Łojek Aleksandra - Belfast. 99 ścian pokoju

170 Pages • 46,151 Words • PDF • 877 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:19

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


W serii ukazały się ostatnio: Magdalena Grochowska Wytrąceni z milczenia (wyd. 2 zmienione) Florian Klenk Kiedyś był tu koniec świata Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2) Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone) Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen Iza Klementowska Samotność Portugalczyka V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii Ewa Winnicka Angole Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii Grzegorz Szymanik Motory rewolucji V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem. Jak Janukowycz przegrał Ukrainę Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie Magdalena Kicińska Pani Stefa Andrzej Muszyński Cyklon Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2) Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone) W serii ukażą się m.in.: Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4) Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Aleksandra Łojek Belfast 99 ścian pokoju

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce © by Mariusz Śmiejek Copyright © by Aleksandra Łojek, 2015 Opieka redakcyjna Łukasz Najder Redakcja Tomasz Zając Korekty Renata Arkuszewska / d2d.pl, Kamila Zimnicka-Warchoł / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d .pl Skład Sandra Trela / d2d.pl Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl I S B N 9 7 8 - 8 3 - 8 0 4 9 - 11 4 - 4

Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Motto Wprowadzenie Jak Brad Pitt Irlandii bronił Jak rozpoznać katolika w Belfaście Jak matka trzech synów straciła Jak Brendon zamieszki zakończył Jak działa sprawiedliwość naprawcza Jak policjant z paramilitarnymi rozmawia O tym, jak Ciarán w bandycie kuzyna rozpoznał Jak morderca stał się terapeutą Jak pisać, gdy nad głową wisi wyrok śmierci Jak popełnić samobójstwo w Belfaście Jak polować na ludzi – dla idei i bez idei Jak strzelać „na ojca Pio” Jak Arab i Włoch Belfastem trzęśli Jak kochać w Belfaście Jak dać nadzieję Podziękowania Bibliografia Przypisy Kolofon

Izaakowi, my Belfast child, i Mariuszowi

Trudno dorastać w Irlandii Północnej i nie poczuć się prędzej czy później z m u s z o n y m do namysłu. Wokół jest tyle podziałów, że ludzie nieustająco napotykają jakieś granice, przed którymi muszą nagle stanąć jak wryci. […] Ulster jest brytyjski, powiadają jedni, Ulster to Uladh, prastara część Irlandii. Po jednej stronie mówi się na ziemniaka potato, po drugiej – potatto. Takie różnice współtworzą ludzki los. W Irlandii Północnej nabierają jednak szczególnej, typowej dla tego miejsca intensywności. Seamus Heaney, Znalezione–przywłaszczone. Eseje wybrane 1971–2001, przeł. Magda Heydel

Najgorszą stroną muru jest to, że u wielu ludzi wyrabia on postawę obrońcy muru, tworzy typ myślenia, w którym przez wszystko przebiega mur dzielący świat na zły i niższy – ten na zewnątrz, i dobry i wyższy – ten wewnątrz. W dodatku wcale nie trzeba, aby taki obrońca był fizycznie przy murze obecny, może on być daleko od niego, wystarczy, żeby nosił w sobie jego obraz i hołdował regułom, które logika muru narzuca. Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem

Wszystko, co anormalne, jest tu normalne. dr Jonny Byrne, Ulster University

Wprowadzenie „To nie jest książka o Irlandii Północnej” – od tych słów zaczynała się moja pierwsza lektura o tym skrawku ziemi, autobiografia żołnierza jednej z organizacji paramilitarnych wciąż działających w Ulsterze. Pozwolę sobie pożyczyć to zdanie. Bo to też nie jest książka o Irlandii Północnej, tylko o jej części, o ludziach, o których nie czyta się w kolorowych czasopismach. Nie pojawiają się oni w świetle fleszy, nie udzielają wywiadów i nie uświetniają swoją obecnością wydarzeń kulturalnych. Nie ściskają dłoni politykom ani nie są zapraszani na rauty i bankiety. Dla moich bohaterów wyjazd poza Belfast jest wycieczką. Ba, pójście do innej dzielnicy bywa wyzwaniem, bo mogą tam wciąż żyć mordercy członków ich rodzin. Moi bohaterowie – Brytyjczycy i Irlandczycy, często pozbawieni wielu szans, jakie dawałby im inny adres zamieszkania, słabo wyedukowani albo zdobywający wykształcenie już w latach dojrzałych dzięki kursom online – są zapomniani przez brytyjskie, a co za tym idzie i ogólnoświatowe media. Ich świat nikogo nie interesuje, poza, oczywiście, okresem przedwyborczym, kiedy skupia się na nich ulotna na co dzień uwaga polityków. Zepchnięci na margines, niesłuchani, żyją w cieniu politycznych negocjacji, rozmów o statusie Irlandii Północnej, ale bez możliwości przebicia się do sumienia świata. O konflikcie palestyńsko-izraelskim czy w Rwandzie napisano bardzo dużo w wielu językach. O ludziach Irlandii Północnej – nie. Nie piszę o kwitnącej turystyce, o milionach funtów inwestowanych w muzea, wydarzenia kulturalne, centra miejscowej sztuki, o koncertach, imprezach okolicznościowych, artystach i celebrytach oraz pięknym krajobrazie. Nie piszę o tym przede wszystkim dlatego, że życie klasy średniej jest wszędzie mniej więcej takie samo. Nigdy mnie ono nie fascynowało. Z pewnością jest powodem do radości fakt, że w 2009 roku pewien amerykański przewodnik książkowy uznał Belfast za jedno

z dwunastu najciekawszych turystycznie miejsc na świecie. Opinię tę w 2012 roku podzielił „National Geographic”. Ale to tylko część prawdy. To piękne, rzeźbione w czerwonej cegle miasto cierpi na rozdwojenie jaźni. Jego poszczególne osobowości albo nie wiedzą o swoim istnieniu, albo są tylko częściowo świadome tego stanu. Z jednej strony mamy tu dzielnicę uniwersytecką, wykładowców, artystów śniadających w kafejkach, młodzież w udrapowanych kolorowych szalikach na oldskulowych rowerach z wiklinowymi koszami, galerie, międzynarodowe konferencje, wieczorki literackie, tapas i sushi, kamienice z delikatnymi wieżyczkami, turystów, wielojęzyczny tłum na Botanic Avenue, błyszczące strzeliste wieżowce w centrum. Z drugiej, kilkaset metrów dalej, domy socjalne o zabiedzonych podwórkach, młodzież, która nigdy nie wyjechała na wakacje poza granice własnego miasta, młodzież z domów, w których panuje chłód i przemoc albo dojmująca samotność wywołana brakiem szans i perspektyw. Socjologia na określenie tej grupy społecznej ukuła termin underclass (który bywa odczytywany jako nacechowany pejoratywnie, bo sugeruje, że jej członkowie znajdują się w niej w wyniku własnych zaniedbań, a już z pewnością nie stanowią żadnego pożytku dla społeczeństwa) lub underprivileged (który sugeruje, że bieda nie jest tu postrzegana jako zawiniona). Oba bardzo często są stosowane wymiennie, choć nie powinny. Getta w Belfaście, w przeciwieństwie do większości gett na świecie, narodziły się nie tylko z biedy czy nierównej dystrybucji dóbr, jak powiedzieliby socjologowie czy ekonomiści. Getta w Belfaście to spadek po konflikcie, po Kłopotach (1968–1998)[1] – miejsca wykluczenia, traum, wspomnień, niemocy. Nie, to nie są miejsca niebezpieczne dla odwiedzających – Belfast jest miastem przyjaznym dla turystów, bo z nich żyje. Belfast jest bezpieczny – dla turystów i klasy średniej. Napięć tych nie widać na stronach folderów reklamujących Belfast, na zdjęciach wyrafinowanych wnętrz stylowych hoteli i pubów, uśmiechniętych bywalców wykwintnych restauracji, wznoszących toasty dobrym winem czy kolorowymi drinkami. Szykowny eksportowy Belfast nie różni się niemal niczym od każdej innej średniej, zadbanej aglomeracji, w której chce się

wydać pieniądze. Jest na tyle uwodzicielski i przekonujący, że można w nim przeżyć lata i nie wiedzieć, że istnieje inne oblicze tego miasta – jeśli przebywa się w centrum lub na przedmieściach w wiktoriańskich domach mieszczan. Czasem spokój tych ostatnich naruszają alarmy bombowe, stosunkowo częste w pewnych dzielnicach (w 2013 roku codzienne), przez które trzeba przejechać, by dostać się do swojego biura. Przypominają one na moment, że pod skórą miasto wciąż wrze, ale zwykle trwają na tyle krótko albo dotyczą tak nieistotnej grupy ludzi z punktu widzenia klasy średniej, że zachwiana równowaga szybko powraca – wraz z normalnym ruchem na drogach. Można też uwierzyć, że napięcia występują tylko około 12 lipca, w czasie protestanckiego Święta Oranżystów, bo zwykle wtedy media na całym świecie piszą o różnego rodzaju zamieszkach w Irlandii Północnej. Niektórzy mieszkańcy Belfastu sami o tym chętnie zapominają. W kilku przypadkach z pewnością to wyparcie. W większości – wieloletnie świadome i bywa, że pogardliwe ignorowanie drugiego, brzydszego oblicza miasta. Takiemu ignorowaniu pomaga topografia metropolii. Transport publiczny zaprojektowano tu bowiem tak, by wszystkie szlaki komunikacyjne rozchodziły się gwieździście z centrum, ale nigdy nie ułatwiały połączenia niebiegnącego przez środek. By przedostać się ze wschodniego Belfastu do zachodniego czy też z południowego do północnego, konieczna jest więc przesiadka w sercu miasta – może po to, by zatrzeć przygnębiające wrażenie wywołane przez podróż po dzielnicach biednych domów warstwy underprivileged? Psychologicznie mądry projekt. Zatem wielu wierzy, że Belfast jest zwykłym europejskim miastem. Z okresowymi zamieszkami. Ale nie, nie jest. To poraniona ziemia, poszatkowana murami i ścianami pokoju (peace walls), oddzielającymi protestantów od katolików. Najdłuższy mur, w sercu miasta, ciągnie się przez pięć kilometrów. Poza fizycznymi barierami istnieją też bariery mentalne, wzmacniane przez samych mieszkańców. Z lęku, z niewiedzy, z cynizmu polityków. One runą – za dwa, trzy pokolenia. Bo są na nich pęknięcia wykuwane

przez innych mieszkańców miasta, ludzi ciężko pracujących u podstaw, by zmienić swój kraj – o nich też jest cicho. I to również bohaterowie tej książki. Irlandia Północna to miejsce, gdzie w 1998 roku przeprowadzono politykę grubej kreski, w imię pokoju postanowiono, że przeszłość jest rozdziałem zamkniętym. Wypuszczono z więzień tych, którzy walczyli w czasie Kłopotów po obu stronach (do 2000 roku amnestia objęła ponad czterysta osób). Większość obywateli przyjęła takie rozwiązanie. Tymczasem okazało się, że rany niektórych są wciąż otwarte. Że normalizacja ma swoją cenę. Że rodziny ofiar chcą znać losy swoich bliskich. Inni – chcą zemsty. Konflikt między republikanami a protestantami toczył się głównie w dzielnicach klasy pracującej, czasami tylko rozlewając się poza ich granice. I tam pozostał – i on sam, i jego skutki. To nie był konflikt ludzi w markowych garniturach, choć był przez nich monitorowany. Nie dotyczył przywilejów klasy średniej. To była i wciąż jest pełzająca wojna o tożsamość i o prawo do jej określenia. Ofiarami tej wojny stali się ludzie, których jedyną winą było to, że urodzili się w złym miejscu o złym czasie. Tych ludzi i ten Belfast opisuję.

Jak Brad Pitt Irlandii bronił Najpierw jadę na wycieczkę, ściskając w ręku bilet weekendowy, dzięki któremu mogę zwiedzić całą Irlandię Północną wzdłuż i wszerz za niewielkie pieniądze. Poznaję kraj. – Przepraszam, czy to pociąg do Derry? – pytam uśmiechniętego i przysadzistego pracownika stacji Belfast Great Victoria Street. Derry to osiemdziesięciotysięczne miasto (drugie co do wielkości w Irlandii Północnej) leżące tuż przy północno-wschodniej granicy z Republiką Irlandii, oddalone od Belfastu o mniej więcej sto kilometrów. Trasa pociągowa biegnie wzdłuż linii brzegowej Morza Irlandzkiego, a właściwie Kanału Północnego, który gdzieś po drodze staje się Oceanem Atlantyckim. Pada rzęsisty deszcz. Wieje. Jest sierpień. Ciemny północnoirlandzki sierpień. Zadziwia mnie nagła zmiana wyrazu twarzy mężczyzny. Uśmiech znikł. – Nie, to pociąg do Londonderry – odpowiada, akcentując ostatni wyraz. Mówimy o tym samym mieście. Tyle że on właśnie zadeklarował w tym jednym zdaniu wszystko: kim jest, jakiej narodowości, do jakiej szkoły chodził, jakie są jego poglądy polityczne i, całkiem możliwe, religijne. Bo skoro informuje mnie, że to pociąg do Londonderry (a właściwie nie tylko informuje, on mnie poprawia), to wiem, że jest zadeklarowanym brytyjskim lojalistą. Chodził do szkoły protestanckiej. Skoro zawzięcie neguje istnienie drugiej nazwy miasta, oznacza to, że nie podoba mu się toczący się tu od 1998 roku proces pokojowy, mający na celu doprowadzenie do tego, by mieszkańcy Irlandii Północnej, czyli części Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, żyli zgodnie, nie wadząc sobie nawzajem, mimo faktu, że irlandzka część z nich uważa, że Irlandia Północna jest okupowana przez część brytyjską. Mężczyzna nie uważa, że Derry / Londonderry (na autobusach zapisywane Derry / L’Derry) to miasto dwóch społeczności: katolickiej

i protestanckiej (czy szerzej: republikańskiej i lojalistycznej), z wielką przewagą liczebną tej pierwszej, chociażby ze względu na bliskość granicy z Republiką Irlandii. W jednym zdaniu wypowiedzianym nieznoszącym sprzeciwu tonem zawarł wszystko. Moje pytanie było ponurym przypomnieniem, że są tacy, którzy mają inne poglądy, a jeśli ocenił mnie jako turystkę, zdradziłam ignorancję charakterystyczną dla tych cholernych przyjezdnych, karmionych od lat hollywoodzką propagandą prorepublikańską. Gdybym była miejscową, pytaniem tym wyznałabym, że jestem katoliczką/socjalistką albo, co gorsza, komunistką, republikanką i Irlandką. Przed tym zdemaskowaniem uchronił mnie obcy akcent. Tu wszyscy to wiedzą. Kiedy rano słucham radia BBC Ulster, słyszę wymiennie obie nazwy. Okazuje się, że lokalny oddział BBC ma wytyczne: kiedy wspomina się w wiadomościach o tym mieście, za pierwszym razem używa się nazwy Londonderry, potem – Derry. Jeśli tekst jest dłuższy, redaktor opracowujący wiadomość musi podać obie nazwy tak, by wypadały ilościowo po równo. Żeby żadna ze społeczności nie poczuła się urażona. Bo właściwie legalną nazwą, utrzymaną na mocy wyroku Sądu Najwyższego z 2007 roku, jest Londonderry, mimo że rada miasta w 1984 roku z własnej inicjatywy zmieniła swoją nazwę z Rady Miasta Londonderry na Radę Miasta Derry. W to Sąd Najwyższy nie ingerował, ale określenie samego miasta pozostawił zgodnie z pierwobrzmieniem, które pojawiło się w annałach w XVII wieku. Z czym nie zgadza się katolicka większość miasta. Pojawił się jednak i taki, któremu udało się wymyślić sposób na ominięcie tej lingwistycznej pułapki. Uwielbiany przez mieszkańców Irlandii Północnej prezenter i dziennikarz Gerry Anderson, który przez ponad dwadzieścia pięć lat pracował w BBC , wymyślił nazwę Stroke City, czyli Miasto Ukośnik. Nie przyjęła się w oficjalnym dyskursie, ale wielu Północnoirlandczyków używa jej w czasie codziennych rozmów, co jest sygnałem, że nie chcą skupiać się w rozmowie na wciąż trwającym konflikcie ideologicznym.

Gerry Anderson już nie żyje, nazwa miasta wciąż budzi kontrowersje. Jakiś czas później biorę udział w kursie mediacji i zarządzania konfliktami. Pracuję w organizacji polonijnej, do której zgłaszają się rodacy, gdy potrzebują pomocy w naprawieniu nadwątlonych, z wielu powodów na ogół, relacji z miejscowymi sąsiadami. Dzielnica protestancka w Belfaście. Dowiaduję się, że uczestnikami będą community workers i community activists. Nie mam pojęcia, kim są jedni i drudzy. Język polski stawia tutaj nieznośną barierę translatorską. Przypuszczalnie chodzi o ludzi, którzy pracują na rzecz lokalnej społeczności. Czyli…? I jaka jest różnica między tymi dwoma typami działaczy? Pytam miłą, siedzącą obok mnie kobietę. Blondynka jest w wieku mocno postbalzakowskim, ma zniszczoną skórę, tonę samoopalacza na odcinającej się od białej szyi twarzy. Bijący od niej zapach tytoniu wwierca mi się w nozdrza. Kobieta obdziela mnie serdecznym, acz rozbawionym spojrzeniem. Community workers, wyjaśnia, to wolontariusze, którzy działają prospołecznie. Pomagają policji, mieszkańcom. Poświęcają cały swój wolny czas. Pomagają w czym, pytam. Zakupy robią? Sprzątają domy osobom niepełnosprawnym? Przeprowadzają dzieci przez ulicę? To też. Pracują dla dobra społeczności, powtarza blondynka. Czasami dostają pensje, czasem zupełnie nic. Czasami realizują projekty, za które płaci urząd miasta. Wypełniają luki, jakie pozostawiają po reformach politycy, na przykład po ciągłych i znacznych cięciach budżetowych, niekoniecznie zainteresowani pomocą najbardziej potrzebującym mieszkańcom prowincji – owym underprivileged, czyli ludziom z ograniczonym dostępem do edukacji, biedniejszym, z patologicznych rodzin, samotnym, wykluczonym. Community workers przeprowadzają projekty edukacyjne. Na przykład wśród bezrobotnej młodzieży. Wśród młodzieży, której nikt nie chce dać żadnych szans, bo kradnie, pije, ćpa, nie chodzi do szkoły, nie wie, co z sobą zrobić, a czasu wolnego ma bardzo dużo.

Blondynka też jest community worker. Z czasem dowiaduję się, że na przykład wzywa policję, jeśli coś się dzieje. Jest oczami i uszami dzielnicy. Wie, w którym domu ojciec rodziny lubi uderzyć swoją żonę, gdzie jest problem z narkotykami, gdzie wprowadzili się przybysze z Europy Wschodniej, kto ma problemy finansowe, kto dostał nową pracę, komu nie przyznano zasiłku, kto pije. Łagodzi spory. Pilnuje dzieciaków na interfejsie, czyli na pasie ziemi niczyjej, gdzie stykają się dzielnice katolickie z protestanckimi[2]. Żeby dzieciaki nie szalały za bardzo, gdy im się zbierze na rzucanie kamieniami w dzieciaki z drugiej strony, które są pilnowane przez swoich community workers. Blondynka robi to za darmo. Ma specjalny numer telefonu, na który można dzwonić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sama sobie opłaca ten numer. Community activists to ludzie, którzy robią w sumie to samo co community workers, ale pracują dla organizacji. Jakiej organizacji? Blondynka patrzy na mnie z pobłażaniem. No, dla organizacji. Mętnie to brzmi. Gubię się, ale podoba mi się idea wolontariatu bez granic. Piękne. I czekam, aż przyjdą inni community workers. I community activists. Przychodzą. Przeróżni. Szare myszki w porozciąganych swetrach, piękne, zadbane dziewczyny z nowymi brwiami, które za ciężkie pieniądze można obecnie dosztukować w wielu salonach kosmetycznych miasta, by wyglądać jak Cara Delevingne, łysi panowie ubrani na sportowo, wyglądający, jakby zeszli z boiska do piłki nożnej. Młody człowiek z blizną przecinającą twarz, otyły emeryt w szortach, którego brzuch walczy z przyciasną koszulą. Urzędniczka z ratusza w surowej garsonce, z kokiem misternie upiętym nad karkiem. Dziewczyna z żółtą opalenizną w za dużych szarych spodniach, balansujących na jej szczupłych biodrach. Od razu poznaję dwóch uczestników. Jeden z nich, John, za dwa lata od

tej chwili stanie się szefem pewnej organizacji paramilitarnej, uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem. Kiedy z nim rozmawiam, jest prawą ręką ówczesnego szefa, który zostanie usunięty, bo był za łagodny, jak głoszą plotki. John nosi grube okulary. Jest przystojny, dobrze zbudowany, ubrany w krótkie sportowe spodnie i koszulkę z piłkarskim emblematem. Emanuje życzliwością. Cierpi na padaczkę pourazową (ma bliznę na głowie, efekt jednej z wielu potyczek z wrogami), o czym mi natychmiast mówi. Bierze leki, dlatego świetnie funkcjonuje, ale wciąż musi uważać i stosować się do pewnych lekarskich zaleceń. Na przykład nie jeździ autem, co wydawać by się mogło poważnym problemem, biorąc pod uwagę pełnioną przez niego funkcję społeczną, ale nie jest – John nie musi się ruszać ze swojej dzielnicy, a i z niej wszędzie ma blisko, jeśli zdecyduje się wyściubić nos. Jest bardzo otwarty, pyta, dlaczego przyjechałam do Irlandii Północnej. Rozjaśnia się cały, gdy mu mówię, że mój ojciec jest miłośnikiem kultury brytyjskiej. Dzielimy tę samą pasję – zainteresowanie historią Królestwa. Różni nas stopień zaangażowania emocjonalnego. Ja jestem emigrantem, moje uczucia są świeże, choć wzmocnione przez fascynację ojca, a John walczył o kraj, o jego brytyjskość w czasach Kłopotów. Pokazuje mi łydkę, na której widnieje tatuaż przedstawiający nagrobek. Grób ukochanego wuja, zabitego przez IRA w Belfaście, gdy John był małym chłopcem. Gdy John nalewa sobie herbatę, zapisuje coś w notatniku w czasie kursu czy stoi z kolegami w rogu pokoju i prowadzi small talks – nagrobek wuja jest z nim. I działa jak magnes, nie mogę przestać na niego patrzeć. John jako community activist pilnuje porządku w swojej dzielnicy. Bardzo elastycznie pojmowanego. Ale głównie chodzi o to, żeby nie było narkotyków i pedofilów, tłumaczy. – Walczymy z zachowaniem niezgodnym z zasadami społecznymi – mówi. Kolejny uczestnik kursu, Billy, to członek innej organizacji paramilitarnej (także uważanej przez brytyjski rząd za mającą związki z terroryzmem). Obie organizacje się nie lubią. Kiedy próbuję się dowiedzieć, dlaczego

tak jest, bo przecież mają wspólny cel, czyli trzymanie się Królowej i walkę z republikanizmem, okazuje się, że ta rywalizacja to walka o dusze, wpływy i teren. To znaczy – obie organizacje powstały, by walczyć z republikanami. Ulster Volunteer Force[3] jest starszy, Ulster Defence Association[4] jest młodszy, UVF jest bardziej przywiązany do idei jedności (wciąż trwającej) ze Zjednoczonym Królestwem, UDA dopuszcza myśl o powstaniu niezależnej prowincji obejmującej Irlandię Północną, bo UDA sądzi, że rząd brytyjski pogrywa nie fair w stosunku do swoich lojalnych popleczników, więc zakłada i taką możliwość. John i Billy nie rozmawiają ze sobą prywatnie. Ale jeśli w grę wchodzi dobro całej społeczności – już tak. Billy też ma bliznę na głowie. Kiedy go poznaję na kursie, jest chudym, neurotycznym człowiekiem, którego wszędzie pełno. W czasie Kłopotów siedział za posiadanie broni z zamiarem jej użycia. I on pilnuje porządku na swojej ulicy. Żeby się dzieciaki nie pozabijały, gdy się zrobi ciepło. Żeby ludzie zgłaszali przestępstwa na policję, ale nie liczyli na cud. Billy, lojalista, Brytyjczyk, jest za dialogiem z republikanami, irlandzkimi mieszkańcami Irlandii Północnej. Za referendum, czy Irlandia Północna ma zostać w Wielkiej Brytanii, czy też powinna się przyłączyć do Republiki Irlandii. Za pokojowymi rozwiązaniami. Obaj są znani w kręgach organizacji paramilitarnych. Tu nikt nie powie, że do czegoś należy – ta wiedza może być, jak twierdzą moi rozmówcy z obu stron, wciąż bardzo niebezpieczna i właściwie nikomu spoza samych organizacji niepotrzebna. Wspomina się zatem o znajomościach, kontaktach. Nikt nie wyzna, z kim jest związany. Jednocześnie wszyscy i tak wszystko wiedzą – zwłaszcza ci zainteresowani. Ta swoista kategoria posiadanych informacji, dostosowywanych do wymogów sytuacyjnych, nosi praktyczne określenie: need to know basis, no more, no less – nie więcej, nie mniej, tyle, ile jest konieczne. Przyjechałam do Belfastu całkiem przypadkiem, traktując to miejsce jako

swoje wygnanie. Owszem, Belfast zawsze mnie interesował, jak wiele innych terenów postkonfliktowych, ale nigdy nie planowałam w nim osiąść. Po stypendium naukowym w University College London, na które dostałam się w czasie studiów doktoranckich na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego (zajmowałam się ideologią dżihadu i tym, jak święta wojna jest interpretowana przez poszczególne muzułmańskie i islamistyczne ruchy społeczne), postanowiłam przedłużyć swój pobyt w Wielkiej Brytanii i pracowałam jako wolny strzelec dla pism polonijnych. Pewnego dnia dostałam ofertę stałej pracy w Carrickfergus pod Belfastem – jako redaktor naczelna nowego magazynu dla Polaków. Oferta była kusząca finansowo, intelektualnie niekoniecznie, ale zgodziłam się. Wyjazd od początku okazał się katastrofą, bo wskutek zawirowań związanych z ogólnoświatowym kryzysem (to był 2008 rok) i nieumiejętnym zarządzaniem magazyn nie miał zbyt wielkich szans na utrzymanie się na rynku. Tak oto w grudniu 2008 roku, kilka miesięcy po przyjeździe do Irlandii Północnej, straciłam tę pracę. W panice szukałam czegokolwiek, by móc zapłacić za mieszkanie. Wszystkie moje próby spełzały na niczym. Nie zostałam ani opiekunką osób starszych, ani sprzątaczką (nawet nie rozpatrzono mojego CV ), ani też tłumaczką (nie miałam miejscowych kwalifikacji – tylko polskie; fakt pisania do brytyjskiego „The Guardian” nie miał żadnego znaczenia). Było ciężko. Deszczowo, zimno, wietrznie i ciężko. Do momentu, kiedy zastukałam do drzwi organizacji polonijnej w Belfaście, która właśnie uruchamiała projekt dla polskich imigrantów mający na celu wspieranie ofiar rasizmu. Był rok 2009, w Belfaście rozegrała się bitwa między polskimi pseudokibicami, którzy tłumnie nadciągnęli z ojczyzny na mecz piłki nożnej Polski z Irlandią Północną (zabierając ze sobą baner IRA ), a miejscowymi. Stroną prowokującą byli niestety Polacy. Zapisali się w historii Belfastu jako pierwsi cudzoziemcy, którzy zdemolowali jeden z najbardziej uczęszczanych pubów w centrum miasta. Skutkiem i rewanżem była seria ataków na Bogu ducha winne polskie rodziny w jednej z dzielnic Belfastu. Rodacy potrzebowali wsparcia, miejscowi – edukacji. Z naukowca zatem przedzierzgnęłam się w działacza społecznego

(community worker?) – miałam przed sobą trudne zadanie przecierania szlaków raczkującej polskiej imigracji w trudnym i skonfliktowanym środowisku. Wysłano mnie na kurs mediacji. Zatem jestem. Kurs ten ma mnie nauczyć, jak rozwiązać konflikt między moimi rodakami a ludnością lokalną, tak by usatysfakcjonowane były obie strony. Bez narzucania mojej własnej wizji, choćby była – moim zdaniem – najmądrzejsza. Dostajemy role do odegrania. Każdy może wybrać. Sprawa, wydawałoby się, bardzo banalna. Podchodzę do niej bez entuzjazmu. Czytam opis ćwiczenia. Oto budynek wykorzystywany przez kilka grup kłócących się o czas dostępu do niego. Trzeba wynegocjować rozsądny podział godzin oraz wziąć pod uwagę, czyje potrzeby są najpilniejsze, by podział był sprawiedliwy. Jako Polka urodzona w latach siedemdziesiątych nic bym nie negocjowała, tylko podzieliła po równo, przygotowała ogłoszenie, wywiesiła – i niech się inni martwią. Konsultacje społeczne to dla mnie (wtedy, w 2009 roku) strata czasu. Po równo. I już. Następny, proszę. Paramilitarny John jest grupą młodzieży, która potrzebuje świetlicy wieczorami, żeby nie rzucać kamieniami w swoich śmiertelnych wrogów zza ulicy, paramilitarny Billy stał się urzędem miasta, który też chce realizować w budynku jakieś prospołeczne projekty. Ja i Bogu ducha winny angielski pastor, który zaplątał się w Irlandii Północnej, wybieramy kółko historyczne. Pastor szepcze, że kocha książki historyczne i że trzeba stworzyć bibliotekę, żeby dzieci mogły z niej korzystać. Pewnie, myślę. Nuda. Ale coś jest mocno nie tak. W trakcie ćwiczenia okazuje się, że kółko historyczne jest traktowane jak święta krowa. Wszyscy się kłócą o podział godzin, a jednocześnie wyręczają mnie i pastora, przydzielając szczodrze czas naszemu kółku. A jeśli nie przydzielają, to się bardzo z nim liczą. I bywa, że mówią za

mnie i za pastora. Nienachalnie, z wyrozumiałością, ale jednocześnie bardzo konsekwentnie. Kompletnie tego nie rozumiem. Kółko historyczne, czyli garstka znudzonych emerytów, jak sądzę, którzy zabijają czas. Wspaniale, ale jednocześnie można im chyba powiedzieć, żeby przychodzili kiedy indziej albo wcześniej, tak by to młodzież mogła częściej korzystać ze świetlicy, zamiast wałęsać się po ulicach. Ale wszyscy tu walczą o to cholerne kółko historyczne. Niczego się nie nauczę, myślę, poza lokalnymi zwyczajami. A lokalne zwyczaje mówią, że kółko historyczne musi być wysłuchane. To cieszy, ale wciąż nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wracam do domu po pierwszym dniu i rzucam się w wir lektur. Czytam książki o UVF . I o UDA . Rozgryzam. Piszę. Zbieram notatki. Drugi dzień. Zaczynają mi się otwierać oczy. Kółko historyczne dba o pamięć. Dba o to, by mieszkańcy nie zapomnieli o swojej przeszłości. Przeszłości klasy pracującej, która wciąż walczy o swoje prawa – by móc otwarcie wyznawać swoje poglądy, wygodnie żyć i kochać Królową bez interwencji ze strony irlandzkich republikanów, którzy w Belfaście walczą o odłączenie Irlandii Północnej od Wielkiej Brytanii. Albo – jeśli to kółko historyczne republikańskie – by móc demokratycznie walczyć o niepodległość Irlandii Północnej. Przeszłości z czasów Kłopotów, kiedy przedstawiciele jednej dzielnicy byli atakowani za swoje poglądy i wiarę przez tych z drugiej dzielnicy. I nie pozostawali im dłużni. Nie można było nikomu ufać. Przyjaciele okazywali się donosicielami, współpracownikami wywiadu, podwójnymi agentami. Kółko historyczne myśli też i o przyszłości, którą w tym miejscu, w tej dzielnicy miasta, wyznacza lojalizm. I to nie emeryci je zasilają. Choć paru się znajdzie. To ludzie w każdym wieku. Kółko historyczne dostaje wsparcie finansowe od państwa na różne projekty, z tych pieniędzy opłaca swoich community workers, choć wielu pracuje za darmo, za uścisk dłoni. Dla idei, którą jest wspieranie własnej

społeczności. Pomaga, wspiera, pilnuje porządku. Zaprowadza porządek, kiedy trzeba. Kółko historyczne jest w centrum wszystkiego. To sól tej ziemi. Stąd wszystko wychodzi i tu wszystko przychodzi. Kółko historyczne jest zwykle w rękach community activists. Kółko historyczne to byli i być może obecni (tego nikt nie potwierdzi) członkowie organizacji paramilitarnych. W swoim domu słucham później audycji radiowej, którą polecił mi taksówkarz. Rozzłoszczony. Bo znowu, jak powiedział, Stephen Nolan miesza. Nie daje spokoju. Zadaje niewygodne pytania. Grzebie w przeszłości. No i jest gejem. – Nie żebym miał coś do gejów, ale rozumie pani, do tego wszystkiego jest jeszcze gejem. Do tego jątrzenia, wywlekania konfliktów, nastawiania ludzi przeciwko sobie, do tego atakowania lojalistów, republikanów, wszystkich – jest gejem. Geje w Irlandii Północnej nie zawsze mają łatwo, choć i tak lepiej niż w Polsce. Ale do 2014 roku nie mogli na przykład oddawać krwi. – Ma to sens – twierdzi taksówkarz. – W życiu nie wziąłbym krwi od Nolana. Czterdziestoparoletni Stephen Nolan prowadzi w BBC Ulster poranny show nazwany jego imieniem i nazwiskiem. Radiowy dżingiel oznajmia, że to największy show w kraju (czyli w Irlandii Północnej). Średnio mnie to przekonuje, ale w pociągu, w autobusach, sklepach wciąż słyszę komentujących program Nolana, słyszę ciągle jego nazwisko i zaczyna mnie intrygować. Najciekawsze jest to, że jego osoba bardzo polaryzuje słuchaczy. Albo go nienawidzą (ale słuchają), albo kochają (i słuchają tym bardziej). Zastanawiam się, co może tak bardzo denerwować miejscowych – co podnosi im ciśnienie na tyle, że Nolan praktycznie nie schodzi im z ust. Czy z tym swoim bardzo irlandzkim nazwiskiem prezentuje poglądy, które irytują brytyjską część społeczności? Czy zajmuje stronę? Zgodnie ze swoim pochodzeniem preferuje Irlandczyków czy jest adwokatem diabła i to drażni jego rodaków? Czy całkiem odwrotnie – jest tak boleśnie (dla słuchaczy) obiektywny, że go nienawidzą wszyscy, solidarnie, ponad podziałami?

Włączam radio. Jest dziewiąta rano. – Mój syn został ciężko ranny w tym zamachu na Shankill[5] – płacze starsza kobieta. – Nigdy nie odzyskał równowagi psychicznej. I dzisiaj mam czcić pamięć człowieka, który ten zamach przeprowadził? Jako bojownika o wolność? Przecież to się w głowie nie mieści. – Zamachowiec wykonywał swoje zadanie, miał zabić wroga. Zginął w czasie wykonywania rozkazu, walcząc o niepodległość Irlandii – gorączkuje się inny słuchacz. Z drugiej strony barykady, to znaczy – republikanin. – Jeśli to była wojna – podchwytuje Nolan – to skoro w czasie zamachu zginęli głównie cywile, oznacza to, że popełniono zbrodnię wojenną. Tymczasem jeden z zamachowców spędził w więzieniu tylko siedem lat i nie oskarżono go o ludobójstwo. Wyszedł w 2000 roku. – Stephen, to nie była wojna – płacze matka rannego mężczyzny. – To nie była wojna! Rzucam się do internetu. Googluję. Sklep rybny w 1993 roku na Shankill Road. Do środka wchodzi dwóch zamaskowanych mężczyzn z IRA [6] (a dokładniej z Provisional IRA ). Mają ze sobą bombę. W sklepie są sami cywile, w tym dwoje dzieci. Nad sklepem, jak sądzą zamachowcy, odbywa się zebranie protestanckiego UDA . To ono jest celem ataku. Okazuje się jednak, że zebranie przeniesiono na inny termin. W wyniku eksplozji w sklepie śmierć ponosi dziesięć osób, w tym zamachowiec, a pięćdziesiąt siedem odnosi rany. Operację tę opisuje się jako taką, która tragically went wrong (nie wyszła, a jej skutki były tragiczne). Plan był inny, opowiadał później ten zamachowiec, który przeżył. Plan był taki, że: wchodzimy do sklepu, zmuszamy ludzi, grożąc bronią, żeby się jak najszybciej wynieśli, i zostawiamy bombę na ladzie. Czysta robota. Tymczasem bomba wybuchła za wcześnie. W dniu, kiedy słucham Nolan Show, planowano odsłonić tablicę pamiątkową, by uczcić pamięć zamachowcy. Tabliczka głosi, że Thomas Begley zginął na służbie. Trumnę z jego ciałem dźwigał sam Gerry Adams[7].

Córka dwóch ofiar (!) napisała list do uczestników uroczystości, prosząc, by nie odsłaniali tablicy. Napisała, że rozumie ich ból, że śmierć to śmierć, ale nie można przecież gloryfikować pamięci kogoś, z kogo ręki zginęli niewinni ludzie. – Na wojnie nie ma niewinnych ludzi – mówią republikanie w audycji Nolana. – Jesteś z nami albo przeciwko nam. – Ale wtedy nie było wojny – odpowiadają krewni ofiar. – Gdyby była, mielibyśmy do czynienia ze zbrodnią wojenną. Nie, mówią ci, którzy uważają, że to była wojna. Na wojnie są ofiary. Żyjący zamachowiec Seán Kelly przeprosił ofiary zamachu (jego przeprosiny krążą w internecie i poszły w eter BBC ), ale jednocześnie pochwalił Begleya jako bohatera. – Kto jest terrorystą? Kto jest ofiarą? – pyta Nolan. Kelly dostał dziewięć wyroków dożywocia. Ale wypuszczono go na mocy porozumienia wielkopiątkowego. Człowiek z Provisional IRA miał, według zleceniodawców, dobre intencje. Wojenne dobre intencje. Tak krzyczą w audycji Nolana republikanie. O głosach całkiem młodych i całkiem starych. Chciał zabić członków wrogiej organizacji paramilitarnej, której zdarzało się zabijać członków jego organizacji. Nie wyszło. Zabił cywili. Nolan sugeruje, że właściwie wszyscy tu żyjący są ofiarami Kłopotów. Może warto by było zapomnieć o przeszłości? Odgrodzić ją od tego, co teraz? – Przeszłość jest naszą teraźniejszością – mówi kobieta, która straciła obie nogi w zamachu bombowym przeprowadzonym przez IRA w 1972 roku w czasie krwawego piątku. W samym Belfaście wybuchło wówczas dwadzieścia sześć bomb. Dziesięć osób dziennie zgłasza się z prośbą o pomoc do specjalnie po to powołanej organizacji Victim and Survivors Service. Inna organizacja, Wave Trauma Centre, prowadząca między innymi psychoterapię dla osób, które ucierpiały podczas Kłopotów, zajmuje się również dziećmi z zespołem stresu pourazowego. Dzieci te niekoniecznie żyły w czasie konfliktu, zdarza się, że ich rodzice, bezpośrednie ofiary zamachów czy strzelanin, przekazali im

traumę. Istnieje bowiem wiele sposobów przekazania traumy bez mówienia o niej, a może nawet głównie bez mówienia. „To może być tylko unikanie tematu, by nie wywoływać wspomnień, ale to mogą być też różne pozawerbalne zachowania, na przykład atak paniki, gdy wybuchają fajerwerki czy słychać helikoptery policyjne – twierdzi ekspert. – Dziecko to widzi i się tego uczy, a im mniej wyjaśnień, tym więcej lęków i w nim”. Istnieje też… hierarchia ofiar, której trzymają się same ofiary. „Uważa się, że ci, którzy stracili więcej niż jednego członka rodziny albo na skutek zamachu terrorystycznego odnieśli rany i są niepełnosprawni albo którym zabito dzieci, stoją w hierarchii wyżej niż ci, którzy wyzdrowieli albo którym zabito jedną bliską osobę, i to starszą”[8] – w książce Give a Boy a Gun pisze Alistair Little, północnoirlandzki terapeuta i mediator, były paramilitarny. Ból jest bólem. Porównywanie jego jakości wydaje się niemożliwe, ale ludzie tu to robią. Ja cierpię więcej, ty mniej. Ja jestem bardziej ofiarą, ty mniej. Bo w przeliczeniu strat mój ból musi być większy. A poza tym, skoro byłeś po tamtej stronie, może w ogóle nie jesteś ofiarą, choć straciłeś rodzinę… Tak więc mimo że nikt Nolana nie lubi, wszyscy go słuchają. Bo każdy z pewnością widzi ofiarę Kłopotów w sobie. Kiedy ktoś sugeruje, że po drugiej stronie też były ofiary, z miejsca budzi kontrowersje, choć coraz więcej osób zaczyna dostrzegać słuszność tej tezy. Bywa, że przez łzy. Od tej pory słucham Nolana co rano. Jak cała reszta Irlandii Północnej. I kiedy jadę ponownie do Derry / L’Derry, tym razem na marsz upamiętniający krwawą niedzielę, myślę właśnie o ofiarach. To ma być ostatni marsz, bo państwo brytyjskie przyznało, po wielu latach dochodzeń, komisji śledczych i badań, że w 1972 roku strzelało do niewinnych protestujących przeciwko prawu umożliwiającemu internowanie podejrzanych o terroryzm, że ofiary (czternaście) były nieuzbrojone i nie stanowiły zagrożenia. Na marszu pojawiają się tysiące ludzi. Koniec stycznia, lekko zachmurzone niebo, soczysta zieleń trawy. Nie ma nigdzie policji. Tłum jest spokojny, smutny. W rękach rodzin ofiar zdjęcia zastrzelonych.

Jest też orkiestra z gigantycznymi bębnami, na których wymalowani są żołnierze IRA z bronią. Marsz zaczyna się w najtrudniejszej dzielnicy miasta, zamieszkałej też przez dysydentów republikańskich[9], Creggan. Po drodze do marszu dołączają setki ludzi. Spokój, cisza, porządek pilnowany przez rosłych mężczyzn w cywilnych ubraniach, jak mniemam, policjantów. Zatrzymują ruch, stoją na skrzyżowaniach. Mają bardzo poważne, groźne twarze. I ta władczość gestów. Wyciągnięcie ręki – nadjeżdżające auto hamuje z piskiem opon i błyskawicznie się wycofuje. Żadnych dyskusji. Żadnych pytań. – To nie policjanci, to kółko historyczne – informuje mnie lokalny mieszkaniec, kiedy pytam o owych porządkowych. – Policja dzisiaj siedzi na posterunkach albo jeździ po protestanckich dzielnicach. Nie mogą prowokować. Tu nie wjadą. Bo policja to w oczach wielu republikanów ramię państwa brytyjskiego, tego samego, które lata temu rozkazało strzelać do niewinnych ludzi, ofiar Kłopotów, w krwawą niedzielę. Jestem zaintrygowana. Fascynuje mnie spokój i układna cisza panujące w czasie marszu. To nie tylko wyraz żałoby i bólu, ale i czegoś jeszcze innego, jakiejś dyscypliny, która nie zna i nie rozumie sprzeciwu. I nikogo, poza mną, to nie dziwi. Zbieram myśli, posiłkując się tym, co widzę, i tym, co wydaje mi się, że wiem. Patrzę przez okna pociągu, studiuję twarze mieszkańców trudnych dzielnic, czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce, by zrozumieć to, co staje mi przed oczami, ogarnąć niepojęte. Przystojny rudy mężczyzna z karabinem walczący o swój kraj. Ogorzały bohater w kominiarce. Tyle wygrzebałam ze wspomnień z dzieciństwa. Dla nastolatki, która w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych czerpała wiedzę na temat Irlandii Północnej z amerykańskich filmów, uromantyczniona wizja brudnej wojny była jedyną znaną, i to tylko fragmentarycznie, wyrywkowo, w taki sposób, w jaki irlandzka diaspora żyjąca w USA , przeznaczająca duże pieniądze na hollywoodzkie produkcje,

chciała, by świat odbierał IRA . Pamiętam filmy, które w latach dziewięćdziesiątych oglądała cała Polska: Gra pozorów (1992) Neila Jordana czy Zdrada (1997) Alana Pakuly z Bradem Pittem. Terroryści z IRA mają w nich nie tylko piękne, archetypowe twarze silnych, zdecydowanych mężczyzn, ale i są najzwyczajniej w świecie sympatyczni. W Grze pozorów główną rolę grał Stephen Rea, charyzmatyczny aktor z Belfastu, który poza karierą kinową wsławił się też tym, że w czasie Kłopotów w wiadomościach telewizyjnych podkładał głos pod terrorystów[10]. Jego żona Dolours Price dwie dekady wcześniej uczestniczyła w zamachu bombowym na Old Bailey w Londynie. Rannych zostało wówczas dwieście osób. Price spędziła siedem lat w więzieniu za terroryzm i brała udział w słynnym strajku głodowym w 1981 roku. Siostra Dolours, Marian Price (której nazwisko znajduje się na rozlicznych graffiti w zachodnim Belfaście, zamieszkałym głównie przez republikanów), wyszła z więzienia w 2013 roku – przebywała tam oskarżona o wspieranie organizacji terrorystycznej. Rea w Grze pozorów wciela się w człowieka, którego nie da się nienawidzić. Tak, zabija, tak, planuje zamach terrorystyczny, ale jednocześnie pokazuje wrażliwą stronę bojownika IRA – cierpiącego, smutnego, wahającego się, skrzywdzonego, wrażliwego. Zaprzyjaźnia się z porwanym przez siebie brytyjskim żołnierzem. Ma rozkaz go zabić, ale nie chce. Gdyby nie fakt, że żołnierz ginie przypadkiem, potrącony przez wóz opancerzony podczas próby ucieczki, możliwe, że udałoby mu się wymknąć terroryście o gołębim sercu. Brad Pitt, grający członka IRA w Zdradzie, też budził sympatię. Może ze względu na urodę. Może dlatego, że jego misja w Ameryce (zdobycie rakiet Stinger, by walczyć z armią brytyjską) przedstawiona była jako misja w zamiarze zbrodnicza, ale uzasadniona jego traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Na jego oczach zabito ojca, też członka IRA . Szybko znajduje wspólny język z dziećmi człowieka, u którego zamieszkał. Jest ciepły, rozumiejący, wspiera. Na koncie ma kilkanaście morderstw politycznych, jak się je teraz nazywa – i planuje kolejne, jednocześnie pocieszając dziecięce złamane serca. Dobry morderca, serdeczny żołnierz.

