryfkowa, już pani Płachetko, oraz panna aktualnie służąca u Drwęckich. Na lewo od kardynała usadzono babcię Irenę z torebką i parasolką, a wujaszek Hiacyntus i Jerzy stanęli za małżonkami. Obok babci ustawili się pułkownik WieniawaDługoszowski przy szabli i orderach oraz Tuwim, który wetknął sobie w butonierkę widoczne z daleka wieczne pióro w złotej oprawce, a głowę swoim zwyczajem przekręcił mocno w lewo, by ukryć znamię na policzku. Na lewo od poety stanęła reszta rodziny i przyjaciół z wyjątkiem Franciszka Fiszera, który nijak nie mieścił się w kadrze. Trzeba go było zdejmować dopiero w drugim rzucie, usadzonego w fotelu kardynała. - Wasza eminencjo! Szanowni państwo! - zawołał donośnie fotograf. - Proszę o całkowitą powagę! Wszyscy, odpowiednio do wieku i urzędu, przybrali najgodniejsze i najdostojniejsze miny. Fotograf odsłonił obiektyw, po czym demonstracyjnie, na palcach uniesionej ręki, odliczył trzy sekundy naświetlania. - Dziękuję, eminencjo! Dziękuję szanownemu państwu! Odbitki wykonamy niezwłocznie, w najlepszej jakości sepii, którą nasz zakład fotograficzny Węcwałkowski i syn pozyskuje wyłącznie z najrzadszych gatunków mątw poławianych w morzach południowych! Niecały tydzień później, w piątek przed południem, Jerzy, chcąc oderwać się od rutyny, która znów zapanowała w urzędzie śledczym, polecił Stefanii zamówić rozmowę międzymiastową z III Komisariatem Policji Państwowej w Łodzi. Przedstawił się, a następnie kazał prosić do telefonu Froima Breslauera. - Starszy posterunkowy Breslauer - usłyszał po dłuższej chwili. - Nadkomisarz Drwęcki. Umawiałem się dla was, Froim, na awans o dwa stopnie, a nie jeden. - Jeden stopień wystarczy, proszę pana nadkomisarza. Jenta zawsze

mówi, że Żyd nie piorunochron, nie powinien wystawać za wysoko... - W każdym razie gratuluję! A co poza tym u was słychać? Zgodnie z oczekiwaniem Drwęckiego Froim najpierw westchnął ciężko. - My już teraz, proszę pana nadkomisarza, porządna żydowska rodzina. Stryj znów ma szacunek w gminie, śluby i pogrzeby jak dawniej odprawia. Bajle w domu, jak dobrej córce przystało, swojej mame pomaga we wszystkim i na żadne księgi już ani spojrzy. A w zeszłym tygodniu Kiersztejnowie z Żabiej swatkę do nas przysłali, żeby moją najstarszą dla swojego Chaskielka przed innymi konkurentami zamówić. Aj, będzie z naszej Bajle za kilka lat piękna i pracowita panna młoda... - westchnął jeszcze ciężej. - To czemu się, Froim, tak martwicie? - Aj, bo mnie, proszę pana nadkomisarza, jednak czegoś żal... - Tego hebrajskiego i tych ksiąg? - Takie zdolne dziecko, takie zdolne... Ja sobie czasem tak myślę, proszę pana nadkomisarza, czy to by przypadkiem nie było dobrze, żeby się ten świat jednak zawalił i od nowa zbudował... - Oj, żebyście, Froim, tego w złą godzinę nie powiedzieli. Właśnie dzisiaj z samego rana radio podało, że wczoraj w Ameryce była wielka katastrofa. - A co im się tam zrobiło, proszę pana nadkomisarza? „Załamała się równowaga w finansowej dżungli”, chciał powiedzieć Drwęcki, ale dał spokój, bo musiałby zbyt długo tłumaczyć, co mecenas Biłyk miał na myśli. - Wielkie bankructwo, Froim! Giełda, akcje, banki, wszystko na łeb, na szyję. Miliony dolarów przepadły jak kamień w wodę. Wczoraj były, dzisiaj nie ma! - Ameryka daleko, proszę pana nadkomisarza, do nas to nie dojdzie. - Może tak, Froim, a może nie... KTL Warszawa, wrzesień-grudzień 2008 r.
Konrad T. Lewandowski - Jerzy Drwęcki 04 - Perkalowy dybuk [2009]

Related documents

107 Pages • 62,141 Words • PDF • 9.6 MB

5 Pages • 1,382 Words • PDF • 1.4 MB

41 Pages • 3,080 Words • PDF • 4.2 MB

24 Pages • 13,816 Words • PDF • 782.3 KB

27 Pages • 13,363 Words • PDF • 232.4 KB

19 Pages • 1,148 Words • PDF • 540.7 KB

84 Pages • 41,106 Words • PDF • 11.8 MB

58 Pages • 12,824 Words • PDF • 1.6 MB

12 Pages • 1,585 Words • PDF • 352.1 KB

9 Pages • 2,519 Words • PDF • 137.2 KB

106 Pages • 29,400 Words • PDF • 5.9 MB