Po latach dowiaduję się też, że potężne fundusze, którymi dysponowała IRA do walki z „brytyjskim najeźdźcą”, przekazywali Amerykanie pochodzenia irlandzkiego (i nie tylko), których mieszka w Stanach czterdzieści milionów. Jedną z organizacji finansujących działalność IRA był i jest Irish Northern Aid Committee, łączony z Sinn Féin, czyli z Provisional IRA , składający się z Amerykanów irlandzkiego pochodzenia. Uważa się, że NORAID stał za przemytem broni do Wielkiej Brytanii i że wciąż wspiera Sinn Féin[11]. Inna organizacja wspierająca republikanizm i dysydentów to nowojorski The Irish Freedom Committee, który nie zgadza się z założeniami procesu pokojowego. Ale najważniejszy sponsor, który zresztą uniknął rozgłosu medialnego w przeciwieństwie do dwóch wyżej wymienionych, to Clan na Gael, tajna organizacja zrzeszająca emigrantów irlandzkich republikanów. „Clan na Gael z łatwością zbiera pieniądze na IRA , ponieważ wielu starszych Irlandczyków chętniej wspiera militarne skrzydło organizacji, a nie polityczne”[12]. Moja wiedza brała się zatem głównie z filmów. I czegoś, co Anglosasi zwą trafnie hearsay. Gdzieś się o Irlandii Północnej wspominało. Potem w 1992 roku pojechałam po raz pierwszy do Londynu w czasie jednorocznej przerwy na studiach. Poza doświadczeniem rozlicznych ataków szoku kulturowego dowiedziałam się też, że Londyn jest pozbawiony śmietników dlatego, że stanowią one świetne miejsca do podrzucania materiałów wybuchowych. Nie mówiło się wówczas nic o terroryzmie islamistycznym, ale o zagrożeniu zamachami ze strony IRA . To wtedy zaczęto rozwieszać plakaty z prośbami o zachowanie czujności w miejscach publicznych, o zgłaszanie na policję każdego podejrzanego, nietypowego zachowania i porzuconego pakunku. Brytyjskie media nie dzieliły się zbyt entuzjastycznie ze światem informacjami na temat konfliktu toczącego się od końca lat sześćdziesiątych XX wieku w Irlandii Północnej. Nie mówiło się o torturach, jakim poddawano wrogów IRA czy osoby podejrzane o współpracę z brytyjskimi służbami specjalnymi lub policją. Nie mówiło się o drugiej stronie medalu – o protestanckich organizacjach paramilitarnych, które walczyły z IRA i bywało, że ze swoimi sympatykami,

gdy ci nie okazywali się zbyt lojalni wobec Królowej. Nie mówiło się o tym, że w Irlandii Północnej wprowadzono pięć dozwolonych technik śledczych (przymusowe stanie, zakrywanie głowy kapturem, pozbawianie snu, głodzenie i poddawanie tak zwanemu białemu hałasowi), których stosowanie w 1978 roku potępił Europejski Trybunał Praw Człowieka, oraz że podczas torturowania więźniów (na przykład przy użyciu prądu) obecni byli lekarze więzienni. W latach dziewięćdziesiątych już miałam kupować bilet na autobus z Londynu do Belfastu, kiedy IRA przeprowadziła zamach na jedną z dzielnic stolicy Anglii. Kiedy powiedziałam mojej ówczesnej brytyjskiej pracodawczyni, że wybieram się do Irlandii Północnej, ta wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Widać było, że mierzi ją ta część świata. Że Belfast jest dla niej synonimem wcielonego zła, które może się rozlać na resztę Królestwa. – Jest tyle pięknych miejsc w Wielkiej Brytanii. Oszalałaś? Jechać na front? Do dzikich? – zapytała, grożąc, że nie da mi dnia wolnego, bo nie chce przyczynić się do mojej śmierci. Nie przypuszczałam, że los rzuci mnie tam na stałe. Zamieszkałam w Belfaście w 2009 roku, tuż po zamachu na baraki wojskowe w Massereene, w czasie którego został ranny polski dostawca pizzy, ocalony zresztą przez żołnierza brytyjskiego, który następnego dnia miał jechać na misję do Afganistanu. Żołnierz zginął z rąk dwóch zamachowców z Real IRA . Trzydziestodwuletni Polak wylądował w szpitalu w stanie ciężkim. Polak był ofiarą, bo, jak poinformowali zamachowcy w rozmowie telefonicznej z dublińskim „The Sunday Tribune” (tu zamachowcy wyjaśniają, jaka idea im przyświeca, gdy ostrzegają o planowanych akcjach), współpracował z brytyjskim okupantem. Bo gdy dowozisz pizzę żołnierzowi brytyjskiemu, to z nim współpracujesz. Proste. Dostawcy pizzy zostali przez zamachowców określeni jako legitimate targets. To termin wojenny. W mediach zaroiło się od słów potępienia. Republikanie, lojaliści, ludzie środka. Przez Irlandię Północną przeszły marsze solidarności, marsze

pamięci, marsze ofiar. Richard Walsh, rzecznik republikańskiej partii Sinn Féin, potępił zamach, ale nie nazwał go, jak inni, barbarzyńskim morderstwem, lecz „aktem wojny”. „Zawsze utrzymywaliśmy, że Irlandczycy mają prawo stosować każdy rodzaj kontrolowanej siły, by doprowadzić Brytyjczyków do opuszczenia Irlandii. Za to nie będziemy przepraszać”. Czyli że co? Że wojna trwa mimo porozumienia wielkopiątkowego z 1998 roku? Zostaję. Chcę wiedzieć, o co tu chodzi.

Jak rozpoznać katolika w Belfaście Bardzo prosto. Można zacząć od próby obrażenia rozmówcy. Wystarczy nie zidentyfikować jego tożsamości w sposób prawidłowy i nazwać go albo Irlandczykiem (jeśli jest Brytyjczykiem, czyli stanowi większość mieszkańców Irlandii Północnej), albo Brytyjczykiem (jeśli stanowi mniejszość, czyli jest Irlandczykiem) lub, co jest najgorsze, nazwać go Anglikiem. Wtedy można obrazić za jednym zamachem i Brytyjczyka, i Irlandczyka. To bardzo łatwe. Anglików w Irlandii Północnej jest stosunkowo niewielu. Zwykle pracują w instytucjach państwowych na wysokich stanowiskach (w policji, urzędach, na uniwersytecie), budząc zresztą z tego powodu niechęć ulicy w pewnych dzielnicach. Szef północnoirlandzkiej policji był Anglikiem. Dlatego ulica mu nie ufała i w tym jednoczą się zarówno lokalni Irlandczycy, jak i Brytyjczycy. Może właśnie z tego powodu zrezygnował ze swojego stanowiska kilka miesięcy temu. Bo, jak twierdzili mieszkańcy Irlandii Północnej, nie zna i nie rozumie realiów. A może miał dość trudnego nawigowania w północnoirlandzkiej rzeczywistości? Trochę Anglików jeździ taksówkami, bo przyjechali do Belfastu w czasie Kłopotów jako brytyjscy żołnierze. Zakochali się w rudowłosych pięknościach i zostali. Teraz niechętnie mówią o swojej przeszłości, by, jak sami twierdzą, nie stać się łupem republikanów. Co zdolniejsi nauczyli się mówić z lokalnym akcentem, który porzucają tylko w domowych pieleszach, bo tam czują się bezpieczni. I tyle. Irlandia Północna jest zamieszkała przez Brytyjczyków i Irlandczyków, i coraz większą grupę mniejszości narodowych. Brytyjczycy i Irlandczycy mieszkają tu obok siebie od stuleci, a konkretniej od XVII wieku, kiedy na teren Ulsteru zaczęli docierać emigranci z Anglii i Szkocji. Okres ten nazywa się „plantacją”, ponieważ Brytyjczycy wysyłali do katolickiej Irlandii ludzi (protestanckich Szkotów

i Anglików) po to, by w ten sposób stworzyć armię lojalnych żołnierzy, którzy ukróciliby powstania irlandzkie, wspierane przez tradycyjnych wrogów Anglii, Hiszpanię i Francję[13]. Część mieszkańców Irlandii Północnej zupełnie bezproblemowo traktuje dzielenie przestrzeni z innymi. Ale część ma zbyt świeże rany, by umieć przejść do porządku dziennego nad faktem, że od 1998 roku w kraju panuje pokój. John z kursu mediacji jest taką właśnie osobą, którą bardzo łatwo urazić niewłaściwym narodowym przyporządkowaniem. John określa siebie jako Brytyjczyka. Gorzko zauważa, że niestety przyjezdni nie rozumieją istoty konfliktu, który niby się skończył, ale tak naprawdę wciąż trwa. Są też i tacy, którym się zdarza powiedzieć, że mieszkają w Irlandii, nie w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, miłościwie rządzonym przez Elżbietę II. – Gdyby to była Irlandia, zarabialiby w euro – przypomina John. Choć sam szanuje Londyn (dzięki niemu od kilku lat żyje z zasiłków, ponieważ jest chory), nie toleruje niewiedzy przybyłych i utożsamiania go z Anglikami. Bo Anglicy powinni płacić Irlandii Północnej za to, że jest częścią Zjednoczonego Królestwa, ale czym innym jest płacenie, a czym innym jest wtrącanie się do poczucia tożsamości. I powątpiewanie w nie. Bo Brytyjczycy z Ulsteru, kiedy pojawiają się w Londynie, są określani przez Anglików jako Irlandczycy właśnie. Przez akcent. Straszna to obraza dla niektórych radykałów i okropna niesprawiedliwość, że najbardziej waleczni synowie Brytanii, którzy na co dzień demonstrują z flagami, malują probrytyjskie murale, są tak odbierani przez mieszkańców swojej stolicy. I dla Irlandczyków (tych zaangażowanych w konflikt) Anglik to wcielenie zła. To Anglicy zasiedlili Irlandię swoimi pobratymcami, konfiskując ziemię jej prawowitym właścicielom w XVII wieku i narzucając swoją kulturę, zwyczaje i religię. Do Anglików dołączyli Szkoci i Walijczycy. Zakłada się tu, że Irlandczyk = republikanin = katolik. Może tak być i często tak jest. Możliwe są jednak inne wariacje, często Irlandczyk = komunista (w swoim rozumieniu komunizmu, które drastycznie odbiega od

tego, co pokazuje historia XX wieku na przykładzie chociażby PRL -u czy Związku Radzieckiego). Bardzo często Irlandczyk to socjalista. Katolicy irlandzcy są bardzo wierzący i oddani Kościołowi. W lokalnych gazetach zamieszczają w dziale ogłoszeń drobnych prośby o modlitwy do ojca Pio za chorych czy z okazji urodzin członków rodziny. Ogłoszenia takie zajmują zwykle kilka stron. Wychodząc z domu, robią znak krzyża, młodzi niepokorni z inklinacjami do buntu tatuują sobie krzyże i świętych na ramionach i szyjach zaraz obok symboli wolnej Irlandii. Jeśli mieszkają w dzielnicach klasy pracującej, jak na przykład Ardoyne czy Markets w samym centrum Belfastu obok szklanych biurowców, ich domy ozdobione są muralami przedstawiającymi ochotników IRA , z bronią lub bez, patrzących w dal lub prosto w oczy przechodnia. Mogą to też być symbole walki narodowo-wyzwoleńczej z innych krajów, flagi palestyńskie (bo ich zdaniem Palestyńczycy cierpią dokładnie tak samo jak oni pod okupacją Wielkiej Brytanii), portrety Che Guevary, ofiar strajku głodowego z 1981 roku i tym podobne. W tych dzielnicach, w które rząd brytyjski pompuje więcej pieniędzy i gdzie ludzie są zmęczeni konfliktem, nowe murale mają charakter kulturowo bardziej neutralny – maluje się chłopców i dziewczęta grających w hurling (irlandzką grę łączącą hokej z bejsbolem) czy inne mniej prowokujące obrazy. W szkołach młodzi republikanie uczą się irlandzkiego, którym zwykle nie mówią ich rodzice, poza tymi, którzy siedzieli w więzieniu, gdzie co aktywniejsi bojownicy IRA podnosili świadomość narodową współtowarzyszy i uczyli tego języka, czy tymi, którzy pochodzą z klasy średniej. Irlandczycy dbają o to, by postrzegano ich jako sympatyzujących z mniejszościami narodowymi i wszystkimi uciśnionymi. Jeśli są radykalnymi republikanami, z pewnością będą również antysyjonistami. Brendan, trzydziestoletni pracownik miejscowego radia irlandzkiego (w brytyjskim Belfaście działa irlandzkie radio skierowane do irlandzkojęzycznej mniejszości), prowadzonego przez bardzo aktywnego republikanina, wrażliwy intelektualista, z którym przygotowywałam nagranie z rozmówkami polsko-irlandzkimi, do sprawy lokalnego konfliktu miesza też

konflikt palestyńsko-izraelski. Irlandczycy z Belfastu wyciągnęli rękę do polskiej diaspory i udostępnili jej kilka godzin czasu antenowego w tygodniu. I tak w radiu język irlandzki mieszał się z polskim. Prowadziłam polskojęzyczną audycję przez dwa lata (z innym rodakiem) i Brendan wpadł na pomysł, by nagrać rozmówki dla tych, którzy chcą się uczyć irlandzkiego lub polskiego. Wiele wieczorów poświęciliśmy na próbach tłumaczenia zdań typu: „Irlandzkie krowy dają pyszne mleko” na polski, posiłkując się oczywiście angielskim. Nagraliśmy kilka płyt CD i w czasie tych niekończących się godzin sesji mogliśmy bardziej otwarcie porozmawiać o tym, co czują i myślą Irlandczycy, jak ważna dla nich jest ich tożsamość narodowa, tłamszona, jak twierdzą, przez brytyjskiego okupanta. Radio mieściło się wówczas w ultrarepublikańskiej dzielnicy. Bywało, że docierałam na audycję tuż po spotkaniach z ultraradykalnymi lojalistami. Trudno mi było wtedy o obiektywizm. Spotykałam ofiary republikanizmu po to, by parę godzin później spotkać ofiary lojalizmu – i nie mówić o tym, tylko pochylić się nad jakimś zadaniem, które z kolei miało wesprzeć emocjonalnie moich rodaków. I to Brendan zwrócił moją uwagę na paralelę między konfliktem palestyńsko-izraelskim a brytyjsko-irlandzkim. Paralelę może nieoczywistą, niekoniecznie jednoznaczną dla kogoś, kto nie jest zanurzony w konflikcie po uszy, ale dla obu stron ważną. Na tyle ważną, że wciąż przywoływaną. Niechętny stosunek do Izraela i bezkrytyczne wsparcie sprawy palestyńskiej to zdaniem Brendana bardzo ważny element tożsamości republikańskiej. Tak też można rozpoznać swoich. Brendan jest za międzynarodowym bojkotem produktów powstałych w osiedlach żydowskich na terenach zajmowanych przez Izrael. Gdyby wziął udział w jakiejś publicznej dyskusji na ten temat, od razu byłoby wiadomo, że jest Irlandczykiem, bo niemal żaden lojalny Brytyjczyk z Belfastu nie wypowie się negatywnie na temat Izraela. Flagi palestyńskie powiewają w dzielnicach republikańskich, w brytyjskich – flagi Izraela. Kiedy zaproponowano umieszczenie na ścianie miejscowej synagogi tablicy pamiątkowej z nazwiskiem izraelskiego prezydenta Chaima Herzoga, który urodził się

w Belfaście, republikanie doprowadzili do porzucenia pomysłu, który z kolei wspierali mocno lojaliści. Irlandczycy noszą celtyckie imiona: Ciarán, Pádraig, Dónall, Deirdre. Ich nazwiska są patronimiczne, z przedrostkami, zresztą zanglicyzowanymi, „Mac” czy „O’” lub normandzkim „Fitz”. Brytyjczycy to głównie Williamy, na cześć Wilhelma III Orańskiego, zresztą Holendra (Williama of Orange, zwanego też pieszczotliwie przez lokalnych Billym, który w 1690 roku zwyciężył Jakuba II , katolika, w bitwie pod Boyne), Jamesy, Johny i tym podobne. Dzielnice protestanckie mają pomalowane lampy i krawężniki w kolory flagi brytyjskiej. Murale przedstawiają Edwarda Carsona (założyciela Ulster Volunteer Force), obrazy z bitwy pod Sommą, portrety ofiar IRA , mężczyzn w kominiarkach i z bronią walczących o to, by nie oddzielić Irlandii Północnej od Korony. Największe święto lojalistów to 12 lipca, rocznica bitwy pod Boyne – dzień zawsze wolny od pracy i bywa, że kończący się zamieszkami, w których najwięcej ofiar zwykle stanowią policjanci. Sami zainteresowani rozpoznają się od razu. Jak twierdzą, wystarczy rzut oka lub uważne słuchanie. I znajomość lokalnej topografii. Akcent protestanta z lojalistycznej Shankill Road brzmi bardzo charakterystycznie i jest natychmiast rozpoznawalny dla wytrawnego ucha. Podobnie akcent katolika z odległej o kilometr Falls Road. Dla mnie, po kilku latach mieszkania w Belfaście, nie. Kiedy zamówiłam taksówkę do mojej republikańskiej dzielnicy (korzystam z firmy, która zatrudnia obie strony i cudzoziemców, w związku z czym może wjeżdżać wszędzie), taksówkarz okazał się mieszkańcem Shankill i zabłądził. Zatrzymał się niedaleko mojego domu i zaczepił grupę mężczyzn, moich sąsiadów, z pytaniem, gdzie znajduje się szukana przez niego ulica. Popatrzyli na niego ciężkim wzrokiem. Stali na tej ulicy. – Nie mamy cholernego pojęcia – odpowiedzieli bardzo uprzejmie (no fucking clue – fucking wymawiane: „foking”). Rozpoznali go po akcencie. Nie chcieli mu pomóc. Na szczęście są inne, mniej subtelne znaki rozpoznawcze, kto jest kim, poza oczywiście adresem zamieszkania i imieniem. Okazuje się, że katolicy

inaczej wymawiają literę „h” – „hejcz”, w odróżnieniu od protestantów, którzy mówią „ejcz”. Tu nie ma miejsca na błąd, dla lokalnych jest oczywiste, kto jak mówi. W kulturze anglosaskiej często prosi się w urzędach czy w czasie rozmów w różnego rodzaju instytucjach o przeliterowanie nazwiska – pozornie niewinna czynność na tak zwanej wyspie głównej (mainland, obejmującej Anglię, Szkocję i Walię) w Irlandii Północnej nabiera innego charakteru. Od razu wiadomo, z kim ma się do czynienia. Również wyzwiska są albo brytyjskie, albo irlandzkie. Irlandczyk, chcąc zwyzywać kogoś od idiotów, powie eejit. Brytyjczyk pozostanie przy tradycyjnym idiot. Dla siebie wzajemnie obie grupy też zarezerwowały szereg nieprzychylnych określeń. Brytyjczycy nazywają Irlandczyków Paddies (co jest zdrobnieniem od imienia Patrick, a zatem niekoniecznie ma znaczenie pejoratywne, acz nie zaleca się stosowania tego określenia, jeśli się jest cudzoziemcem), Taigs (katole), Chucks (od nazwy tanich butów sportowych), Spongers (od angielskiego słowa „gąbka”; chodzi o przypisywane Irlandczykom zachłanne pobieranie zasiłków) oraz Fenians (które to słowo historycznie było neutralne[14], ale nabrało cech pejoratywnych, ponieważ obecnie oznacza sympatyków IRA ). Warto też znać skrót KAT , który jest często nagryzmolony na ścianach domów dzielnic ultraprotestanckiej biedoty – oznacza Kill All Taigs (Zabić wszystkich katoli). Irlandczycy nazywają protestantów Prods (znowu – dość neutralnie), Huns (Hunowie), Black (od jednej z lóż prowadzonych przez protestantów) i Jaffas (w miejscowym slangu – impotenci). Nie będzie więc trudne rozszyfrowanie skrótu KAH , na jaki można się natknąć w dzielnicach katolickich. Wszystkie te określenia zostały uznane za mowę nienawiści w okólniku północnoirlandzkiej policji z 2008 roku. Słowo Fenian może być używane tylko w kontekście historycznym, czyli zgodnie z pierwotnym znaczeniem. No i fizjonomika. Ma się tu dobrze. Wystarczy spojrzeć na czyjąś twarz i widać, kim kto jest. Otóż obie strony utrzymują, że ich przeciwnicy religijno-ideologiczni mają bardzo szeroko osadzone oczy. Zbyt szeroko, co napawa obserwatora, naturalnie, odrazą. Można bowiem z takich szeroko osadzonych oczu wyczytać nie tylko religijność, poglądy, ale i parszywość

charakteru. Tymczasem na kilku spotkaniach, w których uczestniczyli bojownicy o wolność z dwóch stron, po uważnej obserwacji rozstawu oczu czy uszu jednej rzeczy mogłam być pewna – że nie ma żadnych fizycznych różnic między republikanami a lojalistami, być może poza treścią i symboliką tatuaży. Nawet rzekomo irlandzka rudość nie ogranicza swojego występowania tylko do tych, którzy identyfikują się z republikanizmem. Owszem, bywa, że Brytyjczycy bezlitośnie kpią z ginger boys, ginger Mics (od Michael, wielu Irlandczyków nosi bowiem to imię dla uczczenia Michaela Collinsa), ale sami bywają mocno rudzi, bo taka jest genetyczna spuścizna tej wyspy. Ich rudość jest jednak rudością brytyjską, jak wyjaśniają. Nie irlandzką. Żadnych związków z Mics. Znajomość tych niby-detali może mieć ogromne znaczenie, jeśli ktoś decyduje się zamieszkać w Irlandii Północnej i z racji ciągot etnograficznoantropologicznych bądź czysto reporterskich wybierze adres mniej kosmopolityczny, czyli nie bukoliczne przedmieścia, leafy suburbs, jak je ironicznie określają mieszkańcy trudniejszych dzielnic. To bowiem będzie określało jego byt przez cały czas mieszkania w danym miejscu. Ja zamieszkałam w dzielnicy republikańskiej, co zelektryzowało moich bardziej radykalnych protestanckich znajomych. Zapewniali mnie, że muszę zamykać drzwi w ciągu dnia, wszystkie kosztowności muszę chować w jakichś sprytnych miejscach i uważać na dilerów narkotyków. Ci ostatni zaczęli raczej uważać na mnie, bo uparcie nic nie zamawiałam, więc byłam dla nich ciut podejrzana. Bo według niektórych protestantów tym właśnie różnią się dzielnice republikańskie od protestanckich. Złodziejstwem i dilerką. Tymczasem prawda leży pośrodku. Tyle że w niektórych dzielnicach republikańskich za nieautoryzowane (przez rządzącą organizację paramilitarną) dilowanie narkotykami grozi strzał w kolana (kneecapping). W protestanckich nie strzela się w kolana. Wysiedla się z Belfastu na całe życie. Nic złego w dzielnicy mi się nie stało (poza kilkoma kamieniami

rzuconymi w okno przez katolickich chłopców, którzy nie lubią obcych, i groźbami spalenia mieszkania), nikt nie wszedł do mojego mieszkania. Ale gdy chciałam wypożyczyć auto na lotnisku i podałam adres, mężczyzna z obsługi spojrzał mi w oczy i dostałam auto z rejestracją Republiki Irlandii, dla mojego bezpieczeństwa. Bez wyjaśnień, bez dyskusji. Ograniczyło to możliwości parkingowe do wyznaczonych miejsc, znanych tylko tym, którzy mieszkają tu wiele lat. – Kiedy spotykasz kogoś w mieście w jakimś neutralnym miejscu, dajmy na to w pubie, który znajduje się w centrum, i chcesz z nim porozmawiać, automatycznie zadajesz pytania mające na celu ustalić, z kim masz do czynienia, choć przecież do wspólnego picia nie jest to w sumie potrzebne. Jakoś we krwi to mamy chyba. Nie pytasz wprost, czy jest protestantem czy katolikiem, ale jeśli jego imię nic ci nie mówi, pytasz o szkołę, do której chodził. Wystarczy, że poda nazwę lub dzielnicę. Wtedy wszystko jasne – powiedział mi pewien młody lojalista, mocno zaangażowany w pracę społeczną z drugą stroną, człowiek zdecydowanie ponad podziałami, ale i realista. Organizował wycieczki dla dwóch społeczności, brytyjskiej i irlandzkiej, do miejsc historycznie ważnych dla obu. Chciałam zrozumieć, jak można rozpoznać Innego w miejscu niecharakterystycznym, które nie określa jego tożsamości. Kiedy pojawiam się we wschodnim Belfaście w dzielnicy protestanckiej, by odwiedzić mieszkającą tam Polkę, i pytam o drogę młodego człowieka w kapturze, mój akcent budzi zainteresowanie i dostaję nie tylko wskazówki, jak dotrzeć do celu, ale i szybką lekcję stosunków międzysąsiedzkich. Stoimy przed murem, który wyrasta ze środka ulicy. – Tam mieszkają świnie – mówi chłopak, pokazując głową część za murem. Ulica nazywa się Madrid Street. Dochodzi południe. Chłopak nie jest ani w szkole, ani w pracy. Siedzi przed domem, który jego bezrobotni rodzice dostali od państwa. To bardzo biedna, trudna część Belfastu. Wysokie bezrobocie, narkotyki, alkohol, beznadzieja. Mieszkańcy czują się opuszczeni i oszukani przez polityków, na których głosowali. Bo ci zabiegali o ich głosy przed wyborami, obiecując złote góry, po czym, dorwawszy się do stołków, zapomnieli

o klasie pracującej i tej całkiem niepracującej, z pokolenia na pokolenie cierpiącej na syndrom wyuczonej bezradności. Ludzie pozostawieni sami sobie. Śmieją się z nich konserwatywne media, gardzą nimi bywalcy restauracji w centrum Belfastu. Mur przecina ulicę na pół. Świnie mojego jasnowłosego rozmówcy Billa, o ciele pokrytym lojalistycznym tatuażem, to katolicy mieszkający po drugiej stronie ściany, zwieńczonej gdzieniegdzie drutem kolczastym. Bill nigdy nie pracował. Z tym że on, jako Brytyjczyk, nie uważa, by drenował kurczące się zasoby państwa. Nie drenuje ich, bo mu się wszystko należy, bo to jego państwo. Nie należy się za to nic tym świniom z drugiej strony muru, bo nie są u siebie. Jeśli chcą zjednoczonej Irlandii, co sprawia, że they do not fuck off to the Republic? Oczywiście – hojne zasiłki, jak sam sobie odpowiada. – Ja też jestem katoliczką – mówię. Nie jestem. Odeszłam od katolicyzmu kilka lat temu. Jako advocatus diaboli uważam jednak, że trzeba podrążyć temat. – Ale polską, a to duża różnica – ripostuje krótko chłopak w kapturze. Kilka dni później w dzielnicy katolickiej po drugiej stronie muru inny młody człowiek w dresie i kapturze dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami. – Tam mieszkają świnie – mówi, pokazując głową mur. Jego świnie to protestanci. Siedzi na krawężniku – zamiast w szkole, zamiast w pracy spędza czas na podwórku. Dzielnica, w której mieszka, stanowi niewielką enklawę republikanizmu we wschodnim Belfaście. Jej mieszkańcy nie czują się zdradzeni przez polityków, bardziej przez, ich zdaniem, probrytyjskie media. – Znam paru protestantów, nie są świniami – odpowiadam. Chłopak macha ręką ze zniecierpliwieniem. Sądząc po jego minie, uważa, że niekoniecznie wiem, co mówię, pewnie dlatego, że jako cudzoziemka nie mogę zrozumieć, jak skomplikowany jest lokalny krajobraz niechęci i nienawiści. Obaj chłopcy wyglądają dla mnie tak samo.

Ale wiem, niestety wiem, że istnieje jakaś wiedza tajemna, która mówi im, kim jest Inny – to instynkt, który w czasie wojen pozwalał przeżyć, a w czasie pokoju…? – To nie jest pokój – słyszę. – To tylko umowa, kontrakt. Coś więcej niż tylko zawieszenie broni. Ale mniej niż pokój.

Jak matka trzech synów straciła Ten pub na chwilę zamknięto. Zmieniono mu nazwę. Chwila trwała rok. Pomalowany na zielono, jaśnieje irlandzkością. Ulokowany jest narożnie w centrum republikańskiej dzielnicy w Belfaście, niedaleko małego ogródka miejskiego, w którym upamiętniono tablicami bojowników IRA – zabitych w akcji. Pub nazywa się Celtic. Spotykam w nim Jenny. Zamknięto, bo pewnego popołudnia na ulicę, przy której się znajdował, wychynął Irlandczyk z nożem. Świadków późniejszych wydarzeń było wielu, ale wszystkich dotknęła typowa tutejsza przypadłość – amnezja. Niektórzy mówili coś o kłótni rodzinnej, choć nie wszystkie ofiary były ze sobą spokrewnione. Irlandczyk ranił trzy osoby przed pubem, jedną w pubie. Wśród rannych był policjant. – To klub klasy pracującej – mówi Jenny. Jenny to mocno zniszczona kobieta, wygląda na sześćdziesięciolatkę, ale może być dużo młodsza, bo weterani Kłopotów żyją w czasie przyspieszonym. Jasna twarz, okulary z cieniutką ramką. Ubrana bardzo nijak, ale nie niestarannie – zupełnie nijak. Jakaś byle jaka bluzka z dekoltem, szara jak jej włosy. – Dziwne, że tu zajrzałaś. Turyści nas omijają – dodaje. W takim miejscu lepiej nie wspominać, że się pisze o Irlandii Północnej. Zwrot „zbieranie materiałów” w tej dzielnicy kojarzy się tylko z infiltracją, bo dysydenci republikańscy wciąż stanowią duże zagrożenie. Zbyt wielu pracowników brytyjskiego wywiadu pojawiało się tutaj pod pretekstem przygotowywania reportażu czy pracy naukowej na temat tego, co było, i tego, jak jest. Zamawiamy po kuflu piwa. Jest Dzień Świętego Patryka. Pijani Irlandczycy ubrani na zielono, owinięci w zielone flagi bawią się przy barze, wykrzykując bełkotliwie

republikańskie pieśni. Radosne śpiewy przeplatane są toastami i głośnymi beknięciami, witanymi tu szczodrymi oklaskami uznania. Farbowana blondynka z rudymi odrostami i w rogowych okularach, może dwudziestoletnia, wdrapuje się na stoły, spada z nich po chwili i obejmuje tych, na których leci. Jest mocno pijana mimo stosunkowo wczesnej pory – zdąży jednak wytrzeźwieć i zgodnie z lokalnym zwyczajem upić się jeszcze raz. Jenny siedzi nad piwem donoszonym stale przez męża ubranego w niechlujną, pogniecioną marynarkę. Jej mąż, spokojny starszy pan o siwej czuprynie, patrzy na Jenny co jakiś czas troskliwym wzrokiem, ale nie odmawia jej alkoholu, nie mówi, że już wystarczy. W pewnym momencie wzrok Jenny się wyostrza. Jej oczy nabierają wyrazu. Wzdrygam się – te oczy mnie świdrują. – Miałam trzech synów, wiesz? – mówi Jenny wolno. – Tak? – pytam. – Wszyscy zginęli, jeden po drugim. Wypadek? Choroba? – Zostali zabici. Cisza. Jenny podnosi się, zostawiając mnie z tym wyznaniem. Chwiejnym krokiem idzie do toalety. Jej mąż wszystko słyszał. – Jane była OC – chrypi. OC , czyli commanding officer. Każda jednostka IRA miała swojego dowódcę, oficera zajmującego się materiałami wybuchowymi, oficera wywiadu, kwatermistrza, czasem oficera szkoleniowego i kogoś odpowiedzialnego za finanse jednostki. Ale tego nie można mówić głośno. Każdy, kto był w IRA (lub wciąż do niej nieoficjalnie należy), zobowiązany jest milczeć o swojej przynależności pod groźbą kary śmierci. To wytyczne Green Book[15], czyli Biblii ochotników, którzy działali lub działają w IRA. Na nią właśnie przysięgają wierność organizacji. Do tego stopnia nie można powiedzieć, że się było/jest w IRA , że nawet

Gerry Adams nigdy nie przyznał się publicznie do tego, że był OC , że w ogóle należał do IRA . Choć ulica wie, kim był. To on podejmował decyzje. Również decyzje dotyczące życia i śmierci, jak każdy OC . Wszyscy to wiedzą, ale nikt ze współtowarzyszy głośno tego nie potwierdzi. Potwierdzą tylko ci, którzy się z Adamsem rozstali ideologicznie. Adams milczał, milczy i będzie milczeć. „Tak długo powtarzał, że nie jest w IRA , że nie może teraz tego cofnąć, bo jako polityk straciłby wiarygodność” – mówią miejscowi, uzasadniając jego postawę. Poza tym, gdyby się przyznał, nie mógłby jeździć do Stanów Zjednoczonych, gdzie często spotyka się z sympatykami republikanizmu. Jako szefowi Sinn Féin nikt mu nie zabroni takich podróży. Jako oficjalny były członek IRA , organizacji terrorystycznej, nie dostałby nigdy wizy. A zatem mąż Jenny złamał kilka przykazań Green Book. Bo przecież gdybym była kimś innym, gdyby też były trochę inne czasy, wyznanie jej męża mogłoby ją zabić. „Nierozważne pogawędki mogą cię kosztować życie. W taksówkach, w rozmowach telefonicznych, w klubach i barach, na meczach piłki nożnej, w domu z przyjaciółmi, jeśli otwierasz usta – nie mów nic!” – woła pierwsza strona Green Book. „Niech nikt cię nie widzi na żadnych zgromadzeniach publicznych, demonstracjach czy protestach. Nie prowadzaj się w towarzystwie znanych republikanów, nie odwiedzaj republikańskich domów. Twoim naczelnym obowiązkiem jest anonimowość, nie mogą cię znać ani siły wroga, ani społeczeństwo” – czytam dalej. A w republikańskim pubie na Falls mąż opowiada o przeszłości żony. Wiem już, dzięki gadatliwości starszego pana, że Jenny wydawała rozkazy i nadzorowała operacje bojowe swojego batalionu. Mąż streszcza jej życie. Najpierw zabito jej pierwszego syna, bo uważano, że to ją powstrzyma przed angażowaniem się w walkę o zjednoczenie Irlandii. Bo była taka dobra w tym, co robiła. Nie powstrzymało. Zginął drugi syn. Potem trzeci. A potem Jenny już nie miała dzieci, więc do ideologii doszła chęć

zemsty. Tyle że nastał pokój. Nastał czas grubej kreski. Jenny pije teraz codziennie. Kiedy wraca z toalety, nie wiem, co powiedzieć. Siada obok mnie, wzrok ma z powrotem zmącony. Brakuje mi słów. Nie wiem, czy mam milczeć, czy wręcz przeciwnie. Wybieram trzecią możliwość, niezdarnie głaszczę Jenny po jej upstrzonych plamami wątrobowymi dłoniach. Te dłonie były kiedyś bez skazy, młode i delikatne. Przyczyniły się kiedyś do śmierci innych ludzi. Wystarczył podpis czy ustny rozkaz Jenny. To ona zgadzała się na tortury, jakie stosowała IRA , na bolesną śmierć swoich wrogów, na ból swoich ludzi, jeśli tylko pojawił się cień podejrzenia, że sprzedali swoje usługi drugiej stronie – ten cień wystarczył, by nakazać przeprowadzenie gruntownego przesłuchania. Przy użyciu narzędzi na przykład takich jak akumulator. Albo duże cążki. Czy imadła. Wydawała rozkazy, decydując, kto ma zginąć. Przygotowywała i przeprowadzała operacje zbrojne, w których ginęli inni synowie innych matek. Była wojna, mówią wszyscy. Kłopoty. Nazwa dobrana trafnie z punktu widzenia polityki zewnętrznej Wielkiej Brytanii. Taki mały nazewniczy PR – bo Kłopoty to przecież nie wojna, to tylko jakieś zadrażnienie, jakieś niedogodności. Bo Wielkiej Brytanii, która zaprowadza porządki na świecie, wstyd, że na swojej ziemi nie umiała poradzić sobie z napięciami narodowowyzwoleńczymi. Że nadal się tu kotłuje. Patrząc na wydłużoną twarz Jenny, na jej teraz zamglone i bezbronne oczy za szkłami okularów, myślę, że była kiedyś bardzo bezwzględną młodą kobietą z ogromną, zgubną władzą. Starsza siwa pani w lekko pomiętej bluzce z dekoltem odsłaniającym pomarszczoną skórę, pani, która powinna niańczyć wnuki lub planować weekend z rodziną – wraca do przeszłości i ją zapija. Zagłusza. Pub zamknięto, później znów otwarto, ale już nigdy nie zobaczyłam Jenny. Mam ciągle przed oczami jej zastygłą postać z kuflem przy ustach, ale jednocześnie widzę mocną, wyprostowaną sylwetkę silnego człowieka, który

dokonał swoich wyborów. Jak sam sądzi – dobrych. Peter ma czterdzieści lat i pracuje jako pośrednik-mediator między organizacjami paramilitarnymi w jednej z dzielnic Belfastu i jako community worker. Jest lojalistą, ale uczestniczy w wielu projektach, które skupiają młodzież z dwóch stron. Nie wstąpił do paramilitarnych, choć bardzo chciał. Jego ojciec pilnował, żeby syn błądził w miarę rozsądnie w ramach młodzieńczego buntu, bez ekscesów, które by go zaprowadziły do paramilitarnych. Peter znał wszystkich członków. I dzięki temu może robić to, co robi. Jako mediator wie niemal tyle samo co członek organizacji. Wie, z kim można prowadzić negocjacje, z kim nie. Wie, kiedy organizuje się akcje przeciwko tym, którzy handlują narkotykami bez błogosławieństwa, wie, kto handluje narkotykami, ale oczywiście nie mówi tego nikomu. Wie, z kim należy rozmawiać, gdy coś komuś grozi. Gdzie kogoś przesiedlać, jeśli podpadł organizacjom paramilitarnym. Zatem teraz wszyscy mu ufają. I policja, i organizacja – ta ostatnia do pewnego stopnia. Peter jest zdecydowanie człowiekiem, który wierzy w proces pokojowy. Nie chce wyrzucać katolików z prowincji. Nie nienawidzi ich. Ale gdy podwozi mnie do domu i podaję mu adres, nagle twarz mu ciemnieje. Bo mieszkam w dzielnicy republikańskiej, w której działał na przykład Freddie Scappaticci, mistrz tortur i wydobywania informacji od swoich, podejrzanych o to, że byli informatorami służb specjalnych. Mieszkają tu republikanie z wieloma zawieszonymi wyrokami. – Nie wjadę tam, wysadzę cię obok – informuje mnie Peter. Uśmiechnięty wiecznie Peter miał ukochanego wujka, brata swojego ojca. Wujek został zastrzelony przez mojego sąsiada. Sąsiad ma się dobrze. – Gdybym go zobaczył, nie byłoby już procesu pokojowego – mówi Peter. Joe, lat pięćdziesiąt, był w UVF . Kiedy miał szesnaście lat, czynnie brał udział we wszystkim, w czym brał udział UVF . Rabunki, pobicia, grożenie

śmiercią – wszystko to miało wytłumaczenie ideologiczne, jak mówił Joe, który za pomocą przestępczości chronił swoje państwo, czyli Wielką Brytanię, przed republikańskimi Irlandczykami. A przecież cel uświęca środki. Rabowało się więc, by UVF miał pieniądze na walkę ideologiczną (broń, szkolenia żołnierzy), groziło się śmiercią wrogom (wewnętrznym i zewnętrznym), a nieposłusznych biło się za karę. I tak Joe żył. Nie chodził do szkoły, biegał po ulicach i wyobrażał sobie, że jest żołnierzem. Widział krew, martwe ciała, słyszał wybuchy bomb. Zresztą – jak każdy wtedy, kto żył w Belfaście. Trafił wreszcie do więzienia, w którym nauczył się pisać. Z nudów. Miał wówczas trzydzieści lat. Pierwsze litery stawiał za kratkami, usiłując pisać listy do rodziny. Potem odkrył bibliotekę więzienną, a w niej książki na temat konfliktu, w którym brał udział. Zobaczył, że miał on więcej wymiarów, zobaczył, że mógł być postrzegany też z innej perspektywy, nie tylko z jego dzielnicy, której nigdy w życiu nie opuścił. Jego pierwszą wycieczką poza własne śmieci był transport do więzienia. Kiedy z niego wyszedł, nie mógł spać. Męczyły go różne myśli. Dręczyły pytania. Wracały twarze ofiar. Choć te mniej. Najbardziej nigdy niewidziane twarze rodzin ofiar. – I pewnego dnia obudziłem się i zacząłem płakać – mówi mi. – I nie przestałem przez trzy lata. Joe pracuje teraz z dzieciakami z własnej ulicy, zwłaszcza z tymi, które są już notowane przez policję. Wyprowadza je poza własną dzielnicę i pokazuje inne domy, innych ludzi. Pokazuje horyzont. I mówi, że za nim też coś jest. Joe zdaje sobie sprawę, że Irlandia Północna potrzebuje wielopłaszczyznowej edukacji, otwarcia na świat, który ją wyprzedził – przez lata zamknięta na wszystkie nowości ukisiła się we własnym sosie. Młodzież, niepamiętająca Kłopotów, ale z pewnością słuchająca o nich opowieści snutych w domu przez rodziców, znudzona i pozbawiona perspektyw, marzy o tym, by coś się w jej życiu działo. Żeby mieć jakiś cel. A hormony połączone z nudą powodują, że pojawiają się głupie pomysły owocujące chuligańskimi wybrykami.

– Bo wiesz, te dzieciaki wracają do domów, do pijanych rodziców, do czterech ścian, w których albo nie dzieje się kompletnie nic, albo jest patologia. Tam dostają szału, więc wychodzą i szukają możliwości, żeby się wyżyć. Dziewczyny organizują ustawki przez Facebooka. Wcześniej wąchają klej albo piją cydr, by się jak najmocniej nabuzować. Poziom ich agresji przeraża – bywa, że to one rządzą na ulicy. Otumanione narkotykami, zamulone tanim alkoholem, złe, wściekłe. Używają seksu i agresji, by osiągnąć swoje cele, czyli popularność na osiedlu. Z taką młodzieżą pracuje Joe. Organizuje jej czas. Proponuje zawody sportowe (żeby się wyszalała), a w czasie tych zawodów przemyca warsztaty międzykulturowe, bo na osiedlu pojawili się cudzoziemcy, a wraz z nimi lęk rdzennych mieszkańców pomieszany z niechęcią. Naćpana młodzież szukała kozła ofiarnego, chłopca do bicia. Szybko znalazła. Joe raz posunął się do tego, że zaprosił Polaków na pogawędkę o ich kulturze. Polacy przynieśli pączki, zdjęcia słynnych rodaków i grzybki marynowane. Pomiędzy zdjęciami Skłodowskiej-Curie i Aleksandra Wolszczana pokazali Alicję Bachledę-Curuś i Izabellę Scorupco. Joe obserwował młodzież z boku, uśmiechając się pod nosem – wiedział, że tego wieczora obcokrajowcy z jego dzielnicy będą bezpieczni. I może później też – bo zostali oswojeni. – Może gdyby lata temu zaproszono do mojego domu kultury katolików, gdybym mógł wysłuchać, co lubią robić, co lubią jeść, może wtedy nie byłoby we mnie takiej nienawiści? – mówi. Jego córka studiuje architekturę. Jest jedną z lepszych studentek. Ma dwadzieścia dwa lata. Joe w jej wieku nie umiał czytać. Umiał się bić. Umiał zastraszać i rabować. Rob siedział za posiadanie broni z zamiarem użycia. Wielka rzecz. Wszyscy wtedy mieli broń, tyle że Roba złapano. Ma piękną twarz, regularne rysy, chłopięcą sylwetkę i czterdzieści osiem lat. Mieszka przy Shankill Road. Jest lojalistą. Trochę też dzieckiem, bo kiedy wybuchły zamieszki o flagę w Belfaście w 2012 roku[16], kiedy rozsierdzeni lojaliści szturmowali bramy ratusza, Rob skakał jak mały

chłopiec ze szczęścia. Wrócił na chwilę mentalnie do lat młodości. Teraz, bezrobotny samouk, oprowadza wycieczki po lojalistycznej Shankill, pokazując, że tu zginęli Brytyjczycy z rąk Irlandczyków. I tam też. Bo Shankill spływała krwią nie raz. Potem zaprowadza wycieczkę pod mur, gdzie przejmuje ją republikanin, kolega, który opowiada rzecz od drugiej strony, jak to te bastardy protestanckie zabijały republikanów na Falls Road. Wszystko w ramach polityki shared future, shared space, dotyczącej współistnienia dwóch społeczności, dzielenia przestrzeni i budowania wspólnej przyszłości zgodnie z procesem pokojowym. Rob pochodzi z bardzo prostej rodziny. Podobnie jak Joe, też długo nie umiał czytać. Teraz operuje słownictwem, którego nie rozumieją jego towarzysze byłej niedoli, więc jest trochę outsiderem. Nie zna się na komputerze i na internecie, choć mógłby. Wszędzie chodzi z książkami lub kartkami, jak pilny student z czasów przedinternetowych. Uczy się własnego języka jak języka obcego. Wypisuje słówka. Uczy się ich na pamięć. On, prosty chłopak z Shankill, zaskakuje swoich pobratymców, kiedy mówi o „rekoncyliacji z drugą stroną” czy o „tworzeniu filarów demokracji poprzez pracę u podstaw”. Kiedy był w więzieniu, umarł jego ojciec. Rob nie dostał pozwolenia, by pojechać na pogrzeb, choć był do ojca bardzo przywiązany. To go zabiło. Gra w sztukach pisanych przez byłych więźniów. Gra samego siebie sprzed kilku lat – niemogącego się odnaleźć ani w czasach pokoju, ani wojny byłego paramilitarnego. Nie ułożył sobie życia prywatnego, bo nie umie. Jego dom jest pusty. Nieczynna kuchenka. Kilka zdjęć rzuconych na szklany, zimny stół. Na tych zdjęciach widzę pięknego młodzieńca z psem i kolegami. Bardzo szczęśliwego, skorego do zabawy. Pełnego nadziei. – Gdybym urodził się kiedy indziej, gdzie indziej, byłbym artystą lub fizykiem jądrowym – mówi mi, wręczając przygotowaną przez siebie ulotkę, która tego dnia pojawi się wszędzie na Shankill.

Rob założył amatorski zespół muzyczny, zachęca mieszkańców dzielnicy pracującej do przyłączenia się. Chce im dać to, czego tu wszyscy szukają – cel. Szykuje się też do tego, by zorganizować własną instalację artystyczną. Szuka tematu, materiały już ma – wykorzysta to, czego Belfast ma w bród, czyli słynną czerwoną cegłę. I światło. – A jestem nikim – dodaje. – Jesteś artystą. Jesteś rodzącym się artystą. Twoje życie zaczyna się teraz. To, za którym tęskniłeś – mówię mu. Uśmiecha się. Nieśmiało. Kątem ust. Jakby zaczynał rozumieć, że on już wyszedł, nomen omen, z Kłopotów. Pádraig, republikanin, czterdziestodwulatek, unika dysydentów republikańskich jak ognia. Nie lubią go, bo pracuje z policją, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jest katolikiem, wierzy w to, że Irlandia Północna stanie się częścią Republiki Irlandii, a jednocześnie nie przeszkadzają mu poglądy lojalistów, bo uważa, że jest i dla nich miejsce w procesie demokratycznym. W jednej z dzielnic Belfastu wspiera trudne dzieci – których rodzice zapijają się na śmierć z różnych powodów. Bo nie odnaleźli się w czasie pokoju, bo wciąż na nowo przeżywają Kłopoty, bo tak. Dzieciaki po przyjściu ze szkoły ściągają mundurki i wychodzą na ulicę. Czasem wąchać klej, czasem rzucać kamieniami, czasem po prostu się pobawić. Pádraig i jego ekipa też wychodzą na ulicę. Nawet gdy leje. Włóczą się tam, gdzie włóczą się dzieciaki. Rozmawiają z nimi o życiu i o ostatnim X Factor. Zapraszają do miejscowego centrum kultury, by obejrzały sobie film – w cieple i bez alkoholu. Pomagają pisać CV , jeśli dzieciaki już skończyły szkołę. Czasem w ciągu dnia muszą zapukać do drzwi – jeśli dziecko nie pojawiło się w szkole, bo przesadziło z narkotykami, a rodzice nie zauważyli, że nie wyszło z domu. Pádraig wierzy w to, że rozmowa i traktowanie tej młodzieży z szacunkiem może przynieść owoce. Nie od razu, nie u wszystkich. – Ale jeśli taki gówniarz słyszy od rana tylko wyzwiska i dyskusje na temat wieczornego picia, powiela to. Staje się agresywny, znudzony i też nie

szuka innych tematów – tłumaczy mi. Pádraig nosi kaptur. W biurze, zabezpieczonym stalowymi drzwiami z trzema kamerami, bez zewnętrznej klamki, wielokrotnie atakowanym przez dysydentów republikańskich, na ścianie umieścił święty obrazek. Jak to republikanin, nie opowie mi wiele o swojej przeszłości, bo mi nie ufa, ale z jego oczu można wyczytać bardzo wiele – zna świat, w którym pomaga, mimo że jego mama była nauczycielką. Jako jeden z nielicznych przedstawicieli klasy średniej gdzieś w życiu zahaczył o dzielnice, w których toczyły się walki w czasie Kłopotów, i to mu zostało. Zobaczył. Może mu to zaimponowało, ta hardość dzieciaków ulicy widoczna tylko w tych miejscach. Kiedy jego rodzina jeździła kamperem na wakacje i słuchała Mozarta, Pádraig przedzierał się do zakazanych miejsc, żeby walczyć w słusznej sprawie. Kiedyś kula lojalisty dosięgnęła jego przyjaciela. Metr obok. Przyjaciel zmarł. Pádraig poznawał więc zupełnie inny świat, świat tak jaskrawo różny od tego, w którym się wychowywał. (Te kontrasty i dzisiaj bywają bardzo widoczne. Kiedy dwa lata temu w północnym Belfaście zamieszki zablokowały większą część miasta, w samym centrum, kilka kilometrów dalej, w piątkowy jasny lipcowy wieczór pachnący tłum kobiet w błyszczących sukniach i mężczyzn w dobrych garniturach czekał przed operą z kieliszkami w dłoniach na rozpoczęcie spektaklu. Młodzi, świetnie ubrani ludzie z dobrych domów oblegali wejścia do pubów, panowała atmosfera luźnej radości, beztroski, zabawy). – Wiesz, że uruchomiliśmy kurs irlandzkiego w jednej z protestanckich dzielnic? – zapytał mnie Pádraig pewnego razu. Przypadek sprawił, że tego samego dnia rozmawiałam z pewnym radykalnym lojalistą, który rozmyślał, czy nie powinien zapisać się na irlandzki, bo, jak uznał, ma dość tego, że wszyscy upolityczniają ten język. Z dwóch stron – republikanie traktują go jako narzędzie walki z okupantem, lojaliści jako język, który rozsadzi imperium od środka, język opozycji. Wroga. Lojalista, zmęczony konfliktem, wpadł na pomysł, że zacznie się go uczyć tak po prostu. Jak zwykły człowiek, który sobie coś postanawia, ma

jakieś plany, chce podnieść swoje kwalifikacje lub poszerzyć horyzonty. – Ludzie się uczą chińskiego, rozumiesz, a Chiny tak daleko. To ja się nauczę irlandzkiego – powiedział ten lojalista. Pádraiga cieszy taka postawa. – Normalizacja. A lojaliści mają to do siebie, że jak się za coś wezmą, to naprawdę są w tym dobrzy. Wiem, że na tym kursie idą jak burza. Proszą o więcej prac domowych. I zaczynają mówić po irlandzku. Lojalista od irlandzkiego mówi: – Bo wiesz, my mieliśmy wszystko podane na tacy przez wiele lat. Praca była pewna, dyskryminowano katolików, nie musieliśmy się nawet uczyć, żeby dostać jakąkolwiek pracę, zawsze była. Nikt się nie martwił. Katolicy musieli się wytężać i walczyć o cokolwiek, więc poszli w edukację. Nam się nie chciało. Pádraig wierzy w dialog. I podchodzi do niego uczciwie – zaczyna od swoich ludzi. Tych zupełnie na dnie. Eamonn ma bladą twarz. Ta bladość rzuca się w oczy, jest niepokojąca, chorobliwa. Głowę ma pokrytą ranami. Jego patrol w Afganistanie wjechał w ajdika, prowizoryczną minę, a potem jeszcze ostrzelali go talibowie. Kiedy miał czternaście lat, dostał od IRA karabin. Teraz ma lat trzydzieści trzy, jest włóczęgą. Każda komórka jego chudego, irlandzkobiałego ciała jest pijana tanim alkoholem, na który wydaje szczodre brytyjskie zasiłki. Chodzi w starym dresie po centrum Belfastu i zaczepia ludzi, prosząc o pieniądze, choć je ma. Od rządu. Od rządu nie swojego państwa, co kiedyś go drażniło, ale doszedł do wniosku, że skoro państwo okupuje, niech płaci. Izrael nie wspiera Palestyńczyków, powiedział. Nie daje im zasiłków. Choć powinien. Niech Brytole, mówi Eamonn, płacą. Eamonn bierze. Zasiłki okupanta finansują jego rozliczne nałogi i skutecznie odbierają motywację, by zmienić życie na inne, bezpomocowe, niezależne. Towarzyszy mu bardzo skundlony husky – podobny do niego samego. Jest zaniedbany, wypłowiały, spłoszony, ma sklejoną sierść, która znajduje się też na bluzie Eamonna. Obaj mają zimne, nieobecne oczy. Eamonn po długim epizodzie z IRA zaciągnął się do wojska i był w Iraku,

a potem w Afganistanie. Zabił wielu ludzi, jak powiedział. Wszyscy zasłużyli. I Irakijczycy, i talibowie, i protestanci. Wszyscy. Kiedy wrócił do Irlandii Północnej, z rozczarowaniem stwierdził, że wojna się skończyła, nastał pokój, a on umie tylko zabijać. – Nic więcej nie potrafię – powiedział rozgoryczony. – I niczego więcej nie potrzebuję. Nigdy nie widziałam go trzeźwego. Spotykam go w lokalnym Tesco i słyszę, jak opowiada przypadkowym ludziom o swoich wojnach, z których ani jednej nie wygrał, i o pokoju, którego nie rozumie. Czasami widzę go, kiedy siedzi z psem pod murem. Ma plamę od moczu na spodniach, patrzy w dal z półuśmiechem, znieczulony. Husky trzyma głowę na jego kolanach.

Jak Brendon zamieszki zakończył – Jesteś z telewizji? – pyta ośmiolatek, który taszczy potężny kamień. Idzie na zamieszki. Ciepło, nie pada. Warunki idealne. Błąkam się po zaułkach uliczek najtrudniejszej dzielnicy republikańskiej, Ardoyne. Dzielnica szykuje się do protestów. Do Irlandii Północnej przyleciała królowa Elżbieta II , co stanowi świetną okazję do wyjścia na ulicę i zademonstrowania światu, że republikańscy mieszkańcy nie witają jej z otwartymi ramionami. – Nie, piszę książkę o Irlandii Północnej. – O, super. Napisz, że nazywam się Jimmy McCornick i że idę rzucać kamieniami w policję, a potem w te śmiecie, pieprzonych protestantów – chwali się z dumą. Jeśli jego ojciec jest trzeźwy (mało prawdopodobne), z pewnością jest z synka bardzo dumny. Dla policji to no-go area, czyli miejsce, gdzie właściwie nie ma wstępu. „Właściwie”, bo zdarzało się, że ktoś wzywał policję, donosząc, że doszło do przestępstwa, policja nadciągała, by ratować obywatela, a to okazywała się zasadzka – zaczajona młodzież rzucała kamieniami i farbami w wozy policyjne, a nawet zdarzało się, że je ostrzeliwano. Młodzież rzucała też kamieniami w karetki pogotowia, jeśli wymyśliła sobie w pijanym lub naćpanym widzie, że lokalna karetka pogotowia reprezentuje uciskający ją reżim. A przecież tak nie może być. Policja zatem opracowała całkiem rozsądną technikę wjeżdżania na zakazany teren, jeśli ktoś ją wezwie (albo jeśli zachodzi podejrzenie, że lokalni mieszkańcy przechowują arsenał broni przeznaczonej do walki z brytyjskim okupantem, co się zdarza). Ponieważ policja zakłada od pewnego czasu, że wezwanie jej do niektórych dzielnic republikańskich,

w których mieszkają dysydenci, jest najprawdopodobniej pułapką, najpierw wysyła oddział specjalny, uzbrojony po zęby, by sprawdził, czy zwykli oficerowie będą bezpieczni. Oddział ustawia się w miejscach strategicznych (rogi ulic, dachy) z odbezpieczoną bronią i dopiero potem przyjeżdżają „zwykli” policjanci. Poza czasem zamieszek. Wtedy mobilizuje się policję z całego miasta, oddziały specjalne, niezliczone ilości policyjnych land roverów, helikoptery policyjne, a ostatnio nawet i drony. Zamieszki to i rekreacja, i poważny biznes. Mówi się nawet tutaj, że gdy jest ładna pogoda (czyli nie leje, tylko mży), a wiatr nie zacina, młodzież wychodzi na ulicę i uprawia recreational rioting. Tak, tych słów się używa na określenie zamieszek. Grupa młodzieży z dzielnicy protestanckiej, zapytana przeze mnie kiedyś o to, co robi w wolnej chwili, powiedziała, że gra na komputerze albo chodzi na rekreacyjne zamieszki na najbliższy interfejs. Ale w czasie deszczu nie tylko dzieci się nudzą. Nudzą się też dorośli i, jak to z nimi zwykle bywa, tu się wszystko mocno komplikuje. Co roku media całego świata transmitują zdjęcia z zamieszek około 12 lipca, Święta Oranżystów. Marsze lojalistów przyciągają tłumy zwolenników i przeciwników. Jeśli marsz protestantów przechodzi przez dzielnicę republikańską czy przez interfejs, tam może, choć nie musi, dojść do zamieszek. Zwykle dochodzi w dwóch miejscach: na Ardoyne i we wschodnim Belfaście. Od lat trwają próby negocjacji tras. Czuwa nad tym specjalna Komisja do spraw Parad, która ile razy podejmie jakąś decyzję, od razu komuś podpada. Jej decyzje nie są prawnie wiążące i coraz rzadziej w ogóle bierze się je pod uwagę. Przeciwstawienie się im nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji, poza świętym oburzeniem drugiej strony. Ale na tym nie koniec. Poza 12 lipca zarówno republikanie, jak i protestanci obchodzą inne swoje święta czy rocznice. Właściwie wszystko zależy od kalendarza, nastawienia, wizyt reprezentantów rodziny królewskiej, poczucia krzywdy i ogólnie wystąpienia zasadnej okazji, by obie strony mobilizowały siły i organizowały w swoich dzielnicach szybkie parady, które

zawsze zahaczają o dzielnice wroga. Wtedy druga strona naturalnie czuje, że jej prawo do niebycia podrażnionym przez manifestację poglądów strony przeciwnej zostało pogwałcone, i spieszy, by zrobić to samo. Najlepiej głośniej i z większym rozmachem. To znaczenie terenu, trybalizm, jak mawiają przeciwnicy parad, którzy około 12 lipca zwykle opuszczają miasto na kilka dni, by uniknąć zamieszek, wycia syren policyjnych, karetek i wiszących przez kilka nocy nad głowami helikopterów policyjnych. To manifestacja rodzimej kultury, mówią uczestnicy parad. Bo są takie miejsca, gdzie parady nie budzą negatywnych emocji. Stają się rodzinnym świętem, przystraja się wtedy ulice i raduje. Uczestnicy i widzowie dostają hamburgery, hot-dogi, herbatę, kawę za darmo. Czemu nie? Mam prawo pokazać, że jestem dumnym Brytyjczykiem. Mam prawo pokazać, że jestem dumnym Irlandczykiem. A to, że jest to wykorzystywane przez różny element do siania fermentu – to inna sprawa. Bywa jeszcze ciekawiej. W 2012 roku podjęto decyzję o tym, by z budynku wciąż przecież brytyjskiego ratusza w Belfaście zdjąć flagę brytyjską i umieszczać ją tam tylko siedemnaście razy do roku (głównie w związku z urodzinami poszczególnych członków rodziny królewskiej i brytyjskimi świętami narodowymi). Jako że formalnie Belfast leży w Zjednoczonym Królestwie, a zatem jest miastem brytyjskim, rozsierdziło to mieszkających tu Brytyjczyków, czyli jakąś połowę miasta. Miasta, w którym Irlandczyków jest mniej więcej tyle samo (trzydzieści pięć procent mieszkańców deklaruje się jako Brytyjczycy, trzydzieści jeden jako Irlandczycy). Decyzję podjęto po głosowaniu. Nie była ona przez nikogo narzucona. Nikt nie zmusił nikogo do podniesienia ręki czy też naciśnięcia guzika. Tyle że duża część populacji miasta tej decyzji nie zaakceptowała. Wyobraźmy sobie zdjęcie flagi polskiej z warszawskiego ratusza, by nie ranić uczuć innych mniejszości lub też innych nacji. Z pewnością pojawiliby się ludzie bardzo z tej decyzji niezadowoleni. I nic dziwnego. Decyzja była bardzo kontrowersyjna. Już kiedy zapadała, mieszkańcy Belfastu masowo logowali się w internecie na strony urzędu miasta, by na

własne oczy obejrzeć głosowanie – wszyscy tym żyli. Kiedy decyzja zapadła, ostatnie słowa ówczesnego burmistrza Belfastu, lojalisty (co roku jest wybierany nowy, katolik lub protestant), zanim telewizja internetowa przestała nadawać z sali ratusza, brzmiały: „Czy w tym budynku jest bezpiecznie?”. Już nie było, bo lojaliści pojawili się u bram. Policja zamknęła dla ruchu wszystkie ulice w okolicy, ale kilka luksusowych aut przedstawicieli organizacji paramilitarnych zdołało się przedrzeć do centrum. Tłum sforsował bramę ratusza, buchał dym, powiewały flagi brytyjskie patriotów. Pojawiły się okrzyki no surrender, zawsze wznoszone przez lojalistów w chwilach zagrożenia lub dla podniesienia patriotycznego, probrytyjskiego morale. Belfast wrzał. Lojaliści podzielili się albo może lepiej – uwidoczniły się podziały między nimi samymi, podziały, które istnieją od dawna, ale o których nie wspominają media, wciąż uparcie postrzegające lokalny konflikt jako tarcia na linii katolicy–protestanci. Część lojalistów postanowiła zawalczyć o flagę za pomocą pokojowych protestów. Na stronach internetowych, w sieciach społecznościowych pojawiły się ich zapowiedzi, kładące nacisk na legalne protestowanie, czyli takie, które spełnia następujące warunki: poinformowanie policji, niezasłanianie twarzy chustami i szalikami (w Irlandii Północnej przestępstwem jest zasłanianie twarzy z powodów innych niż religijne), nieblokowanie ulic, nieblokowanie miasta, marsze po chodnikach. Te marsze odbywały się codziennie. W miarę spokojnie. Egzekwowano po prostu swoje prawo do protestu. Ale druga część lojalistów, która terroryzowała miasto przez kilka miesięcy, postanowiła zawalczyć o swoje prawa agresją, czyli cowieczornymi zamieszkami i blokadami. Ludzie ci, jak wieść niesie, należeli do organizacji paramilitarnej, ale żeby pogmatwać sprawę jeszcze bardziej, nie słuchali własnych szefów, którzy zamknięci w wieżach z kości słoniowej na Shankill z przerażeniem albo niesmakiem obserwowali, co się dzieje w innej części miasta, części, która się dowództwu wymknęła spod kontroli.

Bo tam włada ktoś zupełnie inny, ktoś, o kim wszyscy mówią albo z wielkim lękiem, albo z podziwem, ktoś, kogo zdjęć w internecie nie ma, Upadły Anioł. Narkotykowy król jednej z części Belfastu. Paramilitarny nieparamilitarny. Nawet organizacja go nie chce, jak twierdzą niektórzy. Inni, zwłaszcza republikanie, uważają, że to szczególny przypadek lojalisty. Nielojalnego. Uszedł z życiem w 2012 roku z dwóch zamachów, zaplanowanych przez pobratymców. Wielokrotnie aresztowany, wielokrotnie wypuszczany na wolność, zamieszany po uszy, jak mówią moi rozmówcy, we wszystko, co najgorsze (narkotyki, wymuszenia, rozboje), ale na tyle sprytny i ostrożny, że policja jest bezradna – z braku dowodów. Pięćdziesięcioletni Upadły Anioł jest nietykalny. Ma pod sobą rozczarowanych i bezrobotnych młodzieńców i gdyby chciał, zakończyłby zamieszki w ciągu kilku sekund. Tyle że tym razem nie chciał. Poflagowe zamieszki trwały długo. Dlaczego? Moi rozmówcy podają mi kilka odpowiedzi. Oczywiście chodzi przede wszystkim o pieniądze. Pieniądze najszybciej spływają z Londynu, jeśli Londyn dojdzie do wniosku, że Prowincja Na Końcu Brytyjskiego Świata, Ostatnia Kolonia znowu znajduje się na krawędzi wojny cywilnej i trzeba jej zatkać usta, związać ręce – innymi słowy, uspokoić, i to czym prędzej. Po cichu, żeby reszta wyspy się nie zorientowała, dlatego milczą o tym media, i to nawet te najbardziej zwykle gardłujące i chętne, by demaskować wszelkie spiski brytyjskiego rządu. Bo jeśli reszta wyspy zorientuje się, że jej pieniądze płyną nieprzerwanym strumieniem gdzie indziej, też się zirytuje. Bezrobotni i, co gorsza, z racji swojej przeszłości nie zawsze zatrudniani gdziekolwiek, liczą na te pieniądze, by w czasach recesji móc spokojnie żyć. Inni liczą na rozwój dzielnicy dzięki tym pieniądzom, na nowe inicjatywy, kluby sportowe dla dzieci i tym podobne. Wszystko to, co można jakoś uzasadnić. Byli więźniowie mają dzięki tym pieniądzom szansę dalej się resocjalizować, mają cel w życiu, mają pracę. Innym czynnikiem jest władza. Upadły Anioł chce pokazać, że z nikim się nie musi liczyć, z dowództwem z Shankill też nie. I pokazuje. I się nie

liczy. Najciekawszym jednak aspektem tych zamieszek było coś zupełnie innego. Historical Enquiries Team, północnoirlandzki odpowiednik IPN -u, zajmuje się grzebaniem w przeszłości, szukaniem świadków, wznowieniami trudnych politycznych (dla jednych politycznych, dla drugich – kryminalnych) procesów. Od dłuższego czasu Belfast przygotowuje się na wielki proces, w którym zeznawać ma ważny człowiek – superinformator, superkapuś, superświadek koronny. Pech chce, że planuje on obciążyć winą o wewnątrzunionistyczne morderstwa z niedalekiej przeszłości parę wysoko postawionych figur z jednej z organizacji paramilitarnych. Zamieszki te, jak twierdzą znawcy, mogły być demonstracją siły, ostrzeżeniem, co też się może wydarzyć, jeśli dojdzie do zeznań świadka koronnego. Superświadek trzymany jest w Anglii pod ścisłym nadzorem. Oczywiście zamieszki zawsze się kończą. Zwykle dzięki wspólnym wysiłkom dwóch stron i negocjacjom. Dochodzi do tego efekt zmęczenia materiału i poczucie osiągnięcia celu. Bo chyba nie jest przypadkiem, że po zamieszkach w 2012 roku w lokalnym tabloidzie można było znaleźć zdjęcie republikanów pijących w protestanckim pubie ze swoimi śmiertelnymi wrogami – obok informacji, że oblewają otrzymanie wielomilionowego grantu na rozwój obu społeczności… Albo czasem sprawą zajmuje się sam Bóg. Bóg katolicki albo protestancki, bo nie ma innych na tym skrawku świata. Tak mi powiedział Brendon. Bóg kazał Brendonowi rozpraszać tłumy młodych republikanów i pertraktować z policją, chociaż za to akurat jego ludzie nie zawsze go lubią, ale to działa. A było to tak. Pewnego dnia zanosiło się na kolejne zamieszki. Do Belfastu przyjechała Królowa i to wzburzyło niektórych mieszkańców miasta. Jadę. Młodzi katolicy w liczbie kilku setek kłębią się w swojej dzielnicy. Wiadomo, że nikt nie zginie, nie będzie rannych, raczej może parę guzów, ale świat (albo może: Belfast, bo świat na ogół nic nie widzi) dostrzeże, że republikanie nie są bierni.

Policja spokojnie czeka. Kilkanaście wozów, armatki wodne. – A co wy tu robicie? O co wam tym razem chodzi? – pytam młodzież. Pijany młodzieniec ściąga kaptur, pokazując okrągłą piegowatą twarz, i mówi: – O królową i tych tam. To protestanci. – Wskazuje na policję. Mija się z prawdą tylko częściowo. Do kwietnia 2012 roku policja północnoirlandzka miała wytyczne, żeby rekrutować pięćdziesiąt procent katolików i pięćdziesiąt procent protestantów. Porzucono ten pomysł, być może z powodu cięć budżetowych, ale może były też inne powody. Towarzyszący piegowatemu koledzy prężą muskuły i zapowiadają rzeź policjantów. – I tak zamierzacie stać? – pytam całkiem nieopatrznie. – A chcesz zobaczyć, jak to wygląda? – pyta chudy młodzieniec, który przed kilkoma sekundami spuścił spodnie, by zaprezentować policji swoje pośladki. Nie zrobiło to na policjantach żadnego wrażenia, jako że to stały element przedzamieszkowej gry wstępnej. I nagle rzuca się do przodu z przygotowaną wcześniej cegłą i wymierza ją w policję. Zaczęło się. I trwa. Typowa wymiana policyjno-republikańska. Kamienie, cegły, tego wieczora bez koktajli Mołotowa. Młodzież nie zdobyła benzyny i pustych butelek. W tym samym czasie grupka dojrzałych, głównie łysych, rosłych, mocno wytatuowanych mężczyzn stoi z boku. Kłócą się. Są podpici. Jeden z nich jest krępy, ma bladoniebieskie tęczówki i pooraną bliznami głowę. Jest niemiłosiernie pomarszczony, ale nie stary. Towarzyszy mu tłusty czarny pies o stu piersiach, suczka, która wykarmiła wiele dzieci i ma wszelkie możliwe zaburzenia hormonalne. Jego rozmówca ma dwa metry wzrostu, jest gruby, pijany. Zza siwej brody wypadają słowa: – Chciałeś procesu pokojowego? Chciałeś kasy stamtąd płynącej? To twoja kurewska odpowiedzialność za to gówno, które się teraz dzieje! Panowie są republikanami z rzekomo nieistniejącej IRA .

– Nie – odpowiada krępy. – Nie, to demokracja. To odpowiedzialność policji. Niech się w tym babrzą, niech się uczą. Teraz prowokują. Niech przestaną. – Ty chory skurwielu! – krzyczą stojące obok otyłe republikanki, patrzące na swoich synów rzucających cegłami w policję. Niektóre z nich mają wałki na włosach. – Co teraz? Pozwolisz, by pozabijali nasze dzieci? Nie pójdziesz do nich? Chcesz, żeby nasze dzieci siedziały w pierdlu jak ty? – Czy wy, tłuste krowy, nie rozumiecie, że to nie o to chodzi? Nie możecie same wychowywać swoich dzieci tak, żeby, do kurwy nędzy, nie pchały się w łapy policji? – zwraca się do nich Brendon, bo to o nim mowa. O krępym facecie z bladoniebieskimi tęczówkami. Podejmuję decyzję. Jestem przecież cudzoziemką. Nic nie wiem, nie rozumiem, przed moimi oczami rozpościera się pole przemocy i krwi i nikt z tym nic nie robi. – Przepraszam… ale dlaczego – zaczynam – dlaczego nikt z tym nic nie robi? Czemu oni rzucają w policję? Czemu tego nikt nie zatrzyma? – Mam to zatrzymać? Mam to znowu zrobić? – pyta Brendon, patrząc na mnie ze zmrużonymi oczami. Pyta mnie, choć mnie nie zna, nie interesuję go, pyta, jakby doprecyzowywał zadanie i cel. Widać, że decyzję podjął już dawno, że potrzebuje jedynie iskry. Ma wyręczyć policję, która jest bezradna, bo nie może reagować na agresję republikanów z taką samą agresją, jaką ją republikanie obdarzają – zaraz by poszło w świat, że policja bije katolików, że protestancka policja bije katolików. – No, a czemu nie? Przecież to nie o to chodzi, żeby te dzieciaki do rana walczyły z policją tak naprawdę o nic. To gówniarze. – OK – mówi Brendon. Odsuwa psa. Wokół nas zapada cisza. Brendon rusza w stronę policji. Idzie zdecydowanym krokiem. Policja, która w czasie zamieszek zwykle reaguje gwałtownie na każdego zbliżającego się republikanina, teraz będzie rozmawiać z Brendonem.

Znają go. A dzieciaki nie rzucają w tym czasie cegłami w policję, bo tam jest Brendon. Ich osiedlowy Brendon. Który pół życia spędził w więzieniu. Brendon wraca. Dzieciaki trzymają w rękach cegły i podnoszą je ciut wyżej. Gotowość bojowa zamroczonych. Czasem któreś dziecko czknie pijacko. Cisza. Napięcie. Odjeżdża pierwszy policyjny land rover. Drugi. Trzy kolejne. Wszystkie. Wycofują się armatki. Dzieciaki odkładają cegły. Koniec zamieszek. Brendon zaprasza mnie na herbatę do swojego mieszkania. Kiedy przychodzę o umówionej porze, okazuje się, że jest zajęty. Coś wisi w powietrzu. Przygląda mi się bacznie. Pokazuje Biblię. Wielkie tomiszcze, które otwarte leży na laboratoryjnie czystym stole w kuchni. – Wszystko, co się mi przydarza, jest z woli Boga – mówi, nie proponując kawy ani herbaty. Mruży oczy. – To, że cię spotkałem, to, że tu jesteś, że wtedy mnie zapytałaś, dlaczego nikt nie powstrzyma tych dzieciaków. Bóg to wszystko zorganizował. Może był wtedy na dragach, kiedy mnie do siebie zapraszał? Nie sądzę. Albo, co bardziej prawdopodobne, pijany adrenaliną? Albo – natchniony? Drzwi mieszkania Brendona są oczywiście szeroko otwarte. Stoję na widoku. Wszyscy przechodzący przyglądają mi się uważnie. Podobnie sąsiedzi z naprzeciwka. Brendon gładzi Biblię. Jest łysy, muskularny, wygląda jak psychopatyczny morderca, a nie jak nawrócony katolik. Wycofuję się, bo czuję się niemile widziana. Ale może reaguję

przesadnie, może to jakieś przewrażliwienie z mojej strony. Oboje jesteśmy zaskoczeni, Brendon – działaniami boskimi, ja – działaniami Brendona. Na rogu stoi dziecko z kamieniem.

Jak działa sprawiedliwość naprawcza Wayne ma pięćdziesiąt lat, ale zupełnie nie wygląda na swój wiek. Jest niewysoki, krępy, ruchliwy. Jego twarz nabiera bardziej surowego wyrazu, gdy słucha, mniej, gdy mówi. A już najmniej, gdy zwraca się do młodzieży, z którą pracuje. Wtedy jego skupione oczy robią się bardziej ojcowskie, głos mu mięknie. Wayne jaśnieje, gdy rozmawia z dzieciakami. Trzydzieści lat temu Wayne zabił katolików. Wraz z przyjacielem (do dziś są sobie bliscy) wzięli auto i wjechali w jedną z uliczek, która łączy lojalistyczną Shankill Road z republikańską Falls Road. Dziś dzielnice te odgrodzone są najdłuższą w Belfaście ścianą pokoju, w której środku znajduje się zamykana na noc brama. Jeśli ktoś nocą wezwie ambulans, by ratować czyjeś życie, karetka nie będzie mogła tamtędy przejechać. Musi nadłożyć drogi. Raptem kilka minut. Być może decydujące kilka minut, ale ten argument, wielokrotnie podnoszony przez lekarzy, nie wpłynął na lokalnych mieszkańców. Brama musi być zamykana. Obie strony tego chcą. Obie strony nie wyobrażają sobie, że mogłoby być inaczej. Ale wróćmy do przeszłości. Siódma trzydzieści rano. Dwóch młodzieńców. W ich głowach wojna. Mają broń. Szybkie auto. Mają plan. Czy się cieszą tak, jak się cieszy młody człowiek na przykład przed koncertem swojego idola? Czy odczuwają przyjemne skurcze w brzuchu na myśl o tym, co się wydarzy? Czy w działaniu kierują się wewnętrznym głosem, bo jest wojna, jak zresztą uważają obie strony? Czy mają jakieś informacje na temat tych, którzy zaraz zginą? Czy to przypadkowy wybór, jak po latach twierdzą republikanie? Czy wykonują wojenną misję? Nie wiem. Ulicą idzie dwóch innych młodych mężczyzn. Bracia. Do pracy na ósmą. Niewątpliwie katolicy. Kilka minut wcześniej zatrzymali czarną taksówkę, ale okazało się, że nie było dla nich wszystkich miejsca. Do taksówki wsiadł ich ojciec, notabene

protestant. Bracia postanowili pójść na piechotę. Wikipedia podaje: „Wayne był strzelcem”. Wayne mówi mi po dziesiątym drinku: – Była wojna. Młodszy brat zabitych: – Byłem strasznie zawstydzony niekontrolowanym wyciem naszego ojca nad trumnami braci. Bracia zginęli na miejscu. Przyjaciel Wayne’a, obecny radny miasta Belfast, był kierowcą. Po latach, już jako znany polityk, pytany przez dziennikarzy, czy żałuje, że uczestniczył w morderstwie, powie: „Ocaliłem Irlandię Północną od zjednoczenia z Republiką Irlandii”. Działaniom Wayne’a z młodości przyświecało graniczące z pewnością przekonanie, że dwaj bracia za życia mieli powiązania z IRA . Wielu ludzi jest zresztą przekonanych, że bracia byli bojownikami z IRA , być może planującymi zamach. Zatem zginęli na wojnie. Dziś Wayne dla trudnych dzieciaków ze wschodniego i północnego Belfastu jest mentorem, ale nie samozwańczym. W sposób naturalny, dzięki wyjątkowej charyzmie, zgromadził wokół siebie wielu błądzących młodych ludzi, może szukających w nim ojca. Liczą się z jego słowami, patrzą mu w oczy, obserwują go. Jego towarzysz broni angażuje się w promowanie lojalizmu i dbanie o interesy młodych, którzy mieli nieszczęście urodzić się w miejscowych gettach. Po wyjściu z więzienia Wayne założył organizację zajmującą się tak zwaną sprawiedliwością naprawczą. To znaczy, że kiedy jakiś młody Bill zejdzie na złą drogę, kiedy zacznie handlować narkotykami albo bić młodszych, zanim paramilitarni zaczną przebierać nogami, by wymierzyć mu lokalną sprawiedliwość, wkracza organizacja. Wayne mówi wtedy: „Nie rób tego. Pomożemy ci. Są kursy, na których nauczysz się liczyć i obsługiwać komputer. Są kursy, dzięki którym podniesiesz samoocenę. Nie jesteś taki jak twój wiecznie pijany, agresywny tata, jak twoje otoczenie. Masz potencjał. Masz talent. Możesz jeszcze wybierać”. Sprawiedliwość naprawcza oznacza dawanie szansy i pracę u podstaw.

To proces trójtorowy, w który zaangażowany jest sprawca, społeczność, w której żyje, i ofiara – i wszyscy stanowią klucz do rozwiązania problemu. Zanim ktoś dostanie lanie albo zanim – co ważne – przedstawiciele organizacji naprawczej zawiadomią policję (protestanci ufają policji trochę bardziej niż republikanie), zanim ktoś wypadnie z systemu i zniszczy sobie życie, dostanie szansę naprawienia błędu, przyjrzenia się swoim działaniom. Na przykład będzie musiał przeprosić ofiarę, której ukradł rower. Albo sprzątnąć dzielnicę i skończyć dwa kursy, wybrane przez specjalnie szkolonego mentora, dostosowane do indywidualnych potrzeb. Policja wstrzyma działania, paramilitarni wstrzymają działania. Niech młody Bill sam wybierze. Niełatwy to wybór. Bo handel narkotykami jest, co tu dużo mówić, dużo bardziej opłacalny niż uczciwa i niewątpliwie niehańbiąca praca w magazynie na tyłach sklepu. Młody Bill bardzo by może i chciał wieść uczciwe życie, ale ono jest nudne – po tygodniu Bill uświadamia sobie, że nie stać go na te ilości alkoholu, jakie pił, te ciuchy, które nosił, i te auta, które rozbijał. Być może, o zgrozo, będzie musiał mieć tylko jedno auto i, co gorsza, będzie zmuszony oszczędzać, by zapłacić ubezpieczenie za nie – w Irlandii Północnej, a zwłaszcza w Belfaście, dużo wyższe niż w pozostałych częściach Wielkiej Brytanii ze względu na liczbę niebezpieczeństw i stosunkowo częste niefortunne zbiegi okoliczności, które przytrafiają się kierowcom, zwłaszcza w pewnych dzielnicach. Na co dzień dzieciaki widzą dwie strony medalu. Ich rodzice mogą mieć dobre auta, bo sprzedają metamfetaminę, albo mogą mieć średnie auta z hojnych zasiłków. Rodzice młodzieży w kapturach nie są nauczycielami w liceum czy sekretarkami w biurach prawnych. Gdziekolwiek młodzież nie spojrzy, tam widzi dwa modele zachowań i egzystencji – albo przestępczość, albo beznadziejną, choć prawnie bezkolizyjną wegetację, zapijaną alkoholem, zagłuszaną narkotykami kupowanymi od sąsiadów. I tu wkracza Wayne. I tylko on tak naprawdę, a nie panie psycholog z zielonych przedmieść Belfastu. Bill zakłada, że żadna pani psycholog nigdy w życiu nie potraktuje poważnie jego życia, jego problemów – że nie ma

przecież pojęcia, z czym Bill się musi mierzyć każdego dnia. Wayne natomiast wie. I Bill go słucha. Bo Wayne przyznaje, że jest świadom paradoksu, że wyrok może otworzyć wiele innych drzwi w równoległym świecie. Więzienie oznacza kontakty, biznesy, możliwości zarobku, ugruntowanie się tego, przed czym powinno chronić, co ma naprawiać. I Wayne jest jedną z niewielu osób, które mówią tym dzieciakom: „Tak, wyrok wprowadzi was do innego świata, który się wam może spodobać. Do bytu poza systemem. Tyle że ja tam byłem i zupełnie nie cieszy mnie to, co robiłem w przeszłości. Nie cieszy mnie moja historia. Ale ja mogłem zatoczyć koło, mogłem wrócić do normalności, bo była wojna. Teraz wojny nie ma. Jeśli raz wypadniecie z systemu, już nigdy do niego nie wrócicie. Nikt wam nie da drugiej szansy z wyrokiem”. Siedzimy w biurze Wayne’a. Siedzi z nami i kolejny Bill. Ukradł komórkę pakistańskiemu chłopcu, nie po raz pierwszy zresztą. Nawet nie jakąś fajną, zwykłą, ale można było ją skutecznie spieniężyć i miło spędzić sobotni wieczór. Bill ma kolczyk w uchu, włosy starannie wyżelowane, czarne spodnie, buty ze szpicem, drogie jak diabli, ponuro błyszczące. Na to Bill ma czas. Biel zębów północnoirlandzka, gdzie najpopularniejsze biznesy to, mimo kryzysu, fryzjer i dentyści specjalizujący się w rozjaśnianiu zębów. Obok Billa siedzi John, o którym Wayne mówi, że ma wielki potencjał. John ma szesnaście lat i jest alkoholikiem. Kiwa się, bardzo zdenerwowany, bo jeszcze nie nabrał cech Billa, jeszcze nie jest cynicznym, bezczelnym gnojkiem, który aspiruje do miana gangstera. Otoczenie jeszcze nie zabiło w nim ludzkich odruchów, pijany wiecznie ojciec nie zdołał stłamsić jakichś wartości, więc John, który nie chodzi do szkoły i ranki spędza, trzeźwiejąc w łóżku, gibie się nerwowo w fotelu na kółkach, bo tli się w nim to coś, co mu mówi, że nie tędy droga. Nie poprzez dawanie w głowę innym dzieciakom i zabieranie im telefonów. Wayne o tym wie. Siedzimy we czwórkę, bo sprawa jest

międzynarodowa. Pakistański chłopiec, nastolatek, mieszka sam z mamą. Oboje boją się teraz wychodzić z domu, uważając, że zacznie się na nich nagonka, na nich – muzułmanów, że zostaną zaatakowani, że może się to wszystko źle skończyć. Polityczny klimat sprzyja takiemu myśleniu. Kilka dni wcześniej pierwszy minister Irlandii Północnej powiedział, że nie ufa muzułmanom – terrorystom i tym, którzy przestrzegają zasad szariatu. Dodał potem, na swoje nieszczęście (bo Belfast natychmiast zareagował protestami i demonstracjami antyrasistowskimi), że właściwie zaufałby muzułmanom, gdyby miał ich wysłać po zakupy i oczekiwać, że przyniosą uczciwie resztę, ale niewiele poza tym. Strach padł na Bogu ducha winną muzułmańską diasporę. Pakistański chłopiec boi się, a gdy wychodzi z domu, to tylko z kapturem mocno naciągniętym na twarz. Zgarbiony, przemyka po ulicach, by dojść do szkoły. Wayne otwiera usta. Ma niski, spokojny głos. Przedstawia chłopakom możliwości wyboru. Otóż mogą iść za kradzież do więzienia, ponieważ mają na sumieniu już parę rzeczy i mimo młodego wieku zostaną potraktowani jak recydywiści. Nie wyjdą dzięki amnestii (jak Wayne), bo ich rozboje nie mają nic wspólnego z ideologią polityczną i nie ma teraz wojny. Pójdą do więzienia, a po wyjściu wylądują na dole drabiny społecznej. Tak, są na niej i teraz, ale różnica jest taka, że wciąż mają szansę. Po więzieniu ich droga będzie miała tylko jeden kierunek, nieodwracalnie. Bill ma już ustalone priorytety w życiu. Mimo raptem dziewiętnastu lat wie wszystko. Kiwa głową na znak zgody, ale oczy ma nieobecne. – Wyobraź sobie swoją mamę, Bill, która wyjeżdża z tobą z kraju. Zaczynacie gdzieś mieszkać i nagle podchodzi do ciebie ktoś i zabiera ci komórkę, grożąc jeszcze i mówiąc, że masz się wynosić z kraju. Wyobraź sobie, jak oni się teraz boją – mówię ja, zaproszona do pokoju jako przedstawiciel mniejszości etnicznych. Bill sobie nie wyobraża. Dla Billa jestem przedstawicielką klasy średniej, nie mam nienaturalnych długich paznokci, doczepionych włosów, sztucznej opalenizny, nie mam też wyobraźni, nie wiem, jak to jest, gdy człowiek ma potrzeby. Gdy człowiek musi zapłacić, żyć na pewnym poziomie, gdy z człowiekiem liczy się ulica i nie może się to zmienić, bo to ulica jest tą

zatroskaną mamą. John natomiast jeszcze ma tęsknoty. Albo może – John wie, że może być inaczej, bo widział na filmach i to, co widział, poruszało jakieś głęboko ukryte struny w jego sercu. Może dlatego też pije, bo mu cholernie smutno i nijak. I nie wie, czego chce. Brnie w to, co go otacza, bo nie widzi innej drogi, ale słyszy czasem, choć rzadko, że może być inaczej. Że istnieje jakiś całkiem inny świat, do którego, jak sądzi, nie ma dostępu, choć Wayne twierdzi, dopingując jego próby uczenia się obsługi komputera, że może do tego świata wejść, że dostanie w nim pomocną dłoń. Od Wayne’a. Bill został dzisiaj ściągnięty z łóżka przez Wayne’a o pierwszej po południu. Obudzony przez skacowanego ojca na żądanie Wayne’a, sam skacowany w środku tygodnia, zdołał doprowadzić się do porządku, ale na spotkanie dotarł spóźniony, bo po drodze musiał omówić parę ważnych spraw z kolegami z ulicy. Poza tym nie chciał pokazać, że się boi, bo jednak się trochę zaniepokoił – Wayne jest znany. Obaj chłopcy, jeden z większym, drugi z mniejszym przekonaniem, zgodzili się na wzięcie udziału w programie naprawczym przygotowanym przez pracowników Wayne’a – który to program miał obejmować i warsztaty międzykulturowe. Bo był to warunek, który musieli spełnić, aby policja ich nie aresztowała. – Co z nimi będzie? – pytam Wayne’a, gdy chłopcy, prześcigając się w grzecznościach, wychodzą z pokoju. – Nad Billem trzeba będzie bardzo popracować. Słucha, ale niewiele do niego dociera. John się waha. Nie wie, czy mu starczy siły, żeby się oprzeć lokalnym układom. Bill nie wie, jak bardzo podpadł paramilitarnym. Nie tylko atakiem na Pakistańczyka, ale przede wszystkim wejściem w narkotyki. Może w każdej chwili dostać ostrzeżenie, że będzie musiał się wynieść z kraju. Na razie jeszcze nie zostało ono wystosowane, ale zbierają się nad nim czarne chmury. Jeden z pracowników Wayne’a dodaje: – Dwa tygodnie temu przekazałem komuś ostrzeżenie. Ktoś inny uznał, że ten człowiek ma się wynieść. Został. Strzelono do niego w brzuch i w plecy. Bo sprzedał zatrute pigułki synowi pewnego ważnego człowieka.

Syn zmarł. Winowajca będzie sparaliżowany do końca życia. Organizacja zajmująca się sprawiedliwością naprawczą ma bowiem ważne kontakty. Ważne kontakty oznaczają, że i policja, i przedstawiciele innych instytucji państwowych zwracają się do niej z prośbą o weryfikację informacji wywiadowczych, jakie do nich docierają. Na przykład policja i urząd mieszkaniowy dowiadują się, że wybito szyby w domu pana X, osoby lokalnej. Kontaktują się z organizacją naprawczą, by ta, dzięki swoim powiązaniom, dotarła do paramilitarnych i dowiedziała się, czy to wybryk chuliganów, czy też rezultat łamania przez pana X zasad współżycia sąsiedzkiego, czyli handel narkotykami lub wynik zatarcia między panem X a paramilitarnymi właśnie, i akcja była pierwszym ostrzeżeniem. Jeśli to chuligani, pan X może spokojnie (w miarę) mieszkać dalej w swoim domu. Jeśli to jednak paramilitarni, policja użyje frazy: „Nie jesteśmy w stanie zagwarantować panu bezpieczeństwa” i doradzi przeprowadzkę tam, gdzie wskaże, przez pośredników, organizacja paramilitarna. Policja ma do tego nawet specjalny druczek. Jako chyba jedyna policja na świecie. Kiedy wychodzimy z pokoju, w którym Bill i John zgodzili się na warsztaty międzykulturowe, w recepcji widzę wysokiego, siwego mężczyznę pokrytego tatuażami od stóp do głów. Siedzi rozparty wygodnie na skórzanej sofie, w bezrękawniku i wytartych dżinsach. Ma nierówną, dziobatą skórę, bystre, pewne siebie spojrzenie, dziwnie długie palce u rąk, palce artysty, a nie lokalnego przywódcy ulicznego, którym jest, jak się dowiaduję. Wayne wita się z mężczyzną dość serdecznie. Gdy mężczyzna wyjdzie, Wayne mówi: – Bill następnym razem wykrzesze z siebie więcej entuzjazmu. To był Robert, były paramilitarny. Zrezygnował z organizacji, bo ma dość wewnętrznych rozłamów, ale wszyscy się z nim liczą, bo zachował świetne kontakty. I ma rozsądnie poukładane priorytety. – Utrzymujesz kontakty z katolikami po tym, co wtedy zrobiłeś? – pytam. Interesuje mnie to, jak daleko zaszły w nim zmiany. – Najbliższa przyjaciółka mojej córki jest katoliczką, Polką, mieszka na Falls.

– Wie, kim jesteś? – Wie, kim jestem teraz. Widzę, jak Wayne idzie do swojego samochodu. Wyprostowany, mocny. Żegna się z nową wolontariuszką, dziewczyną po resocjalizacji, która stoi na parkingu. – Następnym razem, kiedy przyjdziesz na spotkanie w sprawie pracy, przynieś, na litość boską, jakieś ciasteczka – mówi do niej na odchodnym. Wolontariuszka wybucha śmiechem. – Zabijasz mnie! (You are killing me).

Jak policjant z paramilitarnymi rozmawia Rick nigdy nie siada tyłem do wejścia. Przypomina mi o tym za każdym razem, kiedy chcę zająć wygodne miejsce obserwacyjne w knajpce czy restauracji, gdy spotykamy się na lunch. Nawet w cywilu nosi przy sobie broń. Widać lekkie wybrzuszenie z boku jego dużej, rdzawej, bardzo znoszonej marynarki. Jest północnoirlandzkim policjantem. Musi być ostrożny i czujny. W chwili gdy piszę te słowa, na jednej z ulic Belfastu rzucono w policyjny wóz bombę, której częścią składową był semtex. Nie było rannych – cudem. Dysydenci republikańscy przyznali się do kolejnego zamachu i podali informację, że udało im się wreszcie zdobyć większe ilości ładunku wybuchowego, używanego w czasie Kłopotów. Rick ma raptem czterdzieści osiem lat, jest niewysoki, rudawy, niedługo przechodzi na emeryturę. Z tego zresztą powodu zaczyna wpadać w depresję. Nie bardzo ma inny pomysł na życie. Kocha swoją pracę. I tylko to umie robić. Być policjantem. Pasjami czyta masowo tu pisane i publikowane kryminały wracające do czasów Kłopotów. Żyje przeszłością, bo wtedy dużo się działo. Teraz dzieje się mniej, ale, jak twierdzi Rick, atmosfera jest jeszcze bardziej niezdrowa, bo nie ma wojny, wróg jednak nie śpi, a poza tym nic nie jest tylko białe albo tylko czarne. Pokój okazał się jeszcze większym wyzwaniem niż sam konflikt. Rick nie pije od ośmiu lat. Nie on jeden. Zdrowiejących alkoholików jest w północnoirlandzkiej policji bardzo wielu. Alkohol pozwalał rozładować napięcie. Na każdym posterunku policyjnym był pub – policjanci nie mogli socjalizować się ze zwykłymi ludźmi, bo zwykły człowiek w Irlandii Północnej bardzo często miał kontakty z terrorystami. Zatem pito niby po pracy, ale jednak w pracy. Przełożeni przymykali na to oczy, niektórzy sami zresztą też pili. Piło się, żeby widząc, nie widzieć. Piło się, żeby zaklajstrować wyrwę,

jaką w człowieku robiła służba. Piło się, żeby zająć się kacem, a nie analizą rzeczywistości. Rick twierdzi, że tego wszystkiego było po prostu za dużo. – Nie znaliśmy wtedy pojęcia stresu pourazowego – mówi mi. – A służyliśmy w czasie wojny. To znaczy wy w Europie myśleliście, że to nie wojna, jakieś wewnętrzne sprawy. A tu się działo tyle złego. Byliśmy mięsem armatnim. To, jak uważają niektórzy policjanci, zmieniło się w 2001 roku, kiedy policja północnoirlandzka przeszła reformę. Z Royal Ulster Constabulary przemianowano ją na Police Service of Northern Ireland i poddano wewnętrznym usprawnieniom. Nie czystkom i weryfikacjom, choć wiele osób i organizacji i tego żądało. Społeczeństwo północnoirlandzkie było podzielone: bojownicy obu stron zarzucali policji zbyt bliskie związki ze służbami bezpieczeństwa, prowadzenie brudnej wojny, werbowanie agentów za pomocą nieczystych zagrań. Chris Patten, brytyjski polityk, powiedział, że RUC jest organizacją, której nie da się zreformować, zatem powinna być rozmontowana. Do dziś słychać echa tych słów, kiedy w mediach zaczynają się kolejne dyskusje na temat rzekomej współpracy RUC z terrorystami. – Parę rzeczy przeprowadziliśmy naprawdę fatalnie – powiedział mi jeden z byłych detektywów, bardzo czynnych w czasie Kłopotów. – Nie zrozum mnie źle, byłem i jestem dumny z tego, że pracowałem w RUC , ale to były inne czasy. Wszystko działało inaczej. Ludzie tego nie rozumieją. O nadużyciach RUC w Wielkiej Brytanii pisano wiele. Zajmowały się też tym Human Rights Watch, Amnesty International, dziennikarze, rzekome ofiary RUC . Szeroko mówi się i wspomina o torturach, w tym torturach dzieci – trzymano je w specjalnych pomieszczeniach w zupełnej ciemności, a przy drzwiach ich cel odtwarzano z taśmy nagrania z odgłosami bicia i krzykiem rzekomych ofiar. O brutalności brytyjskiej policji w Irlandii Północnej pisze Darius Rejali w książce Torture and Democracy, opierając swoje wnioski na zeznaniach aresztowanych i innych oficjalnych dokumentach. Poza pięcioma technikami RUC rutynowo biła aresztowanych, bywało, że stosowała tak zwany telefon (czyli jednoczesne uderzenie w oboje uszu, wywołujące nie tylko ból, ale i szok), rażenie prądem i inne „środki przymusu”. Oskarża się ją o nieprzestrzeganie procedur, współpracę

z organizacjami paramilitarnymi. To czarna karta historii współczesnej Wielkiej Brytanii. Niechęć do policji w niektórych środowiskach republikańskich przechodzi z pokolenia na pokolenie. Kiedy stałam z grupą community workers w towarzystwie patroli policyjnych pilnujących, by młodzież protestancka nie przesadzała z ilością kamieni rzucanych w młodzież katolicką, przemknął obok nas samochód z kilkoma dzieciakami w środku. Przez otwarte okno piegowaci młodzieńcy krzyczeli „Pieprzyć RUC ” oraz do nas „Pieprzone pomarańczowe bydlaki”. – RUC nie istnieje od wielu lat! – krzyknęła, śmiejąc się całkiem wyrozumiale, jedna z protestanckich community workers. – Nie mają pojęcia, gówniarze, co krzyczą, ale ich rodzice już tak. Dla niektórych PSNI i RUC to wciąż to samo. Zwłaszcza dla tych, którzy mentalnie nie opuścili czasów Kłopotów. Byli też i są tacy, którzy stawiali znak równości między funkcjonariuszami RUC a terrorystami. Należał do nich między innymi dziennikarz BBC Paul Larkin, autor książki A Very British Jihad. Oskarżał on RUC o współpracę z terrorystami, głównie z tymi ze strony, co by się mogło wydawać logiczne, lojalistycznej, i o stosowanie podobnych metod prowadzenia przesłuchań na osobach podejrzanych jak IRA . – Łatwiej nam było pozyskiwać lojalistów niż republikanów – powiedział mi były detektyw RUC . Larkin uważał za co najmniej dziwne, że na przykład krwawy gang Rzeźników z ulicy Shankill mógł przez wiele lat bezkarnie terroryzować Belfast. Pod nosem policji. Rzeźnicy wyjeżdżali nocą na polowania na ludzi. Łapali ich, torturowali godzinami i brutalnie mordowali, używając do tego wyposażenia sklepów rzeźniczych. Ofiarami byli głównie katolicy. Z tym że przypadkowi. I to było chyba jeszcze straszniejsze. Wystarczyło znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. Nawet nie trzeba było należeć do IRA czy z nią sympatyzować. Shankill ma niecałe trzy kilometry długości, a Rzeźnicy korzystali

głównie z jednego auta (czarnej taksówki należącej do jednego z nich) i pili, chwaląc się tym, co zrobili, tylko w jednym pubie, blisko komisariatu policji. Larkin skrzętnie odnotował te fakty, a katolicy z Belfastu uważają, że między RUC i Rzeźnikami musiał być jakiś układ albo że po prostu RUC była antykatolicka do tego stopnia, że na pewne rzeczy przymykała oko. Larkin przypomina, że wielu członków gangu Rzeźników było wielokrotnie aresztowanych przez RUC , a potem wypuszczanych, i to w kraju, w którym do inwigilacji IRA stosowano najnowsze technologie wywiadowcze. Larkin uważa też, że RUC była rękami „państwa, które sponsorowało tajny reżim morderstw i terroru trwającego trzy dekady i skierowanego głównie przeciwko jednej części społeczności – irlandzkim katolikom i nacjonalistom”[17]. Terror ten nazwał nawet, na potrzeby własnej argumentacji, dżihadem. Z tym zupełnie nie zgadza się inny emerytowany oficer RUC, Roy, który rozpracowywał sprawę Rzeźników. Pojawia się on w książce Martina Dillona The Shankill Butchers. Uważa, że na te sprawy trzeba spojrzeć zupełnie inaczej. – Kiedyś normą było na przykład wieszanie bez sądu ludzi czemuś winnych – argumentuje nad kawą w Starbucksie. Gdy się spotykamy, jest bardzo elegancko ubrany. Pracuje teraz jako szkoleniowiec policyjny i prowadzi firmę treningową. – Takie były czasy. Ludzie skarżą się na działania RUC , ale czasy były zupełnie inne niż teraz. Nie można tego oceniać przez pryzmat dzisiejszych standardów. To kompletnie nieprzystawalne realia. Tymczasem Rick widzi kilka istotnych różnic między PSNI a RUC – na przykład to, że obecna policja wspiera życie w trzeźwości. Nie ma już kultury picia i akceptacji picia. No i monitoring. Każda decyzja, wizyta, wyjazd autem muszą być udokumentowane, opisane, uzasadnione. To ogranicza pole manewru. Ale i pozwala na wyjątkową przejrzystość działań. „PSNI to najbardziej transparentna policja świata” – mówią policjanci. Rytuał dnia policjanta jest zawsze ten sam. Ponieważ dysydenci republikańscy co jakiś czas przypominają, że brytyjscy policjanci żyją z wyrokiem śmierci przez nich wydanym, policjant przed wyjściem do pracy

zawsze zagląda pod auto – czy nie ma tam materiału wybuchowego. W niektórych dzielnicach musi to robić dość dyskretnie, zwłaszcza tam, gdzie sąsiedzi nie mają pojęcia, że za ich płotem mieszka policjant. Gareth, teraz inspektor w PSNI , kiedyś detektyw RUC , powiedział swoim dzieciom, że mają nikomu nie mówić, że ich ojciec jest policjantem. Innymi słowy, choć sam jest piewcą otwartości i szczerości, nakazał dzieciom kłamać, i to mądrze. Na pytanie w szkole o zawód taty odpowiadają, że jest kadrowym. Dlaczego akurat kadrowym? – Bo to tak nieciekawa praca, że nikt nie będzie zadawał innych pytań – odpowiada Gareth. – Nikogo nie interesuje życie kadrowego. Wróg zdecydowanie nie śpi. Żona Garetha też powinna sprawdzać swoje auto, choć nie jest policjantką, ale tego nie robi. Gareth nigdy jej nie zachęcał, uznawszy, że to by ją psychicznie wykończyło. I tak atmosfera tajemniczości i niedopowiedzeń robią swoje, nawet po latach, i to zupełnie wystarczy. – Nie trzymam w domu niczego, co w jakikolwiek sposób sugerowałoby, gdzie pracuję. Medale, odznaczenia, ulotki, wizytówki. Jestem dumny z mojej pracy, byłem dumny, gdy wstępowałem do RUC , lecz nie mogę o tym opowiadać. Ale i tak nie można wyeliminować ryzyka. Dzieci bliskich przyjaciół, krewni przyjaciół. Informacje wyciekają – dodaje Gareth. Świat Irlandii Północnej jest mały. Mogą się zawsze trafić ludzie, którzy połączą fakty. Dlatego policjanci uważają, z kim rozmawiają, z kim się przyjaźnią, z kim piją alkohol. Wewnątrz policyjnych posterunków wiszą w centralnych miejscach plakaty: „Piłeś? Milcz! Niezobowiązujące pogawędki mogą kosztować życie!” (zupełnie jak w Green Book IRA ). Gareth ma znajomych katolików, ale republikanów – już nie. Nie chodzi do pubów, gdzie mogą się pojawić paramilitarni, obojętne, czy o inklinacjach republikańskich czy lojalistycznych, choć te pierwsze są z natury rzeczy bardziej niebezpieczne dla kogoś, kto pracuje w służbie Królowej. Puby republikańskie (wszyscy w Belfaście wiedzą które) policja w cywilu omija szerokim łukiem. Jeden z polskich policjantów (PSNI rekrutowała ostatnimi czasy członków mniejszości etnicznych, co miało odzwierciedlić wielokulturową społeczność północnoirlandzką) poszedł do

takiego baru przy Ormeau Road, a więc w dzielnicy znanej z dysydenckich sympatii. Był świeżo po szkole policyjnej – to być może tłumaczy niemądrą decyzję. Nie zabawił długo, bo rozpoznał bardzo wiele twarzy osób, którym poświęcono w czasie jego studiów kilka zajęć. Twarzy terrorystów na wolności. Na wolności z różnych powodów. Bo porozumienie wielkopiątkowe, bo za mało dowodów, bo działają przez pośredników i tym podobne. Nagromadzenie tych twarzy przeraziło polskiego policjanta. I choć nie miał on wówczas pojęcia o lokalnym konflikcie (temat ten nie był podejmowany w szkole, ponieważ wykładowcy uznali, że wszyscy i tak wszystko wiedzą, a policjanci rekrutujący się z mniejszości etnicznych to świeża krew, która może, ale nie musi się w tym względzie dokształcać – i to nawet lepiej, bo zostaną apolityczni i ich działaniom przyświecać będzie tylko czyste, nieskalane uprzedzeniami prawo), instynkt nakazał mu czym prędzej wyjść. Bo policjanci giną. Jak dwudziestopięcioletni zaledwie katolik Ronan Kerr, który skończył szkołę policyjną z wyróżnieniem. Był utalentowanym sportowcem należącym do Gaelic Athletic Association (GAA ). Na służbie tylko trzy tygodnie. Kiedy w kwietniu 2011 roku jechał do pracy na swój posterunek w północnoirlandzkim miasteczku Omagh (pamiętającym potworny zamach z 1998 roku, w którym w centrum miasta w wyniku eksplozji zginęło dwadzieścia dziewięć osób), jego samochód eksplodował. Zginął na miejscu. Sprawców nigdy nie odnaleziono. Nikt też nie przyznał się do zamachu. Na murach republikańskiego Derry/Londonderry nabazgrolono: „Psy z GAA , patrzcie, co was czeka!” i zapowiedziano dalsze ofiary. Peadar Heffron, inny katolicki oficer PSNI , irlandzkojęzyczny (to rzadkość), kapitan policyjnej drużyny GAA , nie sprawdził pewnego ranka 2010 roku, czy jego auto jest bezpieczne. Stracił nogę. Nie gra w rugby. Nie będzie miał nigdy dzieci. Jego przewinieniem było to, że jako katolik zaciągnął się do policji. Zdradził, i to podwójnie, bo był policyjnym ekspertem od języka irlandzkiego. Żeby było straszniej, Peadar nie dostał żadnego odszkodowania – sąd

pracy zasądził, że nie obejmuje go ubezpieczenie, ponieważ nie został ranny w trakcie służby. Katolików w policji północnoirlandzkiej jest obecnie tylko trzydzieści procent. Do 2012 roku próbowano przestrzegać zasady, uważanej tu za bardzo kontrowersyjną, żeby rekrutować pięćdziesiąt procent katolików i pięćdziesiąt procent protestantów. To wzbudzało wielki sprzeciw, zwłaszcza protestantów, którzy swoje niezadowolenie uzasadniali tym, że wpuszczenie katolików w szeregi policyjne to jak tworzenie piątej kolumny republikanizmu, która może rozsadzić PSNI od środka, oraz tym, że ustanowienie parytetów oznacza, że nieważne będą faktyczne umiejętności, lecz religia jako kryterium rekrutacyjne, co negatywnie wpłynie na policyjną skuteczność. Polityka 50/50 nie wyszła – większość katolików po prostu nie jest zainteresowana służbą dla Królowej. Dlatego też PSNI wciąż uważana jest za instytucję protestancką. A to rodzi problemy. Kiedy bowiem dochodzi do zamieszek i policja stosuje bardziej radykalne metody, musi się liczyć z tym, że katolicy natychmiast oskarżą ją o religijną nienawiść. Jeśli zatrzymywani są protestanci, gardłują, że to te trzydzieści procent katolików policyjnych ma tak niedobry wpływ na resztę, że ta aresztuje swoich. Kiedyś przy wyjeździe z mojego republikańskiego osiedla natknęłam się na płonące auto. Stało samotnie w cichych płomieniach. To mogło być wszystko: począwszy od przejawu lokalnego poczucia humoru młodzieży, która porywa auta, wyrzuca z nich właścicieli, a następnie zdobycz podpala, po pułapkę zastawioną na policję, która musi przyjechać na miejsce incydentu. Obserwowałam przebieg wypadków. Policja zjawiła się bardzo szybko. Ale nie zwykła policja. Opancerzone land rovery, z których wysypali się uzbrojeni funkcjonariusze. Nie zbliżyli się do samochodu. Ustawili się we wcześniej z pewnością wielokrotnie ćwiczonym szyku, odbezpieczając broń. Po dłuższej chwili przyjechali zwykli policjanci wraz ze strażą pożarną. Tym razem był to żart nastolatków. Innym razem – już nie. Policja przyjechała, bo ją wezwano do włamania. Dziwne włamanie, bo w biały dzień, ale bywa i tak. Obok szkoły, z której

właśnie wychodziły dzieci. Poza tym policji nie wolno przecież podawać w wątpliwość autentyczności wezwania. Musi reagować. Włamania nie było. Wóz ostrzelano. Strzelano na oczach dzieci wracających do domu. Sprawców nie wykryto. Mimo że cała sytuacja stanowiła bezpośrednie zagrożenie życia dzieci – znowu nie było świadków. Ewakuowano domy, policja rozmawiała z lokalną społecznością. Zewsząd padały słowa potępienia. I ze strony protestantów, i katolików. Doszło do jednego aresztu i sprawa ucichła, przynajmniej w mediach. – Teraz jest naprawdę spokój – przekonuje mnie Gareth, który właśnie wrócił ze szkolenia w Kosowie i porównuje tereny postkonfliktowe. Mówi to na tydzień przed oświadczeniem dysydentów o semteksie. Siedzimy w jego gabinecie. Wszystko to, czego nie może trzymać w domu, ozdabia jego ściany, półki, biurko. Zdjęcia, dyplomy, puchary. W czasie Kłopotów Gareth był, jak wspomniałam, detektywem. Zajmował się morderstwami na tle toczącego się w kraju konfliktu. W pewnym momencie stwierdził jednak, że już tak dalej nie może. Że woli zwyczajne morderstwa, jak to ujął. Takie, w których wykrywalność jest wysoka. Takie, w których mąż zabija żonę, bo zdradzała, albo żona zabija męża dla ubezpieczenia, albo komuś odjęło rozum i poturbował kogoś w barze ze skutkiem śmiertelnym. To są normalne morderstwa. Na przykład facet dodawał żonie przez kilka lat paracetamol do posiłków. Zmarła na marskość wątroby. Morderstwo niemal doskonałe, ale i tak udało się ustalić sprawcę, mówi Gareth. I takie woli. Tak, trudno się potem śpi, ale ma się poczucie zamknięcia sprawy. – W takich morderstwach są świadkowie. Wszystkim zależy na wyjaśnieniu sprawy. Bardzo często prawie od początku wiadomo, kto jest winny. W przypadku morderstw na tle terrorystycznym to niemożliwe. Nikt z nami nie współpracuje. Nie ma świadków. Wszyscy milczą, z wielu powodów. Bo są zastraszeni. Nie mogą. Nie chcą. Przy zwykłych morderstwach wiemy, że morderca nie zabije ponownie. Że to był ten jeden

raz. W Irlandii Północnej, poza Rzeźnikami z Shankill, nie mieliśmy tak naprawdę nigdy seryjnych morderców. A terroryści zabijali i zabijają wielokrotnie. Wracają. Czułem się tym sfrustrowany. Nie tylko ja, rodziny ofiar też. Nie miały szansy na zamknięcie sprawy i skazanie winnych – twierdzi Gareth. – To była wojna, a teraz jest niby-wojna – mówi nad wodą mineralną Rick, policjant z problemem alkoholowym. – Zbieramy jako policja lanie od wszystkich stron, kiedyś mieliśmy większą władzę, teraz jesteśmy ze wszystkiego rozliczani. W jednej z trudniejszych z punktu widzenia policji dzielnic Belfastu raz na miesiąc organizowano spotkania, na które zapraszany był przedstawiciel policji, przedstawiciel urzędu do spraw mieszkaniowych (bo mieszkanie to potężna broń: można je komuś dać i można pogrozić jego zabraniem, gdy ten ktoś uparcie popełnia przestępstwa), przedstawiciele urzędu miasta oraz community workers. Takie spotkania martwią tak zwanych zwykłych obywateli. Uważają oni, że może dochodzić do przepływu informacji. Że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Że policja to tylko fasada, a w istocie wciąż rządzą paramilitarni. Tego się niektórzy boją. – Idziesz na spotkanie prowadzone przez policję, a tam siedzą paramilitarni. Nic nie powiesz przecież ze strachu – powiedziała jedna z mieszkanek dzielnicy. Problem: w tym kraju członków organizacji paramilitarnych jest bardzo wielu. Ale nie wszyscy są przestępcami. Kto wie, może jest nimi mniejszość. – Są tak zwani czyści paramilitarni, ideowcy – mówi Gareth. – Wierzą w swoje idee, chcą o nie walczyć drogą pokojową. To są też ci, którzy chcą policji ułatwić pracę. Poniekąd delegować władzę z siebie samych na policję właśnie. Mają coś w rodzaju układu z policją. Brzmi on z grubsza tak: respektujemy porozumienie wielkopiątkowe. Chcemy pokoju i rozstrzygnięć demokratycznych. Chcemy oddać władzę na tyle, na ile się da. Jeśli na naszym terenie ktoś popełni przestępstwo, zachęcimy ofiary lub świadków do tego, by zgłosili je na policję. My nic z tym nie zrobimy. Żadnych kar, nic. Niech rządzi prawo.

I to działa, choć nie zawsze. Bo w tych dzielnicach, gdzie prawo jest w rękach paramilitarnych, wszystko rozgrywa się znacznie szybciej, a tego właśnie chcą ludzie wychowani w czasach Kłopotów. Czyli: jest przestępstwo. Następuje zgłoszenie do paramilitarnych. Szybkie śledztwo. Zidentyfikowanie winnych i dotkliwa kara, może poprzedzona ostrzeżeniem, jeśli przestępcą jest świeżak. Krótka piłka. Ludzie przez lata tak żyli i do tego się przyzwyczaili. Tymczasem oficjalne prawo działa dużo wolniej. Bawi się w niuanse. Chroni prawa człowieka. Są procedury. Nie można dać w mordę ani nikogo zastraszyć. Winę trzeba oficjalnie udowodnić. I winni chodzą po ulicach, bo istnieje coś takiego jak „znikoma szkodliwość społeczna czynu” albo inne wykręty, żeby nie zapychać więzień czy, co gorsza, antagonizować lokalnej społeczności. Do praworządności trzeba cierpliwości, mówią ludzie. Ale w niektórych dzielnicach, choć z bólem i z wahaniami, wprowadzono takie zasady. William jest jednym z community workers należących do organizacji. Wie, co i jak. Jego pierwsze pytanie, gdy kilka lat temu zadzwoniłam do niego w sprawie ataku na tle rasistowskim, w którym wybito okna w mieszkaniu litewskiej rodziny, brzmiało: „Czy zgłosiłaś to na policję?”. Zgłosiłam. – OK – powiedział William. – Czekamy teraz na zeznania świadków i innych. Będę zachęcał wszystkich, by współpracowali. Będę się starał. Ale nie wiem, co z tego wyjdzie. Bo ludzie nie ufają policji. Za wolno działa. Potem William zadzwonił. Znalazł sprawców. – To ci sami, co zwykle. Policja wie i działa. Co z tym dalej będzie, zależy od nich. Od tego, co policja zrobi, a potem co zrobi prokuratura, zależy akceptacja społeczna. W tym kraju to bardzo ważny aspekt życia nie tylko codziennego, ale i politycznego. Dlatego na wszystko muszą być kwity, raporty. Żeby zilustrować, uzasadnić, zabezpieczyć, wymierzyć. Nie popełnić żadnego błędu, bo w tym świecie błąd policjanta dużo kosztuje. Sieć zaufania można rozedrzeć niezdarnym ruchem. William zatem stał się z egzekutora pośrednikiem. To jeden z tych

czystych paramilitarnych. Wierzy mocno w lojalizm, ale studiuje historię Irlandii. Wierzy w Królową, ale napije się z republikanami, żeby ich zrozumieć. Nawet mu trochę imponują, bo w więzieniu, kiedy protestanci chodzili na siłownię, republikanie organizowali wykłady, uczyli się, czytali, szkolili. William rozmawia z policją, choć ma na jej temat własne, niepochlebne zdanie, wynika ono jednak z owej niecierpliwości. Ale chce policji dać szansę. Bo tak trzeba, twierdzi. Żeby nie wróciło dawne. Ale i on się uśmiecha pod nosem, kiedy rozmawiamy o groźbie, którą wystosowała organizacja paramilitarna w stosunku do pewnej grupy ludzi handlujących narkotykami na jej terenie. Pech chciał, że grupa ta była zagraniczna. Zatem poskarżyła się policji, że to rasizm. I że to nie fair nakazać jej, by opuściła dzielnicę w ciągu dwudziestu czterech godzin, a jak nie, to… Grupa dowiedziała się, że policja nie może jej zagwarantować bezpieczeństwa. Że się będzie starać, ale nie jest przecież wszechmocna. Na tej ziemi dużo jest do wynegocjowania z jej mieszkańcami. Tymi zwykłymi i tymi, którzy wciąż trzymają władzę i nie chcą jej oddać. Nikomu.

O tym, jak Ciarán w bandycie kuzyna rozpoznał Brytyjskie black hackney, wzorowane na taksówkach londyńskich, można zatrzymać w Belfaście na ulicy. W niektórych dzielnicach taksówek jednak się nie łapie, jeśli nie jest się miejscowym. Trzeba zadzwonić. W innych – zamieszkałych przez klasę średnią, w nic niezaangażowaną, uprzywilejowaną, lekceważącą toczący się pod jej nosem konflikt o tożsamość miasta – o taksówkę z ulicy bardzo łatwo. Na terenach klasy pracującej korzysta się głównie z czegoś, co w lokalnej nomenklaturze nazywa się public hire taxi – są to minibusy, które zapełnia się do oporu, a potem jedzie wytyczoną trasą, wysadzając pasażerów po drodze. Pasażerowie komunikują chęć wydobycia się na zewnątrz za pomocą stuknięcia w szybkę dzielącą część pasażerską od kierowcy, po czym regulują stałą, bardzo niewielką opłatę, niższą od ceny biletu autobusowego. Bo wszystko zależy od tego, w jakiej się jest dzielnicy. I do jakiej się jedzie. Ktoś nieświadomy, zwłaszcza turysta lub imigrant, nie wie, że spod centrum handlowego Castle Court jeżdżą tylko taksówki protestanckolojalistyczne (prowadzone przez Shankill Taxi Association), a z Upper Queens Road (o ironio, z ulicy Królowej) katolicko-republikańskie (West Belfast Taxi Association), i to takie, których kierowcy miewają oczywiste kontakty i powiązania z organizacjami paramilitarnymi, a jednocześnie wszelkie wymagane licencje. I wreszcie istnieje cała rzesza korporacji, które zatrudniają kierowców ze wszystkich stron podziału, w tym obcokrajowców. Nie oznacza to jednak, że do dzielnicy katolickiej przyjedzie protestant – raczej pojawi się taksówkarz, którego poglądy lub pochodzenie zgodne są z miejscem docelowym. Albo obcokrajowiec. O to zadba dyspozytor. Świat naukowy napisał wiele o taksówkarzach w Belfaście, bo to temat tak wdzięczny i wielowymiarowy, że nie sposób się nim nie zająć. Byli oni analizowani pod kątem socjologicznym, antropologicznym,

psychologicznym, międzykulturowym, historycznym, posttraumatycznym. Taksówkarze zresztą ułatwiają zadanie, bo cierpią na coś, co sami określają jako biegunkę słowną (logorrhea), która sprawia, że otwierają serca przed obcymi (ale tylko cudzoziemcami, innym się tu nie ufa) i wyrzucają z siebie swoje frustracje polityczne, sercowe, egzystencjalne. Wobec cudzoziemskich pasażerów nie kryją się ze swoimi opiniami politycznymi, co jest wielkim tabu w rozmowach lokalnych, i są bardziej wiarygodni niż wszelkie oficjalne media, których zresztą nienawidzą. Poza Twitterem. Zdarza im się zaokrąglić należność za przejazd do… dołu, co jest zawsze dużym zaskoczeniem. Za napiwek dziękują wylewnie i z zaskoczeniem, jakby nie tylko nigdy się go nie spodziewali, ale i czuli skrępowani faktem, że go dostali. Być może mają kompleks swojego kraju? Być może chcą odwrócić uwagę przyjezdnych od nieprzychylnych Belfastowi doniesień medialnych? Serdeczni, tryskający dowcipem, brytyjskim pure nonsensem, a jeśli po irlandzku przygnębieni – to tak teatralnie, tak przesadnie, z taką ekspresją, że pasażer łapie się na tym, że właśnie śmieje się z czyjejś bezbrzeżnej depresji. I taki jest zwykle cel taksówkarza – rozśmieszyć, nawet swoim kosztem. Poprawić nastrój, wyrwać na chwilę z szarzyzny. Do pewnego czasu pozwalali więc naukowcom zajrzeć w ich świat – dopóki w 2012 roku północnoirlandzka policja nie zażądała taśm z wywiadami przeprowadzonymi przez naukowców z Bostonu z taksówkarzami czynnie zaangażowanymi w Kłopoty. Zażądała i jest szansa, że je otrzyma, mimo że osoby, z którymi badacze robili wywiady, dostały obietnice, że będą one dostępne dopiero po ich śmierci. Runęły święte mury etyki zawodowej i tajemnicy naukowej. Zamknęło to usta taksówkarzom, politykom, działaczom, byłym więźniom i innym. Co zdecydowanie odróżnia taksówkarzy z Belfastu od tych z innych stron świata, to fakt, że poza zwykłym trudem i znojem taksówkarskiego życia (pijaczkowie, młodzież, która nie płaci, studenci wymiotujący na siedzenia i radosny a przypadkowy seks w kabinie) każdy taksówkarz stąd ma na koncie przeżycia bezpośrednio związane z sytuacją geopolityczną kraju. Taksówkarze w tym mieście wiedzą więcej niż inni mieszkańcy

o postkonfliktowym życiu. Ich nie wprowadzą w błąd optymistyczne doniesienia gazet, że większy budżet, że piękniejsze parki, że więcej turystów, że festiwale. Oni wiedzą, gdzie się handluje narkotykami, gdzie nimi handlują paramilitarni, gdzie jest najwięcej dysydentów republikańskich, gdzie mocniej działa litewska mafia, która tłucze miejscową, gdzie miejscowa tłucze mafię litewską, gdzie nie wjeżdżać nocą, gdzie zdjąć rozświetlone logo swojej firmy, żeby nie dostać kamieniem, a gdzie jest miło, bezpiecznie i wielkomiejsko, bo mieszka tam klasa średnia. Bo Belfast, który jest wielkości Kielc, historia poszatkowała na strefy wpływów. Trzeba wiedzieć, jak i jakich. Philip, który wiózł mnie z katolickiej części miasta pod komisariat policji, gdy dowiedział się, że z nią współpracuję w ramach projektu antyrasistowskiego, ostrzegł mnie, że nigdy nie powinnam podawać adresu komisariatu w taksówce, którą zamawiam w swojej ultrarepublikańskiej dzielnicy. Inny, gdy podjeżdżał pod klub policyjny, powiedział mi: – Jestem katolikiem. Gdyby mnie zapytano, skąd jedziesz, nie powiedziałbym, ale gdyby się dowiedziano, nie wpuszczono by nas na ten parking, a auto przetrzepano. Policjanci są na liście śmierci dysydentów republikańskich. Inny taksówkarz, usłyszawszy mój akcent, odetchnął i wyjawił, że jest Anglikiem i służył w czasie Kłopotów w Belfaście, ale nie może tego nikomu powiedzieć, bo w jego firmie pracuje wielu katolików – może kiedyś do nich strzelał. – Może na pewno – dodał. Dlatego nauczył się charakterystycznego lokalnego akcentu. Jego posh English wzbudziłby natychmiast podejrzenia. Jeszcze inny kierowca pokazał mi paskudną szramę na głowie. Został postrzelony kilka lat temu. Cudem przeżył. – Znalazłem się w złym miejscu o złym czasie – powiedział. Zaprezentował mi w taksówce poręczny śrubokręt, który miałby zostać wrażony w mózg ewentualnego protestanckiego napastnika. Ponieważ broni palnej mieć nie może („oficjalnie ją zdaliśmy” – rzekł z żalem i nostalgią za starymi, dobrymi czasami, kiedy w każdym republikańskim domu był

karabin). Miły i orzeźwiający chłód śrubokrętu przypomina mu o tym, że gdyby zaszła potrzeba – może się bronić i obronić. Taksówkarze w Belfaście wiedzą też, kiedy zamilknąć. Na przykład gdy są świadkami egzekucji. Jeden z nich jechał kiedyś z pasażerką późnym wieczorem – zatrzymał się na światłach, pogrążony w rozmowie o pogodzie. Na światłach rozegrała się następująca scena. Z samochodu przed nimi został wyrzucony człowiek. Niezdarnie podniósł się, chciał odejść, ale nie udało mu się to. Samochód ruszył i uderzył w niego. Człowiek upadł. Auto cofnęło się i przejechało po nim jeszcze raz. Taksówkarz odwrócił się do skamieniałej z przerażenia pasażerki i powiedział tylko: „Nic nie widziałaś”. Zawiózł ją pod dom. W ciszy, która zawisła między nimi. Zainkasował pieniądze. Pożegnał jak gdyby nigdy nic. Na drugi dzień pasażerka przeczytała w lokalnej gazecie, że policja poszukuje świadków okrutnego morderstwa. Nie zadzwoniła nigdzie. To do niej zadzwoniono. Z zastrzeżonego numeru. Ktoś zapytał, czy nie przejeżdżała o tej i o tej porze tu i tu. I czy czegoś nie widziała. „Nic nie widziałam” – powiedziała i zmieniła numer telefonu. Na wszelki wypadek. Nie chciała być świadkiem, nie chciała mówić, nie chciała pamiętać. W Wielkiej Brytanii zmiana numeru telefonu to zabieg niemal kosmetyczny. Po roku kobieta w ogóle wyjechała z Belfastu. Inna historia, sprzed kilkunastu lat – opowieść Ralpha z korporacji taksówkarskiej fonaCAB , opisana przez Lee Henry’ego w książce Belfast Taxi. Ralph czekał na klientów w dyspozytorni, kiedy do firmy zadzwonił starszy pan, który zostawił w taksówce parasolkę – okazało się, że parasolka leży spokojnie w kącie, zatem powiedziano mu, żeby podjechał. Kiedy na niego czekano, do dyspozytorni wtargnęła banda czterech paramilitarnych w kominiarkach i z karabinami maszynowymi. Zwykle w takich chwilach chodzi o wypożyczenie taksówki do tego, aby

przeprowadzić jakąś akcję, na przykład strzelania w kolana lokalnych przestępców, lub zebranie funduszy na walkę zbrojną. Banda nakazała obecnym taksówkarzom ustawić się pod ścianą i zabrała się do pobierania z firmowego sejfu funduszy na szlachetny cel. Wtedy do dyspozytorni dotarł starszy pan, zaaferowany i zmęczony. Nie dostrzegł zamieszania i rzekł w drzwiach: – Przyszedłem nie po taksówkę, tylko po moją parasolkę. Jeden z paramilitarnych pokazał karabin skierowany lufą w stronę starszego pana i zapytał: – Widzisz to? Na to starszy pan odrzekł, przymrużywszy oczy: – Tak, ale to nie moja parasolka, ona była dłuższa. Paramilitarni w kominiarkach zaśmiali się. Parasolka wróciła do rąk właściciela. Rabunek kontynuowano. Bolączką kierowców w Belfaście (na szczęście zanikającą), i to nie tylko taksówek, są porwania samochodów (z kierowcami i bez nich). Na ogół zdarzają się falami w danej okolicy, o czym informują media i ostrzegają przed podobnymi incydentami. Zwykle nie ma rannych, ale ofiary są mocno zaszokowane, zwłaszcza te, które nie pamiętają Kłopotów. Tiger kidnapping to zresztą inwencja IRA . Nazwa wzięła się stąd, że przed porwaniem auta przyszła ofiara jest obserwowana przez przyczajonych niczym tygrysy sprawców. Pierwszy odnotowany tiger kidnapping zdarzył się w 1972 roku – bojownikom IRA chodziło o przetransportowanie bomby i z powodów oczywistych nie mieli zamiaru korzystać z własnego samochodu. Obecnie porwania takie są bardziej związane z napadami na osoby dysponujące dużą gotówką (pracujące w sektorze bankowym) i chuliganerią niż motywami terrorystycznymi. To wypadkowa głupiej zabawy, chęci zysku, brawury i znudzenia. Gros porwań odbywa się w zachodnim Belfaście, dlatego też kierowcy, zwykle dość beztroscy, pamiętają o zablokowaniu drzwi przy wjeździe do tej części miasta. W Irlandii Północnej najczęstszymi sprawcami takich porwań są

członkowie organizacji paramilitarnych albo nierozsądni, zblazowani nastolatkowie. Szesnaście procent taksówkarzy badanych przez socjologów Diego Gambettę i Heather Hamill (ich badania zostały opisane w książce Streetwise) padło ofiarą takiego porwania. „Siedziałem na zewnątrz dyspozytorni – opowiadał jeden z nich – kiedy podszedł ten gówniarz, wskoczył do mojego auta i od razu oznajmił, z jakiej jest organizacji, i powiedział, że wydaje mi rozkaz, bym pojechał za róg, a jeśli nie, rozprawi się ze mną. […] Podjechałem za róg, tam ktoś otworzył bagażnik mojego auta, coś do niego włożono i powiedziano mi, że mam pojechać tu i tu. To nie była bomba, tylko atrapa, chodziło o wprowadzenie zamieszania na ulicach. Zatrzymałem się po drodze, gdy zobaczyłem policję, i powiedziałem, co mi się przydarzyło i że coś mam w aucie. Oczywiście poskutkowało to totalnym chaosem. W sumie równie dobrze to mogła być prawdziwa bomba”[18]. Ciarán (jak imię mówi, Irlandczyk) przyjął kiedyś klientów z Provisional IRA , którzy przedstawili mu się oczywiście dopiero w trakcie jazdy, nie przy wejściu do auta. Poinformowali go, że wypożyczają auto do punishment shooting. I że zawiozą go do pewnego miejsca, gdzie chwilkę poczeka, a następnie zwrócą mu auto nieuszkodzone i nietknięte. Ciarán nie mógł się nie zgodzić na tę ofertę, ponieważ w tym środowisku nie można się nie zgodzić z systemem kar nakładanych przez zatroskane społeczeństwo, i zawiózł sam siebie i egzekutorów pod wskazany adres. Tam wszedł do mieszkania, w którym już czekał na niego przywódca komórki, a auto zostało zabrane. Przywódcą komórki okazał się jego kuzyn. Obaj patrzyli na siebie z przerażeniem. W końcu kuzyn z westchnieniem przygotował Ciaránowi herbatę. Bo zarówno Irlandczycy, jak i Brytyjczycy piją herbatę tym chętniej, im bardziej czują się skrępowani. Pogawędzili o pogodzie dwie godziny. Auto zostało zwrócone z sugestią, by zawiadomić policję za kolejne dwie godziny. Kiedy Ciarán natknął się na swojego kuzyna przy jakiejś rodzinnej okazji, ten rzekł tylko: „Nie bój nic. Wszystko OK ”.

Czysta robota. Są też taksówkarze nie tylko niezrzeszeni, ale i mocno nielegalni. Zwykle cieszą się wsparciem lokalnej społeczności i zarabiają na lewo, a wszyscy na to przymykają oczy, bo nie chcą mieć kłopotów ani niezapowiedzianych wizyt w domu. To często byli więźniowie działający bez żadnej licencji. Nie mają ich, bo byli karani. Na przykład zabili w czasie Kłopotów. Albo nadal coś kombinują. Albo zostali ranni i jako niepełnosprawni nie mogliby nigdy prowadzić auta – przynajmniej oficjalnie. (Jeden z takich taksówkarzy, który działa w ultrarepublikańskiej dzielnicy, jest jednooki, co oznacza przecież, że zatracił głębię widzenia – a to nie przeszkodziło mu szczęśliwie, choć milcząco i ponuro, dowieźć mnie do celu). Zwykle jeżdżą w małych osiedlowych firemkach taksówkarskich, a dyspozytor wysyła ich albo do osiedlowych znajomych, albo niczego niepodejrzewających obcokrajowców. Mają stare liczniki, które wyglądają jak atrapy (ale płaci się im niemal tyle samo co licencjonowanym kierowcom), ich auta są nieoznakowane, a sami bywają mocno pokiereszowani przez życie i los. Ci taksówkarze nie są rozmowni. Pojawiają się w życiu klienta jak duchy, mają przewieźć, zarobić i zniknąć. Dyspozytorzy firm taksówkarskich stoją na straży bezpieczeństwa swoich kierowców i pilnują ich tras. „Jeśli dzwoni ktoś, kogo się zna, nie ma problemu. Ale jeśli w słuchawce słychać nowy głos albo podejrzany, mamy swoje sposoby, żeby ocenić ryzyko. Na przykład odpowiadamy, że trzeba czekać dwadzieścia minut. Albo tak długo zwlekamy z taksówką, aż klient dzwoni jeszcze raz, jeśli faktycznie mu zależy. Oczywiście adres ma wielkie znaczenie – nie wyślę byłego więźnia republikańskiego pod pub, w którym piją byli więźniowie protestanccy lub paramilitarni”[19] – wyjaśniła Gambetcie i Hamill dyspozytorka. „Są miejsca, z których nie zabiera się klientów, mówi się wtedy, że już się jedzie po kogoś innego. Nie zabiera się ludzi z gett, że się tak wyrażę. To nawet chodzi nie o getta jako takie, tylko o konkretne miejsca, do których

trudno wjechać, z których trudno wyjechać, w których kiedyś ktoś z naszych zginął albo był w coś zamieszany. To może być jakiś klub, gdzie piją tylko nacjonaliści albo tylko lojaliści, nieważne, bo jeśli wyślemy osobę z przeszłością, ktoś może ją rozpoznać i co wtedy?”[20] – opowiedział o pracy dyspozytorów inny kierowca. Kiedyś zadzwoniłam z ultraprotestanckiego pubu Rex na Shankill Road do korporacji Value Cabs, znanej z tego, że rekrutuje zarówno katolików, jak i protestantów oraz imigrantów. Chciałam dostać się do swojej ultrarepublikańskiej dzielnicy. Dyspozytor przyjął zamówienie bez zmiany tembru głosu, ale już sam taksówkarz śmiał się w kułak, od razu zgadłszy, że jestem cudzoziemką, zanim otworzyłam usta i zdradził mnie słowiański akcent. – Takich połączeń w tym mieście nie ma. Nigdy nie jechałem z Rexa do tej dzielnicy, to nie było możliwe, dopóki nie pojawili się emigranci – powiedział. – To się po prostu nie mieści w głowie. Inni taksówkarze zrzeszyli się w firmach transportowych. I można ich wynająć jako przewodników. Specjalizują się w swoich dzielnicach. Obwożą po miejscach kaźni pobratymców i opowiadają, co widzieli, co się działo i, na ogół, za co siedzieli. Turyści z całego świata chętnie płacą za godzinkę z byłym więźniem politycznym (bo tak się wszyscy przedstawiają), który opowie swoją historię. Robbie jest takim taksówkarzem-przewodnikiem. Z samych kursów by nie wyżył, jak twierdzi, ale z tak zwanych political tours już tak. Ma certyfikat Północnoirlandzkiej Izby Turystycznej (Błękitną Odznakę zdobytą w 2006 roku; kurs obejmował historię, prawo, edukację, sztukę i literaturę zarówno Wielkiej Brytanii, jak i Republiki Irlandii) i własną stronę internetową, na której reklamuje swoje usługi dwa w jednym. Strona nie została sprawdzona pod względem ortografii, ale merytorycznie jest bardzo zachęcająca i między wierszami sugeruje (poprzez zestaw fotografii), że przewodnik specjalizuje się w zachodnim i północnym Belfaście. Ludzie lubią Robbie’go, przekazują sobie jego dane kontaktowe, szukają dla niego tłumaczy (Robbie oprowadza tylko w języku angielskim, a przecież turyści przyjeżdżają do Belfastu z całego świata).

– Do 1998 roku nikt tu nie przyjeżdżał – mówi inny taksówkarz z certyfikatem, Billy. – Jakieś zbłąkane dusze tylko. Kiedy robiłem kurs, pukano się w czoło. A więc Billy pije herbatę z termosu i pogryza kanapki, a Robbie opowiada na przykład o brudnym proteście (dirty protest) w więzieniu Long Kesh, czyli o mazaniu kupą ścian, by wywalczyć status więźnia politycznego. A po drugiej stronie inny taksówkarz-przewodnik, który spędził w więzieniu dwanaście lat za zamordowanie katolika, opowiada o prześladowaniu protestantów przez IRA . Turyści słuchają, notują, pytają. Historia odbija się tu echem w taksówkach właśnie. Nie w muzeach i na wykładach uniwersyteckich. Tam jest uładzona, mniej chropowata. Wersja eksportowa i na sprzedaż. To taksówkarz prawdę powie. Z tym że – swoją. Lub zupełnie nic. I to też będzie bardzo wyczerpująca wypowiedź.

Jak morderca stał się terapeutą To była zaplanowana egzekucja. Alistair otrzymał zlecenie. Zlecenie na życzenie – sam o nie poprosił. Alistair należał do Ulster Volunteer Force i poszedł zabić katolika, którego adres dostał od organizacyjnych zwierzchników. Miał siedemnaście lat, kiedy strzelił w głowę mężczyźnie. Na oczach jego młodszego, jedenastoletniego brata. Nie zabił chłopca tylko dlatego, że nie wiedział, że to był brat ofiary. – Gdybym wiedział, też by zginął – mówi Alistair. Jego głos jest ciepły, miękki. Następnie Alistair poszedł na dyskotekę. „Zaliczyłem” – powiedział w aucie do swoich towarzyszy z wielką satysfakcją. Po dyskotece zajrzał jeszcze do miejscowego baru chińskiego. Było to alibi i potrzeba ciała jednocześnie. W domu włączył telewizor, czekając na newsy. Chciał potwierdzenia, że ofiara nie żyje. Leżał na sofie i czekał. Doczekał się. „Stałem się użyteczny – napisał w swojej biografii. – Poczułem się niezwyciężony”[21]. Dowództwo UVF pochwaliło go, nakazując jednocześnie milczenie o dokonanej operacji. O morderstwie rozpisywały się gazety. Alistair milczał zgodnie z zaleceniem. Wpadł przez przypadek. Organizacyjni koledzy użyli broni, z której strzelał, podczas włamania do punktu pocztowego. W więzieniu spędził trzynaście lat. To nie jest tak, że nienawidzi katolików od urodzenia, że nienawiść tę wyssał z mlekiem matki. Wręcz przeciwnie. Jego protestancka mama bardzo dbała o to, by w domu nie było niechęci wobec innych – i sama miała katolickich znajomych, mimo że w mieście, w jego rodzinnym mieście Lurgan, leżącym w tak zwanym zabójczym trójkącie, relacje pomiędzy

katolikami a protestantami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były tak samo wybuchowe jak na ulicach Shankill czy Falls w Belfaście. „Ale ekscytacja była silniejsza niż strach, bo chodziło o poczucie przynależności i o to, by zrobić coś ważnego dla swojej społeczności, by ją chronić”[22] – opowiada o swoim uczestnictwie w zamieszkach. Nienawiść do katolików przyszła wraz z zamachami IRA . I ostatecznie zatruła serce Alistaira, kiedy w wieku czternastu lat uczestniczył w pogrzebie ojca swojego kolegi. Mężczyzna został zastrzelony przez republikanów. Alistair patrzył na młodszą siostrzyczkę kolegi, którą przywieziono na wózku inwalidzkim – została ranna w tym samym zamachu. Nastoletni kolega Alistaira, dotychczas nieco wycofany młodzieniec, po pogrzebie ojca przeszedł radykalną zmianę. Pierwszy biegał na zamieszki, pierwszy atakował, kipiał złością i gniewem. A to emocje bardzo zaraźliwe, zwłaszcza w młodym wieku. I Alistair został zainfekowany. Kiedy wstąpił do UVF , poczuł smak władzy. Koledzy z podwórka zaczęli go szanować, ale także – co najbardziej mu schlebiało – bać się. „Nie tylko wykonywaliśmy rozkazy, ale i sugerowaliśmy akty zemsty za to, co wówczas robiła IRA . Odpowiedzią na morderstwa jest odpłacenie tym samym, ale z większym rozmachem, na przykład porwanie autobusu, którego pasażerami byliby tylko katolicy. Wtedy moglibyśmy ich wszystkich wystrzelać. Poza tym myślałem, że Bóg jest po naszej stronie – że nasza sprawa była słuszna, a ich – nie”[23]. Poznaję Alistaira na spotkaniu Wave Trauma Centre, organizacji wspierającej osoby cierpiące na zespół stresu pourazowego po Kłopotach. Jednym z pracowników Wave jest mężczyzna, którego młoda żona zginęła w zamachu bombowym na Shankill w 1993 roku. Chciała kupić rybę. Osierociła dwuletnie dziecko. Mężczyzna, teraz w średnim wieku, tak cierpiał, że wysyłał zdjęcia swojej żony do Gerry’ego Adamsa (podejrzewanego przez wielu o organizację zamachu) z okazji wszystkich wspólnych rocznic, jej urodzin, z okazji świąt. Pisał, by drążyć w sumieniu Adamsa dziurę. Ale nagle przestał. – Znalazłem się w takim momencie życia, w którym dotarło do mnie, że

to nie chodzi o tych, którzy podkładali bomby, ale o całe społeczeństwo, które ich wyprodukowało – mówi. Zaczął pracować w Wave, by pomagać innym dojść do tego samego wniosku. Po historiach osób związanych z Wave mikrofon podano przystojnemu mężczyźnie przed pięćdziesiątką, o wyrazistych, mocnych rysach i pięknych jasnych, głębokich oczach, ubranemu w sportową bluzę podkreślającą młodzieńczą, wysportowaną figurę. To Alistair. Mówi o swoim życiu – mówi do szerokiej publiczności, składającej się z protestanckich i republikańskich polityków, studentów, ofiar Kłopotów, nastolatków z katolickich rodzin. Opowiada o tym, że zabił, a teraz pracuje jako osoba, która ułatwia i umożliwia ofiarom różnych tragedii i przestępstw opowiadanie o swoich doświadczeniach i uczy je, jak dalej żyć, a nawet zrozumieć oprawców i im wybaczyć. Brzmi łagodnie, jak cierpliwy nauczyciel. Chcę z nim porozmawiać. Trudno mi pojąć, że człowiek, który z zimną krwią strzelił komuś w twarz, może żyć dalej na wolności i do tego występować na spotkaniach z publicznością jako reprezentant organizacji pomagającej ludziom. Czy w ten sposób Alistair szuka rozgrzeszenia? Wyjaśnienia? Wybaczenia? Świetnie, ale – kto mu na to pozwolił? Jak śpi? Czy myśli o przeszłości? Czy analizuje tamte chwile? Czy rodzina ofiary miała z nim jakiś kontakt? Czy zło z niego wyparowało? Bo nie mam wątpliwości, że było w nim zło – ktoś, kto przyjmuje zlecenie na czyjeś życie, nie może mówić, że był niepoczytalny, że nie wiedział, co robi. Jako nastolatek Alistair był bardzo agresywny – skatował mężczyznę, o którym wiadomo było, że jest domowym tyranem i bije swoją żonę. Alistair odczuwał wielkie zadowolenie, gdy kopał leżącego, który prosił o litość. Wymierzał sprawiedliwość. Stał się jej narzędziem – karał złych na mocy lokalnego prawa zwyczajowego, nigdzie niespisanego. Pytał bitego, czy teraz czuje się też taki silny i wszechmocny, gdy leży w kałuży krwi. (Zabicie katolika było karą, która spadła na złego człowieka. Zły

człowiek zginął, bo groził protestanckiemu znajomemu Alistaira, a to doszło do Alistairowych zwierzchników. To nie mogło mu ujść na sucho. Nie wtedy. Nie w tamtych czasach). Alistair polubił zastraszanie. Zdarzało się, że wpychał ludziom pistolet do ust, gdy chciał wymusić posłuszeństwo albo wywrzeć odpowiednie wrażenie. Jakże oni się go słuchali z tym pistoletem w ustach! Lubił to. Nie różnił się jednak w tym od swoich rówieśników – wielu jego znajomych należało do UVF , bo to było takie osiedle, takie miejsce. Wojna. Wrogiem był każdy katolik, obojętne, czy zaangażowany w konflikt czy nie, podział był oczywisty, czarno-biały, co zwalniało z refleksji. Paręnaście lat później, po pobycie w więzieniu Long Kesh, Alistair skończył studia terapeutyczne i zajął się pracą z ofiarami konfliktów. Wyjeżdżał do południowej Afryki, prowadził sesje pojednawcze z mieszkańcami Kosowa i Izraela. Rozmawiał z ojcami, którzy na życzenie serbskich oprawców musieli gwałcić swoje córki, żeby ratować ich życie. Pośredniczył w mediacjach, uczestniczył w spotkaniach, zaangażował się również w pomoc ofiarom w Irlandii Północnej. Bo w tym miejscu wielkie znaczenie mają próby pojednania. Cała postkonfliktowa Irlandia Północna pojednaniem stoi. Zaczęło się to w 1998 roku porozumieniem wielkopiątkowym, na mocy którego bojownicy o słuszną sprawę (z dwóch stron) zostali warunkowo wypuszczeni z więzień – nawet jeśli mieli na sumieniu życie. Wyszli więc z więzień ci, którzy podkładali bomby. Wyszli egzekutorzy, szmuglerzy broni, ale i zwykli bandyci, którzy korzystali z czasów konfliktu, by realizować własne psychopatyczne cele. Postawiono tylko jeden warunek: jeśli popełnią jakiekolwiek przestępstwo, wracają do więzienia odbyć wyrok do końca, a w bardzo wielu przypadkach było to dożywocie (ostatnia egzekucja odbyła się w Irlandii Północnej w 1961 roku). Ponieważ ulice zaludniły się mordercami (choć oni sami tak siebie nigdy by nie określili), konieczne było przedsięwzięcie jakichś kroków, by nie doszło do kolejnego rozlewu krwi, tym razem w rewanżu. W małej Irlandii Północnej nietrudno było spotkać kata swojego brata, matki czy ojca, po prostu wchodząc do supermarketu. Mógł stać przed rodziną ofiary przy kasie

i za rządowe pieniądze kupować piwo. Albo sprawdzać bilety jako kontroler w autobusie. Dlatego wprowadzono w życie wiele projektów pojednawczych, finansowanych przez Unię Europejską, rząd brytyjski, lokalne inicjatywy. Okazało się zresztą, że jest to wielki interes. Zatem ofiary spotykają się z katami. Albo – jeśli nie chcą – uczą się żyć z myślą, że owi kaci żyją obok nich. Psychologowie zaangażowani w te projekty podkreślają, że najważniejszym aspektem przebaczenia (by móc dalej żyć) jest odpuszczenie sobie samemu. Dzwonię do Alistaira. Zgadza się na spotkanie, gdy mu wyjaśniam, że chcę poznać prawdę. Bo o Alistairze nakręcono film, Five Minutes of Heaven w reżyserii Olivera Hirschbiegla (2009). Jego samego grał Liam Neeson. Film przedstawiał historię Alistaira, ale jakoś nie tak, coś nie grało, coś było niedopowiedziane, niedookreślone. Powiedziałam mu to. Oczywiście film to adaptacja autobiografii Alistaira. Wariacja na temat. Opowiada o tym, jak brat ofiary, świadek przestępstwa, spotyka się z Alistairem. W rzeczywistości takie spotkanie nigdy się nie odbyło – reżyser je wymyślił. Alistairowi to się podobało, choć nie wie, co by było, gdyby do takiego spotkania doszło. Przystał jednak na luźną adaptację swojej książki, wzmocnioną fantazją reżysera. Umówiliśmy się na spotkanie – ponieważ Alistair był członkiem UVF , zaproponowałam Shankill Road, gdzie podobno mieści się kwatera główna organizacji. Alistair stanowczo odrzucił ten pomysł. – Zmieniłem moje życie, a to niektórym ludziom z Shankill bardzo się nie podoba. Nie mogę tam się pojawiać. Po wyjściu z więzienia dostał dwie propozycje. Jedną od policji, by został ich informatorem i dalej działał w organizacji paramilitarnej. Mógłby kraść i rabować, by dostarczać funduszy na akcje zbrojne, policja jednak patrzyłaby na to przez palce. Alistair nie chciał. Druga propozycja pochodziła od starych towarzyszy. UVF zapytał, czy do nich wraca. Alistair nie chciał.

Umówiliśmy się więc na kawę w nowym teatrze przy Ridgeway Street, w którym gra się głównie pretensjonalne komedie. Alistair przyszedł w szarej koszuli, skupiony, bez cienia uśmiechu. Kiedy zaczynamy rozmowę, zapominam, że rozmawiam z egzekutorem. Oni tacy już są, myślę, rozmawiałam z wieloma mordercami na zlecenie. Budzą zaufanie – taka ich rola. Bo kiedy przychodzą zabić, ktoś musi im w dobrej wierze otworzyć drzwi. Zapytać, czym może służyć, a nawet zaprowadzić do ofiary. Lub sam się nią stać. Są bardzo uważni. Grzeczni. Jakby dobrymi manierami chcieli zatrzeć uprzedzenia, z jakimi się przychodzi na spotkanie z nimi. Rozmawiamy otwarcie, zaskakująco szczerze. Alistair wyznaje, że wciąż uczy się odpuścić sobie samemu, co czasem jest łatwiejsze, a czasem nie. Okazuje się, że to niekończący się proces. Proces, który zahacza o alkoholizm, trzeźwość, rozpacz, nocne lęki, koszmary, wyrzuty sumienia i, co najdziwniejsze, poczucie krzywdy. Alistair czasem żałuje sam siebie. Choć mu nie wolno. Nie znosi tego uczucia, ale ono w nim jest, a staje się szczególnie silne, gdy inni mu odmawiają tego żalu. Bo morderca nie może przecież żałować sam siebie, nie ma takiego powodu. Alistair mówi mi, że pozwala sobie na to – że się urodził w takim miejscu o takim czasie, że nie mógłby właściwie żyć inaczej. Tak go ukształtowały okoliczności. To się musiało tak skończyć, skoro był pod wpływem przemocy, gwałtu, nienawiści i wojny. Bo gdyby urodził się w słonecznej Italii? Albo na francuskiej riwierze? Jakie wtedy miałby pokusy i problemy? Wiele razy słyszę te słowa w Belfaście. Determinanta geograficzna. „Wszyscy jesteśmy ofiarami. Ofiarami geografii i polityki” – mówią ci po obu stronach, którzy chcą pokoju. A to oznacza uznanie, że wszyscy mają prawo do cierpienia. Wrogowie też. Potem, po sesji samobiczowania się, Alistair ma wyrzuty sumienia – że jednak nie powinien. Każdemu wolno żałować siebie samego, ale nie jemu, bo przecież zabił. Odebrał komuś życie. Na to nie ma usprawiedliwienia, nie

może go być, nie ma okoliczności łagodzących. Społeczeństwo północnoirlandzkie oczekuje sypania głowy popiołem. Społeczeństwo północnoirlandzkie nie wybacza. Jest przestępstwo, musi być kara, skrucha, ale najlepiej zadośćuczynienie i zemsta. Alistair stara się nie śmiać w miejscach publicznych. – Mam zakaz. Społeczeństwo mi nie pozwala – mówi. Przeszedł psychoterapię, więc wie, że nie może sam sobie zabronić czuć się zadowolonym czy nawet szczęśliwym (założył rodzinę, ma dziecko), ale wie, że inni mu tego nigdy nie darują. Ludzie nie oczekują sprawiedliwości. Oni oczekują bólu sprawcy. Zatem Alistair ukrywa radość, jeśli ją poczuje. Nie chce nikogo zranić ani nikomu dać za wiele do myślenia. – Jak śpisz? – pytam. Śpi czasem dobrze, czasem źle. Źle, gdy śni o tamtym życiu, o młodym Alistairze. Czasami chciałby z nim porozmawiać, ale wie, że młody Alistair by go nie posłuchał, dlatego zaangażował się też w pracę z młodzieżą. Bo trudna młodzież, pozbawiona perspektyw, wiedziona na pokuszenie władzą, jaką wciąż w tym kraju dają organizacje paramilitarne i ulica, nie posłucha terapeuty z dyplomem psychologa, który nie ma za sobą ciemnej przeszłości. Ta młodzież chce mieć do czynienia z kimś prawdziwym, z kimś, kto ją zrozumie n a p r a w d ę. Młodzież słucha Alistaira. Morderca, egzekutor spotyka się z młodzieżą i mówi jej o swojej podróży. Czeka na pytania. Zadają różne. O to, jak się czuł, gdy zabił (czuł się świetnie). O to, jak zareagowała jego matka (była oczywiście załamana; myślała cały czas, że Alistair uczestniczy w zamieszkach, biega gdzieś z dzieciakami, nie przypuszczała, że stał się mordercą na zlecenie). O to, jak mu się współpracowało z Liamem Neesonem. Ale ludzie mówią też, że Alistairowi, katowi, ciemna przeszłość dała zawód. I karierę. To, że zabił, ustawiło go finansowo. Wokół tego może budować swoje życie, mówią. Pytałam Alistaira, co sprawiło, że poszedł na terapię. Nie zdziwiłam się,

gdy powiedział, że Bóg, bo wielu więźniów w Irlandii Północnej odkrywa Go i dla Niego chce zmienić swoje życie. Wiara Alistaira przeszła wiele zmian, teraz jest spokojniejsza, kiedyś była bardziej gorliwa, nigdy jednak – nachalna. Bóg nie pojawia się w rozmowie, jeśli nie padnie stosowne pytanie, bo prozelityzm jest Alistairowi obcy. Bóg jest też wykorzystywany do tego, by wyjść z więzienia. Jeśli się długo deklaruje nową w Niego wiarę i ma za sobą księdza/pastora, sędzia może odwiesić wyrok. Dlatego ci, którzy naprawdę się nawrócili, niechętnie o tym mówią i nie od razu. Choć niektórzy robią ze swojego nawrócenia dużą sprawę. Na przykład znany tutaj pastor Kenny McClinton. Obecnie gorliwy prezbiterianin ze swoją trzódką, a w latach Kłopotów egzekutor jednej z lojalistycznych organizacji paramilitarnych. Skazany na więzienie za dwa morderstwa na zlecenie (jedną z jego ofiar był mężczyzna jadący autem ze swoim synem; syna McClinton nie zabił, ojca na oczach dziecka serią z karabinu – tak), jako młody człowiek planował w zabijaniu prześcignąć Rzeźników z Shankill. Głosił między innymi, że katolikom należy odcinać głowy i nabijać na pale przyulicznych płotów w protestanckich dzielnicach. Nawrócił się w więzieniu. Z zadziornego faceta, który odmawiał rewizji osobistej podczas przyjmowania gości (procedury upokarzającej, zaglądano też w odbyt) czy który brał udział w strajku głodowym oraz kilka miesięcy spędził za karę w izolatce, który mówił, że Biblia jest dla mazgai i homoseksualistów, zamienił się w tak gorliwego wiernego, że stał się obiektem kpin współosadzonych. W więzieniu przyznał się, już po odkryciu Boga, do osiemnastu innych przestępstw, w tym konstrukcji bomb i kilku prób zabójstw. Po wyjściu z więzienia pojechał do USA . W Teksasie przyjął sakrament chrztu. W 2013 roku obronił doktorat z filozofii. Jest też magistrem teologii oraz doktorem literatury. „Rozmawiając z Kennym, chciałem zobaczyć, że jego konwersja poprowadziła go w stronę tolerancji i zrozumienia” – napisał w książce God and the Gun Martin Dillon. Tymczasem w jego wypowiedziach na temat katolików pojawiała się ta sama zaciętość, ten sam trybalizm co kiedyś,

chociaż pozbawiony okrucieństwa. Niechęć do katolików jednak została – uzasadniona jego własną interpretacją religijną. Robert „Basher” Bates był najbardziej okrutnym z Rzeźników z Shankill. Zabił dziesięć osób, w tym kilka z nich torturował w tak przemyślany sposób, że sędzia w mowie końcowej powiedział, że nikt i nic nie wymaże jego czynów ze zbiorowej pamięci Belfastu. Skazał go na kilkanaście wyroków dożywotniego zamknięcia, dodając, że „dożywocie w tym przypadku naprawdę oznacza dożywocie” oraz że „nie widzi powodu, dla którego [Bates] miałby wyjść z więzienia z innego powodu niż śmiertelna choroba”[24]. Sędzia się pomylił. W więzieniu Bates odkrył Boga. A może odwrotnie. Wyszedł po dziewiętnastu latach jako inny człowiek – został zwolniony wcześniej z uwagi na dobre zachowanie. Przez rok musiał wracać do więzienia na noc, a w dzień brał udział w programie resocjalizacyjnym. Pracował w organizacji wspierającej byłych więźniów lojalistów. Zginął w 1997 roku, zastrzelony serią z karabinu maszynowego przez syna człowieka, którego zabił w 1977 roku. Na jego pogrzebie pojawiła się irlandzka laureatka Pokojowej Nagrody Nobla Mairead Maguire. Powiedziała w wywiadzie dla lokalnej gazety republikańskiej, że Bates „wyraził skruchę, poprosił o wybaczenie i żałował swojego czynu”. „The Independent” napisał następnego dnia po pogrzebie Batesa, że z terrorysty zamienił się w człowieka Boga. Że z zabójcy stał się ofiarą. (Kiedy Bates zabijał swoje ofiary – gdy jeszcze żyły – odcinał im nożem rzeźnickim fragmenty ciała i skóry). Dlatego w rozmowie z Alistairem poruszyłam temat ciemności i otchłani. Alistair wciąż w nie patrzy. Balansuje na krawędzi. Świadomy Nietzscheańskiego: „A gdy długo spoglądasz w otchłań, również otchłań spogląda w ciebie”. – Muszę się pilnować, bo zło wciąż we mnie jest – powiedział. Czułam, że przecież to nie znika. Albo: nie znika bez śladu. Popatrzyłam na niego uważniej. Spotkałam jego wzrok. Ciarki przeszły mi po plecach. Nie

podobało mi się to spojrzenie. – Muszę trzymać sam siebie na wodzy, bo czasem zło może być rozwiązaniem. Tak było, kiedy karałem za przemoc domową tego faceta. Do dziś pamiętam, co czułem. I wiem, że to, co go spotkało, było dobre. Choć nie powinienem był tego robić. Jestem zły. Ale nie każdego dnia – dodał. Zło ściga Alistaira. Są tacy, którzy nie lubią jego otwartości. Niektórzy rekrutują się z kręgów kiedyś bardzo bliskich Alistairowi. To świat, w którym lojalność jest święta, i jeśli ktoś mówi, że jest ofiarą tej lojalności, naraża się mocno pewnym ludziom, dla których to kalanie świętości i tworzenie zagrożenia. Są miejsca, do których Alistair nie ma wstępu, dlatego że w swojej pracy wspiera republikańskie ofiary Kłopotów. Jeden z jego przyjaciół, Gerry, był członkiem marksistowskiej paramilitarnej organizacji republikańskiej – Irish National Liberation Army (INLA ). Spotykają się od czasu do czasu na piwie w centrum Belfastu. Poglądowo są wciąż zupełnie niezbieżni, ale łączy ich praca pojednawcza – i gdyby dwadzieścia lat temu doszło do spotkania między nimi, któryś z nich musiałby zginąć. Z ręki drugiego. Alistair dostał wyrok śmierci – ogłoszony przez niezidentyfikowane siły świata paramilitarnego. O wyroku tym poinformowała go organizacja, która wspiera rodziny samobójców, Samaritans. Brytyjska organizacja charytatywna, która w Irlandii Północnej, jak się okazuje, od czasu do czasu nieoficjalnie pełni także taką funkcję posłańca (wymiennie z policją; nierzadko zdarza się, że to policja komunikuje delikwentowi, że jest na niego wyrok, i uprzedza, że nie ma możliwości zapobieżenia egzekucji, zatem doradza przeprowadzkę). Alistair ma więc mentalną mapkę miejsc, w których nie powinien się pojawić. I akceptuje to – być może jako wyczekiwaną karę za to, jak żył. I karę za to, że zdradził, bo wspiera też ofiary z drugiej strony. Tak czy owak – północnoirlandzki czyściec za życia. Kiedy do Belfastu ma przyjechać pewien znany kurator, organizujący w USA wystawę z fotografiami z Irlandii Północnej, dzwonię do Alistaira z pytaniem, czy nie zgodziłby się na wywiad dla niego. Alistair się zgadza, choć nie będzie mógł jechać do Stanów ze względu na swoją przeszłość.

Może jeździć po całym świecie, ale do USA nie, bo nie dostanie wizy. Kurator pisze do Alistaira, który ma bardzo napięty grafik. Kurator ma w sobie amerykański entuzjazm, tryska pozytywnym myśleniem i naciska na znalezienie dogodnego terminu. Dwoi się i troi, popędza, organizuje, ustawia. Pyta o cenę, przelicza, kalkuluje, podaje terminy – które pasują tylko jemu. Traktuje historię Alistaira jak produkt. Alistair zrywa z nim kontakt. Całkiem nagle. Pisze do mnie: „Niech ten człowiek wyluzuje trochę. Ja tak nie pracuję”. – Nie lubię być naciskany – mówi przez telefon. Nie można nim dysponować, nie można go popędzać, nie można go kupić toną entuzjazmu i optymizmu. Tak, ma poczucie winy, tak, chce się dzielić swoją historią, ale nie – tylko on stawia warunki. To jego historia, jego błędy, jego życie. Gdy Alistair rozmawia o tym ze mną, słyszę w jego głosie asertywność, jaka wydawałaby mi się całkiem zdrowa, gdyby nie fakt, że przejawia ją morderca. Ale czy to wciąż ta sama osoba? Łapię się na tym, że w rozmowach o nim używam określenia „były morderca”, budząc konsternację. Jednocześnie oczekuję od niego, że weźmie udział w nowojorskim projekcie. Sama go już zaszufladkowałam, sama uznałam, że ma dług wobec ludzkości i jego obowiązkiem jest zgadzać się na wszystko, musi całe życie żyć tak, by z tego, co zrobił, nieustannie płynęły lekcje dla innych. Ma być męczennikiem. Alistair mówi temu stanowcze „nie”. Znika. Dodaje tylko nieoficjalnie, że „gdybym miała jakieś problemy w pewnych dzielnicach z pewnymi ludźmi, wciąż może mi pomóc”. Nie testuję tego nigdy. Szacunek do zabójcy – nowo odkryta przeze mnie jakość – walczy we mnie z lękiem przed nieznanym. Przed zajrzeniem w otchłań.

Jak pisać, gdy nad głową wisi wyrok śmierci – Oczywiście, że się bałem – mówi mi Martin Dillon, autor najciekawszych książek na temat Kłopotów, między innymi monografii o Rzeźnikach z Shankill (The Shankill Butchers). Dillon tropił, śledził, kontaktował się z półświatkiem, spotykał z paramilitarnymi, dostawał cynk od agentów wywiadów, oglądał materiały niedostępne dla zwykłych śmiertelników, jeździł w miejsca, w które nie pojechałby nikt przy zdrowych zmysłach. I rozmawiał z ludźmi, którzy zabijali – ideologicznie, w imię swojego Boga i dla zabawy. Pracował dla BBC i innych mediów przez wiele lat. Zajmował się terroryzmem. Irlandia Północna to jedno z niewielu miejsc w Europie, gdzie terroryzmem można zajmować się nie tylko teoretycznie. – Najbardziej bałem się działania przypadku, tego, że znajdę się o złym czasie w złym miejscu. Że mój rozmówca będzie celem ataku strony przeciwnej i że zginę z nim, nie jako pierwszy cel, tylko przez sam fakt towarzyszenia mu. Bo tego nie mogłem kontrolować. Martin Dillon wyjechał z Belfastu w 1992 roku. Myślę, że wiem dlaczego. Miał tego wszystkiego dość. Sam na pytanie o powody nie odpowiada. Kiwa się na krześle, odwraca wzrok, przeczesuje siwe, posklejane włosy. – Nałożyło się na to wiele czynników – stwierdza wymijająco. Kiedy pytam o konkrety, odmawia odpowiedzi. Na jego stronie internetowej, rzadko zresztą aktualizowanej, stoi: „Martin Dillon wyjechał do Francji po otrzymaniu gróźb śmierci od terrorystów”. Nie napisano, których dokładnie. – Prowadziłem rozmowy ze strasznymi ludźmi. Przerażającymi. Zupełnie nieprzewidywalnymi. Uważali się za bohaterów. Uważali, że mają misję. Ale w sumie nigdy nie byłem pewien, czy facet, z którym jadę na umówione spotkanie, nie zechce mnie zabić. Niektórzy z nich mogliby mnie zakatować na śmierć, a potem iść na mecz piłki nożnej.

Prawdopodobnie nie ma i nie było w Wielkiej Brytanii i Irlandii dziennikarza albo pisarza, który naraziłby się swoim dążeniem do poznania prawdy większej liczbie osób. Ze wszystkich możliwych stron konfliktu. Grożono mu. Czasem wprost, czasem pogróżki były przekazywane przez życzliwych. – Najczęściej ktoś mi mówił, że „na twoim miejscu to tego a tego dnia unikałbym tego a tego miejsca albo nie kontaktowałbym się z tymi a tymi ludźmi przez jakiś czas” – opowiada mi Dillon w swoim amerykańskim domu. Za nim wiszą plakaty sztuk teatralnych granych w Nowym Jorku, na półce widzę jakąś laleczkę, wiele książek. Co jakiś czas Martin odbiera telefon, mówi głośno z zabawnym amerykańsko-irlandzkim akcentem, rzecz nie do podrobienia. Brzmi bardzo spokojnie, jakby jego nowe życie składało się teraz ze spraw mniejszego kalibru. Rzeczowy, opanowany. Nie uśmiecha się w czasie rozmowy, ale nie jest ponury – po prostu poważny, skoncentrowany. – Czasem dowiadywałem się, że ktoś intensywnie próbuje ustalić, gdzie mieszkam. Zacząłem spać z bronią. Kiedy jechałem autem, sprawdzałem, kto za mną jedzie. Zanim wsiadłem do auta, zaglądałem pod nie, czy nie ma bomby. Wchodzi się w stan zupełnie innej świadomości, świadomości życia o podwyższonym ryzyku. To męczy. – Da się tak żyć? Da się tak spać? Myślę, że ja bym się zupełnie wykończyła nerwowo. – Wciąż mam koszmary. Budzą mnie w nocy. Zdjęcia ofiar, sny ze spotkań z moimi rozmówcami. Zastanawiam się nad tym, co widziałem. Z kim rozmawiałem – odpowiada. Patrzy gdzieś w bok, jakby coś innego przykuło jego uwagę. Jego bułgarska żona też jest dziennikarką. Dillon mieszka w Ameryce. Wcześniej zatrzymał się na kilka lat w Anglii, potem we Francji. Przyzwyczaił się do oglądania się za siebie. Ale jednocześnie podkreśla, że nie ma problemu z zaufaniem w stosunku do ludzi, bo jest realistą. Nie zastanawia się nad tym, kto się chce z nim spotkać, co się za tym może kryć, choć w czasie naszej rozmowy wielokrotnie zapada kilkusekundowe wymowne milczenie, gdy słyszy moje pytania. Mówi:

„Tobie powiem, bo jesteś z Polski, bo książka będzie po polsku”. – Ludzie odgrywają wiele ról. – Wzrusza ramionami, gdy pytam go o to, czy wierzy ludziom. Nie mogę nie zapytać. Na jego stronie widnieje informacja, że kontaktował się z agentami służb specjalnych nie tylko Wielkiej Brytanii. – Mogą być łagodnymi ojcami rodzin, a poza domem terrorystami. Niektórzy mają naturalną skłonność do agresji, więc łatwiej wejdą w rolę przestępcy. Niektórzy lubią się chwalić, ale nie są groźni. Inni wręcz przeciwnie. Wielokrotny zabójca McClinton jest teraz człowiekiem Boga. Miły facet. Dobrze się z nim rozmawia. Kocha swoją rodzinę. Czy to jest normalne? Albo Sam McAllister, jeden z Rzeźników z Shankill. Został wypuszczony z więzienia i od razu poszedł do pubu, w którym pił, gdy zabijał. Niereformowalny psychopata, zmarł na atak serca. Billy Wright, który stał za wieloma zamachami i twierdził, że jest bardzo religijny, ale sprzeniewierza się Bogu dla idei lojalizmu, był fascynującym rozmówcą. Po rozmowach z takimi ludźmi świat wygląda inaczej. Martin był znany ze swojego uporu również w świecie wywiadu. Kiedy pisał The Dirty War, gdzie pokazuje mroczny świat bezpardonowych walk o władzę, informację, życie i wpływy w Irlandii Północnej, podrzucano mu wiadomości ze źródeł, do których zwykły człowiek nie znajdzie dojścia. Uważano, że jest obiektywny, że nie zajmuje stron – ufano mu. Ale i może nim manipulowano? – Nie miałem złudzeń. Czasem jest tak, że kiedy taka informacja wpada w ręce, to dlatego, że ktoś chce, by wpadła i żeby ujrzała światło dzienne. Czasem wiedza tak naprawdę oznacza wyrok śmierci. Wiedza może zabić. A już na pewno rozjuszyć pewnych ludzi. I to mi się udawało. Różne są cele agentów, którzy podrzucają informację. Może chcą wywołać paranoję w pewnej grupie społecznej, może po prostu zależy im na tym, żeby ludzie coś wiedzieli. Kiedyś dostałem cynk, że pewien bardzo tu respektowany paramilitarny, uważany za bohatera, jest tak naprawdę podwójnym agentem. Musiałem to zweryfikować. Zapytałem kogoś z odpowiedniego kręgu. Kogoś zaufanego z dużą wiedzą operacyjną. Wybałuszył oczy. „Skąd to masz?”, zapytał. Podałem mu inne informacje, które otrzymałem wraz z tą. Potwierdził, bo te inne informacje były w dziewięćdziesięciu dziewięciu

procentach trafne. Opisałem to szczegółowo w swojej książce. Wnerwiłem wielu ludzi, bardzo wielu ludzi. Martin nie powiedział mi, że jego życie w Belfaście stało się nie do zniesienia. Nie mówi o tym nigdzie i nikomu. Ale taki wniosek można wysnuć z tego, co opowiada o ogólnych zagrożeniach, o wiedzy, którą posiadł, o wiedzy, którą się podzielił z czytelnikami, i o tym, jaką przeszłość mieli jego rozmówcy. Wielu z nich nie żyje, zastrzelonych w czasie wewnętrznych sporów czy paramilitarnych egzekucji. – Ale wydaje mi się, że nigdy nie miałem paranoi, choć oczywiście byłem ciągle obserwowany. Kiedyś pojechałem na ważne spotkanie w Dublinie. Zatrzymałem się w hotelu, gdzie dostałem telefon, że do spotkania nie dojdzie, bo osoba ta, pan X, udała się do Londynu na tajne rozmowy z rządem brytyjskim. Postanowiłem pójść do kina i kiedy wracałem, podeszło do mnie dwóch sporych mężczyzn. Przyparli mnie do ściany pod hotelem i jeden z nich wsadził mi pistolet do ust. Powiedzieli, że mam się natychmiast wynosić z Dublina. Ja na to, że z wielką chęcią wyjadę czym prędzej, ale muszę wrócić do hotelu, bo tam mam dokumenty, bez których nie będę po prostu mógł opuścić miasta. Pozwolili mi wrócić. Zatem komuś się nie podobał mój pobyt w mieście i moim zdaniem z pewnością to byli paramilitarni. Innym razem robiłem program dla BBC . Miałem spotkanie z człowiekiem, który miał mi dać świetne informacje, ale jednocześnie był w świecie paramilitarnych grubą rybą. Wyszedłem na spotkanie w czasie lunchu, koledzy z BBC mieli na mnie czekać w indyjskiej restauracji o nazwie Archana. Jestem więc na tym spotkaniu, otoczony dwumetrowymi typami, ochroniarzami mojego rozmówcy, i nagle brzęczy mój pager. Jeden z tych facetów zerwał się na równe nogi i wrzeszczy: „Co to, kurwa, jest?”. „Pager – mówię – proszę” i podaję mu. A tam wiadomość od kolegów z pracy, że „twoje skrzydełka stygną w Archana”. „Czy to hasło?”, wrzeszczy na mnie ochroniarz. Musiałem wyjść z siebie, żeby do nich dotarło, że takie rzeczy jak stygnięcie lunchu też się dzieją w świecie dziennikarzy i pisarzy. Teraz to śmieszne, ale wtedy nie bawiło mnie to, zdałem sobie sprawę, że w sumie niewiele brakowało. Kody to specjalność Irlandii Północnej. Tu media wciąż mają na ścianach

listę kodów ustalonych z organizacjami, które mogą przeprowadzać zamachy bombowe. Taka brytyjsko-irlandzka uprzejmość i skrupulatność biurokratyczna. Organizacje kurtuazyjnie dostarczają taką listę, bo gdy będą dzwoniły z ostrzeżeniem, dajmy na to, o podłożonej bombie, chcą być uznane za wiarygodne. Podadzą kod, a odbierający informację dziennikarz będzie wiedział, że to nie jest żart, z taką listą przed oczami. Wszyscy są szczęśliwi, można zacząć wprowadzać procedury, bomba niekoniecznie wybucha, ale społeczeństwo wie, że dysydenci republikańscy nie śpią. – Można żyć w lęku, można się przyzwyczaić, ale w pewnym momencie okazuje się, że coś pęka – powiedział mi z kolei pisarz i dziennikarz Malachi O’Doherty, autor kilku książek o Irlandii Północnej, a także bloger. Komentuje na bieżąco wszystko, co ważne w Irlandii Północnej. Miejscowa sława, autorytet zanurzony w literaturze i poezji, prowadzi na uniwersytecie i poza nim kursy dla piszących. Publikuje zdjęcia kwiatów, eksperymentuje z fotografią. Przez wiele lat pracował w BBC , infiltrował dysydentów republikańskich. Dostał nawet propozycję, by pracować jako informator dla RUC . Nie zgodził się. Nie wytrzymał. Porzucił katolicyzm, w którego duchu został wychowany, wyjechał, najpierw do Anglii, a potem na cztery lata do Indii, gdzie oddał swój los w ręce mistrza duchowego. – Gdybym nie wyjechał, albo bym zwariował, albo został alkoholikiem. Życie tutaj odarło mnie z wszelkich złudzeń. Przez te wszystkie lata nie rozmawiał o Belfaście, unikał tematu, jakby Belfast był złym wujkiem, który go skrzywdził i którego trzeba wyprzeć z pamięci, żeby już nie bolało. Dopiero po dziesięciu latach, siedząc w Genewie w parku ze swoją dziewczyną, nagle doznał objawienia i zaczął wspominać swoje miasto. I wylało się z niego. Wrócił. Najpierw do niewinnego dziennikarstwa dotyczącego powierzchownego życia codziennego, omijając grząski teren lokalnej polityki. Ale pewnego razu przyjechał do Belfastu amerykański pisarz zajmujący się Irlandią Północną, któremu Malachi miał asystować. O’Doherty doznał przebudzenia. To przecież jego miejsce. Jego temat. Jego

ekspertyza. Malachi nie ma zamiaru ponownie wyjechać z Belfastu. Pracuje nad kolejną książką, tym razem o republikanizmie. Uważa dość cynicznie, że wszystkie zamieszki w Belfaście organizowane są tylko dla pieniędzy, że nie stoi za nimi żadna idea. – Trzeba utrzymywać iluzję, że jest jakiś problem. Wtedy nie wyschnie dofinansowanie. Obojętne, czy to będzie konflikt katolików z protestantami czy rasizm – mówi. O’Doherty komentuje sprawy bieżące lokalnej polityki bez wchodzenia w mroczny świat podziemia. Albo – takie sprawia wrażenie. Może celowo. Bo i ja tutaj zaczynam we wszystkim i wszystkich szukać drugiego dna. Martin Dillon nie przyjeżdża do Belfastu zbyt często, ostatnio był w 2008 roku i nie wybiera się z powrotem. – Nie czułbym się tam zbyt komfortowo – mówi. Nic dziwnego. – Piszą do mnie rodziny ofiar Rzeźników z Shankill. Chcą, bym im pomógł, dał nadzieję na wyjaśnienie sprawy, rzucił jakieś światło. Widziałem zdjęcia ciał ich krewnych, widziałem naprawdę dużo, to wraca w snach. Czuję ogromny ciężar emocjonalny w związku z tym, może dlatego nie spieszy mi się do Irlandii? Zbyt wielu ludziom nadepnąłem na odcisk. W 2007 roku w taksówce kierowca przyjrzał mi się bacznie i powiedział: „Znam cię”. „Tak?”, zapytałem zupełnie bez cienia emocji. „Tak”. Kierowca był z UVF . Poprosiłem go, żeby zatrzymał się tuż za rogiem. Nie chciałem, żeby dokładnie wiedział, gdzie jadę. Ludzie mają naprawdę bardzo długą pamięć. Martin O’Hagan, dziennikarz socjalista z kręgów republikańskich, nie miał tyle szczęścia. Zginął od serii z karabinu maszynowego w 2001 roku, kiedy wraz z żoną wracał ze swojego ulubionego pubu w Lurgan, mieście oddalonym od Belfastu o niespełna trzydzieści kilometrów. Zdążył jeszcze wepchnąć żonę, zresztą protestantkę, w krzaki, kiedy na ułamek sekundy przed egzekucją zrozumiał, że to koniec. Uratował jej życie. Zmarł, zanim przyjechała karetka pogotowia, którą wezwała roztrzęsiona żona.

O’Hagan, republikanin skazany na siedem lat więzienia za przynależność do Official IRA i posiadanie broni (rok był internowany bez postawienia mu zarzutów), postanowił przekwalifikować się z militarnego członka organizacji paramilitarnej na dziennikarza śledczego. Tabloidowego, to fakt, bo w „The Sunday World”, tygodniku wychodzącym co niedzielę, który traktuje głównie o gwiazdach i paramilitarnych, seksie, narkotykach i strzelaninach. W „The Sunday World” można znaleźć pięćdziesiąt procent bardzo rzetelnych informacji na temat tajemniczego świata paramilitaryzmu i pięćdziesiąt procent zmyśleń, jak twierdzą zarówno przeciętni zjadacze chleba, jak i policjanci. Tygodnik czytają wszyscy – paramilitarni, ich rodziny, służby specjalne, może nawet bardziej gorliwie niż wszelkie nietabloidowe publikacje. Trzeba jednak dużo wiedzieć, by móc oddzielić ziarno od plew, bzdury od półprawd i faktów. O’Hagan narażał się wszystkim. Jego konikiem było rozpracowywanie paramilitarnych lojalistów, a zwłaszcza ich domniemanych powiązań narkotykowych. Ale nie tylko. Kilka lat przed śmiercią porwała go Provisional IRA i przesłuchiwała przez kilka dni, przekonana, że pracuje dla RUC , bo w notatniku oficera policji, którego wcześniej odstrzeliła, egzekutorzy odnaleźli numer telefonu O’Hagana. O’Hagan wierzył, że umrze, bo przesłuchiwania PIRA rzadko kończyły się przeżyciem. Nie taki był jednak jej cel, jak potem napisał. Darowano mu życie. Wrócił do dziennikarstwa. Potem jednak mu się już nie upiekło. Do dziś nie wykryto sprawców zabójstwa, mimo że do zamachu przyznała się jedna z organizacji paramilitarnych. Ulica północnoirlandzka mówi szeptem, kto nacisnął spust. Aresztowano pięciu mężczyzn, w „The Sunday World” opublikowano imię i nazwisko mordercy, ale nikt z tym nic nie zrobił, może dlatego, że po prostu nie była to prawda? Mężczyzn uwolniono. Sprawą zajmuje się teraz rzecznik praw obywatelskich, badający sposób prowadzenia śledztwa przez policję, ale poza tym – cisza. Głucha, niedobra cisza. O śmierci O’Hagana niewiele się mówi oficjalnie. Nie mówią dziennikarze, artyści, pisarze, nie wspominają przyjaciele. Paul Larkin, inny

irlandzki autor, który szczegółowo opisał losy O’Hagana w książce A Very British Jihad, oskarża miejscowych o zbiorową amnezję. To Larkin wydobył O’Hagana z niebytu, z niejasności Wikipedii i kilku raptem nekrologów, jakie umieszczono w gazetach brytyjskich po jego śmierci. Bo inaczej nikt by o O’Haganie nic nie wiedział. O’Hagan przed śmiercią podpadł jednemu z szefów organizacji paramilitarnej, jak twierdzi Larkin. Tak bardzo, że podobno wpłynęła ona na redakcję „The Sunday World”, by ta opublikowała dwie strony pióra działaczy organizacji, którzy solennie obiecują, że jeśli dziennikarze będą pisać prawdę, to nic im nie grozi – dając między wierszami do zrozumienia, że jeśli napiszą nieprawdę, grozi im nie proces o zniesławienie, ale kulka w łeb. Redaktor naczelny „The Sunday World” w Belfaście został natychmiast wezwany do kwatery głównej gazety w Dublinie, by odpowiedzieć na pytanie, czy aby ma równo pod sufitem – publikując groźby śmierci na łamach tygodnika. Odpowiedź nie jest znana, redaktora nie zawieszono, więc prawdopodobnie nie była to kwestia chwilowego zaćmienia umysłu, tylko bardziej skutecznie zawoalowanych i osobistych gróźb. Ale znowu: może to wszystko nieprawda? O’Hagan pracował nad czterema tematami: rzekomo odkrył, że jeden z zatwardziałych lojalistycznych paramilitarnych to katolik, i miał to wyjawić światu (i podobno zginął z rąk tej właśnie osoby), rozpracowywał zarządzanie finansami jednej z organizacji, wpadł na trop świadczący o tym, że jeden z bossów był informatorem RUC oraz że RUC przekazała nazwiska osób z pewnej rodziny, która sympatyzowała z IRA , jednej z organizacji lojalistycznych, co zaowocowało kilkoma zabójstwami. Te sensacje potwierdzałyby szeroko żywione podejrzenia, że brytyjska policja e l i m i n u j e w r o g ó w państwa rękami innych terrorystów, a nie za pomocą narzędzi prawnych. To wersja Larkina. Sprawę morderstwa O’Hagana zamknięto jako niewyjaśnioną. Jak napisał jeden z niewielu niemilczących miejscowych dziennikarzy na swoim blogu: „Tylko w putinowskiej Rosji albo Meksyku możliwe jest umorzenie takiej sprawy”.

– Ludzie są przyzwyczajeni do tego, że zapada milczenie, że nie można się doczekać sprawiedliwości – mówi mi jeden z nawróconych paramilitarnych. – Dziennikarze próbują coś z tym zrobić, ale co z tego. – To społeczeństwo żyje teraz innym życiem, bo zmieniły się czasy, ale gdyby się nie zmieniły, byłoby dokładnie to samo – stwierdza Martin Dillon. Martin wciąż pisze o Kłopotach. I o czasach po nich. Ale już nie artykuły realioznawcze. Sztuki, felietony. Jakby pragnął jeszcze mieć kontakt z przeszłością, ale już nie wprost, tylko przez fikcję na niej osnutą. – To społeczeństwo ma rozdartą tkankę – dodaje Dillon. – Wszystko się zmieniło – mówi O’Doherty, który robi zdjęcia kwiatom. Zaczął też serię zdjęć duchów. Prosi ludzi, by pozowali, a potem, gdy on naświetla klatkę, usunęli się z kadru. Powstają zwiewne, zamazane postaci w ruchu. Nic się nie zmieniło, piszą blogerzy. Państwo brytyjskie prześladuje republikanów, państwo brytyjskie prześladuje lojalistów, jest wojna, są więźniowie polityczni, rządzą paramilitarni, policja się boi. Nic się nie zmieniło, mówi blogosfera, ukryta pod pseudonimami. A „The Sunday World”, karmiący Irlandię Północną mieszanką spisków, rzekomych przecieków, rozmazanych zdjęć bossów robionych z ukrycia, wciąż sprzedaje się wyśmienicie. Dziennikarze regularnie otrzymują pogróżki. Jeden z nich w 2011 roku mógł zobaczyć na ścianach miasta własny pospiesznie namalowany portret oraz swoje imię i nazwisko wraz z numerem telefonu. Ed Moloney, autor książki A Secret History of the IRA i Voices from the Grave, powstałej częściowo na podstawie rozmów z członkami organizacji paramilitarnych, mieszka w Nowym Jorku, podobnie jak Martin Dillon. W 1999 roku dostał wezwanie od policji, że ma przekazać notatki sprzed lat z wywiadu przeprowadzonego z jednym z szefów organizacji paramilitarnej, który jednocześnie był informatorem brytyjskiej policji. Nie trzeba mówić, że notatki te zawierały elektryzujące informacje. I też takie, które mogłyby zabić Moloneya. Moloney nie zgodził się na to. Policja podała go do sądu.

„Nie oddam tych notatek z trzech bardzo prostych powodów. Po pierwsze, gdybym to zrobił, z pisarza zamieniłbym się w kogoś pracującego dla policji. Byłoby to nieprofesjonalne. Byłoby to złamaniem etyki dziennikarskiej. Po drugie, z przyczyn osobistych. Kto by mi zaufał w przyszłości? Nie mógłbym już nigdy wykonywać swojej pracy. No i trzeci powód: moje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Owszem, zawsze istnieje pewne ryzyko, kiedy się czymś takim ktoś zajmuje, ale w tej sytuacji byłoby to niemal pewne” – powiedział dziennikarzowi „The Guardian”. Sąd nakazał Moloneyowi oddanie policji notatek, informując dziennikarza, że jeśli tego nie zrobi, trafi do więzienia albo dostanie potężną grzywnę. Moloney złożył odwołanie. Sąd drugiej instancji uznał, że pierwsza instancja „popełniła błąd”. Moloney został przez media nazwany „bohaterem”. Lata później, już w pierwszej dekadzie XXI wieku, Moloney oraz były więzień republikański Anthony McIntyre postanowili przeprowadzić wraz z amerykańskim Boston College pewien fascynujący projekt badawczy, by zachować pamięć o przeszłości. Miał on na celu zarejestrowanie wywiadów z byłymi członkami organizacji paramilitarnych i zdeponowanie nagrań do ich śmierci w uniwersyteckich archiwach. Chodziło o to, by nie zakłamywać historii, by jej część mogła być później odtworzona z pierwszej ręki dzięki świadectwu bezpośrednich uczestników Kłopotów. Wiele osób zgodziło się wziąć udział w projekcie. Wywiady ruszyły. Uczestnicy dostali obietnicę, że taśmy nie ujrzą światła dziennego za ich życia. Gwarancja ta oznaczała kompletną szczerość i otwartość rozmówców. Zatem otwierali się. Wokół projektu krążyły domysły. Że mówi się wreszcie o tym, że Gerry Adams był w IRA i że to on nakazał zabicie pewnej kobiety, matki dziesięciorga dzieci, którą IRA podejrzewała o współpracę z policją. Że mówi się o innych morderstwach, w które zamieszani byli czołowi politycy. Mówiło się, ale nie było dowodów. Dopóki sprawą nie zainteresowała się północnoirlandzka policja. Północnoirlandzka policja, wykorzystując amerykański system prawny, usilnie pracuje nad odzyskaniem dziesięciu taśm od bostońskiego

uniwersytetu. Do celów śledczych. Moloney szczęśliwie mieszka w Ameryce. McIntyre wyniósł się z rodzimego zachodniego Belfastu do Republiki Irlandii. I nie wraca do domu. Sąsiedzi smarują drzwi jego domu ekskrementami. Bo jest zdrajcą. „Martwię się o jego życie” – powiedział Ed Moloney w Nowym Jorku. Odwrócili się od niego wszyscy. I ci, którzy wierzyli w jego projekt, i Boston College, który stwierdził, że prawo amerykańskie, na mocy porozumienia między Wielką Brytanią a USA , pozwala na ujawnienie treści nagrań pozyskiwanych w programach badawczych, i przyszli badacze, którzy niesłusznie uznali, że nie dopilnował sprawy. – To skraj Europy – mówi Martin Dillon, który patrzy na to miejsce z odległości kilku tysięcy kilometrów. – A mnie nikt nie będzie tu szukał – dodaje. Nawet gdyby chciał. Gdyby miał aż tak dobrą pamięć.

Jak popełnić samobójstwo w Belfaście Rudy usiłował popełnić samobójstwo. Pisały o tym gazety, bo rzekomo popadł w poważne długi u szefa wszystkich szefów z organizacji paramilitarnej. Samobójstwo nie wyszło, bo Rudy, mężczyzna o poważnej posturze, próbował powiesić się na drzewie, którego gałąź nie wytrzymała ciężaru desperata. Pat, wspólna znajoma, która mi to opowiada, zanosi się nagłym śmiechem. Zakrywa usta ręką, spuszcza zawstydzony wzrok i dodaje: – To w sumie byłoby śmieszne, gdyby nie było takie smutne. Rudy i blondwłosa pięćdziesięcioletnia Pat to para nierozłącznych przyjaciół. On za dnia jeździ taksówką, ona leczy od wielu lat depresję i żyje z zasiłków. Wieczorami oboje działają na rzecz lokalnej społeczności i uspokajają młodzież na interfejsie. Stanowią łącznik pomiędzy policją a lokalnymi dzieciakami i organizacjami paramilitarnymi z tego rejonu. Pilnują, by dzieciaki się nie pozabijały, ale gdy przyjdzie co do czego, potrafią zareagować. I młodzież raczej ich słucha, bo to jedyni dorośli, którzy są nimi zainteresowani, zadają pytania, nawiązują kontakt. Pat matkuje wszystkim lokalnym wyrzutkom. Zna każdą historię każdego wykolejonego dzieciaka i daje im drugą i trzecią szansę. Dlatego ma posłuch. I jako jedna z niewielu może powstrzymać młodzież, zanim od niewinnego rzucania kamykami i butelkami przejdą do wzajemnego obijania sobie twarzy. Rudy dodatkowo handluje na lewo czerwoną cegłą oraz złomem. W hierarchii lokalnej organizacji nie jest wysoko, ale na tyle, że może sobie tak dorabiać i nie musi się nikomu tłumaczyć. – To taki przyzwoity, najzwyczajniejszy w świecie kryminalista – mówi o nim Pat (w północnoirlandzkim slangu istnieje określenie na takich ludzi: ODC , czyli ordinary decent criminal). To komplement. I wskazówka, że Rudy nie jest umoczony w żadne polityczne gierki.

Przyzwoity, najzwyczajniejszy w świecie kryminalista w przeszłości był egzekutorem. To znaczy, jeśli szef mówił: „Strzelaj”, to strzelał. Kiedy szef mówił: „A temu daj w ryj”, dawał. To kiedyś. Teraz, gdy w czasie święta 12 lipca na swojej ulicy przygotowuje hot-dogi i hamburgery dla bawiącej się dzieciarni i z troską pomaga starszym, wygląda dobrodusznie, jak duży miś. Duży miś w dresie. Rudy zbywa moje pytanie dotyczące jego ofiar. Na pytanie delikatniejsze, czy kogoś skrzywdził, odpowiada, patrząc w punkt daleko za mną, że tak. Rudy nie ma pojęcia, jak dużo o nim wiem. A wiem na przykład, jak rozpoczęła się przyjaźń między nim a Pat. Rudy miał ją zlikwidować. Oboje czekali na sygnał w tym samym pokoju – Pat na karę, Rudy na potwierdzenie wyroku, który właściwie już zapadł, ale ktoś zgłosił sprzeciw. Pat podpadła szefowi wszystkich szefów, bo nie wyraziła zgody na lewe interesy w pubie, którego była właścicielką. Dostała ostrzeżenie. Nie przejęła się tym. Zatem wezwano posiłki, zabrano ją do zacisznego miejsca i tam omawiano jej los. Miał on być przestrogą dla innych niepokornych, gdyby chcieli się stawiać. Problem – Pat była kobietą. Szczęśliwie odroczono wyrok. Rudy schował pistolet i się zaprzyjaźnili. Jakoś tak wyszło, mówią. Widuję ich często, jak śmieją się z własnych żartów. Albo robią sobie herbatę. Albo jak rozmawiają szeptem. Albo jak Rudy przynosi Pat antydepresanty. I pilnuje, by je wzięła. To znaczy – widywałam ich razem, bo Rudy usiłował popełnić samobójstwo. Wcześniej zaczął znikać. I nie reagował na żarty. Szarzał, zlewał się z tłem mimo gabarytów, był, ale jakby go nie było. Te zniknięcia to w żargonie miejscowych profesjonalistów zajmujących się samobójstwami prośby o pomoc. Podświadome wysyłanie sygnałów, że się potrzebuje pomocy. Nieobecność powinna niepokoić. Podobnie nieodbieranie telefonów. Rozdawanie swoich rzeczy. Skasowanie konta na

Facebooku. W Belfaście dużo osób wysyła owe prośby. Północnoirlandzkie statystyki są przygnębiające – samobójcy to głównie mężczyźni w wieku 35–44 lat, czyli ci, którzy świetnie pamiętają Kłopoty. W czasie pierwszych dziewięciu miesięcy 2012 roku odnotowano 223 samobójstwa, większość z nich na terenie zachodniego Belfastu. Na jedno udane samobójstwo przypada 25 prób, jak podają specjaliści. I będzie gorzej. Profesor Michael Tomlinson z Queen’s University, który zajmuje się tematem samobójstw w Irlandii Północnej, w wywiadzie dla „The Irish Times” powiedział, że zauważalny jest wzrost liczby samobójstw w ostatnich latach wśród ludzi urodzonych w latach siedemdziesiątych, a zatem wśród dzieci Kłopotów. Od porozumienia wielkopiątkowego do końca 2013 roku liczba osób, które targnęły się na swoje życie, wyniosła niemal tyle, ile śmiertelnych ofiar Kłopotów, czyli grubo ponad trzy tysiące. Obecni czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie, czyli dzieci Kłopotów, za dużo widzieli – ale Tomlinson mówi o innym czynniku, o „agresji skierowanej do wewnątrz”. Bo gdy się dorasta w czasach konfliktu czy wojny, a potem ten konflikt czy wojna się kończy i agresja nie ma ujścia, gdy przestaje być społecznie akceptowalna, może się zdarzyć, że zostaje przekierowana na tego, kto ją w sobie nosi. W każdej dzielnicy Belfastu znajduje się poradnia dla osób, które albo usiłowały się zabić, albo straciły kogoś bliskiego. Pracują w nich wolontariusze i wyszkoleni terapeuci – usługi są za darmo. Co roku w Belfaście odbywa się Marsz Życia upamiętniający ofiary samobójstw. Z czterech stron Belfastu wyruszają bliscy tych ludzi i o szóstej rano (jeszcze przed świtem) spotykają się pod ratuszem. Tysiące ludzi. Z dzielnic katolickich idą grupy katolickie, z protestanckich – protestanckie. Burmistrz Belfastu przychodzi z urzędnikami o świcie i otwiera ratusz. Modli się z uczestnikami, trzymając w ręku znicz. Powiewają transparenty, wydrukowane zdjęcia ofiar. Bliscy trzymają się za ręce, przytulają. Przed ratuszem lokalni artyści grają utwory napisane zwykle specjalnie właśnie na tę okoliczność. Nie ma uśmiechów, nie ma brytyjskich small talks ani irlandzkiej

jowialności. Są twarze na zdjęciach. Bardzo dużo twarzy. Wolontariusze organizacji charytatywnych wspierających rodziny ofiar samobójstw muszą mieć skończony kurs ASIST (Applied Suicide Intervention Skills Training) – czyli interwencji w przypadku podejrzenia, że ktoś chce popełnić samobójstwo. Muszą wiedzieć, jak zareagować, gdy ktoś wysyła sygnały, że może chcieć odejść. Muszą umieć te sygnały zauważać. Bo bywają one bardzo subtelne. W emocjonalnym piekle znajdują się zwłaszcza kombatanci, którzy nie mogą się przecież przyznać, że każdej nocy przekręcają się z boku na bok, szamoczą w pościeli, ścigani złymi wspomnieniami. Są w takim stanie, że nie działa ani alkohol, ani narkotyki, ani przypadkowy seks czy chętnie tu przepisywane przez lekarzy pierwszego kontaktu leki antydepresyjne. Jakoś to trzeba skończyć. Unika się tu określenia „popełnić samobójstwo”. Popełnić można zbrodnię. Samobójstwo jest aktem rozpaczy. Należy mówić „odebrać sobie życie”. Z szacunkiem dla tak niewyobrażalnego cierpienia, że odbiera ono wolę istnienia. Kurs ASIST jest niezwykle popularny. Do organizacji, które go prowadzą, ciągle przychodzą maile z pytaniem, kiedy następny. Poza uczeniem, jak ratować, kurs obala mit, że samobójca to egoista, który myśli tylko o sobie. Od tego zaczyna się w ogóle zajęcia – wybija się to z głowy uczestnikom, zwłaszcza tym, których bliscy wybrali ten rodzaj odejścia. Kurs trwa dwie soboty i obejmuje między innymi ćwiczenie wcielania się w rolę. Prowadzący zamienia się w człowieka, który chce skoczyć z mostu albo rozważa połknięcie wielu środków nasennych. Zadaniem uczestnika jest nawiązanie z nim kontaktu i przekonanie, by tego nie robił. To nie zawsze się udaje, jeśli negocjator za szybko przejdzie do rzeczy albo jeśli nie będzie słuchał. Bo będzie niecierpliwy i owładnięty myślą, że wynik tej rozmowy ma być widoczny tu, zaraz. Takie rozmowy trwają w rzeczywistości godzinami, mówi prowadząca. I nigdy nie wiadomo, jak się zakończą.

Czasami jednak życie uratować może ktoś zupełnie nieszkolony. Pub Rex w centrum Shankill Road, do którego przychodzą byli i obecni paramilitarni, lojaliści, to – jak się okazuje – cel samobójców z drugiej strony muru. Przychodzą tu po śmierć. Zamiast się powiesić w domu, przedawkować tabletki nasenne, decydują się na inny krok. Na wejście do Rexa, zajęcie miejsca przy barze i powiedzenie przy zamawianiu piwa Markowi, właścicielowi lokalu, że należą do IRA . Jaka to ulga. Niemal natychmiastowa. I wydawałoby się, że bilet w jedną stronę. W tym miejscu oznacza to wyznanie, że w czasie Kłopotów, a może nawet później, zabiło się paru protestantów. Których rodziny siedzą być może w Rexie, bo siedzą tam głównie ci, którzy w czasie Kłopotów nie sprzedawali marchewki w sąsiednim warzywniaku. To pub żołnierzy. Republikanie w depresji przychodzą zatem dać im szansę na zemstę. Mark ma do nich bardzo humanitarne podejście. – Ostatnio znowu pojawił się taki facet, siadł i powiedział mi to właśnie. Odparłem: „No i?”. Tylu ich tu przychodzi, gdy im życie zbrzydnie. On na to: „Ale ja jestem w IRA ”. Zjeżyłem się wewnętrznie, wiedząc, że niektórzy klienci mogą to usłyszeć i że może być gorąco, ale nadal pokazuję mu, że to nie ma już znaczenia, choć wiem, że może mieć. I że zaraz może ktoś to usłyszeć. Mówię mu: „No to OK . Zdarza się. Pij na zdrowie i siedź cicho”. Ale on patrzy mi w oczy i widząc, że nic nie wskóra, mówi głośno: „Jestem pedofilem”. No chciał facet zginąć. Za to by mógł zginąć. Jeszcze szybciej niż za bycie w IRA . Mark zadzwonił po zaprzyjaźnionego taksówkarza i szybko usunął faceta, jeszcze na wpół trzeźwego, z Rexa. Taksówkarz wyrzucił go przy wjeździe do Falls, dzielnicy republikańskiej. Pewnie żyje do dziś, powiedział Mark. Albo zginął inaczej, dodał. Był bardzo zdeterminowany. Inny niedoszły samobójca, nazwijmy go Steven, opowiedział mi podobną historię.

Steven zabijał. Zabijano jego bliskich. Spędził w więzieniu szesnaście lat, bo walczył o wolność swojego kraju, a kiedy wyszedł, jego syn popełnił samobójstwo. Ojciec robił śniadanie, pierwsze od lat, gdy syn już wisiał w pokoju. Steven nie mógł znieść tego wszystkiego, ale brakowało mu odwagi, żeby samemu wymierzyć sobie ostateczny cios. Czy karę. Za takie a nie inne życie. Zatem upił się i na lekkim rauszu poszedł na Shankill, gdzie również obwieścił przy pubie Rex (do środka nie wszedł) głośno i wyraźnie paru wchodzącym osobom, czym zajmował się w niedawnej przeszłości, dla ścisłości kronikarskiej podając nazwiska zabitych przez siebie osób. Oczekiwał jednocześnie na karzącą rękę sprawiedliwości. Karząca ręka sprawiedliwości po cichutku wyprowadziła go jednak z Shankill, ale przestrzegła, by już nie wracał, czyli ustaliła warunki. Bo go zapamiętano. A zwłaszcza zapamiętano listę jego ofiar. Steven żyje i skończył kurs ASIST . Pomaga innym. W republikańskiej dzielnicy na piętrze odnowionej i zaadaptowanej fabryki, w czterech ścianach ozdobionych malowidłami zaprojektowanymi i wykonanymi przez byłych więźniów co tydzień spotyka się z niedoszłymi samobójcami albo z tymi, których zostawił ktoś bliski. Myje kubki, serwuje kawę i herbatę i zamienia się w słuch. Pomaga też protestantom, choć nie był to jego cel. Bo tak się złożyło, że ludzie z Shankill też cierpią z tych samych powodów co on. I tak się składa, że przychodzą, potajemnie, na spotkania jego grupy samopomocowej, grupy byłych członków IRA – bo wiedzą, że mogą mówić otwarcie o swoim opłakanym stanie psychicznym (jednak bez szczegółów biograficznych). Wśród swoich muszą uchodzić za twardzieli, którzy lojalnie walczyli o jedność z Koroną, a tymczasem już dawno nie są tymi ludźmi z przeszłości. Zatem idą do swoich wrogów. Po pomoc. Steven pilnuje, żeby im się nic nie stało – i psychicznie, i fizycznie. Na tyle, na ile może. Jak taksówkarze z Shankill, którzy wywożą zdesperowanych członków IRA z lokalnych pubów, gdy ci szukają śmierci.

Ale samobójstwo może być też cynicznym zagraniem. Tak mówią o Rudym jego wrogowie – że zagrał osobę na skraju przepaści, by nie płacić długów szefowi wszystkich szefów. Może i tak było. Inny desperat, nazwijmy go John, nauczyciel historii, rzekomo zdefraudował duże pieniądze unijne, które pozyskał na wielki projekt edukacyjny dla paramilitarnych. Poszła fama, że targnął się na życie. Nie wyszło, dostał zwolnienie lekarskie, zgłosił się na terapię (prowadzoną przez własną żonę, szkoloną profesjonalistkę), sędzia się ulitował. Ulitował, bo John to dziecko Kłopotów. Całe życie spędził w Belfaście, był nawet w Ulster Defence Regiment, oddziale brytyjskiej armii działającym tylko na terenie Irlandii Północnej w czasie Kłopotów, zajmującym się patrolowaniem ulic i zakładaniem check pointów w celu zapobiegania atakom terrorystycznym. Kto wie, co to zrobiło jego psychice. Ktoś, kto podnosi rękę na siebie, nie może przecież mieć sprawy w sądzie, bo jego stan psychiczny na to nie pozwala. Irlandia Północna to rozumie i odpuszcza takim osobom, bo jak odróżnić prawdziwy stan samobójczy od udawanego? Zwłaszcza w miejscu epidemii samobójców? Jak wziąć na siebie taki ciężar?

Jak polować na ludzi – dla idei i bez idei Lenny Murphy, członek organizacji paramilitarnej (a potem przez nią wyklęty), kochany przez kobiety, podziwiany przez mężczyzn, zanim zabił, najpierw torturował. Niektóre ofiary, jak mówili świadkowie, same prosiły o śmierć, bo wiedziały, że tylko ona zakończy ich niewyobrażalne cierpienia, trwające po kilka lub kilkanaście godzin. Nie było dla nich ratunku. Nigdy. Śmierć następowała po długim czasie zadawania bólu – najczęściej odcinano żywej ofierze głowę, docierając do kręgosłupa, który zwykle pozostawiano nietknięty. Dołem głowy wyciągano język. Z rąk Murphy’ego zginęło wielu katolików. Przypadkowych. Porwanych z ulic Belfastu. Wracających z pracy, z dyskoteki. Lenny korzystał z usług zaprzyjaźnionego taksówkarza i jeździł na polowania. Gdy upolował ofiarę, wywoził ją z kolegami, ale nie za miasto. Na ogół gdzieś na Shankill. Zginęło też paru protestantów, część z nich przez pomyłkę. Bo Lenny wziął ich za katolików. Skręcili nie tam, gdzie trzeba. Byli w dzielnicy nie takiej, w jakiej powinni być. Jego gang, nazwany Rzeźnikami z Shankill, miał na sumieniu dziesiątki ofiar. Nazwa trafna i celowo tak dobrana, bo gang używał do swoich wielogodzinnych egzekucji noży rzeźnickich i toporów, ukradzionych zresztą przez jednego z członków bandy z przetwórni mięsa, gdzie pracował. Gang działał w latach 1972–1982 i rekrutował tylko protestantów. W czasie Kłopotów organizacje paramilitarne zabijały się nawzajem, bo to była przecież według nich wojna. Ludzie ginęli. Rzeźnicy z Shankill nie byli jednak żołnierzami, lecz po prostu sadystami. Lubili zadawać ból. Przemoc była czymś naturalnym w czasie Kłopotów, ale ten rodzaj przemocy – już nie. Taki sposób postępowania cechował psychopatów. Ofiary zabierano do tak zwanych romper rooms. Słowo rompering, jak wyjaśnia Martin Dillon, zostało przez Rzeźników zapożyczone z telewizyjnych programów dla dzieci i oznaczało bardzo entuzjastyczną

zabawę. W nowym kontekście przyjęło znaczenie tortur, dokonywanych często w obecności innych ludzi. Francis Arthurs, jedna z pierwszych ofiar Lenny’ego Murphy’ego, został wyciągnięty z taksówki (której kierowca dał sygnał obserwującym ulicę Rzeźnikom, że jego pasażerem jest katolik) i przewieziony do pubu na Shankill, gdzie torturowano go na oczach gości – a nawet ogłoszono konkurs na to, kto sprawi Francisowi jednym uderzeniem największy ból. „Zaangażowanie dużej liczby osób gwarantowało ich milczenie, podobnie jak mafijna omerta, a także zostawiało krew na rękach potencjalnych przyszłych członków gangu” – pisał Dillon[25]. Rankiem Lenny Murphy kilkakrotnie dźgnął ofiarę nożem. Arthurs jeszcze żył, gdy ostatecznie dobito go strzałem z pistoletu. „Szukamy kogoś jeszcze bardziej brutalnego niż przeciętny terrorysta” – powiedział detektyw Jimmy Nesbitt do swoich podwładnych, z którymi rozpoczął śledztwo. Widok pierwszej ofiary wstrząsnął nim do głębi i nigdy nie opuścił. Głowa denata była połączona z tułowiem tylko za pomocą skóry i paru skrawków mięśni. „To coś kompletnie innego… zabijanie dla osobistej satysfakcji” – wyznał Nesbitt reporterowi wiele lat później. Ktokolwiek wpadł w ręce Rzeźników, nie wychodził z nich żywy. Poza ostatnią ofiarą – Gerardem McLavertym, którego zeznania rzuciły światło na to, jak działali Rzeźnicy, zanim przystąpili do samego aktu mordu. McLaverty wracał późną nocą z wizyty u znajomych. Kiedy szedł ulicą Cliftonville, zauważył żółte auto, obok którego stało dwóch rosłych mężczyzn. Podeszli do niego i przedstawili się jako detektywi z pobliskiego posterunku policji. Poprosili go o dokumenty (chcieli sprawdzić, czy jest katolikiem) – McLaverty pokazał im swój kieszonkowy kalendarz, na którym widniało jego imię i nazwisko. „Poczułem pistolet na plecach. Facet, który trzymał ten pistolet, kazał mi iść do żółtego forda cortiny. Kiedy wsiadałem, widziałem broń w jego dłoni. […] W aucie byli jeszcze dwaj inni mężczyźni. […] Nie rozmawiali ze mną. […] Auto zawróciło i wjechało w ulicę Shankill. Nikt nic do mnie nie mówił.

Samochód zatrzymał się po prawej stronie jezdni […], zaprowadzono mnie do drzwi budynku zwróconego fasadą do Shankill. Otwarto drzwi. […] Kiedy znalazłem się w pokoju, gruby facet powiedział, że tu zostaję. »Sprawdzimy cię i nie wrócimy do rana«. Ale nigdzie nie poszli. Grubas i kierowca sięgnęli za stół i wyjęli kije. Ten w ręku grubasa miał gwóźdź wystający z czubka. Zaczęli mnie bić po głowie. Położyłem ręce na twarz, żeby się chronić, bałem się, że ten gwóźdź wbije mi się w oczy. Wtedy grubas krzyknął: »Weź te pierdolone ręce albo będzie jeszcze gorzej!«. Zacząłem krzyczeć ze strachu i bólu. Przestali. Nastawili czajnik i kierowca auta przygotował herbatę. Zapytali, czy mam ochotę na filiżankę. Odmówiłem. Powiedziałem, że chcę wracać do domu. Grubas powiedział: »Nie wrócisz do domu. Nie ma szans, byś stąd wyszedł«. Siedzieli i pili herbatę. Ja tkwiłem w kącie, a oni siedzieli i patrzyli na mnie. Kiedy skończyli, odstawili filiżanki i wrócili do mnie. […] Dostałem pięścią w twarz. Upadłem na podłogę. Kierowca zdjął but i wyciągnął z niego sznurówkę. […] Gruby miał w ręku wielki nóż. […] Zacisnęli sznurówkę na mojej szyi i grubas zaczął ciąć na mnie ubranie. Straciłem przytomność […]. Kiedy wróciłem do siebie, leżałem w przejściu. Wokół mnie stał tłum ludzi i przyjechała karetka. Miałem pocięte nadgarstki, bolała mnie szyja”[26]. Bandyci zabrali kieszonkowy kalendarz McLaverty’ego, w którym znajdował się jego adres. Dla swojego bezpieczeństwa mężczyzna musiał przeprowadzić się do rodziny mieszkającej w innym mieście. To on opisał torturujących go Rzeźników na tyle dokładnie, że policja była w stanie ich odnaleźć i zidentyfikować[27]. Kiedy wreszcie większość z członków Rzeźników udało się złapać, proces sądowy, w którym brali udział, był największym procesem w historii Wielkiej Brytanii – trwał trzy lata (od maja 1977 roku do lutego 1979 roku). 18 lutego 1979 roku w ciągu posiedzenia sądu Diplocka wydano wyroki czterdziestu dwóch dożywotnich kar więzienia. Zajęło to dwadzieścia minut[28]. Murphy’emu nigdy nie udowodniono żadnego morderstwa. W trakcie procesu oskarżyciel nazywał go „panem X”, podkreślając, że chociaż nie był postawiony przed sąd, to „stanowił centralną postać gangu”[29].

Martin Dillon odkrył w trakcie zbierania materiałów do swojej książki o gangu jeszcze trzynaście dodatkowych morderstw, które można mu przypisać, znając sposób jego działania, oraz zidentyfikował kolejnych siedemnastu sprawców zamieszanych w inne morderstwa, i z racji swojej dociekliwości w końcu doczekał się kilku wyroków śmierci, wydanych przez lokalne organizacje paramilitarne. Lenny Murphy, szef Rzeźników i główny bohater książki Dillona, był seryjnym mordercą, najkrwawszym w historii Zjednoczonego Królestwa – bił na głowę nawet Kubę Rozpruwacza, ale nieczęsto się o nim mówi. Może dlatego, że na jego grobie w Carnmoney Cemetery na przedmieściach Belfastu wygrawerowano napis: „Tu spoczywa żołnierz”. Napis ten zniszczono. W 2013 roku mieszkańcy jednej z dzielnic Belfastu zaproponowali, by nazwać jego imieniem park… dla dzieci. W lokalnych mediach zawrzało. Mieszkańcy miasta z obu stron zjednoczyli się przeciwko tej inicjatywie. Oficjalnie dementowano tę informację ze zgorszeniem, ale gdzieś ktoś ten pomysł zgłosił. Zirytowani zwolennicy tej inicjatywy mówili, że to w rewanżu za nazwanie placu zabaw w Newry w 2001 roku personaliami jednego z uczestników strajku głodowego, Raymonda McCreesha, który siedział w więzieniu za próbę zabicia brytyjskiego żołnierza. Zmarł po sześćdziesięciu dniach od rozpoczęcia protestu[30]. Kręciłam głową z niedowierzaniem, gdy czytałam te doniesienia w „Belfast Telegraph”, ale przypomniałam sobie, że przecież na pogrzeb Lenny’ego Murphy’ego, zastrzelonego w 1982 roku, zresztą na skutek spisku republikanów i lojalistów (bo i ci drudzy mieli go dość – robił zły PR swoim pobratymcom, gdyż zabijać można było dla celów ideologicznych, a nie z sadyzmu), przyszły setki ludzi. W tutejszych gazetach pojawiło się osiemdziesiąt siedem nekrologów, w tym jeden od ciotki Murphy’ego ze słowami: „Nic nie będzie dla nas już nigdy piękniejsze niż wspomnienia o Tobie… Byłeś dla nas kimś wyjątkowym… z pewnością Bóg też tak myślał”. Ulicę, którą szedł kondukt żałobny, zablokowały czarne taksówki, policja dostała nakaz niezbliżania się (więc się nie zbliżyła), dziennikarze nakaz

nierobienia zdjęć twarzom żałobników (więc nie robili), a niektórzy dziennikarze, zwłaszcza ci, którzy pisali o Murphym, dostali nakaz natychmiastowego opuszczenia terenu (więc teren opuścili). Matka Murphy’ego powiedziała, że jej syn planował wyjazd z Irlandii Północnej, bo był nękany przez policję, i że to policja go zabiła. Nawet nie wiedziała, jak twierdziła, że był w organizacji paramilitarnej. Murphy był protestantem. Miał jednakże katolickie nazwisko. Być może dlatego, by udowodnić, że katolikiem nie jest, stał się tak fanatycznym wrogiem tego odłamu chrześcijaństwa. Plotki głosiły, że jego przodkowie byli katolikami, co wyjątkowo Murphy’ego rozsierdzało. Do więzienia trafił za posiadanie broni. Policja miała jedynie poszlaki, których sąd nie chciał wziąć pod uwagę. Jedna z osób, które zdecydowały się zeznawać przeciwko Murphy’emu, popełniła samobójstwo, połykając cyjanek. W tym samym więzieniu zresztą. Wcześniej napisawszy w formie listu sprostowanie, że Murphy jest niewinny. Gdy Murphy trafił do więzienia, wciąż dokonywano krwawych mordów. Bo Lenny wydawał rozkazy zza krat, chcąc zmylić policję – by porzuciła obsesyjną myśl, że to on jest za nie odpowiedzialny. A więc nakazał, by jego ludzie kontynuowali to, co sam zaczął. W ten sam sposób – przy użyciu rzeźniczych noży. Na niespełna trzykilometrowej Shankill Road panował w latach siedemdziesiątych paraliżujący strach, nikt nie chciał wydać swoich sąsiadów z obawy przed zemstą. Zemstą w stylu Rzeźników. Niektórzy mieszkańcy Belfastu uważają, że rezydenci ulicy Shankill wiedzieli, kim są członkowie gangu. Inni twierdzą, że nie. Że Murphy i jego kohorta umieli zacierać ślady. Niektórzy słyszeli ofiary. Niektórzy słyszeli samych Rzeźników chwalących się tym, co zrobili. To bardzo mała społeczność. Do dziś jest to temat tabu. Sześciu z członków gangu Rzeźników żyje. Są na wolności. Wypuszczono ich na mocy porozumienia wielkopiątkowego w 1998 roku wraz z więźniami politycznymi. Jeden z Rzeźników nie wyściubia nosa z domu, bo uważa, że wszyscy

chcą go zamordować (tymczasem wcale nie wszyscy, są tacy, którym jego los jest obojętny). Pisze maile do ludzi spoza Irlandii Północnej, usiłując nawiązać wirtualne przyjaźnie. Czuje się bardzo samotny. Inny w 2013 roku maszerował dumnie z flagą organizacji paramilitarnej na paradzie we wschodnim Belfaście. Jego zdjęcie opublikował tabloid – było wykonane z ukrycia, niewyraźne, ale było. Mocny, duży mężczyzna. Uśmiechnięty, bo przecież jego życie nie jest smutne. Jeszcze inny Rzeźnik kilka lat temu pojechał do Polski na szkolenie antyrasistowskie wraz z grupą innych lojalistów. Za szkolenie to zapłaciła Unia Europejska, by wyeliminować rasizm w trudnych dzielnicach. O jego przeszłości dowiedziałam się w ostatni dzień pobytu grupy w Krakowie. Towarzyszyłam jej bowiem jako polski łącznik – trochę tłumacz językowy, trochę tłumacz kultury, trochę jako obserwator. Nie sądziłam jednak, że pewien uprzejmy pan o haczykowatym nosie, zawsze serdecznie się ze mną witający i kurtuazyjnie zagadujący w bardzo brytyjski sposób (rozmawialiśmy głównie o polskiej i irlandzkiej pogodzie), który w Muzeum Auschwitz-Birkenau w sali z butami ofiar Szoah miał łzy w oczach, należał do najokrutniejszego gangu wszech czasów. Sąd skazał go na dwa dożywocia, które uchylono w 1998 roku. O tym powiedziano mi bardzo dyskretnie. Inny się na chwilę nawrócił. W więzieniu odkrył Boga. Ale na krótko. Potem się zdenerwował na więziennego strażnika i omal go nie zabił. Przyjaciele i wspólnicy Murphy’ego byli jego wyznawcami. Jak powiedział mi jeden z policjantów, który rozpracowywał gang, Lenny robił wyjątkowo pozytywne wrażenie na ludziach, jak każdy psychopata. Był świetnie ubrany, uśmiechnięty i uprzejmy. Choć niewykształcony, z prostej rodziny, miał w sobie coś, co sprawiało, że łatwo nawiązywał kontakty. Przychodził na rozmaite niezwiązane z Rzeźnikami rozprawy sądowe, siedział w miejscu przeznaczonym dla publiczności i robił notatki – to był jego uniwersytet. Policję traktował bardzo uprzejmie. Nie tolerował tylko

katolików i swoich wrogów, policja była elementem gry w kotka i myszkę, jaką prowadził przez wiele lat. Nie bał się przesłuchań, na które często go wzywano. – Był diabelsko inteligentny – powiedział mi pewien detektyw, który nad nim pracował. Jedyną osobą, której Murphy panicznie się bał, była jego matka. To ona pewnego razu wparowała do pubu, w którym zwykle siedział, i wyciągnęła go za włosy do domu. Zrobiła to, dowiedziawszy się, że wyłudza pieniądze w lokalnej szkole, zastraszając nastolatków. Obecni w pubie zaniemówili. Nikt nigdy nie poruszył później tego tematu, ani przy Murphym, ani w czasie jego nieobecności. Matka też już nigdy nie powtórzyła swojego czynu. Rzeźnicy jako nieideologiczni mordercy budzili większy lęk niż żołnierze organizacji paramilitarnych. Przypadkowość ich działania oznaczała, że każdy mógł być ofiarą. Każdy mógł zniknąć. Republikanie wymyślili inny rodzaj rozprawiania się z ludźmi – i było to rozprawianie uzasadnione wojną, jak utrzymują po latach niektórzy. A nawet gdyby było – niezależnie od wszystkiego i tak stanowi zbrodnię przeciwko ludzkości[31]. Nie można go porównać do działalności psychopatycznych Rzeźników, bo ofiarami nigdy nie były przypadkowe osoby. Zawsze byli to podejrzani o donoszenie służbom wywiadowczym albo policji, o infiltrowanie środowiska republikańskiego. Torturowano ich lub wywożono w nieznane miejsca. Albo i jedno, i drugie. Tak powstała nowa kategoria ofiar Kłopotów, Zniknięci (The Disappeared). Bohaterką jednej ze straszniejszych historii była matka dziesięciorga dzieci, dopiero co owdowiała Jean McConville, podejrzana przez IRA o to, że jest informatorem policji i współpracownikiem brytyjskiego wojska. McConville przeszła na katolicyzm po tym, jak zakochała się w swoim przyszłym mężu, żołnierzu. Pierwsze dziecko urodziła, kiedy miała siedemnaście lat. Rodzina przeprowadziła się z protestanckiej dzielnicy klasy robotniczej do dzielnicy katolickiej Divis Flats, ponurego pierścienia bloków powstałych w latach sześćdziesiątych, z których w tej chwili stoi tylko Divis

Tower. Jej mąż zmarł na raka wkrótce po przeprowadzce. McConville została sama z dziećmi. Przeszła załamanie nerwowe. I tu pojawiają się różne wersje zdarzeń. Rodzina twierdzi, że problemy zaczęły się, gdy McConville usłyszała jęki pod blokiem. Wyjrzała przez okno i zobaczyła rannego brytyjskiego żołnierza, który najwyraźniej został postrzelony. Podała mu poduszkę, podobno opatrzyła rany. Następnego dnia ktoś napisał na drzwiach jej domu: „Miłośniczka Brytyjczyków”. Ed Moloney wspomina, że IRA odkryła w jej domu przekaźnik radiowy[32]. Po incydencie z żołnierzem ze względu na trudną sytuację rodzinną dostała od IRA tylko upomnienie, ale po odnalezieniu przekaźnika została dotkliwie pobita, a w 1972 roku dwunastoosobowa grupa członków organizacji paramilitarnej wtargnęła do jej domu i wyciągnęła ją siłą na oczach dzieci. Kobieta nigdy do domu nie wróciła. Kierowcą auta, którym zawieziono ją na miejsce egzekucji, była Dolours Price, żona aktora Stephena Rea. Odgrywała taką samą rolę w operacji co Rea w filmie. Rodzinie powiedziano, że McConville znalazła sobie kochanka i nie chce żadnych kontaktów z dziećmi, że przeniosła się do Anglii. Dzieci umieszczono w różnych sierocińcach w Irlandii Północnej. Dopiero w 1999 roku, a więc pięć lat po zawieszeniu ognia przez IRA (1994), IRA przyznała się do przeprowadzenia egzekucji na McConville, uzasadniając wyrok oskarżeniem kobiety o współpracę z brytyjskim wojskiem. Jeden z jej bojowników twierdził nawet, że dzieci McConville szpiegowały dla armii brytyjskiej – obserwując sąsiadów i przekazując te informacje zainteresowanej stronie[33]. Ciało McConville odnaleziono w 2003 roku na plaży, osiemdziesiąt kilometrów od Belfastu, w Republice Irlandii. Jeden z byłych bliskich współpracowników Gerry’ego Adamsa, rozczarowany faktem, że Adams wypiera się działalności w IRA , oskarżył go o wydanie rozkazu wymuszonego zniknięcia McConville. Dolours Price natomiast przyznała, że była jedną z Nieznanych, czyli specjalnie wyselekcjonowanej grupy ośmiu członków IRA , których zadaniem było eliminowanie informatorów z szeregów organizacji. Dostała polecenie od

Adamsa, by zawieźć Jean w pewne określone miejsce w Republice Irlandii. „Nie kazano mi jej zniknąć, chwała Bogu – powiedziała w wywiadzie dla »Belfast Telegraph« krótko przed swoją śmiercią spowodowaną przedawkowaniem leków. – Moją rolą było dowiezienie Jean na miejsce. […] Kupiłam jej nawet rybę i frytki. […] Nie zasługujesz na śmierć, jeśli jesteś po prostu niedobrym człowiekiem, a Jean była niedobrym człowiekiem. Ale z pewnością zasługujesz na śmierć, jeśli jesteś informatorem. Zwłaszcza w czasie wojny. To republikańskie myślenie”[34]. Gerry Adams zaprzeczył temu wszystkiemu. Syn McConville, Michael, twierdzi, że pamięta i wie, kim są zabójcy jego matki, co więcej, widuje ich w Belfaście, ale nie może tego ujawnić, ponieważ rzekomo sam Gerry Adams ostrzegł go, że gdyby to uczynił, jego rodzina poniosłaby bardzo poważne konsekwencje[35]. Adams utrzymuje, że oskarżanie go o uczestnictwo w zniknięciu matki dziesięciorga dzieci jest kampanią brytyjskich służb specjalnych, by zdyskredytować go w czasie zbliżających się wyborów parlamentarnych w 2015 roku. W sumie w latach 1972–1985 zostało porwanych w ten sposób i zamordowanych przez republikańskie organizacje paramilitarne szesnaście osób. Wśród nich był między innymi nauczyciel angielskiego, który wyjechał pracować do Paryża, gdzie go porwano, i dwie osoby o obniżonej sprawności intelektualnej. IRA po latach przyznała się do dwunastu zniknięć. Rodziny Znikniętych czekały przez lata na jakiś sygnał, strzępek informacji o swoich bliskich. Rodzice siedemnastoletniego Columby McVeigha przez dwadzieścia dwa lata trzymali w domu ubranie, które kupili dla niego tuż przed zniknięciem – zbliżały się wówczas święta Bożego Narodzenia. Jego ciała nigdy nie znaleziono, choć do kierującej poszukiwaniami specjalnej Independent Commission For The Location of Victims’ Remains (Niezależnej Komisji do spraw Zlokalizowania Szczątków Ofiar), utworzonej w 1999 roku, trafiały rozmaite informacje, gdzie się może znajdować. Każdą z tych informacji sprawdzano, przeczesywano kilka hrabstw, angażowano koparki, nurków – zawsze na próżno. Dla rodziny to wszystko to przeżywanie całej tragedii od nowa. Minuta po minucie.

Co gorsza, rodziny Znikniętych czują się zdradzone. Przez swoich. Bo Zniknięci nie ginęli z rąk wrogów, protestantów. „Nie można zapomnieć przeszłości” – mówią zwłaszcza ci, którzy nie pochowali swoich bliskich. Siostry, bracia, córki, ojcowie. „Trzeba żyć dalej, zamknąć ten rozdział, bo inaczej nigdy nie otrząśniemy się z przeszłości” – mówią inni. Ostatnie cięcia budżetowe dotknęły także Historical Enquiries Team, instytucję, która tę przeszłość badała. Zostanie prawdopodobnie zlikwidowana. Oznacza to zamknięcie niewyjaśnionych spraw. Dla niektórych to krok do przodu, to postęp. Dla wielu rodzin ofiar to jednak znak, że nikt nie chce im pomóc. I że mordercy ich bliskich przyglądają im się zza kawy w Starbucksie, i że nigdy, przenigdy nie spotka ich za to kara.

Jak strzelać „na ojca Pio” Irlandia Północna, a zwłaszcza Belfast i Derry/Londonderry, słynie z pierwszorzędnej chirurgii ortopedycznej, specjalność: kolana. Sławę tę oraz niewątpliwy kunszt medyczny zawdzięcza możliwości ciągłego udoskonalania metod łatania kolan, regularnie przestrzeliwanych przez reprezentantów lokalnej społeczności. Reprezentanci owi są ręką sprawiedliwości i egzekutorami lokalnego prawa zwyczajowego. Postrzeleni to ci, którzy: kradną, rozrabiają na ulicach, sprzedają narkotyki, popełniają przestępstwa drogowe, zwłaszcza joyriding (bardzo modne w zachodnim Belfaście organizowanie nielegalnych nocnych wyścigów samochodowych przy użyciu aut skradzionych tego samego wieczora z centrum miasta[36]), i ogólnie nie są posłuszni. Kara nie jest nakładana od razu. Najpierw przeprowadza się śledztwo, łącznie z przesłuchiwaniem osoby podejrzanej o przestępstwo. Potem następuje ustne ostrzeżenie, przekazane potencjalnej ofierze przez egzekutorów z organizacji paramilitarnej (głównie dysydentów republikańskich), nierzadko dobrze jej znanych. Ostrzeżenie ma na celu uświadomienie delikwentowi, że wysłannicy wiedzą, co się święci, i dają szansę poprawy. Pierwsze ostrzeżenie może być przekazane przez przyjaciela rodziny, życzliwych, ale i przez rozmaite organizacje charytatywne, w których działają łącznicy pomiędzy organizacjami paramilitarnymi a resztą świata. Drugie łączy się z wizytą przedstawicieli organizacji w domu. Jeśli winowajca jest nastolatkiem, reprezentanci rozmawiają z jego rodzicami i zalecają areszt domowy, na przykład na trzy miesiące. Nastolatek nie może wówczas wychodzić z domu po określonej godzinie, zwykle wieczorem. Rodzice muszą pilnować dziecka, ale organizacja też co jakiś czas przeprowadza niezapowiedziane kontrole. Jeśli to nie podziała, organizacja może nakazać wynieść się z miasta lub z Irlandii Północnej w ciągu dwudziestu czterech/czterdziestu ośmiu godzin

bez możliwości powrotu. Najczęściej do Anglii. Jeśli groźba nie została przekazana osobiście, bywa, że winowajca nie wierzy w to, co usłyszał, więc szuka bezpośrednio przedstawiciela organizacji, by ten potwierdził oskarżenie. Jeśli uzyska potwierdzenie, może jeszcze negocjować. Można poprosić o dzień, dwa zwłoki. – Załóżmy, że Jimmy kradł auta i dostał się na celownik organizacji. Dano mu dwadzieścia cztery godziny, które mijają w czwartek, a on w piątek odbiera zasiłek. Można było zatem wysłać do decydentów posłańca, który wyjaśniał sprawę i prosił o jeden dzień wyrozumiałości ekstra. Zwykle organizacje się zgadzały. Ale jeśli po upływie czasu winowajca wciąż był w mieście, mogło dojść do zaostrzenia kary. Tak było w czasie Kłopotów – opowiedział mi Malachi O’Doherty. Zapytany, czy to się dzieje i teraz, powiedział, że nie ma pojęcia, pewnie nie. Tymczasem lektura gazet codziennych potwierdza, że tak. Tak działa część Irlandii Północnej. Pádraig, który przez dziesięć lat pracował jako posłaniec IRA (przekazywał ostrzeżenia i wyroki), twierdzi, że takie historie jeszcze się zdarzają, ale to już nie stara, dobra IRA , tylko dysydenci. Głównie w Derry i zachodnim Belfaście. Jeśli nakaz wyjazdu nie działa, przechodzi się do bardziej radykalnych środków. Przy mniej poważnych wykroczeniach karą może być tylko pobicie (punishment beating). Zdarza się, że ofiara cieszy się względami egzekutorów lub decydentów (bądź należy do rodziny), więc dostaje cynk wcześniej, że będzie lanie, i choć kary nie uniknie, wolno jej się ubrać na cebulkę, co złagodzi razy. Tyle że pobicie przynosi ujmę na honorze. Jest niemęskie. Ofiara może też zostać postrzelona tylko w łydkę. To też oznaka czyjejś sympatii. (I po postrzeleniu może się starać o całkiem niemałą dożywotnią rentę zdrowotną oraz odszkodowanie – tysiące funtów – jak z przekąsem wyjaśnia Pádraig, obecnie przeciwnik takich metod karania. Dla niektórych, mówi, to

okazja, bo nigdy nie mieli pracy, dla cyników taki zastrzyk finansowy to cel sam w sobie. John, lojalista, dodaje, że lojaliści wydali zakaz starania się o rentę, który obejmuje wszystkich ukaranych). Przy strzelaniu w kolana rzecz jest bardziej skomplikowana. Nie da się uniknąć kary, chyba że delikwent wyjedzie na stałe z miasta. Niektórzy jednak liczą lekkomyślnie na to, że do strzelania nie dojdzie. Mylą się. Zostają porwani (jeśli sprawa jest pilna) z ulicy albo też dostają nakaz stawienia się w określonym miejscu na odbycie kary. Nie można nie przyjść. Stawiają się więc. Na przykład przyprowadzeni przez rodziców. Albo przyjaciół rozumiejących realia prawa zwyczajowego. Pewna mama z Derry / Londonderry w ubiegłym roku poszła z synem na umówione spotkanie. Czekała grzecznie u stóp pagórka, gdzie pewni panowie zajęli się chłopakiem. Usłyszała dwa strzały. Egzekutorzy poszli precz, zjawiła się za to lokalna ludność, która przyniosła napoje, otuliła chłopaka kocami, wezwała pogotowie. Policja później szukała świadków (zawiadomiona przez szpital, nie ofiarę czy jej rodzinę), ale świadkowie się nie znaleźli. Mama udzieliła jedynego wywiadu w miejscowym tabloidzie „Derry Journal”, anonimowo, w którym stwierdziła, że nie zawiadamiała policji, bo jest przecież republikanką. I że nie jest zła na syna, tylko na producentów narkotyków, którzy sprowadzili jej dziecko na manowce, ale w sumie ta kara dobrze mu zrobi. Syn błądził i trzeba mu było wyjaśnić, że robi źle. A słowa mamy do niego nie trafiały. Część mieszkańców, na szczęście mniejsza, zgadza się z taką polityką. W Derry działa założona w 2008 roku samozwańcza Republican Action Against Drugs, która wymierza kary, nadzoruje i monitoruje okolicę. Na początku wspaniałomyślnie działała po dobroci. Ofiarowała wszystkim handlarzom narkotyków amnestię. Obiecała, że jeśli przestaną, to nic im nie grozi. Że to, co było, minęło. Nie potraktowano tego zbyt poważnie, więc RAAD wzięła się do roboty. Gdy zatem ktoś podpadnie, RAAD wywiesza w lokalnych pubach listę osób, które mają natychmiast opuścić Derry. Albo kartkę z nazwiskami

i numerem telefonu, pod który należy zadzwonić, natknąwszy się na delikwenta. Albo sama odwiedza takiego człowieka w domu, albo kontaktuje się z nim inaczej, by ustalić datę wymierzenia kary. I spotyka się z nim później o umówionej porze, jak na kawę. To się nazywa by appointment. A czasami odwiedza całkiem niespodziewanie, gdy decydenci uznają, że osoba mająca zostać ukarana ich lekceważy. Dajmy na to pewien James nie stawiał się na umówione spotkania, więc skoro nie przyszedł Mahomet do góry, to góra przyszła do Mahometa. Nierozsądny James został postrzelony w oba kolana i łokcie na oczach swojej dziewczyny i w obecności ich siedmiomiesięcznego synka. Nie wiadomo, czy uda się uratować jego nogi, bo było trochę szamotaniny, a szamotanina nie sprzyja precyzji w strzelaniu. RAAD opublikowała potem oświadczenie, w którym informuje, za co James został ukarany, i zapowiada dalsze akcje. Ale poza wyjątkowymi sytuacjami strzały rzadko są oddawane nieprofesjonalnie, bo egzekutorem nie może zostać ktoś, kto nie ma dobrej ręki. Reguła jest taka, jak twierdzą wtajemniczeni, że po strzeleniu w kolana (zawsze od tyłu i na leżąco) i dobrym zabiegu chirurgicznym (najlepiej w Royal Victoria Hospital w Belfaście) ofiara powinna stanąć na nogi po trzech tygodniach. Ale różnie z tym bywa. Bo są różne systemy strzelania. Jest postrzał „na ojca Pio” (czyli w dłonie, jak stygmaty), „ukrzyżowanie” (dłonie, kolana, kostki), „fifty-fifty” (strzał w kręgosłup; ofiara ma pięćdziesięcioprocentową szansę, że będzie sparaliżowana od pasa w dół). Wszystko zależy od rodzaju popełnionego czynu. Recydywiści muszą się liczyć z tym, że grozi im śmierć. Mickey został pięciokrotnie wyrzucony przez IRA z Irlandii Północnej za dilowanie. Wracał do kraju po przewidzianym przez organizację okresie kary i zaczynał wszystko od nowa. Mówił: „Wiem, że następnym razem będzie

strzelanie, chyba że uda mi się uciec. Problem z zaprzestaniem dilowania polega na tym, że się zaraz potem nie ma kasy i wtedy powraca pokusa. No bo to o kasę chodzi”[37]. Albo Andy. Najpierw mu powiedziano, żeby przestał. Nie przestał. Potem nakazano mu wyjechać z Derry. Wyjechał, ale nie przestał. Aż w końcu do jego domu, w którym mieszkał z żoną i dwójką dzieci, przyszło trzech. Jechali z daleka, ale warto było – bo po ich wyjściu świat nosił o jednego dilera mniej. Miejscowi głośno protestują przeciwko takim metodom. Ale nie wszyscy. Ci, których dzieci zaćpały się na śmierć, już niekoniecznie. Oni się radykalizują, gdy policja jest bezradna albo z braku dowodów wypuszcza kolejnych handlarzy narkotyków. Peter, taksówkarz, też dilował. Najpierw przymykano oczy na jego drobny handelek (jak to ujął), bo bardzo dbał o to, żeby zmieniać kupujących, miejsce sprzedaży. Był nadzwyczaj mobilny. Działał tak sprytnie, że jego ojciec, o ironio, znany lokalny terapeuta od spraw uzależnień, był mocno zdziwiony, gdy dowiedział się, że syna szuka policja oraz lokalni strażnicy moralności sąsiedzkiej. Peter nie bał się policji. Bo policja mogła, w najgorszym razie, doprowadzić do jego aresztowania, a któż się boi więzienia w Irlandii Północnej? Pewnego dnia jednak dostał telefon od organizacji charytatywnej zajmującej się wspieraniem osób z syndromami samobójczymi, którą zna każdy, kto mieszka w Wielkiej Brytanii – Samaritans. Jeden z wolontariuszy poza wspieraniem niedoszłych samobójców był też, po cichutku, mediatorem IRA . „Albo wyjedziesz z Belfastu, albo dokonamy na tobie egzekucji. Wiemy o tobie wszystko. Jesteś martwy” – powiedział Peterowi. Peter wyjechał z Belfastu tego samego dnia. Po roku zatęsknił. Postanowił odwiedzić rodziców, sądząc, że sprawy przycichły. Ojciec i matka przywitali go wylewnie i pokazali gazety. „Synu, to o tobie”.

Rzetelny dziennikarz tabloidu opisał ze swadą ostatni interes Petera. W Glasgow. Rzeczywiście, Peter ubił interes życia, ale, jak się okazało, z kimś bardzo niedyskretnym. W artykule nie było zdjęcia, bo Peter bardzo dbał o swój wizerunek. „Synu – powiedział zatroskany ojciec, od którego wyszedł właśnie narkoman na odwyku. – Szukają cię wszyscy. Wyjedź. Wyjedź”. Peter uściskał oboje rodziców i wyszedł z domu. Nie wstąpił, rzecz jasna, do pubu na rogu. Minął dwóch rosłych mężczyzn, którzy zakładali kominiarki. Jednego z nich pamiętał – wszyscy wiedzieli, że zajmował się przestrzeliwaniem kolan. Nie obejrzał się za nimi, bo wiedział – idą po niego, do jego domu. Peter spędził siedem lat w więzieniu. Policja okazała się skuteczniejsza od paramilitarnych. I szczerze powiedziawszy, wolał policję – ze względu na łagodność metod i powolność. – A gdzie są teraz ci, którzy przestrzeliwali kolana? – zapytałam go. – W partii rządzącej, w Sinn Féin oczywiście – powiedział. – A kto strzela w kolana? – Dysydenci. Porządek przecież musi być. Na taksówce Petera znajduje się wielkie logo Samaritans. Peter wspiera dziś inicjatywy mające na celu ratowanie ludzi. Seán Kelly spędził w więzieniu też siedem lat, ale nie za dilowanie. W 1993 roku Seán podłożył bombę w sklepie rybnym na Shankill Road. Dostał dziewięć wyroków dożywocia, ale z więzienia wyszedł na mocy porozumienia wielkopiątkowego. W 2013 roku trafił do aresztu za postrzelenie niepokornego młodocianego przestępcy w dwa kolana, ale szybko go wypuszczono, bo ofiara nie chciała zeznawać, a świadkowie zapadli na amnezję. Ofiara być może powiedziała nawet, że postrzeliła się sama, bo i takie zeznania policja spisywała w dzielnicach republikańskich. Mówi się, że kneecapping to brudna robota, że zwykle delegowani są do niej ludzie o skłonnościach psychopatycznych. Ktoś to jednak musi robić. Wszyscy o tym wiedzą i niekoniecznie ich to obrusza – bo twierdzą, że nie ma co liczyć na policję. Kiedyś w dzielnicy, w której mieszkałam, pojawiła się policja. Oznaczało to, że sprawa jest bardzo poważna i że zawiadomienie

musiało pochodzić albo od kogoś z zewnątrz (pewnie imigranta, który nieświadomie tu zamieszkał), albo od propokojowych eksochotników IRA , którzy namawiają resztę trzódki republikańskiej, by pogodziła się ze status quo. Z tym, że Irlandia Północna jest częścią Wielkiej Brytanii i już. Dopóki nie będzie referendum. Część dzielnicy zamknięto. Zapytałam młodą sąsiadkę, o co chodzi (tydzień wcześniej mieliśmy bombę, ewakuację i kontrolowaną eksplozję znalezionego podejrzanego pakunku). Wzruszyła ramionami, spiesząc gdzieś w swoich sprawach. – Albo ładunek, albo kneecapping – powiedziała. Młoda, piękna, długowłosa mieszkanka dzielnicy w centrum miasta. Nie pamięta Kłopotów, ale jedno ma zakodowane w głowie: na sprawiedliwość nie można wiecznie czekać. Sprawiedliwość musi być tu i teraz. Bez sądów i piętrowych spraw, których wynik nigdy nie jest pewny. „Naprawdę, wolałbym, żeby to byli gliniarze wtedy rano” – powiedział Jay. Wiele lat temu opowiedział swoją historię Malachiemu O’Doherty’emu, gdy pisarz przygotowywał tekst o karach nakładanych przez paramilitarnych. O wpół do dziesiątej rano do domu Jaya weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn z CB- radiem. Powiedzieli mu, że są z Provisional IRA i zabierają go na przesłuchanie, ale żeby się nie bał. Poinformują rodziców, że jest w bezpiecznym miejscu. Niech się ubierze i nie robi nic głupiego. Jay nie zastanawiał się długo nad tym, czy czymś zawinił. Nie dość, że maniakalnie kradł dla zabawy samochody, a potem je porzucał, to do tego miesiąc temu podpisał oświadczenie, że jeśli się nie poprawi, sprawą zajmie się ruch republikański. I się zajął. Poturbowano go mocno. Miał złamaną rękę. Ale Jay, chcąc pokazać światu, że jest twardzielem, znowu ukradł auto. Reakcja PIRA była tak szybka, jak on sam. Tym razem ściągnięto go z ulicy. Zawieziono go w to samo miejsce, gdzie wcześniej został pobity, ale tym razem nie na podwórko, tylko do pobliskiego mieszkania. Tam położono go na podłodze. Jay sprzeciwiał się i wił, usiłując się wyswobodzić, ale egzekutorzy powiedzieli mu po ojcowsku: „Synu, tylko pogarszasz sytuację”, co

oznaczało, że może to się naprawdę źle skończyć dla jego kolan. Zatem Jay posłusznie wyprostował nogi i został podwójnie postrzelony. Egzekutor zwierzył się O’Doherty’emu, że w takich karach nie ma nic osobistego. Że kiedyś postrzelił pewnego bezczelnego chłopaka za kradzież samochodu („ledwie go było widać zza kierownicy, taki miał, gówniarz, tupet”) w nogi i ramiona („ale nie w kolana”), ale że nie żywi do niego (on – egzekutor) żadnej urazy. Nawet mu czasem macha, gdy go widzi na ulicy. Bo przecież trzeba oddzielić pracę od życia codziennego.

Jak Arab i Włoch Belfastem trzęśli Gdyby świat był czarno-biały, gdyby radykalni probrytyjscy lojaliści byli, zgodnie z założeniami, tylko Brytyjczykami z krwi i kości, a republikanie – czystej krwi Irlandczykami, byłoby z pewnością dużo prościej. Tymczasem wszystko się komplikuje, gdy do równania dołoży się mniejszości etniczne. Zintegrowane mniejszości etniczne. A w niektórych przypadkach – nawet zasymilowane. Obecnie w Belfaście mówi się kilkudziesięcioma językami. W XIX wieku na tereny dzisiejszej Irlandii Północnej przybyło wielu włoskich emigrantów szukających pracy jako rolnicy, sprzedawcy i robotnicy. Tylu, że w niektórych dzielnicach Belfastu najpopularniejszymi imionami były nie Bill czy Pádraig, tylko Marcello i Giovanni. Niemało z nich wróciło później do Włoch, by spędzić ostatnie lata w swojej ojczyźnie. Casalattico jest jednym z miast z dość dużą populacją Irlandczyków włoskiego pochodzenia. Ojciec Gerry’ego Conlona, niesłusznie trzymanego czternaście lat w angielskim więzieniu za rzekome uczestnictwo w słynnym zamachu na puby w Guildford[38], miał na imię Giuseppe, choć nie był Włochem. Rodzice nazwali go tak na cześć pewnego lubianego sprzedawcy lodów z Półwyspu Apenińskiego, który zapuścił korzenie na irlandzkiej/brytyjskiej ziemi. Wnętrza słynącego z urody pubu The Crown, znajdującego się naprzeciwko hotelu Europa, który jest najczęściej atakowanym bombami hotelem na świecie (w czasie Kłopotów było tu dwadzieścia osiem zamachów), zaprojektowane zostały przez włoskich architektów. Podobnie ratusz. Włosi zrewolucjonizowali też miejscowe kulinaria – to im, a nie Anglikom tubylcy zawdzięczają fish and chips oraz lody rożki. Pod koniec XIX wieku w Belfaście mieszkało wielu Żydów (ponad półtora tysiąca, emigrowali głównie z Niemiec). To tu urodził się szósty prezydent Izraela Chaim Herzog, który wyjechał do Palestyny w latach

trzydziestych XX wieku. Jego ojciec, nazywany „rabinem Sinn Féin” z racji swoich republikańskich sympatii, mówił świetnie po irlandzku. W latach sześćdziesiątych pojawili się dobrze wykształceni Hindusi i przedsiębiorczy Chińczycy, a także szukający azylu politycznego uciekinierzy z targanych wojnami i przewrotami krajów afrykańskich i arabskich. W 2004 roku nadciągnęła fala imigrantów z Europy Wschodniej, głównie Polaków, a jakiś czas później Rumunów. Irlandia Północna zdecydowanie nie jest dwunarodowa, choć często o tym nie pamięta, zakotwiczona mentalnie w czasach Kłopotów, kiedy faktycznie nie przyjeżdżało tu wielu cudzoziemców, a jeśli nawet się pojawiali, nie byli widoczni. Nikogo nie obchodzili. Była wojna. Po jakimś czasie element obcy się oswaja. Trwa to zwykle jedno pokolenie, czasem dłużej, czasem krócej. Zakupy robi już nie tylko w polskim czy słowackim sklepie, ale i u miejscowego rzeźnika. Na msze zagląda do najbliższego kościoła, a niekoniecznie tego, w którym ksiądz czy pastor jest rodakiem. Pewnego dnia zamiast kanapek z szynką na śniadanie pani domu przygotowuje, po długich namowach dzieci, Ulster fry (zestaw: frytki, bekon, grzyby, grillowany pomidor, chleb na sodzie, chleb ziemniaczany, fasolka w sosie pomidorowym, kiełbasa). Potomkowie emigrantów są dwujęzyczni. Mówią nie tylko językiem rodziców, ale oczywiście i po angielsku z irlandzkim akcentem, co jest i przekleństwem, i błogosławieństwem jednocześnie – uważany jest on za najseksowniejszy na świecie według badań szeroko cytowanych przez brytyjskie i irlandzkie media, ale ci, którzy go używają w angielskich miastach Zjednoczonego Królestwa, mogą spotkać się z niechęcią, bo będą postrzegani jako irlandzcy terroryści (nawet jeśli są brytyjskimi lojalistami). Oswojeni imigranci zaczynają mieć własne poglądy polityczne, najpierw być może omawiane tylko w zaciszu domowym, potem jednak wypowiadane i głośniej, i śmielej. Pierwsze pokolenie nie zajmuje stron, drugie i trzecie – już tak. – Myślisz, że kiedyś jakiś cudzoziemiec albo ktoś o niemiejscowym rodowodzie będzie chciał należeć do którejś organizacji paramilitarnej? – pytam człowieka z powiązaniami, który bardzo aktywnie wspiera swoją

społeczność, nigdy nie kierując się pochodzeniem jej członków. – To się już stało – odpowiada z szerokim uśmiechem mój rozmówca. – Był u nas na przykład Chińczyk. Nie pierwszy i nie ostatni. W północnym Belfaście mieszka półkrwi Egipcjanin (z ojca), Andre Shoukri, były lojalista i model, wypuszczony w 2010 roku z więzienia, w którym spędził wiele lat za osiemnaście udowodnionych przestępstw. Jego piękna twarz o egzotycznych rysach pojawia się często w lokalnych tabloidach. Zdjęcia są mu robione z ukrycia – podczas zakupów, gdy wychodzi z domu, stoi na ulicy. Jest pilnowany, śledzony przez wiele organizacji i instytucji, z czego niewiele sobie robi. Największą pasją Andre było szantażowanie ludzi, ale nie tylko – wraz z nieżyjącym już bratem Ihabem specjalizował się w wymuszeniach. Jako młodzieniaszek doprowadził do rozłamu w Ulster Defence Association i stanął na czele brygady północnej (K Brigade), popadłszy w konflikt z resztą aktywistów – nie zajmował się ideologią lojalistyczną, tylko rozróbami i handlem narkotykami. Nie odpowiadało to tym paramilitarnym, którzy wymyślili sobie, zgodnie z duchem procesu pokojowego, że odejdą od narkotyków czy wymuszeń i oddadzą się lojalizmowi ciałem i duszą, i ideologią bez nieczystych zagrań – bo im republikanie depczą po piętach. Andre i Ihab nazywani byli przez mieszkańców Belfastu Turkami (Turks) albo Pakistańcami (Pakis) ze względu na ciemną karnację i orientalną urodę. Andre przez chwilę dorabiał jako model w Templepatrick, ale Ihab, który zmarł przed telewizorem we własnym domu z powodu przedawkowania narkotyków, już nie. Obaj znani byli z zamiłowania (bardzo odwzajemnionego) do płci przeciwnej. UDA ogłosił ostateczne zawieszenie ognia w 2007 roku. W 2003 roku, w czasie okresowego zawieszenia ognia, jeden ze znamienitszych, charyzmatycznych członków, Frankie Gallagher, podjął się zakończenia wszelkich działań narkotykowych w szeregach organizacji, by wprowadzić ją na drogę procesu politycznego. UDA zdał broń. Wielu członków Democratic Unionist Party, jednej

z unionistycznych partii, jest ściśle z nim związanych. Wykształcił z siebie nawet polityczne ramię doradcze – Ulster Political Research Group, think tank, który zajmuje się procesem odchodzenia od paramilitaryzmu na rzecz działań pokojowych i podnoszenia świadomości obywatelskiej (lojalistycznej). Ale jest bardzo wielu ludzi spoza świata wielkiej polityki, którzy chcą osiągać swoje cele w obrębie jakiejś mocniejszej struktury. Czasem chodzi o cele niezgodne z prawem. Oznacza to, że wciąż dochodzi do rozłamów, intryg i zawirowań personalnych w obrębie organizacji. Andre znalazł się na celowniku dowództwa dość szybko. Jako dziewiętnastolatek w 1996 roku dostał dwa lata za pobicie ze skutkiem śmiertelnym katolickiego młodzieńca. Jego brat w jednej z gazet przyznał w mniej więcej tym samym czasie, że zabijanie katolików nie sprawiłoby mu żadnej trudności. W trakcie Kłopotów takie deklaracje nikogo nie dziwiły, mimo że Ihab i Andre ukończyli szkołę integracyjną, czyli taką, do której uczęszczały dzieci z rodzin katolickich, protestanckich i innych (ojciec braci był chrześcijańskim Koptem). Trudno jest zrezygnować z władzy i pieniędzy, a tego wymagał proces pokojowy. Zatem bracia zgodnie zdecydowali, że pokój to nie ich bajka. Bo jak żyć w czasie pokoju? Kiedy wszyscy zadowoleni. Broni sprzedać nie można, z narkotykami trudniej. W ten sposób nieprawomyślni bracia Andre i Ihab zostali wykluczeni z UDA w 2006 roku. Andre powędrował w 2007 roku do więzienia na dłużej, a jego brat zmarł. Po wyjściu z więzienia, jak zwykle tu bywa – mocno przedterminowym, Andre postanowił wrócić do domu. Jak twierdzi w rozlicznych wywiadach (tutaj wywiady z gangsterami nie są rzadkością), ma na głowie policję przez cały czas, zatem ani narkotyki, ani próba odzyskania wpływów, czego się wszyscy obawiali, nie wchodzą już w grę. Wykluczony Andre przyjmuje pielgrzymki swoich dawnych sojuszników,

chcących, by wrócił do gry. Gry nieczystej, bo Andre inaczej nie potrafi. W głowie mu nie lojalizm, tylko władza. Choć stosunkowo często zapewnia, że nie jest zainteresowany powrotem do dawnych struktur, żeby nie było, że coś kombinuje, świat paramilitarny wie swoje. Shoukri zawsze miał apetyt na przewodzenie, a wygląda na to, że północny Belfast zaczyna cierpieć na bezkrólewie – mówi się, że dotychczasowy brygadier (UDA składa się z sześciu brygad) traci posłuch. Za stary, za umiarkowany, za nudny, za dużo widział, nie chce tarć, konfliktów, chce żyć, takie krążą plotki. Lokalne tabloidy wspomniały coś o niepokojącym sojuszu Upadłego Anioła, któremu od lat wszystkie służby porządkowe usiłują udowodnić handel narkotykami i bronią, z Andre. Byłoby to bardzo interesujące, ponieważ obaj panowie zostali objęci ekskomuniką, jeden przez UDA , drugi przez główny nurt Ulster Volunteer Force. I jeden, i drugi maskują się na tyle dobrze, że choć tajemnicą poliszynela są ich działania oraz adresy zamieszkania, nie można ich złapać na gorącym uczynku. Mimo że mają przeciwko sobie dwie organizacje paramilitarne. Nie ma dowodów, są przypuszczenia. Jak zwykle w takich sprawach. – Są sprytni – powiedział mi były policjant. – Wszyscy wiemy, co robią, ale że robią to przy pomocy osób trzecich, są niedotykalni. Kiedy aresztujemy kogoś, świadkowie milkną, wyjeżdżają, tracą zmysły, pamięć. W tym samym czasie inne media donoszą o tym, że Shoukri, ożeniwszy się z kuzynką jednego z piłkarzy Manchester United, zapragnął się ustatkować. Że brzydzi się przemocą. Bez dowodów nic się nie da zrobić, a Irlandia Północna desperacko próbuje trzymać się ścieżki prawa, nie skręcić nigdzie, nie pogubić się, nie załatwiać niczego w bocznych uliczkach. Chociaż to kusząca perspektywa. Arabskie korzenie Andre Shoukriego nikogo nie zastanawiają. Zasymilował się przecież. Republikanie też mają swoją nierdzennie irlandzką postać. Freddie Scappaticci, którego ojciec przyjechał do Belfastu z Włoch w latach dwudziestych ubiegłego wieku, a który urodził się w dzielnicy Markets, zwanej wówczas Little Italy, był do lat dziewięćdziesiątych dumnym członkiem komórki IRA o nazwie Nutting Squad.

„Wolałbym iść do więzienia na dożywocie, niż spędzić godzinę w tym samym pomieszczeniu z Freddiem Scappaticcim. Kiedy Freddie był w mieście, starałeś się nie rzucać w oczy. Zawsze się mówiło, że nawet jeśli miałeś czyste sumienie, Scap mógł wyciągnąć z ciebie, co tylko chciał”[39] – powiedział Kevin Fulton, podwójny agent, były członek IRA i agent Force Research Unit. Nutting Squad zajmowała się przesłuchiwaniem tych członków organizacji, którzy byli podejrzani o bycie informatorami albo dostali się w ręce brytyjskiej policji (co implikowało, że mogli przejść na drugą stronę), oraz sprawdzaniem przeszłości i powiązań nowych rekrutów. Scappaticci był znany jako najlepszy przesłuchujący. Miał wysoką skuteczność – łącznie z wysoką śmiertelnością przesłuchiwanych. Tortury były proste: w wynajętym lub chwilowo wypożyczonym od kogoś mieszkaniu rozkładało się bez słowa w obecności przesłuchiwanego duży płat folii. Na krew. Żeby nie brudziła podłogi czy dywanu. Do tego był zestaw młotków i akumulatory. Czasami ich widok wystarczył, by przesłuchiwany przypominał sobie całkiem szczegółowo, jak zaczął współpracę z policją lub MI5 . Wynik rozmowy jednak bardzo często był taki sam – śmierć. Jeśli przesłuchiwany współpracował niezbyt chętnie, śmierć okazywała się bolesna i długa. Jeśli od razu dzielił się posiadanymi informacjami, mógł liczyć na szybki strzał w głowę, bez zbędnych ceregieli. Ale żeby było ciekawiej, Scappaticciemu powinęła się noga – został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii i współpracę z MI5 . Taką tezę podał były agent (a teraz pisarz i publicysta) o pseudonimie Martin Ingram w książce Stakeknife. W Wielkiej Brytanii zawrzało. Stakeknife, czyli Scappaticci właśnie. Rzekomo zaproponował swoje usługi MI5 już w 1978 roku, będąc prominentnym działaczem IRA . Dostarczał cennych informacji brytyjskiemu wywiadowi, a wtedy ten zaczął przymykać oczy na działania Scappaticciego w IRA – i na to, że z jego rąk ginęli ludzie. Wiadomo, brudna wojna. Mimo rozlicznych oskarżeń tego typu Scappaticci oczywiście nigdy się nie przyznał do swojego podwójnego życia. Przez pobratymców

z Provisional IRA został zapewniony, że oskarżenie to jest elementem bezpardonowej gry, nieprzerwanie toczonej przez Wielką Brytanię i Irlandię. Na pewno zastanawiające są przypadki zapobieżenia akcjom PIRA dzięki informacjom, do których dostęp miał tylko Scappaticci, ale równie zastanawiający jest fakt ginięcia agentów brytyjskich lub innych, z którymi Scappaticci vel, być może, Stakeknife miał do czynienia. Jedyna rzecz, która jest pewna, to liczba bezpośrednich ofiar Scappaticciego – trzydzieści siedem osób zginęło z jego ręki, trzydzieści siedem udokumentowanych morderstw, za które nigdy nie poniósł żadnych konsekwencji. Scappaticci, pytany przez dziennikarzy o współpracę z MI5, odpowiadał tylko, że z pewnością chodzi o innego Freddiego Scappaticciego[40]. Tylko że innego nie było i nie ma w całej Irlandii Północnej. Są trzej – w Nowym Jorku. Po serii artykułów na ten temat Ministerstwo Obrony nałożyło na „The Sunday Times” i „The People” zakaz publikacji tekstów o Scappaticcim. Włamano się do domu Martina Ingrama, skąd zabrano wszystkie jego dokumenty i notatki na temat rzekomego agenta. Dokumenty te pojawiły się później w… sądzie w rozprawie przeciwko Ingramowi zainicjowanej przez Ministerstwo Obrony. Oskarżono go o złamanie Official Secrets Act[41]. Ministerstwo Obrony poprosiło dziennikarzy wszystkich gazet w Wielkiej Brytanii o zamazanie twarzy Scappaticciego. Tak po prostu. Co ciekawe, tak też się stało. To jeden z argumentów dziennikarzy wskazujących na współpracę Scappaticciego z rządem brytyjskim. I pewnie jego twarz pozostałaby długo nieznana, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie Freddie Scappaticci sam się zgłosił do telewizji, choć oczywiście tylko po to, by zaprzeczyć, że kiedykolwiek współpracował z jakimikolwiek służbami brytyjskimi, i oznajmić, że nie wie, kim jest Stakeknife. Podobno Scappaticci żyje wciąż w zachodnim Belfaście i walczy z depresją. Jak wielu tutaj. Pomimo prób wytoczenia mu spraw sądowych przez jego ofiary, mimo udzielonych nieautoryzowanych wywiadów krążących w internecie, w trakcie których rzekomo opowiada o swojej roli w Provisional IRA i oskarża Martina McGuinnessa o zamordowanie jednego ze swoich żołnierzy, czy wypowiedzi byłych dowodzących brytyjską armią,

potwierdzających jego podwójną agenturę – żyje. A tu się ginęło za dużo mniejsze przewiny. Niezbadane są bowiem losy i motywacje ludzi, którzy wyszli z konfliktu północnoirlandzkiego. Ale, jak widać, nie ograniczył się on tylko do jasno wytyczonych koncepcji brytyjskości i irlandzkości. Chociaż tak byłoby pewnie łatwiej.

Jak kochać w Belfaście Paulina, polska protestantka, szła ulicą wschodniego Belfastu. Wracała od swojego chłopaka, który mieszka w dzielnicy katolickiej. Od jakiegoś czasu miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje, ale ganiła się za tę myśl. Ganiła ją też mama. Kto by cię śledził, głupia, mówiła. Paranoję masz, mówiła. Nie tak całkiem paranoję, myślała Paulina. Bo od kilku lat była w związku z katolikiem zza muru, Seanem. W linii prostej dzieliło ich domy tylko sześćdziesiąt metrów. Tyle że niemożliwe było iść linią prostą. Pośrodku drogi bowiem stoi mur. Kilkumetrowy wzmocniony mur oddzielający część protestancką od katolickiej, wzniesiony w 2002 roku. Short Strand, gdzie mieszka Sean, jest maleńką enklawą republikańską, otoczoną zewsząd ulicami bardzo radykalnych lojalistów. Dlatego i Short Strand jest radykalny do bólu. Mieszka tam były burmistrz Belfastu, republikanin. W czasie dorocznych zamieszek około 12 lipca mieszkańcy stają się, jak mówią, więźniami własnych domów. Policja dla ich ochrony rozstawia specjalne ekrany zasłaniające tę część Belfastu od widoku maszerujących lojalistów. Widok maszerującego wroga drażni. Widok ponuro patrzącego spode łba, który uważa, że jest okupowany i systematycznie owymi marszami upokarzany – też. Lojaliści twierdzą, że to oni muszą być chronieni przed atakami republikanów, nie odwrotnie. Ale obie strony po trosze mają rację, bo obie strony obrzucają się kamieniami i butelkami, a czasem i koktajlami Mołotowa, choć żadna nigdy nie przyzna, że była pierwsza. Ale to Short Strand jest wtedy odcięty od świata. Marsze krążą wokół dzielnicy republikanów. „Jesteśmy osaczeni”– mówią republikanie. Żeby Paulina mogła zobaczyć się z Seanem, czyli, jak miliony

nastolatków, by pójść na randkę, musi poświęcić pół godziny na pokonanie sześćdziesięciu metrów. Bo z sześćdziesięciu metrów robi się kilkaset. I to Paulina odwiedzała Seana (Sean nie odwiedzał Pauliny, ponieważ jego ojciec, zatwardziały republikanin z IRA , nie chciał puścić syna do paszczy lwa). Raz na Facebooku napisała, że Sean jest u niej w domu, rzecz najnormalniejsza na świecie przecież. Po szkole poszli razem do niej. Sean zjadł polski obiad. Uwielbia polskie jedzenie. Dla ojca Seana taki wpis na Facebooku oznaczał, że synowi grozi niebezpieczeństwo, bo lojalistyczny świat czuwa. Wpadł w szał. Sean dostał kategoryczny zakaz chodzenia do Pauliny. – Co by ci się mogło stać? – pytam Seana. – Wszystko – odpowiada krótko. Przypominam sobie artykuły w tabloidach o ciężko pobitych katolikach, którzy nieświadomie zapuszczali się na nie swój teren. Zdjęcia młodych chłopaków z pokiereszowanymi twarzami, dziewczyn z ranami ciętymi. I odwrotnie. Pobitych protestantów. Paulina zaczęła pewnego dnia zauważać coraz więcej niepokojących sygnałów. Na przykład to auto, które jechało za nią wolno. Odprowadzało ją do pracy, do domu. Stało sobie chwilę, a potem odjeżdżało. Paulina powiedziała mamie, ale mama, realistka z Polski, zbyła możliwość, by ktoś śledził jej córkę. Takie rzeczy się przecież nie dzieją. Paulina próbowała się więc tym nie przejmować, ale jakoś nie mogła. I wreszcie pewnego dnia auto przyspieszyło, zrównało z nią i zatrzymało. Szyba okna zjechała majestatycznie i Paulina zobaczyła kilka pozbawionych wyrazu twarzy. Miała nadzieję, że ci ludzie zapytają o drogę. Ale jednocześnie wiedziała, że to nie o wskazanie kierunku chodzi. Jedna z osób powiedziała: „Skąd ty, kurwa, wracasz. Z Short Strand? Jeszcze raz cię tam zobaczę, to cię zabiję”.

Szybka podniosła się. – A to był taki piękny dzień. Idealny dzień. Wreszcie zrobiło się ciepło i słonecznie. Jak nigdy. Byłam radosna i szczęśliwa. I nagle coś takiego – mówi mi Paulina. Zawiadomiła policję. Policja, wyczulona na rasizm, myślała, że to chodzi o Polaków „zabierających pracę”, więc na wszelki wypadek zaklasyfikowała incydent jako przestępstwo z nienawiści. Ale tu poszło o miłość. Niewłaściwą miłość. Bo w świecie paramilitarnych miłość bywa środkiem do szpiegowania wśród nie swoich. Jeśli Paulina chodzi do katolickiego Short Strand, to katolicki Short Strand może pytać. I może się dowiedzieć za dużo. Paulina może mówić. Kto, kiedy, gdzie i o której. I przede wszystkim – co. Sean i Paulina podjęli natychmiastową decyzję, jaką w tym samym czasie podjęły inne mieszane pary: nie spotykają się w domu. Mogą się spotykać tylko w centrum miasta. W sklepach, w kawiarenkach, jeśli będą mieć pieniądze. A że nie mają, bo kończą dopiero szkoły średnie, ich intymność będzie się ograniczała do spacerów po galeriach sklepowych, po deszczowych ulicach miasta i do spojrzeń. A potem powrót do domów, oddalonych od siebie o sześćdziesiąt metrów – tylko oddzielnymi autobusami. Przy okazji wychodzą na jaw lęki Seana. Lęk numer jeden? – Mój dom znajduje się na ostatnim przystanku w mojej dzielnicy, dalej jest już część lojalistyczna. Boję się, że dzwonek sygnalizujący, że chcę wysiąść, nie zadziała albo że z jakichś powodów autobus nie zatrzyma się w mojej dzielnicy. Że pojedzie dalej i będę musiał wysiąść w dzielnicy protestanckiej. A pasażerowie autobusu będą wiedzieli, że jestem katolikiem, bo mnie wcześniej widzieli, zawsze jeżdżę tym autobusem. Paulina nadal jest śledzona. – Przychodzili do sklepu, gdzie dorabiałam, i musiałam ich obsługiwać. Stali przed sklepem. Patrzyli. Mówiła właścicielowi sklepu, że się boi, i pytała, czy mogłaby przez jakiś czas pracować w magazynie, gdzieś z tyłu na niewyeksponowanym

stanowisku – nie zgodził się. Paulina prosi mamę (która zmieniła zdanie na temat rzekomej paranoi córki i teraz sama panikuje), żeby ją przywoziła do pracy i odwoziła. Mama to robi. Odległość dom–praca to pięć minut spacerem. Paulina się boi. Sąsiedzi przestawiają kamerę. Teraz jej oko wbite jest w drzwi domu Pauliny. Nie jest to wbrew prawu. Sąsiedzi mogą powiedzieć, że to przypadek, bo kamera obejmuje przecież też samą ulicę. I mają prawo monitorować okolice swojego domu w tych niespokojnych czasach. Tyle tutaj obcych ludzi się nagle sprowadziło. Jacyś obcokrajowcy, jacyś inni, niepewni, nowi. Nic osobistego, zwykła chęć zapewnienia bezpieczeństwa domownikom. Zatem dom Pauliny jest obserwowany. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Policja nic z tym nie może zrobić. Nie ma paragrafu na oko kamery. W takiej sytuacji w człowieku rodzi się chęć buntu. Chęć buntu Pauliny przypadła na jej dziewiętnaste urodziny. Sean i Paulina napisali na Facebooku, że spędzają ten czas w hotelu. Gdzieś pod Belfastem. A tak naprawdę Sean i Paulina spotkali się w centrum, skąd oddzielnymi autobusami pojechali do jednego z supermarketów położonych po stronie protestanckiej, a tam z autem czekała na nich mama. Zawiozła ich do domu pod osłoną nocy. Zasunęli zasłony, żaluzje, pogasili światła. Tort w bunkrze. Pilnowanie, żeby blask świeczek nie wymknął się na zewnątrz, bo byłby zdradliwy. Sean mimo to nie ma nic przeciwko protestantom. Do tego stopnia, że pomógł jednemu z nich znaleźć pracę. Synowi bossa z UVF . Tak się złożyło. – Było u mnie w firmie, gdzie dorabiałem po lekcjach, wolne stanowisko, a dowiedziałem się, że chłopak znajomej jest w tarapatach. Nieważne, jakiej jest religii i przekonań. Ale ojcu nie powiedział. Ojciec by tego nie zniósł. Sean wzrusza ramionami, gdy pytam go o wrogość. To się kiedyś musi skończyć, ale nie teraz, mówi.

Teraz Sean i Paulina mieszkają w Mieście Ukośniku. Przeprowadzili się tam od razu, kiedy skończyli szkołę średnią. Sean: – Miasto jest podzielone, ale nie tak jak Belfast. Przez dziewiętnaście lat uczono mnie w domu, gdzie mogę jechać, gdzie nie powinienem. Tu nie mam takich ograniczeń. I kiedy pojawia się nad głowami helikopter, nie oznacza to od razu zamieszek. Nie ma tego lęku, że dzieje się coś niedobrego. Do Belfastu jeżdżą raz na pół roku. Nie spieszy im się, mimo że zostawili rodziny. Sean tęskni za domem, ale pracuje nad wyrugowaniem z siebie tej tęsknoty. – To chore miejsce – diagnozuje. Obejmuje Paulinę. Wolno mu – tam. John, lojalista do szpiku kości, zakochał się w katoliczce. Jakimś cudem doszło do skrzyżowania się ich dróg. Te cuda zdarzają się zwykle w centrum Belfastu albo w restauracjach w dzielnicach zamieszkałych przez klasę średnią, albo coraz częściej w czasie realizacji projektów społecznych. Zatem John poznał Aislin. Miłość od pierwszego wejrzenia, może też wzmocniona ekscytacją, że to owoc całkiem zabroniony? John odkrył, że w zasadzie nie ma między Aislin a nim zbyt wielu różnic. Rodzice obojga – ciężko pracujący robotnicy fizyczni, tyle że w przypadku rodziców Aislin sprawy wyglądały mniej różowo, bo byli przez wiele lat prześladowani przez protestancką większość. Dlatego ciułali wszelki grosz, by Aislin wysłać na uniwersytet, by ta nie doświadczała dyskryminacji na żadnym tle. John nie musiał się uczyć, wiadomo było, że będzie miał pracę. Jako protestant miał zawsze więcej szans – przy wsparciu rodziców. Od niego zależało, czy z nich skorzysta. I tu pojawia się determinanta geograficzna. Aislin została pracownikiem socjalnym. John porzucił szkołę dość szybko, oddał się walce o sprawę, czyli utrzymanie probrytyjskiego status quo. Był jak wszyscy na jego ulicy. Nie wyróżniał się. Nie rozmawiali o polityce. Przez osiem lat. Ich miłość kwitła w hotelach na Majorce, na Ibizie, w tanich kwaterach

poza miastem, w restauracjach w centrum, w kinach, na plażach, w górach. Ich miłość nie poznała wspólnych śniadań w domu ani dzielenia rachunków za prąd czy kłótni o to, kto umyje naczynia po kolacji. Osiem lat tańców godowych z dwóch stron. Kiedy rozmawiam z Johnem, widzę zgorzkniałego mężczyznę, który przedwcześnie się postarzał. Ma zniszczoną skórę, w której pory wżarł się papierosowy dym. Pociera policzki nerwowym gestem, jakby chcąc coś usunąć, coś, co go oblepia. – O Aislin dowiedzieli się moi ludzie – mówi, zaglądając mi w oczy. Ludzie Johna to paramilitarni. Lubili go. Był mocno zaangażowany. Był dobry w tym, co robił. Słuchał się, wykonywał rozkazy, świetnie się z nim piło, chodził na parady, machał flagą, nie pozwolił sobie nadepnąć na odcisk, a poza tym – był w organizacji od zawsze. I mieszkał w tej samej dzielnicy. I jego rodzice, starsi ludzie, byli bardzo szanowani przez sąsiadów. Zatem John cieszył się względami. A gdy ktoś się cieszy względami, dostaje szansę, bo każdy przecież może zbłądzić. Poza tym niewłaściwy związek Johna wpadł w orbitę zainteresowań wierchuszki całkiem przypadkiem, całkiem niedawno, więc wierchuszka nie wiedziała, że John zdradzał świętą sprawę przez osiem lat. Wierchuszka uznała, że to tylko seks, ale w tym świecie „tylko seks” może prowadzić do wielu ryzykownych zachowań, więc postanowiła tylko pogrozić palcem na swój paramilitarny sposób. John dostał zakaz widywania się z Aislin ze skutkiem natychmiastowym. Złamanie zakazu oznaczało konieczność wyjazdu na zawsze z Irlandii Północnej. – Musiałbym zostawić rodziców, dzielnicę, przyjaciół, kuzynów, zacząć od nowa. Bez kwalifikacji, bez niczego, gdzieś na głównej wyspie – tłumaczy, zaciskając palce na blacie stołu, przy którym siedzimy. Palce mu bieleją. – I co powiedziałeś Aislin? – pytam. – Nic. Nigdy jej już nie zobaczyłem.

– Zniknąłeś bez słowa? – Bez słowa. Nie wiedziała, gdzie mieszkam, nigdy u mnie nie była, nie znała mojego adresu, a w mojej dzielnicy nie mogłaby się pojawić, bo to jest zbyt ryzykowne i dla niej, i dla mnie. Po prostu nie przyszedłem na nasze kolejne spotkanie i zniknąłem. – Szukała cię? – Nie wiem. John przesuwa wzrok z mojej twarzy w dal. Szukam w nim jakiegoś cierpienia, jakiejś rozpaczy, czegoś, co musi się pojawić, gdy człowiek ma rozdarte serce, ale nic nie znajduję. Chcę nim potrząsnąć, zapytać, czy po tych ośmiu latach nie zastanowił się ani przez chwilę po podjęciu tej strasznej decyzji, co czuła Aislin. Bo na pewno przyszła na umówione spotkanie. Z pewnością wyglądała pięknie, miała delikatny makijaż, może tego dnia poszła do fryzjera odświeżyć pasemka. Przecież John i Aislin byli wciąż na etapie randek, a to zobowiązuje, elektryzuje, uskrzydla. Może kupiła sobie nową sukienkę. Użyła jego ulubionych perfum. Wyszła z autobusu i usiadła w pubie. Zamówiła rosé. John zawsze się trochę spóźniał, więc nie przejęła się pierwszymi piętnastoma minutami jego nieobecności. Ale po półgodzinie zaczęła się rozglądać i niepokoić. Pewnie wysłała esemesa. Może zadzwoniła. Jeśli zadzwoniła, dowiedziała się, że numer odbiorcy jest nieaktualny. I co wtedy? Podniosła wzrok znad telefonu, wiedząc, że to koniec? Czy kiedykolwiek podejrzewała, że nadejdzie taki dzień? Czy najpierw może pomyślała, że jej ukochanemu coś się stało? Czy zaczęła gorączkowo szukać w głowie nazwisk osób, które być może go znały? I uświadomiła sobie, że stworzyli wyspę dwojga zakochanych, poza nimi nie było nikogo i gdy wyspa zatonęła, nie zostało po niej śladu? Czy upiła się do nieprzytomności i przespała z pierwszym lepszym mężczyzną? Czy wybiegła na ulicę? Czy siedziała nieruchomo nad swoim rosé do mglistego świtu, martwa za życia? Już nic niewidząca? Zapamiętała w największym bólu, jakiego mogła doświadczyć?

Mam te wszystkie pytania w głowie. Czy John je sobie zadawał? Nie wiem. Kapituluję, patrząc na niego. Powoli przechyla szklankę z piwem, ze wzrokiem zawieszonym gdzieś w przestrzeni. Coś ciemnego, niepokojącego pojawiło się przez chwilę w jego oczach, ale zaraz zniknęło jak on sam kiedyś. Bez śladu. Po północnoirlandzku.

Jak dać nadzieję Julia, polska pielęgniarka, kupiła z mężem dom w Belfaście. Planowali założenie rodziny. W Polsce nie mieli najmniejszych szans ani na kredyt, ani na to, by móc pozwolić sobie na własny kąt, jakikolwiek, gdziekolwiek. Tu już po dwóch latach pracy (mąż jest stolarzem) kupili sześciopokojowy, dwupiętrowy dom z ogródkiem, stosunkowo blisko centrum miasta. Obszerna, jasna kuchnia z oknami wychodzącymi na całoroczną zieleń przydomowego trawniczka, przestrzenny ogród zimowy zwieńczony szklanym sufitem, przez który można obserwować tutejsze niebo, przypominające dynamiką kolorów niektóre obrazy Williama Turnera. Zaskoczyła ich cena, czterdzieści tysięcy funtów za całość. – Okazja – mówi Julia, przeklinając dzień, w którym podjęli tę decyzję. Dom jest piękny. Dla niewtajemniczonych, a takimi byli Julia i jej mąż, to właściwie wygrana na loterii. Ale ma jeden zasadniczy feler. Stoi na jednym z najdłuższych interfejsów w Belfaście. Gdyby Julia poszła na spacer po okolicy, zanim kupili swoją wymarzoną nieruchomość, zauważyłaby, że nocą na jej ulicy nigdy nie parkują samochody. Gdyby przyjrzała się sąsiednim domom, zauważyłaby, że większość ma kraty w oknach albo jest niezamieszkana. Że u szczytu ulicy sąsiedzi nie używają drzwi frontowych, ale wchodzą do domów od tyłu. Że na dole ulicy nikt nie mieszka – domy jednorodzinne są wykorzystywane za dnia jako firmy czy organizacje pozarządowe, a gdy zapada zmrok, gasną światła nielicznych miejscowych biznesów. Nikt nie wyprowadza psów, nie pali papierosów przed drzwiami, gdy pogoni żona. I najważniejsze – zobaczyłaby, że na jej ulicy znajduje się pięć potężnych rdzawych bram powtykanych między murami, otwieranych i zamykanych o ściśle określonych porach, innych zimą, kiedy zmrok zapada koło godziny szesnastej, innych latem, kiedy słońce zachodzi po dwudziestej pierwszej.

Tego wszystkiego Julia nie wiedziała. Co więcej, spodobało jej się to, że jest tak miło i spokojnie. Za każdym razem, kiedy z agentem nieruchomości, uniżonym typkiem w tanim garniturze i z lekkim tikiem nerwowym, pojawiała się na progu swojego przyszłego domu, słychać było tylko ptaki kryjące się w cieniu drzew i krzewów jej przyszłego ogrodu. Dom marzenie. Po mozolnej przeprowadzce, w ciepły, lekko wietrzny wiosenny wieczór, kiedy oglądała po pracy polską telewizję, rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Julia spojrzała na męża, potem w okno. Rzucili się oboje do drzwi. Zakapturzeni młodzieńcy ze śmiechem rozpierzchli się sprzed ich domu. Auto Julii i jej męża, które zaparkowali na ulicy, miało wybitą przednią szybę. Julii włosy stanęły dęba z przerażenia. „Atakują cudzoziemców!” – krzyknęła. Zadzwoniła na policję. „Tak, wiemy – powiedziała dyspozytorka współczująco, ale i z rutyną w głosie. – Zaczęły się zamieszki. Taki czas… Będziemy tam wysyłać patrol, ale wie pani, to jest interfejs i jest ciepło. Naprawdę zaparkowała pani przed domem? Na interfejsie?” Julia nie miała pojęcia, co oznacza „interfejs”. Mąż też. Kojarzył termin z informatyką, ale nic poza tym. Zgasili światło i przyczaili się w salonie w oczekiwaniu na odsiecz służb porządkowych. Te nie pojawiły się wcale tego wieczora. Oglądali przez zasłony w przerażeniu chmary małolatów z rykiem rzucające w siebie kamieniami, widzieli jakichś starszych mężczyzn w dresach, którzy kursowali między jedną grupą a drugą, ktoś świecił im w okna zielonym laserem. Rano po godzinie ósmej do domu zapukało dwóch policjantów. Blada po nieprzespanej nocy Julia zdała relację z tego, co się wydarzyło, podkreślając, że są tu z mężem nowi, że się boją, że są obcokrajowcami i że „biją Polaków”. Policjanci wymienili spojrzenia. Najpierw zdziwione, potem

zaskoczone – gdy Julia powiedziała, że dom kupili, nie wynajmują. „Najlepiej by się było stąd wyprowadzić – zasugerował jeden z policjantów. – Czyli sprzedać ten dom. Ale no tak, nikt go nie kupi”. Wtedy wszystko stało się jasne. Ktoś podrzucił polskiej rodzinie kukułcze jajo, pewnie śmiejąc się w kułak – sprzedał nieruchomość, która była trefna. Może czekał na tę okazję kilka lat? Były właściciel domu z pewnością dziękował Bogu za imigrantów. Miejscowi mają tę niezbędną lokalną wiedzę, która może ich uchronić przed ryzykownymi transakcjami, nowo przybyli potrzebują co najmniej kilku lat, by zrozumieć skomplikowaną naturę tutejszego krajobrazu. Julia z mężem rozpoczęli kontrofensywę. Szukając pomocy, zaczęli pisać listy. Wszędzie. Po pół roku ożywionej korespondencji z politykami, którzy rozkładali ręce, urzędnikami, którzy bardzo współczuli, życzliwą policją, która potakiwała i zgadzała się, że młodzież bywa okropna, serdecznymi community workers z dwóch stron konfliktu, którzy wypruwają sobie za darmo żyły, żeby przepracować z dzieciakami z ulicy dziedzictwo Kłopotów – Polacy zrozumieli, że utknęli. Gdyby to było mieszkanie spółdzielcze, mogliby się starać o przeniesienie na inną ulicę, do innej dzielnicy. Gdyby wynajmowali prywatnie, mogliby negocjować z właścicielem mieszkania i być może, popierając swoją argumentację raportami policji, zrezygnować z tego adresu. Ale oni ten dom kupili. Jest całkiem ich. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Potrzeba matką wynalazków, umęczona polska rodzina powoli podnosiła więc poziom swojej wiedzy prawniczej. Julia odkryła coś, co jak sądziła, było ostatnią deską ratunku, jedyną szansą, by wynieść się z dzielnicy. Lokalna spółdzielnia mieszkaniowa prowadzi projekt SPED (Scheme for the Purchase of Evacuated Dwellings), który polega na tym, że odkupuje po cenie rynkowej mieszkanie od zagrożonych właścicieli, uwalniając ich tym samym od zobowiązań bankowych. Okazało się jednak, że Julia i jej mąż znaleźli się w prawnej przestrzeni niczyjej. By doszło do odkupienia mieszkania, urząd mieszkaniowy potrzebuje dowodu, że lokatorzy-właściciele są faktycznie czymś zagrożeni, ale musi to być poważne zagrożenie zdrowia i życia, potwierdzone przez

policję, lekarzy, sąsiadów zrzeszonych w stowarzyszeniu mieszkaniowym i specjalną organizację zajmującą się weryfikacją gróźb (ze strony organizacji paramilitarnych), BASE 2. Kamienie i butelki rzucane przez młodzież w okna na interfejsach nie są uważane za poważne zagrożenie. Owszem, z pewnością nie sprzyjają prowadzeniu spokojnego życia, ale wielu mieszkańców Belfastu żyje w podobnych warunkach na co dzień i nie ma technicznych możliwości, by im wszystkim zapewnić pomoc państwa. Innymi słowy, urząd mieszkaniowy przyjął podanie Julii, poprosił policję o raport, a ta zgodnie z prawdą napisała, że Julia i jej mąż kupili mieszkanie na interfejsie, który jest jednym z trudniejszych interfejsów w Belfaście, ale jeśli przedsięwezmą środki ostrożności przy wsparciu innych instytucji rządowych (kraty w oknach, parkowanie auta na innej ulicy i unikanie spacerów po zmroku), nic im bezpośrednio nie zagrozi, a może inaczej – będą w takiej samej sytuacji jak inni właściciele mieszkań na tej samej ulicy. Incydenty, które się zdarzały i będą się zdarzać, nie mają też pobudek rasowych, czego najbardziej obawiała się Julia. „Takie miejsce. Nie ma znaczenia, czy są państwo Polakami czy rdzennymi mieszkańcami Belfastu” – powiedzieli urzędnicy. Julia pojęła rzecz straszną – kupili kota w worku. I nie ma innego wyjścia. Albo się przyzwyczają, albo zrobią coś szalonego, co zdarzyło się już kilkakrotnie w historii Belfastu – nadal będą płacić kredyt za mieszkanie (przez kolejną dekadę), ale opuszczą je i wynajmą sobie gdzieś coś innego, bezpieczniejszego, czyli de facto będą płacić za spokój podwójnie. To oczywiście nie wchodziło w grę. Głównie z powodów finansowych. Przyjęli pomoc urzędu miasta, który za darmo zamontował w oknach ich pięknego domu stalowe kraty oraz wzmocnił płot ogródka, umieszczając na jego szczycie drut kolczasty i odłamki butelek. Community workers z okolicy wykazali zrozumienie. Odwiedzają polską rodzinę, która wciąż tkwi w szoku kulturowym, wspierają, oferują rozliczne zaproszenia na dzielnicowe atrakcje, starając się załagodzić życzliwością brutalne skutki nieuświadomionego wyboru. Między Polakami a lokalnymi nawiązują się przyjaźnie oparte na dzieleniu wspólnego losu. Julia zna z widzenia dzieciaki z interfejsu. One też już ją znają. W dzień

mówią „dzień dobry”, wieczorem rzucają kamieniami, ale Julia wie, że to nie jest sprawa osobista. – Zamieszkaliśmy na linii ognia – mówi, gdy pijemy kawę w jej ogródku. Po murze w półcieniu pną się hortensje, w rogu znajduje się maleńka szklarnia, w której Julia posadziła pomidory. Do wysokości dwóch metrów roztacza się przed oczami sielski minikrajobraz miejskiej rezydencji w zieleniach, wyżej bukoliczną całość przecinają zasieki. Na tym jednak nie koniec. Dom Julii, który z zewnątrz przypomina twierdzę (dlatego Julia rozmiękcza tę wizję w środku udrapowaniami, poduszkami, żywymi kolorami i kwiatami, by zapomnieć o obronnej kanciastości lokum), przylega do bramy. Bramy, która gdy dokonywali zakupu, była wiecznie zamknięta, zardzewiała, zarośnięta bluszczami i chwastami. Właściwie była niewidoczna, ginęła w gąszczach. Ale dzięki community workers, którzy stwierdzili po jakimś czasie, że interfejs stał się spokojniejszy (w porównaniu z latami poprzednimi) i że można spróbować zaufać młodzieży, a co za tym idzie – zrobić ważny krok do przodu w celu utrzymywania dobrosąsiedzkich, pozytywnych kontaktów z drugą stroną, pojawił się pomysł czasowego otwarcia bramy. By usprawnić komunikację między dzielnicami, zwłaszcza tym, którzy by dostać się do gabinetu lekarskiego czy apteki przy interfejsie, musieli nadrabiać drogi. A także po to, by dać szansę wszystkim mieszkańcom na życie w normalności – jak w reszcie Europy. Postanowiono przeprowadzić konsultacje społeczne, czyli odwiedzić każde mieszkanie, każdy dom i zebrać opinie rezydentów. Tak oto Julia otworzyła drzwi ankieterom. Z rozdziawionymi ustami wysłuchała entuzjastycznych sprawozdań na temat mniejszej liczby incydentów na interfejsie, większej liczby projektów społecznych, zaufania, jakim należy obdarzać młodych ludzi z klasy underprivileged, zwłaszcza gdy wykażą dobrą wolę, sprawiedliwości naprawczej. Nie wytrzymała. Uznała, że zaapeluje do sumień swoich gości, młodych ludzi, może koło czterdziestki. Zapytała jednego z ankieterów, czy ma to

nieszczęście mieszkać na interfejsie. „Tak – odpowiedział od razu – i mam pięcioro dzieci. Ale jeśli będziemy tworzyć getta, dzieciaki będą całe życie miały mentalność getta. Wystarczy, że nasze pokolenie jest tym naznaczone”. „Nie będziemy pani wprowadzać w błąd, twierdząc, że nic się nie wydarzy, że nie będzie problemów. To interfejs. Ale z głosów na razie zebranych wynika, że ludzie są skłonni zaryzykować otwarcie tej bramy. Będzie klucznik, wspólnie ustalimy godziny otwierania i zamykania na noc” – dodał drugi ankieter. Julia nie wyraziła zgody. Po tygodniu przyszedł do niej list od lokalnego radnego zapraszający na spotkanie, by omówić tę dość patową, jak przyznał radny, sytuację. Na kawę, herbatę, ciasteczka maślane w obecności tłumacza (gdyby Julia nie czuła się zbyt swobodnie językowo) oraz kilku sąsiadów, którzy odpowiedzą na każde jej pytanie. Spotkanie odbyło się w jednej z organizacji pomocowych kilka przecznic dalej. Były ciastka, słodycze, republikański radny, lojalistyczni i republikańscy community workers. Rozumiejący. Wspierający. I tłumaczący. Że organizują kursy zawodowe dla nastolatków i dorosłych z obu stron. Otwarta brama skróci ich trasę. Że są warsztaty fotograficzne dla dzieciaków, które rzucają kamieniami. Może przestaną, wyjdą wieczorem z aparatami (które specjalnie dla nich kupiono z grantu z urzędu miasta), a nie butelkami. Że kilkoro nastolatków skończyło kurs, na którym nauczyli się, jak wpływać pozytywnie na to, co się dzieje w ich dzielnicy, i w ramach praktyk mają za zadanie pracować z trudniejszą młodzieżą. Może nawiążą kontakty. Że ściany pokoju to w sumie przeszłość. I najważniejsze – otwarta brama to szansa dla młodych. Julia patrzyła na tych wszystkich ludzi z rosnącym przerażeniem. Nigdy nie myślała o sobie ani o tym miejscu ziemi jako części Wielkiej Narracji, jakiegoś ważnego Dziania Się, zmieniającej się na jej oczach Historii – przyjechała do Irlandii Północnej, jak wielu innych imigrantów, traktując ją jako część spójną ze Zjednoczonym Królestwem. Belfast był dla niej

brytyjskim miastem, takim jak Manchester czy Glasgow, z uniwersalnymi problemami cywilizacyjnymi, podobnymi zaletami i wadami. Wcześniej chwilę mieszkali z mężem w Londynie, gdzie zmagali się z wielkomiejską codziennością drogiego transportu, wielu godzin spędzonych w metrze, oszczędzania, tęsknoty za Polską, łagodzoną obecnością polskich sklepów, telewizji, obiadów w londyńskim Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Irlandia Północna miała być taką dużo mniejszą Anglią, oczywiście tańszą, zieleńszą i niestety bardziej odległą od ojczyzny, ale zasadniczo niewiele się miało zmienić. Poza tym, że w Londynie nigdy nie kupiliby domu, a tu udało im się to błyskawicznie. Nie przypuszczali, że znaleźli się w zupełnie innym świecie. Nie zakładali, że pewnego dnia Julia będzie siedzieć na spotkaniu z sąsiadami i zamiast rozmawiać o kółku szycia czy pogodzie, będzie jedyną osobą sprzeciwiającą się tak naprawdę procesowi pokojowemu, o którego istnieniu nie wiedziała. Będzie jedyną osobą, która zakomunikuje, że życzy sobie ściany pokoju i zamkniętej na stałe bramy, będzie jedyną osobą, która powie, że czuje się bezpieczniej, kiedy młodzież jest trzymana w izolacji po drugiej stronie, kimkolwiek czy czymkolwiek by ta druga strona była, że nie ufa katolikom i protestantom, że najchętniej sprowadziłaby na interfejs policję na całą dobę i monitorowała każde dziecko powyżej dziesiątego roku życia. Lojaliści i republikanie wysłuchali nerwowej argumentacji Julii z szacunkiem, bo taka postawa wypływa z zasad porozumienia wielkopiątkowego. Poza tym, gdy ktoś z zewnątrz wywleka wszystkie ich własne lęki na wierzch, klarownie i dosadnie formułując myśli, widzi słonia w pokoju i go pokazuje pozostałym, nie można tego potępić – wszyscy się boją, cała sytuacja przypomina stąpanie po cieniutkim, kruchym lodzie, ale… Ale jednocześnie – ten ktoś nie wie, że można mieć dość segregacji. Już dość. Nie w XXI wieku. Uczestnicy spotkania pokazali Julii wyniki badań przeprowadzonych w 2012 roku przez jeden z tutejszych uniwersytetów. Badania głosiły, że

siedemnaście procent mieszkańców interfejsów przeprowadziłoby się gdzie indziej w te pędy, gdyby zburzono w nich ściany pokoju, bo bałoby się o swoje bezpieczeństwo. Julia uśmiechnęła się z satysfakcją. I spoważniała. Czyli osiemdziesiąt trzy procent tych ludzi, o których domy rozbijają się butelki, którzy być może nie mogą spać z powodu hałasów, brzęków i gwizdów, zadeklarowało, że zostanie? Co więcej, uznało, że to jest rodzaj ich obywatelskiego obowiązku. I tu podziały nie mają znaczenia – to obowiązek obywatelski wobec Brytanii i wobec Irlandii. „Nie czujecie się bezpieczniej z zamkniętą bramą i ścianą?” – zapytała wprost. „Tak, czujemy – odezwała się jedna z jej sąsiadek. – Ściana, zamknięta brama są gwarancją spokoju”. „Czyli…?” „Kiedyś trzeba zacząć zmiany. Zaczynamy od kolejnej bramy. Pewnie będą problemy, ale bardziej w czasie parad albo marszów”. „My musieliśmy tak dorastać. Oni nie muszą” – powiedział radny. Julia złapała się za głowę, nie wierząc w to, co słyszy. Widziała, że wszyscy ją rozumieją, ale widziała też coś zupełnie innego – jakąś dziwną, jej zdaniem naiwną nadzieję – na przekór wszystkiemu. Czy można zaufać halnemu, że przestanie wiać? Czy trzeba? Czy Julia ma liczyć na to, że wspólne starania okolicznych mieszkańców i pracowników społecznych coś zmienią, że jakiś kurs fotograficzny dla dzieciaków naprawdę sprawi, że nie usłyszą w nocy kamieni rzucanych w ich domy? Czy to, że Pádraig i Bill spotkają się w czasie wycieczki do zoo, zaprocentuje tym, że wieczorem nie będą wyzywać się od Taigs i Huns? Przy okrągłym stole organizacji charytatywnej siedzieli wszyscy razem, rodzice Billów i Pádraigów, ci, którzy chcą zjednoczonej Irlandii, i ci, którzy w życiu się na to nie zgodzą, ludzie, których bliscy być może krew przelewali, by bronić swojej racji. Siedzieli i ci, którzy cynicznie zarabiają na procesie pokojowym, i ci, którzy naprawdę wierzyli, że trzeba dawać szansę, wiele razy.

Wiem, że nadal się nie lubią. Kiedy wybieram się do zaprzyjaźnionych republikanów, moi lojalistyczni przyjaciele mówią, że „znów będziesz po ciemnej stronie mocy”. Kiedy spotykam lojalistów, proirlandzcy znajomi żartują ze mnie, i nie zawsze są to tylko żarty. A tu siedzieli razem, negocjując z Polką przyszłość katolickiej i protestanckiej młodzieży na tym skrawku ziemi – mówiąc jednym głosem. Julia mieszka wciąż na interfejsie. Nie znaleźli z mężem żadnego innego rozwiązania sytuacji. Mają syna. Brama obok ich domu jest monitorowana przez miejscowego radnego, który czasem wpada do nich na kawę. Dał im wizytówkę z wypisanym odręcznie numerem telefonu komórkowego, gdyby coś się działo. Czasem się dzieje, czasem nie. Julia nie korzysta z prywatnego kontaktu z radnym. – Cóż, interfejs – mówi po jakimś czasie, patrząc na swoje przydomowe zasieki. Auto wciąż parkują dwie ulice dalej. – Taki urok – opowiada. – Mogło być gorzej. A wiesz, że nie tak dawno usunięto bramę na Newington Avenue? Najpierw były wyznaczone godziny otwierania, jak tu. Potem przyszli faceci z piłami i ją rozmontowali, po konsultacjach, jak zwykle. Wszyscy świętowali. I nic. Jest nadzieja dla Irlandii Północnej, pomyślałam i powiedziałam głośno Julii. Julia pogładziła po głowie jasnowłosego synka, dziecko Belfastu, które wyrasta w twierdzy, ale jednocześnie już kilkakrotnie było z mamą na spotkaniach dla katolickich i protestanckich mam, tych mam, które zaakceptowały istnienie grubej kreski dla dobra ich dzieci. Nadzieja jest w ludziach Irlandii Północnej. Tych zwykłych, tych zmęczonych, tych, którzy wierzą, że można i trzeba inaczej. Cichutko codziennie walczących o zwyczajność. Ale wierzą w to tylko dlatego, że mieszkają na poranionej ziemi. I świetnie znają różnicę. Jakże banalnie – znając historię, nie chcą jej powtórzyć.

Płacą wysoką cenę. Może nie najlepiej śpią, może nadchodzą momenty, kiedy też się boją o swoje dzieci, o przyszłość. Łykają łzy, zaciskają pięści i prą do przodu. Już nie dla siebie. Taka geografia. Większość imion w książce jest zmieniona.

Podziękowania Książka ta nie powstałaby, gdyby nie mieszkańcy Irlandii Północnej. To oni sprawili, że zaczęłam chcieć widzieć więcej, zajrzeć głębiej. To oni pokazali mi, że nic nie jest czarno-białe. Dzięki nim staram się nie oceniać, a zaczęłam rozumieć, albo przynajmniej dążyć do zrozumienia skomplikowanych motywów ludzkiego postępowania – z szacunku dla nich i ich historii. Niezliczone godziny, które spędziłam, słuchając ich czy pracując z nimi, nauczyły mnie bardzo wiele o naturze ludzkiej – jej wielkości i małości w obliczu zła. Dzięki nim wiem, że nic nie wiem. Dziękuję im za to, że próbują żyć dalej, bardzo często against all odds. Irlandia Północna jest moim domem. Jestem wdzięczna losowi, którego nienawidziłam, za to, że mnie rzucił w to miejsce. Tu też urodził się mój syn. Dziękuję Mariuszowi za niesłychaną cierpliwość, graniczącą z męczeństwem, i za wsparcie, bez którego rzuciłabym wszystko w kąt. Dziękuję Ewie Winnickiej, która zobaczyła potencjał w tym, co opowiadałam jej z płonącymi oczami, i stała się moją agentką literacką. Jej optymizm pozwolił mi zwycięsko przebrnąć przez nierzadkie momenty zwątpienia. Dziękuję przyjaciołom, którzy zaakceptowali miesiące, a nawet lata, mojej nieobecności towarzyskiej i roztargnienia. Dziękuję redaktorom Łukaszowi Najderowi za jego rozsądne i wyważone uwagi oraz Tomaszowi Zającowi – za życzliwą skrupulatność, krytycyzm, który postawił mnie do pionu wiele razy, i wielką wrażliwość.

Bibliografia Andrew Christopher, The Defence of the Realm: The Authorized History of M I 5 , London 2010 Aughey Arthur, The Politics Of Northern Ireland: Beyond the Belfast Agreement, Oxford 2005 Beattie Geoffrey, Protestant Boy, London 2005 Beattie Geoffrey, We Are the People: Journeys Through the Heart of Protestant Ulster, London 1993 Beresford David, Ten Men Dead: The Story of the 1981 Irish Hunger Strike, London 1987 Bew Paul, Gibbon Peter, Patterson Henry, Northern Ireland 1921–2001: Political Forces and Social Classes, London 2002 Boyle Kevin, Hadden Tom, Northern Ireland: The Choice, London 1994 Collins Eamon, McGovern Mick, Killing Rage, London 1996 Cox Michael, Guelke Adrian, Stephen Fiona (eds.), A farewell to arms? From „long war” to long peace in Northern Ireland, Manchester 2000 Cusack Jim, McDonald Henry, U D A : Inside the Heart of Loyalist Terror, Dublin 2004 Cusack Jim, McDonald Henry, U V F : The Endgame, Dublin 1997 Darby John, Intimidation and the Control of Conflict in Northern Ireland, Dublin 1986 Darby John, Scorpions in a Bottle: Conflicting Cultures in Northern Ireland, London 1997 Dillon Martin, God and the Gun: The Church and Irish Terrorism, London 1998 Dillon Martin, Stone Cold: True Story of Michael Stone and the Milltown Massacre, London 1993 Dillon Martin, The Dirty War: Covert Strategies and Tactics Used in Political Conflicts, London 1991 Dillon Martin, The Shankill Butchers: a Case Study for Mass Murder, London 1989 Dillon Martin, Twenty Five Years of Terror: The I R A ’s War Against the British, London 1996 Dixon Paul, Northern Ireland: The Politics of War and Peace, New York 2001 Dunn Seamus (ed.), Faces of the Conflict In Northern Ireland, London 1995 English Richard, Armed Struggle: A History of the I R A , London 2003 Gambetta Diego, Hamill Heather, Streetwise: How Taxi Drivers Establish Their Customers’ Trustworthiness, New York 2005 Hamill Heather, The Hoods: Crime and Punishment in Belfast, Princeton 2011 Hennessey Thomas, The Northern Ireland Peace Process: Ending the Troubles?, Dublin 2000 Henry Lee, Belfast Taxi: A Drive through History, One Fare at a Time, Belfast 2012 Holland Jack, Hope Against History: The Ulster Conflict, London 1996 Holland Jack, Phoenix Susan, Phoenix: Policing the Shadows. The Secret War Against Terrorism in Northern Ireland, London 1997 Ingram Martin, Harkin Greg, Stakeknife: Britain’s Secret Agents in Ireland, Dublin 2004 Larkin Paul, A Very British Jihad: Collusion, Conspiracy & Cover-up in Northern Ireland, Belfast 2011 Little Alistair, Scott Ruth, Give a Boy a Gun: From Killings to Peace-Making, London 2009 Marlantes Karl, What It Is Like To Go To War, New York 2011 McGarry John, O’Leary Brendan, Explaining Northern Ireland: Broken Images, Oxford 1995

McGartland Martin, Dead Man Running: A True Story of a Secret Agent’s Escape From the I R A and M I 5 , Edinburgh 1999 McKay Susan, Northern Protestants: An Unsettled People, Belfast 2000 McKittrick David, Kelters Seamus, Feeney Brian, Thornton Chris , Lost Lives: The Stories of the Men, Women and Children Who Died as a Result of the Northern Ireland Troubles, Edinburgh 2004 McKittrick David, McVea David, Making Sense of the Troubles: A History of the Northern Ireland Conflict, London 2000 Moloney Ed, A Secret History of the I R A , London 2002 Moloney Ed, Voices From the Grave: Two Mens’ War in Ireland, London 2011 Ní Aoláin Fionnuala, The Politics Of Force: Conflict Management and State Violence in Northern Ireland, Belfast 2000 O’Connor Fionnuala, In Search of a State: Catholics in Northern Ireland, Belfast 2006 O’Doherty Malachi, I was a Teenage Catholic, Cork 2003 O’Doherty Malachi, The Telling Year: Belfast 1972, Dublin 2007 O’Leary Brendan, McGarry John, The Politics of Antagonism: Understanding Northern Ireland, London 1996 Parkinson Alan, Ulster Loyalism and the British Media, Dublin 1998 Punch Maurice, State Violence, Collusion and the Troubles: Counter Insurgency, Government Deviance and Northern Ireland, London 2012 Rejali Darius, Torture and Democracy, Princeton 2007 Rolston Bill (ed.) The Media and Northern Ireland: Covering the Troubles, Basingstoke 1991 Rolston Bill, Demobilization and Reintegration of Ex-Combatants: the Irish Case in International Perspective, „Social Legal Studies” 2007 vol. 16, no. 2 Rolston Bill, Unfinished Business: State Killings and the Quest for Truth, Belfast 2000 Rowan Brian, Behind the Lines: The Story of the I R A and Loyalist Ceasefires, Belfast 1995 Ryder Chris, The R U C 1922–1997: A Force Under Fire, London 1997 Taylor Peter, Brits: The War Against the I R A , London 2001 Taylor Peter, Loyalists, London 1999 Taylor Peter, Provos: The I R A and Sinn Fein, London 1997 Whyte John, Interpreting Northern Ireland, New York 1991 Wilson Colin, Seaman Donald, The Serial Killers: A Study in the Psychology of Violence, London 2007 http://cain.ulst.ac.uk/ – internetowe archiwum konfliktu w Irlandii Północnej, University of Ulster

Przypisy [1] The Troubles (ang.) to eufemistyczna nazwa określająca konflikt cywilny, który toczył się w Irlandii Północnej w latach 1968–1998, a którego zarzewiem było powstanie samej Irlandii Północnej w 1921 roku. W czasie Kłopotów zginęło ponad trzy tysiące ludzi (zastrzelonych, zabitych w czasie zamachów bombowych, często torturowanych przed śmiercią), kilkadziesiąt tysięcy zostało rannych. Powodem wybuchu konfliktu był status Irlandii Północnej jako prowincji Wielkiej Brytanii. Mieszkający w niej katoliccy (najczęściej) Irlandczycy chcieli przyłączyć ją do Republiki Irlandii, protestanccy Brytyjczycy (najczęściej pochodzenia angielskiego i szkockiego) chcieli natomiast utrzymać status quo, czyli unię z Wielką Brytanią. Nie był to jednak konflikt religijny (choć, jak zwykle bywa, religię wykorzystywano do tego, by zaognić spory lub mobilizować ludność), tylko terytorialny. Kłopoty zakończyły się w 1998 roku po wprowadzeniu tzw. porozumienia wielkopiątkowego, którego głównym przesłaniem było umożliwienie wspólnej pracy nad pokojową koegzystencją dwóch zwaśnionych społeczności. Na mocy porozumienia wielkopiątkowego wypuszczono z więzień członków organizacji paramilitarnych odpowiedzialnych za przestępstwa określone jako umotywowane politycznie, za które otrzymali wyroki sądu przed wprowadzeniem porozumienia. Status tych, którzy są podejrzani o popełnienie przestępstw przed porozumieniem wielkopiątkowym, ale nie zostali postawieni w stan oskarżenia, jest do dziś niejasny i tymi właśnie sprawami zajmowała się do niedawna Historical Enquiries Team, jednostka północnoirlandzkiej policji (PSNI ). W 2015 roku prawdopodobnie HET zostanie zastąpiona instytucją niezależną od policji. [2] Interfejsy mogą być podzielone ścianami pokoju. W samym Belfaście znajduje się dziewięćdziesiąt dziewięć takich barier: murów czy innego rodzaju „architektury obronnej”, jak nazywa się taką aranżację przestrzeni w fachowej literaturze (płotów, bram, otwieranych i zamykanych o określonych porach, itp.). Istnieją też tzw. interfejsy niewidzialne, zwłaszcza w północnym Belfaście. Jak nazwa wskazuje, nieświadomy piechur może nie mieć pojęcia, że przemaszerował właśnie z dzielnicy protestanckiej do katolickiej. Mieszkańcy okolicy posiadają tę lokalną wiedzę i pilnują się, by nie przekroczyć niewidzialnych granic. Więcej szczegółowych informacji na stronie www.belfastinterfaceproject.org (łącznie z mapą interfejsów w Belfaście). [3] Ulster Volunteer Force jako organizacja paramilitarna powstał w 1966 roku. Jego nazwa pochodzi od innego Ulster Volunteer Force, unionistycznej organizacji z 1912 roku, którą założyli Brytyjczycy, by nie dopuścić do wprowadzenia rządów Irlandii na terenie Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Ulsteru. UVF z 1966 roku jest inną organizacją – jego celem była walka z republikanizmem, a zwłaszcza z IRA . Złożył broń w 2009 roku,

ogłaszając jednocześnie, że przekształca się w organizację cywilną, nieparamilitarną. Przez lata był klasyfikowany jako organizacja terrorystyczna w Wielkiej Brytanii. [4] Ulster Defence Association powstał w 1971 roku po to, by bronić protestantów przed atakami IRA . Obecnie jego celem jest polityczna walka z republikanizmem. Podobnie jak UVF , przez lata był klasyfikowany jako organizacja terrorystyczna w Wielkiej Brytanii. [5] Shankill Road – protestancko-lojalistyczne serce Belfastu. Jedna z dłuższych ulic miasta, zwykle też mocno oflagowana. [6] Irlandzka Armia Republikańska – organizacja paramilitarna powstała oficjalnie w 1919 roku (nieformalnie istniała już w 1913), walcząca o niepodległość Irlandii, a potem o przyłączenie Irlandii Północnej do Republiki Irlandii. Jej twórcą był Michael Collins. W czasie Kłopotów rozpadła się na odłamy: Provisional IRA (PIRA ) i Official IRA (OIRA ), po porozumieniu wielkopiątkowym powstały jeszcze Real IRA (RIRA ) i Continuity IRA (CIRA ). Odłamy te różnią się ideologią, liczebnością, metodami walki i stosunkiem do porozumienia wielkopiątkowego. Wszystkie znajdują się na brytyjskiej liście organizacji mających związki z terroryzmem. [7] Gerard „Gerry” Adams – obecnie lider republikańskiej partii Sinn Féin, politycznego skrzydła IRA , której celem jest doprowadzenie do zjednoczenia Irlandii Północnej z Republiką Irlandii. Jeden z architektów porozumienia wielkopiątkowego z 1998 roku. Część republikanów uważa go za zdrajcę, bo zaakceptował podział władzy między republikanami i lojalistami. Historycy jednogłośnie uznają go za jednego z dowódców Provisional IRA . Adams wypiera się tego, że kiedykolwiek był członkiem IRA . [8] Alistair Little, Ruth Scott, Give a Boy a Gun: From Killings to Peace-Making, London 2009, s. 160. [9] Dysydenci republikańscy – ci, którzy nie zgadzają się z procesem pokojowym, a co za tym idzie – z tymi, którzy proces pokojowy przeprowadzili i przeprowadzają, czyli również z republikanami, nazwijmy to, głównego nurtu. Dysydenci uważają republikańskie partie zasiadające w północnoirlandzkim parlamencie (Sinn Féin i SDLP ) za zdrajców. Niektórzy dysydenci są za stosowaniem przemocy, inni – nie. Strona internetowa MI5 (agencji brytyjskiego wywiadu) podaje, że większość dysydentów republikańskich była członkami Provisional IRA . [10] 19 października 1988 roku Margaret Thatcher wydała zarządzenie zwane Northern Ireland Ban, według którego osoby związane z IRA , Sinn Féin i ich sympatycy, a także osoby z całkiem wówczas legalnie działającego Ulster Defence Association nie mogły pojawić się na antenie ani radia, ani telewizji. Zastępowali je aktorzy. [11] Zob. np. Peter Oborne, Will Boston Still Fund the IRA ?, „The Spectator”, 27.04.2013. [12] Christopher Andrew, The Defence of the Realm: The Authorized History of MI5 ,

London 2010, s. 699. [13] David McKittrick, David McVea, Making Sense of the Troubles: A History of the Northern Ireland Conflict, London 2000, s. 2. [14] Od Fenian Brotherhood, organizacji założonej w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku przez irlandzkich nacjonalistów. [15] Green Book to materiały treningowe Irlandzkiej Armii Republikańskiej, które zawierają opis celów IRA , strategii i taktyk walki z brytyjskim okupantem. Wydana dwukrotnie (ostatni raz w 1977 roku), stanowi dokument wiążący każdego członka IRA . Ponieważ pomiędzy pierwszą (1956 rok) a drugą edycją istnieją różnice, mówi się, że prawdopodobnie Green Book jest wciąż na bieżąco aktualizowana. W tej chwili jest dostępna online w języku angielskim. Najważniejszym przykazaniem Green Book jest bezwzględne milczenie na temat działalności w IRA . O tym fakcie nie mogą wiedzieć ani bliscy, ani przyjaciele, ani nikt postronny. Bojownicy IRA znani są do dziś z tego, że w czasie przesłuchań na posterunkach policji milczą – nie wdają się w żadne zbędne dyskusje, nie pozwalają sobie na żadne rozmowy. [16] Protesty o flagę w Belfaście były wynikiem głosowania przeprowadzonego w 2012 roku w urzędzie miasta. Głosowanie dotyczyło usunięcia brytyjskiej flagi z ratusza i umieszczania jej na budynku tylko w czasie świąt państwowych. Belfast jest miastem brytyjskim. Decyzja ta zantagonizowała brytyjską większość. Więcej o protestach w rozdziale Jak Brendon zamieszki zakończył. [17] Larkin Paul, A Very British Jihad: Collusion, Conspiracy & Cover-up in Northern Ireland, Belfast 2011. [18] Diego Gambetta, Heather Hamill, Streetwise: How Taxi Drivers Establish Their Customers’ Trustworthiness, New York 2005, s. 56. [19] Tamże, s. 76. [20] Tamże, s. 73. [21] Alistair Little, Ruth Scott, Give a Boy a Gun: From Killings to Peace-Making, London 2009, s. 76. [22] Tamże, s. 32. [23] Tamże, s. 67. [24] Martin Dillon, The Shankill Butchers: a Case Study for Mass Murder, London 1989, s. 276. [25] Martin Dillon, The Shankill Butchers: a Case Study for Mass Murder, London 1989, s. 19. [26] Tamże, s. 238. [27] Tamże, s. 239. [28] Tamże, s. 276. [29] Tamże, s. 277. [30] Zob. http://www.bbc.co.uk/news/uk-northern-ireland-31703859,

dostęp: 25.03.2015. [31] Zob. https://www.amnestyusa.org/sites/default/files/pdfs/ij_intllawdefinitions.pdf dostęp: 29.03.2015. [32] Pisze o tym na swoim blogu: http://thebrokenelbow.com/2013/07/14/plea-to-mcconville-family-join-usin-bid-for-british-army-papers/, dostęp: 23.03.2015. [33] Patrick Radden Keefe, Where the Bodies are Buried, „The New Yorker”, 16.03.2015, http://www.newyorker.com/magazine/2015/03/16/where-thebodies-are-buried, dostęp: 23.03.2015. [34] Zob. http://www.telegraph.co.uk/news/uknews/northernireland/10803439/OldBailey-bomber-Dolours-Price-accused-Gerry-Adams-of-being-behind-theabductions-of-The-Disappeared.html, dostęp: 25.11.2014. [35] Zob. http://www.dailymail.co.uk/news/article-2620025/GerryAdams-released-without-charge-evening-Jean-McConville-murderinquiry.html, dostęp: 24.02.2015. [36] W samym 2013 roku tygodniowo kradziono czterdzieści samochodów, jak podaje północnoirlandzka policja. [37] Heather Hamill, The Hoods: Crime and Punishment in Belfast, Princeton 2011, s. 63. [38] W zamachu tym, przeprowadzonym przez Provisional IRA w 1974 roku, zginęło pięć osób, a ponad sześćdziesiąt zostało rannych. Zatrzymano cztery osoby, tzw. Guildford Four, przesłuchiwano je, torturowano i skazano na dożywocie (mimo że np. Gerry Conlon w czasie zamachu przebywał w Londynie). Oczyszczono je z zarzutów po piętnastu latach bardzo intensywnej kampanii prawnej, prowadzonej przez angielską prawniczkę Gareth Peirce. Na kanwie tych wydarzeń powstał w 1993 roku film W imię ojca w reżyserii Jima Sheridana z Danielem Day-Lewisem w roli Gerry’ego i Pete’em Postlethwaite’em w roli Giuseppe. Emma Thompson grała adwokatkę osadzonych. Zob. też David McKittrick, Seamus Kelters, Brian Feeney, Chris Thornton, David McVea, Lost Lives: The Stories of the Men, Women and Children Who Died as a Result of the Northern Ireland Troubles, Edinburgh 2004, s. 479. [39] Martin Ingram, Greg Harkin, Stakeknife: Britain’s Secret Agents in Ireland, Dublin 2004, s. 95. [40] Tamże, s. 242. [41] Tamże, s. 222.

W Y D AW N I C T W O C Z A R N E

sp. z o.o.

www.czarne.co m.pl Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, I I I p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 [email protected], [email protected] m.pl [email protected], [email protected], ed [email protected] Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa [email protected] m.pl Sekretarz redakcji: malg [email protected] Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa, tel./fax +48 22 621 10 48 [email protected], [email protected] [email protected] l, [email protected] Dział marketingu: hono [email protected] Dział sprzedaży: [email protected] [email protected], [email protected] Audiobooki i e-booki: an [email protected] Skład: d2d.pl ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52, [email protected] Wołowiec 2015 Wydanie I
Łojek Aleksandra - Belfast. 99 ścian pokoju

Related documents

170 Pages • 46,151 Words • PDF • 877 KB

2 Pages • 692 Words • PDF • 498.3 KB

1 Pages • 105 Words • PDF • 223 KB

90 Pages • PDF • 1.5 MB

6 Pages • 1,437 Words • PDF • 36.9 KB